nr 6 (XXXVIII)
lipiec - sierpień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Tim Powers
Sejsmiczna pogoda
Prezentujemy fragment powieści Tima Powersa „Sejsmiczna pogoda”, która ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Spotkamy w niej starych znajomych z wcześniejszych powiesci Powersa: Kootiego z „Daty ważności” i Scotta Crane’a z „Ostatniej odzywki”.

Tytuł: Sejsmiczna pogoda<br/>Tytuł oryginalny: Earthquake Weather<br/>Autor: Tim Powers<br/>Przekład: Mirosław P. Jabłoński<br/>Wydawca:  <A href='http://www.zysk.com.pl' target='_blank'>Zysk i S-ka</A><br/>ISBN: 83-7298-569-3<br/>Format: 680s. 125×183mm<br/>Cena: 45,—<br/>Data wydania: 10 sierpnia 2004<br/>WWW: <a href='http://www.zysk.com.pl/catalog/product_info.php?products_id=1607' target='_blank'>Polska strona</a><br/><br/><br/>Jest Król na Zachodzie…<br/><br/>Scott Crane chronił Zachodnie Wybrzeże USA od chwili, gdy w 1990 roku objął tron nadprzyrodzonego królestwa. Wraz z Dianą, swoją żoną, dba o stan kraju i pomyślność jego mieszkańców. Teraz jednak leży martwy, z harpunem wbitym w gardło, chociaż jego ciało nie ulega rozkładowi.<br/><br/>Janis Cordelia Plumtree zabiła Scotta Crane’a. A przynajmniej zrobiła to jedna z osobowości zamieszkujących jej głowę, podczas gdy inne to obserwowały. Musi zapłacić za swój czyn, nawet jeśli oznaczałoby to konieczność oddania Crane’owi własnego ciała, w którym Scott mógłby zmartwychwstać.<br/><br/>Kootie Sullivan ma czternaście lat i mógłby być nowym Królem. Od 1992 roku, gdy nawiedził go duch Thomasa Edisona, Kootie ma w boku nie gojącą się ranę i jest świadomy swoich bardzo szczególnych cech, a także drogi życia, na jaką mogą go one zaprowadzić. Doskonale wie, jakie niebezpieczeństwa i obowiązki niesie ze sobą królewska władza.<br/><br/>Prywatna wersja rzeczywistości Tima Powersa jest tyleż dramatyczna, co i przerażająca. Osadzone w Kalifornii takiej, jaką znamy, a jednak zaludnione przez pożeraczy duchów, greckie bóstwa i martwych psychopatów (którzy nie są jednak dość martwi), jego fantastyczne wizje są genialną, współczesną mitologią.<br/>
Tytuł: Sejsmiczna pogoda
Tytuł oryginalny: Earthquake Weather
Autor: Tim Powers
Przekład: Mirosław P. Jabłoński
Wydawca: Zysk i S-ka
ISBN: 83-7298-569-3
Format: 680s. 125×183mm
Cena: 45,—
Data wydania: 10 sierpnia 2004
WWW: Polska strona


Jest Król na Zachodzie…

Scott Crane chronił Zachodnie Wybrzeże USA od chwili, gdy w 1990 roku objął tron nadprzyrodzonego królestwa. Wraz z Dianą, swoją żoną, dba o stan kraju i pomyślność jego mieszkańców. Teraz jednak leży martwy, z harpunem wbitym w gardło, chociaż jego ciało nie ulega rozkładowi.

Janis Cordelia Plumtree zabiła Scotta Crane’a. A przynajmniej zrobiła to jedna z osobowości zamieszkujących jej głowę, podczas gdy inne to obserwowały. Musi zapłacić za swój czyn, nawet jeśli oznaczałoby to konieczność oddania Crane’owi własnego ciała, w którym Scott mógłby zmartwychwstać.

Kootie Sullivan ma czternaście lat i mógłby być nowym Królem. Od 1992 roku, gdy nawiedził go duch Thomasa Edisona, Kootie ma w boku nie gojącą się ranę i jest świadomy swoich bardzo szczególnych cech, a także drogi życia, na jaką mogą go one zaprowadzić. Doskonale wie, jakie niebezpieczeństwa i obowiązki niesie ze sobą królewska władza.

