nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Łuczyński
Skryba lub Nazwisko lilii
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     * * *
     
     - On do mnie przyszedł zaraz po tym, jak znaleźliśmy Terancjusza u stóp schodów wiodących do biblioteki leżącego ze skręconym karkiem pomiędzy księgami, które wtedy niósł. Nikt wtedy nie wątpił, że Jorge mówił prawdę, że Terancjusz się potknął, butem stanął sobie na skraju sutanny, rozrywając ją nieco, i runął w dół, straciwszy równowagę. Jak zapewne pamiętasz, bracie Umbro, Jorge strasznie rozpaczał, winiąc siebie, bo to on poprosił Terancjusza o pomoc w przeniesieniu świeżo oprawionych woluminów z warsztatu introligatorskiego do biblioteki. Tymczasem prawda jest taka, że gdy wyspinali się już obaj na górę, Jorge zwyczajnie popchnął Terancjusza, a ten runął po schodach. Próbował złapać jeszcze równowagę i wtedy rozdarł sobie dół habitu. To nie był żaden wypadek, lecz morderstwo, do którego Jorge się bez żadnej żenady przyznał. Zrobił to bezczelnie, bez żadnego strachu, bez obawy.
     - Dlaczego wtedy nie ujawniłeś tego, ojcze Dafarze? - zapytał Umbro.
     - Bo on mi zagroził, że jeśli to uczynię, powie wszystkim, że zrobił to na moją sugestię, na usilną prośbę, że to ja go do tego wręcz zmusiłem, grożąc usunięciem z opactwa, jeśli tego nie zrobi. Mało tego - musiałem przyrzec, że nie pozwolę go nigdy z opactwa oddalić ani też odebrać mu jego funkcji bibliotekarza, bo inaczej rozpowie to kłamstwo i okryje mnie hańbą. Wtedy wszyscy uznali śmierć Terancjusza za wypadek, mi zaś groziła... przecież... kto by nie uwierzył wtedy Jorgemu? Zwłaszcza, że wielu wiedziało o tym, iż Terancjusz był kandytatem na stanowisko opata, że był moim rywalem. Któż by dał prawdę moim słowom? Uległem, niech mi bogowie wybaczą, uległem. A dziś przyjdzie mi za to zapłacić, i to wysoką cenę.
     Zapadła chwila milczenia, po której opat, zebrawszy się w sobie, kontynuował.
     - Długo żyłem z tym ciężarem na sercu, zbyt długo chyba, ale co tam... za moje grzechy. Ale gdy Jorge zaczął coraz mocniej wariować, postanowiłem położyć temu kres, mimo wszystko. Powiedziałem mu, że dosyć tych dziwactw, tego zgorszenia, tych wybryków. Powiedziałem, że go usunę z opactwa i zamknę w jakimś szpitalu, w jakimś klauzurowym klasztorze gdzieś na końcu świata. Ponownie mi zagroził, że sprawę ujawni, ale wtedy już się nie wahałem. Powiedziałem mu tylko..., cóż... - opat się zawahał.
     - Że nikt nie uwierzy na słowo zdziecinniałemu starcowi, który bez zbędnego wahania przyznał publicznie, że odlał się do kropielnicy - wtrącił Umbro, kiwając głową.
     - No, tak, coś w tym guście mu powiedziałem. Przyjął to ze spokojem, zdawało mi się, że zrozumiał i pogodził się z wszystkim. Wkrótce później podpalił bibliotekę.
     Opat westchnął ciężko.
     - Cóż, gdy zjawi się prowincjał, lepiej będzie od razu do wszystkiego się przyznać.
     - A niby po co? - zapytał Umbro - Co to da?
     Opat popatrzył na niego, mrugając oczami.
     - No jakże to? Przecież...
     - Spójrzmy na to chłodno, ojcze Dafarze. Wielu współbraci wiedziało, że Terancjusz jest kandydatem na funkcję opata, bo o takich rzeczach zawsze się mówi, czasem głośno, czasem półgębkiem. Był w odpowiednim wieku, miał doświadczenie w zarządzaniu opactwem, które zdobył, pełniąc funkcję ekonoma i intendenta. Ale paru z nas wiedziało również, że ta godność bardziej należy się tobie, bo bieglejszy byłeś w teologii i nauce, a to bardzo ważne, ważniejsze, niźli sprawne ściąganie dziesięcin od chłopstwa. Jak i też wiedzieliśmy o tym, że opat Micheron, niechaj bogowie będą łaskawi dla jego duszy i pozwolą mu w swej dobroci ogrzać się w blasku ich chwały, był zachłannym i chciwym skurwysynem, który tylko patrzył, gdzie by tu komu co ująć.
