nr 6 (XXXVIII)
lipiec - sierpień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Tim Powers
Sejsmiczna pogoda
ciąg dalszy z poprzedniej strony

2

…zdaniem doktora,
W tym tu miesiącu puszczać krew nie pora.
William Szekspir, Tragedia Ryszarda II

     Wiszący wysoko na zielonej ścianie zegar w klatce wskazywał dokładnie jedenastą i większość pacjentów wychodziła już gęsiego na dziedziniec, na piętnastominutową przerwę na papierosa, podążając za pielęgniarką, która niosła zapalniczkę Bic. Doktor Armentrout był zadowolony, zostawiając pokój telewizyjny pod opieką weekendowej siostry dyżurnej. Wielkie, słoneczne pomieszczenie z biurowymi kanapami i zamontowanymi na ścianach telewizorami sprawiało takie wrażenie, jakby miało pachnieć woskiem do podłóg oraz środkiem do polerowania mebli, ale w rzeczywistości powietrze było zawsze przesycone zapachami taniej garkuchni; dziś Armentrout czuł nadal czosnkowo-olejowe wyziewy lasagne z poprzedniego wieczoru.
     Ogólnodostępny telefon dzwonił za jego plecami, kiedy sapiąc, podążał korytarzem do swojego gabinetu; każdy z pacjentów najwyraźniej uważał, że telefon musi być do kogoś innego, w związku z czym wydawało się, że nikt nie ma ochoty podnieść cholernej słuchawki. Armentrout z całą pewnością nie zamierzał tego robić. Odczuwał tajoną dumę, że dziś rano nie odbył w domu – budzącej go jak zwykle o świcie – rozmowy. Aparat dzwonił jak zawsze obok łóżka, ale przynajmniej raz, dzięki Bogu, na drugim końcu przewodu panowała głucha cisza. I pewne jak wszyscy diabli, że nie zamierzał odbierać żadnych dzwoniących telefonów, na które nie musiał odpowiadać.
     Stanowczo ignorując cichnący hałas, Armentrout zerknął przez wzmocnione drucianą siatką wąskie okienko w drzwiach swojego gabinetu, zanim przekręcił klucz w pierwszym z dwóch zamków, chociaż było prawie niemożliwe, żeby jakiś pacjent mógł się zakraść do środka. Nikogo więc nie zobaczył, kiedy obrócił klucz w drugim zamku, i na płytce sterowniczej zaświeciła się czerwona lampka, a on pchnięciem otworzył drzwi, małe pomieszczenie okazało się oczywiście puste. W weekendy stażysta, z którym dzielił gabinet, nie przychodził do kliniki, i Armentrout przyjmował pacjentów samotnie.
     Wolał to.
     Opuścił swoje słuszne cielsko na fotel za biurkiem i podniósł teczkę z dokumentami najnowszej pacjentki, którą miał przyjąć za niecały kwadrans. Była to otyła nastolatka z ponurym Kompletnym Wynikiem Szacunkowym równym 20, zdiagnozowana jako bipolarna, maniaczka cierpiąca na rozdwojenie jaźni. Dzisiaj Armentrout poda jej szklankę wody z czterema miligramami żółtej benzodiazepiny w proszku. Rozpuszczający się momentalnie i kompletnie pozbawiony smaku lek powinien ją nie tylko uspokoić i uczynić podatną na sugestie, ale także zablokować neurotransmisje, które pozwalały zapamiętywać. Pacjentka nie będzie niczego pamiętała z dzisiejszej sesji.
     „Nastolatka!” – pomyślał, gniotąc z roztargnieniem krok swoich workowatych spodni. „Otyła! Maniakalna! Cóż, za kilka dni wróci do domu, całkowicie wyleczona i bez maniakalnych epizodów w przyszłości, a ja będę miał dobrą zabawę, pogłębię nieco swoją podświadomość i dodam co najmniej kilka minut do czasu swego życia. Wszystkim będzie lepiej”.
     Wolną ręką odsunął z szeregu telefonicznych przycisków służących do wybierania wewnętrznych połączeń przerażające obrazki narysowane kredkami przez pacjentów. Kiedy dziewczyna się zjawi, on podniesie słuchawkę i wybierze przycisk telefonu w sali konferencyjnej, gdzie zostawił starego, dobrego, godnego zaufania Long John Beacha mamroczącego i kołyszącego się w fotelu obok aparatu. Chociaż było możliwe, że Armentrout nie będzie już nigdy więcej potrzebował pomocy Long John Beacha, jeśli ulga zapowiedziana przez ohydny, budzący go telefon była znakiem czasów, magicznym darem od tego nowego roku.
