Czwarty I Pewnego pogodnego letniego poranka ogromne, rdzewiejące, podobne do dzwonu serce Gormenghast było jeszcze na pół uśpione i wydawało się, że nie słychać jego przytłumionych uderzeń. Cisza ziała w sali o tynkowanych ścianach. Przybity nad drzwiami tej sali szyszak lub hełm, poczerwieniały od rdzy, wydał w ciszy piaszczysty i trzepotliwy dźwięk, a po chwili przez szczelinę oczną wynurzył się dziób kawki i znikł. Tynkowane ściany wznosiły się w mroczną i najwyraźniej pozbawioną sufitu posępność, rozświetloną tylko przez jedno wysokie okno. Ciepłe światło przedostające się przez zasnute pajęczynami szyby okna pozwalało się domyślać galerii w górze, lecz nie wskazywało na drzwi w głębi ani też na to, w jaki sposób można by się tam dostać. Z tego wysokiego okna kilka promieni słonecznych napięto stromo i poprzecznie poprzez salę, niczym miedziane druty, każdy zaś kończył się na deskach podłogi w bursztynowej sadzawce kurzu. Pająk opuszczał się cal po calu na niebezpieczną długość nici i nagle znieruchomiał na drodze promienia słonecznego, stając się na chwilę przedmiotem ze świetlistego złota. Panowała cisza, a potem – jak gdyby obliczono dokładnie przerwanie napięcia – otwarto wysokie okno i wymazano promienie słoneczne, gdyż wsunęła się ręka i potrząsnęła dzwonkiem. Niemal natychmiast rozległy się kroki, a już po chwili otwierano i zamykano tuzin drzwi, salę zaś wypełniły mijające się postaci. Dzwonek przestał dzwonić. Ręka zniknęła i postaci odeszły. Nic nie wskazywało na to, by jakaś żyjąca istota kiedykolwiek poruszała się lub oddychała pośród tynkowanych ścian, czy też by otwierały się liczne drzwi, poza tym, że białawy kwiatek leżał w kurzu pod rdzewiejącym szyszakiem i jakieś drzwi kołysały się lekko. II Kołysząc się, dostarczały migawkowych widoków na pobielony korytarz, który zakręcał tak wolnym i szerokim łukiem, że gdy prawa ściana znikała wreszcie sprzed oczu, sklepienie przejścia zdawało się wznosić na nie większą wysokość niż staw skokowy. Owa długa, zwężająca się, popielistobiała perspektywa, zakręcająca tak gładko i swobodnie jak mewa w powietrzu, stała się nagle polem działania. Zbliżało się bowiem szybko coś, w czym z trudem można by rozpoznać jeźdźca i konia, póki nie przecwałował trzeciej części długiego łuku w stronę opustoszałej sali. Ostry klekot podków rozległ się za chwilę tuż za kołyszącymi się drzwiami, które otworzył nosem mały szary kucyk. Tytus siedział na nim okrakiem. Ubrany był w grube, luźne ubranie noszone przez zamkowe dzieci. Przez pierwszych dziesięć lat swego życia dziedzic hrabiowskiego tytułu miał nakazane żyć pośród niższych warstw i próbować zrozumieć ich sposób życia. W dniu piętnastych urodzin musiały dobiec kresu przyjaźnie, jakie nawiązał. Jego zachowanie musiało się wówczas zmienić, zastąpione przez surowsze i ostrożniejsze stosunki z personelem zamkowym. Było jednakże tradycją, że we wczesnym wieku dziecię rodu musiało, przynajmniej przez pewne godziny każdego dnia, żyć podobnie jak dzieci o niższej pozycji, jeść wraz z nimi, spać wraz z nimi w sypialniach, uczęszczać na lekcje profesorów i brać udział w starodawnych zabawach i obrzędach jak każde inne dziecko. Jednakże pomimo to Tytus zdawał sobie sprawę, że ciągle jest śledzony, że służba, a czasem nawet chłopcy traktują go odmiennie. Był zbyt młody, by pojąć znaczenie swej pozycji, lecz dostatecznie dorosły, by odczuć jej wyjątkowość. Raz w tygodniu, przed porannymi lekcjami, wolno mu było przez godzinę jeździć na szarym koniku pod wysokimi południowymi murami, gdzie wczesne słońce posyłało jego fantastyczny cień cwałem wzdłuż wyniosłych kamieni. Gdy wymachiwał ręką, jego cieniowy sobowtór na cieniowym koniu wymachiwał ogromnym cieniowym ramieniem podczas wspólnego galopu. Ale dzisiaj, zamiast odjechać truchtem pod ukochany południowy mur, w