nr 6 (XXXVIII)
lipiec - sierpień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Wroński
Co na ziemi, to na niebie...
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     ... TO NA NIEBIE...
     
     1.
     – Tak, sprowadziliśmy zarazę – mruczał Agni, idąc przez równinę porośniętą niebieską trawą. Przysiągłby, że gdy szedł tędy ostatnio, widział tylko spaloną ogniem ziemię. – Tak, sprowadziliśmy zarazę, żeby powstrzymać piąty, ludzki żywioł, chyba to rozumiesz, Ojcze? Równowaga, zgodność przeciwieństw. Pięć żywiołów to już jest brak równowagi, a co dopiero, kiedy ten Piąty rośnie i rośnie... – Agni szykował sobie przemowę, którą wygłosi Ojcu-Słońcu, którego przed wiekami czterej bracia – Panowie Żywiołów, odsunęli od władzy. A teraz sam pierworodny Agni musiał iść prosić go o radę. Skąd wzięła się ta zgraja barbarzyńców, która zagraża świątyniom Czterech Bóstw? Jak ich powstrzymać? Nie, oczywiście, nie to, żeby sami nie próbowali. Puf dmuchnął burzą piaskową, Chlu wezbrał wody kilku rzek, ale zyskali tylko trochę czasu, nie pewność i bezpieczeństwo. Może nie należało zsyłać zarazy na Molk? Piąty Żywioł w tej części świata rozrastał się wprawdzie nadmiernie, ale jednak wznosił świątynie i oddawał hołd Agni i jego braciom, o Ojcu i Matce też nie zapominając.
     – Puf mówi, że pewnie nadchodzi czas połączenia i przebaczenia, kiedy wszystkie żywioły, wszyscy bogowie i śmiertelnicy będą musieli zmierzyć się z nieznaną dotąd siłą – mruczał dalej Agni, Pan Ognia. – Nie wiem, Ojcze, czy to prawda. Ale nawet jeśli tak nie jest, przebaczmy sobie, jeżeli tylko potrafimy. Nikt na tym nic nie straci.
     Łany niebieskiej trawy poruszały się, chociaż nie było wiatru. Nie mogło go tu być, bo przecież Puf, Pan Powietrza, czekał gdzieś nad Ziemią na powrót brata. Żaden z Żywiołów już dawno nie wznosił się tak wysoko. Agni szedł, a spod jego nóg uciekały to króliki, to przepiórki – duchy odrzucone. Codziennie przed wieczność muszą się kryć przed boskimi strzałami i przeżywać na nowo czyhającą śmierć.
     – To ty? – usłyszał naraz Agni. – Wystraszyłeś mi gazelę.
     – Nie było tu gazeli – odpowiedział Bóg Ognia.
     Ojciec-Słońce wychylił się spomiędzy traw, a za nim inni myśliwi. Jedni trzymali kołczany strzał, inni pletli w marszu cięciwy do łuku.
     Nudne zajęcie – pomyślał Agni. – Zwłaszcza na całą wieczność.
     Jednak pomocnicy jego ojca nie wydawali się niezadowoleni. Radowała ich myśl, że to oni będą zabijać, nie ginąć. Bóg-Płomień widział ich kiedyś – czuł to, choć nie poznawał żadnej twarzy. Kiedyś, za życia, padliby przed nim na kolana, a on paliłby zgięte karki. A teraz spokojnie stali, patrząc jak na obcego, ale równego sobie.
     – Nie było gazeli, Agni? Gdzie ty masz oczy?! No, chodźcie, towarzysze – rzekł Słońce i wskazał dłonią na zachód.
     – Ojcze... – teraz młody przybysz już niczego nie układał, lecz chciał zacząć właściwą przemowę, z którą wysłali go bracia.
     – Jesteśmy zajęci, synu – przerwał Pan Nieba. – Idź do matki, o, chrustu jej nazbieraj, ogień rozpal! Pogwarzymy przy wieczerzy.
     – Ojcze, jeśli pozwolisz... – bóg skłonił się uroczyście i nabrał powietrza, by mówić tak spokojnie i pokornie, jak jeszcze mu się to nie zdarzało. – Bracia prosili mnie, abym powiedział ci o pilnej i niepokojącej rzeczy...
     – Idź do matki, synu. Jesteś jeszcze taki niecierpliwy!
     – Panie, tam! – zawołał nagle jeden z myśliwych.
     – Ha! Całe stado – ucieszył się Ojciec-Słońce. – No, zmiataj, Agni! Skoro nie polujesz, to chociaż nazbieraj chrustu!
     Bawoły, które dotąd pasły się spokojnie na zachodzie, teraz dostrzegły łowców i rzuciły się do ucieczki. Myśliwi już gnali za nimi, a niebieska trawa ustępowała im miejsca jak morze rozdzierane dziobami floty zwinnych okrętów. Wkrótce Pan Ognia został sam, patrząc, jak się oddalają.
