 | Tytuł: Zew krwi Tytuł oryginalny: Wild Blood Autor: Nancy A. Collins Przekład: Michał Kubik Wydawca: Zysk i S-ka ISBN: 83-7298-640-1 Format: 260s. Data wydania: 27 lipca 2004 WWW: Polska strona
Skinner był samotnikiem póki nie napotkał rockowej kapeli zwącej się Vargr. Teraz ma przyjaciół o imionach Rend, Sunder i Ripper – przyjaciół, którzy wiedzą jak to jest być boleśnie innym, i być karanym za tę odmienność, przyjaciół, którzy znają dreszcz towarzyszący polowaniu oraz smak ludzkiego ciała, przyjaciół, którzy chętnie zabiorą go ze sobą na ich gwałtowną niczym huragan trasę pełną gwałtu, mordu i szaleństwa. I już wkrótce wszyscy będą wiedzieć, iż to Vargr narzucają reguły gry.
| Podziękowania Autorka chciałaby podziękować autorom następujących książek, które okazały się pomocne przy tworzeniu tej powieści: „Homeboy” Setha Morgana, „A Lycanthropy Reader” Charlotte Otten, „The Behavior and Ecology of Wolves” Ericha Klinghammera, „The Clever Coyote” Stanleya P. Younga i Hartleya T. Jacksona, oraz „The Wolf: A Species in Danger” Erika Zimena Rozdział pierwszy Dzwonek zabrzęczał, oznajmiając koniec czwartej lekcji i czas na lunch. Skinner Cade wyszedł z sali matematycznej pana Stowe’a i przyłączył się do reszty uczniów w korytarzach Szkoły Średniej Hrabstwa Choctaw. Był dość mały jak na swoje trzynaście lat. Mając wąską klatkę piersiową i talię, czarne jak węgiel włosy i oliwkową skórę, wyróżniał się wśród grubokościstych, jasnowłosych synów lokalnych farmerów. Lecz najbardziej niezwykłymi cechami jego wyglądu były bez wątpienia oczy koloru złotych monet i niezwykle długie środkowe palce u obu dłoni. Skinner mocował się z szyfrowym zamkiem swojej szafki, starając się nie patrzeć w kierunku Mary Beth Walchanski, której szafka była o dwie dalej. Mary Beth Walchanski, w obcisłym sweterku z nadrukiem i spódniczce cheerleaderki. Mary Beth, rok starsza od Skinnera, wyraźnie oznaczona własność Deke’a Farleya, rozgrywającego i gwiazdora drużyny Choctaw Braves. Mary Beth była też znana z prowokowania zazdrości Deke’a przez ocieranie się o uczniów młodszych klas. Trzeba przyznać, że była zadziwiająco szczodrze obdarzona przez naturę. Jej piersi prężyły się pod sweterkiem, permanentnie zniekształcając dużą filcową literę „C” przyszytą z przodu, a jej pośladki – twarde jak kamień dzięki niekończącym się seriom ludzkich piramid i szpagatów – poruszały się jak aksamitny zad dzikiego kota, kiedy pochylała się, ryjąc w stosie powieści romantycznych, słuchawek do walkmana i porzuconych, tandetnych błyskotek, które wypełniały jej szafkę. Skinner nie zdawał sobie nawet sprawy, że gapi się na nią, aż Mary Beth wyprostowała się i uśmiechnęła do niego. Szybko odwrócił się i udał, że szuka czegoś w swojej szafce, ale było za późno. – Hej, jesteś całkiem przystojny, jak na takiego malca. Oddech Mary Beth pachniał owocową gumą do żucia i różowym błyszczykiem do ust o smaku waty cukrowej. Jedna z jej piersi otarła się o jego łokieć. Odsunął rękę jak oparzony. Poczuł, że podnoszą mu się włosy na karku, zaczęły mu się pocić dłonie. – Masz naprawdę interesujące oczy. Czy ktoś ci już to kiedyś mówił? – Eee, nie, raczej nie. Mary Beth wydęła usteczka. – Co się stało? Nie