nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

William Gibson
Rozpoznanie wzorca
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     2.
     Suka

     
     W oknie wystawowym specjalisty od modnych dodatków w Soho odbija się biurowy zecap: świeży T-shirt Fruit of the Loom, czarna MA-1 od Buzza Ricksona, niemarkowa czarna spódnica z ciucholandu w Tulsa, czarne legginsy, które nosi na pilates, czarne szkolne czółenka z Harajuku. Niby-torebka to kopertówka z czarnego enerdowskiego plastiku zakupiona w eBay – może część umundurowania Stasi, niegdyś ważnego zawodnika na macie zapaśniczej wywiadów.
     Widzi swoje szare oczy, bielejące na szkle, a głębiej koszule od Bena Shermana, długie parki i spinki do mankietów w formie kokardowych znaków RAF-u, znaczących skrzydła spitfirerów podczas ostatniej wojny światowej.
     Zecapy. Zestawy Cayce Pollard. Tak Damien określa jej ubrania. Zecapy są białe, czarne lub szare i wyglądają tak, jakby pojawiły się na tym świecie bez interwencji człowieka. Ich prostota bije na głowę każdą inną prostotę.
     To co ludzie biorą za nieugięty minimalizm, jest wynikiem oddziaływania rdzenia atomowego mody, na które jest nieuchronnie wystawiona. To dlatego doszło do bezlitosnej redukcji tego, co jest w stanie nosić, i co nosi. Ma alergię na modę. Toleruje tylko nijakie ubiory z lat 1945-2000. Jest strefą poza modą, jednoosobową szkołą sprzeciwu, której surowość od czasu do czasu grozi narodzeniem własnego kultu.
     Wokół gwar Soho, piątkowe przedpołudnie zmierza ku zakrapianym lanczykom i ostrożnym pogaduszkom w tych wszystkich restauracjach. Do jednej z nich, o wdzięcznej nazwie Charlie Don’t Surf, pójdzie na obowiązkowy po spotkaniu poczęstunek. Ale sama jest w szerokim na kilometry dołku, wydrążonym przez jet lag, i daleko jej do surfowania; czuje brak serotoniny, pustkę po spóźniającej się duszy.
     Patrzy na zegarek i rusza ku Blue Ant, której siedziba jeszcze do niedawna gościła starszą, bardziej prostolinijną agencję.
     Niebo jest jasnoszarą niecką pociętą splątanymi smugami kondensacji i kiedy Cayce naciska domofon Blue Ant, żałuje, że nie ma przy sobie okularów przeciwsłonecznych.
     
     Siada naprzeciwko Bernarda Stonestreeta, znanego jej z nowojorskich działań Blue Ant. Jest blady i piegowaty jak zawsze, a jego stercząca szopa marchewkowoczerwonych włosów powtarza w zwariowany sposób motyw płomienia Aubreya Beardsleya, co może być efektem takiego a nie innego ułożenia głowy na poduszce podczas snu, ale bardziej prawdopodobne, że jest efektem zabiegów ekskluzywnego fryzjera. Stonestreet ma na sobie garnitur od Paula Smitha, dokładnie marynarkę rozmiar 118 i spodnie 11T, uszyte z czegoś czarnego. W Londynie ubiera się w rzeczy warte tysiące funtów, wyglądające, jakby włożył je pierwszy raz ostatniej nocy, po czym przespał się w nich i tak przyjechał do biura. W Nowym Jorku chodzi wymuskany od stóp do głów, jakby dopadli go specjaliści od wizażu. Międzyatlantycka różnica parametrów kulturowych.