     - Bracie Umbro... - zaczął oponować opat.
     - Tak było i nie ma co tego ukrywać. Obiecał ojcu Terancjusza stanowisko opata dla jego syna w zamian za solidne nadania i sprowadzenie tu cennych relikwii. To miał być zwyczajny szwindel.
     Umbro przerwał na chwilę, patrząc uważnie w oczy opata.
     - Takie numery zdarzają się nie raz, nie dwa, jak świat długi i szeroki, ale przechodzą tylko wtedy, gdy nikt przy tym nie ginie. Oczywiście nie możemy powiedzieć tego wszystkiego prowincjałowi, bo w końcu będzie tu bajzel jeszcze większy niż teraz.
     Zapadła cisza. Opat patrzył przed siebie, studiując mur. Goranto milczał, intensywnie nad czymś rozmyślając. Umbro wpatrywał się wyczekująco w opata.
     - Ale co w takim razie zrobimy, jak już zjawi się ojciec prowincjał? - zapytał w końcu opat. - Co my z tym wszystkim w ogóle zrobimy? Przecież nie możemy tak dalej żyć, skazani na fajerwerki podczas uroczystości i nadpiłowane kropidła. Albo jeszcze gorsze rzeczy. Trzeba z tym przecież skończyć, na bogów!
     - Tutaj, niestety, na nic się zda mędrkowanie mnichów - powiedział Umbro, spoglądając na Goranta. - A tobie, przyjacielu, nie przychodzi na myśl żaden sposób? Nie wyczytałeś aby dla odmiany czegoś pożytecznego z tej księgi, o której tu mowa?
     - Niestety, nie. Ta księga jest pełna najdziwaczniejszych osobliwości poprzetykanych ostrzeżeniami przeróżnej maści: przed gniewem bogów, przed oparszywieniem ciała, przed wydaniem duszy na uciechę demonów i tak dalej. Natomiast nie ma w niej niczego na kształt odtrutki, nie ma w niej wskazówek, jak odwracać wyrządzone zło. Dlatego trzeba się zastanowić bez nadziei na pomoc mojej pamięci. To nic nie da. Ale może jedno chociaż jesteśmy w stanie wymyślić.
     Opat i Umbro popatrzyli na niego z uwagą.
     - Nie wiem, czy da się sprawę odkręcić, ale może choć znajdziemy jakiś sposób, żeby Jorgego stąd przegonić, odstraszyć.
     - Masz na myśli jakiś egzorcyzm, coś takiego?
     - Mniej więcej. Możemy spróbować i tego. Kiedy przyjeżdża ksiądz prowincjał?
     - Najprawdopodobniej jutro.
     - No, to czasu mamy mało. Niechaj opat wyprawi Jorgemu głośny i huczny pochówek, z pełną pompą.
     - Jemu?! - warknął Umbro.
     - Jeśli będzie cichutki i odprawiony na odwal się, to Jorge może się lekko zdenerwować, a wtedy...
     - Dobrze już, dobrze. Pojąłem aluzję. Niech ta łachudra ma pogrzeb pod sztandarami, ale nie spodziewajcie się, że wezmę udział w tej farsie.
     - Oczywiście, że nie, bracie Umbro. Ty musisz odprawić egzorcyzm.
     - Ja?
     - Opat musi się zająć pogrzebem, a ja nie jestem duchownym. No, chyba że zamierzacie wtajemniczyć w tę sprawę jeszcze...
     - Nie! - stanowczo powiedział opat. - Jeśli tylko się uda, chcę uniknąć tego całego tłumaczenia, już wystarczająco było w tym miejscu sensacji. Do dzieła, bracie Umbro! - krzyknął, wychodząc energicznym krokiem z celi.
     - Ale... ja przecież nie umiem! - wykrzyknął Umbro. - Nigdy tego nie robiłem, nie znam się na tym. Mieliśmy tu raz brata Sergina, egzorcystę, ale on umarł jakiś czas temu. Poza tym nie odprawiał tu żadnych obrzędów. Umieszczono go u nas, żeby spokojnie sobie czekał na śmierć, śliniąc się i kiwając - to był efekt jakiegoś nieudanego... no wiesz, zresztą szkoda gadać... - zakończył, machając ręką.
     - Skoro nie wiesz, jak się do tego zabrać, zrób to najprościej, jak się da.
     - Niby jak?
     - Wywołuj imiona wszystkich znanych ci świętych i demonów po kolei i strasz nimi. Kto wie, może któryś z nich się nada?
