nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Cień w Południe
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Hirad leżał, zakrywając dłońmi uszy, słysząc w głowie odgłosy walki na niebie. Kiedy ucichły, powoli uniósł się i klęcząc, odważył się spojrzeć z powrotem w stronę Parvy. Dostrzegł nadbiegającego i wykrzykującego coś Bezimiennego, ale niemal cała jego uwaga skupiona była na olbrzymiej sylwetce Sha-Kaana krążącego nad martwym miastem. Dopiero gwałtowny zwrot smoka wydobył go z letargu, a kiedy zobaczył, jak Sha-Kaan wynurza się ponad pobliskimi budynkami, poczuł przerażenie straszniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Jego koszmar miał właśnie stać się rzeczywistością. Nie mógł jednak czekać bezczynnie. Poderwał się i zaczął uciekać.
Biegnąc, wyczuł, że smok zbliża się, jeszcze zanim zakrył go cień potwora. Po raz kolejny musiał się poddać. Śmierć była nieunikniona. Przestał biec i spojrzał w górę. Smok zawrócił, wykręcając szyję tak, by nawet na sekundę nie stracić swego celu z pola widzenia.
Przez chwilę wisiał w powietrzu, leniwie uderzając skrzydłami, a potem z gracją wylądował, wysuwając ciało do przodu, aby wesprzeć się na wszystkich czterech łapach. Skrzydła ułożyły się na grzbiecie. Smok wygiął szyję do tyłu, a potem błyskawicznie, wystrzelił pyskiem przed siebie, potężnym uderzeniem przewracając Hirada na ziemię. Oszołomiony Hirad wyczuł gniew i spojrzał prosto w oczy Sha-Kaana. Ku swemu zaskoczeniu nie zobaczył w nich odbicia śmierci.
Głowa wielkiego smoka była nieruchoma, łuska skrzyła się w słońcu, oblewając okolicę niesamowitą chmurą blasku. Hirad nie próbował nawet powstać, chciał coś powiedzieć, ale wtedy Sha-Kaan wydął nozdrza i wystrzelił mu w twarz dwa strumienie gorącego, kwaśnego powietrza.
Smok przyglądał mu się przez jakiś czas, poruszając tylko niekiedy łapami, które bez wysiłku ryły głębokie bruzdy w suchej i twardej ziemi.
– Powiedziałbym, że to miłe spotkanie, ale to nieprawda.
– Ja… – zaczął Hirad.
– Zamilcz! – Głos Sha-Kaana rozległ się echem po Rozdartych Pustkowiach i z hukiem odbił się pod czaszką Hirada. – Nieważne jest, to co myślisz. To, co robisz, tak. – Smok zamknął oczy i wolno, jakby z zastanowieniem, wciągnął powietrze. – Że też coś tak niewielkiego mogło wyrządzić tyle szkody. Naraziłeś na niebezpieczeństwo cały mój Miot.
– Nie rozumiem…
Oczy smoka otworzyły się i spojrzenie Sha-Kaana przeszyło Hirada jak włócznia.
– Oczywiście, że nie. Ale coś mi ukradłeś.
– Ja nie…
– Milcz! – zagrzmiał Sha-Kaan. – Milcz i słuchaj. Nie odzywaj się, dopóki ci nie rozkażę.
Hirad oblizał wargi. Słyszał, że Bezimienny zwalnia, ale jego kroki na popękanej ziemi nadal się zbliżały. Pomachał ręką za siebie, by powstrzymać przyjaciela.
Sha-Kaan znowu przemówił. Hirad widział przed sobą niebieskie oczy pełne gniewu, szerokie nozdrza wypuszczające gorące powietrze, które rozwiewało mu włosy. Barbarzyńca czuł się straszliwie mały, choć nawet to nie było dobrym określeniem. Nic nieznaczący. A jednak to potężne stworzenie chciało z nim rozmawiać, zamiast jednym zionięciem stopić jego skórę, kości i mięśnie.
Z pewnością jednak nie pomylił się co do nastroju Sha-Kaana. Nie był już tym, który wydawał się rozbawiony jego obecnością podczas spotkania w portalu wymiarowym Dragonitów w twierdzy Taranspike. Spotkania, które doprowadziło ostatecznie do podróży do Parvy i rzucenia Złodzieja Świtu. Teraz Sha-Kaan był rozgniewany. Rozgniewany i zaniepokojony. Nie o Hirada, o siebie. Barbarzyńca wiedział, że nie usłyszy nic dobrego o sobie.
Miał rację.
