nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

David Weber, John Ringo
Marsz ku gwiazdom
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział drugi
     
     Kapitan Krindi Fain postukał w zamek karabinu owiniętą w skórę szpicrutą.
     – Lufa niżej. Przestrzeliwujesz.
     – Przepraszam, sir – powiedział rekrut. – To chyba przez to kołysanie statku.
     Złapał karabin w dolne ręce, a zręczniejszymi górnymi otworzył komorę i wcisnął do niej następny natłuszczony papierowy nabój. Mając dwie pary ramion, potrafił to robić z oszałamiającą szybkością, dlatego jego niebieskiej skórzanej uprzęży nie widać było spod nabojów.
     – Lepiej celować niżej – powiedział oficer w siarczanym smrodzie prochu. – Nawet jeśli nie trafisz do celu, masz już punkt odniesienia i możesz trafić jego kolegę.
     Strzelanie idzie całkiem nieźle, pomyślał. Przynajmniej trafiają blisko unoszących się na wodzie beczek. Ale to nie wystarczy, jako że Carnańscy Strzelcy zwykle znajdują się w najgorętszym wirze bitwy. Co jest pewnego rodzaju odmianą po tym, jak byli Carnańskim Batalionem Roboczym.
     Kapitan spojrzał na morze ciągnące się we wszystkich kierunkach aż po horyzont i prychnął. Jego rodzinna Diaspra od niepamiętnych czasów żyła pod łagodnymi rządami czczącej wodę teokracji, ale kilku kapłanów, którzy towarzyszyli diasprańskim piechurom do Przystani K’Vaerna, najpierw zakrztusiło się na widok takiej masy wody, a potem odmówiło wzięcia udziału w wyprawie. Tak wielka ilość Boga okazała się szkodzić ich wierze.
     Fain podszedł do następnego w szeregu strzelca, patrząc mu przez ramię. Kapitan był wysoki, nawet jak na Mardukanina. Może nie aż tak wysoki i potężny, jak jego cień Erkum Pol, ale mimo to dość wysoki, by zajrzeć szeregowcowi przez ramię, kiedy wiatr rozwiał wielki kłąb dymu.
     – Niżej i w lewo, Sardon. Celujesz chyba dobrze, ale nie trafiasz przez kołysanie. Musisz więcej ćwiczyć.
     – Tak jest, sir – odparł żołnierz i chrząknął ze śmiechem. – Prędzej czy później zabijemy tę beczkę – obiecał, wypluł kawałek korzenia bisti i zaczął przeładowywać broń.
     Fain zerknął na tył statku – „rufę”, jak kazali ją nazywać marynarze. Major Bes, dowódca Carnańskiego Batalionu – czasami nazywanego Osobistym Basik, choć podobieństwo ludzkiego księcia, pod którym służył, do niegroźnego i tchórzliwego roślinożernego basik było czysto powierzchowne – rozmawiał z jednym z ludzkich szeregowców przydzielonych na ten statek. Trzej marines byli „obserwatorami” i utrzymywali łączność z resztą Ziemian za pomocą swoich systemów komunikacyjnych. W przeciwieństwie do pozostałych, wciąż nie czuli się przy Mardukanach swobodnie, a dowódca sekcji wydawał się szczególnie zirytowany jakością jedzenia. Co było kolejnym dowodem, że ludzie są do cna rozpuszczeni. Większość Mardukan bardzo sobie chwaliła wojskowy wikt.
     – Mnie tam jedzenie smakuje – mruknął z niezadowoleniem Erkum Pol. – Ten człowiek powinien zachować swoje opinie dla siebie.
     – Być może. – Fain wzruszył ramionami. – Ale ludzie to nasi pracodawcy i dowódcy. Wiele się od nich nauczyliśmy, a poza tym uratowali nasz dom. Przeżyję, nawet jeśli jeden z nich nie jest doskonały.
     Oczywiście to nie było wszystko. Fain długo i poważnie zastanawiał się, zanim wsiadł na statek. Książę ludzi poprosił o ochotników z diasprańskiej piechoty po bitwie pod Sindi. Uprzedził ich, że niewiele może im obiecać – dostaną żołd i zobaczą nowe lądy, ale nic poza tym.
     Dla większości Diaspran sprawa była prosta. Lubili ludzi, a ich księcia nawet bardzo. Niemal równoczesne pojawienie się bomańskich hord i ludzi wyrwało ich miasto z tysiącletniego marazmu. Co dzień powstawały nowe zakłady, na przedsiębiorczych czekały wielkie fortuny.
