Za kilka minut rozpocznie się Gra. Jeszcze tylko wszyscy zaśpiewają hymn - jedyną oficjalnie dozwoloną pieśń. Nawet Wielki Opat porusza ustami, ale wątpię, czy wydaje z siebie jakiś dźwięk. Nie znajduje radości w tym śpiewie. Jestem tu sama. Sama na placu, na którym rozgrywa się Gra. Sama na powierzchni pięćdziesięciu metrów kwadratowych, otoczonych tak wysokim murem, żeby Lotka nie mogła nad nim przelecieć. Ptaki są jednak różne i niektórym ta sztuka się udaje. Pada deszcz. Coraz bardziej rwące strumienie żłobiące piasek na placu udowadniają mi, że teren jest dość mocno pochylony. To zabronione. Arena musi być idealnie płaska. Tymczasem otwory, z których wychodzą Pełzacze są nieco wyżej niż ja, zatem im łatwiej będzie się do mnie dostać, niż mi do nich. Stanowię jednoosobową drużynę. Klasyczna liczy od dziesięciu do dwudziestu członków. Są wyspecjalizowane osoby: Oczy – wypatrujący ataku, Uszy – nasłuchujący kroków i świstu skrzydeł, Tkacze – biegli w magii. Czasami grup jest więcej, ale to niepotrzebne, bo do walki właściwie wystarczy jedna osoba. Tak, jak ja. Patrzę, słucham i tkam zaklęcia. Mam na imię Alien i jestem kobietą. Wyczuwam jednego z nich. To Pełzacz. Taki kawałek drewna z zębami. Jest zbyt wolny, aby coś mi zrobić, ale może zakopać się w piasku i odgryźć mi nogę, kiedy na niego nadepnę. Pełzacze wydają z siebie jękliwe dźwięki, które przyprawiają mnie o szczękościsk. Ludzie na trybunach zakrywają sobie uszy. Ten jest niestety dość szybki. Zaklęciem rozgarniam strugi deszczu, aby dokładnie określić dzielącą nas odległość. Wiem, że nie wolno posługiwać się magią w początkowej fazie Gry, ale nie wolno też walczyć w czasie deszczu, jeżeli ten padał od rana. Pada nieprzerwanie od wczoraj. Nie powinni też wypuszczać Lotek, dopóki nie zginą wszystkie Pełzacze, a ich krew nie zamieni piasku w twardą skorupę. Dopiero wtedy stopy gracza mają dobre podparcie do wykonania skoku i starcia się z Lotką w powietrzu. Lotki nie potrafią wyrzucać ostrych jak noże piór do góry, więc kiedy się wyskoczy ponad tor ich lotu, jest się w miarę bezpiecznym. Aż do powrotu na ziemię. Wystarczy mierzyć w sępią szyję, albo zacisnąć ją utkanym na kształt sznurka zaklęciem. Giną szybko. Kolejna niespodzianka. Pełzacze mają na szyjach kołnierze uniemożliwiające przydepniecie im karku. Ściągam ciężkie buty. Nie będą mi potrzebne. Jeden zero dla Wielkiego Opata. Patrzę, słucham i tkam. Jestem jednocześnie w trzech miejscach. Magiczna Alien, za to mnie kochają. Zabijam po kolei wszystko, co się rusza, lub sprawia wrażenie żywej istoty. Lotki nawet nie zdążyły zaśpiewać, chociaż pióro nóż skaleczyło mnie w bosą stopę. Wygrałam, tłum szalał, a Wielki Opat uśmiechnął się do mnie łaskawie. * Jestem uczestniczką Gry już trzynaście lat. Trzynaście wiosen i zim. Na początku było nas w grupie piętnaścioro podzielonych na kilka sekcji. Ja byłam tkaczem. Tkałam zaklęcia i byłam w tym naprawdę dobra. W każdej Grze ktoś ginął, a my byliśmy na tyle zgrani, żeby nie żądać zmienników. Na początku Opat wciskał między nas obcych, ale dawali się zbyt