 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Gdy przelatujemy tuż nad alfą, wyglądam przez okno. Ze śmigłowca widać, że ruiny miasta ciągną się aż po horyzont. Deen również wpatruje się w panoramę. Podniecenie wprost bucha z tego chłopaka. Ma dwadzieścia lat i jest najmłodszy z enklawy. Gdyby to ode mnie zależało, nigdy nie pozwoliłabym mu na uczestniczenie w czyszczeniu. To prawda, że teraz mamy generatory pola jonizującego, ale wypadki się zdarzają. A nam tak brak młodej krwi. Ja już swoją pierwszą i drugą młodość przeżyłam, więc sekcja może pozwolić sobie na wysyłanie mnie do duchów, ale Deen... Blask zielonej lampki oznaczającej gotowość do zrzutu ucina moje rozmyślania. Sprawdzam miotacz i dodatkowe baterie. Lampa i noktowizja również działają. Pierwszy skacze Ronnie ściskając w ramionach generator pola. Od szybkości jego działania zależy bezpieczeństwo nas wszystkich. Ufamy mu, zna się na rzeczy. Walczył z duchami jeszcze w czasach pogromu, gdy ludzie nie mogli korzystać z dobrodziejstw pola. Skaczę zaraz po nim. Swobodne spadanie kończy się powolnym hamowaniem jakieś paręnaście metrów nad ziemią. Na tej wysokości uaktywniają się systemy grawitacyjne. Z wysokości paru metrów widzę Ronniego, jak zręcznie montuje osłony i ekran generatora. Wiedzę również duchy, które zauważyły już naszą obecność. Ląduję miękko obok generatora i odbezpieczam miotacz. Deen ląduje obok mnie. Rozgląda się głupio, jakby nie mógł uwierzyć, że już zaczynamy. - Wyciągnij cholerny miotacz. - rzucam krótko do niego. W momencie gdy ląduje David, ostatni z naszej drużyny, nad naszymi głowami rozciąga się opalizująca sfera pola. Choć generator rzadko nawala, uczucie ulgi zawsze jest takie samo. Ronnie bierze swój pistolet i ładuje na wylocie lufy pocisk zapalający. Nie musimy nic mówić. Każdy z nas - oprócz Deena - robił to już wiele razy, a niektórzy zajmują się tym przez całe swoje życie. Kilkanaście duchów zebrało się już wokół sfery, żaden jednak nie może przekroczyć granicy pola. Rozglądam się, wypatrując wśród nich znajomych twarzy. Słyszałam historie, że niektórzy spotykali swoich bliskich zmarłych. Mi nigdy się to nie przytrafiło. Nie wiem, czy to źle, czy dobrze. Nie wiem czy potrafiłabym strzelić do Terry'go. Kątem oka widzę, jak Deen niebezpiecznie zbliża się do granicy pola. Idiota, przed kim chce się popisać? Uśmiecha się do nas i wyciąga rękę w stronę duchów. Jak młodzik w zoo przed klatką niebezpiecznego tygrysa. Nagle słyszę trzask i małe fioletowe wyładowania zaczynają się ślizgać po powierzchni pola. Spadek napięcia trwa parę krótkich sekund, wystarczająco jednak długo, by para duchów wypuściła się za Deenem. - Zejdź z linii ognia, Deen! - krzyczę przerażona. Jest tak zaskoczony, że nie potrafi zdjąć z pleców miotacza. Fantomowa dłoń przebija się przez kamizelkę, drugi duch ściska w dłoni kikut wyrwanej przed chwilą ręki. Deen odwraca głowę w naszym kierunku. Patrzy, jakby jeszcze nic nie rozumiał. Z ust cieknie mu powiększająca się struga krwi. W ułamku sekundy wszystko staje w płomieniach. Ronnie ładuje kolejny pocisk zapalający. Na niewypowiedzianą komendę wszyscy podnosimy broń i zaczynamy czyszczenie. W enklawie nie rozmawiamy już o młodym. Idę prosto do swojego baraku i śpię przez równe dziesięć godzin. Śni mi się Terry. Macha do mnie z oddali i próbuje coś krzyczeć, ale słowa nie docierają do mnie z tej odległości. Budzi mnie sygnał oznaczający obiad. Słońce jest już wysoko, docierające promienie liżą kopułę sfery. Generator enklawy mieści się w podziemiach. Nigdy go nie widziałam, ale ci którzy mieli z nim kontakt, mówią że jest olbrzymi. Ludzie zaczynają schodzić się do