     Jako weteran kampanii sindyjskiej Fain miał mnóstwo łupów do zainwestowania, a jego rodzina nawet znalazła już dobrą odlewnię, która powstawała na gruntach należących do dalszych krewnych. Niewielki kapitał początkowy zwróciłby się bardzo szybko. Prawdopodobnie Fain mógłby już nie zajmować się niczym innym i żyć tylko z procentów.
     Ale wtedy odkrył, że z tęsknotą spogląda na zachód. Jeszcze nie wiedział, co go wzywa, nie rozumiał tego, dopóki nie zgłosił się na ochotnika na wyprawę. Jakaś siła ciągnęła go do ludzi, a przyczynę tego odkrył w rzuconej od niechcenia uwadze jednego z marines. Kiedy Fain oznajmił gotowość „swojej” kompanii, plutonowy Julian przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niego.
     – Nieźle cię wzięło – powiedział.
     Wtedy właśnie kapitan odkrył, że złapał bakcyla dowodzenia.
     Bakcyl dowodzenia był jednym z najbardziej zgubnych nałogów znanych wszystkim myślącym rasom. Dowodzenie w bitwie było najwspanialszą i zarazem najstraszniejszą rzeczą, jaką można było robić. Dobry dowódca odczuwał każdą śmierć jak własną. Jego ludzie byli jego dziećmi, a trzymanie na kolanach głowy umierającego żołnierza niczym nie różniło się od obejmowania brata. Dobrze dowodzić znaczyło także wiedzieć, że poniesione straty byłyby jeszcze większe, gdyby dowodził ktoś gorszy. A Fain był dobrym dowódcą.
     Kiedy niespodziewanie dostał pod swoje rozkazy kompanię, poprowadził ją w najbardziej skomplikowaną sytuację – jako harcowników walczących na flance znacznie liczniejszego wroga – i udało mu się doskonale wypełnić swoje obowiązki. Stracił wielu żołnierzy, ludzi, których znał od miesięcy, a nawet lat. Brał jednak udział w innych bitwach, przedtem i później, i rozumiał, że pod dowództwem oficera, którego zastąpił, zginęłoby ich o wiele więcej. On nie tracił głowy, działał nieszablonowo i wiedział, gdzie i jak ograniczyć straty.
     Kiedy więc stanął przed wyborem: zdać dowodzenie i wrócić do luksusu i interesów albo ruszyć w nieznane pod przywództwem obcego księcia, nie zastanawiał się długo. Przesłał rodzinie większość zgromadzonych funduszy – spieniężonych łupów z czterech większych i mniejszych bitew – podniósł prawą górną rękę i przysiągł lojalność księciu Rogerowi MacClintockowi i Imperium Człowieka.
     A większość jego kompanii – ku zaskoczeniu chyba tylko jego samego – poszła za nim. Poszliby za nim do piekła.
     Część jego żołnierzy znajdowała się na „Imie Hooker” z plutonowym Kneverem, a niewielki oddział był także tutaj, na pokładzie „Latającej Ryby”. Akurat dzisiaj odbywały się przeprowadzane dwa razy w tygodniu ćwiczenia ze strzelania.
     Fain postarał się, żeby osobiście nadzorować te ćwiczenia, ponieważ na własnej skórze przekonał się, że celne oko jest istotnym elementem taktyki, której nauczali ludzie. Cały batalion Carnańskich Strzelców stopniowo zmienił się w jednostkę harcowniczą pod wodzą swojego słynnego kapitana, a dla tego sposobu prowadzenia walki najważniejsza była celność. Zadaniem strzelców było zajęcie pozycji przed konwencjonalnymi siłami i wystrzelanie wszystkich dowódców atakujących formacji. Musieli dobrze strzelać, i udowadniali, że umieją.
     No, większość z nich.
     Był jeszcze Erkum.
     Mierzący prawie cztery metry wzrostu Mardukanin górował nawet nad swoim kapitanem. Mardukanie zazwyczaj osiągali wzrost około trzech metrów, licząc od bosych stóp aż po zakrzywione rogi, więc nawet wśród nich Erkum był olbrzymem. Pomimo swojej masy nie był ociężały, chyba że umysłowo. Fain był świadkiem, jak Pol łapał włócznie w locie i na krótkie dystanse biegał szybciej niż civan.
     Ale nie potrafiłby z dziesięciu kroków trafić z karabinu pagathara. Nawet gdyby ten szedł wprost na niego.