     
     * * *
     
     Żaden się nie nadał. Ani Grimeldo Pokorny, obrońca sprawiedliwych, święty i Oświecony, ani Stefano z Ferrysy, kanonik, błogosławiony i do tego lekarz zdolny i umny, który wytchnienie dawał biednym chorym, grosiwa za to nie wołając. Ani Myzerda i Halissa z rodu Retwów, protektorki i hojne donatorki Świątyni, obwołane Oświeconymi jeszcze u zarania dziejów królestwa Intaru. Ani Tetryda, córka Werylla, chłopka z marnej wsi na północy królestwa Saddy, siostra zakonna, opiekunka chorych i biednych ogłoszona świętą wkrótce po śmierci. Nie podszedł włodarz z Banzylei, też Stefano z imienia, choć wcale nie lekarz tym razem, zamiast tego wojennik Czarnej Wstęgi, pan księstwa Mitar, kurwiarz i awanturnik, którego obłożono anatemą jeszcze za życia, gdy palił i rabował świątynne dobra. Do niczego były westchnienia o wstawiennictwo Mirelli, hrabiny Stergfoll, wszetecznicy wyklętej po tym, jak ją przydybano w łożu patriarchy Świątyni, ani tym bardziej skutku nie dało wołanie o pomoc tegoż patriarchy, również wyklętego, gdy w przypływie pecha dał się złapać z wymienioną już hrabiną ponownie w łożnicy, tuż po tym, jak sam osobiście anatemę na nią rzucił.
     Nie poradziło zaklinanie siedmiu demonów świata: Kryssyna, Pellydy, Szarfandosa, Tutuna, Lessimera, Qatdera i Lupida, których imiona podszepnął Umbrowi Goranto, korzystając z przyniesionego uprzednio podręcznika demonologii. Takoż wniwecz obróciła się inkantacja imion dziewięciu krasnoludków: Fifula, Czapura, Dupczusia, Siejeba, Flegmulla, Paznotka, Smerdy, Mieczudła i Dziurkońca, które z bajek czasu dzieciństwa pamiętał Umbro i doszedł do wniosku, że dla świętego spokoju dlaczego by nie...
     Na nic się zdało wołanie o pomoc świętego Ambrożego, choć ten mógł się czuć nieco urażony ostatnio spostponowanym posągiem i chrzanić cały obrzęd z góry na dół. Pomoc nie nadeszła też ze strony czterech archaniołów Dobra, ani tym bardziej ze strony podległych im, jak się ongiś cierpliwie doliczył święty Festyllus - uprzednio zawezwany również, a jakże! - siedmiuset dwudziestu pięciu, no, góra dwudziestu ośmiu cherubinów strzegących na ziemi traktów i gościńców.
     W ogóle cała masa świętych, błogosławionych, bóstw wielkich i pomniejszych, takoż pobocznych, z kultów aktualnych i pogańskich, a dawno zagasłych, tudzież demonów i wszelakiej innej zarazy, z imienia znanej, na ołtarze wyniesionej albo z nich strąconej i wyklętej sromotnie, nie dała żadnego odzewu ani znaku o swym wstawiennictwie.
     Chociaż tak na dobrą sprawę trudno było powiedzieć, czy żaden z nich nie pogonił Jorgego, bo nie było tego jak sprawdzić. Umbro długo stał nad pulpitem, na którym leżały księgi brata Sergina pozostawione przez niego w opactwie, skwapliwie podsuwane co rusz przez Goranta. Oj, długo. Najpierw mamrotał wstydliwie, z płonącymi policzkami, wkrótce recytował wyrazistym i donośnym głosem, szczególnie te imiona, co miały litery "r" i "d" łacno przez gardło mu szły. Potem krzyczał zapamiętale, jakiś czas później szeptał cichutko i ochryple, gdy gardło zdarł, wreszcie tylko kartki księgi przewracał, piąchą stukał w strony, jakby chciał wskazać nie wiadomo komu, który to święty czy demon jest przedmiotem jego egzorcystycznych umizgów i sapał coś niezrozumiale dla Goranta.
     W końcu przewertował całą ostatnią księgę, dorzucił parę osób od siebie, tak na wszelki wypadek, wliczając świątobliwą babkę Hergildę, roztropnie zaś pomijając cholerycznego wuja Jettysa, kowala i biegłego dentystę zarazem, a także jakąś Winicję, z czasów młodości dziewkę znajomą, przez którą ponoć znalazł się w duchownym stanie. Tak przynajmniej zrozumiał Goranto pełne pretensji wyrzuty na wpół przytomnego Umbra, który coś tam mamrotał, że "mu ździra nie dała".
