nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

David Weber, John Ringo
Marsz ku gwiazdom
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział piąty
     
     – NASTĘPNYM RAZEM BĘDZIESZ UWAŻAŁ NA WŁASNY SEKTOR, REKRUCIE?!
     – Sto dwadzieścia siedem. TAK JEST, SIERŻANCIE!
     W armii istniało kilka aksjomatów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie przez podoficerów, którzy byli prawdziwymi strażnikami tej wiedzy. Sierżant Kosutic mocno w nie wierzyła. „Żaden plan nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością”. „W bitwie Jego Niegodziwość zawsze ma asa w rękawie”. „Jeśli wróg jest w twoim zasięgu, ty także jesteś w jego”. Jeśli żołnierz zapominał o tych zasadach, to na własne ryzyko; w tej chwili jednak sierżant myślała przede wszystkim o jednej: „Im więcej potu, tym mniej krwi”.
     Okazuje się, że niektórzy muszą spocić się bardziej niż inni, pomyślała złośliwie.
     Roger MacClintock miał kilka zalet, jeśli chodzi o walkę na bliski dystans. Dzięki wrodzonemu refleksowi i dokonywanym dawno temu manipulacjom z genotypem MacClintocków reagował z prędkością żmii. Był urodzonym strzelcem i miał godną miana najlepszej koordynację oko-ręka, a do tego spędził wiele samotnych godzin na szlifowaniu swoich umiejętności. Poza tym dobrze orientował się w walce; zawsze wiedział, gdzie jest, gdzie są jego wrogowie, a gdzie przyjaciele. Była to zdolność często nie doceniana, a przecież niezwykle istotna w brutalnej i gwałtownej walce, jaką właśnie ćwiczyli.
     Chociaż książę nauczył się zespołowej gry w piłkę nożną, nigdy nie musiał tego doskonalić w walce. Co gorsza, miał skłonności do działania na własną rękę, co wielokrotnie udowodnił podczas długiego marszu od wyschniętego jeziora, gdzie wylądowały promy, do Przystani K’Vaerna. Roger nigdy nie trzymał się planu ostrzału. Było to o tyle dobre, że dowodząc z pierwszej linii, miał tendencje do zabijania wszystkiego, co znalazło się przed nim.
     – Twoim zadaniem jest pilnować moich pleców! A nie patrzeć, co ja robię! Jeśli napotkam opór, sama sobie z tym poradzę! Ale jeżeli będę musiała jeszcze pilnować twojego sektora, WYLATUJESZ Z ZESPOŁU! Czy to jasne?
     – JASNE, SIERŻANCIE! – Roger zrobił ostatnią pompkę. – Sto pięćdziesiąt, sierżancie!
     – Zostaniesz tu w pozycji „pad podparty”, rekrucie MacClintock! Zajmę się tobą, kiedy przyjdzie pora.
     – Tak jest, sierżancie! – wydyszał książę.
     W przedniej ładowni szkunera „Snarleyow” było goręcej niż w piekle; do tego dochodził bijący z zęz smród zgnilizny. Była to jednak największa zabudowana powierzchnia na pokładzie wszystkich statków wchodzących w skład flotylli, co według Evy Kosutic czyniło z niej najlepsze z możliwych miejsce do szkolenia. Wciąż nie była to przestrzeń tak duża, jak sierżant by chciała, choć civan już wyjadły magazynowaną tu paszę. Ale co najważniejsze, nie było tu samych civan.
     Civan, zwłaszcza tresowane bojowe civan, które upodobali sobie jeźdźcy księcia Rastara, były o wiele inteligentniejsze niż mogłoby się ludziom wydawać przy pierwszym kontakcie. Za to z całą pewnością nie były miłe ani sympatyczne. Każdy civan był złośliwy jak ziemski niedźwiedź grizzly z bolącym zębem. Tresowanie tych, które wybrano na wierzchowce, jedynie wzmagało ich temperament i złośliwość. Dlatego też zwierzęta wiezione w boksach wzdłuż ścian górnego pokładu towarowego „Snarleyowa” były spętane (o ile to odpowiednie słowo) nie linami, lecz grubymi łańcuchami.
