* Kanmar. Pierwsze opactwo, poza moim ojczystym, które miałam przyjemność oglądać. Pierwsza dziesięciodniowa podróż na grzbiecie jakiegoś śmierdzącego zwierzęcia. Nie czułam się dobrze. Nikogo tutaj nie znałam, ale wszyscy znali mnie. Pokazywano mnie palcami, ale nikt nie podszedł na odległość bliższą niż kilka metrów. Rozczarowałam się. To miejsce wyglądało dokładnie tak samo jak to, z którego chciałam uciec. Uśmiechnęłam się, ponieważ zauważyłam, że jedna z młodych kobiet ma włosy upięte dokładnie tak samo jak ja. Nisko nad karkiem w gruby węzeł uwięziony w siatce z rzemyków. Nie odwzajemniła uśmiechu i odwróciła głowę. Mam 180 centymetrów wzrostu, 70 kilogramów wagi. Jestem szczupła, nie noszę ozdób, prawie nie mam biustu, ani bioder. Ludzie często mnie biorą za mężczyznę. I znowu stałam po kostki w grząskim piasku, na środku pola Gry. Tutaj też musiało niedawno padać. Z niskich tuneli, z których lada chwila miały wyjść Pełzacze, falami wydobywał się mdlący smród. Zmysły podpowiadały mi, że były głodne, brudne, podniecone i złe. Przez długie godziny stałam tak na środku areny, zapominając o głodzie i zmęczeniu. Kiedy zaszło słońce, na wyloty tuneli opadły kraty oddzielając definitywnie mnie od Pełzaczy, które w ogóle nie wyszły. Spojrzałam pytająco na komisję sędziowską. Czyżby podarowali mi jedną Grę? Było już przecież po zachodzie słońca. Nie. Nagle, zza muru, z wyższego pułapu niż zazwyczaj, bez zwykłego wrzasku i świstu przecinanego powietrza, nadleciały Lotki. Świecące zielone kule, przyczepione do ich nóg nadawały arenie wygląd jak ze złego snu. Mojego snu. Z trybun musiało to wyglądać bardzo malowniczo. Stałam na środku w grząskim piasku, nie mając się od czego odbić i stanowiąc łatwy cel dla Lotek. W dłoni miałam włócznię do przebijania Pełzaczom oczu. Z oczu najbardziej krwawiły. Do drzwi, przy których leżała złożona broń i tarcze miałam dwadzieścia metrów. Jeżeli ruszę się choćby o centymetr, zostanę przebita piórami nożami. Nie miałam szans w pięcioma ptakami. Zawsze celują w tętnice. Publiczność zachęcała mnie do działania, znudzona długim czekaniem na rozpoczęcie Gry. Mogłam się teleportować, ale znałam tylko dwa miejsca, do których mogłabym to zrobić. Tam na pewno by na mnie czekali. - Ma-gicz-na Al-ien – skandowały trybuny. Nie wiem, którym zmysłem wyczułam zbliżającego się Pełzacza. Musiał tam być od dawna, głodny i nieostrożny. Jednym ruchem przebiłam mu oko, płacąc za to głębokimi ranami zadanymi mi przez pióra noże w udo i plecy. Za blisko kręgosłupa, ale i tak od twardniejącego piasku udało mi się odbić wysoko do góry. W locie złamałam szyję jednej Lotce. Spadła, nie wydając z siebie dźwięku. Pewnie wyrwano im języki, jak sędziom. W tym samym czasie przywołałam magią tarczę, która wprowadzona zaklęciem w szybkie wirowanie, rozcięła po drodze drugą Lotkę na pół. Z trzema mogłam sobie poradzić bez problemu. Grę powinny zaczynać Pełzacze. Gry nie organizuje się w ciemnościach. Nie może być więcej niż trzy ptaki. Nie wolno używać magii. Złamałam przepis, ale chyba nikt tego nie zauważył. * Kiedy wróciłam do domu, Tytusa już nie było. Był inny mężczyzna. Równie przystojny i ciemnowłosy i - co najważniejsze - równie mało mówił. Nie przyglądał mi się ciekawie, kiedy ćwiczyłam zmysły i ciało. Jego ciemna, aksamitna