podobam ci się? – Jasne, podobasz mi się – wymamrotał. – Naprawdę? – Zachichotała, nachylając się bliżej i trzepocząc rzęsami. Zanim Skinner zdążył odpowiedzieć, dłoń wielkości rękawicy baseballowej zacisnęła się na jego ramieniu, obracając go dookoła. – Co tu jest grane? Próbujesz poderwać moją kobietę, szczynooki? – Deke Farley był tak wielki i wredny, jak to tylko możliwe w Hrabstwie Choctaw, w szkole czy poza nią. Wysoki, mocno zbudowany, gburowaty blondyn Deke był zmorą każdego, kto był mniej lubiany niż on sam. A nikt nie był mniej lubiany niż Skinner Cade. – Mówię do ciebie, ufoludku! Pytałem, czy próbowałeś poderwać moją laskę? Skinner oniemiał ze strachu i zakłopotania. Nie mógłby się odezwać, nawet gdyby ktoś wbił mu pod paznokcie płonące bambusowe drzazgi. Gapił się na Deke’a górującego nad nim niczym mściwy Adonis wystrojony w kurtkę z nadrukiem i koszulkę z Ozzym Osbournem. – Co jest, szczynooki? Zapomniałeś języka w gębie? – Deke uderzył Skinnera w obojczyk, waląc chłopakiem w szafki; posypały się książki. Wargi Deke’a rozciągnęły się w paskudnym uśmiechu. – Może nie lubisz cipek, o to chodzi, szczynooki? Może jesteś pedałem? – Deke zwrócił się do tłumu, który zgromadził się, by obserwować zarzynanie kozła ofiarnego. – Hej! Nasz szczynooki to lachociąg! Skinner zagryzł dolną wargę, by powstrzymać jej drżenie i pochylił się, żeby zebrać swoje rozrzucone książki. Deke wybił mu je z rąk, zanim chłopiec miał okazję się podnieść. – Zadałem ci pytanie, szczynooki. Czy jesteś cwelem? – Nie – Skinner niemal wypluł odpowiedź. – Próbowałeś więc zarywać mi laskę. Skinner potrząsnął głową i pochylił się, by ponownie podjąć próbę pozbierania książek. Kolano Deke’a trzasnęło go w twarz, rzucając go na ziemię i puszczając gejzer krwi z lewego nozdrza. Oszołomiony Skinner leżał na boku, otoczony przez rozrzucone podręczniki. Czuł w gardle smak własnej krwi, gorący i żelazisty. Wszyscy się z niego śmiali. Zwłaszcza Deke, który stał, otaczając ramieniem talię Mary Beth. Skinner dotknął swojej twarzy i spojrzał na świeżą czerwień barwiącą jego palce. A potem się zmienił. Strach zniknął. Jego miejsce zajął szał. Gorący, pulsujący szał, który sprawił, że jego kości zatrzeszczały, a mięśnie zaczęły się przemieszczać. Śmiechy stały się wyższe, bardziej piskliwe, zmieniły się we wrzaski, Skinner nie wiedział nawet dokładnie, kiedy. Rysy stężały na przystojnej twarzy Deke’a, zbyt wstrząśniętego, by zauważyć cokolwiek poza własnym zdumieniem. Skinner dopadł go już jako kula futra, kłów i pazurów. Skórzana kurtka Deke’a rozdarła się pod szponami jak bibuła. Kiedy Deke krzyknął o pomoc, Skinner zamknął szczęki na gardle dręczyciela, połykając krew i wrzask. Skończywszy z rozdartym ciałem Deke’a, stanął na krzywych, zadnich nogach i ogarnął Mary Beth płonącym spojrzeniem. Cheerleaderka szukała schronienia przy szafkach, zbyt sparaliżowana przerażeniem, by uciekać czy nawet krzyknąć. Skinner zbliżył się do niej, jego długi, spiczasty członek wynurzył się z futrzanej pochewki. Wziął ją od tyłu w ociekającym krwią korytarzu, jego włochate uda uderzały o jej nagi tyłek, warknięciami odpowiadał na jej bolesne jęki. Kiedy poczuł zbliżający się orgazm, nagle