     Mimo to Mardukanie, których wyznaczono do zajmowania się nimi i karmienia, bardzo uważali na podobne do topora szczęki bestii i ich ostre jak brzytwy okute metalem szpony. Kosutic była zadowolona, że ma takie miejsce do ćwiczeń – wprawdzie duszne i cuchnące – w którym nie musi się obawiać, że straci rękę, bo podeszła za blisko do civan będącego w gorszym niż zwykle nastroju.
     W tej chwili to ona sama była w gorszym niż zwykle nastroju; pokręciła głową, po czym gestem nakazała dwojgu podoficerom iść za sobą. Zaprowadziła ich na drugi koniec ładowni i odwróciła się.
     – No i co? – spytała cicho. Julian otarł pot z czoła i potrząsnął głową.
     – Jest dobry, sierżancie. Bardzo dobry. Ale nie nadaje się do obrony.
     – Za bardzo przyzwyczaił się, że my to robimy za niego – zauważyła Despreaux. – Przywykł, że on przebija się przez przeciwnika, a my kryjemy mu plecy. Teraz to pani się przebija, a on ma chronić pani plecy. – Niemal niezauważalnie wzruszyła ramionami. – Nie przyzwyczai się do tego.
     – Tak, ale problem polega przede wszystkim na tym, że to po prostu agresywny sukinsyn – powiedział Julian, śmiejąc się cicho. – Nie obrażając Jej Wysokości.
     – Fakt – zgodziła się Kosutic, skubiąc ucho. – Ale nie chcę zamieniać go na kogoś innego. Może być lepszy od całej reszty kompanii, jeśli tylko uda nam się go opanować, a nawet w tej chwili tylko Macek może się z nim równać. Ale nie zamierzam dostać po dupie, bo on akurat nie będzie krył swojego sektora.
     A to właśnie zdarzyło się trzy razy pod rząd.
     Kiedy systemy hełmów ożywały i włączało się ich połączenie z tootsami oddziału, ładownia zamieniała się w wirtualną strzelnicę. Kosutic ustawiła poziom trudności na bardzo wysoki, co oznaczało, że wróg nie czeka na widoku, na trasie wybranej przez oddział, i że trzeba rozglądać się na wszystkie strony… a tymczasem Roger z uporem ustawiał się twarzą do przodu, w kierunku ataku. Nie dość, że przeciwnik, którego powinien zneutralizować, miał w ten sposób czyste pole do ostrzelania oddziału, to w jednym scenariuszu księciu udało się „postrzelić” starszą sierżant w plecy.
     Coś trzeba było z tym zrobić; Despreaux aż zmarszczyła czoło, kiedy wszyscy troje zastanawiali się nad rozwiązaniem tego problemu.
     – Moglibyśmy… – zaczęła i przerwała.
     – Co? – spytała sierżant.
     – Nie spodoba się to pani.
     – Robiłam już mnóstwo rzeczy, które mi się nie podobały – westchnęła Kosutic. – Co zmieni jeszcze jedna, na Jego Niegodziwość?
     – W porządku – powiedziała Despreaux, wzruszając ramionami. – Moglibyśmy ustawić Rogera na szpicy.
     – Hmmm. – Julian potarł podbródek. – Ona ma rację. Moim zdaniem poradziłby sobie całkiem dobrze.
     – Ale… – powiedziała sierżant. – Ale…
     – „Ale to moje miejsce!” – dokończył Julian żałosnym tonem, przedrzeźniając ją.
     Kosutic spojrzała na niego wilkiem, potem gwałtownie pokręciła głową.
     – Nie w tym rzecz, Adib. Naprawdę uważasz, że kapitan nie chce nas wykorzystać? Kazał nam ćwiczyć nie tylko po to, żeby urządzić pokaz. Moim zdaniem, zamierza nas jako zespół do czegoś wykorzystać.
     – Co? Swojego starszego sierżanta, dwóch dowódców drużyn i księcia? – Julian roześmiał się. – Żartujesz, prawda?