jadalni, która w ciepłe dni, jak ten, znajduje się przy szeregu stolików pod gołym niebem. Po drodze spotykam Ronniego. - Wczoraj zdobyliśmy przejście do wschodniego wzgórza. Alex mówi, że jak je oczyścimy, technicy gotowi są postawić maszty. - oznajmia. Alex to nasz przywódca, opiekuje się nami od przeszło ośmiu lat. Chce nawiązać łączność z innymi enklawami, o ile takie istnieją. Dlatego właśnie zdobywamy najwyższe szczyty i chcemy zamontować tam anteny wzmacniające sygnał radiowy. Alex jest pewien, że ci z innych enklaw robią to samo i w końcu nawiążemy łączność. Wszyscy chcemy wiedzieć, czy gdzieś tam rodzą się dzieci. - To dobra nowina. - odpowiadam mu nieco ozięble. Mija chwila zanim Ronnie kładzie mi rękę na ramieniu i mówi: - Posłuchaj Claire, ten wypadek z Deenem...nie możemy się winić. - Wiem, w porządku... Tylko on... on był taki młody. - zaciskam usta, głos mi drży. - Moje dziecko miałoby teraz tyle samo lat co on. Gdybym nie poroniła. Cholerna wojna. - Wiem, że to nie moja sprawa, ale próbowałaś metody Schulza?- zadaje pytanie cichym głosem. Metoda Schulza, czyli klonowanie. Niewielki procent kobiet i mężczyzn po wojnie posiada materiał genetyczny, który nadaje się do klonowania. Jeszcze mniejsze szanse są na to, że dziecko urodzi się zdrowe. Nie ma żadnych szans, że klon będzie płodny. Żaden z naukowców w naszej enklawie nie doszedł jeszcze do przyczyny regresu genetycznego, a tym bardziej do leku na ten stan rzeczy. Wymieramy... - Chciałam Ronnie, ale lekarze wykryli za duże zmiany tutaj. - dotykam dłonią brzucha. - Nie uchowam płodu. Ronnie nic więcej nie mówi. W milczeniu docieramy do stołówki, gdzie dzięki Davidowi i paru znajomym odzyskuję dobry nastrój. Mija parę dni od śmierci Deena, gdy Alex wzywa nas ponownie. W jego gabinecie oprócz Ronniego i Davida witam się z dwójką mężczyzn. - To Max i Cormack, wasi nowi technicy z centralnego bunkra. - Alex przedstawia pokrótce sytuację. - Oni zamontują maszt na wschodnim wzgórzu. Prawdopodobnie będziecie musieli trochę pozwiedzać, więc generator co jakiś czas będzie wyłączony. Miejsce musi być pewne. Kiwamy głowami. Nikomu z nas nie podoba się pomysł spaceru przy wyłączonym zasilaczu, ale nie mamy dwóch przenośnych generatorów. - Dostaniecie pas granatów termicznych, w razie gdyby zrobiło się gorąco. - kończy Alex. Myślę sobie, że zrobi się naprawdę gorąco dopiero, gdy ich użyjemy. - Kiedy ruszamy? - pyta krótko David. - Przygotujcie się, skompletujcie sprzęt, właśnie w tej chwili uzupełniamy paliwo w śmigłowcu. - Alex patrzy na nas uważnie - Nie zawiedźcie mnie. I wróćcie cali. W helikopterze próbuję przekrzyczeć łopot śmigieł. Technicy oczywiście nie włączyli nadajników. Pokazuje im przełącznik w kasku. Kiwają głowami i po chwili słyszymy się wyraźnie. Nigdy nie byli na akcji i nie skakali z plecakiem antygrawitacyjnym. W dodatku Max w życiu nie widział ducha. Zastanawiam się, gdzie chował się całą wojnę. Zielona lampa. Ronnie sprzedaje technikom ostatnie wskazówki dotyczące skoku. Leci sprzęt, zaraz za nim my. Już na ziemi Ronnie szybko rozkłada generator. Mimo to musimy strzelać, duchy są blisko. Technicy oglądają mapę i zaczynają pomiary. Cormack mówi, że musimy iść wyżej, sygnał na tej wysokości może być za słaby. Każe im zabrać klamoty i przekazuje wiadomość Ronniemu. Na jeden sygnał ja i David rzucamy po granacie, a Ronnie zwija generator. Przebiegamy przez ognisty korytarz, ja z Davidem na flankach, a reszta w środku. Duchów jest coraz więcej, plujemy do nich płomieniami z miotaczy. Zaczynają nas otaczać. Ronnie musi rozłożyć generator, inaczej zostaniemy okrążeni. Strzelam jak oszalała, kątem oka widzę że David