A w sypialni zrujnowanego, starego domu mieszkalnego w Long Beach na południe od Los Angeles wstrząs wyrwał ze snu trzynastoletniego chłopca – ze snu o kobiecie, która biegła jak oszalała między rzędami winorośli i ściskała w dłoni otoczone bluszczem drzewce z zatkniętą na końcu, zakrwawioną, sosnową szyszką. Poruszony tą wizją, Koot Hoomie Sullivan usiadł na łóżku, a teraz wysunął spod koca bose stopy i opuścił je na drewnianą podłogę. Serce nadal biło mu mocno, a lewą rękę miał zdrętwiałą, chociaż pasek zegarka był odpowiednio luźno zapięty. Chłopiec wyjrzał przez okno, patrząc między przyciśniętymi do szyby gałęziami lantany – na zewnątrz drzewa chleba świętojańskiego i owinięta spadochronem furgonetka rzucały długie cienie na spękany beton; słyszał, że w gałęziach drzew skrzeczą dzikie papugi. Mogła dopiero dochodzić siódma i był pewny, że jest pierwszą osobą w całym domu, która się obudziła, ale ciepłe powietrze wnętrza mieszkania było ciężkie od zapachu przypalającej się kawy. – Mówcie mi Fishmeal – szepnął i zadrżał. Wczoraj na kolację zjadł kilka plasterków świetnej pieczeni – pozwolono mu nawet wypić kieliszek szampana z wybiciem północy! – tym niemniej miał ponownie wyraźne wrażenie, że prawie może dostrzec na jakiejś częstotliwości wykraczającej poza spektrum widzialności całe amerykańskie zachodnie wybrzeże, jakby jego wzrok przenikał ziemię równie łatwo, co sięgał w niebo. I nieomal słyszał – jakby za sprawą przelotnego drżenia rosnących na poboczu drogi szybkiego ruchu palm, górskiej szałwii i chwastów na miejskim parkingu – bicie serc, zawodzenia, ukradkowe schadzki i zdrady. I zdawało mu się, że poniżej progu świadomości umysłu, słabo, jakby z wielkich oddali leżących poza obszarem naturalnej przestrzeni, odbiera krzyki, szlochy i śmiech istot, które nie były częścią jego samego. Gdy wcześniej doznawał tego wrażenia rozszerzonej percepcji, działo się to zasadniczo w trakcie zdyszanych snów lub ostatecznie w hipnotycznym stanie między snem a jawą – ale teraz był w pełni obudzony. Wstał i ubrał się szybko, ale z namysłem – reeboki, wygodne dżinsy i luźna, flanelowa koszula zasłaniająca przyklejony do żeber opatrunek; upewnił się, zanim go zapiął, że pasek od spodni jest skręcony we wstęgę Möbiusa. Mrugał, kiedy jego wzrok wędrował po przedmiotach w pokoju – trzystokrotny teleskop zwierciadłowy w rogu, oprawiona w ramkę, czarno-biała fotografia Thomasa Edisona na ścianie, albumy z kolekcją monet, biurko zasłane ubraniami i łyżworolki rzucone niedbale na wierzch tego stosu. Drgnął, zaskoczony, a chwilę później, gdzieś na miejscu postojowym za oknem, rozległ się ponury, kobiecy okrzyk: „Do diabła!”. – To pokaz prekognicji, dobrzy ludzie – szepnął Kootie nieśmiało, po czym otworzył drzwi sypialni i wyszedł na korytarz, który prowadził do otwartej kuchni i salonu. Słyszał, że ktoś porusza się w sypialni jego przybranych rodziców, ale chciał mieć coś szczególnego do powiedzenia, zanim się do nich odezwie, więc pospieszył do drzwi wejściowych i odczepił ozdobiony piórami łańcuch, po czym odblokował zasuwę. Kiedy szurając nogami, przeszedł przez próg i zamknął za sobą drzwi, właścicielka nieruchomości wychodziła właśnie zza rogu domu, idąc od strony parkingu; kobieta miała na twarzy łzy. – Och, Kootie! – odezwała