     – Nie – odparła poważnie sierżant. – Załóżmy tylko, że tak będzie. A potem zastanów się jeszcze raz, czy wystawiać Rogera na szpicy.
     – Rozumiem pani obiekcje, sierżancie – powiedziała ostrożnie Despreaux – ale nie jestem pewna, czy to ma znaczenie. Możemy zastąpić księcia Mackiem albo Sticklesem. Ale jeżeli zamierzamy wykorzystać jego umiejętności, uważam, że powinien iść na szpicy. Szczerze mówiąc, sądzę, z całym szacunkiem, że mógłby być… o oczko lepszy niż pani.
     Despreaux patrzyła spokojnie na sierżant, czekając na wybuch, ale Kosutic tylko otworzyła usta, po czym zamknęła je z kłapnięciem, potarła ucho i wzruszyła ramionami.
     – Może i masz rację.
     – Myślę, że ma – powiedział równie ostrożnie Julian. – Skubaniec jest szybki.
     – Czy na pewno tak należy wyrażać się o Trzecim Następcy Tronu Ludzkości? – spytała Kosutic, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ale masz rację, skubaniec naprawdę jest szybki. I umie strzelać. Ale cholera mnie bierze, że… nagradzam go za to, że spieprzył sprawę.
     – Uważasz, że szpica to nagroda? – Julian pokręcił głową.
     
     * * *
     
     Roger dotykał prawym łokciem drewnianej grodzi, jego głowa i ciało były odwrócone w lewo. Drewno było prawdziwe i widniało w nim szerokie przejście, które dopiero niedawno wycięto. W systemach hełmu księcia ukazywało się jedynie jako zarys obramowany ładunkami wybuchowymi. A ściana nie była z drewna, lecz z plastbetonu. Za chwilę ładunki miały odpalić i otworzyć niecałe pół metra od ramienia Rogera nowe przejście.
     To mogło być nieprzyjemne doświadczenie. Książę wątpił, czy nawet sierżant należycie docenia wszystkie możliwości jego tootsa. Marines byli przyzwyczajeni do korzystania ze swoich implantów jako systemów wspomagających i treningowych, a możliwości ich tootsów w tym zakresie znacznie przewyższały hardware dostępny większości obywateli Imperium. Toots Rogera był jednak jeszcze lepszy od ich sprzętu. Co oznaczało, że symulacja treningowa w jego wydaniu była jeszcze „prawdziwsza” niż w przypadku reszty zespołu. Książę przez chwilę rozważał pomysł uruchomienia filtrów, by oszczędzić sobie co bardziej… energetycznych trików programowych starszej sierżant, ale uznał, że jednak tego nie zrobi. Postanowił skorzystać z mądrości jeszcze jednego ulubionego aksjomatu Kosutic: „Ćwicz tak samo, jak będziesz walczył”.
     Odsunął od siebie tę myśl i skupił się na obecnej chwili. Nie licząc wstępnego zapoznania się z symulowanym rozkładem pomieszczeń, to był jego pierwszy raz na szpicy i spodziewał się, że starszy sierżant poważnie podeszła do sprawy. Znając ją, ćwiczenie prawdopodobnie było nie do wykonania; zgadzałoby się to z jej zamiłowaniem do treningów trudniejszych niż rzeczywistość, a książę z własnego bolesnego doświadczenia wiedział już, że Kosutic często potrafi folgować swoim zamiłowaniom. Z drugiej strony ona sama też miała brać udział w tym ćwiczeniu, więc cokolwiek go czeka, czeka również ją. Oczywiście symulowany wróg najpierw będzie musiał przejść po nim; książę nie mógł przestać się zastanawiać, co SI symulatora dla nich przygotowała. Nawet nie próbował wyżebrać jakichkolwiek podpowiedzi od sierżant. I tak by mu nie powiedziała. A nawet gdyby chciała, prawdopodobnie nie mogła. Program symulatora ustawiła tak, że po wstukaniu podstawowych parametrów ćwiczenia nawet ona sama nie wiedziała, co czai się na nich za ścianą.
