nr 6 (XXXVIII)
lipiec - sierpień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Wroński
Co na ziemi, to na niebie...
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     3.
     Namiestnik budził się co chwilę i znów zasypiał. Zapadając w kolejny niespokojny majak, przypomniał sobie pieśń zasłyszaną dawno temu, gdy studiował w Akademii – w rodzinnym Mieście Trzech Słońc, sercu świata:
     Jak ryba, co nie widzi wody,
     Jak burza, co nie słyszy wiatru,
     Jak martwy, co nie boi się miecza...
     Jam twoim trupem, o Pani!

     Te słowa wracały do niego wiele razy. Nie w tym rzecz, że nadawały się do powtarzania kobietom. Po prostu Quotlin dobrze znał to uczucie.
     Kiedy to się zaczęło? Ze dwadzieścia lat temu... Był jeszcze dzieckiem... Pamiętał tylko, że ocknął się na moment i przestraszył, bo wokół jego łoża kręcili się chyba wszyscy magowie i uzdrawiacze z Miasta Trzech Słońc. Dlaczego? Co oni z nim robią? W głowie miał tylko pustkę i szum, taki sam, jak wtedy, gdy człowiek przykłada do ucha konchę i słucha wspomnień morza. Ponoć czasem odzywa się też z muszli sam Pan Wód – Chlu. Ale nie wtedy, nie do niego. Żaden głos nie chciał go pocieszyć. Mógł tylko patrzeć na zaaferowanych magów, zapamiętywać, co widzi, i nie próbować niczego rozumieć. Dopiero później przyszedł mężczyzna, który powiedział, że jest jego ojcem.
     – Wypłynąłeś na zatokę, Quotlinie. Jak mogłem ci na to pozwolić! – wykrzyknął. Quotlin, słuchając go, miał wrażenie, że wszystko to jest jakimś dziwacznym majakiem. Że słowa nie płyną przez jego uszy, ale rodzą się gdzieś głęboko w głowie. Takie uczucie jak we śnie, kiedy człowiek właśnie zaczyna się budzić. Ojciec mówił dalej: – Kto mógł przypuszczać, że Chlu tak się rozgniewa w środku lata? Rybacy mówili, że fala przyszła znikąd. Przewróciła łódź, a ty uderzyłeś głową o burtę. Nic nie mów, odpoczywaj.
     Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
     – Ojcze! – zawołał Quotlin, podnosząc się z wysiłkiem.
     Mężczyzna musiał go słyszeć, ale się nie odwrócił, jakby był przekonany, że chłopiec woła kogoś innego.
     – On chce ci coś powiedzieć, panie – powiedział któryś z magów.
     – Tak, rzeczywiście. Chciałeś czegoś, Quotlinie? Nie bój się.
     – Nie boję się. Ja nie wiem, czy jestem Quotlin... Nic nie pamiętam.
     Potem przez kilka miesięcy poznawał swoją rodzinę i siebie. Dowiedział się, że jak miał 5 lat, spadł z drzewa i złamał rękę. Że mając lat 6, pragnął poślubić córkę pewnej służącej. Że jako 7-latek twierdził, iż nauka czytania nie jest potrzebna przyszłemu piratowi... I tak dalej. Że teraz ma lat 12 i że niewielki guz na czaszce zostanie mu już do końca życia jako pamiątka po niezwykłym ocaleniu. Po niezwykłym ocaleniu – tak właśnie mówiła o tym matka, choć nie było w jej słowach pełnego miłości zdziwienia, a jedynie stwierdzenie faktu, że nie każdego topielca da się przywrócić życiu. Quotlin odbudował więc pamięć, ale tak, jakby nauczył się obcego języka – znał już wszystkie potrzebne słowa, choć każde z nich było martwe. Patrzył więc na świat jak na teatr, który wprawdzie istnieje, ale trudno przywiązywać wagę do wszystkiego, co się w nim pokazują. Gdy wiele lat później przyszło mu opuścić dom, by rządzić Molkiem i całym Pobrzeżem w imieniu aytlanckich władców, ten stosunek do życia z początku wydawał się bardzo pomocny. Dzięki niemu miał trzeźwość osądu i dystans. Dopóki nie przyszła nuda jak na dłużącym się, kiepskim przedstawieniu...