zdał sobie sprawę, że to wszystko wcale nie tak się wydarzyło. „Ja śnię” – pomyślał Skinner, szczytując. Obudził się z suchością w ustach i lepkim kroczem. Sen ciągle był świeży w jego myślach, razem z całą mieszanką żądzy krwi i seksualnego podniecenia. Skinner nie wiedział, czy powinien czuć obrzydzenie, czy się martwić. Czy sen był po prostu spełnieniem ukrytych życzeń, czy czymś gorszym? Sen dręczył go na jawie bolesnymi detalami. Szczegółowo. Oczywiście, nie zmienił się we włochatego demona o ostrych zębach, nie zabił Deke’a ani nie zgwałcił Mary Beth, mając trzynaście lat. Jednak widok własnej krwi obudził coś głęboko ukrytego w jego wnętrzu, powodując bezrozumny szał. Rzucił się na starszego chłopaka, wywrzaskując obelgi i zaskakując wszystkich – w tym siebie – furią swojego ataku. Udało mu się rozkrwawić Deke’owi nos, zanim futbolista przycisnął Skinnera do ziemi. Wyglądało to jak scena w filmie Leworęczny Luke, w której George Kennedy bije Paula Newmana na miazgę, tyle że w tym wypadku nikt nie błagał Skinnera, by nie wstawał. Był to jednak ostatni raz, kiedy ktokolwiek próbował fizycznie prześladować go w szkole. Chłopiec do bicia odmówił przyjęcia rytualnych razów, zagrażając istniejącemu porządkowi. Kolejne takie zdarzenie zniszczyłoby strukturę klasy, a tego nie można było ryzykować. Skinner odrzucił prześcieradła, nasłuchiwał chwilę chrapania swego współlokatora śpiącego na łóżku obok, po czym wstał. Pewnie powinien uważać się za szczęściarza, że Kramer tym razem spał, a nie walił konia. Miał nadzieje, że idąc na Uniwersytet Stanu Arkansas w Jonesboro zamiast na Uniwersytet Arkansas w Monticello, będzie miał okazję spotkać wielu ludzi z różnych miejsc i uczestniczyć w wymianie idei i wiedzy. Mając jednak za sobą dwa semestry, wiedział już, że jest to kolejna wersja piekła, które znosił w ogólniaku Hrabstwa Choctaw. Jego współlokator, Kramer, był tłustym, krótkowzrocznym półgłówkiem, który, kiedy nie gotował właśnie zupy Campbell w naczyniu do prażenia kukurydzy albo nie oglądał telewizji, zajmował się piciem piwa lub marszczeniem freda. Z tego, co wiedział Skinner, Kramer nie chodził na żadne zajęcia. W każdym razie na pewno nigdy nie opuszczał akademika. Na początku ciągła obecność współlokatora doprowadzała Skinnera do pasji, ale w ciągu kilku ostatnich tygodni nauczył się zasypiać przy dźwiękach samogwałtu Kramera. Nie była to jednak intelektualna i kulturalna stymulacja, jakiej oczekiwał po życiu studenckim. Szybko zdjął zabrudzone szorty, wpychając je do plastikowego worka na brudną bieliznę, który trzymał w swojej szafie. Spojrzał na cyfrowy wyświetlacz budzika, zakładając czystą parę. Pierwsze zajęcia miał o dziewiątej. Mógł równie dobrze nie kłaść się już i poczytać trochę, zanim przygotuje się na nadchodzący dzień… Stukanie do drzwi było wystarczająco głośne, by wyrwać Kramera ze snu. – Hmm? Co…? Skinner otworzył drzwi i ostrożnie wyjrzał na korytarz. Pokój jego i Kramera znajdował się na trzecim piętrze, na samym końcu korytarza oddzielonego od świetlicy i łazienek kilkoma pokojami młodocianych sportowców i stypendystów ROTC. Naturalną koleją rzeczy, on i Kramer często stawali się ofiarami kawałów, zwykle z