     Z owych optymistycznych rojeń wytrąciło go dzwonienie tego telefonu, stojącego na jego biurku, i czoło pod usztywnionymi sprayem białymi włosami pochłodniało nagle od pokrywających je kropel potu. Wargi lekarza formowały słowa „nie, proszę, nie”, kiedy wolno wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę.
     – Doktor Armentrout – powiedział powoli, ledwie oddychając.
     – Doktorku. – Usłyszał w słuchawce cichy głos. – Tu Taylor Hamilton. Sierżant z biura szeryfa hrabstwa San Marcos. Dzwonię z automatu w tylnym korytarzu.
     Na skutek doznanej ulgi Armentroutowi opadła szczęka, a po chwili lekarz uśmiechnął się i podniósł pióro, czując nowy przypływ podniecenia. W ostatnich kilku latach alarmował policjantów, sanitariuszy i psychologów w całej południowej Kalifornii, żeby zawiadamiali go o przypadkach 51-50, co stanowiło policyjny kod na określenie siedemdziesięciodwugodzinnego zatrzymania osób podejrzanych o problemy psychiatryczne.
     – Taylor Hamilton. – Zapisał Armentrout, świadomie rugując ze swojego głosu ożywienie, kiedy notował nazwisko mężczyzny na kolorowej karteczce do przyklejania. – Mam. To obiecujący przypadek?
     – Ta kobieta wygląda dokładnie na taką, na jakie pan doktor polecił zwracać uwagę – powiedział Hamilton z nerwowym śmiechem. – Założę się, o co pan chce, iż okaże się, że wczoraj uciekła z pańskiego zakładu. – Armentrout wyciągnął już z półki nad biurkiem formularz zgłoszenia ucieczki, a teraz w miejscu na datę napisał 31.12.1994. – Założę się z panem – ciągnął Hamilton – o tysiąc dolców, że jest waszą uciekinierką.
     Armentrout podniósł pióro znad kartki.
     – To kupa forsy – powiedział niepewnie. Tysiąc dolarów! Poza tym nie lubił, gdy jego informatorzy dobijali targu w tak jawnie zachłanny sposób. – Co panu każe sądzić, że jest… jedną z moich?
     – No cóż, zadzwoniła pod 911 i powiedziała, że zaledwie pół godziny wcześniej, dziś rano, o bladym świcie, zabiła faceta na polu nad plażą w Leucadii – dźgnęła go harpunem od kuszy, jeśli pan w to uwierzy – ale kiedy policjanci kazali jej się zaprowadzić na miejsce rzekomego zdarzenia i pokazać zwłoki, nie było tam ani ciała, ani śladów krwi, ani harpuna. W istocie zrelacjonowali, że pole było pełne kwitnących kwiatów i krzewów winorośli, i było jasne, że nikt tamtędy nie przechodził w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Powiedziała im, że zabiła tam króla, króla zwanego Latającą Zakonnicą; to ci dopiero zwariowana gadka, co nie? Policjanci są przekonani, że jej opowieść to czysta halucynacja. Odkąd wykręciła policyjny numer alarmowy, nie przestaje płakać, krwawi cały czas z nosa i mówi, że jakiś facet poprzestawiał jej zęby, chociaż nie ma siniaków ani skaleczeń. I, niech pan słucha, kiedy chcieli ją przywieźć tutaj – na przesłuchanie – radiowóz nie ruszył i trzeba go było pchnąć, a kiedy rozmawialiśmy z nią na miejscu, światła ciągle przygasały, a mój aparat słuchowy nie działał.
     Armentrout marszczył brwi w namyśle. Zakłócenia elektromagnetyczne wskazywały na któreś z zaburzeń dysocjacyjnych – amnezję psychogenną, stan ucieczkowy, depersonalizację. To najsmakowitsze z chorób, jakie mógł leczyć… szybkie wyleczenie kogoś z jego własnego życia, oczywiście, co było moralnie wątpliwe, a w każdym razie przyczyniało się także zbytnio do…
     Otrząsnął się ze wspomnień o dzwoniących rano telefonach.
     Ale tysiąc dolarów! Ten Hamilton to chciwa świnia. To naprawdę nie powinno dotyczyć pieniędzy.
