nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Bright Valley
ciąg dalszy z poprzedniej strony
- Co tu się dzieje? – zapytała zdejmując łokcie ze stolika i opierając plecy o oparcie krzesła.
- Tu? To znaczy gdzie? W Bright Valley? W Falls Dale? W życiu? We śnie? W głowie? Znajdź swoje odpowiedzi i wracaj – powiedział nagle w sposób stanowczy, budzący respekt. Teraz wydawał się dużo starszy, dużo poważniejszy.
- Skąd ty to wszystko wiesz? A skoro wiesz, to dlaczego nie masz mnie za wariatkę?
- Vero, ja też kiedyś stałem na nieznanej stacji kolejowej. Tylko że nie miałem do czego wracać. Idź do Ginger – wstał nagle.
Wiedziała, że to już koniec rozmowy. Nie czuła niepokoju. Już nie w tym samym stopniu, co kilka godzin temu. Jakby płynęła z prądem, dała się unieść morskiej fali. Lekko i ufnie. Czy to wystarczy? Wystarczy patrzeć i słuchać? Widzieć i rozumieć? Pozwolić, by to, co potrzebne w danej chwili wkładane było nam w dłoń, niesione niezbadaną siłą? Siłą przeznaczenia?
Chociaż w ciągu dnia było pogodnie i ciepło, na kremowy golf bez rękawów założyła płaszcz. Zrezygnowała z półbutów na rzecz ciepłych kozaków. Wieczór był spokojny. Księżyc grał pierwsze skrzypce na bezchmurnym niebie. Mimo to bezzasadnie żałowała, że nie ma parasolki albo jakiegoś nakrycia głowy. Włosy przyczesała gładko i spięła zieloną spinką. W lustrze widziała postać jasną i spokojną. Twarz nieomal promieniała bez śladu widocznego zmęczenia. Oczy odbijały każdy promień światła, jakby tkwiły w nich powstrzymane w ostatniej chwili łzy. Takie twarze mają wróżki z dziecięcych bajek. O nieskazitelnie czystej bieli, prawie nierealne. Po namyśle rozpięła włosy i kilkoma ruchami głowy rozrzuciła je na ramiona.
- Pani Swan, moja droga! W ogóle pani nie widać ani nie słychać… Zaczynałem się już martwić - Lytton zamknął z trzaskiem wielką księgę i wyskoczył zza kontuaru recepcji. Wydawało się, że jego jedynym zajęciem jest stanie na baczność w recepcji i przeglądanie rejestru gości, który pewnie zawierał dane sprzed pięćdziesięciu lat, biorąc pod uwagę fakt, że jak dotąd (niezależnie od tego, ile to trwało) Vera nie natknęła się na nikogo spoza personelu. Chyba sam przed sobą Lytton utrzymywał pozory, że ciągłe powitania i pożegnania nie pozwalały mu opuścić stanowiska pracy. Usiłując skupić na niej swój rozbiegany wzrok wyginał nerwowo palce. – Pani wyjeżdża?
- Skądże. Wybieram się na spacer.
Przez moment wahała się, czy nie zapytać go o Tilton Square, ale odstraszyła ją wizja kręcącej się z dezaprobatą głowy i podniesionych brwi.
- Na spacer? O tej porze? – trzask w lewym kciuku.
- Muszę zażyć nieco świeżego powietrza.
- Chyba trochę za ciepło się pani ubrała, doprawdy, przecież mamy iście wiosenną pogodę. Poza tym, proszę nie gniewać się za moją szczerość, ale trochę niepokoję się, że tak późno… Była już na ulicy, a Lytton jeszcze mówił do niej, czy może już bardziej do siebie, bo, pomimo że został sam, uznał za stosowne dokończyć swą myśl. Jakby to, co miał do powiedzenia zbyt ważne było, by przerwać w środku zdania. Może i tym razem, sam przed sobą, udawał, że przed chwilą nikt go nie zlekceważył. Idąc bez zastanowienia przed siebie czuła wyrzuty sumienia, nawet było jej go żal. To wyrzucane jak kule z karabinu słowa zaatakowały ją i swoją siłą wypchnęły za drzwi. W taki sposób wzburzona fala uderza w słabnące nogi każąc podbiec do brzegu. Nie była w stanie znieść tak wielkiej dawki uprzejmości i nieskoordynowanych ruchów ciała, którego każdy członek żył własnym życiem. Paradoksalnie w tej całej nienormalności to Lytton był symbolem zdrowego rozsądku, a to nie było jej w tej chwili potrzebne.
Śmiejące się oczy. Ciemnobrązowe. Prawie prosta linia gęstych, czarnych brwi. Niewielki, kształtny nos. Miękkie usta koloru dojrzałej brzoskwini. Skóra przypominająca barwę kawy z dużą ilością mleka. Nieznaczny, ledwie widoczny zarost. Stał oparty plecami o samotny zielony słup, na którym wisiała pozostałość jakiejś tablicy. Kiedy się do niego zbliżyła zaczął iść w tym samym kierunku, co ona, lecz wiadomo było, że to on zna drogę.
