nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

David Weber, John Ringo
Marsz ku gwiazdom
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział czwarty
     
     – Ziemia na horyzoncie!
     Krzyk marynarza na bocianim gnieździe rozległ się zaledwie dwa dni po ataku olbrzymiej ryby coll, ale tak naprawdę nikt nie był nim zaskoczony. Od jakiegoś czasu widać już było oznaki zbliżania się do lądu – cienkie pasmo szarego dymu na horyzoncie i złotą łunę przed świtem.
     Julian wspiął się na olinowanie przedniego masztu „Hooker” z niezwykłą zręcznością, zważywszy na jego żywiołową niechęć do żeglarstwa. Zabrał ze sobą lornetkę; była zdecydowanie lepsza niż zoom wizjera hełmu. Plutonowy spędził kilka minut obok mardukańskiego marynarza, przyglądając się odległej ziemi. Potem schował lornetkę i zszedł na pokład.
     – Aktywny wulkan, bez dwóch zdań – zameldował Pahnerowi. – Wyspa wygląda na opuszczoną, ale zaraz za nią na horyzoncie wyłania się następna.
     Pahner sprawdził coś w swoim tootsie i pokiwał głową.
     – Nie ma jej na mapie – powiedział – ale w tej skali to nic dziwnego.
     – Ale łańcuch gór na wschodnim wybrzeżu kontynentu jest – zauważył Roger, włączając hologram swojego pada i pokazując na nim górski masyw. – Mogą być natury wulkanicznej. Czyli wyspy to prawdopodobnie ich południowe przedłużenie.
     – Hej tam, na pokładzie! – zawołał wciąż tkwiący na maszcie marynarz. – Następna na południu! Płyniemy między nie!
     Z pokładu nie widać było jeszcze żadnej wyspy, ale kapitan T’Sool, przyzwyczajony do płytszych i mniej rozległych wód Morza K’Vaernijskiego, wyglądał na zdenerwowanego.
     – Nie jestem pewien, czy mi się to podoba – powiedział. – W każdej chwili możemy wpaść na mieliznę.
     – Możliwe – zgodził się Roger, zerkając na lazurową wodę za burtą. – Ale bardziej prawdopodobne, że cały czas jesteśmy nad rowem oceanicznym albo na głębokich wodach wokół niego. Morze w pobliżu formacji wulkanicznych najczęściej jest głębokie. Właściwie jestem nawet zadowolony, że pierwszy ląd, jaki widzimy, to wulkany. Ale niech pan zwolni i wywiesi liny do mierzenia głębokości.
     – Co to są te „wulkany”, o których ciągle mówicie? – spytał T’Sool. Roger sprawdził w swoim tootsie i odkrył, że użył ziemskiego słowa, ponieważ jego lokalny odpowiednik nie istnieje.
     – Słyszał pan kiedyś o dymiących górach? – spytał.
     – Nie – odparł żeglarz.
     – No to zaraz je pan zobaczy.
     
     * * *
     
     – Dlaczego góra dymi? – spytał z respektem Fain.
     Flotylla zwolniła, zbliżając się do łańcucha gór, a teraz płynęła ostrożnie między dwiema wyspami. Południowa ginęła pod gęstą liściastą, szmaragdowozieloną roślinnością; wyglądała na istny raj. Marines z doświadczenia wiedzieli jednak, że to raczej istne piekło; dobrze już poznali mardukańskie dżungle.
     Wyspa na północy była za to wystającą z błękitnej wody zwykłą bryłą bazaltu. Jej surowe, poszarpane zarysy sprawiały, że wydawała się większa niż w rzeczywistości, a z jej szczytu – zbliżonego kształtem do tradycyjnego stożka – wydobywał się słup popiołu i pary.
     – Mogę ci to wyjaśnić – odparł Julian, krzywiąc się. – Ale musiałbyś uwierzyć mi na słowo i zapomnieć, czego nauczyła cię twoja religia.