     A teraz znów leżał w łożu, a gorączka plątała mu myśli.
     Quotlin nie widzi wody,
     Quotlin nie słyszy wiatru.
     Quotlin nie boi się miecza,
     Quotlin jest trupem, a żyje!

     Jego własny wiersz nie umywał się do wynurzeń tamtego śpiewaka, ale namiestnikowi tak się spodobał, że zaniósł się ni to kaszlem, ni to śmiechem. W rozgrzanej głowie rodziły się sny, a on zestawiał ze sobą majaki i okruchy rzeczywistości. Sięgnął pamięcią dalej, do czasów, zanim mędrcy z Miasta Trzech Słońc przywrócili go życiu. Myśl odbiła się jak dziecięca piłka, nie chciała wejść głębiej, jakby nie było żadnego głębiej. Zobaczył matkę, która od jego wypadku zawsze popłakiwała po kątach... Pochyliła się nad nim i popłakując, zaczęła niezgrabnie ocierać mu czoło mokrym ręcznikiem.
     – Matko? – Otworzył oczy.
     Przy łożu stała brzydka, gruba kobieta o kapryśnej twarzy, bardziej nawykłej do okazywania pogardy niż miłości. Teraz jednak malowało się na niej śmiertelne przerażenie. Ale strach namiestnika był większy – jak wiele lat wcześniej, gdy otworzył oczy i nagle ujrzał nad sobą obcych ludzi. Krzyknął, a kobieta zrzuciła na posadzkę misę, rozlewając całą wodę.
     Po chwili już poznał wszystko. Jego komnata, jego poduszki, jego doradcy. Tylko po co wybrali tak brzydką i niezręczną służącą?
     – Precz! – rozkazał. Jednak nie był to już władczy głos namiestnika, a płaczliwy szept.
     Khulla odskoczyła przerażona mniej krzykiem niż spojrzeniem chorego. Sam widok cierpienia i wybroczyn wzbudzał w niej wstręt, a ona – najważniejsza kupcowa w Molku, musiała zmieniać Quotlinowi kompresy i sączki. Od tego zależało życie jej i córek, życie całej rodziny. Po raz pierwszy była zmuszona zarobić na coś własną pracą, w dodatku cały jej wysiłek zdawał się iść na marne, bo przebudzony namiestnik miał w oczach śmierć. Serce miasta umierało, a gdy umiera serce, nie ma tak, aby nie pociągnęło ze sobą wielu innych, mniej ważnych części ciała.
     Uzdrawiacz podbiegł na dźwięk spadającej misy.
     – Czego się drzesz, głupia babo?! – syknął, choć żaden dźwięk nie opuścił ust Khulli. Obie jej córki siedziały skulone pod ścianą i patrzyły, jak matka z trudem tłumi nabrzmiewające w niej słowa. Ojciec wiedziałby, co zrobić. Ale ojciec jak zwykle siedział w Gildii albo kantorze i pilnował interesów.
     – Zasnął znów. Masz szczęście. Czegoś się tak wystraszyła?
     – Myślałam, że umiera – bezwiednie wyznała prawdę.
     – Nie myśl, bo jeszcze się spełni – uzdrawiacz zamachnął się, żeby uderzyć ją w twarz, ale arcykapłan nie pozwolił.
     – Nie podniesiesz ręki na kobietę, Tsofu. Uderz siebie, skoro nie potrafisz go uzdrowić.
     
Ilustracja: Krzysztoff Kain May
Ilustracja: Krzysztoff Kain May
     4.
     Gorączka jak wir wciągała umysł. Myśli i sny kręciły się wokół siebie, spadały i boleśnie uderzały o dno pamięci. Niepotrzebnie pokierował je w stronę dzieciństwa. Trzeba było zostawić myśli w spokoju. Teraz mściły się! Wystarczyło zamknąć oczy, a umysł zaraz rozpoczynał go torturować.
     Raz myślał, że odpocznie, kiedy przyśnił mu się nieznajomy chłopiec. Miał jakieś dwanaście lat i razem płynęli łodzią przez Zatokę Trzech Słońc. Namiestnik wiosłował, ale im byli dalej od brzegu, tym jego ręce stawały się mniejsze i słabsze. Jego towarzysz zauważył to i nagle, bez żadnego powodu rzucił się z pięściami. Fale kolebały łodzią, a oni tarzali się po jej dnie od burty do burty.