się. – Wszystkie stworki nie żyją! „Były już martwe” – pomyślał Kootie, ale wiedział, co kobieta miała na myśli. Czuł na kręconych, wilgotnych od potu włosach, że poranne powietrze jest ostre i chłodne, ale w powiewie czuć było nadal zapach nocnego jaśminu, a on był gotów stawić czoło temu konkretnemu kryzysowi. – Pokaż mi, Johanno – powiedział łagodnie. – Obok pojemników na śmieci i furgonetki pana Pete’a. – Przeszła z powrotem ciężkim krokiem całą drogę, jaką już pokonała, a płaszcz kąpielowy powiewał jej wokół nóg obciągniętych połyskliwymi getrami. – Wczoraj wieczorem dałam im nowy żwir; czy mogły się tym struć? – spytała przez ramię. Kootie przypomniał sobie obraz śnionej w winnicy kobiety z okrwawionym, pokrytym bluszczem drzewcem i idąc za Johanną na oświetlony ukośnymi promieniami słońca parking, odparł: – Nie zabiło ich nic, co się tutaj zdarzyło. Kłusował za nią po spękanej szachownicy asfaltu i betonu, a kiedy wyszedł spoza zawiniętej w spadochron furgonetki, zatrzymał się obok swojej przewodniczki. Teraz trzy stworki były oczywiście martwe. Leżały rozciągnięte na bruku, w przypołudnikach, a ich sękate, stare łapki wystawały bezwładnie z rękawów koszul ze sklepu z używaną odzieżą. Rozdziawione usta ziały spomiędzy pstrych, pośmiertnie siwych bokobrodów, oczy za okularami z ubezpieczalni były płaskie i pozbawione blasku. Kootie pokręcił głową i niezdarnie przeciągnął nadal drętwymi palcami lewej dłoni przez swoje kręcone, czarne włosy. – Straszne – powiedział. – Co z nimi zrobimy? Johanna pociągnęła nosem. – Powinniśmy je pochować – odparła. – Ci ludzie umarli dawno temu, Johanno – rzekł Kootie. – A to nie są ich ciała. To nie są niczyje ciała. Koroner oszalałby, dostając to w swoje ręce. Wątpię, żeby miały więcej organów wewnętrznych, niż ma ich morski ślimak… i zawsze uważałem, że ich szkielety muszą być związane dosyć luźno, jeśli sądzić po sposobie, w jaki chodzą. Chodzili. Wątpię, żeby mieli linie papilarne. Johanna westchnęła. – Cieszę się, że dałam im na Gwiazdkę słoik cukierków Mikasa. – Lubili je – przyznał Kootie. Jej zmarły konkubent miał zwyczaj karmić wałęsające się podrzutki, a przez ostatnie trzy lata Johanna kupowała im na Gwiazdkę, przez pamięć o nim, dekoracyjne słoiki słodyczy. Stworki nie mogły jeść organicznych pokarmów, gdyż te zgniłyby po prostu wewnątrz ich symbolicznych żołądków, ale nadal lubiły połykać rzeczy, które wyglądały jak pożywienie. – Dobry Boże – dobiegł zza pleców Kootiego męski głos, a potem kobieta powiedziała cicho: – Z jakiego powodu oni umarli? Kootie odwrócił się do swoich przybranych rodziców, mając na twarzy smutny uśmiech. – Przebój poranka. Miałem nadzieję, że uda mi się narzucić na nich brezent, zanim wstaniecie, żebym mógł was zawiadomić o tym oględnie przy porannej kawie. Przybrana matka spojrzała na niego, a potem odwróciła wzrok. – Kootie – powiedziała kontraltem, który nagle zapiał z trwogi. – Ty krwawisz. To znaczy, bardziej niż zwykle. Kootie czuł już na żebrach gorącą wilgoć – Wiem, Angelico – odparł. – Pete – zwrócił się do swojego przybranego ojca. – Wsadźmy na razie tych nekrotycznych kolesi do twojej furgonetki. Sądzę, że dobrze by było, gdybyśmy poszli potem do gabinetu Johanny na… konferencję. Uważam, że to będzie pracowity