nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

T. Jefferson Parker
Cichy Joe
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Odruchowo spojrzała nad moim ramieniem w głąb korytarza, a potem wróciła za biurko. Kręci z szefem. To jedna z wielu tajemnic, o których nie powinienem wiedzieć. Świat jest nimi wybrukowany.
     – To coś dla pana leży przy moim krześle – powiedziała.
     – Wezmę sam, dziękuję.
     To była torba tenisowa z mistrzostw U.S. Open, wielka, czarna, z wyszytą z boku płonącą, żółtą piłką. Ciężka. Zaniosłem ją do samochodu i postawiłem na asfalcie, wyłączając alarm i otwierając bagażnik. Potem włożyłem ją do środka i przykryłem kocem. Zamknąłem klapę i znów włączyłem alarm.
     Wróciwszy do budynku, wziąłem sobie pismo z poczekalni, przyciągnąłem krzesło na korytarz i usiadłem przed drzwiami gabinetu Jaime Mediny.
     Medina: Musisz porozmawiać z Philem Dentem, człowieku…
     Will: Znam go, Jaime. Tylko znam, nie jest mój na własność.
     Medina: Tak… To nie twoje zadanie, mój… przyjacielu…
     Jennifer przeszła obok mnie, pachnąca perfumami, i otwierając bez pukania drzwi, zajrzała do gabinetu.
     – Kawy, piwa? – spytała. – Cześć, Will.
     – Kawy, proszę.
     Znów mnie minęła, nawet nie spojrzawszy, i jeszcze raz, minutę później, z dwoma kubkami w jednej ręce i kartonikiem mleka w drugiej.
     Weszła do gabinetu. Will coś mruknął i wszyscy troje się roześmiali. Jennifer wyszła, zamknęła drzwi i popatrzyła na mnie, jakbym dopiero co się tu pojawił.
     – Coś dla pana, panie Trona?
     – Nie, dziękuję.
     Wróciła do swojego biurka.
     Rozłożyłem pismo na kolanach, ale go nie czytałem. Moja praca polega na obserwowaniu i słuchaniu, a nie czytaniu. Gęba zamknięta, oczy otwarte.
     Słyszałem samochody na ulicy. Słyszałem szum klimatyzatora. Słyszałem przejeżdżający samochód z subwooferem, którego basy czuć było w głębi klatki piersiowej. Cały czas miałem wrażenie, że coś jest nie w porządku, chociaż nie wiedziałem dlaczego. Może udzielił mi się po prostu nastrój Willa. Często łapię się na tym, że przejmuję jego uczucia. Może to dlatego, że mnie adoptował. Usłyszałem, jak Jennifer wykręca numer telefonu.
     Medina: Są przecież te pieniądze z ugody tytoniowej… To jakiś miliard, poza tym ty…
     Will: Ten miliard nie należy do mnie, tylko do hrabstwa, Jaime. Nie mogę ci go po cichu oddać. Te dziewięćdziesiąt nie pomogło?
     
     * * *
     
     Jennifer: Daj Pearlitę.
     
     * * *
     
     Medina: Każdy grosz pomaga. Ale co mam zrobić, jak tego nie będzie? Siedzieć i patrzeć, jak to wszystko idzie w diabły? Potrzebujemy pieniędzy na działania, Will. Potrzebujemy ich na szkolenia, na prawników, na jedzenie, człowieku, potrzebujemy ich na…
     
     * * *
     
     Jennifer: Dobrze, dobrze. Tak, właśnie tu jest.
     
     * * *
     
     Medina:…Nie możemy nawet nic zrobić, kiedy jakaś biedna latynoska imigrantka zostaje potrącona przez samochód przecznicę od swojego mieszkania. Nie możemy nic zrobić, kiedy faszyści z policji Newport Beach zabijają gwatemalskiego dzieciaka. Mamy związane ręce, człowieku, nic nie możemy.
     Will: To okropne, co się stało, Jaime. Wiem o tym.
     Medina: Więc pomóż nam znaleźć sposób, żeby im pomóc, Will.
     
     * * *
     
     Usłyszałem, jak Jennifer odkłada słuchawkę. Odwróciła się do mnie, ale nie podniosłem wzroku znad pisma.
     