     Po jego lewej ręce siedzi Dorotea Benedetti. Jej gładko zaczesane włosy, niemal z maniakalną dokładnością imbecyla, sygnalizują, jak podejrzewa Cayce, zarówno poważne nastawienie, jak i tarapaty. Dorotea, którą Cayce zna przelotnie z poprzednich nie zobowiązujących kontaktów zawodowych w Nowym Jorku, jest jakąś szychą w spółce Heinzi&Pfaff, zajmującej się projektowaniem graficznym. Przyleciała rano z Frankfurtu zaprezentować pierwszą wersję nowego logo jednego z dwóch światowych gigantów obuwia sportowego. Bigend uznał, że gigant musi dokonać jakiejś istotnej, choć do tej pory bliżej nie zidentyfikowanej zmiany tożsamości. Rynek jest zalany obuwiem sportowym, a buty rolkarzy, które już zaczęły wypierać płytkie tenisówki i adidasy, też nie idą rewelacyjnie. Cayce dostrzegła ostatnio zaczątki „miejskiego survivalu”, jak na własny użytek nazywa ten styl, i chociaż na razie można mówić tylko o nieświadomej zmianie stosowania kupowanych modeli, to nie wątpi, że po fazie identyfikacji nastąpi faza upowszechnienia.
     Nowy znak towarowy będzie przeskokiem firmy w nowe stulecie i sprowadzono Cayce, z jej alergią rynkową, żeby osobiście zrobiła to, co robi najlepiej. Ten sposób załatwiania sprawy wydaje się jej dziwny, jeśli nie wręcz archaiczny. Czemu nie telekonferencja? Pewnie stawka jest tak poważna, że zadecydowały względy bezpieczeństwa. Ale kiedy to ostatnio sprawy zawodowe zmusiły ją do opuszczenia Nowego Jorku? Raczej dawno.
     Bez względu na okoliczności spotkania wygląda na to, że Dorotea traktuje je poważnie. Poważnie jak raka. Na stole przed nią, o milimetr zbyt równo, leży elegancka szara koperta ze sztywnego papieru z surowym, chociaż wymyślnym, logo Heinzi&Pfaff. Jest zamknięta za pomocą jednego z tych drogich archaicznych wynalazków, kawałka sznurka i dwóch małych brązowych kartonowych guzików.
     Cayce odwraca wzrok od Dorotei i koperty, zauważając, że w szalonych latach 90. nie poskąpiono funtów na tę salę konferencyjną, wypukłe drewniane boazerie kojarzą się z salonami barowymi transatlantyckiego zeppelina. Zauważa gwintowane zaczepy na bladej powierzchni ściany, które utrzymywały logo agencji zajmującej wcześniej te pomieszczenia. Dostrzegalne są też pierwsze znaki ostrzegające przed remontem – rusztowanie w korytarzu, gdzie ktoś sprawdzał przewody, i zafoliowane bele wykładzin, pnie poliestrowej puszczy.
     Cayce dochodzi do wniosku, że Dorotea być może tego popołudnia chciała przyćmić jej minimalizm. Jeśli taki miała zamiar, nic z niego nie wyszło. Mimo pozornej prostoty czarna sukienka Dorotei usiłuje przekazać równocześnie kilka rzeczy, na przynajmniej trzy sposoby. Cayce zawiesiła swoją kurtkę od Ricksona na oparciu krzesła i widzi, że Dorotea nie może oderwać od niej wzroku.
     To dzieło fanatyków, replika amerykańskiej kurtki lotniczej na poziomie muzealnym, element ubioru tak funkcjonalny i kultowy, jakim mógł się poszczycić tylko XX wiek. Cayce podejrzewa, że Dorotei gwałtownie skoczyły obroty, gdy spostrzegła, że MA-1 Cayce to absolutny szczyt minimalizmu, dziecko japońskiego obsesyjnego podejścia, japońskiego zamiłowania prostoty, jak najdalsze od czegoś takiego jak moda.
     Cayce wie na przykład, że charakterystyczne marszczenia rękawów powstały wskutek użycia przedwojennych maszyn krawieckich, buntujących się przeciwko nowemu śliskiemu materiałowi, nylonowi. Tu Rickson przesadził, ale tylko trochę; dokonał jeszcze setek podobnych, drobnych zabiegów, tak że jego produkt stał się iście japońskim przejawem czci. Imitacja przerosła obiekt imitowany. W garderobie Cayce nie ma droższego artykułu i nic nie może go zastąpić.