dzień. Pracowity rok. Niemal zawsze nazywał ich mamą i tatą; użycie przez niego ich imion położyło kres dalszej dyskusji na zewnątrz; oboje dorośli skinęli głowami. – Przygotuję kawę – powiedziała Angelica i ruszyła z powrotem do domu, a Pete Sullivan potarł brodę. – Przenieśmy ich na kocu z furgonetki – rzekł. – Nie chcę być zmuszony do dotknięcia ich „skóry”. Panieńskie nazwisko Angeliki Sullivan brzmiało Elizalde; miała figurę rodem z obrazów el Greca, wąską twarz i wystające kości policzkowe; jej długie, proste włosy były równie czarne, co nieujarzmiona grzywa Kootiego. Gdy już w kuchni Johanny wstawiła do mikrofalówki cztery kubki wody, a pochodzące z wyprzedaży, restauracyjne kokilki do kawy zostawiła napełnione i włączone, związała pospiesznie włosy w nieporządny koński ogon i poszła do gabinetu administratora. Na zastawionym biurku szumiał włączony telewizor, ale ekran był czarny, a jedyne źródło światła w długim pomieszczeniu stanowiły znajdujące się wysoko w jednej ze ścian zakurzone, zasłonięte winoroślą okna, przez które przesączał się żółty blask. Pod przeciwległą ścianą stała zniszczona kanapa, na którą Angelica weszła zwinnie, by dosięgnąć półki z książkami. Wybrała z niej kilka tomów, upuszczając je na poduszki sofy pod swoimi stopami, po czym zdjęła także z półki pociemniałą od nikotynowego dymu pluszową świnkę, a potem zeskoczyła na podłogę; powęszyła energicznie w powietrzu i pognała z powrotem do małej kuchni, ale nie było czuć palonej kawy. Nagłe, głośne pukanie sprawiło, że podskoczyła, ale kiedy odwróciła się w tamtą stronę, ujrzała twarz Kootiego spoglądającego na nią przez zasłonięte siatką okienko w drzwiach. Chłopiec otworzył je i wszedł do środka, mając za plecami Johannę i Pete’a. – Nie jesteś w stanie prekognicji, mamo – powiedział Kootie, dysząc. – Podskoczyłaś, kiedy zapukałem, a tata podskoczył, kiedy chlusnąłem mu na kark zimną wodą z ogrodowego węża. Siwiejące włosy Pete’a były wilgotne; skinął głową. – Niewiele później. Johanna patrzyła na Kootiego nierozumiejącym wzrokiem, więc jej wyjaśnił: – Prekognicja zachodzi wtedy, gdy reagujesz na zdarzenia chwilę wcześniej, zanim do nich dojdzie, tak jak się drży w danej chwili i kołysze się nieco na boki. To jest… „rezonans współczująco-indukcyjny”; to znaczy, że ktoś psychicznie zwraca na ciebie uwagę, obserwuje cię w magiczny sposób. – Spojrzał na Pete’a i Angelicę. – Jestem w stanie prekognicji, odkąd się obudziłem. Kiedy Johanna znalazła stworki, podskoczyłem moment przed tym, gdy krzyknęła, a teraz kiedy wróciliśmy do domu, żeby umyć ręce, sięgnąłem po słuchawkę chwilę wcześniej, zanim telefon zaczął dzwonić. Kootie wyprowadził z kuchni całą trójkę i poszli do długiego, ciemnego gabinetu Pete’a. – Dzwoniła jedna z twoich klientek – zwrócił się Pete do Angeliki. – Pani Perez. Powiedziała, że duchy jej rodziców zniknęły z żelaznych naczyń, w których je zamknęłaś; twierdzi, że urny nie są już nawet namagnesowane. Och, i zauważyłem, że z szafki obok naszych drzwi wejściowych zniknął twój amulet voodoo – mały, cementowy człowieczek z oczami i ustami z muszli porcelanek. – Figurka Ellegua? – zapytała Angelica, padając na kanapę. – On jest… no cóż, jest Panem Skrzyżowań; co to może znaczyć, że zniknął? Musiał ważyć z piętnaście kilo! Lity