nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

William Gibson
Rozpoznanie wzorca
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     4.
     Granaty kalkulacyjne

     
     Jakoś przesypia albo prawie przesypia sławetną złą godzinę i dożywa kolejnego poranka w świecie po drugiej stronie lustra.
     Budzi ją metaliczny migrenowy blask pod powiekami, odbity od skrzydeł ulatującego snu.
     Żółwim ruchem wysuwa głowę spod gigantycznej rękawicy i mrużąc oczy, spogląda w okno. Świt. Wygląda na to, że dotarła do niej kolejna partia duszy. Cayce teraz inaczej już ocenia siebie i świat po tej stronie lustra. Nieoczekiwany przypływ energii. Coś każe jej wstać z łóżka, wejść pod prysznic i skierować na siebie z bliska ostry, igiełkowy strumień z włoskiej chromowanej główki. Remont objął kanalizację, płyną całe hektolitry gorącej wody i Cayce jest za to Damienowi niewymownie wdzięczna.
     Ma wrażenie, że zamieszkało w niej coś prostolinijnego, celowego, ale nie ma pojęcia, co to planuje, czego chce. Lecz jak na razie ten stan rzeczy cieszy ją i postanawia wyjść na miasto, powłóczyć się bez celu.
     Suszy włosy. Włada czarny dżinsowy zecap.
     Mleko po drugiej stronie lustra (inne, chociaż Cayce nie potrafi określić tej inności) z płatkami Weetabix i plasterkami banana. Ten nowy lokator jej wnętrza, drugie „ja”, cały czas jej towarzyszy.
     Przygląda mu się, kiedy zakleja czarną taśmą dziurę, brzegi poszarpane jak archaiczne punkowe rany zadawane odzieży. Wkłada ricksona, sprawdza, czy ma klucze i pieniądze i schodzi nadal nie wyremontowaną klatką schodową Damiena, mijając górski rower lokatora i stertę zeszłorocznych czasopism.
     Na zalanej słońcem ulicy wszystko znieruchomiało, poza cynamonową kocią plamą, która wyrasta blisko i znika. Cayce nasłuchuje. Gdzieś w oddali słyszy narastający szum Londynu.
     Czując niewytłumaczalną radość, rusza Parkway w kierunku High Street i znajduje prywatną taksówkę, szofer jest Rosjaninem. Tak naprawdę to żadna taksówka, tylko zakurzona niebieska jetta ze świata po drugiej stronie lustra, ale szofer zawiezie ją do Notting Hill, wygląda przy tym tak staro, inteligencko i okazuje taki niesmak na jej widok, że wcale nie musi się go obawiać.
     Kiedy tylko wyjechali z Camden Town, pogubiła się. Nie zna planu miasta, pamięta tylko sieć metra i szlaki prowadzące z niektórych stacji.
     Żołądek przesuwa się raz w prawo, raz w lewo na rondach i zakrętasach labiryntu opanowanego tylko przez tubylców i taksówkarzy. Migają restauracje i sklepy ze starociami, rozdzielone tylko pubami.
     Zdumiewa ją blask goleni czarnowłosego mężczyzny w bardzo drogim szlafroku, pochylającego się w progu po poranne mleko i prasę.
     Pod plandeką pręży się wojskowy pojazd o obcej sylwetce, potężnym zderzaku i napiętej, sznurowanej siatce maskującej. Kierowca ma beret.
     Uliczne umeblowanie świata po drugiej stronie lustra to odłamki miejskiej infrastruktury, których funkcji nie potrafi zidentyfikować. Lokalny odpowiednik tajemniczej stacji kontroli jakości wody w jej kwartale Nowego Jorku, w której – wedle pewnej przyjaciółki Cayce – cały zestaw badawczy to kran i filiżanka. Zawsze fantazjowała, że gdyby miała robić coś innego, objęłaby posadę wędrownego kipera, degustującego wodę w różnych punktach Manhattanu. Nie znaczy to, że szczególnie by jej na tym zależało, jednak fakt, iż ktoś mógłby się utrzymywać z takiego zajęcia, nie wiedzieć czemu dodawał jej otuchy. Wątpi, żeby miasto nadal w ten sposób kontrolowało wodę pitną.
