 | Tytuł: Szklany szpon Autor: Eugeniusz Dębski Wydawca: Fabryka Słów ISBN: 83-89011-36-0 Format: 500s. 125×195mm Cena: 27,99 Data wydania: kwiecień 2004 WWW: Polska strona Kup w Merlinie (26,—)
Sądzicie, że jest tylko jedna rzeczywistość? Błąd. Rzeczywistości jest wiele, ale trzeba mieć klucz, który otworzy do nich drzwi. Eugeniusz Dębski dawno temu wykradł taki klucz i światy stoją przed nim otworem. Bawi się nimi. A teraz zbiera nas i otwiera przed nami kolejne furtki, by zatrzasnąć je, gdy już mamy przekroczyć próg. Nie zdradzi swojej tajemnicy. Jak bohater jednego z jego opowiadań, pożywia się naszymi pragnieniami, emocjami, naszym strachem.
„Szklany szpon” to wybór najlepszych opowiadań z dorobku Eugeniusza Dębskiego, przez niego wybranych i dedykowanych czytelnikom. To książka, do której będziemy powracać wielokrotnie. | Minęli drzwi, na których został ślad po oderwanej dawno temu szóstce, potem przebili się przez falę ciężkiego smrodu emitowanego przez drzwi z wypisaną szerokim, złotym mazakiem siódemką. Zatrzymali się pod drzwiami dziwnie czystymi, z wycieraczką pod drzwiami, plastykową, posrebrzaną ósemką na wysokości czół. Nasłuchiwali chwilę, ale drzwi nie zdradzały żadnej z domowych tajemnic. Devey nacisnął przycisk dzwonka, Steve poczuł nagle jakiś chłód na karku, zdążył pomyśleć, że jakoś trzeba było inaczej to rozegrać. Za drzwiami rozległ się głośny i wyraźny dziecięcy głosik: – Kto ta-am? – Otwórz, dziewczynko – zawahawszy się, powiedział Devey. – Ja jestem kotek, a ty? Sierżant rzucił szybkie spojrzenie na Steve’a. – Ja się nazywam Devey, a obok mnie stoi Steve McGuire, chcemy porozmawiać z twoją mamusią... – I niespodziewanie Kat dokończył: – ...kotku. – Mamusia teraz śpi – odpowiedziała radośnie mała – ale mogę pana wpuścić. Drzwi szczęknęły zamkiem, McGuire zakołysał się, wprawiając górną połowę ciała w ruch, podczas gdy stopy pozostały na miejscu, ponieważ Devey dziwnie drgnął, jakby chciał uskoczyć za granicę framugi drzwi. Potem zadziwił Steve’a po raz drugi w ciągu minuty, wsadzając kciuk za połę marynarki i przejeżdżając nim po krawędzi paska. Robił tak, i nie tylko on, odruchowo sprawdzając, czy poły odchylają się gładko i nie przeszkodzą w wyjęciu broni. McGuire przypomniał sobie zimny powiew w plecy i odchylił połę kurtki. Devey przekręcił klamkę i pchnął wolno drzwi; spodziewali się, że za nimi będzie jakiś wózek z dzieckiem, ale mała zdążyła już odjechać. Sierżant wsunął się do długiego, kichowatego hallu, z którego kilkoro drzwi prowadziło do różnych pomieszczeń. – Gdzie jesteś? – zapytał. – Tu-u! Devey cicho podszedł do otwartych drzwi, zatrzymał się z rękami za plecami. McGuire ze zdziwieniem zauważył, że splecione palce sierżanta podrygują. Od progu Kat uśmiechnął się. – Dzień dobry – powiedział. – Ja jestem Devey, a ty Kotek, tak? – Kotek mnie nazywa mamusia – powiedziało dziecko. – I Sandra. Ona mnie gimnastykuje, na zmianę z Cony’m, ale jego nie lubię, bo zawsze chce wszystko zobaczyć – co jest w safkach i sufladach i w ogóle. McGuire zrobił pół kroku, ale Devey nie posunął się, i Steve zrozumiał, że sierżant nie chce, by i on pokazywał się małej. Na palcach okręcił się wokół własnej osi, usiłując odgadnąć rozmieszczenie innych izb i ich przeznaczenie. Przy okazji chwycił jakiś zapachowy trop, coś specyficznie zapachniało. Chemicznie i słodkawo. Narkotyki? Zmarszczył brwi i węszył, zobaczył, że Devey usłyszał jego węszenie i sam, zachowując uśmiech, wciąga powietrze przez nos. – A mamusia śpi? – zapytał sierżant. – Tak. Musis być cicho – ostrzegła poważnie mała. Nie wiadomo dlaczego Steve uznał, że należy uszanować, koniecznie uszanować, jej żądanie. – Dobrze – powiedział Devey, cicho powiedział. – A gdzie mamusia śpi? Mogę zobaczyć? Kat, który nie pytał burmistrza, czy może zapalić w jego obecności! Kat, który nie pytał trzymającego go na muszce strzelca, czy może podrapać się po nosie?! Kat zapytał potulnie niespełna czteroletnią dziewczynkę, czy może popatrzeć na jej mamusię! – Do-obze – przyzwoliła mała. – Ale jej nie budź! – No coś ty! Pewnie że nie – zapewnił ją. Odsunął się z przestrzeni drzwi, krótkim trzepotem dłoni zatrzymał Steve’a w miejscu, a sam ruszył, zaglądając do każdych drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki, to widać było z miejsca, gdzie stał McGuire, drugie do kuchni, trzecie były uchylone i było za nimi ciemno, widocznie w tym pokoju były opuszczone szczelne rolety czy żaluzje. Devey, zerkając do łazienki i kuchni, dotarł do ciemnego pokoju, długą chwilę stał z wychyloną do przodu głową, usiłując dojrzeć coś w mroku. Wyglądało, że coś zobaczył, bo zesztywniał, potem wolno wsunął rękę i pstryknął włącznikiem światła. Chwilę później odwrócił się do Steve’a i, tępo patrząc gdzieś obok partnera, pokazał trzy palce, co oznaczyło konieczność wezwania pełnej ekipy z koronerem i labo na czele. Steve rzucił się do drzwi i pognał do wozu. Czekając na windę, usiłował zanalizować minę Devey’a i myślał, kogo wezwałby, gdyby sierżant dodatkowo nie pokazał umówionego sygnału. Bo że chciał ściągnąć jak najwięcej ludzi, to było pewne. Z jego miny można było wyczytać, że najchętniej sprowadziłby dwa bataliony komandosów-kamikadze. Tylko po co? Przecież Kat nigdy i nikogo się nie bał.
|