szybko zabić, więc po pewnym czasie zrezygnował. Im mniej osób w drużynie, tym gra bardziej atrakcyja dla publiczności. Więcej widzów, więcej rozrywki, więcej tematów do rozmowy w jesienne wieczory. Od dziesięciu lat walczę sama. Mam na imię Alien. Kiedy gram, na całej trasie między opactwami ustawiają się ludzie, którzy przekazują sobie z ust do ust wiadomości o stanie Gry. Muszą wszystko przekazywać dokładnie, każda zmiana słowa jest karana śmiercią, a i tak na mój temat krążą przeróżne, fantastyczne opowieści. Wszyscy jesteśmy mnichami w tym świecie opactw i wszyscy nosimy habity. Tylko w nocy jesteśmy ludźmi. W nocy śpimy. Już od dawna nikt nie liczy czasu. Podobno kiedyś tak robiono, ale nie wiem po co. Podobno ja wygrywam już dziesięć lat. Nikt tego dokładnie nie wie. Na twarzy pojawiają mi się pierwsze zmarszczki, jestem wolniejsza i coraz słabsza. Mam coraz mniejszą ochotę wstawać o wschodzie słońca i trenować. Dlatego zmieniają przepisy, aby mnie zabić. Śmierć Alien dałaby temat do rozmów na całą, długa zimę. W zimie nie ma Gry, bo Lotki zapadają w sen podobny do letargu. Chciałabym tak umieć. Od dzieciństwa szkolono mnie, abym brała udział w Grze. Uczono bronić się i atakować. Bezwzględnie i szybko zabijać. Szkolił mnie sam Wielki Opat. Swego czasu byłam nawet jego kochanką, ale wolałam Grę. Nauczył mnie wszystkiego, co umiem, ale też zabrał wszystko, co miałam. * Wieczorem opatrywałam zranioną stopę. Już dawno nie odniosłam w walce żadnej rany i zapomniałam jak to jest. - Bardzo boli? – zapytała Melissa. Była bardzo blisko związana z Wielkim Opatem, chociaż jej funkcji nikt się nawet nie domyślał. Nawet ja. Podobno testowała na sobie, czy nie ma trucizny w przygotowywanych dla niego posiłkach.. Na truciznach też znała się nie najgorzej. Była w moim wieku, albo o kilka lat młodsza, ale traktowała mnie, jakbym była jej córką. Polała mi zranioną stopę zielonkawym płynem, który w kontakcie ze skórą spienił się i przeżarł mi ciało do kości. Tak w każdym razie mi się wydawało. - Teraz? Bardzo – odpowiedziałam zaciskając zęby, bo nie potrafiłam tego bólu zignorować, a ona roześmiała się głośno. - Zaraz przestanie – obiecała i po kilku chwilach ból zaczął cichnąć. Melissa spokojnym głosem opowiadała mi o wrażeniach, jakie wywołała moja wygrana i jak wielkie zainteresowanie towarzyszy turniejowi. Nawet między opactwami zaczęły latać gołębie z informacjami, ale władze przymykają na to oko. - Teraz już jest dobrze – odpowiedziałam na jej kolejne pytanie dotyczące mojego samopoczucia. Czułam się na tyle dobrze, aby móc chodzić, nie odczuwając przy tym większych dolegliwości. Dziwne, nie wyczuwałam w mojej towarzyszce żadnych uzdolnień w kierunku władania magią. Według mnie, człowiek nie potrafiący poszerzać swojej percepcji za pomocą magii był ślepy. Melissa się uśmiechała. * Mieszkałam sama i żyłam samotnie, nie licząc Tytusa, który dbał o to, abym nie kładła się spać na zimne posłanie i przygotowywał jedzenie. Dwa razy do roku, w przerwach między rozrywkami przejeżdżała do mnie Kari. Była jedyną z mojej