Tessaya pozwolił, by wyraz jego twarzy złagodniał. – Nie, Arnoanie. Jesteś moim starym i zaufanym przyjacielem i jako takiemu daję ci możliwość zajęcia właściwego miejsca, poza centrum uwagi naszych ludzi. Kiedy będę potrzebował twej rady, poproszę o nią. Do tego czasu jednak, proszę, powstrzymaj się od dawania rad, a za to przyjmij jedną ode mnie. Czas dominacji szamanów zakończył się wraz ze zniszczeniem WiedźMistrzów. Zakładanie, że wasz wpływ na Wesmenów jest nadal silny, mogłoby się okazać niebezpieczną i kosztowną pomyłką. – Jesteś całkowicie przekonany o zniszczeniu WiedźMistrzów. Ja nie do końca – wyraził wątpliwość Arnoan. – Wszyscy widzieli dowód na to. A także lęk w waszych oczach, kiedy odebrano wam magię. Nie próbuj mnie więc przekonywać, że jest inaczej. Arnoan odsunął gwałtownie krzesło i wstał z gniewnym błyskiem w oku. – Pomogliśmy wam. Bez szamanów byłbyś nadal po zachodniej stronie Kamiennych Wrót, marząc tylko o podbojach i chwale. Teraz, gdy je dostałeś, odrzucasz nas. To także może się okazać kosztowną pomyłką. – Grozisz mi, Arnoanie? – zapytał ostro Tessaya. – O nie, panie. Ale zwykli ludzie, mężczyźni i kobiety, wierzą w nas i darzą nas szacunkiem. Odsuń nas, a możesz stracić ich poparcie. Tessaya parsknął śmiechem. – Nikt was nie odsuwa, a ja sam wierzę w was nie mniej niż każdy Wesmen – powiedział. – Ale macie bardzo krótką pamięć, a ja nie. Jestem szczerze wdzięczny tobie i twojej kaście za to, co uczyniliście. Ale to już koniec. Powracacie jedynie do swej pierwotnej roli – duchowych przywódców plemion. Władza nie jest dla szamanów, po to rodzą się lordowie. – Módl się zatem, by duchy nadal cię wspierały, lordzie Tessayo. – Nie potrzebuję duchów. Potrzeba mi taktyki, męstwa i umiejętności walki. A to wszystko już mam. Teraz zajmij się więc tymi, którzy naprawdę cię potrzebują, Arnoanie, a ja wezwę cię, kiedy przyjdzie na to czas. Możesz odejść. – Jest czas, kiedy wszyscy potrzebujemy duchów, panie. Nie odwracaj się od nich, ryzykując utratę łask. – Możesz odejść – powtórzył Tessaya. Lodowatym spojrzeniem odprowadzał szamana, kiedy ten opuszczał gospodę. W wyprostowanej, dumnej pozie kręcąc głową, jakby nie wierzył w to, co usłyszał. Żałując przez krótką chwilę ostrych słów, Tessaya zastanawiał się, czy zdobył sobie wroga w osobie starego szamana i czy ma to jakiekolwiek znaczenie. W końcu zdecydował, że nie ma. No, chyba żeby spróbowali go zabić. Chwilę później wydawał ostatnie wskazówki siedzącym już na koniach posłańcom. – Niezwykle ważne jest, bym otrzymał wszelkie szczegóły dotyczące siły, pozycji, mobilności i zaopatrzenia… tak naszych, jak i wroga. Chcę wiedzieć, kto, kiedy i komu może iść na odsiecz, a także, jak silny jest opór magiczny. Wszystko macie w rozkazach, ale radzę to zapamiętać, na wypadek gdybyście je utracili albo zostali rozdzieleni. Jest jeszcze coś. Ogłoście jasno i wyraźnie, że na mój rozkaz wszelkie informacje o Krukach, generale Darricku albo o oddziale-widmo mają być mi natychmiast przekazywane, poza regularnymi terminami raportów. Oczekuję, że powrócicie tu osobno, wioząc te same wiadomości, które zostaną wysłane za pomocą moich pierwszych ptaków. Przywieziecie także ptaki od lorda Taomi i lorda Senedai. Nie mogę ryzykować opóźnień na tym etapie wojny. Czy zrozumieliście wszystko, co powiedziałem? – Tak, panie. – Znakomicie – Tessaya skinął głową każdemu z nich. Była to oznaka szacunku dla ich odwagi, gdyż z pewnością będą jej potrzebować. Przez jakiś czas zamyślał skierować posłańców z powrotem przez Kamienne Wrota, a potem na północ i południe, by okrążyli góry przy zatokach Gyernath i Triverne. Wydłużyłoby to jednak czas podróży o co najmniej dwa dni. Nie miał aż tyle czasu. – Jedźcie z odwagą i wiarą w zwycięstwo wesmeńskich plemion. Niech duchy was strzegą. – Tessaya wyobraził sobie Arnoana słyszącego to ostatnie, wypowiedziane zresztą nieco sztucznie zdanie. – Panie – jeźdźcy zawrócili konie i popędzili w kierunku szlaku idącego z północy na