     – Nie… – zaczął Armentrout.
     „Ale zwariowała właśnie dziś rano” – pomyślał. „Bardzo prawdopodobne, że mogła zareagować na to samo, czymkolwiek to mogło być, co wybawiło mnie od nieznośnego, budzącego telefonu. Ci biedni, cierpiący psychole są często wrażliwi na bodźce pozazmysłowe, a osoba z rozszczepieniem jaźni, oddaliwszy się od podstawowego stanu jej centralnej osobowości, mogłaby postrzegać szersze spektrum zjawisk magicznych. Badając ją, potrafiłbym może stwierdzić, co się, do diabła, dzieje. Prawdę mówiąc, powinienem podzwonić wokoło i powiedzieć moim czatownikom, by szczególnie mieli oko na psychozy, które zostały wyzwolone dziś rano”.
     – …widzę żadnego powodu, żeby nie zapłacić panu za nią tysiąca dolców – dokończył, krzywiąc się jednak nadal z powodu wysokości kwoty. – Czy mogę bezpiecznie przefaksować raport o ucieczce?
     – Niech pan to zrobi… dokładnie za dziesięć minut, dobra? Sprawię, żeby nikogo innego nie było w pobliżu urządzenia, a potem, jak tylko pański faks ostygnie, zamażę datę i udam, że znalazłem go na szpikulcu z wczorajszymi raportami.
     Armentrout zerknął na zegarek, a potem pochylił się ponownie nad policyjnym formularzem.
     – Nazwisko i rysopis?
     – Janis Cordelia Plumtree – powiedział Hamilton. – Ma ważne prawo jazdy, które skserowałem. Jest pan gotów? DOB 9/20/67…
     Armentrout zaczął porządnie wypełniać rubryki formularza zgłoszenia ucieczki. Rano maniakalna nastolatka na benzodiazepinie, a niebawem kobieta z rozszczepieniem jaźni na tyle silna, by wpływać zarówno na wysokie jak i niskie napięcie… i która mogła także dostarczyć wskazówek na temat tego, dlaczego Armentrout został, przynajmniej tego ranka, uwolniony od zainteresowania ze strony wszystkich oburzonych duchów i ich fragmentów!
     Już to zapowiadało dobry rok, chociaż miał dopiero jedenaście godzin.
     Kiedy Armentrout odłożył w końcu słuchawkę, spojrzał ponownie na zegarek. Miał pięć minut do wysłania faksu lub do momentu, w którym zostanie wprowadzona bipolarna dziewczyna.
     Oparł mocno stopy pod fotelem i wstał, chrząkając, a potem podszedł do długiej kanapy, której nie można było dostrzec przez okienko w drzwiach, po czym podniósł z jej poduszek stos teczek i pudełko z plastikowymi klockami lego. Oczyszczając pole, myślał z pewnym wyprzedzeniem o leczeniu bipolarnej dziewczyny. O oraniu i sianiu jej ozdrowienia. I to będzie prawdziwe ozdrowienie, tak rozstrzygające, jak zabieg chirurgiczny, a nie ponury, niepotrzebnie potęgujący poczucie winy patchwork utkany z psychoterapii. Armentrout nie widział nigdy sensu w pogłębianiu starych win i uraz.
     W końcu otworzył zamek najwyższej szuflady szafki na akta i wysunął ją do połowy. Wewnątrz znajdowały się tylko dwa przedmioty, dwa pudełka obciągnięte fioletowym aksamitem.
     W jednym mieścił się stary, ale wypolerowany derringer kalibru .45, za którego Armentrout zapłacił półtora roku temu sto tysięcy dolarów, a dwie krótkie lufy broni były wydrążone na przyjęcie zarówno gilz .410, jak i nabojów colta .45. Pewna kobieta, spirytystyczne medium, znalazła zwarty, mały pistolet na 9. Street w centrum Las Vegas w 1948 roku, a istniała także dokumentacja, która sugerowała, że derringer został użyty do wykastrowania w tym mieście potężnego francuskiego okultysty. Armentrout wiedział, że kobieta zabiła się w Deleware w październiku 1992 roku, krótko przed tym, gdy nabył broń. Prawdopodobnie pistolet spowodował obrażenia u innych ludzi w innych czasach. Twierdzono, z pewną powagą, że mała broń jest zdolna przestrzelić magiczne osłony, które mogłyby odbić pocisk z realnego świata: francuski okultysta był mocno chroniony, ale osobą, która go postrzeliła, była jego żona i matka jego dzieci, przeto znajdowała się wewnątrz linii jego obrony i mogła go zranić – a w związku z tym pistolet zdecydowanie dzielił z nią jej uprzywilejowaną pozycję i rzekomo teraz mógł strzelać czymś w rodzaju nadprzyrodzonych pocisków teflonowych.
