nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Graal
ciąg dalszy z poprzedniej strony
4
Hwyl był wzburzony samym przypuszczeniem, że dziewczyna mogłaby należeć do jego szczepu.
– Przecież zapamiętałbym ją – oświadczył stanowczo – gdybym choć raz ją zobaczył… a nigdy jej nie widziałem. – Potrząsnął zdecydowanie głową. – Ona nie jest z naszego ludu.
– Cóż, może zna ją któryś z twoich poddanych… Na pewno pochodzi z jakiejś pobliskiej osady.
– Może – zgodził się z oporem Hwyl, po czym zwrócił się do dziewczyny: – Masz gdzieś tutaj krewnych?
Choć zwróciła na niego oczy, sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie usłyszała pytania. Zadał je jeszcze raz i ponownie odpowiedziała mu jedynie milczącym spojrzeniem.
– Słuchaj, dziewczyno – rzekł, zaczynając tracić cierpliwość – twoje milczenie nie wydaje mi się stosowne. Zapytałem cię uprzejmie i oczekuję odpowiedzi. Nikt tu nie zamierza zrobić ci krzywdy.
– Zaniechaj tego, panie – powiedziałem. – Sądzę, że jest głuchoniema. Nie wypowiedziała jeszcze ani jednego słowa, odkąd ją spotkałem. – A pragnąc jedynie dodać jej otuchy, wyciągnąłem rękę i lekko dotknąłem jej ramienia. – Niech Bóg zlituje się nad jej duszą, wielkie to dla niej utrapienie.
Choć bardzo lekki, mój dotyk wywołał zdumiewającą reakcję. Dziewczyna cofnęła się gwałtownie, jakby moje palce oparzyły ją dotkliwie. Przycisnęła ramię do piersi, wytrzeszczając oczy i rozcierając miejsce, którego dotknęła moja ręka. Potem odstąpiła ze trzy kroki i zaczęła się trząść jak osika, a oczy stanęły jej w słup, tak że widać było same białka. Usta rozwarły się, jakby chciała krzyknąć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Nagle zachwiała się i upadła na ziemię, gdzie zaczęła się wić jak w straszliwej męce.
– Przynieście wody! – zawołałem, klękając przy niej. – Szybko!
Hwyl posłał wartownika po wodę. Gestem wezwałem Peredura i Tahlata.
– To przez ten upał – powiedziałem. – Musimy położyć ją w cieniu.
– Zanieście ją do dworu – rzekł Hwyl, zmierzając ku drzwiom.
Zanim obaj rycerze zsiedli z koni, ja już ją podniosłem i ruszyłem za nim. Kosztowało mnie to wiele wysiłku, bo dziewczyna nadal miotała się jak szalona. Czułem, że mięśnie jej pleców i ramion są twarde i napięte jak żelazne obręcze. Udało mi się jakoś dojść do drzwi i wnieść ją do środka.
Hala była wysoka i pozbawiona okien, więc panowała w niej ciemność i o wiele większy chłód niż na zewnątrz. Wzdłuż jednej ściany ciągnął się rząd posłań, oddzielonych od siebie wiklinowymi przepierzeniami. Zaniosłem dziewczynę do najbliższej przegrody i złożyłem na posłaniu z siana, a sam stanąłem nad nią, przyglądając się bezsilnie konwulsjom, jakie wstrząsały jej młodym ciałem.
Pojawiły się dwie kobiety z dzbanem wody i jakimiś szmatami. Jedna uklękła przy dziewczynie i oparła jej głowę na swoim podołku, a druga zaczęła zwilżać jej czoło mokrą ścierką. Dało to pewien skutek, bo konwulsje ustały, choć nadal drżała na całym ciele, a oczy miała zamknięte.
– Idźcie i zajmijcie się swoimi sprawami – powiedziała kobieta trzymająca dzban z wodą. – Zaopiekujemy się nią, a jeżeli coś się zmieni, damy znać.
Podziękowałem jej uprzejmie i wezwałem do siebie Tahlata, polecając mu zająć się końmi. Hwyl sprzeciwił się jednak temu, mówiąc:
– Nie troszczcie się o zwierzęta, szlachetni panowie. Ket dopilnuje, by je napojono i uwiązano w cieniu. Zapraszam do stołu. Wypijmy razem czarkę lub dwie.
Tak więc zasiedliśmy z Hwylem przy stole w końcu hali, gdzie przy długim palenisku stało wielkie dębowe krzesło z oparciami pokrytymi skórami trzech lub czterech jeleni. Natychmiast pojawił się chłopiec z czarą piwa, którą postawił na stole. Spojrzał pytająco na wodza, a kiedy ten kiwnął głową, odwrócił się i odbiegł od stołu.
– To Fin, mój siostrzeniec – wyjaśnił Hwyl. – Uczę go posługiwania w hali. Wszyscy, nawet nieco starsi od niego, poszli za Urienem, aby walczyć na południu, ale skoro wy tu jesteście, zapewne niedługo powrócą. – Podniósł czarę, upił trochę piwa i podał ją mnie, mówiąc: – Witajcie, przyjaciele. Czujcie się przy tym palenisku jak u siebie w domu, jak długo zechcecie tu pozostać.