przypływie szelmostwa skierował konia przez pociemniały od mchu łuk do wnętrza zamku. W nieruchomej ciszy serce biło mu gwałtownie, gdy stukotał po kamiennych korytarzach, których nigdy przedtem nie widział. Wiedział, że nie warto było opuszczać porannych lekcji, gdyż za podobne przejawy nieposłuszeństwa zamykano go już nieraz podczas długich letnich wieczorów. Kosztował wszakże pikantnych owoców szybkich szarpnięć uzdą, które uwolniło go od stajennego. Był sam tylko przez parę minut, lecz kiedy zatrzymał się w wysokiej otynkowanej sali, z rdzewiejącym szyszakiem ponad sobą i z niewyraźnymi, tajemniczymi balkonami wysoko ponad szyszakiem, jego nagła chęć buntu już zdołała przygasnąć. Choć na siwku wydawał się mały, było coś imponującego w pewności, z jaką siedział w siodle – coś w jego dziecinnym ciele, co wywierało wrażenie, jak gdyby miało jakąś wagę lub siłę – mieszanina ducha i materii; coś trwałego, co kryło się za kaprysami, obawami, łzami, śmiechem i żywotnością jego siedmiu lat. Choć nie był przystojny, taki się jednak wydawał. Podobnie jak matka posiadał pewien wymiar, jak gdyby jego wysokość i szerokość nie pozostawały w żadnym stosunku do logiki stóp i cali. Stajenny wszedł do sali, powłócząc nogami i pogwizdując cicho, co było jego stałym zwyczajem, obojętnie, czy obrządzał konia, czy nie, i natychmiast wyprowadził szarego kucyka w kierunku sal szkolnych, na zachód. Tytus przyglądał się potylicy stajennego, który go prowadził, lecz nie odezwał się. Wydawało się, że przećwiczyli już wielokrotnie to, co się właśnie wydarzyło, więc nie trzeba było robić żadnych uwag. Dziecko znało owego człowieka i jego pogwizdywanie, tak nierozłączne jak wzburzone morze i dźwięk, jaki wydaje, od przeszło roku, gdy podarowano mu siwka podczas ceremonii znanej jako „Podarowanie kucyka”, ceremonii, która nieodmiennie miała miejsce trzeciego piątku po szóstych urodzinach syna rodu, będącego również, ze względu na śmierć ojca, niepełnoletnim hrabią. Jednakże przez cały ten czas – a piętnaście miesięcy to długi okres dla dziecka, które pamiętało jako tako wyraźnie tylko ostatnie cztery lata – stajenny i Tytus nie zamienili więcej niż tuzin zdań. Nie oznaczało to, że się nie lubili, lecz stajenny wolał, zamiast wysilać się na konwersację, dawać chłopcu podkradzione kawałki makowca, Tytus zaś był całkiem z tego zadowolony, gdyż stajenny był dla niego po prostu człapiącą postacią, która opiekowała się kucykiem, toteż całkiem wystarczało znać jego osobliwości, sposób powłóczenia nogami, białą bliznę nad okiem i słyszeć, jak pogwizduje. Nie minęła godzina, a rozpoczęły się poranne lekcje. Przy poplamionym atramentem stoliku, z podbródkiem w dłoniach, Tytus przypatrywał się jak we śnie kredowym znakom na tablicy. Przedstawiały one proste dzielenie, lecz mogłyby być równie dobrze hieroglificznym przekazem szalonego proroka skierowanym do plemienia zaginionego przed tysiącem lat. Jego myśli, podobnie jak myśli jego małych towarzyszy w klasie o ścianach obitych skórą, znajdowały się daleko, jednakże nie w świecie proroków, lecz w świecie wymienianych kulek, ptasich jaj, drewnianych sztyletów, tajemnic i proc, uczt o północy, bohaterów, zażartych rywalizacji i beznadziejnych przyjaźni. Piąty Fuksja opierała się na parapecie okna, wyglądając na położone w dole nierówne dachy. Jej szkarłatna suknia płonęła tą szczególną czerwienią, jaką się częściej spotyka na obrazach niż w przyrodzie. Rama okienna, która oprócz niej otaczała również niewyczuwalny mrok poza nią, zawierała arcydzieło. Nieruchomość dziewczyny podkreślała jej zjawiskowość, lecz nawet gdyby się poruszyła, wydawałoby się, że to raczej ożył obraz, niż że coś poruszyło się w przyrodzie. Układ wszakże się nie zmienił. Atramentowa czerń jej włosów opadała nieruchomo, przydając niezmiernej subtelności porowatej