     Fain zastanowił się nad tym. Jak dotąd nic nie stało w jawnej sprzeczności z doktrynami Pana Wód. Z drugiej strony dziesiątki wierzeń, z którymi on i pozostali żołnierze zetknęli się po opuszczeniu Diaspry, sugerowały, że ewangelia kapłanów Wody mogła nie do końca być właściwa. Nie ulegało wątpliwości, że znali się na hydraulice, za to ich ogólne rozumienie świata nie było zbyt dogłębne.
     – Słucham – powiedział wreszcie, klaszcząc z rezygnacją w dłonie. Potem parsknął śmiechem. – Jestem gotowy na najgorsze!
     – Pierwszą rzeczą, jaką musisz sobie uświadomić, jest to, że opis świata, który według kapłanów jest skałą pływającą po wiecznym, nieskończonym oceanie, nie jest prawdą.
     – Skoro zamierzamy dopłynąć na drugi brzeg, już sam doszedłem do wniosku, że „nieskończone wody” raczej takie nie są – przyznał Fain z kolejnym klaśnięciem.
     – Świat tak naprawdę jest kulą unoszącą się w pustce – powiedział Julian i podniósł dłonie, kiedy Fain zaczął protestować. – Jak to możliwe? No, na razie będziesz musiał mi zaufać i sprawdzić to później. W tej chwili ważne jest to, że jądro kuli, czyli świata, jest bardzo, bardzo gorące. Tak gorące, że topią się w nim skały. I cały czas takie pozostaje.
     – Ciężko mi to zrozumieć – powiedział Fain, potrząsając głową. – Dlaczego jest gorące? A jeśli tak, to kiedy wystygnie?
     – Jest gorące, bo jest w nim… coś takiego, jak to, dzięki czemu działają nasze działka plazmowe – odparł Julian, machając bezradnie rękami i próbując znaleźć wyjaśnienie, które byłoby w stanie pokonać otchłań technologiczną dzielącą światopoglądy jego i Faina. – Jak już powiedziałem – stwierdził w końcu – będziesz po prostu musiał mi zaufać. Tak więc jądro świata jest gorące, a gdzieś pod tą górą jest kanał dochodzący do źródła tego gorąca. Dlatego góra dymi. Wyobraź sobie, że to po prostu wielki komin. A co do tego, kiedy wnętrze świata ostygnie, mogę ci tylko tyle powiedzieć, że wtedy nie będzie już ani ludzi, ani Mardukan.
     – To zbyt dziwne – powiedział Fain. – Jak mam to wytłumaczyć żołnierzom? „Tak jest, bo tak powiedział plutonowy Julian”?
     – Nie wiem – odparł Julian. – Może sierżant ci pomoże.
     
     * * *
     
     Roger obserwował, jak oddział Bebiego zaczyna szturm. Marines przećwiczyli już techniki działania na otwartym terenie. Teraz zaczynali ćwiczyć na zamkniętej przestrzeni… i wyglądali jak banda pajaców.
     Na statkach flotylli nie było możliwości używania ostrej amunicji, więc żołnierze korzystali z oprogramowania wirtualnej rzeczywistości, wbudowanego w systemy bojowe ich hełmów i tootsy. „Strzelnicą” był po prostu otwarty pokład szkunera, a dzięki systemom i zdolności tootsów do generowania impulsów sensorycznych ćwiczący mieli wrażenie, że walczą z prawdziwym wrogiem.
     Ponieważ jednak obserwujący ich widzieli tylko gołe deski pokładu, „grupa szturmowa” wyglądała jak gromada mimów.
     Oprogramowanie hełmów żołnierzy samo w sobie było skuteczną metodą szkoleniową, a jego możliwość współdziałania z tootsami wystarczała, by stworzyć doskonałą iluzję. Macek pogładził powietrze, umieszczając „ładunek kierunkowy” na nie istniejących drzwiach, które on całkowicie przekonująco „widział” i „czuł”, a potem odsunął się na bok. Jemu wydawało się, że kuca oparty o ścianę, a dla wszystkich innych wyglądał tak, jakby zamierzał załatwić się na pokład.