Łyknąłem – piwo było chłodne, ciemne i słodkie – i z wielkim oporem oddałem misę Tahlatowi.
– Twoja gościnność podnosi mnie na duchu – powiedziałem wodzowi. – Dawno nie piłem tak wybornego piwa. Już teraz żałuję, że nie będziemy mogli zostać tu dłużej.
Znowu puścił czarę w obieg i rzekł:
– Radzi jesteśmy z waszych odwiedzin, krótkich czy długich. Zupełnie nie wiemy, co dzieje się na południu.
Szybki i mocny cios jest zawsze najlepszy, pomyślałem, biorąc głęboki oddech.
– Nowiny nie są dobre – powiedziałem. – Wojna się skończyła, ale jej cena okazała się wysoka.
– Obawiałem się tego – mruknął ponuro Hwyl. – Czy Urien poległ?
– Nie – odrzekłem, wdzięczny mu za to, że sam skierował rozmowę na ten temat i to w sposób, który umożliwiał mi powiedzenie tego, co powiedzieć musiałem. – Nie, Urien żyje… choć może wolałby polec na polu bitwy.
Hwyl zmarszczył czoło.
– A cóż może być gorszego od śmierci? – zapytał podejrzliwym tonem.
– Hwylu – rzekłem – twój pan został wygnany z Brytanii. – Zamilkłem na chwilę, po czym zacząłem mu wyjaśniać: – Urien wystąpił przeciw najwyższemu królowi i przystał do buntowników. Artur zdławił rebelię, a jej przywódcy zostali wygnani do Armoryki. Urien już nie powróci do Hregedu.
Hwyl wpatrywał się tępo w stół, kręcąc głową i mrucząc coś do siebie. Mogłem mu zaoszczędzić tej wieści i pozwolić, by poznał ją dopiero na radzie wodzów, ale wiedziałem, że gdybym był na jego miejscu, wolałbym poznać najgorsze jak najwcześniej, tak żeby ostrzec wszystkich w osadzie i poczynić jakieś plany.
– Przykro mi, że przynoszę ci tak złe wieści – ciągnąłem, szykując się do ostatecznego ciosu. – Ziemie wszystkich, którzy przyłączyli się do buntu, zostały przejęte przez najwyższego króla, a ten już przekazał je w inne ręce.
Wódz podniósł głowę. Twarz mu poszarzała z odrazy.
– Złe to wieści – wycedził, kręcąc powoli głową. – A to dopiero początek. – Spojrzał na mnie z bezsilną rozpaczą, po czym znowu opuścił głowę i wbił wzrok w stół. – Bóg mi świadkiem, że zawsze bałem się najgorszego.
– Aż nadeszło…
– Niestety, Urienowi zawsze brakowało stałości. Już jako chłopiec był zmienny i lekkomyślny… Nie przypominał swego ojca. Zawsze miałem nadzieję, że w końcu zmądrzeje i ustatkuje się, ale nie… wyrósł na człowieka upartego i niestałego, pozbawionego roztropności. To złe cechy u każdego mężczyzny, ale prawdziwie zgubne u tego, kto dzierży władzę. Ale wciąż miałem nadzieję… – Spojrzał na mnie posępnie, a potem dodał ochrypłym głosem: – Wstyd mi i żal, że został naszym panem.
– I mnie z tego powodu przykro.
Hwyl starał się opanować, ale z trudem mu to przychodziło, więc tylko pokiwał głową. Peredur wyciągnął do mnie czarę, wskazując, bym podał ją wodzowi, co też uczyniłem. Hwyl przyjął ją i wypił do dna.
– Zła to nowina dla ciebie, nie przeczę – powiedziałem – ale nie musi oznaczać takiego nieszczęścia, jakiego się obawiasz.
– Nie musi? – zapytał z nadzieją. – Jeśli jest jakiś sposób, by cofnąć wyrok, panie, błagam cię, wyjaw mi go.
– Jest taki sposób, jeśli tylko wyrazisz nań zgodę. Człowiek, który otrzymał włości Uriena, nie pragnie stąd nikogo wypędzać. Powiedział, że każdy, kto zechce tu pozostać, może to uczynić. Obiecał, że wszystkich miejscowych otoczy taką samą opieką jak swój własny lud.
Mniemając, że dostrzegł rychłe wybawienie z nie lada kłopotów, Hwyl natychmiast się tego uchwycił.
– A więc zostaniemy! Na Boga, zostaniemy!
– Poczekaj, aż usłyszysz wszystko – ostrzegłem go. – Możesz zmienić zdanie, kiedy powiem ci resztę.
– A więc powiedz mi wszystko, panie. Nie wierzę, bym miał usłyszeć coś gorszego od tego, co już usłyszałem.
– Dowiedz się więc, że człowiek, o którym mówię, nie jest Brytem.
– Nie? – Hwyl zmarszczył czoło. Przez chwilę rozmyślał, wyobrażając sobie najgorsze, a potem zapytał: – A więc to Irlandczyk, tak?