     Zanim dotarli do Notting Hill, zawadiacka część jej osobowości, która kierowała poranną wyprawą, odeszła w siną dal i Cayce czuje się pozbawiona celu i zagubiona. Płaci Rosjaninowi, wysiada naprzeciwko Portobello i schodzi do podziemnego przejścia dla pieszych, cuchnącego moczem po piątkowej nocy. Niesłychanie wysokie puszki po piwie ze świata po drugiej stronie lustra trzeszczą pod butami jak rozdeptywane karaluchy.
     Metafizyka korytarzy. Cayce ma ochotę na kawę.
     Ale Starbucks po drugiej stronie, za rogiem, nie jest jeszcze otwarty. Kelner walczy z celofanowym opakowaniem plastikowych tacek.
     Niepewna, co dalej robić, idzie w kierunku sobotniego bazaru. Jest wpół do ósmej. Nie pamięta, o której otwierają sklepy ze starociami w podcieniach budynków, ale wie, że do dziewiątej będzie tu jeden wielki korek. Po co tu przyjechała? Nie kupuje staroci.
     Tutejsze niewielkie, okropnie miluśkie domki to chyba przebudowane stare stajnie. Wciąż zmierza w kierunku Portobello i bazaru, kiedy dostrzega ich: trzech mężczyzn w różnych okryciach, z postawionymi kołnierzami, wpatrzonych z powagą w otwarty bagażnik małego i nietypowo starego autka ze świata po drugiej stronie lustra. To nawet nie auto z drugiej strony lustra, jest po prostu angielskie. Żaden inny pojazd zza Atlantyku w niczym nie przypomina tego. „To chyba Vauxhall Wyvern” – myśli, ponieważ ma obsesję zapamiętywania znaków towarowych, chociaż wcale nie jest pewna, czy to w ogóle ta marka. Jeśli zaś chodzi o to, dlaczego zwraca uwagę na tych trzech mężczyzn, to później nie będzie potrafiła tego wytłumaczyć.
     Na ulicy nie ma nikogo innego, a powaga, z którą przyglądają się temu, czemu się przyglądają, jest nietuzinkowa. Mają miny starannych pokerzystów. Największy, chociaż nie najwyższy, to Murzyn z ogoloną głową, wciśnięty jak kiełbasa w coś lśniącego, czarnego i tylko ledwo, ledwo skóropodobnego. Obok wysoki mężczyzna o szarej twarzy, przygarbiony, pod przetłuszczonymi fałdami przeciwdeszczowej kurtki od Barboura. Woskowana bawełna nabrała blasku i barwy zeschniętego końskiego łajna. Trzeci, młodszy, krótko ostrzyżony i jasnowłosy, w obszernych szortach rolkarza i obstrzępionej dżinsowej kurtce. Na brzuchu nosi wielką torbę pocztową. „Szorty jakoś zawsze głupawo wyglądają w Londynie” – myśli Cayce, zrównując się z nimi.
     Nie może się oprzeć, zerka do bagażnika.
     Granaty.
     Czarne, zwarte, cylindryczne. Pół tuzina granatów na starym popielatym swetrze, pośród rozrzuconych brązowych kartonów.
     – Panienko? – nagabuje ją ten w szortach.
     – No, cześć… – syczy ten o szarej twarzy, ostro, niecierpliwie.
     Cayce mówi sobie, żeby uciekać, ale nie może.
     – Tak?
     Groza.
     – Curty. – Blondyn podchodzi bliżej.
     – To nie ona, idioto. Tamtej dalej nie ma, cholera – syczy znów szary, z rosnącą irytacją.
     Blondyn dziwi się, mruga.
     – Ty nie po curty?
     – Po co?
     – Kalkulatory.
     Wtedy nie może się oprzeć i podchodzi popatrzeć do samochodu.
     – Co to?
     – Kalkulatory. – Napięty plastik skrzypi, kiedy Murzyn pochyla się po granat. Odwraca się, podaje go Cayce. W końcu trzyma to coś. Jest ciężkie, masywne, moletowane, dopasowane do dłoni. Prowadnice z czarnymi suwakami. Małe prostokątne okienka, białe cyferki. U góry rączka jak w młynku do pieprzu, tylko wykonana przez rusznikarza.