     Armentrout nigdy nie strzelał z derringera i z pewnością nie będzie go potrzebował przeciwko bipolarnej dziewczynie.
     Wyjął z szuflady szafki drugie obciągnięte aksamitem pudełko.
     Zaniósł je ostrożnie na niski stolik do kawy. Wewnątrz etui znajdowało się dwadzieścia kart tarota z talii namalowanej w Marsylii w 1933 roku. W 1990 roku Armentrout zapłacił księgarzowi z San Francisco czterysta tysięcy dolarów za te karty. Dwadzieścia sztuk to było mniej niż jedna trzecia kompletnej talii tarota, a w tym częściowym zbiorze brakowało potężnych kart Śmierci i Wieży, ale ta dwudziestka pochodziła z jednej z niewiarygodnie rzadkich talii Lombardy Zero, namalowanych przez znajdującą się teraz w rozsypce tajemniczą gildię artystów, którzy przechodzili przynoszącą szwank na ciele inicjację; a obrazki na kartach w sposób niemal nieznośny przypominały surowe, jungowskie archetypy.
     Armentrout korzystał z zawartości tego pudełka przy wielu okazjach – budził katatoników, trzymając po prostu kartę Sądu przed szklistymi oczami pacjentów, rozświetlał ponownie umysły niezróżnicowanych schizofreników, odsłaniając przenikliwą kartę Księżyca, uspokajał najbardziej zapalne granice dzięki miganiu kartą Wisielca, a w dwóch wypadkach wyindukował rzeczywistą, zdezorganizowaną schizofrenię, pokazując po prostu neurotycznemu pacjentowi kartę Głupca.
     Dzisiaj, wobec bipolarnej dziewczyny, użyje najpierw karty Umiarkowania, obrazka uskrzydlonej dziewicy przelewającej wodę z jednego dzbana do drugiego.
     A sam będzie unikał bezpośredniego patrzenia na którąkolwiek z tych kart. Kiedy dostał pierwszy raz talię do ręki, zmusił się do ostrożnego spojrzenia na każdą kartę, znosząc przy tym podziemne wybuchy morskiego dna, które zdawało się wystrzeliwać w jego umyśle, i zaciskając pięści, gdy obce obrazy ciskały pociski ku poziomom jego świadomości, jak wyskakujące w powietrze głębinowe potwory morskie.
     To doświadczenie, jeśli w ogóle, ograniczyło jedynie jego osobistą tożsamość, w związku z czym nie groziło mu niebezpieczeństwo, że przyciągnie uwagę swojego… któregokolwiek z duchów Środkowego Zachodu… ale lokalnie, w podskórnych, psychicznych wodach był wrzaskliwym wirem; i przez trzy następne dni jego telefon dzwonił o każdej porze dnia, przy czym na linii hałasowały duchy południowej Kalifornii, a on po kilku tygodniach zauważył, że teraz na głowie rosną mu kompletnie białe włosy.
     „I jak kosmyk rozczochranych włosów – myślał teraz, podnosząc formularz raportu o ucieczce i obracając fotel w stronę faksu – mania tej nastolatki zostanie gładko wyciągnięta z niej za sprawą usilnego przyciągania obrazka na karcie, i ja odetnę ten fragment…
     …i sam go połknę”.
     Stała za drzwiami. Armentrout zdjął słuchawkę z widełek, nacisnął przycisk wewnętrznego połączenia, a potem wstał ciężko, żeby wpuścić pacjentkę.
     
     W Long Beach, w domu mieszkalnym znanym jako Solville, Angelica Sullivan miała pracowity poranek. Chciała zajmować się troskliwie Kootiem, ale przekonała się, że była potrzebna gdzie indziej.