krainie cienia poza nią i wykazując, że była nie tyle samoistną ciemnością, ile czymś pozbawionym promieni słonecznych. Jej twarz, szyja i ramiona były ciepłe i smagłe, lecz na tle sukni wydawały się blade. Spoglądała z tego obrazu na świat położony w dole – na północne krużganki, na Barquentine’a, który poruszając się o kulach, dźwigał nieszczęsne, nienawistne ciało i klął na lecące za nim muchy; gdy przemierzył przerwę między dwoma dachami, zniknął jej z oczu. Potem się odwróciła, usłyszawszy niespodziewanie dźwięk z tyłu, i spostrzegła, że pani Slagg patrzy na nią z zadartą głową. Karliczka trzymała w dłoniach tacę obciążoną szklanką mleka i kiścią winogron. Była rozdrażniona i poirytowana, gdyż przez godzinę szukała Tytusa, który był już zbyt duży na jej zapobiegliwą miłość. – Gdzie on jest? Och, gdzież on jest? – skamlała z twarzą zmarszczoną niepokojem, z bolącymi słabymi nóżkami, podobnymi do gałązek, zawsze drepczącymi od jednego obowiązku do drugiego. – Gdzie jest jego niegodziwość, ten mój niegrzeczny hrabia? Boże, ratuj moje biedne serduszko! Gdzie on może być? Jej zirytowany głosik wzbił słabe echa wysoko w górze, jak gdyby w szeregu sal zbudziła ze snu gniazda piskląt. – Och, to ty – powiedziała Fuksja, odrzucając pukiel włosów z twarzy szybkim ruchem dłoni. – Nie wiedziałam, kto to. – Oczywiście, że ja! Któż inny mógłby to być, głuptasie? Kto inny przychodzi do twego pokoju? Powinnaś już to wiedzieć, prawda? Prawda? – Nie widziałam cię – powiedziała Fuksja. – Ale ja cię widziałam – wyglądałaś oknem taka duża i ciężka – i nie słuchałaś, choć wołałam i wołałam, i wołałam, żebyś otworzyła drzwi. Och, moje serduszko! – zawsze to samo – wołaj, wołaj, wołaj, a nikt nie odpowiada. Po co właściwie żyję? – Spojrzała na Fuksję. – Dlaczego miałabym żyć dla ciebie? Może umrę dziś w nocy – dodała złośliwie, zerkając na Fuksję. – Dlaczego nie pijesz mleka? – Postaw je na krześle – powiedziała Fuksja – wypiję je później – i winogrona. Dziękuję. Do widzenia. Odprawiona tak stanowczo przez Fuksję, która nie zamierzała być niegrzeczna, choć zabrzmiało to szorstko, pani Slagg zalała się łzami. Choć sędziwa, maleńka i urażona, uniosła się gniewem podobnym do miniaturowej burzy i zamiast wydać zwykły rozdrażniony okrzyk: „Och, moje biedne serduszko! Jak mogłaś?”, chwyciła dłoń Fuksji, próbując wygiąć palce dziewczyny, a gdy się to jej nie udało, zamierzała ugryźć w ramię jej wysokość, lecz właśnie wówczas zaniesiono ją do łóżka. Na chwilę zamknęła oczy, gdyż pozbawiono ją maleńkiej zemsty, jej kurza pierś zaś wznosiła się i opadała z fantastyczną szybkością. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, otworzywszy oczy, była wyciągnięta obok dłoń Fuksji, więc uniósłszy się na łokciu, uderzyła ją parokrotnie, póki się nie zmęczyła, po czym schowała pomarszczoną twarzyczkę w objęciach dziewczyny. – Przepraszam – powiedziała Fuksja. – Mówiąc do widzenia, nie to miałam na myśli. Chciałam tylko powiedzieć, żeby mnie zostawić samą. – Dlaczego? – Głos pani Slagg ledwie dał się słyszeć, tak mocno bowiem wcisnęła twarz w suknię Fuksji. – Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Ktoś by pomyślał, że ci zawadzam. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie znam cię na wylot. Czyż nie nauczyłam cię wszystkiego od dziecka? Czyż nie kołysałam cię do snu, ty potworze? Nie kołysałam? – Podniosła ku Fuksji starą płaczliwą twarzyczkę. – Nie kołysałam? – Kołysałaś – potwierdziła Fuksja. – No właśnie! – powiedziała niania Slagg. – No właśnie! – Spełzła z łóżka i opuściła się na ziemię. – Zejdź mi natychmiast z kołdry, ty jedna, i nie gap się na mnie! Może przyjdę dziś wieczór. Może. Nie wiem. Może nie zechcę. – Skierowała się ku drzwiom, sięgnęła do klamki i w parę chwil znalazła się znowu sama w swym pokoiku, gdzie z szeroko otwartymi, czerwono