 |  | ‹Dirty Dancing 2› | „Dirty Dancing 2” nie jest sequelem. Bynajmniej nie wypada mu sequelem być. Owszem, można go potraktować jako kontynuację, ale pod warunkiem, iż nastawimy się nie na film muzyczny, a na science fiction. W rozgrywającej się w latach 60. pierwszej części Patrick Swayze miał twarz trzydziestolatka. W odsłonie drugiej Patrick straszy botoksową gębą sześćdziesięcioletniego pryka, który chciał zrobić się na bóstwo, ale chirurg był fanem mistrza Yody. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby akcja filmu przenosiła nas do roku, dajmy na to, 1990. Ale przenosi do 1958...
Wedle przytoczonych wyżej dat, „Dirty Dancing 2” musiałby być zatem prequelem. Osobliwy to jednak prequel, w którym bohater miast młodnieć o lat 5, starzeje się o 30. Lecz na wszystko jest przecież rada. By pozbyć się natrętnych czepiaczy mego pokroju, twórcy wykombinowali to tak: w jedynce ochrzciliśmy Patricka mianem Johnny’ego Castle, to teraz niech widnieje w creditsach jako po prostu „instruktor tańca”. I problem cudownego postarzenia z głowy, bo nikt nam nie udowodni, że to ten sam Castle. Racja?
No racja, tyle że po kiego było podpinać się pod legendę obrazu z 1987 r., skoro jedynym spoiwem robi się cameo Swayze’ego, który ponadto tamtym Swayze’m nie jest? To proste – dla łatwej forsy. Ok., ale nawet tę spokojnie można zarobić przy odrobinę większej inwencji. Tymczasem film Guya Ferlanda jawi się jako spreparowany bez cienia polotu, buraczany remake, którym zachwycić mogą się tylko słodkie podlotki-idiotki szczebioczące podczas seansu lubym do ucha: ej bejbi, weź mnie jak ten Luna obejmij. A wtedy co bardziej inteligentni chłopcy mogliby z przekąsem odpowiadać: i twoją matkę też?
Istotnie, mają prawo być zazdrośni. Boski latino-lover Diego Luna zawróci w głowie niejednej dzierlatce. Z kolei dziewczyny żadnych powodów ku zazdrości mieć nie będą. Bladolica Ramola Garai wygląda jak nieudolny klon Cameron Diaz, z mniej idiotycznym uśmiechem co prawda i bez pryszczy, ale też stokroć bardziej drętwy i bez tego wdzięku, którego akurat Diazównie odmówić nie sposób. Jak już się zatem zapewne domyślacie, między namiętnym Luną a sztywną Garai chemii wytwarza się tyle co w związku dendrofila z sosną.
Słów kilka o fabule, a przynajmniej tym czymś, co na fabułę się zgrywa. Osiemnastoletnia Amerykanka przybywa wraz z rodzicami (stary dostał intratną pracę) na Kubę w przeddzień rewolucji. Poznaje młodego kelnera, w którym niemal z miejsca się zakochuje. Kelner także smali do niej cholewki, co jest o tyle dziwne, że on robi za lokalnego geniusza salsy, a z niej dupa nie tancerka, ponadto niezbyt urodziwa. Było nie było, zaczyna ją szkolić i gdy dziewczę z trudem, ale dobija do poziomu Renee Zellweger z „Chicago”, tj. potrafi już się nie przewracać robiąc półobrót, nasza urocza parka zgłasza się do tanecznego konkursu. Dochodzą, rzecz jasna, do wielkiego finału. A wtedy widz wychodzi z siebie. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Przez cały czas trwania tej cholernej szopki męczyłem się strasznie widokiem kiepskiego aktorstwa i równie słabej choreografii. Sądziłem więc, że chociaż finałowy taniec będzie przygotowany należycie. Ale gdzie tam, twórcy najwyraźniej zgodnie orzekli, że jak już dać plamę, to po całości. Finałowy spektakl, ledwie rozpoczęty, zostaje przerwany chwytem najdurniejszym z możliwych – brat kelnera robi zamach! Chwilę potem Hawanę obiega informacja, że Castro właśnie dokonał przewrotu. Bohaterowie szaleją z radości, a ja siedzę zrezygnowany, bo to wiedziałem, w mordę jeża, z historii, i bardziej by mnie wzruszył jakiś przyzwoity układ choreograficzny. Muzyczny romans, którego punktem kulminacyjnym jest obalenie reżimu Batisty? Ale jaja...
Tytuł: Dirty Dancing 2 Tytuł oryginalny: Dirty Dancing: Havana Nights Reżyseria: Guy Ferland Zdjęcia: Anthony B. Richmond Scenariusz: Boaz Yakin, Victoria Arch Obsada: January Jones, Diego Luna, Mya, Sela Ward, Romola Garai, John Slattery, Jonathan Jackson, Patrick Swayze Muzyka: Heitor Pereira Dystrybutor: SPI Data premiery: 4 czerwca 2004 WWW: Strona Gatunek: dramat, obyczajowy Ekstrakt: 20%
|