     Wreszcie dzielny egzorcysta wyczerpał wszelkie możliwości. Zamknął z hukiem ostatnią z ksiąg brata Sergina, zatytułowaną "Demonius pogonius", po czym ciężko opadł na ławkę stojącą pod ścianą celi Jorgego.
     - Mocno się zmęczyłeś, bracie? - zapytał z troską Goranto.
     Ten popatrzył tylko na niego spode łba, westchnął ciężko i pokręcił głową. Z wielkim trudem, z bolącym gardłem wychrypiał:
     - Tyle ci powiem, czcigodny gościu - nie wiem, czy którykolwiek z wymienionych przeze mnie, no, powiedzmy - orędowników, miałby aparycję, której przeląkłby się stary Jorge, i jednocześnie na tyle serce dobre i czułe, by nachylić ucha na moje prośby. Ale na pewno wiem jedno - nie zdziwię się, jeśli wyjdzie wkrótce, że zamiast jednego, będziemy mieli na głowie więcej oszalałych duchów, i to takich, co fuknięciem nosa zdzierają dachy na ten przykład. A wtedy...
     Przerwał, bo otwarły się drzwi i wszedł przez nie opat. Umbro i Goranto spojrzeli na niego pytająco.
     - Uroczystość pogrzebowa dobiegła końca - powiedział.
     - Brat Umbro też już dokończył dzieła, czyniąc to z wielkim trudem i poświęceniem, muszę przyznać - odparł Goranto.
     Opat spojrzenie miał ponure.
     - Mam poważne obawy...
     Nie dokończył. Zapadła cisza, Umbro machnął ręką z rezygnacją.
     - Podczas uroczystości, gdy przenoszono trumnę, spadło wieko z truchła. Okazało się, że trup ma założoną na twarz maskę - twarz jakiegoś grubaska, z pulchnymi policzkami i szerokim uśmiechem na twarzy. A w splecionych dłoniach trzymał świecę. Dodać trzeba, że ręce były splecione nie na sercu, jak to się obyczajnie czyni, jeno gdzie indziej, niżej...
     Umbro westchnął, popatrzył na Goranta i rzucił:
     - Widzisz, a nie mówiłem?
     - Mało tego - powiedział opat - jeden z braci nie wytrzymał i zaczął rechotać, a wtedy drugi obsztorcował go, krzycząc: "Mnichowi nie przystoi śmiech, lecz pełne powagi milczenie!" Zupełnie jakbym słyszał brata Jorgego. Tę samą zajadłość miał w głosie, w oczach. Ech, źle, źle się tu dzieje...
     - Jeśli dobrze rozumiem - wtrącił Goranto dziwnie brzmiącym głosem - brat Jorge miał jakąś awersję do śmiechu?
     - Awersję? On miał na tym punkcie kompletnego fisia! - prychnął Umbro. - Nienawidził śmiechu, tępił braci, którzy ośmielali się śmiać, którzy poddawali się wesołości. Był z tego gatunku mnichów, którzy uważają, że klasztor winien być miejscem dostojnym, czyli ponurym, a wszyscy wokoło mieć gęby poważne i natchnione przez okrągłą dobę.
     - Teraz rozumiem, teraz rozumiem. Bracie Umbro, ty wybuchnąłeś podobnymi słowy wtedy w świątyni, gdy odsłonięto pomnik Ambrożego i wszyscy wokół zaczęli się śmiać. Widziałem w tobie podobną zmianę, choć wtedy nie przywiązałem do niej żadnej większej wagi. Tiaa... - zakończył przeciągle, marszcząc czoło intensywnym myśleniem.
     Zapadła cisza. Umbro bardzo długo spoglądał z uwagą na Goranta. Opat rzucał okiem to na jednego, to na drugiego, nic nie rozumiejąc. W końcu Umbro zaczął kręcić z dezaprobatą głową:
     - Nie, nie, nie. Zwariowałeś? No niby jak ty to sobie w ogóle wyobrażasz? To się nie może udać. Do tego jeszcze ten prowincjał - diabli go nam teraz nadali. To się nie ma szans udać. Przecież...
     - Według mnie w tej chwili to jedyne wyjście. Chyba że znowu chcesz stanąć za pulpitem i recytować inwokacje do dziewięciu krasnoludków.
     - Pioruny siarczyste! Może wreszcie któryś z was wyjaśni mi, o czym mowa?! - zapieklił się opat.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.