Na cześć poległych kawalerzystów Darricka zapłonęły pogrzebowe stosy. Ciała akolitów, WiedźMistrzów, strażników świątyni i Wesmenów palono razem na rogu placu. Powietrze wypełniał kwaśny zapach i pył pozostały po bitwie. Tuż obok piramidy, która – jak zapewnili magowie Darricka – znajdowała się dokładnie w centrum Parvy, generał i wojownicy Kruków czekali na południe. Żywa rozmowa ustąpiła miejsca sporadycznym uwagom, a potem wszyscy zamilkli. Na zbroczonym krwią bruku Parvy pojawiła się duża, ciemna plama o ostrych krawędziach. Cień rzucany przez szczelinę pokrywał obszar o jednym boku długości około pięciuset kroków i drugim – jakiś trzystu, o ile w ogóle w przypadku nieregularnego cienia można było mówić o jakichkolwiek bokach. Wydawał się być mniej więcej dziesięciokrotnie większy od samej szczeliny. Bezimienny, pod okiem dwóch magów Darricka, specjalistów od Połączenia, zaznaczył zacieniony obszar w czterech punktach. Wcześniej już zgodzili się, że południe będzie wyznaczał moment zniknięcia cienia ze wschodniej ściany piramidy. Bezimienny wyprostował się. – Zrobione. Dziś oczywiście już nic się nie dowiemy. Jutro podobnie. Nie będziemy mieli pojęcia o tempie powiększania się szczeliny, dopóki nie poczynimy pomiarów przez co najmniej tydzień. Czy wszyscy zgadzają się co do obliczeń? Magowie i Darrick pokiwali głowami. Po chwili dołączył do nich Will. Thraun tylko wzruszył ramionami. – Hirad? – Bezimienny uśmiechnął się. – Na żarty ci się zbiera? – warknął Hirad, ostrzej niż zamierzał. Bezimienny podszedł do niego. – Przepraszam. Coś nie w porządku, prawda? – Taki mały szczegół – odpowiedział barbarzyńca. – W końcu dzisiaj zwyciężyliśmy coś, co wydawało nam się największym zagrożeniem dla Balai, po to tylko, by odkryć, że za rogiem czai się coś gorszego. I co ma być w porządku? Bezimienny położył rękę na ramieniu Hirada i odwrócił go tyłem do obserwujących ich Willa i Thrauna. – To jedna sprawa. Co jeszcze? – Hirad patrzył na niego w milczeniu. – Daj spokój, Hirad. Znam cię od dziesięciu lat. Nie udawaj, że to wszystko. Nie przede mną. Hirad odwrócił głowę, spoglądając w stronę trzech magów Kruków i Stylianna, którzy rozmawiali przy ognisku. – Będziemy musieli tam przejść – powiedział cicho, marszcząc czoło. – Sha-Kaan mówił, że szczelinę trzeba zamknąć od tyłu do przodu, czy jakoś tak. Erienne zrozumiała. Ale… – Wiem – przytaknął Bezimienny. – Bezimienny, ja nie wiem, czy potrafię… – Będę tuż obok ciebie. Wszyscy będziemy. Jesteśmy Krukami. Hirad roześmiał się. – W takim razie przynajmniej umrę w dobrym towarzystwie. – Nikt nie umrze, Hirad. A na pewno nie ty. Masz więcej żyć niż kot. – To moje przeznaczenie – Hirad wzruszył ramionami. Bezimienny spojrzał na niego ponuro. – Nie wiesz nic o przeznaczeniu – powiedział powoli i spokojnie. Hirad przygryzł wargę, przeklinając się za długi język. Bezimienny był kimś, dla kogo to słowo miało prawdziwie gorzkie znaczenie. – Jak się czujesz? – zapytał. – Pusty i samotny – westchnął wojownik. – Jakbym stracił coś bardzo cennego – patrzył na grupę Protektorów badających ciało smoka. – Nie możesz mieć pojęcia, jak to jest. Czuję ich obecność, ale nie jestem w stanie się do nich zbliżyć. Nie tak naprawdę. Oni