nr 6 (XXXVIII)
lipiec - sierpień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Tim Powers
Sejsmiczna pogoda
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     – Czy to także były tamte duchy? – spytał Pete, wnosząc do kuchni garnek pełen drobnych i słysząc, że Angelica potwierdza odbiór ostatniego takiego biuletynu.
     – Gangas? – powiedziała, odwieszając po raz setny słuchawkę i odsuwając niesforne pasma mokrych od potu, czarnych włosów. – Jasne. Paleros wsadzili ludzkie szczątki do kotła, i to jest ich niewolnik tak długo, jak pozostaje w ich władzy. Czymś takim było to, co niepokoiło nas w 1992 roku; istota, która śmiała się cały czas i mówiła rymowanym hiszpańskim.
     – Płócienny worek pełen włosów – rzekł Pete, kiwając głową. – Z przypiętą na szczycie czapką Raidersów.
     Chrząknął, dźwignął garnek i cisnął monety błyszczącym wodospadem do beczki po oleju, którą przytoczył godzinę wcześniej, była już w jednej trzeciej pełna pieniędzy.
     – Nazywam to dobrym dniem, kiedy takie istoty są wyganiane.
     Kuchnia, biuro, a nawet parking pachniały teraz miętą, piwem, potem i knotami palących się świec, ale w tle tych wszystkich woni czuć było nadal aromat przypalonej kawy. Angelica pociągnęła nosem i pokręciła z powątpiewaniem głową; otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale właśnie wtedy do kuchni wpadła siwowłosa babcia, niosąc z uszanowaniem na otwartej dłoni ćwierćdolarówkę, dwie dziesiątki i cztery centy.
     – Gracias, seńora Sullivan – powiedziała stara, wyciągając monety w stronę Angeliki.
     Ta nie pamiętała, za jakiego rodzaju usługę wiekowa kobieta była jej wdzięczna – ustało jakieś nawiedzanie, ulżono zaburzeniom gastrycznym, jakieś nawracające koszmary senne zostały szczęśliwie zapomniane.
     – Nie – powiedziała Angelica. – Ja nie…
     Ale teraz, za starą kobietą, wtoczył się do kuchni mężczyzna w kombinezonie mechanika.
     – Pani Sullivan – powiedział zdyszany. – Pani amuletas w końcu zadziałały; moja córka nie widzi już teraz w domu diabłów. Dostałem w tym tygodniu w pracy cundida, więc mogę pani dać dwieście dolarów…
     Angelica kiwała głową i machała przed sobą rękami, wykonując obronne gesty. Wiedziała o cundidas – grupa ludzi w miejscu pracy odkładała z każdej wypłaty pewną kwotę na „wspólny fundusz”, i każdego tygodnia inny członek grupy zabierał całą sumę. Wśród społeczności emigrantów hiszpańskich, dla których rachunki bankowe stanowiły obcą ideę, cundidas stanowiły najłatwiejszą formę oszczędzania pieniędzy.
     – Nic nie zrobiłam – powiedziała głośno. – Nie płać mi za błogosławieństwo, jakie cię spotkało; ktoś inny za to płaci.
     „Ale kto to mógł być?” – zastanowiła się.
     – Ja muszę zapłacić – powiedział mężczyzna cicho.
     Ręce Angeliki opadły.
     – Dobra – rzekła, wypuszczając powietrze z płuc. – Jeśli natknę się na twojego dobroczyńcę, przekażę mu pieniądze. Ale możesz mi dać tylko czterdzieści dziewięć centów.
     W bożonarodzeniowym tygodniu 1993 roku Angelica poleciała w końcu, w wieku trzydziestu pięciu lat, do Mexico City, a potem przejechała wynajętym samochodem ponad 160 kilometrów na południowy wschód do małego miasteczka o nazwie Mendoza. Członkowie rodziny jej dziadka mieszkali nadal w biednej dzielnicy znanej jako Colonia Liberacion. Udowodniwszy swą tożsamość przed najstarszymi obywatelami i pozostawszy u dalekich krewnych w okresie poświątecznym, Angelica uzyskała wskazówki, jak ma dotrzeć do domu starego człowieka nazwiskiem Esteban Sandoval, który – jak ją zapewniono – był najpotężniejszym mago na południe od Matamoros. W zamian za wynajęty samochód i hologram z ptakiem wyciętym z jednej z jej kart kredytowych, Sandoval zgodził się dopełnić, sformalizować i poświadczyć jej kwalifikacje w zawodzie, jaki obrała rok wcześniej.