     – Nie rozumiem – bąka Cayce i wyobraża sobie, że zaraz się obudzi w łóżku Damiena, bo ma wrażenie, że śni. Automatycznie szuka oznaczenia towarowego, odwraca przedmiot. Widzi, że pochodzi z Liechtensteinu. Z Liechtensteinu? – Co to jest?
     – Urządzenie precyzyjne – mówi Murzyn – nietranzystorowy, nieprądowy kalkulator mechaniczny. Mechanizm działa płynnie jak migawka dobrego półprofesjonalnego aparatu – mówi głębokim i melodyjnym głosem. – Wynalazek Curta Herzstarka, Austriaka, opracowany kiedy Herzstark siedział w Buchenwaldzie. Wiesz, władze obozowe nawet wspierały jego prace. Był zaszeregowany jako „więzień do prac umysłowych”. Kalkulator zamierzano wręczyć Führerowi pod koniec wojny, ale Amerykanie oswobodzili Buchenwald w 1945. Herzstark przeżył. – Delikatnie odbiera od niej przedmiot. Ma potężne dłonie. – Zachował rysunki. – Wielkie palce poruszają się pewnie, łagodnie, zmieniają konfigurację suwaków. Murzyn ujmuje wyprofilowany, cylindryczny spód, kręci rączką młynka. Suma wyskakuje natychmiast. Unosi przedmiot i sprawdza wynik w okienku. – Osiemset funtów. Stan doskonały. – Mruży trochę oko, czekając na odpowiedź.
     – Piękny egzemplarz. – Oferta ujawnia sens tej zdumiewającej wymiany zdań. To handlarze, przyjechali ubić interes. – Ale na co mi on.
     – Trzeba być głupią pizdą, żeby wyciągać mnie na darmo – warczy szary, wyrywając przedmiot z rąk Murzyna, ale Cayce wie, że to pod adresem Murzyna, nie jej. Szary wygląda w tej chwili jak groźny portret Samuela Becketta w książce, z której Cayce uczyła się w college’u. Ma żałobę pod paznokciami i długie palce z pomarańczowobrązowymi plamami nikotyny, których nie zmyje już nigdy. Odwraca się, pochyla nad otwartym bagażnikiem i z wściekłością pakuje czarne, przypominające granaty urządzenia.
     – Hobbs, zupełnie nie masz cierpliwości – mówi Murzyn i wzdycha. – Ona przyjdzie. Zaczekaj, proszę.
     – Pojeb – mówi Hobbs tonem, jakby się przedstawiał, zamyka karton i szybkimi, praktycznymi, dziwnie macierzyńskimi ruchami okrywa go starym zniszczonym swetrem, jak czuła matka kołderką śpiące dziecko. Zatrzaskuje pokrywę bagażnika i sprawdza, czy zamek zaskoczył. – Marnujecie mój czas, cholera… – Szarpie drzwi od strony kierowcy. Rozlega się przeraźliwy zgrzyt.
     Przez chwilę widać brudną mysią tapicerkę i sterczącą z deski rozdzielczej szufladkę popielniczki wypełnioną po brzegi petami.
     – Ona przyjdzie, Hobbs – protestuje Murzyn, ale zupełnie bezsilnie.
     Ten nazywany Hobbsem mości się na fotelu kierowcy, zatrzaskuje drzwi i wściekły patrzy na nich zza brudnej szyby. Silnik samochodu zaskakuje z wiekowym, astmatycznym dygotem. Mężczyzna wrzuca bieg, nie odwracając spojrzenia, nadal wściekły, po czym kieruje się ku Portobello. Szary samochód zakręca na rogu i znika.
     – Ten gość to udręka – mówi Murzyn. – Teraz tamta przyjdzie i co ja jej powiem? – Odwraca się do Cayce. – Sprawiłaś mu zawód. Myślał, że ty to ona.
     – Kto?
     – Kupiec. Agentka japońskiego kolekcjonera – wyjaśnia blondyn. – Nie twoja wina. – Ma sterczące słowiańskie kości policzkowe, pasujące do nich szczere spojrzenie i akcent, którego nabywa się, niedbale ucząc się angielskiego w Anglii. – Ngemi tylko zdenerwowany jest – wskazuje Murzyna.
