... BÓG CZY CZŁOWIEK... 1. A więc pal będzie tak czy siak – myślał Nzalan, obmacując wrzody namiestnika. – Myśl, głupcze, myśl! Bogowie, czy ja zawsze muszę myśleć w takim pośpiechu? – No i co, nekromanto? – zapytał Aru. – Dasz radę? – Czym go truliście? – Zamiast odpowiedzieć wolał zadać własne pytanie. Chciał sprawdzić, jak bardzo doradcy namiestnika są gotowi poddać się jego woli. Udało się. Dowódca Pierwszej Wieży nie sięgnął po miecz, nie krzyczał, nie groził. – Nie wiem – zafrasował się. – Uzdrawiacz, który go leczył, nie umie już ci odpowiedzieć. – Tak, słusznie powiadają, że głupsza od wojownika jest tylko kukułka. Zawsze najpierw połyka robaka, a dopiero potem pyta: Kto-ty? Kto-ty?. Bardzo pomogłeś dostojnemu Quotlinowi, za co obaj serdecznie ci dziękujemy. To było ryzykowne. Może nie należało? Ale Nzalan nie wiedział jeszcze, jak dalej toczyć wojnę o swoje życie, więc postanowił zastosować najprymitywniejszą taktykę – zająć tyle pola, ile tylko się da. Nieraz grał tak po pijanemu w omm, ponoć wielu strategom również przyniosło to powodzenie. Aru nie krzyknął. To był ryk, który przyzwał do komnaty wszystkich zbrojnych z korytarza. Ale arcykapłan Boga Wody ujął się za nekromantą. – Znów podnosisz miecz! Tylko to potrafisz?! Zabiłeś uzdrawiacza, a teraz chcesz zabić jedynego człowieka, który może nam pomóc. – Niech tylko spróbuje nam nie pomóc! – warknął generał. – Wtedy sam go przeklnę, przyrzekam na Chlu. Nzalan skłonił się arcykapłanowi. Znał już granice swojego terytorium. Teraz należało tylko go strzec i nie drażnić niepotrzebnie wrogów. – Czego potrzebujesz, nekromanto? – zapytał Sirh-Chlu. – Ksiąg, mikstur, sprzętów... Całej mojej pracowni. Dowódca tylko spojrzał na wojowników, a ci od razu zrozumieli jego niemy rozkaz. Ale nie mogło być przecież tak, aby generał nie wypowiedział ostatniego słowa! – A jak który co stłucze... – Taki człowiek już nie żyje, choćby o tym nie wiedział! – odpowiedział dziesiętnik. 2. Wszyscy dziwili się, że wojownicy z Pierwszej Wieży, którzy nigdy nie opuszczali swej twierdzy, teraz raz po raz przemierzają z rozkazami ulice i nawet nie wysługują się strażnikami miejskimi. Ktoś widział, jak ogałacają z resztek sprzętów domostwo nekromanty, inni snuli domysły, gdzie przepadła z rodzina Tayno, starszego Gildii Kupieckiej. Coś się szykuje – to było pewne. Rzeczywiście, już wkrótce powtarzano sobie nową wieść, która sprawiła, że ludzie zapomnieli o wszystkich innych – z północy na ich miasto idzie nieznana armia i tylko patrzeć, jak przekroczy góry. Wtedy generał przywiódł swoich ludzi na Plac Czterech Świątyń, by złożyć bogom dary. Kolumna maszerujących wojowników na dłuższy czas zajęła całą ulicę Mostową i molkijczycy nieco się uspokoili, widząc, ilu obrońców ma ich miasto. Wróciwszy do pałacu, Aru odetchnął z wielką ulgą. Nikt nie zauważył, że błękitne tarcze Pierwszej Wieży niosła cała załoga Cytadeli, podczas gdy jej miejsce na obu bramach i pozostałych dwunastu wieżach zajęli służący, ogrodnicy i stajenni. Jednak generał czuł, że tajemnica wymyka mu się z rąk, zupełnie jakby poszedł po wodę do studni i dopiero wracając stwierdził, że zamiast dzbana wziął sito. Tymczasem Nzalan przejął rządy w komnacie sypialnej namiestnika. Na jego polecenie Khulla gniotła w moździerzu jakieś nasiona, a jej córki mieszały glinianymi łyżkami coś, co wyglądało jak polewka, ale śmierdziało gorzej niż ulica Portowa. – Gdybyś wezwał mnie wcześniej, generale, pewnie już byłby zdrów – powiedział nekromanta. – To musi potrwać, ale bądź spokojny, panie. – Jestem spokojny, ale twój czas się kończy. – To powiedz służącym, niech mi go trochę kupią, jak pójdą na targ po warzywa. – Mylisz odwagę z głupotą, śmierciuchu – warknął Aru. – Cóż, generale, tylko zabija się szybko. Leczenie zawsze musi trochę potrwać. Nic na to nie poradzę. Podszedł arcykapłan, szepnął coś wojownikowi do ucha i