     Przez trzy miesiące Sandoval szkolił ją w praktykach starożytnej, ludowej magii, które zostały przechowane jako santeria, brujeria i curanderismo. A tej nocy, zanim wsadził ją do autobusu, którym miała pokonać pierwszy odcinek długiej drogi powrotnej do amerykańskiej rodziny, zawezwał kilka orishas, niewidzialnych istot będących czymś nieco potężniejszym od duchów, a słabszym od bóstw, i przeniósł na nią od nich jej ita – zasady, jakie miały odtąd określać stosowanie przez nią magii. Wśród tych nakazów była także nieprzyjemna nazwa, którą musiała nadać swojej firmie, oraz wymaganie, że za swoje usługi może liczyć tylko czterdzieści dziewięć centów.
     Pete Sullivan przyjął od dwojga ludzi dokładnie wyliczone drobne i podszedł, żeby wrzucić je do beczki z monetami.
     Kootie stał teraz w otwartych drzwiach kuchni, a jego sylwetka odcinała się ostro od widoku barwnie ubranych klientów Angeliki, tańczących wokół popstrzonych cętkami słonecznego światła pniach palm na zewnątrz. Chłopiec miał szeroko otwarte oczy, a dłoń, którą przyciskał do boku, była poplamiona krwią.
     – Mamo… tato… – powiedział. – Są już prawie tutaj… o jedną lub dwie przecznice stąd.
     Pete wypchnął starą kobietę i mechanika z kuchni do zatłoczonego pomieszczenia biurowego, a kiedy odwrócił się ponownie do Kootiego i Angeliki, podniósł przód swojej nie wetkniętej do spodni koszuli, odsłaniając pachmayrową kolbę automatycznej czterdziestki piątki zatkniętej za pasek.
     Broń była – Angelica to wiedziała – naładowana piętnastogramowymi, wydrążonymi pociskami Eldorado Starfire, które zanurzyła w omiero z miętowej i oleandrowej herbaty; Pete zaś wyrył pieczołowicie, malutkimi literami na obwodzie wylotu lufy z nierdzewnej stali napis: L.A. CIGAR – TOO TRAGICAL.
     – Weź to, Angelico – powiedział z napięciem. – Ledwie mogłem podnieść go dziś rano. Moje dłonie Houdiniego są dzisiaj szczególnie oporne.
     Angelica podeszła do męża i wyciągnęła broń zza paska jego spodni, upewniwszy się, że bezpiecznik jest podniesiony i zablokowany. Wsadziła gnata do własnych spodni i naciągnęła bluzkę, żeby ukryć pistolet.
     Kootie skinął głową.
     – Przyjmiemy ich uprzejmie, ale zachowując środki ostrożności – powiedział.
     Przez otwarte drzwi kuchni Angelica słyszała teraz zbliżający się z ulicy nieharmonijny łomot, jak niewłaściwy, kontrapunktowy rytm wybijany na zestawie bębnów bata, które orisha z pewnością by odrzuciły jako zbyt ryzykownie nastrojone. Kiedy wyszła na zewnątrz, krocząc śmiało po oświetlonym słońcem chodniku w kierunku podjazdu, ujrzała wielką, kanciastą, czerwoną półciężarówkę, która skręciła w uliczkę, a potem wolno, dudniąc, zaczęła wspinać się pracowicie po łagodnym wzniesieniu w stronę miejsca, gdzie stała. Kątem oka zauważyła, że Kootie znajdował się u jej lewego boku, a Pete u prawego; Angelica wyciągnęła przed siebie ręce i klasnęła.
     Czerwona półciężarówka zakołysała się i zagrzechotała, zatrzymując się kilka metrów przed nimi. Pokrywały ją smugi błota i kurzu, ale spod nich lśniła żywo jej czerwona barwa. Angelica zauważyła, że wokół samochodu, w odległości mniej więcej trzydziestu centymetrów od niego, drży aura przypominająca fale gorącego powietrza, a liście szarańczynów po przeciwnej stronie podjazdu wydają się szare tam, gdzie widziała je poprzez tę otoczkę.
     Drzwi półciężarówki po stronie kierowcy szczęknęły i skrzypnęły, otwierając się. Wysiadł z niej smukły mężczyzna mniej więcej w wieku Pete’a. Jego zniszczone, wysokie buty i dżinsy wydawały się Angelice tylko oszukańczo światowe, a wąska, opalona twarz za nieporządnymi wąsami w kolorze tytoniu i popiołu wyrażała dużą troskę.
     – Co wydaje się problemowe? – spytał wolno, przeciągając głoski, a w jego tonie i skośnych, brązowych oczach kryła się pewna doza nacechowanego wyczerpaniem humoru.
     Teraz otworzyły się drzwi po stronie pasażera i na trawiaste pobocze podjazdu wysiadła kobieta w ciąży, ubrana w wymiętą, lnianą, białą, plażową sukienkę. Ona także wyglądała na zmęczoną. Blond włosy, podobnie jak Angelica swoje czarne, zebrała z tyłu głowy w związany pośpiesznie, wygodny koński ogon, ale mimo to uznała, że tamta jest najbardziej promieniejącą i piękną kobietą, jaką w życiu widziała.