     Stojąca obok Rogera starszy sierżant cicho parsknęła.
     – Wie pan, Wasza Wysokość, kiedy to się robi, gdzieś tam w głębi człowiek wie, że głupio wygląda. Ale jeśli się tego nie zignoruje, dupa zbita. Myślę, że to jeden z tych małych kawałów, które Jego Niegodziwość zrobił marines.
     Roger pogładził kucyk i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknął.
     – Tak, Wasza Wysokość? – spytała cicho Kosutic. – Widzę, że coś w mojej wypowiedzi zaintrygowało pana.
     – Nie pani uwaga – powiedział książę, obserwując, jak Bebi odpala ładunek i wpada do pomieszczenia przez wyimaginowaną dziurę w drzwiach. Roger ustawił swój hełm tak, by widzieć „strzelnicę” w trybie półprzezroczystym; grupa szturmowa wydawała się więc walczyć z duchami w widmowym labiryncie pomieszczeń. W połączeniu z pytaniem, które chciał zadać… upiorny wygląd przeciwników marines sprawił, że księciu przeszły po plecach ciarki.
     – Chodzi mi o ostatnie zdanie – powiedział. – Tak się zastanawiam… Dlaczego satanizm jest główną religią na Armagh? Przecież to planeta zasiedlona przez Irlandczyków i innych rzymskich katolików. To trochę… dziwne – zakończył, a sierżant parsknęła śmiechem, który szybko przerodził się w radosny rechot. Książę nigdy nie słyszał, żeby tak się śmiała.
     – Och, szatanie, to wszystko? Powód jest prosty: historię piszą zwycięzcy, Wasza Wysokość.
     – To niewiele wyjaśnia – zaprotestował Roger, skubiąc kosmyk włosów. – Pani jest Wysoką Kapłanką, prawda? To odpowiednik… chyba biskupa.
     – Och, tylko nie biskupa! – Kosutic znów się roześmiała. – Nie tej obmierzłej kreatury! To Anioły Niebieskie!
     Roger coraz bardziej niczego nie rozumiał. Sierżant uśmiechnęła się, widząc wyraz jego twarzy, i w końcu zlitowała się.
     – Dobrze, skoro pan nalega, Wasza Wysokość, proszę bardzo. Armagh, jak pan wie, został skolonizowany przez statki podświetlne. Pierwsi koloniści pochodzili głównie z Irlandii, niewielka część z Bałkanów. Krwawa historia Irlandii sięga czasów jeszcze przed chrystianizacją, ale w końcu spór między katolikami i protestantami zupełnie wymknął się spod kontroli.
     – Przerabialiśmy na Akademii wybuch atomowy w Belfaście jako przykład bezprecedensowego terroryzmu domowego – zgodził się Roger.
     – Tak. Popieprzeni konstable wykończyli tyle samo, albo nawet więcej, tych, którzy ich popierali, co katolików. – Wzruszyła ramionami. – Wojny religijne to paskudna sprawa. Ale na Armagh było jeszcze gorzej, nawet w porównaniu z Bombą Belfastu.
     – Pierwsi koloniści byli Irlandczykami, którzy chcieli uniknąć wciąż trwających w ich kraju religijnych sporów, ale pragnęli zachować swoją religię. Nie chcieli uciec od religii jako takiej, lecz od kłótni o nią, dlatego zabrali na Armagh tylko katolików.
     – Ale niedługo po wylądowaniu doszło do rozłamu. Wtedy była to jeszcze czysto katolicka kolonia, a schizma dotyczyła skali fundamentalizmu, nie była jawną herezją. Schizmatycy chcieli mszy po łacinie i tego typu rzeczy. Ale to oczywiście groziło rozpętaniem konfliktu na nowo. Dlatego aby zapobiec nowej fali religijnych wojen, powołano miejscową wersję Kolegium Papieskiego, które miało określać, co jest religijnie dopuszczalne.