- Dobrze, że go nie zapytałaś – niski i ciepły, wzbudzający zaufanie głos. Taki, który sprawia, że przychodzą nam na myśl same miłe rzeczy na temat jego właściciela.
- Kim jesteś? – nauczyła się już nie tracić czasu na zdziwienie tym, co ją spotyka.
- Mam na imię Nathaniel. Zaprowadzę Cię tam, gdzie chcesz trafić. Wszyscy już zapomnieli, gdzie jest Tilton Square i każdy by Ci powiedział, że takiej ulicy nie ma. Ale to tylko złudzenie. Wszystko może być złudzeniem w Bright Valley. Nie sądzisz, że to wyjątkowo dobra nazwa dla miejsca, gdzie słońce tak wcześnie wstaje i późno zachodzi? Fascynuje mnie, jak promienie wczesnym rankiem przedzierają się przez szczeliny gór, które jakby z zamysłem rozstępują się, by je wpuścić do doliny. O zmierzchu, na zachodzie, z ociąganiem schodzą się pozwalając na zapadnięcie nocy.
- To dlatego zmieniono nazwę Falls Dale? – gdy skręcili w prawo w wąską uliczkę niebo nieznacznie ściemniało przybierając ciemnoszary odcień. Poczuła lekki powiew chłodu. Zabłąkana kropla deszczu ześlizgnęła się po jej policzku.
- Tak mówią. Ale kto by zmieniał nazwę tylko dlatego, że nie pasuje do miejsca? Tę historię już jednak słyszałaś, a za chwilę poznasz jej zakończenie.
- Co tutaj robisz?
- Jak już mówiłem, jestem tu dla ciebie. Czasem pomagam odnaleźć drogę tym, którzy zapuścili się zbyt daleko w swych wędrówkach albo zwyczajnie pobłądzili. Nie wszystkie wydarzenia są nieodwracalne.
- Zawsze ci się udaje?
- Tak. Nie. Sam nie wiem. Dawno temu chciałem kogoś odwieść od pewnej decyzji, bo sądziłem, że będzie tragiczna w skutkach. Niewykluczone, że to ja się myliłem.
- Jak to?
- Czasem wypadki są pozornie nieszczęśliwe. Gdyby mi się udało, może stałoby się coś znacznie gorszego? Jak w tej opowieści o tym, jak gospodarzowi umiera jedyna krowa. Nie rozpaczałby tak, gdyby wiedział, że śmierć przyszła z zamiarem zabrania jego żony, ale uległa namowie anioła.
- Nathan, znowu się wymądrza! – usłyszała cienki, ale łagodny głos, zmiękczający wypowiadane głoski, brzmiący melodyjnie.
Zatrzymali się przed jedną z kamienic. Dopiero teraz zauważyła, że okna domów były ciemne. Nie było w nich firanek ani kwiatów. Ganki były puste. Żadna z latarni stojących wzdłuż ulicy nie dawała światła. Skłębione chmury poruszały się nieznacznie pokrywając szczelnie niebo. Mimo to było dosyć jasno, jak o wczesnym świcie, choć prawdopodobnie minęła dopiero północ. Chodnik był mokry, ale deszcz nie padał. Jej włosy unosiły się, a poły płaszcza spiętego w talii paskiem rozchylały się na boki. Jednak nie czuła wiatru. Nie czuła chłodu, nie czuła wilgoci, choć logicznie rzecz biorąc, powinna. Brązowy liść zatrzymał się na jej prawym ramieniu. Ujęła go palcami, podnosząc lewą dłoń rozchyliła je a on pomknął w górę. Po chwili straciła go z oczu.
Na werandzie stanęła kobieta o trudnym do określenia wieku. Ani młoda ani stara. Nawet teraz, gdy Vera przestała zwracać uwagę na niezwykłość tego, co ją spotyka, kobieta przedstawiała widok dość wyjątkowy. Ubrana była w sięgające po kostki jasnoszare futro, zniszczone zimowe buty, takie, w których chodzi się po śniegu i czapkę z czerwonej wełny. Zeszła szybkim krokiem po schodach. Nathaniel przywitał się z nią jak z serdecznym przyjacielem.
- Kiedy da mi odpocząć? Nathan, ty niedobry chłopiec – pogroziła żartobliwie palcem i roześmiała się bezgłośnie.
- Obiecuję Ci, Ginger, że ona już jest ostatnia.
- Ech, za każdym razem to samo mówi! Szybko, bo zajęta.