     Nad drzwiami biura wypożyczalni, które wychodziły na alejkę, zawiesiła w zeszłym roku – niechętnie, gdyż nazwa firmy nie była jej wyborem – tablicę z napisem: TESTICULOS DEL LEON – Botanica y Consultorio. I zdawało się, że wszyscy klienci, jacy kiedykolwiek zasięgnęli tutaj jej porady, przyczłapali dzisiaj do drzwi biura albo przynajmniej zadzwonili. Byli to głównie Hiszpanie i czarni, pomywaczki, motelowe pokojówki i ogrodnicy mający przerwę na lunch, po pracy lub bez pracy. Niemal wszyscy oni trajkotali z wdzięcznością, że doznali nagłej ulgi, mniej więcej o świcie, od rozmaitych dolegliwości, które w pierwszym rzędzie skłoniły ich od poszukania pomocy Angeliki. Większość wymienionych osób została obudzona przez podziemny wstrząs, chociaż nadająca wiadomości stacja radiowa, którą Angelica włączyła, nie zająknęła się na ten temat nawet słowem.
     Wielu jej klientów uważało, że doznanie owej ulgi musi zostać sformalizowane przez rytualne podziękowania, w związku z czym Angelica, z pomocą Kootiego, Pete’a i Johanny, próbowała pospiesznie dostosować się do tego. W swojej roli curandera przygotowała dzbanki parzącej się, miętowej herbaty, którą serwowała we wszystkich naczyniach, jakie mogły w tym domu posłużyć za filiżanki, a Johanna wydobyła nawet kilka kubków do kawy swojego zmarłego męża, nadal poplamionych na czerwono przez cynamonową herbatę, którą Sol Shadroe uwielbiał. Jako maja, Angelica zapaliła wszystkie veladoros, świece w szklanych bańkach ozdobionych na zewnątrz kalkomaniami przedstawiającymi świętych; jako huesera masowała, pocąc się, świeżo pozbawione bólu plecy i stawy. A na parkingu, w celu odbycia oczyszczającego rytuału limpia, sześciu mężczyzn w gatkach tłoczyło się w dziecięcym, nadmuchiwanym baseniku, który Kootie napełnił miodem, bananami i wodą z ogrodowego węża.
     Impotencja, zatwardzenie, uzależnienia od prochów i wszelkie inne choroby zdawały się ulatniać całkowicie, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej. I pomimo wielokrotnych wyjaśnień Angeliki, że nie zrobiła nic, by doprowadzić do któregokolwiek z tych uzdrowień, biurko w gabinecie Pete’a było teraz zasypane monetami. Po dodaniu kolejnej kwoty do tego stosu suma była zawsze podzielna przez czterdzieści dziewięć, gdyż czterdzieści dziewięć centów było jedyną zapłatą za magiczne posługi Angeliki, na jakiej przyjmowanie zezwolił jej duch świata.
     Kilkoro klientów, jak kobieta, która jako pierwsza zadzwoniła rano do Pete’a, było niezadowolonych, przekonawszy się, że duchy ich zmarłych krewnych znikły z żelaznych pojemników – z bębnów hamulcowych ciężarówek, z grillów, z holenderskich kuchenek – w których rezydowały, odkąd Angelica zapędziła je tam pracowicie jednego po drugim i zamknęła w ciągu dwóch i pół roku praktyki. Słodycze pozostawione dla tych duchów zeszłej nocy nie zostały najwyraźniej nawet ruszone, a pomalowane krwią koguta wiatrowe dzwonki, które zwisały z pojemników, nie wydzwoniły dzisiaj porannego powitania. Angelica mogła powiedzieć tym ludziom tylko tyle, że ich krewni pogodzili się w końcu z myślą o pójściu do nieba. To wyjaśnienie zostało wystarczająco dobrze przyjęte.
     Innych mających tego samego rodzaju problemy nie dało się tak łatwo pocieszyć. Oszaleli santeros telefonowali aż z Albuquerque, żeby zapytać, czy Angelica także stwierdziła, że jej kamienie orisha straciły swoją ashe, całą ich żywotność. Oszołomiona mogła to tylko potwierdzić i powiedzieć im na dodatek o zniknięciu cementowej figurki Ellegua, którą trzymała przy frontowych drzwiach. A kiedy wywołane przez słoneczne promienie cienie na zniszczonym, żółtym linoleum w kuchni osiągnęły swoją największą długość i zaczęły się cofać, do Angeliki zaczęły docierać pierwsze wiadomości o wojnie gangów w zaułkach Los Angeles i Santa Ana, potyczkach wywołanych przez dzisiejszą nieobecność Palo gangas, które służyły za nadprzyrodzoną straż heroinowych i kokainowych dilerów.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

23
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.