– Ostrzegałem cię – mówił Sha-Kaan. – Powiedziałem, że coś, czego strzegę, może doprowadzić do zniszczenia was i mojego Miotu. Ty jednak nie posłuchałeś. A teraz efekt twoich działań splamił niebo w moim i w twoim wymiarze. W tym właśnie tkwi problem, Hiradzie Coldheart. To typowe dla was, jak sądzę, że ratujecie siebie za wszelką cenę, skazując – niebiosa tylko wiedzą jak wielu z mojego Miotu na śmierć, na dodatek w waszej obronie. Lecz wasze zbawienie może się okazać krótkotrwałe. Kiedy bowiem mój Miot zostanie zniszczony, wy będziecie bezbronni. Wystarczy jeden smok, który przybędzie tu z żądzą zniszczenia. A są tysiące, które tylko czekają na okazję, by rozedrzeć ten świat na strzępy. Tysiące.
Hirad patrzył w niesamowitą otchłań oczu Sha-Kaana, a jego umysł był zupełnie pusty.
– Nie masz najmniejszego pojęcia, co uczyniłeś, czyż nie? – Sha-Kaan mrugnął bardzo powoli, przerywając skupienie Hirada. – Odpowiedz.
– To prawda. Nie mam – odparł wojownik. – Wiem tylko, że musieliśmy odnaleźć i rzucić Złodzieja Świtu bo inaczej WiedźMistrzowie i Wesmeni zmietliby nas z powierzchni Balai. – Nie można nas winić za próbę ratowania życia.
– A dalej wasze umysły już nie sięgają. Dalsze konsekwencje waszych czynów nie mają znaczenia, dopóki możecie cieszyć się chwałą chwilowego zwycięstwa, czy tak?
– Byliśmy zmuszeni użyć wszelkiej broni, jaką dysponowaliśmy – odparł Hirad, nieco lakonicznie.
– Ta broń nie była do waszej dyspozycji – powiedział Sha-Kaan. – Użyliście jej nieodpowiednio. I ukradliście ją mnie.
– Amulet był do tego przeznaczony – bronił się Hirad. – A czy odpowiednio, czy nie, wykorzystaliśmy go do ratowania Balai.
Sha-Kaan rozwarł szeroko paszczę i roześmiał się. Potężny odgłos rozszedł się po Pustkowiach, płosząc zwierzęta, powstrzymując nadchodzącego Bezimiennego i przewracając Hirada na plecy. Śmiech zamarł gwałtownie i tylko echo odbiło się niczym grzmot o budynki Parvy.
Smok wyciągnął szyję i przysunął głowę do leżącego Hirada. Z paszczy kapała mu gorąca ślina.
Hirad podparł się na łokciach i spojrzał prosto w ogromne oczy, pochłaniające wszelkie światło. Odsunął się, widząc bliskość kłów zdolnych bez trudu wydrzeć z niego życie. Kłów wielkości niemal jego ramienia.
– Ratowania Balai – powtórzył Sha-Kaan cichym i zimnym głosem. – Nic podobnego nie uczyniliście. Zamiast tego otworzyliście przejście między naszymi światami. Przejście, którego Kaan nie mogą bronić przez wieczność. A kiedy my padniemy, kto uratuje was przed całkowitym zniszczeniem albo odrażającym niewolnictwem, jak sądzisz?
Głowa Sha-Kaana uniosła się. Hirad podążył za jego wzrokiem i zobaczył Bezimiennego i Ilkara, a także Willa i Thrauna stojących nieco dalej, przerażonych, ale nie złamanych. Hirad uśmiechnął się, pełen dumy.
– Kim oni są? – zapytał Sha-Kaan.
– To Krucy.
– Przyjaciele?
– Tak.
Sha-Kaan wygiął szyję do tyłu, by móc objąć spojrzeniem wszystkich.
– Słuchaj zatem, Hiradzie Coldheart, i wy, Krucy. Słuchajcie uważnie, a powiem wam, co trzeba uczynić, by uratować nas wszystkich.
• • •
Lord Tessaya spacerował ulicami Kamiennych Wrót, trzymając w ręku butelkę wódki z białych winogron. Czarny od krwi i spalenizny bruk smażył się teraz w słońcu, które zamieniało kałuże błota w zaschnięte kształty przypominające groteskowe rzeźby. Piętna śmierci.
Zewsząd dochodziły odgłosy świętowania, odbijając się od zielonych stoków otaczających miasto. Tuzin ognisk trzaskał radośnie, posyłając ku nieco zachmurzonemu niebu snopy iskier i spirale dymu. Okrzyki trenujących wojowników i gromki śmiech przy ogniskach, gdzie ciągle opowiadano o bitwie, zagłuszały inne odgłosy. Brakowało jednak dźwięków zwykle towarzyszących wesmeńskim triumfom – wrzasków torturowanych jeńców, płaczu gwałconych kobiet i błagania umierających.