     – Nie masz nic przeciw? – Stonestreet wyciąga paczkę silk cutów. Cayce nigdy nie paliła i uważa silk cuty za angielski ekwiwalent japońskich mild sevenów, jakby cały świat produktów tytoniowych sprowadzał się do tych dwóch marek.
     – Nie – mówi Cayce. – Proszę, pal.
     Na stole jest nawet popielniczka, mała, okrągła i idealnie biała. Na konferencji po drugiej stronie Atlantyku byłaby czymś równie przestarzałym jak jedna z tych płaskich, dziurkowanych łyżeczek do serwowania piołunówki, na którą kładzie się kostkę cukru. (Cayce wie, że w Londynie spotyka się je podczas niektórych konferencji, chociaż sama nie uczestniczyła jeszcze w takiej).
     – Dorotea? – Stonestreet podsuwa paczkę, ale nie w kierunku Cayce. Dorotea odmawia. Stonestreet wsuwa końcówkę z filtrem między drobne ruchliwe wargi i wyjmuje pudełko zapałek, zapewne wyniesione poprzedniego wieczoru z jakiejś restauracji. Należy się spodziewać, że są równie drogie jak szara koperta Dorotei. Stonestreet zapala papierosa.
     – Wybacz, że musieliśmy cię ściągnąć, Cayce – mówi. Zużyta zapałka wpada do popielniczki. Cichy, charakterystyczny brzęk potwierdza, że to ceramika.
     – Na tym polega moja praca, Bernardzie – odpowiada Cayce.
     – Wyglądasz na zmęczoną – mówi Dorotea.
     – Cztery strefy czasowe. – Cayce uśmiecha się samymi kącikami ust.
     – Próbowałaś tych nowozelandzkich pigułek? – pyta Stonestreet. Cayce przypomina sobie, że żona Stonestreeta, Amerykanka, kiedyś pierwsza naiwna w zmarłym śmiercią łóżeczkową klonie Z Archiwum X, jest twórcą udanej serii kosmetyków homeopatycznych.
     – Jacques Cousteau powiedział, że jet lag to jego ulubiony narkotyk.
     – No więc? – Przy tych słowach Dorotea spogląda znacząco na kopertę H&P.
     Stonestreet wydmuchuje kłąb dymu.
     – No tak, pewnie wypadałoby.
     Oboje spoglądają na Cayce. Ta patrzy prosto w oczy Dorotei.
     – Ja jestem gotowa.
     Dorotea ciągnie sznureczek kartonowego guzika bliższego Cayce. Unosi skrzydełko koperty. Wsuwa do środka palec wskazujący i kciuk.
     Panuje cisza.
     – No tak – Stonestreet przerywa ciszę i gasi papierosa.
     Dorotea wysuwa z koperty dwadzieścia osiem centymetrów kwadratowych sztuki. Demonstruje je Cayce, trzymając za górne rogi opuszkami palców z idealnym manikiurem.
     To rysunek zrobiony grubym, czarnym japońskim pędzelkiem, w stylu, który w firmie jest znakiem rozpoznawczym samego herr Heinziego. Cayce wie o tym. To, co widzi, przemożnie kojarzy się jej z wizerunkiem poskręcanego plemnika, dziełem Ricka Griffina, hippisowskiego twórcy komiksów, tak gdzieś z 1967 roku. Od razu wie, że takie logo nie chwyci. Nie wie, skąd to wie. Tak stanowią mętne standardy jej instynktownej oceny.
     Ale przez krótką chwilę ma wizję niezliczonych rzesz azjatyckich robotników, którzy po jej „tak” latami umieszczaliby odmiany tego symbolu na niekończącej się, nieustępliwej powodzi obuwia. Czym byłby dla nich ten powykręcany plemnik? Czy w końcu zacząłby ich nawiedzać w snach? Czy ich dzieci malowałyby go kredą na drzwiach, zanim zrozumiałyby, że to logo?
