 | Ilustracja: Łukasz Matuszek |
Tuż za rogiem budynku dostał w twarz. Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Dolnych Wałów, przedwojenne kamienice i oszklona hala handlowa. Wietnamska restauracja i Mac Donald’s. Same skrajności. Na placu zabaw grupka dzieciaków urządziła bitwę na śnieżki. Teraz cofały się przestraszone, wypychając jednego z malców do przodu. Tomasz otarł śnieg z twarzy. Bardzo nieprzyjemne uczucie. Spojrzał na winowajcę, który ledwo sięgał mu do pasa. Brzdąc już dawno by zwiał, tylko usłużnie przytrzymywali go koledzy, czekając, co ciekawego się wydarzy. Tomasz zrobił srogą minę, zgarnął śniegu i rzucił w malucha. Celnie. Pacyna trafiła w pompon, śnieg posypał się chłopcu na nos. - Jesteśmy kwita – uśmiechnął się mężczyzna. Kiedy wchodził do antykwariatu wciąż miał w uszach piski i śmiech zachwyconych dzieciaków. Zamknął drzwi i odetchnął. Lubił tutejszą ciszę i aromat kawy. Właściwie lokal był w połowie kawiarnią. Goście mogli usiąść przy niewielkich stolikach, zamówić podwieczorek, przeglądać książki, czytać ich fragmenty. Gdzieś w tle sączyła się muzyka z radia. Tomek poczuł się jak u siebie. Z capuccino ruszył do ulubionego kąta przy niewielkim oknie wychodzącym na podwórzec, obok półki z fantastyką. Rzadko ktoś tam przesiadywał, pewnie dlatego, że widok nieciekawy. Tomkowi odpowiadało. Miał blisko ukochaną literaturę, rozgrzewający napój i nikt się nie dziwił, że siedzi samotnie. Zawiesił mokry płaszcz na oparciu krzesła i podszedł do regału. Przejechał palcem po grzbietach książek. Część z nich znał i miał już w domu, inne wabiące kolorową okładką nie interesowały go. Znał kiepską wartość literatury masowo sprowadzanej zza oceanu. Wrócił uwagę na niepozorny tom w płóciennej okładce. Zaciekawiony wyciągnął książkę. „Zwierciadlon”, nazwisko autora nic Tomkowi nie mówiło. Przekartkował niewielką książeczkę i zatrzymał się na spisie rozdziałów. Koty Zielony smok Matador Ławka. Magda miała za sobą ciężki dzień. Nieudana rozmowa z kierownikiem drogerii zaowocowała brakiem zamówienia na kosmetyki, a indywidualna wizyta u kapryśnej klientki okazała się być gwoździem do trumny. Klientka, dobra znajoma kierowniczki wiedziała na ile może sobie pozwolić wobec młodziutkiej pracownicy. Kręcenie nosem, wypytywanie o nieistotne szczegóły, telefony do koleżanek po poradę trwające pół godziny. Magda zaciskała zęby, utrzymując na twarzy uśmiech przeznaczony dla szczególnie upierdliwych klientów. Wreszcie koszmarny dzień dobiegł końca. Kiedy dziewczyna wracała do domu, ulice powoli pustoszały. I dobrze. Rano drogi były jeszcze mniej przejezdne niż zwykle za sprawą mrozów. Jezdnie stały się tak śliskie, że bezpiecznie jechało się tylko dwudziestką. Dziewczyna wlokła się do pracy trzy godziny, spóźniła się oczywiście, a wtedy właściciel drogerii stracił cierpliwość i… Czasami zdarzają się takie dni. Teraz Magda marzyła o kawie i książce. Ledwie wczoraj skończyła czytać o perypetiach złodzieja samochodowego, a już dzisiaj pobiegła kupić zbiór opowiadań znanego autora. Udało jej się znaleźć wolne miejsce do parkowania jakieś dwadzieścia metrów od klatki. Trudno. Odchodząc spojrzała na wiśniowe Cinquecento. Wyglądało