Prywatna wersja rzeczywistości Tima Powersa jest tyleż dramatyczna, co i przerażająca. Osadzone w Kalifornii takiej, jaką znamy, a jednak zaludnione przez pożeraczy duchów, greckie bóstwa i martwych psychopatów (którzy nie są jednak dość martwi), jego fantastyczne wizje są genialną, współczesną mitologią.
Dla Sereny – znowu, ciągle i zawsze
…a podziękowania niech przyjmą: Chris Arena, Bonnie Badenoch, John Bierer, Jim Blaylock, Russ Galen, Tom Gilchrist, Doug Goulet, Ann James, Delphine Josephe, Dorothea Kenny, Jim Crooks, Phil Mays, David Masesan, Kitty Myshkin, David Perry, Celene Pierce, Brendan i Regina Powers, Richard Powers, Serena Powers, Fred Ramer, Randal Robb, Marv Torrez, Rex Torrez i Greg Wade.

A bodaj przepadła!
Jest język w oczach, licach jej i ustach,
Jej nogach nawet, a duch jej namiętny
Z każdego ruchu jej ciała wygląda.
O, te świegotki, co gładkim językiem
Każdemu dają pierwsze pozdrowienie,
Pierwsze swych myśli otwierają księgę
Rozpustnym oczom wszystkich czytelników!
Łup to składany pierwszej sposobności,
Córki rozpusty.
William Szekspir, Troilus i Kresyda

Dowiodę,
Że oto mój mózg jest mężem mej duszy,
A ona matką – że płodzą we dwoje
Plemię bez końca mnożących się myśli,
Które ten mały światek zaludniają.
William Szekspir, Tragedia Ryszarda II

Póki nie umrzesz, i nie powstaniesz z martwych,
obca ci będzie ciemna ziemia.
Goethe

Prolog
Żałosny cios
„LAS VEGAS – w noworoczny poranek Boulder City nawiedził słaby, podziemny wstrząs, o którego odczuciu donieśli pracownicy pobliskiej Zapory Hoovera”.
„Associated Press”, 2 stycznia 1995 roku

1
Pandarus: …zbliża się do niego i kładzie mu swoją białą rączkę na rozłupanym podbródku…
Kresyda: Zmiłuj się nad nami, Junono! A któż mu go rozłupał?
William Szekspir, Troilus i Kresyda

     Automat telefoniczny dzwonił w korytarzu obok toalet, ale młoda kobieta, która zaczęła się podnosić z wyściełanego pomarańczowym winylem boksu, rozejrzała się tylko wokoło z wyrazem wielkiego zdziwienia na twarzy, po czym usiadła ponownie, otulając nieco ciaśniej dżinsową kurtką szczupłe ramiona.
     Kelner spojrzał na nią z ciekawością ponad kontuarem baru. Kobieta siedziała pod oknem wychodzącym na wschód, i chociaż niebo na zewnątrz było już mocno stalowe, to żółty blask górnych lamp był nadal na tyle jasny, by uwypuklić rysy twarzy pod rozczochranymi, jasnoblond włosami. Kelner uznał, że klientka sprawia wrażenie zdenerwowanej, i zastanowił się, dlaczego w pierwszej chwili uznała, że to do niej mógł tutaj ktoś dzwonić.
     Miejsca przy kontuarze, zajmowane zwykle przez kilku miejscowych klientów sączących o tej godzinie kawę, były puste, ale stali bywalcy spali prawdopodobnie w ten noworoczny poranek i mogli zjawić się w barze jutro o świcie. Dzisiejszą klientelę tworzyły głównie zrzędliwe rodziny, które wolały siedzieć w boksach – byli to świąteczni urlopowicze zwabieni tutaj z San Diego Freeway przez oświetlone reflektorami tablice reklamowe za Batiquitos Lagoon na północy lub San Elijo Lagoon na południu.
     Kobieta siedząca w boksie po stronie wstającego świtu była niemal na pewno kelnerką – kiedy przyjmował od niej zamówienie, mówiła szybko, wyszczególniając wszystkie dodatkowe życzenia bez proszenia jej o to, i usiadła tam, gdzie nie mógł jej widzieć z kuchni. I była głodna – zamówiła jajecznicę oraz jajka gotowane bez skorupek we wrzątku, a także boczek, frytki w postaci smażonych na patelni plasterków ziemniaków, kawę, sok pomarańczowy i V-8.
     …A teraz zapaliła coś na swoim stoliku.
     Kelner rzucił z brzękiem talerze na kontuar i pospieszył po wykładzinie w stronę boksu, ale szybko spostrzegł, że dymiąca książka w miękkich okładkach już tylko się tli; zanim dotarł do stołu, kobieta otworzyła książkę i chlusnęła wodą ze szklanki na… niedopałek papierosa!… który wywołał ten pożar.
     Automat telefoniczny wciąż dzwonił, ale górne światła przygasły na moment, a stojąca przy elektronicznej kasie kelnerka klęła pod nosem i stukała w bok urządzenia; nikt inny nie zauważył płonącej przez chwilę książki, blondynka zaś, która teraz zamykała ją ponownie, osmaloną, zaczerwieniła się i posłała kelnerowi przepraszający, zakłopotany uśmiech. Winowajczyni nie mogła mieć jeszcze trzydziestu lat, po prostu więc odpowiedział jej ostrożnym uśmiechem.
     – Wczoraj byłaby pani w zgodzie z prawem – powiedział współczująco; a potem widząc jej zakłopotanie, dodał: – Siedem godzin temu na stolikach były popielniczki, więc nie musiałaby się pani z tym ukrywać.
     Skinęła głową i odsunęła od siebie książkę po blacie stolika, krzywiąc się, jakby nigdy wcześniej nie widziała tomiku, zanim zaczął się tlić przed nią.
     – Zgadza się – powiedziała surowo. – Od północy obowiązuje zakaz palenia we wszystkich kalifornijskich restauracjach. – Spojrzała obok niego, mając ten wybaczający wyraz twarzy „ani słowa więcej na ten temat”. – Gdzie są automaty telefoniczne?
     – Hm… – Machnął ręką w kierunku dzwoniącego urządzenia. – Tam, gdzie słychać. Ale zaraz będzie pani śniadanie, jeśli zechce pani zaczekać.
     Wyszła niezdarnie z boksu i wyprostowała się.
     – Zamówiłam tylko kawę.
     Kelner obserwował ją, gdy szła w stronę telefonu. Lewą nogę przesuwała sztywno, nie zginając jej, i mężczyzna był w niemiły sposób przekonany, że ciemna, wilgotna plama na jej dżinsach na wysokości uda to musi być świeża krew.
     