     – Nie – mówi.
     Stonestreet wzdycha. Nie jest to głębokie westchnienie. Dorotea z powrotem wsuwa rysunek do koperty, ale pozostawia ją nie zamkniętą.
     Umowa wyklucza wszelkie krytyczne analizy i twórcze sugestie. Cayce jest jedynie wyspecjalizowanym papierkiem lakmusowym w ludzkim ciele.
     Dorotea bierze papierosa od Stonestreeta, zapala i rzuca zapałkę obok popielniczki.
     – Jak tam zima w Nowym Jorku?
     – Zimna – mówi Cayce.
     – I smutna? Wciąż smutna? – Cayce nie odpowiada. – Możesz jeszcze trochę zostać, podczas gdy my wrócimy do rysownicy? – pyta Dorotea.
     Cayce zastanawia się, czy Dorotea zna procedury.
     – Przyjechałam na dwa tygodnie – mówi. – Zajmuję się mieszkaniem przyjaciela.
     – Aha, wakacje.
     – Nie ma mowy o wakacjach, jeśli mam nad tym pracować.
     Dorotea nie komentuje uwagi.
     – To musi być trudne, kiedy się czegoś nie lubi – mówi Stonestreet znad piegowatych palców złożonych w daszek. Ruda czupryna wznosi się nad nimi jak płomienie nad trawioną pożarem katedrą. – Mam na myśli zaangażowanie emocjonalne.
     – To nie ma żadnego związku z lubieniem czy nielubieniem, Bernardzie – odpowiada Cayce. – To jest jak tamten zwój wykładziny, albo jest niebieski, albo nie. A mojemu zaangażowaniu emocjonalnemu jest zupełnie obojętne, czy jest, czy nie jest niebieski.
     Czuje powiew złej energii, kiedy Dorotea wraca na swoje krzesło.
     Ta stawia swoją wodę obok koperty H&P i gasi papierosa takim gestem, jakby robiła to pierwszy raz w życiu.
     – Będę rozmawiać z Heinzim po południu. Zadzwoniłabym teraz, ale jest w Sztokholmie, rozmawia z Volvo.
     Powietrze jest bardzo gęste od dymu i Cayce czuje w gardle nieprzyjemne drapanie.
     – Nie pali się, Doroteo – mówi Stonestreet i Cayce ma nadzieję, że naprawdę, ale to naprawdę się nie pali.
     
     Restauracja Charlie Don’t Surf, gastronomiczna kalifornijsko-wietnamska fuzja z wyraźnym posmakiem kolonialnej kuchni francuskiej, jest pełna. Białe ściany udekorowano ogromnymi czarno-białymi powiększeniami zapalniczek zippo z czasu wojny wietnamskiej, zdobionymi prostackimi wojskowymi symbolami armii amerykańskiej, jeszcze bardziej prymitywnymi motywami erotycznymi i drukowanymi sloganami. Cayce kojarzy się to fotografiami nagrobków konfederatów, inny jest tylko styl grafiki i treść napisów, a sam temat, Wietnam, uświadamia, że lokal nie jest nowy. Nieprawdopodobne, aby dziś zaprojektowano taką restaurację, kierując się nostalgią za przegraną przez Amerykę wojną.
     SPRZEDAM MIEJSCE W PIEKLE I CHAŁUPĘ W WIETNAMIE
     Zapalniczki na zdjęciach są zużyte, powygniatane i zardzewiałe od potu. Niewykluczone, że Cayce pierwsza odszyfrowuje te teksty.