     * * *
     
     Will: Pomogłeś mi znaleźć Savannę, więc może Jack się tobą zajmie. A wielebny szepnie dobre słowo za tobą i Frontem. Ja już to zrobiłem.
     Medina: Potrzebne nam coś więcej niż dobre słowo, Will.
     
     * * *
     
     Drzwi gabinetu się otworzyły. Medina ze ściągniętą twarzą odprowadził nas korytarzem i uścisnął nam obu dłonie przy tylnym wyjściu. Jennifer wyszła z nami na zewnątrz, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
     Will skinął mi głową. Wsiadłem do samochodu, włączyłem silnik i klimatyzację. Widziałem ich w bocznym lusterku, Willa w jego ciemnym garniturze i Jennifer w dżinsach, butach i białej koszuli, stojących na tle otwartych drzwi. Przez chwilę rozmawiali. Will postawił teczkę na asfalcie.
     Potem uścisnął jej rękę tak, jak ściskał miliony innych: sięgnięcie otwartą dłonią, lewa przykrywa prawą, głowa odchylona do tyłu w geście powitania i posiadania, kiedy Will uśmiecha się do rozmówcy.
     – Kocham cię – powiedziała Jennifer.
     Szum klimatyzatora zagłuszał wszystko, ale łatwo było czytać z ruchu jej czerwonych warg.
     Will sięgnął do kieszeni i podał jej pieniądze, które sam dla niego przeliczyłem i zwinąłem w rulony wielkości wypalonego do połowy churchilla: dwa kawałki, żeby pomóc kilku jej przyjaciołom.
     – Kocham cię – powiedział.
     Wyjechaliśmy z Santa Ana do Tustin. Will kazał mi jechać do Liceum Tustin i zaparkować przy kortach tenisowych. O tej porze niewiele się na nich działo, tylko dwa były zajęte.
     – Joe, weź z bagażnika tę torbę i zanieś ją na środkowy kort. Zostaw ją tam na ławce.
     – Tak jest.
     Kiedy wróciłem, siedzieliśmy minutę czy dwie w milczeniu. Will spojrzał na zegarek.
     – Co jest w torbie, tato?
     – Cisza.
     – To odpowiedź czy polecenie?
     – Wielebny Daniel czeka w Grove – odrzekł.
     