     Podniosła słuchawkę telefonu w połowie dzwonka.
     – Halo? – Światła restauracji przygasły ponownie na moment, a twarz kobiety stężała. Odezwała się ochryplejszym, bardziej matowym głosem niż ten, którym mówiła wcześniej. – Znam cię, Susan? Jasne, powiem mu. A teraz nie chcę się wydać obcesowa, ale chciałabym stąd zadzwonić. Mogę?
     Odwiesiła słuchawkę, po czym wydobyła z kieszeni kurtki garść śmieci, które wysypała na półkę pod telefonem; spomiędzy mrowia tekturowych karnecików z zapałkami, pinesek z tablic ogłoszeniowych, skrawków papieru i fragmentów zielonego, pokruszonego gipsu wygrzebała ćwierćdolarówkę, wsunęła ją do szczeliny aparatu i wybrała miejscowy numer.
     Po dziesięciu sekundach stania ze słuchawką przy uchu powiedziała: „Cześć” tym swoim nowym, szorstkim głosem.
     – Czy to Latająca Zakonnica? – Roześmiała się. – Mam cię, co? Posłuchaj, Susan mówi, żebym ci przekazała, że nadal cię kocha. Ach, zapomniałabym, po co dzwonię – zamierzam przejąć Flamingo; wiesz, co mam na myśli? – Słuchając cierpliwie, podniosła wolną ręką kawałek zielonego gipsu. – Potężne fragmenty… przesączają się uporczywie w… co, pastwisko? Możesz przeliterować? Chcę powiedzieć, chłopaczku, że chociaż go zburzyli, mam jego odprysk, a ty siedzisz dupą na trawie. Nie marnuj dziś rano czasu na przeglądanie długich artykułów na pierwszej stronie; przeskocz od razu do działu komiksów.
     Odwiesiwszy słuchawkę, oblizała wargi i zmarszczyła się, jakby posmakowała czegoś zjełczałego, a potem podeszła do drzwi damskiej toalety i otworzyła je pchnięciem.
     Idąc po wykładanej płytkami podłodze w stronę umywalki, wyjęła z innej kieszeni kurtki małą butelkę listeryny, a kiedy stanęła przed lustrem, otworzyła flaszeczkę i pociągnęła z niej łyk; płukała usta, patrząc raczej w dół na chromowane kurki, niż w lustro, po czym wypluła płyn i skrzywiła się.
     Zakręciła butelkę i wróciła pospiesznie do swojego stolika.
     Niebo za oknem pojaśniało już do tego stopnia, że parujące talerze i szklanki, które znajdowały się teraz na jej stoliku, rzucały głębokie cienie, a kobieta krzywiła usta, wślizgując się ostrożnie do boksu i patrząc na obfite śniadanie. Z otwartej torebki wyjęła kelnerski bloczek i kolejną, większą butelkę płynu do płukania ust, po czym przez następne pół godziny, gdy jadła, przerzucała strony bloczka i marszczyła się na widok atramentowych zapisków, które wypełniały niemal każdy arkusik; swoje działania przerywała często w celu przełknięcia haustu listeryny. Jedząc jajecznicę, trzymała widelec w lewej dłoni, ale przerzuciła go do prawej, by zjeść ugotowane we wrzątku jajka. Ku frustracji kelnerki, kasa na końcu sali wróciła spontanicznie do swojego cyklu wydawania gotówki.
     Kiedy pierwszy promień słońca sponad odległych gór Vallecinto dotknął pastelowego obrazu na przeciwległej ścianie restauracji, blondynka podniosła prawą dłoń i w świetle nowego dnia zacisnęła ją w pięść, po czym wyszła z boksu i rzuciła dwudziestodolarowy banknot na stolik, obok wilgotnego, poczerniałego, starego, broszurowego wydania W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości Iana Fleminga.
     