     – No cóż, do widzenia – mówi Cayce. Rusza ku Portobello. Otwierają się pomalowane na zielono drzwi i wychodzi z nich kobieta w średnim wieku. Jest ubrana w czarne dżinsy i prowadzi na smyczy dużego psa. Ten widok, typowy dla Notting Hill, jakby uwalnia Cayce od zaklęcia. Przyspiesza kroku.
     Ale słyszy też kroki za sobą. Kiedy się odwraca, widzi blondynka z otwartą klapiącą torbą. Pospiesznie ją dogania.
     Murzyn znikł.
     – Z tobą podejdę, można? – mówi, zrównując się z nią i uśmiechając zachwycony, że może zaoferować tę przysługę. – Wojtek Biroszak się nazywam.
     – Mów mi Izmael – mówi Cayce, idąc dalej. Nie ma pojęcia, dlaczego to powiedziała.
     – To żeńskie imię? – Idzie przy niej pełen entuzjazmu i usłużności.
     Typek o dziwnej, debilnej, ale w gruncie rzeczy znośnej niewinności.
     – Nie. Mam na imię Cayce.
     – Case?
     – Naprawdę powinno się wymawiać „Casey” – mówi trochę bezmyślnie – jak nazwisko człowieka, na cześć którego nazwała mnie matka. Ale ja wymawiam inaczej.
     – Casey? Kto to?
     – Edgar Cayce, Śpiący Prorok z Wirginijskiej Plaży.
     – Czemu tak cię nazwała, ta twoja matka?
     – Bo jest ekscentryczką z Wirginii. Prawdę mówiąc, nigdy nie chciała o tym mówić. – To prawda.
     – A ty robisz co tu?
     – Sprawy rynkowe. A ty? – pyta, wciąż idąc.
     – Też.
     – Kim byli tamci ludzie?
     – Ngemi mi ZX-81 sprzedaje.
     – A co to?
     – Sinclair ZX-81. Komputer osobisty, z około 1980 roku. W Ameryce Timex 1000 był, taki sam.
     – Ngemi to ten duży?
     – Od 1997 handluje starymi komputerami i historycznymi kalkulatorami. Sklep w Bermondsey ma.
     – Twój wspólnik?
     – Nie. Załatwia kontaktować. – Lekko poklepuje torbę i rozlega się grzechot plastiku. – ZX-81.
     – Ale przyszedł tu sprzedać kalkulatory?
     – Curty. Cudowne, nie? Ngemi i Hobbs mają nadzieję na sprzedaż wiązaną. Japońskiemu kolekcjonerowi. Trudny ten Hobbs. Zawsze.
     – Też handlarz?
     – Matematyk. Smutas wspaniały. Bzik na curty, ale nie może sobie na to pozwolić. Kupuje i sprzedaje.
     – Nie wyglądał na zadowolonego. – Łatwość prowadzenia niebywale idiotycznych rozmów ma, zadaniem Cayce, niebywały wpływ na całą jej karierę coolhuntera, chociaż nie cierpi tego terminu. Sama też nawiązywała podobne konwersacje. Szukając korzeni następnej mody, odwiedziła getto Los Angeles, Dogtown, w którym podobno narodził się tak epokowy trend jak jazda na deskorolkach. I przekonała się, że cały sekret skutecznego wyławiania nowości sprowadza się do tego, aby zadać następne pytanie. Tak właśnie poznała tego Meksykanina, który pierwszy przekręcił baseballówkę daszkiem do tyłu. Już to świadczy, jaka jest dobra. – Jak wygląda ten ZX-81? – Wojtek zatrzymuje się, grzebie w torbie i wyciąga tragicznie wyglądający prostokąt poobijanego czarnego plastiku, mniej więcej rozmiarów wideokasety, oraz jeden z samoprzylepnych, jakimś cudem działających bloków klawiszy, przypominających rozgałęźniki kablówki w motelach, których gości należy podejrzewać o zamiar kradzieży tych urządzeń. – To ma być komputer?
     – Kilo RAM-u!
     – Kilo? – Wychodzą na ulicę nazywaną teraz Westbourne Grove, pełną detalistów z modnymi artykułami, i Cayce widzi tłum na skrzyżowaniu z Portobello. – Na co ci one?
     – To skomplikowane.
     – Ile ich masz?
     – Dużo.
     – Czemu je lubisz?
     – To historyczny etap rozwoju komputerów osobistych – mówi poważnie – i Zjednoczonego Królestwa. Temu jest tylu programistów tu.