     ZAKOPCIE MNIE TWARZĄ DO ZIEMI, ŻEBY ŚWIAT MÓGŁ POCAŁOWAĆ MNIE W DUPĘ
     – Wiesz, on naprawdę ma na nazwisko Heinzi – mówi Stonestreet, nalewając Cayce drugi kieliszek kalifornijskiego caberneta, który ta unosi do ust, chociaż wie, że to niezbyt mądre z jej strony. – A wydaje się, że to tylko przezwisko. Jeśli miał jakieś imię, to już dawno odpłynęło daleko na południe.
     – Ibiza – podsuwa mu Cayce.
     – Że co?
     – Przepraszam, Bernardzie. Jestem zmęczona.
     – Mówię ci, pigułki. Te z Nowej Zelandii.
     NIE MA ŻADNEJ GRAWITACJI – ŚWIAT JEST BAGNEM, KTÓRE NAS WSYSA
     – Przejdzie mi.
     – Ale z niej zołza, co?
     – Z Dorotei?
     Stonestreet przewraca oczami. Są piwne i mają dziwny odcień, jakby rtęciowy, lśnią miedzianą zielenią.
     173. POWIETRZNO-DESANTOWA
     Pyta o jego amerykańską żonę. Stonestreet zdaje jej relację z wprowadzenia do sprzedaży maseczki ogórkowej i serii pilotującej nowy asortyment, zahaczając o strategię dostaw sprzedawcom detalicznym. Dociera lancz. Cayce skupia się na sajgonkach, włączając autopilota, który steruje jej potakiwaniami głową i pełnymi zrozumienia uniesieniami brwi, wdzięczna Stonestreetowi za prowadzenie konwersacji. Kiedy pogrąża się w tym stanie nieobecności duchowej, cabernet zaczyna działać, spychając ją z kursu rozmowy, i Cayce wie, że najlepsze, co może zrobić, to być miłą, wchłonąć trochę pokarmu, po czym się zwinąć.
     Ale zapalniczkowe płyty nagrobkowe i wypisane na nich przyziemne elegie nie dają jej spokoju.
     DZIADEK Z DIEN BIEN PHU
     Sztuka restauracyjna oddziałująca na świadomość gości to wątpliwy pomysł, szczególnie w przypadku kogoś o wrażliwości Cayce – szczególnej, instynktownej, niemniej jednak nieco nieokreślonej.
     – Więc kiedy zaczęło wyglądać, że Harvey Nicols się nie dołączy…
     Skinienie głową, uniesienie brwi, ugryzienie sajgonka. O to chodzi. Zakrywa dłonią kieliszek, kiedy Stonestreet chce jej dolać.
     I tak udaje się jej przebrnąć przez lancz z Bernardem Stonestreetem, od czasu do czasu przyzywana przez pamiętne nazwy miejscowości z zapalniczkowego cmentarzyska (CU CHI, QUI NHON), zakrywające ściany. W końcu on płaci i wstają, zbierając się do wyjścia.
     Sięgając po ricksona, którego wcześniej powiesiła na krześle, dostrzega okrągłą, świeżą dziurę z tyłu na lewym ramieniu, zapewne wypaloną papierosem. Na brzegach drżą mikroskopijne brązowe kuleczki stopionego nylonu. Widać szarą podszewkę, niewątpliwie dzieło jakiegoś wyjątkowego speca od militariów z okresu zimnej wojny, dopieszczoną przez wytwórcę tej kurtki, istnego otaku.
     – Coś nie tak?
     – Nie, nic – mówi Cayce. Wkłada załatwionego na dobre ricksona.
     Wychodzi i machinalnie zauważa przy drzwiach wąską gablotkę z przezroczystego akrylu, prezentującą tuzin autentycznych zapalniczek zippo z Wietnamu. Automatycznie pochyla się, aby na nie zerknąć.
     ALBO JA MAM PRZESRANE, ALBO ONI PRZEJEBANE
     Ta dewiza w dużym stopniu również odzwierciedla jej aktualny stosunek wobec Dorotei, chociaż Cayce wątpi, czy zdoła w jakiejś mierze wyrównać rachunki, a gniew nie zaszkodzi tylko jej samej.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.