podkrążonymi oczyma leżała na łóżku jak porzucona lalka. Zostawszy sama w pokoju, Fuksja usiadła przed lustrem, tak upstrzonym pośrodku, iż aby się dokładnie zobaczyć, musiała spoglądać w stosunkowo nieskalany róg. W szufladzie pod lustrem znalazła wreszcie grzebień, raczej wyszczerbiony, i zamierzała właśnie czesać włosy – czynność, której poświęcała się dopiero od niedawna – gdy pokój pociemniał, połowę bowiem światła padającego z okna zabrało nagle cudowne pojawienie się młodzieńca o spadzistych ramionach. Zanim Fuksja zdołała się przez chwilę zastanowić, w jaki sposób ludzka istota mogła się pojawić na jej parapecie sto stóp nad ziemią – a tym bardziej rozpoznać sylwetkę – pochwyciła ze stolika szczotkę do włosów i zaczęła wymachiwać nią nad głową, gotowa nie wiadomo do czego. W chwili gdy ktoś inny krzyknąłby lub się cofnął, przejawiła wolę walki – z czymś, co w owym pełnym napięcia momencie mogło równie dobrze być potworem o skrzydłach nietoperza. Jednakże zanim cisnęła szczotką, rozpoznała Steerpike’a. Zapukał kostką dłoni we framugę okna. – Dzień dobry pani – powiedział. – Czy mogę wręczyć wizytówkę? – Po czym wręczył Fuksji skrawek papieru z następującymi słowami: „Jego Piekielna Złość Arcyfuks Steerpike”. Jeszcze zanim to przeczytała, Fuksja zaczęła się śmiać krótko i bez tchu, na dźwięk pseudouroczystego tonu jego „Dzień dobry pani”. Był wspaniale nadęty. Póki nie wskazała mu gestem, by zszedł na podłogę – a nie miała wyboru – nie poruszył się ani na cal, lecz stał z założonymi rękami i głową przechyloną na bok. Na jej gest ożywił się nagle, jak gdyby za naciśnięciem spustu, i w mgnieniu oka odwiązał linę od pasa i cisnął jej koniec za okno, gdzie zawisła. Wychyliwszy się z okna, Fuksja spojrzała w górę i zobaczyła dalszy ciąg liny wznoszącej się przez siedem pozostałych pięter ku nierównemu dachowi, gdzie przypuszczalnie przymocowano ją do jakiejś wieżyczki czy komina. – Wszystko gotowe do powrotu – odezwał się Steerpike. – Nie ma nic lepszego od liny, proszę pani. Lepsza niż koń. Spuszcza się po ścianie, gdy zapragniesz, i nie trzeba jej karmić. – Możesz sobie darować to „proszę pani” – powiedziała Fuksja, raczej głośno, ku zdziwieniu Steerpike’a. – Wiesz, jak mi na imię. Przełknąwszy gwałtownie, trawiąc rozdrażnienie i dając mu upust, gdyż nigdy nie tracił czasu na wyrażanie słowami niepowodzeń, Steerpike usiadł odwrotnie na krześle, umieszczając podbródek na oparciu. – Nigdy nie zapomnę – powiedział – że należy używać właściwego imienia i właściwego tonu, lady Fuksjo. Fuksja uśmiechnęła się wymijająco, myśląc o czymś innym. – Jesteś dobry we wspinaczce – powiedziała wreszcie. – Wspiąłeś się na mój strych – pamiętasz? Steerpike skinął głową. – I wspiąłeś się także po ścianie biblioteki, gdy się paliła. Wydaje się, że to było tak dawno. – A także, pozwolę sobie przypomnieć, lady Fuksjo – gdy wspinałem się po skałach wśród burzy, niosąc panią w ramionach. Wydawało się, że całe powietrze nagle uszło z pokoju, gdyż zapadła śmiertelna cisza, a atmosfera stała się rozrzedzona. Steerpike miał wrażenie, że na policzkach Fuksji dostrzegł blady cień rumieńca. Wreszcie powiedział: – Lady Fuksjo, czy któregoś dnia zechce pani zwiedzić ze mną dachy tego pani wielkiego domu? Chciałbym pokazać pani, co znalazłem na jego południowym krańcu, gdzie mech pokrywa na łokieć granitowe kopuły. – Tak – odparła – tak… Jego spiczasta, blada twarz budziła w niej wstręt, lecz pociągały ją jego energia i tajemniczość. Miała go właśnie poprosić, by wyszedł, lecz zanim się odezwała, już był na nogach i wyskoczył przez okno, nie dotykając go, a po chwili kołysał się na drgającej linie, by potem wdrapywać się po niej, chwytając ją dłońmi, w długiej wspinaczce ku nierównemu dachowi. * * * Odwróciwszy się od okna, Fuksja znalazła na skromnej toaletce pączek róży.
|