     * * *
     
     Członkowie Grove Club nigdy go tak nie nazywają, zawsze mówią tylko „Grove”. Klub ukrywa się pośród wzgórz na południu hrabstwa, w bok od 241 płatnej; jedzie się do niego kawałek krętą, prywatną drogą aż do bramy, której pilnuje dwóch uzbrojonych strażników, zazwyczaj dorabiających na boku zastępców szeryfa. Z drogi go nie widać. Korony olbrzymich palm, sykomor i eukaliptusów uniemożliwiają dostrzeżenie go z powietrza. Klub nigdy nie pojawił się w gazetach ani w telewizji.
     Pierwsze kilka kilometrów 241-szej przejechałem sto pięćdziesiąt na godzinę. Elektroniczny szyld zalecał „Wybierz płatną autostradę – bo życie jest za krótkie!”. Był jedynym światłem na odcinku wielokilometrowej, ciągnącej się wśród ciemnych wzgórz szosy. Przed nami widziałem tylko kilka samochodów.
     Jako polityk Will zwalczał wszystkie cztery płatne autostrady, ponieważ – chociaż to mieszkańcy finansują ich naprawy i koszty eksploatacji ze swoich podatków, a do tego płacą złodziejskie stawki za przejazd – wszystkie należą do osób prywatnych. Zyski z nich trafiają do kieszeni Agencji Dróg Płatnych. ADP może się wydawać instytucją publiczną, ale nią nie jest – to konsorcjum niezwykle bogatych developerów, którzy stawiają budynki przy autostradzie, zanim jeszcze zdąży na niej dobrze wyschnąć asfalt. Na południu hrabstwa Orange z dnia na dzień powstają całe miasta.
     To nie wszystko. ADP przekonała Zgromadzenie Stanowe, żeby przestało łożyć na utrzymanie niektórych dróg publicznych hrabstwa. Autostrady mają być pozostawione samym sobie aż do roku 2006, co gwarantuje, że kierowcy będą wybierać płatne drogi, bo niszczejące szosy są niebezpieczne i przez sześć godzin dziennie zakorkowane.
     Will przegrał tę batalię, ale po kryjomu trochę się z tego cieszył, bo na nowiutkich, płatnych autostradach można jechać z konkretną szybkością. Korzystamy z nich bez przerwy, bo Will nienawidzi korków, za to kocha prędkość.
     Kiedy minęliśmy pierwsze bramki, przyspieszyłem do stu dziewięćdziesięciu. Will przechylił się, żeby zerknąć na prędkościomierz, potem usiadł wygodniej.
     – Dawaj, Joe – zachichotał.
     Sześć miesięcy temu Will i jego koledzy nadzorcy przegłosowali dla siebie dwustuprocentową podwyżkę budżetu na samochody służbowe, co pozwoliło mu wziąć w leasing BMW 750IL. Seryjnie montowany silnik wyciąga 330 koni z dwunastu cylindrów. To dobry wóz, szybki, chociaż nie zwinny, budzi się przy setce, nie buja przy dwustu pięćdziesięciu, ślicznie bierze zakręty, jak na dużego sedana. Fabryczna wersja nie ma najlepszego zrywu – w zeszłym tygodniu na światłach załatwił mnie saleen cobra.
     – Ach – powiedział cicho Will. – Tak jest dobrze.
     Przydepnąłem gaz mocniej. Samochód zawahał się na ułamek sekundy, a potem przyspieszył do dwustu piętnastu, później do dwustu dwudziestu. Ten model miał wbudowany ogranicznik prędkości, który nie pozwala rozpędzić się bardziej niż do dwustu pięćdziesięciu, ale Will kazał mi zainstalować chip Dinana, żeby to obejść. Chip podbił też moc do 370 koni. Will lubi słuchać stłumionego wrzasku silnika, kiedy pedał jest przy podłodze, zresztą ja też. Kiedy masz ochotę na prawdziwą jazdę, nie ma nic lepszego niż dające z siebie wszystko niemieckie konie mechaniczne.
     – Synu, czasami chciałbym, żeby ta droga miała kilka tysięcy kilometrów. Moglibyśmy tak jechać godzinami. Byle dalej od Grubu. Nienawidzę Grubu.
     Grub, czyli Grove Club – skrót Willa. Znów spojrzał na zegarek.
     – Wiem – powiedziałem.
     Chociaż Will nienawidził Grubu, był jego członkiem, ponieważ musiał nim być. Jako człowiek, który nie bał się dla okazjonalnego dobra hrabstwa sikać na płomienie wolnej przedsiębiorczości, Will Trona nie był bowiem dobrym materiałem na członka Grove.
     Jednak stał się nim jako polityk, który przyznaje sam sobie idiotycznie drogi samochód, by dawać się wozić z przestępczą prędkością w sprawach nie do końca powiązanych z pracą.
     Oczywiście, jako nadzorca potężnego pierwszego okręgu jest człowiekiem władzy, a władza ma wpływ na interesy Grove, więc Grove też go potrzebuje.
     Will powiedział mi, że płaci co miesiąc dwa tysiące składki członkowskiej, pokrywanej w całości przez klub. Składki dla pracowników publicznych są symboliczne, ponieważ nikt uczciwie pracujący nie może sobie pozwolić na płacenie normalnych kosztów członkostwa. Większość pieniędzy trafia do Grove Trust, a potem do jego Komitetu Badań i Działań, organizacji nonprofit, która nie podlega urzędowi podatkowemu ani Federalnej Komisji Wyborczej.
     Co roku trust wypluwa kilka nieujawnionych milionów na załatwienie spraw, które uważa za istotne dla swoich interesów. Interesami tymi są zysk i władza. Ale nie tylko to. W zeszłym roku, na przykład, Grove Trust przekazał 60.000 dolarów na Dom Dziecka Hillview. To dość na całoroczne pensje dla dwóch osób na stanowiskach średniego stopnia. Bardzo sobie cenię Hillview i jego walkę o pieniądze. Właśnie w Hillview spędziłem pierwsze pięć lat życia.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

55
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.