     – A dlaczego?
     Ale Wojtek przeprasza, wchodzi w wąski zaułek, w którym trwa rozładowywanie zniszczonej półciężarówki. Przeprowadza szybką wymianę zdań z wielką kobietą w turkusowym płaszczu przeciwdeszczowym i wraca, pakując do torby kolejne dwie rzeczy.
     Idąc, tłumaczy jej, że Sinclair, angielski wynalazca, robił wszystko jak trzeba, tylko zupełnie na opak. Przewidując powstanie rynku tanich komputerów osobistych, uznał, że ludzie zechcą używać ich do nauki programowania. ZX-81, sprzedawany w Stanach Zjednoczonych pod nazwą Timex 1000, kosztował poniżej stu dolarów, ale wymagał od użytkownika wprowadzania programów za pomocą motelowej klawiaturki pomocniczej. Doprowadziło to, w opinii Wojtka, do krótkotrwałego popytu na ten produkt i do stosunkowej nadprodukcji wytrawnych programistów w Zjednoczonym Królestwie dwadzieścia lat później. Jest przekonany, że konieczność pisania programów i te skrzyneczki zamąciły im w głowach.
     – Jak hakerom w Bułgarii – dodaje tajemniczo.
     – Ale jeśli Timeksy szły w Stanach Zjednoczonych, dlaczego nie mamy też tylu programistów?
     – Programistów macie, ale Ameryka różni się. Ameryka zapotrzebowanie na Nintendo miała. Do Nintendo nie trzeba programistów. Poza tym, przy wprowadzaniu tego produktu do Ameryki dodatkowe kości RAM-u z kwartalnym opóźnieniem ściągano. Ludzie komputer kupują, do domu zawożą i przekonują się, że on prawie nic nie może. Katastrofa.
     Cayce jest pewna, że w Anglii też było zapotrzebowanie na Nintendo, tyle że zostało zaspokojone i zapewne nie należy się tu zbytnio spodziewać kolejnej fali programistów, jeśli teoria Wojtka jest prawdziwa.
     – Muszę się napić kawy – mówi.
     Wojtek prowadzi ją do rozsypującego się pasażu handlowego na rogu Portobello Road i Westbourne Grove. Obok kramików, w których Rosjanie wykładają zapasy poplamionych starych zegarków, schodami w dół, zamawia jej filiżankę czegoś, co wygląda jak „biała kawa” z czasów wizyt małej Cayce w Anglii, napój ze świata po drugiej stronie lustra i epoki poprzedzającej Starbucksy. Smakuje jak słaba neska ze skondensowanym mlekiem i cukrem słodszym niż słodzik. Cayce przypomina sobie, jak ojciec prowadził ją do londyńskiego zoo, kiedy miała dziesięć lat.
     Siadają na składanych drewnianych krzesłach, pamiętających zapewne Blitzkrieg, ostrożnie siorbiąc wrzący płyn.
     Ale w polu widzenia Cayce wyrasta ludzik Michelin, biała nadmuchana gąsienica, przycupnięty na brzegu kontuaru handlarza, jakieś dziesięć metrów dalej. Ma trochę ponad pół metra wysokości i zapewne żarówkę w brzuchu.
     Ludzik Michelin to znak towarowy, od którego zaczęły się jej fobie. Miała wtedy sześć lat.
     – Dostał kaczką w twarz przy dwustu pięćdziesięciu węzłach – cicho recytuje.
     Wojtek mruga.
     – Co mówisz?
     – Przepraszam – mówi Cayce. Kiedy była nastolatką, przyjaciel ojca, pilot, opowiedział jej o koledze, innym pilocie, który zderzył się z kaczką, wzlatując nad Sioux City. Kaczka roztrzaskała owiewkę i do kokpitu wpadł huragan. Pilot wylądował jednak bezpiecznie. Wkrótce wrócił do latania, a na pamiątkę zostało mu tylko parę odłamków szkła w lewej gałce ocznej. Opowieść zafascynowała Cayce i po jakimś czasie przekonała się, że zdanie z kaczką zażegnuje panikę, którą zawsze budził ten najgorszy czynnik fobiotwórczy. – To taki tik werbalny.
     – Tik?