     – Jeśli jest tu jakiś problem, to ten, który przywieźliście z sobą – odparł Pete spokojnym głosem. – Kim jesteście?
     – Punkt dla ciebie – odparł wąsacz, kiwając rozumnie głową. – Odnośnie do przywiezienia go z sobą. Przepraszam, nazywam się Archimedes Mavranos, a ta pani to Diana Crane. – Spojrzał ponad ramieniem Angeliki i uniósł brew. – I naprawdę nam przykro, że przeszkadzamy wam w przyjęciu.
     Angelica zerknęła za siebie i zrozumiała, jak dziwacznie musi wyglądać tłum na parkingu – klęczące i wyrażające podziękowania kobiety, odstawiający pantomimę pływania, chodzenia gęsiego i kierowania ruchem ulicznym ludzie obojga płci, którzy wyginali świeżo wyzbyte bólu kończyny, a w końcu sześciu najwyraźniej nagich mężczyzn stłoczonych w nadmuchiwanym baseniku Mała Syrenka.
     – Szukamy pokornie człowieka z niegojącą się raną w boku – ciągnął Mavranos. Kootie puścił na chwilę rękę Angeliki, podniósł swoją upapraną krwią dłoń, a potem tak wolno, jak poddający się człowiek pokazuje policjantowi broń, podniósł połę koszuli, by odsłonić czerwony bandaż. – Dzieciak! – powiedział Mavranos, rzucając na Pete’a oskarżycielskie spojrzenie. Przyjrzał się uważniej Kootiemu, a potem zrobił krok w przód. Prawa dłoń Angeliki musnęła skraj jej bluzki ponad czterdziestką piątką, ale obcy tylko klęknął przed Kootiem i ujął lewy nadgarstek chłopca w swoje węźlaste, brązowe dłonie. – Zapinasz pasek zegarka na kształt wstęgi Möbiusa? – zapytał łagodnie. – To już nie działa, synu. Teraz, gdy to robisz, izolujesz tylko siebie od swojego ja. – Mówiąc to, rozpiął pasek, a potem wetknął zegarek do kieszonki koszuli Kootiego. – Jeśli nadążasz za mną. Ach, i to samo z paskiem od spodni, co? To, pozwolę, żebyś sam poprawił. Mój Boże, chłopcze, obie nogi i twoja lewa ręka! – ciągnął, kręcąc głową i podnosząc się zwinnie. – Musiałeś cały dzień być słaby jak kot.
     Kootie wyglądał na tak zażenowanego, jakby przez pomyłkę wszedł do damskiej toalety. Chłopak szybko rozpiął pasek, wyjął go ze szlufek i rozprostował skręt, po czym zapiął pasek ponownie, a wreszcie wskazał półciężarówkę i spytał burkliwie:
     – Dlaczego twoje auto ma kolor krwi?
     Ciężarna przy samochodzie zamknęła oczy, a Mavranos skrzyżował ramiona i kilkakrotnie kiwnął głową.
     – Ciężka droga, oczywiście. Jedziesz kiepską drogą, a ja będę pełzł w tym cholernym pyle, zgadza się? To jest duch. Och, to było złe pytanie, chłopcze!
     Odwrócił się i podszedł do nadal otwartych drzwiczek po stronie kierowcy. Przez chwilę Angelica miała nadzieję, że tych dwoje i wszystko, cokolwiek mogło przyjechać wraz z nimi w półciężarówce, po prostu zaraz zniknie, ale Mavranos pochylił się tylko, żeby wyłowić puszkę piwa Coors, która – sądząc z tego, w jaki sposób kołysał nią w dłoni, idąc ciężko z powrotem tam, gdzie stał wcześniej – była już w połowie pusta.
     Zanim się odezwał, pociągnął z niej łyk.
     – Ale skoro pytasz. Ta pani i jej przyjaciel pomalowali auto w Las Vegas, w środę popielcową 1990 roku, by umknąć przed policyjnym pościgiem – jak krew jagnięcia na belkach drzwi w Egipcie, prawda? – i od tamtej pory co roku, w Wielki Tydzień, samochód okrywa się samo-rzut-nie czerwienią. Normalnie jest niebieski.
     – To nie jest Wielki Tydzień – odważył się powiedzieć Pete. – Jest Nowy Rok.
     – Och, ten błąd mi nie umknął, szczerze – odparł Mavranos. Spojrzał ponownie na Kootiego i zmarszczył brwi. – Kilka lat temu żebrałeś na ulicach Los Angeles, zgadza się? Ze starym Murzynem i psem? Czy nie dałem ci pięciu dolców?