wykorzystaniem kremu do golenia, torebek ciepłej cytrynowej galaretki i ludzkich ekskrementów. Z zaskoczeniem dojrzał Terry’ego Spencera, prefekta swojego piętra, stojącego za progiem. Spencer był studentem starszego roku, przydzielonym do rozstrzygania różnych sporów między studentami mieszkającymi na trzecim piętrze. Zajmował narożny pokój, miał własną łazienkę i rzadko bywał widywany przez kogokolwiek mieszkającego na tym samym piętrze. – Ty jesteś Cade? – Tak… – Telefon do ciebie. Wiedział, że to złe wieści. Jego rodzina ledwie mogła pozwolić sobie na posłanie go do college’u, nie mówiąc o wyrzucaniu pieniędzy na luksusy takie, jak własny telefon w pokoju. Poza tym, kto poza jego rodziną mógłby chcieć z nim rozmawiać? Słuchawka w pokoju Spencera leżała odłożona niedbale obok widełek. Starszy student starał się nie okazywać irytacji, ale kiepsko mu to szło. Skinner podniósł słuchawkę, wnętrzności zacisnęły mu się ciaśniej niż pas biedaka. – Halo? – Skinner, to ty, synu? – Był to głos męża jego matki. – Luke? Co się stało? – Chodzi o twoją mamę, synu. Źle z nią. Znowu miała ten swój atak, wczoraj w nocy. Jest w szpitalu w Lake Village. Doktor mówi, że to tylko kwestia czasu… – Luke, uczę się do egzaminów… – Pytała o ciebie. Skinner westchnął i pokiwał głową, choć Luke nie mógł tego widzieć. – Rozumiem. Przyjadę najszybciej, jak będę mógł. Złapię następny autobus… – Powiem jej, że jedziesz. – Luke? Powiedz jej, że ją kocham, okay? W razie… – Na pewno jej powiem. – Dzięki. Skinner czuł, że jest obserwowany. Podniósł wzrok na Spencera, który stał obok ze skrzyżowanymi ramionami i zaciekawieniem malującym się na zaspanej twarzy. – A więc… coś nowego na farmie? – Moja matka umiera. Spencer usiłował przybrać standardowy, współczujący wyraz twarzy. – Naprawdę? Przykro mi, Cade… – Tak. Dzięki, że pozwoliłeś mi skorzystać ze swojego telefonu. Skinner pospiesznie wyszedł z pokoju, nie chcąc, by Spencer widział łzy wzbierające w kącikach jego oczu. Kiedy wrócił do swojego pokoju, Kramer znowu trzepał konia. * * * Było wczesne południe, gdy autobus wyjechał z Jonesboro. Nie istniało coś takiego, jak bezpośrednie połączenie z Choctaw County, chyba że ktoś miał własny samochód. Greyhound, którym Skinner był zmuszony się zabrać, jechał najpierw z Jonesboro do Memphis, potem zataczał pętle poprzez wiejskie okolice Missisipi, zawracając do Arkansas przez Greenville, a potem dalej przez deltę rzeki aż do Little Rock. Zwykle autobus nie zatrzymywał się w Seven Devils, chyba że pasażer wsiadał lub wysiadał. Zanim zdoła dojechać do rodzinnego miasteczka Skinnera, będzie północ. Chłopak nie zdąży. Skinner poprawił się w fotelu i zapatrzył się na to, co uchodziło za krajobraz wzdłuż autostrady międzystanowej: krowa na pastwisku, znak wyjazdu z Zachodniego Memphis, wypalony wrak samochodu, stacja benzynowa, krowa na pastwisku. Nienawidził jeździć autobusami. Śmierdziało papierosami, choć palenie było teoretycznie zakazane, a od ciągłego szumu autostrady bolały go zęby. Zamknął oczy, by nie widzieć niekończonej się wstęgi rozjechanych zwierząt na drodze i stacji benzynowych; zobaczył swoją matkę – kruchą oraz bladą jak lalka z porcelany – leżącą na szpitalnym