obaj odeszli pod okno. Radzili cicho. Nzalan żałował, że nie może słyszeć myśli i jednocześnie zajmować się pracą. Był zbyt skupiony na badaniu gasnącego umysłu namiestnika. Właśnie dlatego wynajdywał kobietom coraz to nowe zajęcia przy sporządzaniu mikstur. Nie chciał, aby ktoś inny kręcił się przy łożu Quotlina i zakłócał aurę. 3. Stary nekromanta nienawidził Pobrzeża jak każdy, kto kształcił się w pięknym Mieście Trzech Słońc. Niestety w młodości bardziej pociągały go gospody, tawerny i lunapary niż księgi, wytrwałość i praca. Za to właśnie trafił na obrzeża cywilizowanego świata i nie mógł już się stamtąd wyrwać. A był przecież zdolniejszy od wielu takich, którzy zostali w stolicy Aytlanu, i tym bardziej rozumiał, ile przegrał. Teraz nie miał nawet z kim porozmawiać, kupcy pogardzali nim – nekromantą, a tłuszcza bała się go lub nienawidziła – zależnie od splotu okoliczności. W dodatku namiestnik – zesłany tu tak samo, tyle że do rządzenia tym podłym miastem – zamiast uratować Nzalana przed niesłusznym oskarżeniem o wywołanie zarazy, kazał go obić i zamknąć w lochach Trzeciej Wieży. A nekromanta takie z nim wiązał nadzieje... Liczył, że gdy już odnajdzie zapomnianą formułę ożywiania, pan Molku pierwszy obsypie go złotem! Właśnie odniósł pierwszy sukces, podnosząc z martwych pewną kupiecką córkę, kiedy tłum wtargnął do jego pracowni, a potem strażnicy zawlekli go przed oblicze Quotlina... Pewnie zgniłby pod Trzecią Wieżą, gdyby dobrzy bogowie nie powalili namiestnika chorobą. Ale teraz role się odwróciły! Quotlin leży, Nzalan stoi. Tylko co mu z tego? Nekromanta klęczał przy łożu otulony dymem kadzidła i szeptał do ucha chorego: – Quotlinie, Quotlinie, wiążę twój umysł i ciało, jestem panem twojego umysłu i ciała, z woli żywiołów, z woli Agni, Pufa, Chlu i Erha panuję nad twym ogniem w lędźwiach, oddechem w płucach, krwią w żyłach i kośćmi. Quotlinie, na mój rozkaz otwórz oczy! To zaklęcie stosował już wiele razy. Połączone z wolą nekromanty pozwalało zapanować nad każdym żyjącym. Wypowiedział je poprawnie, a większej woli nie miał chyba nigdy w życiu. Jednak namiestnik nie otworzył oczu, tylko dalej przebywał gdzieś w głębi siebie trawiony gorączką i męczony majakami. – Quotlinie, Quotlinie, Quotlinie, wiążę twój umysł i ciało, dmucha Puf, pluje Chlu – spróbował dla odmiany prymitywnej wersji dla prostaków. Niekiedy bywała skuteczniejsza, co wiedział każdy praktyk, choć księgi zgodnie ją krytykowały. – Wiążę twój umysł i zakazuję mu złych myśli. Wiążę twoje ciało i zakazuję mu poddawać się chorobie. Quotlinie, rozkazuję ci, walcz! Otwórz oczy! Umysł namiestnika musiał go usłyszeć, ale nie poddał się słowom zupełnie jak człowiek, który tylko stoi obok rozmawiających. Jak człowiek zawołany cudzym imieniem... Nzalan próbował wiele razy. Bez skutku. Pod wieczór zaprzestał magii i podszedł do zapaćkanego stołu, który już mało przypominał pałacowy mebel. Wyrzeźbiony na blacie emblemat aytlanckiego Lwa dosiadającego tutejszego Smoka ginął pod zaciekami mikstur przygotowywanymi przez Khullę i jej córki. – Co ty robisz?! – pacnął po rękach Allę. – Jak mieszasz? Matka nie nauczyła kaszy warzyć? To to samo, tylko inaczej śmierdzi. – Natychmiast przestań, stary śmierciuchu – Khulla odepchnęła Nzalana i sama wzięła łyżkę. – Coś ty zrobiła, głupia?! Prawie się przypaliło! – Teraz sama skarciła córkę, mocniej nawet, ale dziewczyna nie odważyła się rozpłakać. Nekromanta wzruszył ramionami i odkorkował jedną z flasz. W komnacie rozniósł się zapach przypominający ten, który wydają zwykle tylne ściany podłych szynków co wieczór moczone przez pijaków. – Czy to konieczne? – skrzywił się arcykapłan. – Wybacz, panie, ale wiem, co robię. – Podsunął płyn pod nos namiestnika, a ten zaraz się obudził. – Co? Gdzie ja jestem? – zapytał chory. – W swojej komnacie, panie. Wybacz, lekarstwa nie zawsze przyjemnie pachną. Teraz dajcie