Tessaya był jednak zadowolony. Nie zjawił się bowiem w Kamiennych Wrotach, by niszczyć i rujnować. Taki los zarezerwował już dla kolegiów. Nie, do przełęczy przybył, by zdobywać i rządzić. To był pierwszy krok do kontroli nad całą Balaią. Kontroli, którą teraz, po odejściu WiedźMistrzów, mógł się cieszyć sam.
I nie zamierzał rządzić za pomocą terroru. Ten kraj był zbyt duży, by władać nim strachem, tak postąpiłby głupiec. On planował co innego. Mieć po kontrolą skupiska ludności dzięki zwykłej przewadze liczebności. Wprowadzić zaufanych ludzi, by rządzili poddanymi i egzekwowali prawa i dyscyplinę, jaką on nakaże. Kontrolować zgromadzenia, spotkania, wiece. Być widocznym. Rządy żelaznej ręki. Nie pozostawić żadnej nadziei, ale nie prowokować konfliktu.
Tessaya zagryzł wargę. Wszystko to oznaczało odejście od tradycji Wesmenów, ale według niego te zwyczaje prowadziły jedynie do walk i podziałów. Jeżeli Wesmeni chcieli władać Balaią, będą musieli się przystosować.
Dotarłszy do krańca wioski, Tessaya zatrzymał się i upił kilka łyków z butelki. Przed nim rozciągał się trakt prowadzący głęboko w serce wschodniej Balai. Droga, którą pomaszeruje do zwycięstwa.
Po obydwu stronach wznosiły się łagodne, zielone wzgórza ciągnące się aż do rozległych równin będących lennem lorda Denebre, dawnego partnera handlowego. Tam ziemia była żyzna, a lasy pełne zwierząt. I panował pokój. Na razie.
Czekały go poważne decyzje, ale najpierw musiał zadać kilka pytań. Tessaya skręcił w lewo, na wzgórze, gdzie obrońcy zbudowali koszary, które teraz stały się ich więzieniem. Dwa tuziny baraków z drewna i płótna, mogące pomieścić po dwustu ludzi. Sześć z nich gościło teraz około trzystu więźniów, co pozostawiało dużo miejsca dla jego ludzi, tych nielicznych, którzy zapragnęli schronienia. Kobiety i mężczyźni zostali rozdzieleni, a ranni Wesmeni leżeli razem z ludźmi ze Wschodu. Mimo iż byli wrogami, to wybrali mężną walkę zamiast tchórzliwego poddania, zasługiwali więc na szacunek i szansę przeżycia.
Zbliżając się do koszar, Tessaya z przyjemnością stwierdził, że postawa strażników okazała się wzorowa. Stali wyciągnięci jak struny, w równych odległościach, wokół pomieszczeń więźniów. Skinął głową wojownikowi, który otworzył mu drzwi.
– Panie – mężczyzna skłonił z szacunkiem głowę.
Wewnątrz budynku było tłoczno, gorąco i duszno. Ludzie leżeli na pryczach i na gołej ziemi, niektórzy grali w karty albo rozmawiali cicho w małych grupkach. Łączył ich wyraz twarzy pokonanych, poniżenie i hańba poddania.
Kiedy Tessaya wszedł do środka, w całym baraku zaległa cisza i wszyscy obecni utkwili w nim przestraszony wzrok, oczekując wyroku. Nienawiść, jaką go darzyli, była niemal wyczuwalna.
– Czas porozmawiać – odezwał się najczystszym dialektem Wschodu. Z tłumu więźniów wysunął się jeden mężczyzna. Gruby, siwowłosy i za niski na żołnierza. Być może w przeszłości był potężnym wojownikiem, teraz jednak jego zabłocona zbroja nie ukrywała niczego groźnego poza zwisającym brzuchem.
– Jestem Kerus, dowódca garnizonu Kamiennych Wrót. Możesz kierować swe pytania do mnie.
– A ja jestem Tessaya, wódz zjednoczonych plemion. Będziesz się do mnie zwracał „panie”.
Kerus nie odpowiedział, pochylił tylko lekko głowę. Tessaya widział strach w jego oczach. To było typowe dla ludzi Wschodu, ta pycha, która pozwalała im mianować niedołężnego urzędnika na dowódcę najważniejszego obiektu taktycznego w całej Balai.
– Jestem zaskoczony, że to z tobą muszę rozmawiać – zaczął Tessaya. – Czy wasz generał jest tak przerażony, że nawet teraz chce, byście go kryli?
– Generał, który bronił Kamiennych Wrót nie żyje, panie – odpowiedział Kerus, wyraźnie zaskoczony. – Z tych, którzy przeżyli, ja jestem najwyższym rangą oficerem.