skóra przypominała mi mojego męża Erica. Kiedy się modlił, wyglądał jak posążek bożka z hebanowego drewna. * Uczę młode pokolenie. Przygotowuję ich do Gry. - Pełzacz mają około 10 metrów długości, połowa z tego, to paszcza. Łeb kończy mu się w połowie cielska, tuż za tym największym rogiem. Najprościej zabić go wbijając włócznię właśnie tuż za głową, ale wtedy jest mało krwi i nie ma się od czego odbić. Musicie trafić w oko, wtedy wykrwawia się cały. Starczy na skok i bezpieczne lądowanie. Stojąc po kostki w piasku, jesteście martwi. Pełzacze odgryzą wam nogi. Dlatego wyjścia nie ma. Ich krew twardnieje... Znacząco zawiesiłam głos. - Na kamień - powiedziała grupa zgodnym chórem dziesięciolatków. Ich oczy wpatrywały się we mnie, jak w bóstwo. Połowa z nich nie dożyje piętnastego roku życia. Wiek dojrzały osiągnie jedno, może przy odrobinie szczęścia dwoje. Które z nich? Ta rudowłosa o zielonych oczach, taka podobna do mnie? Czy ten wysoki, ciemnowłosy o kpiącym spojrzeniu? Zbyt kpiącym spojrzeniu. Wywlekam z klatki małego, nie dłuższego niż metr Pełzacza i wbijam mu włócznię tam, gdzie kończy mu się głowa. Natychmiast wiotczeje, ale krwi wystarcza tylko na uformowanie z piasku zgrabnej bryłki. Potem wbijam mu nóż w oko i fale ciemnej posoki zalewają piasek. Niektóre dzieciaki odwracają głowę, aby nie patrzeć. Muszę zapamiętać ich twarze. Staję na platformie, jaka zastygła z krwi Pełzacza i gestem daję znak opiekunowi zwierząt, aby wypuścił Lotkę. Ptak jest stary, ślepy, ma pióra miękkie i utrzymuje się przy życiu wyłącznie dzięki magii. Wyskakuję w powietrze, ściągam go za szyję na ziemię i roztrzaskuję łeb o bryłkę z karku Pełzacza. Wszystko może się przydać, nawet nieudane zagrania. Jedna z dziewcząt mdleje. - Jeżeli poradzicie sobie z nimi, na pewno dacie sobie radę z Muorem. Pamiętajcie, aby najpierw nakarmić go wszystkim, co zabijecie. - Muor... Muor... - szeptała grupa nabożnie. To były głupie dzieciaki. Wolałabym sama zorganizować grupę, ale nie dostałam na to pozwolenia. Nie przeżyją roku. * - Sacha Alien... - Wielki Opat witał mnie wylewnie, szeroko rozkładając ramiona. Sacha... ukochana. Nikt tak do mnie się nie zwracał od bardzo długiego czasu. Dziś jadłam prawdziwe owoce i piłam prawdziwe wino z Wielkim Opatem. - Sacha, wygrałaś wszystkie gry, wygrałaś turniej. Proś, o co chcesz. Mężczyzna, dziecko, dom, ziemia, zwierzęta, ludzie. Czego tylko chcesz. Może ja? - zaśmiał się zalotnie kołysząc ramionami. Był w doskonałym nastroju. - Chcę zakończyć Grę Wielki Opacie. Jestem już za stara i nie chcę dać się zabić. Pragnę normalnego życia. - wyznałam szczerze. Opat zaczął chodzić od okna do okna. Stawał małe kroczki, których nie było widać było pod obszerną, błękitną szatą. Wyglądał jakby płynął w powietrzu. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, gdzie jest Melissa. Zdjął kaptur i popatrzył na mnie bezbarwnymi oczami. Był mutantem, a ja popsułam mu dobry humor. - Normalnie żyć? - zapytał i pchnął okiennicę, aby szerszej przedstawić mi smutny widok rozciągający się za oknem - nawet w ten sposób? - Nawet w ten sposób Ojcze - odpowiedziałam nie patrząc. Znałam ten widok bardzo, bardzo dobrze. Wielki Opat patrzył na mnie i nie mógł zrozumieć. - Tego akurat ci nie dam - powiedział i zatrzasnął okno. W takim