     Kootie otworzył szeroko oczy, a potem zmrużył je z powodu wykwitającego wolno nieśmiałego uśmiechu.
     – Taaa, dałeś. I to była niebieska półciężarówka.
     – Jasne – potwierdził Mavranos. – Pamiętam, że nawet wtedy widziałem na twojej głowie miejsce na koronę. Powinienem był się domyślić, że to ciebie dzisiaj znajdziemy. – Kucnąwszy, by postawić puszkę na chodniku, Mavranos wyprostował się i splunął na dłoń, a potem uderzył w plwocinę pięścią drugiej ręki; ślina bryznęła w kierunku kuchni, a on spojrzał pierwszy raz na zwariowany, stary dom. Patrzył na szyld nad drzwiami. – Poznałem Leona – powiedział cicho – chociaż stracił swoje testiculos całe lata temu.
     Czując niezwykłe napięcie, Angelica także była teraz zażenowana.
     – To znaczy „Jądra Lwa” – wyjaśniła. – Wszyscy consultorios mają nazwy mężnych zwierząt – Odwaga Byka, Serce Leoparda, takie rzeczy. To… taki zwyczaj.
     Mavranos spojrzał na nią, a oczy miał jasne, póki nie mrugnął i znowu obronnie nie zmrużył.
     – Żeglujemy po wzburzonych bystrzach zwyczaju w każdą stronę, w jaką pani spojrzy, madame. A losowa… trajektoria mojej śliny wskazuje na wasz dom. Pozwolicie naszej grupie wejść do środka?
     Grupie? Angelica nabrała nagle pewności, że w starej, czerwonej półciężarówce znajduje się trzeci człowiek – osoba, TA osoba, najważniejsza ze wszystkich – chora, ranna lub martwa; i nagle poczuła bardzo zdecydowanie, że nie chce mieć żadnego z tych obcych ludzi pod dachem Solville. Najwyraźniej trzeba było udzielić pozwolenia, żeby się to stało, więc otworzyła usta, aby zaprotestować…
     Ale pierwszy odezwał się Kootie.
     – Ja jestem panem tego domu – powiedział chłopiec. – I masz moją zgodę, żeby wprowadzić swoje towarzystwo do środka.
     Angelica odwróciła się do Kootiego, czując, że policzki jej czerwienieją.
     – Kootie, co ty… – a potem urwała i wypuściła resztę zdania w postaci bezradnego westchnienia frustracji.
     Pod splątanymi kosmykami czarnych włosów twarz Kootiego wyglądała teraz na szczuplejszą i starszą, ale przepraszający uśmiech, jakim chłopiec obdarzył Angelicę, był ciepły od synowskich uczuć i smutny chłopięcym smutkiem.
     Uśmiech Mavranosa był kamienny.
     – Wiem, madame, co zamierzała pani powiedzieć – warknął. – No, dobra; a teraz, skoro chłopak odzyskał siłę w kończynach, to może wraz z tym drugim dżentelmenem pomógłby mi w noszeniu? – Podniósł puszkę piwa i osuszył ją do końca, a potem rzucił na trawnik. Być może do siebie, powiedział cicho: – Ale dlaczego chłopak mnie nie zapytał, czyja to jest półciężarówka? – Angelica otworzyła ponownie usta, żeby coś powiedzieć, lecz Mavranos machnięciem ręki nakazał jej milczenie. – Sporny punkt i retoryczne pytanie – rzekł. – To zawsze dzieje się w ten sposób, jak sądzę.
     – Daj mi przynajmniej czterdzieści dziewięć centów! – odezwała się Angelica.
     „Jeśli ci ludzie mi zapłacą i staną się w ten sposób moimi klientami – pomyślała – i jeśli postępując z nimi, będę podążała za moim ita, to możemy być chronieni przez orisha. Jeśli zostały tutaj jeszcze jakiekolwiek orisha, i jeśli moje ita znaczy cokolwiek po tym, co się dzisiaj dzieje”.
     Mavranos uśmiechnął się sennie i wyłowił z kieszeni dżinsów garść drobnych.
     – Tylko spójrz na to – powiedział. – Dokładna suma. – Upuścił na otwartą, drżącą dłoń Angeliki ćwierćdolarówkę, dwie dziesiątki i cztery centy. Spojrzał obok kobiety na Kootiego i Pete’a. – Chcecie mi pomóc, chłopaki? – zawołał. – Otworzę tylko klapę z tyłu samochodu.
     Ruszył ciężkim krokiem w stronę półciężarówki, obracając ręką grzechoczące kluczyki w kieszeni starej dżinsowej kurtki. Kootie i Pete wymienili nerwowe spojrzenia, a potem ruszyli za nim.

powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.