drużyny, która przeżyła, ale zapłaciła za życie utratą nogi i ucha. Brak ucha maskowała ciemnymi lokami, które opadały jej na twarz, a drewnianą nogę długą, szarą szatą. To przez te długie włosy o mało co nie straciła życia, ale nie obcięła ich i nosiła rozpuszczone, oczywiście niezgodnie z prawem. W szarej szacie wyglądała jak mniszka, choć na próżno byłoby szukać na niej znaku przynależności do klasztoru. Tytus robił nam obiad. Nie był zbyt dobrym kucharzem, ale utrzymywał dom w czystości i miał kilka innych zalet. Kari uciekała przed prawem. Chciano z niej zrobić sędzinę w Grze, aby przestała agitować ludzi przeciwko turniejowi. Sędziom wyrywano języki, aby nie wydawali fałszywych werdyktów. - Masz dłużej grać, Alien – ostrzegała mnie ostatnio. Wiele wiedziała i za dużo mówiła. - Co to znaczy dłużej? I tak gram dłużej niż ktokolwiek – protestowałam. Miałam coraz mniej ochoty na kontynuowanie kariery. - Nie chodzi o staż, tylko o mecze. Za szybko rozprawiasz się ze zwierzakami i widowisko jest za krótkie. Ludzie nie są zadowoleni. Wielki nie jest zadowolony. Słowo „wielki” wymówiła wznosząc oczy do nieba, jakby życzyła mu szybkiej wycieczki bez powrotu, w zaświaty. Tytus nadstawił uszu. Ciekawiło mnie, w jaki sposób mam przedłużyć widowisko. Przecież pełzacze po pół godzinie rycia w piasku robią się tak gorące, że nie można ich dotknąć nawet w rękawicy. Lotki po kilku okrążeniach nad placem zaczynają gubić pióra i walka, zwłaszcza w pojedynkę, staje się niemożliwa. Większość graczy traciło życie od zabłąkanych piór, które potrafiły zmieniać tor lotu niezależnie od wiatru. Zupełnie jakby zastanawiały się z której strony zaatakować człowieka. Przerwałam moje głośnie myślenie, bo Kari patrzyła na mnie z politowaniem. No tak, nie mogłam Gry przedłużać w nieskończoność, ale kogo to obchodziło? - Coś jeszcze wiesz? – zapytałam aby ukryć swoje rozczarowanie. - O tak – uśmiechnęła się krzywo – będziesz mogła jeździć po całym kraju bez ograniczeń z eskortą.... - Co takiego? – przerwałam jej, bo nagle poczułam, że jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Jednak opłacały się lata harówki, Wielki Opat docenił mnie wreszcie. - Jeżeli przeżyjesz – Kari zdmuchnęła mój zapał jak świeczkę. W świetle nowych przepisów faktycznie, moje swobodne poruszanie się po kraju zaczynało wyglądać na smutny żart. Tytus przerwał czyszczenie naczyń i jawnie zaczął przysłuchiwać się rozmowie, ale my już ją skończyłyśmy. Gdyby doniósł, że Kari u mnie była, zabiłabym go bez wahania. Wiedział to. - Będziesz walczyła w różnych miejscach i z różnymi zwierzętami. Tutejsze znasz, są ospałe na skutek bliskiego krzyżowania. Inne są dzikie. Nie hoduje się ich, tylko łapie. Nigdy nie brały udziału w walce. Boją się i są przez to nieobliczalne. Alien, godząc się na to, wydajesz na siebie wyrok śmierci... Tłumaczyła trzymając mnie za ręce, ale ja już wybrałam. Byłam najlepsza i nie mogli mnie tak po prostu zabić. - Czy myślisz czasem o życiu, dzieciach? – zapytała nagle Kari. - Nie. Myślę o Grze – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
|