– Nie, to nie Irlandczyk. – Peredur i Tahlat wiedzieli, co usłyszą, i twarze im stężały, jakby oczekiwali ciosu. Nie było innego sposobu, musiałem wypowiedzieć okrutną prawdę. – To wódz wrogów, z którymi walczyliśmy na południu.
– Boże litościwy… – wydyszał wstrząśnięty Hwyl.
Pozwoliłem, by to w siebie wchłonął, żałując, że nie mamy już piwa, by przepłukać tę potrawkę z kamieni.
– Nazywa się Mercja i jest panem pokonanych przez nas Wandalów. Ich król, który wypowiedział wojnę Brytanii, poległ, a w zamian za pokój jego wodzowie przysięgli wierność Arturowi. Mercja pragnie osiedlić swój lud na ziemiach niezamieszkanych, zamierza pobudować tu własne osady i warownie. Co więcej, ów Mercja przysiągł, że nie weźmie niczego, czego nie otrzyma z dobrej woli, i będzie dbał o pokój między jego ludem i Brytami, którzy pozostaną na tych ziemiach.
Hwyl milczał przez dłuższą chwilę, oswajając się z tym, co powiedziałem.
– Możemy tu pozostać?… Czy to pewne? – zapytał w końcu.
– To Mercja złożył takie przyrzeczenie… Ja nie mogę za niego ręczyć. Nie musisz jednak odpowiadać mi teraz. Naradź się ze swoim ludem. Wezwij innych wodzów i porozmawiaj z nimi.
– Jeśli porzucimy nasze ziemie, dokąd pójdziemy?
– Nie obiecujemy wam ziemi gdzie indziej.
– A więc tak się rzeczy mają – stwierdził z goryczą Hwyl. – Albo pozostaniemy i będziemy żyć pod władzą wroga, albo staniemy się podobni Piktom, wędrując z miejsca na miejsce bez domu i paleniska.
Nie chciałem pozwolić, by jego rozgoryczenie przerodziło się w ślepy gniew.
– W istocie, tak się rzeczy mają, Hwylu. W imieniu Pendragona wzywam ciebie i twoich wodzów na radę. Będą na niej wszyscy, których ziemie zostały przejęte przez króla. Wówczas udzielisz nam swej odpowiedzi.
Dałem znać Peredurowi i Tahlatowi, że czas odejść. Powstali natychmiast, a ja poleciłem im przygotować konie.
– Nie zostaniecie na noc? – zapytał Hwyl, ale ciepło gościnności wyraźnie ostygło. Zwiesił ramiona i przygarbił się, jakby z trudem dźwigał ciężar żalu i tak srogiej sprawiedliwości.
– Już dość zakłóciliśmy spokój tego miejsca – odrzekłem. – Myślę, że powinniśmy zostawić cię samego, byś przemyślał to, co ci powiedziałem.
Hwyl nie oponował. Kiwnął tylko głową i powiedział:
– Tak będzie najlepiej.
Powiedziałem mu, kiedy i gdzie ma się odbyć rada i ruszyłem do wyjścia. Wyprowadził mnie z hali, obok miejsca, w którym leżała dziewczyna. Dwie kobiety, które się nią opiekowały, powstały na nasz widok.
– Teraz mocno zasnęła – powiedziała starsza.
– Czy to słońce? – zapytałem.
– Pewnie tak… No i chyba nic nie jadła od paru dobrych dni.
– Zbierała grzyby, kiedy ją spotkaliśmy.
Kobieta spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Te? Wystarczyłby jeden, żeby zabić konia – powiedziała takim tonem, jakbym powinien o tym wiedzieć.
– Co mamy z nią zrobić? – zapytał Hwyl.
– Może tu zostać?
– Wiem jedno: że nie jest stąd – oświadczył stanowczo Hwyl.
– Krewni mogą jej szukać – powiedziała starsza kobieta. – Ale w tym stanie daleko nie zajdzie.
– Moglibyście zaopiekować się nią przez parę dni i zabrać ją ze sobą na radę. Będą tam ludzie z innych osiedli, może ktoś ją rozpozna.
– Tak uczynimy – rzekł krótko Hwyl. – Odejdźcie w pokoju.
– Żałuję, że poznaliśmy się w takich okolicznościach – powiedziałem mu. – Bardzo mi przykro.
Wódz pokręcił głową.
– To Urien sprowadził na nas to nieszczęście, nie ty, panie. Muszę pomówić z ludźmi i postanowić, co uczynimy. Przybędziemy na radę i damy odpowiedź.
Opuściliśmy warownię, pozostawiając w niej tęskne wspomnienie o chłodnym piwie, i ruszyliśmy kłusem, pragnąc przebyć jak najwięcej drogi przed zapadnięciem zmroku. Wieczorem rozbiliśmy naprędce obóz i spaliśmy pod gwiazdami. Długo jednak nie mogłem zasnąć, myśląc o dziewczynie napotkanej w lesie, bo dziwne to było spotkanie. Nie wiedziałem wówczas, że czekają nas jeszcze dziwniejsze wydarzenia.
powrót do indeksunastępna strona

55
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.