     – Ale gdzie ja tu znajdę chrust? Ojciec stworzył tylko trawę...
     
     2.
     Właśnie wyszorowała kociołek i brała się do rozpalania ognia, kiedy stanął przed nią z naręczem gałęzi.
     – Witaj, Matko.
     – Długo cię nie było, synu. Wyrosłeś.
     – Ojciec tego nie zauważył – powiedział smutno Agni.
     – Sami jesteście sobie winni.
     Winni? Bóg-Płomień sięgnął w pamięć. Poczuł, że umysły Chlu, Pufa i Erha także są przy nim otwarte i gotowe do pomocy.
     To zabawne – pomyślał. – Gdy nie chodzi o Ojca, przecież zawsze się kłócimy! Czy koniecznie trzeba mieć wroga, by bracia mogli się kochać?
     Wtedy przed wiekami też byli razem, byli zgodni. Ogień i Woda, Ziemia i Powietrze. Ojciec dał im życie, łuki i strzały i całe dnie mogli polować na wszystkich przestrzeniach, które tylko dało się pomyśleć. Ale nie widział, że synowie nie są już dziećmi i pragną czegoś więcej.
     – A czego możecie pragnąć? – dziwił się Ojciec-Słońce.
     – Jesteśmy bogami – odpowiadał mu Agni. – Chcemy mieć swój świat.
     – Świat? To jest świat! Nie piękny? Macie go, możecie w nim żyć.
     – Ale to jest twój świat, ojcze.
     – A czyj miałby być? Wy jesteście jeszcze za młodzi, aby tworzyć.
     Zmówili się więc. Czterej bracia, czterech młodych bogów. Jak zwykle poszli z ojcem na polowanie, jak zwykle w południe przystanęli na odpoczynek. Ojciec odłożył łuk, położył się na trawie. Wtedy przyskoczyli razem. Agni złapał go za prawą rękę, a Chlu za lewą. Ręce były mocne, ale młodzi bogowie walczyli z całych sił. Ojciec próbował stanąć na nogi, chwycili je Erh i Puf. Bracia przywiązali Słońce cięciwami swoich łuków do czterech rosłych drzew. Szarpał więzy, szarpał drzewa, ale sam je przecież stworzył, stworzył zdrowe i mocne.
     – Nie chciałeś nam dać świata – rzekł Chlu. – Weźmiemy go więc sami.
     Na dowód swojej mocy Agni podpalił trawę na równinie, Puf rozdmuchał pożar, Chlu zalał ogień deszczem, a gdy została już tylko dymiąca ziemia, Erh zmienił ją w skałę, by nic już nie wyrosło. To było głupie. Dziś żaden z braci już by tak nie postąpił, ale wtedy radowali się swoją boska mocą i nie pragnęli niczego więcej, jak tylko jej używać.
     Ojciec tak targał i palił więzy, aż został po tym ślad na niebie. Do dziś tli się on nocami, gdy spojrzeć z Pobrzeża na południe – w stronę Aytlanu. A bracia odeszli tworzyć nowy świat z Ziemi, Ognia, Wody i Powietrza, świat, w którym w końcu pojawili się ludzie – Piąty Żywioł... Czyżby historia miała się powtórzyć? No ale przecież ludzie nie są bogami...
     – Masz rację, Matko – westchnął Agni. – Ojciec nie widział, jak dorośliśmy. A może nie chciał widzieć?
     – Ojciec wszystko widzi, ale dostrzega tylko to, co sam chce dostrzec. Niewiele tego chrustu – zaczęła gderać Pani Nieba. – Bóg czy nie bóg, z chłopów jednako mało pożytku.
     
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     3.
     Pod wieczór łowcy zaczęli powoli wracać do obozowiska. Najpierw przybiegli chłopcy z drobną zwierzyną, kłócąc się, do kogo należy największy zając. Jeden wymachiwał kijem i krzyczał, że zwierzę padło od strzały. Drugi zdzielił go procą i wrzeszczał, że zająca zabił kamień:
     – Nigdy byś w niego nie trafił, gdyby już nie leżał ogłuszony!