żałośnie skulone pod warstwą śnieżnej czapy. Przed klatką czekała na nią niespodzianka. Dwa kocury; jeden czarny, drugi pręgowany siedziały przed bramą wpatrzone w domofon, jakby chciały zadzwonić. Magda przystanęła nieopodal otwierając oczy szeroko ze zdumienia. Koty jak na komendę odwróciły głowy w jej stronę, potem odsunęły się trochę robiąc przejście dziewczynie. „Zwariowałam”, pomyślała Magda. „To stres, na pewno! Nie trzeba się było tak przejmować tą wredną babą.” Dziewczyna stała, nie wiedząc, co robić, koty siedziały obok drzwi. Szary lizał łapę i wycierał nią ucho. „Idiotyczna sytuacja”, myśli Magdy błądziły w zmęczonym umyśle, „Marznę tu jak kretynka, terroryzowana przez dwa koty. Koń by się uśmiał! Koń czy kot? Cholera!” Zdecydowanym krokiem ruszyła do drzwi. Ręce trochę jej drżały, gdy wyciągała klucze. Czarny kot przechylił głowę jakby z aprobatą. Kiedy dziewczyna uchyliła drzwi koty wstały. Dziwiąc się samej przepuściła je. Przeszły powoli, równo, bok przy boku, miarowo kołysząc ogonami. Dopiero kiedy znikły w czeluściach klatki Magda odważyła się zapalić światło. Pokręciła głową z niedowierzaniem, a potem wyzywająco unosząc podbródek wypowiedziała do ściany: - Też jestem z arystokratycznego rodu! Ostatnie słowo padło, mogła wejść. Zrzuciła torbę i płaszcz na podłogę, później posprząta. Włączyła ekspres do kawy i wyciągnęła z torebki nowy zakup. Miała nadzieję, że książka okaże się równie ciekawa jak poprzednia, ta, którą rano oddała do antykwariatu. Niech ktoś jeszcze nacieszy się czytaniem dobrej historii, chociaż jej autor jakiś nieznany i tytuł dziwny, mało adekwatny do treści. Jak to było... „Lusterko”? Tomek kompletnie stracił rachubę czasu. Kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń drgnął zaskoczony. - Przepraszam młody człowieku, zamykamy – sprzedawczyni uśmiechnęła się życzliwie. - To ja przepraszam – potarł czoło – już się zbieram. Ciepło i kawa rozleniwiły go, zagłębił się w świat, który otwierała przed nim książka. Musiał przyznać, że mimo mało znaczącego tytułu była ciekawa. Tomasz zaczął sympatyzować z główną bohaterką. Kiepskie dni zdarzają się każdemu; korki na ulicach, nieprzyjemni klienci. Doskonale rozumiał dziewczynę. Szczerze się uśmiał przy fragmencie z kotami. Chciał czytać dalej, ale kiedy zajrzał do portfela niemile się rozczarował. Do zakupu brakowało mu kilku złotych. Szkoda. Mógł, co prawda spróbować zapłacić część, a resztę donieść jutro ale nie lubił zaciągać długów. Wpadnie rankiem, z odliczoną sumą. Przecież nikt tej książki nie kupi. Wytarta okładka, wyblakłe litery wytłoczone na płótnie. Ot taka szara myszka wśród amerykańskich „perełek”. Pierwszym sygnałem był budzik. Nie zadzwonił o ósmej. Tomek zerwał się pół godziny później z przeczuciem, że jeszcze wiele rzeczy pójdzie nie po jego myśli. Nienawidził zimnej kawy prawie tak samo jak jedzenia w biegu. Nie miał niestety wyboru. Dzisiaj właśnie jego firma miała zawrzeć korzystny kontrakt z japońskim koncernem. Duże pieniądze, dużo pracy. Chłopak wiedział, że jako grafik będzie miał pełne ręce roboty. Kolejna niemiła niespodzianka czekała tuż za progiem. Powiedzenie „siarczysty mróz” można było włożyć miedzy bajki, w