     Kelner był katolikiem, więc zrozumiał, co mruczała, przechodząc obok niego: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Potem otworzyła pchnięciem szklane drzwi i wyszła na zewnątrz, w słoneczne światło chłodnego poranka.
     Przez szybę obserwował ją, jak kuśtykała w stronę małej, białej toyoty na poznaczonym smużkami świtu parkingu; potem westchnąwszy, powiedział pomocnikowi, żeby przyniósł do tamtego boksu ręcznik i butelkę wybielacza w sprayu, gdyż na siedzeniu prawdopodobnie znajduje się krew.
     – Do boksu, w którym siedziała panna Wariatka z Mokrą Głową – powiedział podręcznemu.
     
     Jechała na zachód wzdłuż Leucadia Boulevard, mijając stare bungalowy stojące pod sosnami i figowcami, z dala od nowego, wysokiego trotuaru, potem przejechała przez wielotorowy przejazd kolejowy; droga opadała gwałtownie, a kobieta skręciła w prawo, w szeroką ulicę, której południową i północną jezdnię rozdzielały wielkie, stare eukaliptusy; po minięciu kilku kwartałów ponurych sklepów z deskami surfingowymi i używaną odzieżą, skręciwszy w lewo, pojechała w górę wąską alejką wspinającą się na urwisko, u stóp którego rozpościerało się morze. Ogrodzenia i zamknięte bramy garaży odbijały warkot silnika jej samochodu.
     Długi mur z polnych kamieni, nad którym zwieszały się drzewa pieprzowe, skrywał posiadłość po zwróconej ku morzu stronie Neptune Avenue. Kobieta wjechała do wyżwirowanej zatoczki przy bramie na prywatny podjazd, obok krzepkiej sosny otoczonej kwitnącymi pomarańczowo rudbekiami, i wyłączyła silnik. Pomijając kilka pokrytych rosą i zaparkowanych skosem samochodów, spowita blaskiem świtu uliczka była pusta i cicha – nie śpiewał żaden ptak, a przybrzeżne fale za krawędzią urwiska były tylko powolnym, poddźwiękowym pulsem.
     Kiedy kobieta wysiadła z samochodu, miała mocno skrzywioną twarz, a stojąc na żwirze zatoczki, wyprostowała się i zaczęła rozpinać pasek dżinsów, szepcząc do siebie:
     – To tylko noga, ot co, uspokój się, dziewczyno! Tylko noga, jako ostrzeżenie; a poza tym, on już raz dźgnął sam siebie w nogę tylko po to, żeby powiedzieć coś pewnej kobiecie; a przedtem przestrzelił sobie stopę dokładnie tym samym harpunem. Dla niego to nic wielkiego, przysięgam.
     Rozpięła dżinsy i zsunęła je do samych kostek, odsłaniając białe majtki z wyszytym z przodu na czerwono słowem NIEDZIELA oraz długi na sześćdziesiąt centymetrów, pomalowany na zielono trójząb, przyklejony taśmą izolacyjną do jej uda i kolana.
     Był to krótki, aluminiowy pręt z trzema diagonalnymi rowkami naciętymi na trzonie o średnicy ołówka i zakończony pozbawionym zadziorów trójzębem. Opalone udo kobiety było poplamione na czerwono wokół kilku płytkich skaleczeń w miejscach, gdzie do skóry przylegały ostrza, więc z chrapliwym westchnieniem ulgi odlepiła taśmę i odczepiła harpun. Przyciskając go łokciem do ciała, owinęła ponownie izolacją udo, zakrywając skaleczenia, a potem podciągnęła spodnie i zapięła pasek.
     Pionowo, przez żwir, wbiła harpun w zalegającą pod spodem glinę, a później pochyliwszy się do wnętrza samochodu, wzięła z tylnego siedzenia elektryczny śrubokręt Makita i sklejkę o powierzchni metra kwadratowego, ozdobioną przylepionymi do niej czarnymi literami z folii. Wyłowiła z kieszeni dwie śruby i z nagłym zgrzytem buchającym z silniczka makity przykręciła tabliczkę do pnia sosny.
     Napis głosił:
SPOCZYWAJ W POKOJU
„MAŁY UŁOMNY MONARCHO”
OSTATNIO Z LEUCADII,
WCZEŚNIEJ Z SAN DIEGO, SONOMY, LAS VEGAS
I ODLEGLEJSZYCH OKOLIC
     Przez chwilę stała po prostu na wilgotnym od rosy żwirze, trzymając nadal w dłoni makitę przeszywającą powietrze świtu swoim ochrypłym, przenikliwym brzęczeniem, i patrzyła na napis, mając na twarzy wyraz kompletnego niezrozumienia. Potem jej palce rozluźniły się i narzędzie, wreszcie milczące, upadło na żwir.
     Pokuśtykała do sterczącego pionowo harpuna, wyrwała go z ziemi i obeszła sosnę, a potem ruszyła nie wybrukowanym, prywatnym podjazdem, oddalając się od ulicy.
     