opuścił miotacz. Na szczęście sfera pola zaczyna rosnąć. Oczyszczam teren wewnątrz pola. Technicy mówią, że teren jest odpowiedni. - Zwariowałeś David? - krzyczę - dlaczego nie strzelasz?! - Ja... mój miotacz nawalił. - tłumaczy się. Max i Cormack rozkładają maszt w niecałą godzinę. Rzucam jeszcze parę granatów i wzywamy śmigłowiec. W enklawie zostajemy powitani wiwatami. Podczas powrotu pilot zdążył przekazać wiadomość o powodzeniu misji. Alex wydaje małe przyjęcie na naszą cześć. Oczywiście technicy zgrywają największych bohaterów. David wymawia się zmęczeniem i idzie wcześniej do siebie. Po paru godzinach feta powoli się kończy i również mam ochotę położyć się, ale postanawiam jeszcze porozmawiać z Davidem. Musi mi coś wyjaśnić. Jestem już trochę wstawiona, alkohol wzmaga moje zdecydowanie. W jego baraku pali się światło. Dziwne, myślałam, że będzie spał. Pukam i nie czekając na odpowiedź wchodzę. David siedzi na łóżku. - Oglądałam twój miotacz. - postanawiam przejść od razu do sprawy. - jest sprawny. Czekam na odpowiedź. - David, każdemu może się to przytrafić. Każdego można złamać. To normalne, że czasem odczuwamy strach. Ale powinieneś nas uprzedzić, że nie czujesz się zbyt dobrze. Naraziłeś nas na poważne niebezpieczeństwo. - Claire, ja... przepraszam. - tłumaczy się niemrawo. Patrzę na niego niemal z litością. Znamy się wiele lat. - W porządku, nic nie powiem Alexowi. - wyduszam z siebie w końcu. - Co? - pyta zaskoczony. Po chwili potrząsa głową, jakby coś sobie przypomniał. - Ach, to... ja... dziękuje ci, Claire. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, poklepuję go po ramieniu i ruszam w stronę drzwi. Gdy przekraczam próg David mówi: - Widziałem tam moją rodzinę Claire... Była moja żona, dzieci... Ja nie mogłem... - W porządku, już w porządku - odpowiadam - Rozumiem David. Jednak nie rozumiałam. Może gdybym nie wypiła tyle alkoholu zauważyłabym coś. Zamykam drzwi. Robię zaledwie parę kroków, gdy orientuję się, że jemu wcale nie zależy na tym, czy coś powiem Alexowi. Nie zależy mu. Odwracam się i biegiem ruszam z powrotem. Przy samych drzwiach słyszę strzał. Ciało Davida leży bezwładnie na łóżku. Z pistoletu, który ściska w dłoni, sączy się jeszcze smużka dymu. Dwa dni później udaje nam się nawiązać połączenie z masztem. Wszyscy jesteśmy podnieceni możliwością kontaktu z innym enklawami. Przyjmujemy za pewnik, że takowe istnieją. Inaczej wszyscy byśmy tu powariowali. W końcu Cormack łapie sygnał z Ohio. Klaszczemy, cieszymy się, niektórzy płaczą ze wzruszenia. Z szumu odbiornika możemy wyłowić słowa. - Tu enklawa Paterrson, tu enklawa Paterrson - krzyczy do mikrofonu Cormack - Ohio, czy nas słyszycie? - Ohio słyszy was wyraźnie. Odbiór. - Znów wybucha radosna wrzawa. - Paterrson, tu Paterrson, słyszymy was również. - Ohio pyta się, czy rodzą się u was dzieci? - trzeszczy nadajnik. Na sali zapanowała cisza. - Tu Vancouver, słyszymy was. Czy są u was dzieci? - głośnik wypluwa kolejne przekazy z coraz odleglejszych stron. - Tu Londyn, czy macie dzieci? Kolejne stacje nadają to samo pytanie. Budzę się w środku nocy. Znów śnił mi się Terry. Tym razem słyszałam co mówił. - To już koniec, moja mała... - mówił ze spokojem - Już nas więcej nie ma... Po prostu chcemy być już wszyscy razem... Czułam jego bliskość, ciepło, bezpieczeństwo. - Nie ma sensu walczyć i odwlekać tego co nieuniknione, moja mała Claire. Tęsknie za tobą... - mówił i przytulał mnie, jak bym była małym dzieckiem. - Moja mała, odważna Claire... - głaskał mnie swoimi czułymi dłońmi, jak zwykł to robić jeszcze przed wojną, gdy żył. Siadam na łóżku. Zegar wskazuje trzecią w nocy. Wyciągam pistolet z szuflady.
|