porównaniu z temperaturą na zewnątrz. Lodowa bestia atakowała nos, uszy, policzki i niestety zamki. Tomek kilkanaście minut męczył się z kluczykami przy drzwiach. Odmrażacz skończył się wczoraj, a klucz podgrzewany na zapalniczce zdeformował się tylko niebezpiecznie. Chłopak wściekły ruszył na przystanek wystukując zgrabiałymi palcami numer firmy na telefonie komórkowym. - Halo! Panie prezesie to ja, chciałem przeprosić, ale trochę się spóźnię... - Ty też! – Głos w słuchawce był pełen oburzenia. – Przed chwilą dzwonił Malczewski twierdząc, że nie może uruchomić samochodu. Co ty mi powiesz?! - Jest strasznie zimno szefie. – Tomek wiedział, że już jest na przegranej pozycji. – Zamki zamarzły, ale postaram się dotrzeć jak najszybciej. - Wyście chyba powariowali obaj! – Głos kierownika skoczył o oktawę wyżej. – Za godzinę mamy spotkanie z Japończykami. Chciałem przedstawić was obu, wiesz, jakie to ważne w ich kulturze. Wszystkie te ukłony i uprzejmości! Wasze spóźnienie mogą zrozumieć jako obrazę. Jeśli nie zdążysz, nie pokazuj się wcale. Jakoś cię wytłumaczę, ale będziesz mieć jednodniowy urlop. Bezpłatny! Tomek nie zdążył nic dodać, bo kierownik się rozłączył. Ładnie się zaczyna – pomyślał – ciekawe, co jeszcze dzisiaj mnie czeka. W odpowiedzi zaterkotała komórka. - Cześć Tomasz! - Malczewski! Właśnie rozmawiałem z szefem, ale był... - Wściekły, wiem. - Musimy dotrzeć do firmy przed Japończykami! - Ty musisz Tomek, ja nie dam rady. - Jak to? - W przedszkolu epidemia grypy, żona dzwoniła, że mam natychmiast zabrać małą do teściów, a samochód zdechł. Za nim dotelepię się autobusem w te i z powrotem, będzie południe. Musisz lecieć sam. Aha, zahacz po drodze o drukarnię, trzeba odebrać wstępną wersję plakatu dla skośnookich. I Malczewski się rozłączył. „Wszyscy dzisiaj kończą rozmowy nie pytając mnie o zdanie”, Tomek wcisnął telefon do kieszeni. „Co za dzień!” Kiedy wybiegał z drukarni zostało mu dwadzieścia minut. Nie zdążył nawet obejrzeć plakatu. Projektował Malczewski, chyba wiedział, co robi. Tomek zdyszany dobiegł do przystanku i spojrzał na rozkład. Za trzy minuty przyjedzie właściwy autobus, dobra nasza! Tubę z plakatem wcisnął pod pachę, wbił ręce w kieszenie i zaczął przytupywać, żeby trochę się rozgrzać. Przemierzył wysepkę wzdłuż i wszerz. Osiem na trzy kroki. Wytupał cały śnieg z obuwia, co trzydzieści sekund sprawdzał godzinę. Nagle do głowy przyszła mu straszna myśl. - Przepraszam – zagadnął stojącą obok kobietę – czy trzydziestka dwójka już jechała? - Nie - burknęła – ja czekam jeszcze na ten sprzed pół godziny. Tomasz jęknął. No to koniec. Komunikacja padła. Zresztą, czemu się dziwić? Służby miejskie wykorzystały budżet na początku grudnia. Nie było piasku, soli, ani benzyny dla pługów. Na drogach tworzyły się gigantyczne korki. Czekał, dopóki zegar nie pokazał dziesiątej. „Po mnie”, pomyślał. „Trudno, mam przynajmniej wolne. I nie muszę się martwić, że w przedszkolu grypa”, dodał uśmiechając się w duchu. Nagle zapachniało mu kawą i wiedział już, gdzie pójdzie. Pewna książka czekała właśnie na niego. Ruszył dziarsko w stronę centrum przypominając sobie, jak słodki może być biszkopcik maczany w lekkiej capuccino. |