beton! Nie zapomniałam w zeszłym tygodniu o tym, żeby go sobie zjednać, prawda, Kootie? Chłopak pokręcił ponuro głową. – Oblałaś go całego rumem, a ja sam włożyłem suszone mięso i dozownik Pez do jego gablotki. Pete wdychał stęchłe powietrze gabinetu. – Dlaczego dziś rano pachnie wszędzie przypaloną kawą? – Kootie – odezwała się Angelica. – Co się dzisiaj dzieje? Chłopak podciągnął się, żeby usiąść na biurku obok szemrzącego telewizora o czarnym ekranie, po czym wyjął koszulę ze spodni – przyklejony do jego boku opatrunek był poplamiony krwią sączącą się w dół, na pasek spodni. – I mam zdrętwiałą lewą dłoń – powiedział, rozluźniając palce. – Musiałem odpocząć dwa razy, przenosząc martwe stworki, gdyż brak mi sił w nogach. – Podniósł wzrok na przybraną matkę. – Mamy środek zimy – ciągnął napiętym, ale cichym głosem. – To pora roku, kiedy śnię czasem, że… czuję amerykańskie zachodnie wybrzeże. Prawdę mówiąc, dziś rano – urwał, żeby zadrzeć głowę – nadal mam to wrażenie, chociaż już nie śpię. Śniłem o szalonej kobiecie biegnącej przez winnicę i machającej zakrwawioną pałką owiniętą w bluszcz i przystrojoną na szczycie sosnową szyszką. – Obciągnął w dół koszulę i wetknął ją nieporządnie do spodni. – Gdzieś drastycznie zmienia się równowaga sił i ktoś zwraca na mnie uwagę; ktoś się tutaj zjawi. I nie sądzę, żeby maskujące sztuczki Solville mogły zwieść tę osobę. – Nikt nie może przez nie widzieć! – rzekła Johanna lojalnie. Jej zmarły mąż, Solomon „Sol” Shadroe kupił w 1974 roku dom, gdyż jego architektura zakłócała psychiczne namierzanie, po czym spędził niemal dwadzieścia lat na dobudowywaniu do pierwotnej konstrukcji nowych pomieszczeń i skrzydeł, oraz na przekładaniu rur wodnych i przewodów elektrycznych, a także na montowaniu dziesiątków starych, zewnętrznych anten telewizyjnych, obwieszonych nasionami szarańczynów, sztucznymi zębami i częściami radiowymi w celu wzmocnienia tego efektu. Wynikiem było dziwaczne, chaotyczne skupisko budynków, szop, garaży i rur, a nawet teraz, ponad dwa lata po śmierci starego, lokatorzy określali nadal kręte domostwo mianem Solville. Obecnie Pete Sullivan był w tym miejscu administratorem i złotą rączką; sumiennie zarządzał specyficzną budowlą i stosował programy konserwujące. Teraz jego szczupłą, opaloną twarz przeciął krzywy uśmiech lęku. – Co więc takiego czujesz, synu? – To jest… – zaczął Kootie niepewnie, przy czym jego rozproszone spojrzenie wędrowało po suficie. – Niemal to widzę… przybywa tutaj rydwan lub… złoty puchar? Może to jest karta Pucharów z talii tarota, połączona z kartą Rydwanu z Arkanów Większych? – Obdarzył Johannę pozbawionym radości uśmiechem. – Sądzę, że to może mnie znaleźć nawet tutaj, i że ktoś może w nim jechać albo ciągnąć to. Angelica kiwała ze złością głową. – To jest to, Kootie, co cały czas miało się zdarzyć, prawda? Powód, dla którego nigdy się stąd nie wyprowadziliśmy? – Dla którego przestaliśmy uciekać – zaryzykował Pete. – Dla którego… utknęliśmy na naszym małym terytorium. – Dla którego Kootie jest iyawo – powiedziała Johanna, wzdychając i wskazując głową kuchenne drzwi. – Dla którego ten budynek został wcześniej wzniesiony z materiałów, jakie zostały po trzęsieniu ziemi z tamtego domu duchów. I… – Kootie nie jest iyawo – przerwała Angelica, wymawiając