     I to spacerkiem.
     Erkum przywiązał się do kapitana, zanim ta jego ułomność wyszła na jaw. Fain był wtedy jeszcze młodym podoficerem pikinierów. Wszystko jednak jakoś się ułożyło. Olbrzym pilnował pleców kapitana, a to nie wymagało celności. Jeżeli wrogowie Faina podeszli na jakieś pięć metrów, Erkum zazwyczaj ich trafiał. A nawet jeśli trafiał tylko kolbą karabinu, to i tak już raczej nie wstawali. Jakby tego nie było dość, szeregowy sprawił sobie broń, która idealnie się do tego nadawała.
     Było to bardziej działo niż karabin. Stworzył je ten sam wynalazca, który zaprojektował standardowe karabiny Mardukan. Działko strzelało metalowymi nabojami, podobnymi do tych, których używali marines, gdy zastąpili swoje karabiny śrutowe bronią miejscowej produkcji. Armata Erkuma miała jednak niemal trzy razy większą średnicę lufy i strzelała „półautomatycznie”. U góry broni sterczał pionowo kanciasty magazynek zawierający siedem krótkich, tępych nabojów, każdy długości mardukańskiej dłoni. Po każdym strzale magazynek zsuwał się w dół, dostarczając mechanizmowi komory następny nabój. Waga opadającego magazynka dodatkowo repetowała broń.
     Działko to początkowo zaprojektowano jako szybkostrzelną, obrotową broń do montażu na szkunerach w celu obrony przed morskimi potworami, ostatecznie jednak zastąpiły ją harpuny. Oryginalny projekt zakładał możliwość strzelania dwoma rodzajami amunicji: śrutem i pojedynczymi stożkowatymi pociskami; Erkum zawsze nosił przy sobie odpowiedni zapas jednych i drugich.
     Rezerwowe magazynki mierzyły metr długości i człowiek z trudem mógł je unieść. Erkum przeładowywał broń jedną ręką i wystrzeliwał pociski tak szybko, jak szybko potrafił naciskać spust. Była to doskonała broń dla kogoś, kto miał za zadanie ochraniać kapitana podczas bitwy, nawet jeśli ten ktoś nie był w stanie trafić przewracającej się na niego góry.
     Niestety Erkum za nic nie mógł się z tym pogodzić.
     – Te dzieciaki nie mają pojęcia o strzelaniu – warknął olbrzymi Mardukanin. Gdyby okazało się, że jest chociaż o rok starszy od pozostałych rekrutów i szeregowców, Fain byłby zdumiony.
     – Spokojnie, Erkum – powiedział, wiedząc, co się szykuje. – Naprawdę nieźle im idzie.
     – Ktoś musi im pokazać, jak się strzela – zagrzmiał Erkum, zdejmując z pleców swoją armatę.
     – Nie musisz tego robić – mruknął Fain, ale nic już nie mogło powstrzymać tego Mardukanina, który był niezmiernie dumny z całkowitego braku umiejętności strzeleckich.
     – Żaden z was, biset, nie trafiłby nawet w świątynię! – wrzasnął do ustawionych wzdłuż relingu strzelców. – Pokażę wam, jak to się robi!
     Strzelba miała podwójną kolbę i dodatkowy wspornik, co pozwalało opierać ją na biodrach. Celowało się z niej „z grubsza” dolnymi rękami, a dokładniej górnymi. Szeregowy uniósł broń, wrzucił magazynek i otworzył ogień.
     Jego małe działo produkowało ogromne ilości dymu. Mimo to wolno lecący pocisk widać było gołym okiem; pomknął w powietrzu i uderzył w wodę za beczką. Szeregowy nie był jednak w stanie wykorzystać tej informacji, by wycelować dokładniej, ponieważ od razu wystrzelił dwa następne pociski.
     Fain zakaszlał, krztusząc się gryzącym dymem i próbując się nie śmiać. Sądząc po rozbryzgach wody, żadna z kul Erkuma nie spadła w rozsądnej odległości od stanowiącej cel beczki.
     Kapitan zerknął przez ramię, wyczuwając jakieś poruszenie, i klasnął dolnymi rękami, widząc, że jeden z ludzi ukradkiem podnosi karabin śrutowy i wystrzeliwuje pojedynczy pocisk.
     Śrut był w locie niewidoczny, a trzask wystrzału zginął w powracającym echem huku działa Erkuma. Beczka rozpadła się na tysiąc kawałków.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

23
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.