południe. Następnie trzech ruszyło na północ, w stronę kolegiów, a trzech pozostałych na południe, kierując się do Blackthorne. Tessaya odwrócił się i ruszył przygotowywać fortyfikację Kamiennych Wrót. – Mam pomysł – odezwał się baron Blackthorne. Świt rozświetlił już wzgórze, gdzie odpoczywali jego ludzie. Teraz słońce zaglądało pod skalną półkę do jaskini służącej mu za punkt dowodzenia. Zimny kamień zaczął się powoli nagrzewać, a świeże poranne powietrze wtargnęło do przepełnionej wilgocią pieczary. Zapowiadał się dzień bez deszczu i za to Blackthorne był szczególnie wdzięczny niebiosom. Gresse odwrócił się w jego stronę. Starszy baron nadal siedział w jaskini. Siniaki i potłuczenia ciągnęły się od jego czoła, przez skronie, aż do podbitego oka i wyglądał, jakby na połowie twarzy nosił czarną maskę. Poza tym był blady, miał przekrwione oczy i wydawał się bardzo zmęczony. – Wymyśliłeś, jak zatrzymać to dudnienie w mojej głowie? – zapytał nieco niewyraźnie, głosem, którego słabość odzwierciedlała jego ogólną kondycję. Blackthorne uśmiechnął się. – Obawiam się, że nie. Ale chyba wiem, jak najszybciej dostać się z powrotem do mojego miasta. – Przydałby mi się odpoczynek w prawdziwym łóżku – westchnął Gresse. – Za stary już jestem, żeby sypiać na kamieniach. Blackthorne podrapał się po gęstej, czarnej brodzie i popatrzył na Gresse’a, czując nagły przypływ podziwu dla starszego barona. Już dawno uznał go za przyjaciela. Pośród członków Sojuszu Handlowego, tego chaotycznego organizmu, który zamiast rozstrzygać dysputy baronów, tylko je zaogniał, Gresse był jedynym, który dostrzegł niebezpieczeństwo, jakie stanowili Wesmeni. Był także jedynym, który nie bał się tego powiedzieć i jedynym, wierzącym w siebie na tyle, by wyruszyć na pomoc Balai. Teraz zaś walczył na czele ludzi, swoich i Blackthorne’a, wiedząc, że w tym samym czasie krótkowzroczni chciwi głupcy, tacy jak baron Pontois, plądrują jego ziemie. Otarł się o śmierć, kiedy czarny ogień wesmeńskich szamanów smażył ciała i kości ludzi i zwierząt. Jego własny koń padł pod nim i rzucił go prosto na skały, które stały się przyczyną obecnych obrażeń. Ale nadal żył i, na bogów, Blackthorne zamierzał dopilnować, by stary baron nie tylko przetrwał wojnę, ale i odzyskał swoje ziemie. W stosownym czasie. – Zmierzamy do Gyernath, jak sądzę? – zapytał Gresse. – Tak. Wesmeni z pewnością dotrą do Blackthorne przed nami, a nie mamy tylu ludzi, żeby samotnie oblegać i zdobywać miasto. W Gyernath wydamy odpowiednie rozkazy i z posiłkami popłyniemy do zatoki, żeby odciąć im zaopatrzenie. A z nadejściem kolejnych oddziałów możemy być z powrotem za murami Blackthorne w ciągu tygodnia. – Jeżeli armia Gyernath zgodzi się nam pomóc – zauważył Gresse. Blackthorne spojrzał na niego nieco podejrzliwie. – Mój drogi Gresse, nie anektowałem tego miasta bez powodu – powiedział. – Ich armia zrobi to, co powiem. – Nie mogę powiedzieć, że jestem kompletnie zaskoczony – odparł Gresse – ale Gyernath zawsze wydawało się być wolnym miastem. – Och, bo i jest nim – zapewnił go Blackthorne. – W jego granicach nie mam żadnej władzy. – Ale…- ciągnął dalej Gresse, z lekkim uśmiechem na ustach. – Ale podróże nie zawsze bywają bezpieczne… Na bogów, Gresse, mam ci to przeliterować. – A więc będziemy się układać. – Oczywiście. Jak już mówiłem, nie kontroluję rady miejskiej, ale mam poważny wpływ na społeczność kupiecką. – Do diabła, wiedziałem – powiedział Gresse, głosem bardziej pełnym podziwu niż irytacji. Sojusz wielokrotnie odmawiał potępienia twoich zatargów z lordem Arlenem. Teraz wszystko jest jasne. – Mój skarbiec jest pełen, jeśli o to ci chodzi. Albo raczej był. To zależy od tego, czego szukali Wesmeni. Blackthorne przykucnął obok przyjaciela, który pokręcił głową i uśmiechnął się lekko. – Chyba jestem jedynym uczciwym baronem, jaki pozostał. Blackthorne roześmiał się i poklepał go po udzie. – Ten gatunek wymarł i mów, co chcesz, nigdy mnie nie przekonasz, że jesteś jego ostatnim, zagubionym