znają mnie jako jednego ze swoich, ale tego nie rozumieją. Choć istnieję, znajduję się poza ich pojmowaniem. To tak, jakbym nie był ani Protektorem, ani wolnym człowiekiem. – Bezimienny zdjął rękawicę i kciukiem podrapał się po czole. – Nie wiesz, czym naprawdę jest dusza, dopóki jej nie stracisz. – Ale nie chciałbyś być nadal jednym z nich, prawda? – Hirad także patrzył teraz na Protektorów. Wojownicy Xetesku, którym odebrano śmierć, których związano magią, by służyli kolegium i których dusze usunięto z ciał, ale nadal utrzymywano przy życiu. Utrzymywano, by potem zgromadzić je w Zbiorniku Dusz, głęboko w katakumbach Xetesku, tam gdzie demony mogły ich dosięgnąć i ukarać za ewentualne nieposłuszeństwo. Bezimienny powiedział, że to właśnie było jednocześnie chwałą i tragedią istnienia jako Protektor. Nigdy tak silnie nie czuł bliskości innych ludzi. Dusze mieszały się w Zbiorniku, pozwalając na perfekcyjne współdziałanie w ciele – całkowita jedność, porozumienie na najbardziej podstawowym poziomie, czyniące z nich niesamowitą potęgę. Tylko że przez cały czas Demoniczny-Łańcuch, łączący ciała z esencją dusz, pozostawał potencjalnym źródłem niekończącego się bólu. Żaden Protektor nie mógł powrócić do poprzedniego życia, chociaż pamiętał każdy jego szczegół. Hebanowe maski, jakie nosili, miały jednocześnie przypominać i ostrzegać. Protektorzy należeli do Xetesku. Nie mieli własnej tożsamości. Tak nakazywała umowa Ciemnego Kolegium z demonami. Hirad poczuł zimny dreszcz. Bezimienny był przecież jednym z nich, dopóki Laryon, xeteskiański Mistrz, który sam wierzył w koniec Powołania, nie poświęcił swego życia, by uwolnić Kruka spod jarzma Ciemnego Kolegium. Jednak dziedzictwo pozostało. Czas, jaki Bezimienny spędził w Zbiorniku Dusz, sprawił, że wojownik pozostał na zawsze związany z pozostałymi pięciuset Protektorami. Chociaż jego dusza znajdowała się na powrót w ciele i choć mógł teraz żyć bez maski na twarzy i bez lęku przed torturami demonów, Hirad wiedział, że jego przyjaciel nigdy już naprawdę nie będzie wolny. Widział to w jego oczach. Mimo iż Bezimienny śmiał się, żartował i troszczył jak zawsze o przyjaciół, czegoś jednak brakowało. Został zraniony, kiedy odcięto go od jego braci. Hirad wątpił, by ta rana kiedykolwiek się zabliźniła, a to oznaczało, że Bezimienny miał już zawsze dźwigać na barkach ciężar straty. – Hmm? – Bezimienny najwyraźniej nie usłyszał pytania Hirada. – Powiedziałem, że przecież nie chciałbyś być nadal Protektorem, prawda? – powtórzył barbarzyńca. – Nigdy nie będę w stanie we właściwy sposób opisać, co straciłem, kiedy moja dusza z powrotem znalazła się w ciele, ale odzyskałem także moje dawne życie, a było to życie, jakie kochałem i jakie wybrałem. Nie, nie chciałbym już nigdy być Protektorem, ale też nie będę żądał uwolnienia tych, którzy nadal służą Powołaniu. Niektórych zabiłby sam wstrząs związany z powrotem do świata. Już od tak dawna ich dusze znajdują się w zbiorniku, że przeszłość straciła dla nich znaczenie. Musieliby najpierw chcieć się uwolnić. Hirad pokiwał głową. Wydawało mu się, że w końcu zrozumiał. Spojrzał w górę na zakłócającą spokój nieba szczelinę. Jej brązowa, przetykana białymi pasmami powierzchnia