jadła! Podeszła Gehe – starsza córka kupca, i zaczęła karmić namiestnika. Znosił ją lepiej niż grubą Khullę czy niezręczną Allę. A ona wydawała się zupełnie nieświadoma tego, że karmi człowieka, od którego zależy życie ich wszystkich. Naraz nektomanta zakręcił się niespokojnie. Chodził od okna do stołu, od siedzącego arcykapłana do mieszającej miksturę żony kupca. Quotlin zjadł tyle co dziecko. Zasnął. Gehe odstawiła miskę na zapaćkany stół. Nzalan skinął dłonią, aby dziewczyna podeszła. – Opowiadają – zaczął – że jeden z pierwszych osadników w krainie Addli znalazł w śniegach zwierzę zmarznięte na kamień. Zabrał je do swego szałasu, ogrzał, aż owo stworzenie odzyskało ruchy. Kim jesteś? – zapytał osadnik. Jestem żmiją – powiedziało zwierzę i ukąsiło go. Pomyśl, dziewczyno, dlaczego tak zrobiło? – Bo było żmiją, panie. – Kto wie... Ale może ukąsiło dlatego, że źle zapytał... – zamyślił się, zupełnie nie zwracając uwagi, że wszyscy słyszeli rozmowę i teraz patrzą na niego jak na szaleńca. 4. Nzalan ani na chwilę nie zmrużył oczu. Siedział przy łożu i czekał na przebudzenie namiestnika. Godziny nocy ciągnęły się wolno, jakby miały nigdy nie minąć. W komnacie nie było zegara wodnego, ale zamiast spadających kropel odmierzały czas kroki strażnika za drzwiami. Chodził po korytarzu, żeby nie zasnąć – trzy kroki w jedną stronę, w tył zwrot i trzy kroki w drugą. Raz czy dwa żołnierz zgubił rytm, ale prędko go odzyskał. Z tą samą monotonią nekromanta przypominał sobie wszystkie słowa użytych zaklęć i próbował wydobyć z pamięci wszystkie przegapione wcześniej zmiany w zachowaniu chorego. Ale nic, żadnych efektów, jakby zaklęcia wymawiał durnawy adept, a nie mistrz nekromancki. Stary był więc coraz bardziej pewien, że nie tu leży przyczyna. To z namiestnikiem było coś nie tak! Teraz zaczynał to widzieć. Pamiętał, że gdy wcześniej klęczał przed nim związany i wyjaśniał swoją niewinność, Quotlin ani nie poniżał go upojony władzą, ani nie nienawidził jak pozostali. Słuchał obojętny, jakby nie przebywali w tym samym świecie. Maniera arystokraty? Nie, Nzalan dawno już nie przestawał z arystokratami, ale w czasie nauki w Mieście Trzech Słońc znał wielu wysoko urodzonych studentów i mimo gęstej klatki dobrego wychowania żaden z nich nie przypominał pana Molku. Może żmija ukąsiła dlatego, że źle zapytał? – tu tkwiło rozwiązanie, choć nekromanta nie wiedział jeszcze, co ono oznacza ani czy dzięki niemu da się wyleczyć namiestnika i uratować skórę. Był jednak zdecydowany na pewien eksperyment... Chory ocknął się nad ranem – spocony, zmęczony majakami, z oddechem cuchnącym od przetrawionych mikstur. – Obudziłeś się, panie? – szepnął nekromanta. – Tak, wiedz, że jeszcze żyję. Stary zaczął do niego myśleć: Quotlinie, Quotlinie, wiążę twój umysł i ciało, jestem panem twojego umysłu i ciała, z woli żywiołów, z woli Agni, Pufa, Chlu i Erha panuję nad twym ogniem w lędźwiach, oddechem w płucach, krwią w żyłach i kośćmi. Quotlinie, na mój rozkaz spójrz na mnie! Choć nekromanta nie był mistrzem w myśleniu-do, to skupił się tak mocno, że wszyscy w komnacie zaczęli śnić niespokojnie, dziewczyny drżały, usta arcykapłana bezwiednie mamrotały modlitwy. Tylko Quotlin patrzył w sklepienie komnaty, jakby to imię mniej dla niego znaczyło niż dla wszystkich pozostałych. – Quotlinie! – cicho zawołał Nzalan. Namiestnik gniewnie podniósł się na łokciach i zaraz opadł wstrząsany kaszlem: – Jak śmiesz?! Jak śmiesz zwracać się do mnie po imieniu?! Nekromanta uklęknął przy nim i sięgnął po ręcznik, aby otrzeć z potu czoło pana Molku. – Wybacz, szlachetny, pokornie proszę cię o wybaczenie. Nie uczyniłem tego przez złość czy pychę. Potrzebowałem tylko zbadać twój umysł, panie. – Mam chore ciało, nekromanto, nie umysł. I dość jeszcze władzy, by oddać cię generałowi Aru na pożarcie. – Wyjaśnię ci to, szlachetny panie. – Spodziewam się, nekromanto.
|