     Ale na pewno nic dobrego.
     Despreaux cicho założyła ostatni ładunek i wycofała się. Wybuch miał wypełnić pomieszczenie za drzwiami latającymi w powietrzu odłamkami, falą uderzeniową, dymem i hukiem. Hełmy i kombinezony maskujące marines z założenia redukowały efekty eksplozji, więc dzięki zaskoczeniu powinni mieć przewagę ułatwiającą zdobycie bronionego pomieszczenia. Zakładając, że obrońcy nie będą dysponowali podobnym wyposażeniem.
     Despreaux podniosła kciuk, dając znak, że jest gotowa, a książę spojrzał na resztę grupy. Julian też podniósł kciuk i wycofał się skulony z pola rażenia wybuchu, za nim zaś Kosutic.
     Roger ścisnął mocno swój karabin śrutowy. Broń była standardowym wyposażeniem polowym marines, ale dzięki konstrukcji „bullpup” spisywała się też dobrze w walce wręcz. W czasie nieustannych starć na kontynencie książę dobrze ją poznał; teraz była jakby przedłużeniem jego ciała, jak jego pistolet albo osobisty sztucer. Poza tym pakiet bojowy jego tootsa miał slot karabinu śrutowego, a Roger gorliwie korzystał z systemu szkoleniowego, z dnia na dzień podnosząc swoje umiejętności i sprawność. Nigdy przedtem nie strzelał z broni automatycznej, ale instynktownie nie dusił spustu, więc jego serie zawsze były krótkie i celne. W większości przypadków trafiał dwoma lub trzema kulami w górną część klatki piersiowej, szyję lub głowę celu. Nie licząc jednak kilku przeciwników, którzy pojawili się przy okazji prezentacji wirtualnej strzelnicy, były to cele nieruchome. Teraz przyszła pora, aby sprawdzić, czy książę naprawdę coś umie.
     Despreaux jeszcze raz rozejrzała się po wszystkich, po czym skuliła się i odpaliła ładunek.
     Systemy kombinezonów i tootsy zrobiły, co mogły, żeby zasymulować rzeczywiste warunki, i wyszło im to bardzo przekonująco. Hełmy spowodowały gwałtowny skok ciśnienia, tootsy zaburzyły poczucie równowagi, a kombinezony momentalnie zesztywniały w kinetycznej reakcji na „falę uderzeniową”. Zanim jednak materiał znów zaczął się układać, Roger był już za drzwiami.
     Pomieszczenie po drugiej stronie było dość niewielkie, miało jakieś cztery czy pięć metrów kwadratowych. Większość miejsca zajmował stojący pośrodku stół, a na przeciwległej ścianie były drzwi. Scenariusz zakładał brak rozpoznania, więc liczba i lokalizacja obrońców była nieznana. Okazało się jednak, że młody książę ma co robić.
     Kiedy zanurkował w kłęby dymu, zidentyfikował w drugim końcu pomieszczenia wroga. Wróg dopiero wyciągał swój pistolet śrutowy. Coś kazało Rogerowi obejrzeć się w prawo.
     W prawym rogu stał człowiek z wycelowanym prosto w niego karabinem śrutowym. Miał na ramieniu naszywkę Garnizonu Kolonialnego, ale poza tym jego sprzęt i mundur niczym nie różniły się od wyposażenia marines. Było oczywiste, że natychmiast zareagował na wybuch i szturm. Niezależnie jednak od tego, jak szybki refleks mogła mieć symulacja, jeszcze nigdy nie miała do czynienia z księciem Rogerem MacClintockiem.
     Roger skierował karabin w bok i wykończył przeciwnika w prawym kącie dwoma strzałami, potem zastrzelił drugiego po lewej. Dopiero wtedy zneutralizował pierwszy cel… który właśnie podnosił pistolet. Śrut z broni napastnika zrykoszetował od podłogi przy nogach księcia, podczas kiedy on sam uderzył w rozbryzgu czerwieni o ścianę.
     Ale Rogera już tam nie było.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

30
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.