     – Oddawaj! – syczał wściekle chłopiec.
     – Weź łańcuch od ojca! – płakał mały Quotlin. – Chcę na brzeg!
     – W dupie mam twój łańcuch! Oddawaj, coś ukradł!!!
     – Ja?! Nic nie ukradłem!
     Bał się, ale bił dzielnie. Zauważył, że jego przeciwnik słabnie, że cała jego siła bierze się tylko z gniewu, a mięśnie ma wiotkie. Uspokoił się, dalej osłaniał rękami głowę, ale teraz szukał okazji, żeby zrzucić z siebie przeciwnika. Gdy ten zamachnął się obiema rękami, Quotlin kopnął. Wróg przeleciał nad nim i wyrżnął głową w burtę. Potem tylko załkał i... zniknął. Delikatne fale kołysały łodzią. Namiestnik otworzył oczy.
     – To wy?
     – Tak, panie – powiedział uzdrawiacz Tsofu. – Jesteśmy tu cały czas. Gorączka spadła, panie, ale spałeś bardzo niespokojnie. Czy sny podpowiedziały ci coś ważnego?
     – Biłem się. Ktoś chciał odebrać mi imię. Dziwne – sapnął pan Molku. – Co to może znaczyć?
     – Walczyłeś ze śmiercią, panie, ale zwyciężyłeś. To dobry znak. Wypij, proszę, ten napar z...
     Ale chory nie słyszał już, z czego ma pić napar, bo znów zasnął. Teraz był na oblanej słońcem łące. Wokół trawa od horyzontu po horyzont. Jak na podgórzu w krainie Maud, tylko piękniej, jaśniej. Już zdziwił się, że sen może znów dawać mu aż tyle przyjemności, gdy naraz znów zobaczył nieznajomego chłopca. Tym razem siedział on ze skrzyżowanymi nogami na trawie i przestawiał drewniane figurki małych wojowników.
     – Skrzydło Hien przeć na bramę! Osy, ostrzelać mury! Naprzód! – komenderował i pospiesznie przesuwał zabawki w stronę twierdzy ułożonej z patyków.
     – Co robisz? – zapytał pan Pobrzeża.
     – Nie przeszkadzaj. Zdobywam Molk.
     – Ja jestem namiestnikiem Molku.
     – No i co z tego? I tak nie będę się z tobą bawił!
     – Jestem Quotlin z Trzech Słońc!
     – Jesteś... Jesteś... Srotlin, nie Quotlin! Jesteś Gówno z Trzech Kloak! – Chłopiec poczerwieniał. Szukał w głowie jakiejś gorszej obelgi, ale widać go ich nie nauczono. Wstał i zmiótł kopniakiem swoją pracowicie ułożoną twierdzę. – Jesteś złodziej!
     Odwrócił się i uciekł, cały czas zaciskając pięści. Namiestnik patrzył za nim przez chwilę, ale słońce nagle tak zabłysło, że musiał zasłonić oczy. Kiedy znów spojrzał, leżał w łożu, a arcykapłan Sirh-Chlu zaciągał kotary.
     – Światło za mocne, panie – powiedział uzdrawiacz, widząc, że jego pan się przebudził.
     
     5.
     Chłopiec ze snu pojawił się raz jeszcze. Siedział obok łoża na złoconym, pałacowym zydlu z wszechobecnym rysunkiem Smoka upokorzonego przez Lwa. Ostrzył sztylet.
     – Zabiję cię, złodzieju – tłumaczył spokojnie. – Czekałem na ciebie bardzo długo, sam nie wiem, ile to już lat. Dorosłeś, masz nawet brodę i wąsy. Ja jestem taki sam jak wtedy. Ale przyjdziesz do mnie, wtedy cię zabiję.
     Przejechał mu ostrzem po skórze. Namiestnik chciał wyskoczyć z pościeli, jednak pledy przygniatały go, jakby były z kamienia. Otworzył oczy. Arcykapłan i ta brzydka, stara kobieta trzymali go za ramię, a Tsofu upuszczał krew.
     – Co?! – krzyknął Quotlin.
     – Twoja krew uderza w żyły jak wezbrane wody Der, panie – wyjaśnił uzdrawiacz. – Muszę zmniejszyć jej napór. To ci pomoże.