przypominała oko złowrogiego boga łypiącego z otchłani na Balaię. – To chyba jednak zadanie na później – powiedział Hirad. – Chodźmy, zobaczymy, co też wydumali nasi magowie. W noc, podczas której otoczony pancerzem zwycięstwa i odurzony obietnicą podboju powinien spać głębokim i spokojnym snem, Tessaya spał bardzo niewiele. Słowa grubego żołnierza powodowały ciągły niepokój, wdzierały się do snów i przerywały spoczynek. Darrick. Już dziewięć lat temu, kiedy zdobycie Kamiennych stało się kolejno marzeniem, pragnieniem, a w końcu kluczem do potęgi, generał był cierniem w oku Wesmenów. A jednak nadal żył, a ponadto był kluczową postacią w bitwie, w której wodna magia zdziesiątkowała na przełęczy siły Wesmenów zaledwie kilka dni temu. Darrick. Przez przełęcz i prosto na terytorium jego ludu. Do Parvy, gdzie WiedźMistrzowie byli najsilniejsi i gdzie zostali pokonani. Bez wątpienia usunięcie ich wpływu było powodem do radości. Choć połączyli plemiona i dali im siłę do walki, układ z nimi był stanowczo nierówny, skoro oznaczał poddanie się wodzów plemion pod władzę czarowników. Teraz, kiedy odeszli, a moc szamanów – która z pewnością pomogła w inwazji – została na powrót zredukowana do władzy proroków, przewodników duchowych i znachorów, wodzowie mogli powrócić na należne im pozycje. A jednak każdy, komu udało się doprowadzić do upadku potęgę WiedźMistrzów, stanowił zagrożenie, które zignorowałby jedynie głupiec. Tessaya zastanawiał się, czy miejsca rządzących Wesmenami tyranów nie zajęło jeszcze większe zagrożenie dla jego życia i pozycji władzy. Pomimo to siedział teraz na łóżku w całkowitej ciszy, jaka panowała wczesnym rankiem w Kamiennych Wrotach, z kubkiem wody, mającej ulżyć obolałej głowie, i nie mógł pozbyć się uczucia podziwu i szacunku. Szacunku dla Darricka, jego jeźdźców i dla Kruków. Ci ostatni, z pewnością niewiele starsi od niego samego, igrali ze śmiercią z niezwykłą odwagą i kunsztem. Uśmiechnął się. Należeli do tego rodzaju wrogów, jakich potrafił zrozumieć, a więc i pokonać. To był jego as w rękawie, musiał jednak zagrać nim właśnie teraz. Wiedział, gdzie najprawdopodobniej się znajdują, a Parva leżała ponad dziesięć dni drogi od Kamiennych Wrót. Ponadto jakiekolwiek przejście na wschód musiało być niezwykle trudne, jeżeli nie niemożliwe. Tessaya znów się uśmiechnął, w końcu rozluźniając się nieco. Choć Darricka należało uważnie obserwować, przynajmniej na razie mógł to robić na odległość. Mając już spokojny umysł, wódz plemion Paleon zwalczył sen. Zbliżał się świt, a pozostało jeszcze wiele do zorganizowania. Tessaya pragnął podboju całej Balai, a do tego potrzebował sprawnej komunikacji między armiami. Po zniknięciu WiedźMistrzów wiadomości nie mogły być już przesyłane poprzez szamanów. Twarz Tessayi ponownie rozjaśnił uśmiech. Mogli nareszcie powrócić do dawnych, tradycyjnych sposobów: znaki dymne, proporce, ptasi posłańcy. Tessaya przewidział taką możliwość. Pomimo usilnych starań szamanów, by go od tego odwieść, zabrał ze sobą ptaki i swoim generałom doradził podobnie. Jego dalekowzroczność miała teraz zapewnić szybką i skuteczną komunikację, ale najpierw żołnierze musieli zawieźć ptaki do każdej wesmeńskiej twierdzy we wschodniej