żeński rzeczownik języka joruba, jakby był nieprzyzwoity. – Nie przeszedł inicjacji kariocha. Powiedz jej, Pete. Kootie spojrzał na swojego przybranego ojca i uśmiechnął się. – Taaa – powiedział cicho – powiedz jej, tato. Pete Sullivan wyjął z kieszonki koszuli paczkę marlboro i odchrząknął. – Hm, to nie jest rzeka w Egipcie – zwrócił się do żony, posługując się przykładem popularnego, psychologicznego żargonu, o którym wiedział, że go nie znosiła. Roześmiała się, chociaż z wyraźną niechęcią. – Wiem, że nie jest. Ondawa, odmowa – widzę różnicę. Jakim cudem to, co mówię, jest odmową? Kariocha to bardzo szczególny rytuał – golenie głowy, obcinanie skalpu, akompaniament trzech wtajemniczonych perkusistów do gry na poświęconych bębnach bata! – i właśnie tego nie zrobiono Kootiemu. – Nie zgodnie z literą prawa – powiedział Pete, wytrząsając z paczki papierosa i turlając go po grzbietach palców. – Ale… w duchu? – Zapalił zapałkę i wciągnął dym, a potem ścisnął drewienko w pięści, która okazała się pusta, gdy ją otworzył ponownie. – Daj spokój, Angie! Pozostawiając na boku wszelkie formalizmy, inicjacja kariocha polega, zasadniczo, na włożeniu komuś do głowy żywego, wierzgającego ducha; zgadza się? Nazwij go duchem lub orisha. Czyni człowieka, który jest jego nosicielem… innym. Zatem… no cóż, ty mi powiedz, w jakim stanie był Kootie, kiedy znaleźliśmy go dwa lata temu. Sądzę, że nadal nie jest omo, gdyż orisha, sam z siebie, opuścił jego głowę… ale to spotkało tego chłopca. – Widziałam go, kiedy był montado – zgodziła się Johanna. – Opętany, w tej samej kuchni, z tym telefonem z yerba buena y tequila. Miał wielki ashe, orisha chłopca to sprawił, ogromne szczęście i moc, żeby zmontować telefon z mięty, tequili i strugaczki do ołówków, a potem zadzwonić z niego do martwych ludzi. – Spojrzała na chłopca i uśmiechnęła się smutno. – Psychicznie nie jesteś już dziewicą; co, Kootie? – Więcej w tym prawdy niż poezji, Johanno – zgodził się chłopiec, zeskakując z biurka. – Taaa, mamo, tak to wygląda. – Głos mu drżał, ale potrafił zdobyć się na pewność ruchów, kiedy machnął swoją okrwawionią dłonią w geście, który objął cały dom i otoczenie. – To dlatego jesteśmy tutaj, a ja jestem tym, kim jestem. – Uśmiechnął się ponownie. – To dlatego twój meksykański czarownik kazał ci nadać tę wstrętną nazwę magicznemu sklepowi, który tutaj prowadzisz – dodał. – I to jest najlepsze miejsce, w jakim możemy się znajdować, kiedy nas to spotka. Solville nie może nas ukryć, ale to ufortyfikowana pozycja. Możemy… ich przyjąć, kimkolwiek są; udzielić im audiencji. Angelica siedziała na kanapie, przerzucając strony zniszczonego egzemplarza Wybranych modlitw Kardeca. Wśród innych książek, jakie zrzuciła na sofę, były Letters on Od and Magnetism Richenbacha, notes ze spiralnym grzbietem z przepisanym do niego ręcznie Szekspirowskim Troilusem i Kresydą oraz egzemplarz w miękkiej okładce Cunjuro del Tobaco Guillerma Ceniza-Bendigi. – Jak daleko stąd są? – warknęła, nie podnosząc wzroku. – Zbliżają się, powiedzmy, z Los Angeles? Nowego Jorku? Tybetu? Marsa? – Rzecz… jest… na wybrzeżu – powiedział Kootie, drżąc wyraźnie. – Ppppołudnie? Tak, na południe stąd, i zmierzają na północ, może drogą szybkiego ruchu numer pięć lub Pacific Coast Highway.
|