Tessaya zmarszczył brwi. Jego szpiedzy donieśli, że wojsko poddało się na długo, zanim padł punkt dowodzenia. Być może plotki były prawdziwe i Darrick zginął na pierwszej linii, ale w tak krytycznym starciu wydawało się to niezbyt prawdopodobne.
– Zginął?
– Po zachodniej stronie przełęczy.
– Ach. – Bruzda na czole Tessayi pogłębiła się. Coś się nie zgadzało. Nieważne. Wkrótce i tak dowie się prawdy. Darrick był człowiekiem, którego położenie musiał znać. – Powiedz mi, jestem ciekaw, czy jakieś jednostki wkroczyły na moje ziemie przed zajęciem Kamiennych Wrót? – Tessaya znał odpowiedź, ale nie wiedział nic o liczebności.
– Czemu mnie o to pytasz, panie? – zdziwił się Kerus.
– Bo jesteś tu najstarszym oficerem. A poza tym moim więźniem, więc odradzałbym próbę odmowy.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że nasi ludzie zdobyli cytadelę WiedźMistrzów. To dlatego utraciliście magię. – Kerus bardzo starał się zabrzmieć dumnie i z wyższością.
– Ale wygraliśmy tę bitwę, co Kerusie? – twarz Tessayi wykrzywiła się w dzikim, pogardliwym grymasie. – Zaś ty już drugi raz nie zwracasz się do mnie w należyty sposób. Nie zmuszaj mnie, bym doliczył do trzech – wódz rozluźnił się nieco i pociągnął z butelki, spoglądając na rozgniewane twarze przed sobą. – Imponujące – wrócił do spraw walki. – Jestem pod wrażeniem. Choć przyznam, że miałem wątpliwości co do liczebności sił zostawionych do obrony Parvy. Jednak zbyt wielu starszych szamanów uważało, że to marnowanie dobrych wojowników. Ilu wysłaliście?
– Niewielu… panie.
– Ilu?
– Czterystu jeźdźców, kilku Protektorów, garstkę magów i Kruków, panie.
Tessaya w milczeniu oceniał siły. Z pewnością było ich za mało, by pokonać obronę Parvy, a co dopiero WiedźMistrzów. Wziął grubą poprawkę na kontyngent magów i nadal nie miało to sensu. W jego umyśle pojawił się niepokój. Widział potęgę zaklęcia, które spowodowało utratę przełęczy, magię wody pochłaniającej tak wielu z jego współplemieńców. Czyżby użyli czegoś równie, a może nawet bardziej straszliwego, by pokonać WiedźMistrzów?
Poczuł dreszcz. Pogłoski o próbie odnalezienia zaklęcia o legendarnej mocy, które jego szamani nazywali „Tia-fere” – „Zmierzch”, rzuciły cień wątpliwości na powodzenie inwazji już trzy miesiące temu. Ale przecież, gdyby nieprzyjaciel odzyskał zaklęcie, jego – Tessayi – nie byłoby teraz tutaj.
„Krucy”. Wódz plemion zamyślił się. Dobrzy wojownicy. Nie należało ich niedoceniać, tak jak to uczynili WiedźMistrzowie i ich rada szamańskich pochlebców.
– Po co Krucy wyruszyli do Parvy? – zapytał.
– Czyż to nie oczywiste? – Twarz Kerusa znowu nabrała dumnego wyrazu. – Posiadali środki do zniszczenia twych władców i najwyraźniej im się to udało. Panie.
Tessaya nie był przekonany, czy prawdopodobne zniszczenie WiedźMistrzów rzeczywiście jest dla niego problemem. Był za to pewien, że teraz szamani znajdowali się z powrotem na właściwym miejscu, w cieniu wodzów plemiennych i wojowników.
Tym co go martwiło, był fakt, że kilkuset ludzi i magów dotarło do samego serca wesmeńskiej wiary. Czyn ten wymagał sporo odwagi, siły i zdolności taktycznych. Tessaya znowu poczuł dreszcz. Elementy układanki zaczynały pasować. Pogłoski nabierały sensu: oddział-widmo na wzgórzach, potężna siła na południe od Parvy i jeźdźcy, którzy nigdy się nie zatrzymywali. To wszystko zdarzyło się po zaatakowaniu przełęczy magią wody. Dreszcz stał się silniejszy. Tylko jeden człowiek miał odwagę wierzyć, że uda mu się dotrzeć do Parvy z kilkoma setkami ludzi.
– Kim był dowódca, który zginął na przełęczy? – zapytał ostro.
– Neneth, panie.
– A kawalerią, która się przedarła, dowodził Darrick?
– Tak, panie. I on tu wróci, możesz być tego pewien.
Słowa Kerusa dudniły Tessayi w głowie przez całą drogę powrotną do głównej ulicy Kamiennych Wrót.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.