     Rzeczywiście, choć czuł się jeszcze słabszy, myśli zaczęły być posłuszne. Teraz już same szukały ratunku dla swego pana, namiestnika Molku.
     – Wołajcie Nzalana – powiedział.
     – Tego nekromantę?! – Arcykapłan wyłonił się zza wezgłowia łoża.
     – Chcę tu widzieć Nzalana – Quotlin raz jeszcze głośno wypowiedział imię, które kilka tygodni wcześniej wraz z innymi skazał na hańbę i zapomnienie:
     – Panie, to przez niego chorujesz! – zawołał uzdrawiacz. – Wszyscy w mieście wiedzą, że to on sprowadził zarazę!
     – Panie, sam kazałeś go wychłostać i wtrącić do lochu – przypomniał arcykapłan.
     – Kazałem, żebyście wy nie mogli go wbić na pal albo zarżnąć gdzieś w nocy!
     – Panie...
     – Milczeć! Doradcy wypowiedzieli swe zdanie, teraz pan Molku ogłasza swą wolę. Sprowadzić Nzalana!
     Arcykapłan zapukał w drzwi komnaty i przekazał wolę namiestnika strażnikowi. Była ona jednak tak niezwykła, że generał Aru sam przyszedł, aby się upewnić, czy pałacowi więźniowie nie knują jakiegoś spisku.
     – Tak, kazałem wezwać Nzalana! – krzyknął gniewnie Quotlin i zaniósł się kaszlem. – Trzy razy muszę powtarzać rozkaz, nim ktoś go wykona? Czy to jakiś nowy wojskowy obyczaj?
     Generał skłonił się zmieszany. A Khulla zadrżała z przerażenia, że być może ostatnie chwile życia przyjdzie jej spędzić obok nekromanty.
     – On nas zabije, panie – jęknęła do arcykapłana. – Zabije nas zgniłą śmiercią jak setki molkijczyków.
     – Albo i nie. Był podejrzany. Choć mówią, że podczas poprzedniej zarazy on jeden nauczył się ją leczyć.
     – Ponoć sam przemawiałeś przeciw niemu, panie! Mój mąż...
     – Może i przemawiałem! – przerwał jej arcykapłan. – Jednak nie tak głośno jak pewien pies imieniem Tayno, który dziś wyłgał się od złego losu kosztem własnej kobiety i córek.
     Khulla znów musiała znieść zniewagę wymierzoną przeciw jej domowi. Tym razem była ona wprawdzie przeznaczona nieobecnemu mężowi, ale gdy plują na mężczyznę, nie ma tak, aby choć lekkie bryzgi śliny nie spadły na jego domowników.
     – Nie mam już czci! W jednej komnacie moje dzieci i ten trupiarz. Ten śmierciuch! Ale to bez znaczenia! Mówią, że barbarzyńcy zarzynają stare kobiety i pożerają je w czasie uczty weselnej, gdy biorą sobie młodsze – zapłakała. – Mówią, że nie znają bogów i mordują kapłanów. Ach, biada nam!
     – Czy ktoś cię o coś pytał? – warknął arcykapłan.
     – Nie, dostojny – powiedziała Khulla. – Mnie już nikt o nic nie pyta. Ale gdy namiestnik umrze i oni tu przybędą, ciebie też nikt o nic pytał nie będzie.
     Aru przywołał strażników, aby wywlekli z komnaty niepotrzebnego już uzdrawiacza. Ten chwytał się sprzętów i wył, zatem zatkali mu usta, aby nie zbudził cierpiącego namiestnika. Niedługo potem ci sami strażnicy wprowadzili starego nekromantę. Był brudny i wychudzony, powłóczył nogami, a pobladła twarz świadczyła o tym, że do wnętrza Trzeciej Wieży nie zagląda Ojciec-Słońce ani nie przynoszą porządnego jadła. Jego ciało pamiętało jeszcze dobrze o chłoście, podczas której na rozkaz namiestnika Plac Wojowników nasycił się jego krwią. W gardle jeszcze drapał go krzyk, który dopiero co umilkł na dziedzińcu Cytadeli. Nzalan był pewien, że prowadzą go na śmierć, więc niewykonalne zadanie uzdrowienia konającego namiestnika i tak wydało mu się dużo lepsze od pala.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.