łóżku, monitorowaną przez maszyny otaczające ją jak sępy obserwujące ostatnie chwile zdychającej gazeli. Zdawała się patrzeć na kogoś lub coś, czego Skinner nie widział. Lekarz? Luke? Wielebny Cakebread? Ktokolwiek to był, zdawała się toczyć z nim jakis spór. Skinner widział jej poruszające się wargi. Chwilami, kiedy koncentrował się naprawdę mocno, prawie słyszał, co mówiła. – Nie… jeszcze nie… muszę mu powiedzieć… on musi to wiedzieć… czas… za mało… proszę… Wtedy przestała rozmawiać z tym kimś i spojrzała prosto na Skinnera, przebijając spojrzeniem czas, przestrzeń, świadomość, i wymówiła jego imię. Przebudził się ze zduszonym okrzykiem rozpaczy, który sprawił, że stara kobieta na fotelu po drugiej stronie spojrzała na niego z dezaprobatą. Skinner wymamrotał pod nosem jakieś marne przeprosiny i pognał do toalety na końcu autobusu. Zamknął się w środku, usiadł na klapie sedesu z głową między nogami; płakał, aż rozbolały go żebra. Jego matka umarła. – Powinienem był tu być, kiedy to się stało. – Nic nie mógłbyś zrobić, Skinner. – Luke Blackwell stęknął i poluzował krawat pijący go w szyję. – Obaj o tym wiemy. Ona też wiedziała. Skinął w stronę otwartej trumny ustawionej u wejścia do głównej sali Salonu Pogrzebowego Lovejoya. – Przecież jestem jej synem. Jej jedynym dzieckiem. Powinienem był być z nią… – Jesteś z nią teraz. By dopilnować, czy wszyscy właściwie się z nią pożegnają. – Luke znowu skubał mankiety swojej marynarki. Tani garnitur, który kupił w K-Mart, nie leżał na nim dobrze, kiedy brał ślub, a ostatnie pięć lat wcale nie pomogło jego figurze. Skinner kiwnął głową, próbując nie patrzeć na wielkie, mahoniowe pudło i jego zawartość. – Chciałbym tylko móc powiedzieć jej… powiedzieć… – próbował mówić, ale słowa uwięzły mu w gardle. Opuścił głowę, by łzy wypełniające jego oczy kapały na buty, zamiast płynąć po policzkach. Duża, spracowana dłoń Luke’a zamknęła się na ramieniu Skinnera i ścisnęła je pocieszająco. – Ona wiedziała, synu. Wiedziała. Skrzywił się i spojrzał w górę na głośniki ukryte w sztukaterii zdobnej w cherubinki. – Boże, jak ja nienawidzę muzyki organowej. Siedzieli w sali jeszcze przez godzinę, w ciągu której troje członków koła modlitewnego jego matki i żona pastora metodystów, pani Cakebread, wstąpili, by złożyć kondolencje. W końcu wszedł Lovejoy, przedsiębiorca pogrzebowy, i przyciszonym tonem zarezerwowanym dla żałobników oraz klientów oznajmił, że ich czas się kończy. – Lepiej pożegnaj się już z mamą, Skin. Edna Cade Blackwell leżała z głową na satynowej poduszce, otoczona falbanami białej koronki. Była ubrana w swoją najlepszą niedzielną suknię, w statecznym kolorze bławatków, jej ręce ostrożnie złożono na nieruchomych piersiach. Poza całkowitym bezruchem i nienormalnymi plamami koloru na wargach i policzkach domalowanymi w kostnicy wydawała się spać. Kiedy Skinner schylił się nad trumną, pan Lovejoy wszedł za zasłony i wyłączył muzykę. Usta Skinnera musnęły martwy, zimny policzek matki. Pachniała formaliną i kosmetykami, na ustach czuł smak pudru. Wychodząc z sali, obejrzał się przez ramię, by zobaczyć, jak pan Lovejoy zamyka wieko nad tym, co pozostało z kobiety, którą całe swoje krótkie życie znał jako matkę.
|