     – To trudne do wyjaśnienia. – Patrzy w innym kierunku, odkrywając stoisko z wiktoriańskimi, niewyobrażalnie ohydnymi narzędziami chirurgicznymi. Pilnuje ich starzec o wysokim, nakrapianym czole, przybrudzonych brwiach, wąskich ramionach i ptasiej głowie. Stoi za kontuarem osłoniętym szkłem od góry i frontu, za którym umieszczono większość połyskujących eksponatów, w etui wyściełanym przyblakłym aksamitem. Szukając przyjemniejszego tematu, który pozwoliłby jej nie tłumaczyć się z kaczki, i uciekając od ludzika Michelin, bierze kawę i przecina wyłożone spękanymi deskami przejście. – Mógłby mi pan wyjaśnić, co to jest? – pyta, wskazując na chybił trafił palcem.
     Sprzedawca spogląda na nią, na wskazany przedmiot i wraca wzrokiem do niej.
     – Zestaw trepanacyjny, robota Evansa z Londynu, rok około 1780, w oryginalnym etui z wężowej skórki.
     – A to?
     – Francuski zestaw do litotomii z początku XIX wieku, z furkadłem smyczkowym roboty Grangereta. Puzderko mahoniowe z mosiężnymi okuciami. – Przygląda się jej głęboko osadzonymi, przekrwionymi oczami, nie drgnąwszy nawet zaczerwienioną powieką, jakby oceniał, czy nadaje się do małego zabiegu zestawem Grangereta, budzącym dreszcz urządzeniem, rozłożonym w przegródkach na zjedzonym przez mole aksamicie.
     – Dziękuję – mówi Cayce, dochodząc do wniosku, że w tej chwili nie jest to wystarczająco przyjemny temat. Odwraca się do Wojtka. – Zaczerpnijmy trochę świeżego powietrza.
     Wojtek podrywa się entuzjastycznie z krzesła, zarzuca na ramię torbę pękatą od sinclairów i idzie za Cayce w górę schodów, na ulicę.
     Ta okazuje się tak samo zatłoczona jak podczas jej poprzednich tu wizyt. Turyści, kolekcjonerzy i ciekawscy, w tym wielu jej rodaków i Japończyków, napłynęli niekończącymi się falami ze stacji po obu stronach bazaru. Tłum gęsty jak na stadionie podczas koncertu usiłuje poruszać się we wszystkich kierunkach wzdłuż Portobello. Do dyspozycji jest tylko jezdnia, chodniki zajęli tymczasowi wystawcy z niewielkimi stolikami, otoczeni grupkami kupujących. Słońce wyszło całkowicie i niespodziewanie spoza chmur i Cayce czuje zawrót głowy wywołany nagłą solidną dawką światła, tłumem i rozdarciem duszy.
     – Teraz szukać ciężko – mówi Wojtek, ściskając opiekuńczo torbę pod pachą. Szybko dopija kawę. – Iść muszę. Pracę mam.
     – Co robisz? – pyta Cayce, głównie aby nie zdradzić, że ma zawroty głowy.
     Ale on tylko wskazuje ruchem głowy torbę.
     – Ocenić muszę ich stan. Przyjemnie cię poznawać. – Wyjmuje coś z górnej kieszeni kurtki i podaje Cayce. Kawałek białego bristolu z pieczątką. Adres e-mail.
     Cayce nigdy nie miała wizytówek i zawsze niechętnie udostępniała dane.
     – Nie mam wizytówki – mówi, ale podaje mu adres na Hotmail, pewna, że zapomni. Wojtek rozdziawia uśmiechnięte usta, głupkowato i jakoś dziwnie ufnie, pod prostymi jak od linijki słowiańskimi kośćmi policzkowymi, i znika w tłumie.
     Cayce parzy sobie język wciąż gorącą kawą. Resztkę wrzuca do przepełnionego już kosza.
     Postanawia wrócić do Starbucksa w pobliżu stacji metra Notting Hill, wypić kawę latte, z mlekiem ze świata po drugiej stronie lustra i wrócić metrem do Camden.
     Ma poczucie, że zaczyna wracać do świata rzeczywistego.
     – Dostał kaczką w twarz przy dwustu pięćdziesięciu węzłach – tym razem słowa te są wyrazem ulgi i Cayce rusza z powrotem ku Notting Hill.

powrót do indeksunastępna strona

41
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.