Balai. I to było ryzykowne. Jeżeli jednak miał rację i siły Wschodu zostały zniszczone na całej linii Czarnych Szczytów, jeźdźcy mogli spokojnie dostarczyć ptaki na miejsce i odtworzyć sieć komunikacyjną. Tessaya kazał strażnikom przywołać jeźdźców, szybko przywdział koszulę i skórzane spodnie i wyszedł im naprzeciw na spękaną ziemię przed gospodą w Kamiennych Wrotach. Ranek był jasny i spokojny. Chłodna, ale delikatna bryza wiała od strony Czarnych Szczytów wznoszących się ponurą, ciemną ścianą na wprost od miejsca, gdzie stał, i ciągnących się ku północy i południu, by opaść dopiero przy morskim brzegu. Od zawsze nienawidził tych gór. Gdyby nie ten wybryk natury Wesmeni już wieki temu splądrowaliby Wschód i magia nigdy by się nie narodziła. Duchy musiały być im nieprzyjazne, kiedy wznosiły ten skalisty łańcuch jako wyzwanie i barierę dla wesmeńskich podbojów. Słysząc za sobą kroki, Tessaya odwrócił ogorzałą i osmaganą wiatrem twarz od czarnej ściany skał. Nadchodzili jego jeźdźcy, a z nimi Arnoan, szaman. Tessayę opanował gniew. Choć bardzo cenił Arnoana, musiał go stanowczo odsunąć od podejmowania decyzji. Podbój był dziedziną wojowników, a nie znachorów. – Panie – odezwał się Arnoan, pochylając głowę. Tessaya rzucił mu przelotne spojrzenie, a potem skupił się na posłańcach. Sześciu sprawnych i szczupłych mężczyzn, wybornych jeźdźców pośród narodu, w którym prawo do konnej jazdy tradycyjnie należało się jedynie szlachetnie urodzonym. – Trzech na północ, do lorda Senedai, trzech na południe do lorda Taomi – rozkazał Tessaya, bez żadnego wstępu. – Rozdzielicie ptaki po równo pomiędzy siebie. Na północ jedźcie w stronę Julatsy, na południe w kierunku Blackthorne. Macie zaledwie cztery dni na odnalezienie naszych armii. Nie wolno wam zawieść. Wiele z nadchodzących bitew zależy od waszego zadania. – Nie zawiedziemy cię, panie – skłonił się jeden z posłańców. – Szykujcie się. Ja przygotuję wiadomości, które zaniesiecie. Wróćcie tu za pół godziny. – Tak, panie – odpowiedzieli mężczyźni i biegiem ruszyli w stronę stajni znajdujących się po wschodniej stronie osady. – Arnoan, na słowo. – Oczywiście, panie. Tessaya gestem pokazał szamanowi, by wszedł do gospody przed nim. Zasiedli przy tym samym stole, przy którym rozmawiali poprzedniego dnia. – Wiadomości, panie? – Tak, ale potrafię sam je sformułować. Arnoan zareagował, jakby otrzymał policzek. – Tessayo, taka jest tradycja Wesmenów, że szamani, z racji pozycji starszych, doradzają lordom wojownikom – stary szaman zmarszczył brwi. – Zapewne – odpowiedział Tessaya. – Ale to nie jest sprawa plemienia. To wojna i dlatego wyłącznie lordowie będą decydować w sprawach wojennych, samemu wybierając sobie, kto i kiedy ma im doradzać. – Ale przecież od powrotu WiedźMistrzów szamani zdobyli ogromny szacunek pośród plemion – zaprotestował Arnoan, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. – Ale teraz nie ma już WiedźMistrzów, a szacunek, o którym mówisz, wynikał głównie z lęku przed nimi. Nie posiadacie już magii, nie władacie mieczem i nie macie pojęcia o ciężarze prowadzenia wojny. Ani na pierwszej linii, ani na stanowisku dowodzenia. – Tessaya twardo obstawał przy swoim. – Odsyłasz mnie, panie? |