     Piętnaście minut później, 400 kilometrów na północny wschód od tego miejsca podziemny wstrząs szarpnął posadowionym głęboko masywem Zapory Hoovera – dwudziestoma pięcioma milionami kilogramów wzmocnionej stali i czterema milionami metrów sześciennych betonu – która od sześćdziesięciu lat spinała Czarny Kanion na południowym krańcu jeziora Mead. Inżynierowie porannej zmiany w zabudowaniach elektrowni poniżej zapory pomyśleli, że jakiś wielki pojazd pokonywał autostradę na jej szczycie, albo że jedna z gigantycznych turbin pękła pod naporem wody płynącej przez kanały doprowadzające, zagrzebane wewnątrz zbocza góry po stronie Arizony. Wstrząs obudził urlopowiczów śpiących w kojach łodzi mieszkalnych, a w pobliskim Boulder ponad dwustu spanikowanych ludzi zadzwoniło na policję.
     
     Prostytutki z porannej zmiany i dilerzy cracku na Hollywood Boulevard zatoczyli się i chwycili ścian lub parkometrów, gdy nawierzchnia chodnika, już i tak leżącego niżej niż zwykle z powodu sfuszerowanej budowy tunelu dla linii Metro Rail, zapadła się nagle o kolejne cztery centymetry.
     
     Po drugiej stronie trasy, dokładnie naprzeciwko Colma – szarego, małego, cmentarnego miasteczka na półwyspie San Mateo, dokąd przeniesiono wszystkie działki cmentarne wyeksmitowane z pobliskiego San Francisco – na autostradę numer 280 wybiegła kobieta w ciąży, otulona kołdrą i wykrzykująca po francusku bezsensowne zdania.
     
     Wzdłuż Ocean Beach, na zachodnim krańcu San Francisco, idący nagle od lądu sztorm posiekał przybrzeżne fale, rozpędzając ich grzbiety pod chaotycznymi kątami i burząc długie, proste linie grzyw – dwaj surferzy ujeżdżający poza linią szelfu przerażające, zimowe fale poddali się i zaczęli z wysiłkiem wiosłować z powrotem ku brzegowi, a zniechęceni ludzie tłoczący się wokół furgonetek i półciężarówek na parkingu Sloat Boulevard poweseleli i zapewniali jeden drugiego, że trzymali się z dala od wody tylko dlatego, iż było oczywiste, że pogoda zmieni się dokładnie w ten sposób.
     Podobnie nagłe porywy wiatru rozszczepiły i wyrwały z korzeniami drzewa – na północy aż w Eureka, a na południu w San Diego; wszystkie tego samego ranka.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.