     Matka Bogów zagnała obu do mieszania kaszy. Agni przysłuchiwał się przez chwilę ich przekomarzaniu – tym razem o to, jak mieszać, żeby ziarna nie przywierały. Obóz powoli zapełniał się kolejnymi pomocnikami Ojca-Słońca, ale jego nie było jeszcze widać. Agni patrzył, jak zapalają się pojedyncze ogniska, tworząc dobrze mu znane kształty – Węża, Smoka, Lwa, Szakala... Tyle że z ziemi widać je było inaczej – jakby spod spodu albo odbite w zwierciadle. Agni przez chwilę zastanawiał się, czy nie przysiąść się do któregoś z ogni i nie zapytać o radę. W końcu ci myśliwi też byli kiedyś ludźmi... Ale miałby rozmawiać z nimi jak z równymi sobie? Nie, na to Bóg Ognia nigdy sobie nie pozwoli. Przechadzał się więc tylko między odpoczywającymi i przysłuchiwał opowieściom. Ale nikt nie mówił o sprawach, które mogłyby pomóc nakierować jego myśli na coś istotnego, zupełnie jakby los Molku, Pobrzeża, Aytlanu, całego świata w ogóle już ich nie interesował. Gwarzyli tylko o łowach – wczorajszych, dzisiejszych, jutrzejszych...
     – Dlaczego więcej przejmuję się ludźmi niż te cienie? – mruczał do siebie Agni. – Jestem bogiem, nie człowiekiem!
     – Sam dałeś sobie odpowiedź, synu – powiedział Ojciec. Nadszedł cicho pokryty kurzem, zmęczony, czerwony na twarzy. Miał jeszcze na sobie myśliwskie ubranie, ale był już bez łuku. Pewnie kazał go oczyścić któremuś z chłopców. A może nawet dał do zabawy?
     – Czy miałeś udane łowy, Ojcze? – zapytał Pan Ognia.
     – Dziękuję, synu, jadła starczy dla wszystkich. Chodź, i my podjemy!
     – Muszę z tobą porozmawiać, Ojcze.
     – Jesteś bardzo niecierpliwy, Agni. Nic się nie zmieniłeś. Chodź!
     Stary Myśliwy powiódł go do największego ogniska, przy którym Matka nakładała już kaszę chłopcom. Ci, których Agni widział wcześniej, jak kłócili się o zająca, teraz sprzeczali się, który dostał więcej jadła. Gdy skończyły im się słowa, jeden nabrał pełną garść i natarł kaszą gębę drugiemu. Dostał za to łyżką w ucho od Pani Nieba. Potem bez słowa wróciła do wcześniejszego zajęcia. Chłopcy się śmiali, nawet ten, co oberwał. Tylko jeden jadł w spokoju. Mały, wyniosły odludek, aż dziw, że nikt mu nie dokuczał. Może już się to wszystkim znudziło? Jadł, nie patrząc w miskę, całkowicie pochłonięty swoimi myślami.
     O czym ten smark może tak dumać? – zaciekawił się Bóg Ognia. Już miał sięgnąć w jego głowę i samemu się przekonać, ale Matka właśnie podała Agniemu kaszę. Jej podły smak przypomniał mu o innym chłopcu, który polował z trojgiem braci i który nie myślał jeszcze, że nie tylko jego Ojciec jest bogiem.
     – Teraz mów – Pan Nieba otarł usta i sięgnął po dzbanek z wodą.
     Agni opowiedział wszystko od samego początku – jak wraz z braćmi próbował mocy, jak z czterech żywiołów stworzyli swój świat, jak w tym świecie pojawił się Piąty Żywioł, jak zrodziła się w nim siła, o naturze i celu której Panowie Żywiołów nie mają pojęcia.
     Ojciec-Słońce odstawił dzban i nachylił się ku synowi.
     – Teraz już widzę, że skończyła się wasza młodość. Kto wie, może w swoim świecie jesteście już nawet starymi bogami? Może za starymi? Dobrze was rozumiem. Kto wie, czy wkrótce nie będziemy znów razem polować tu na gazele...
     – To byłaby twoja zemsta, prawda?
     – Nie. Ja wam wybaczyłem, gdy pojąłem, że pewnie tak musi być. Jestem zbyt starym bogiem, by nie czuć, że nie jesteśmy wszystkim. Nad nami też coś jest. Może między nami? A może pod nami? Dość, że nic nie wiesz, jak nie poczujesz na plecach oddechu tajemnicy. Gdy samemu nie przyjdzie ci bronić się przed lwem, który zaatakował cię, gdy ty śledziłeś lisa i nic poza nim dla ciebie nie istniało... Na mnie swego czasu skoczyły aż cztery lwy! – Ojciec zaśmiał się tak życzliwie, że aż Agniemu zrobiło się wstyd. – Jednak dlaczego tak się stało, zrozumiałem dużo później. Żeby zrozumieć, czasem trzeba przestać działać.
     – Ale tamci są tylko ludźmi! Są naszym tworem.
     – Tak jak wy byliście moim, synu.
     Słysząc to, Agni spuścić oczy. Zapatrzył się w miskę. Ognisko dogasało.
     – Dziękujemy ci za wybaczenie – powiedział w końcu. Miał w głowie jeszcze wiele pytań, ale czuł się teraz bardziej synem niż bogiem.
     Odpowiedzi nie było. Ojciec-Słońce spał.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.