przedstawicielem. Moi ludzie nieraz doświadczyli twego rodzaju uczciwości na przełęczy Taranspike. – To bardzo zdradzieckie miejsce – Gresse uśmiechnął się szeroko. – Zatem powiedz mi, że nie pobierasz opłat za przejazd przez Taranspike do Koriny. – Regularnie nie. Wybiórczo. – Ach, dziękujmy bogom! Nie wszyscy muszą płacić. – To zależy bardziej od przynależności i ładunku – powiedział starszy baron, zmieniając pozycję. – Ale nie zapominaj, że zapewniam bezpieczeństwo na całej przełęczy. – Pontois bez wątpienia odczuwa ciężar twoich wybiórczych opłat. – Jego sposób negocjowania pozostawia wiele do życzenia – zgodził się Gresse – ale jeżeli tylko wyjdziemy cało z tej awantury, wtedy odczuje ciężar czegoś większego od kilku złotych monet. Przy wejściu na skalną półkę pojawił się żołnierz. – Panie? – Tak. – Blackthorne wstał i otrzepał ubranie z kurzu. – Pełna gotowość. Oczekujemy rozkazu wymarszu. – Świetnie. Gresse, możesz jechać konno? – Jeżdżę na dupie, a nie na głowie. Żołnierz z trudem zdusił śmiech. Blackthorne pokręcił głową. – Uznaję to za odpowiedź twierdzącą – powiedział, a potem zwrócił się do żołnierza. – Tym żartem pewnie podzielisz się dziś przy ognisku, co? Ruszamy do Gyernath. Potrzebuję zwiadowców na przedzie obserwujących powrót Wesmenów do Blackthorne. My pojedziemy szlakiem południowo-wschodnim przy Sępim Dziobie. Ruszamy za godzinę. – Tak, panie. Blackthorne podszedł do krawędzi jaskini. Na wzgórzu panował intensywny ruch. Widział, jak żołnierz biegnie do oficerów, by przekazać rozkazy barona. Zewsząd słychać było wykrzykiwane polecenia. Ludzie podrywali się z ziemi, zakładali plecaki, siodłali konie. Garstka pozostałych magów zbiła się w jedną grupę. Na prawo jakiś żołnierz starał się uspokoić narowistego konia, a tu i ówdzie zapalono ogniska, by uczynić znośniejszymi ostatnie chwile umierających. Nie mogli nikogo zostawić. Stosy dla poległych zbudowano już poprzedniego wieczora. Baron uśmiechnął się zadowolony. Farmerzy, stajenni i regularni żołnierze sprawnie pracowali razem, szykując się do wymarszu. Następne tygodnie miały przypieczętować los całej baronii Blackthorne. Potrzebował ich. Jeśli uda im się zaalarmować Gyernath, obronić plaże zatoki i odzyskać miasto, południe uzyskałoby silną pozycję na własnym terenie, z której można by wkrótce zaatakować Wesmenów. Uśmiech zniknął z twarzy barona. Mimo tego wszystkiego, co zrobił i co planował, Balaia miała poważne kłopoty. Kamienne Wrota z pewnością były już w rękach Wesmenów. Kolegia mogły wkrótce paść, mimo że szamani zostali pozbawieni magii. On sam, baron Blackthorne, najpotężniejszy możnowładca we wschodniej Balai, stracił dom, a teraz włóczył się po skałach z armią złożoną z mieszczan, farmerów i poranionych, zmęczonych żołnierzy. Było coraz gorzej. Krucy zostali odcięci na zachodzie, większość wojsk na wschodzie stanowiły luźne oddziały będące albo garnizonami, albo narzędziami w rękach kłócących się baronów, dla których ważniejsze okazały się spory graniczne niż ratowanie kraju. A jakby tego było mało Korina, zawsze stroniąca od magów i ich Połączenia, prawdopodobnie pozostawała nieświadoma zagrożenia. I chociaż garnizon w Kamiennych Wrotach wysłał pewnie posłańców na wschodnie wybrzeże, potrzebowali oni co najmniej siedmiu dni, żeby dotrzeć na miejsce. Hordy Wesmenów mogły spustoszyć cały kraj, aż do wschodniego oceanu i, jak na razie, nikt nie był w stanie ich zatrzymać. – Na bogów, mamy poważne kłopoty. – Trafna uwaga – zgodził się Gresse z wnętrza jaskini. – Nie mówię tylko o nas, mam na myśli całą Balaię. – Trafna uwaga, tak czy inaczej. – Co my zrobimy? – zapytał Blackthorne, czując, jak ogrom problemu niczym lawina spadająca z najwyższych szczytów obraca w proch jego wiarę i pewność siebie. – Wszystko, co tylko będziemy w stanie, przyjacielu. Wszystko, co możemy – odpowiedział Gresse. – Ale po kolei. Pomóż mi wstać, dobrze? Sądzę, że nie powinniśmy opóźniać podróży do Gyernath bardziej niż to absolutnie konieczne. |