razie niczego nie oczekiwałam. Miałam dom w lesie, mężczyznę, pełną spiżarnię i spokojny sen. Inni nie mieli nawet tego. Nikomu nie powiedziałam o jego zmutowanych oczach. Po co? * Po powrocie nie zastałam już mojego nowego towarzysza. Nie zdążyłam nawet zapamiętać jak ma na imię. Czułam się dziwnie sama odkażając wodę i przygotowując sobie posiłek. Już się odzwyczaiłam. Byłam bardzo ciekawa, jaki będzie następny mężczyzna i czy w ogóle będzie. Nie znałam swoich rodziców. Wychowała mnie Sekta Magów. Uważali, że mam ku temu jakieś specjalne predyspozycje, ale ja, wstyd się przyznać, zawsze chciałam śpiewać. Miałam szesnaście lat, kiedy poznałam mojego przyszłego męża. Byłam wschodzącą gwiazdą Gry i właśnie - po dwóch latach - przestałam spotykać się z Wielkim Opatem. Odprawił mnie, zniechęcony moim biustem, który nie chciał się wypełnić. Byłam wolna, a w każdym razie tak mi się wydawało. Wtedy na trybunie zobaczyłam czarnoskórego Renkala. Po miesiącu udało nam się uzyskać zgodę na ślub. Nikt tak dobrze i z taką czułością nie opatrywał mi ran i zadrapań. Jego odejście zabolało mnie bardzo. Jak żadna rana, jak nic wcześniej i jak nic później. Został mnichem. Na próżno dociekałam, dlaczego. * Następna Gra. Tym razem wszystko potoczyło się według starych zasad. Żadnych niespodzianek, wszystko według regulaminu. Czułam się na tyle bezpieczna, że zabawiałam publiczność głupimi minami i tańcem, pozornie lekceważąc niebezpieczeństwo. Wszystko było w porządku, dopóki niezgrabnie strącona przeze mnie Lotka nie wpadła w Publiczność. Trzy osoby zginęły, dwóm pióra obcięły kończyny. Wielki Opat był zachwycony. Ludzie też. * - Alien? – cichy głos wyrwał mnie z zamyślenia. Kolejny mężczyzna do łoża i prowadzenia domu. Jednak pewna znajoma nuta każe mi spojrzeć w jego oczy. - Renkal... ciebie przysłali... Byłam zła na napływające do oczu łzy. Objął mnie tak, jak jedenaście lat temu. Nic się nie zmieniło. - Cicho... już cicho – szeptał i kołysał mnie delikatnie. Nie rozmawialiśmy o przeszłości. Po trzech dniach powiedział, że jego czas się skończył. Na próżno szukałam czułości w jego głosie. Spakował swoje rzeczy do trójkątnej chusty i odszedł. Chciałam go pocałować na pożegnanie, ale odsunął się ode mnie, unikając dotyku. Pocałowałam powietrze, którym oddychał. * Na początku następnego sezonu Kari przekazała mi informację o niespodziankach, jakie na mnie czekały w Grze. Mogę w ogóle nie spodziewać się Pełzaczy. Albo nie będzie ich wcale, albo będą ukryte w pasku. Lotki będą dzikie, kilka dni temu złapane w górach Mer. Podobno przy ich łapaniu zginęło ośmioro ludzi. Muszę pilnować, żeby nie rzuciły się na publiczność, czyli dbać o swoją skórę i dwutysięczną widownię. W piasku będą kolce shea, mam zażądać przesiania piasku na placu przed walką. No i podobno złapali w morzu jakąś bestię, która szaleje z braku wilgoci. Kochana Kari. Wielki Opat wzywa mnie do siebie. Mówi, że to już moja ostatnia walka. Potem będę wolna. Stoję zasłuchana w wieloznaczność jego słów. Tak, to może być moja ostatnia walka. Kiedy stoję na placu, po kostki w grząskim piasku, zamiast przyłączyć się i śpiewać jedyną dozwoloną pieśń, ciągle myślę jak pokonać przeciwników. Słucham, patrzę i tkam zaklęcia mając nadzieję, że ta druga wolność będzie łagodniejszym więzieniem.
|