     – O, cholera – powiedział cicho Roger. – To był… kiepski pomysł. Nikt z nich nie uczył się historii?
     – Owszem – odparła smutno Kosutic – uczyli się. Ale myśleli, że tym razem uda im się zrobić wszystko tak, jak trzeba. Inkwizycja, Wielka Dżihad z początku dwudziestego pierwszego wieku, Wyginięcie Braterstwa i wszystkie inne krucjaty i Likudy nie wchodziły w grę. Najgorsze było to, że Orzekający byli w gruncie rzeczy dobrymi ludźmi. Błądzącymi, ale dobrymi. W końcu droga do Nieba jest wybrukowana dobrymi intencjami. Jak większość gorliwych wierzących, myśleli, że Bóg nimi pokieruje. Że ich sprawa jest szlachetna i że ci, którzy na długo przed nimi spaprali ją, w przeciwieństwie do nich samych popełnili jakiś błąd już w założeniach.
     – A nie dlatego, że byli po prostu ludźmi. – Roger pokręcił głową. – Tak samo jak redystrybucjoniści, którzy nie uważają Ardańskiej Dekonstrukcji za przykład, do czego to prowadzi.
     – Z historii można się nauczyć jednego, Wasza Wysokość: wszyscy jesteśmy skazani na jej powtarzanie. Na czym to skończyłam?
     – Ustanowili inkwizycję.
     – Nie o to im chodziło, ale tak to wyszło. – Kosutic ponuro wzruszyła ramionami. – Było źle. Takie sprawy przyciągają… paskudne typy. Nie tyle socjopatów, chociaż ich też, ale ludzi, którzy są tak pewni własnej prawości, że już nie dostrzegają zła.
     – Ale pani jest satanistką. Ciągle mówi pani o „Jego Niegodziwości”, dlaczego więc nie podoba się pani koncepcja zła? – Kosutic znów wzruszyła ramionami.
     – Pierwsza zorganizowana opozycja przeciwko Kolegium była czysto świecka. Ruch oporu miał w swoim manifeście punkt domagający się zniesienia na zawsze wszystkich religii. Ale planeta była za bardzo pogrążona w religijnych rozważaniach, żeby coś takiego przeszło, a Orzekający, Wskazujący Prawdę nazywali wszystkich członków ruchu oporu „sługami szatana”.
     – Więc zamiast zwalczać tę etykietkę, postanowiliście ją przyjąć.
     – I zmienić – zgodziła się Kosutic. – W końcu wygraliśmy, a częścią ugody pokojowej było zagwarantowanie w konstytucji wolności wyznania. Wtedy satanizm był już religią dominującą, a chrześcijaństwo, a przynajmniej jego armaska wersja, zupełnie się zdyskredytowało. Jest taka starożytna zasada głosząca, że gdyby szatan kiedykolwiek zastąpił Boga, musiałby czynić to samo, co On. A żeby nasza religia była dobra dla wszystkich, o co od początku nam chodziło, musieliśmy być dobrzy. Różnica między armaskim satanizmem i katolicyzmem polega na odrzuceniu zwierzchności papieża, wprowadzeniu do liturgii kilku dzwonków i gwizdków zapożyczonych z wierzeń Wicca i zwracaniu się do szatana zamiast do Trójcy. Tak naprawdę to episkopalianizm, dlatego pana porównanie mnie do biskupa wydało mi się tak zabawne.
     Mówiąc to, Kosutic jednocześnie obserwowała grupę szturmową. Wykonywane teraz ćwiczenie było proste, miało pomóc marines przestawić się na myślenie o walce na bliskie odległości. Właśnie grupa nie sprawdziła wszystkich zakamarków pomieszczenia i „wróg” ukryty za filarem wyeliminował jej dowódcę.
     – Diabeł tkwi w szczegółach – mruknęła Kosutic.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.