Vera weszła za nią do wnętrza. Podłogę, ściany, nawet sufit, pokrywało jasne drewno. Na parapecie paliło się kadzidełko, w powietrzu czuć było delikatny różany zapach. Na środku stał niewielki stół i dwa krzesła. Na stole stał talerz z piernikami. Srebrny lukier na nich układał się w kształt gwiazdek. Ich ramiona były nierównych długości, jakby namalowane zostały przez bawiące się dziecko. Poza tym pokój nie zdradzał żadnych oznak obecności człowieka. Pod jedną ścianą stał stary kredens, kremowa farba tu i ówdzie odchodziła z powierzchni, za oszklonymi drzwiczkami widać było kilka pustych półek. Po drugiej stronie była mała umywalka i kafelkowy piec kuchenny na węgiel. Obie rzeczy przypominały wyposażenie wiejskiej kuchni z bardzo odległych czasów. Nad głową Ginger zaczął nagle zataczać kręgi maleńki ptak, by w końcu usiąść na jej prawej dłoni. Vera była pewna, że to ten sam, którego widziała za oknem w hotelu, mimo że teraz miał purpurowe cętki.
Ginger usiadła przy stole z ręką zgiętą w łokciu, odwróciła dłoń, a ptak przeskoczył na jej wewnętrzną stronę. Dopiero wtedy Vera uzmysłowiła sobie, po co tak naprawdę się tam znalazła. Zajęła miejsce naprzeciwko. Nie zauważyła wcześniej, że kobieta ma azjatyckie rysy.
- Lubi pierniki? – zapytała podsuwając talerz.
- Tak. Dziękuję – ciastko było miękkie, o słodkawo-ostrym smaku. Przyjemnie ogrzewało podniebienie, jakby było dopiero co wyjęte z piekarnika. Gdy wciągnęła powietrze, poczuła w nosie znajome szczypanie wszechobecnego imbiru.
- Matka powiedziała: musi odwrócić zdarzenie.
- Pani zna moją matkę?
- Ja nie znam nikogo. Ja tylko widzę. Nie przerywa. Matka powiedziała: moje brzemię i na nią sprowadzi kłopoty.
- Proszę? – Vera odczuwała rosnące napięcie, jakby czyjaś ręka zaciskała się na szyi.
To, do czego miała się przybliżyć, zdawało się oddalać w nieuchwytnym tempie. Dziwnie słowa mówione w dziwny sposób zaczęły ją przerażać. Ginger nie odrywała od niej wzroku. Vera siedziała wyprostowana bojąc się poruszyć. Oliwkowe oczy kobiety hipnotyzowały ją.
- Nie przerywa. Ojciec matki na ziemi się mylił, twój na ziemi cię nie ostrzeże.
- Ja naprawdę nic z tego nie rozumiem – powiedziała z rozpaczą, zaciskając palce na poręczach krzesła.
- Czego kochana nie rozumie? – powiedziała łagodnie Ginger marszcząc czoło. Pochyliła się nad stołem. - Duże pieniądze ma od matki. Ojciec matkę dawno chciał ostrzec przed tym, co ciebie spotkało. Twój mąż bez miłości. Ty nie wiedziała tego od razu. Potem zobaczyła go z inną kobietą. Oni myśleli, że ty nie będzie chciała żyć.
- I że się ciebie pozbędą twoimi rękami – postać Ginger na ułamek sekundy urosła nieznacznie i stała się jaśniejsza, otoczona świetlistą poświatą. Patrzyła oczami, które wyglądały jak oczy Very. Poruszała ustami, które wyglądały jak usta Very. Wydobywał się z nich kobiecy głos, ale dużo niższy, o mocnym, głębokim, jakby odbijało się po tafli jeziora, brzmieniu. – Możesz zobaczyć. Odwróć zdarzenie.
Nathaniel siedział na schodach. Gdy usłyszał jej kroki za sobą, powoli wstał, opierając dłonie na udach. Wyciągnął ramię i wziął z jej ręki płaszcz. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że w ogóle go ściągnęła, ani kiedy zrobiło się tak upalnie jak w letnią noc. A właściwie poranek. Linia horyzontu na zachodzie miała złocisty kolor i stopniowo rozjaśniała grafitową barwę nieba.
- Gotowa?
- Tak, chodźmy – obejrzała się za siebie, bo Nathaniel zwolnił kroku – Nie masz na myśli powrotu do hotelu, prawda?
- Nie, nie mam na myśli hotelu – położył dłoń na jej nagim ramieniu, lekko ściskając. Nie przeszkadzał jej ten gest. Wiedziała, że chce dodać jej otuchy. Miała nawet ochotę na jeszcze większą bliskość. Przez chwilę szła wpatrując się w prześcigające się raz po raz ostre czubki butów. Jego kroki były wolniejsze i dłuższe. Sznurówki kołysały się luźno, sięgając ziemi. Spodnie, które w świetle padającym z pokoju Ginger były zielone, teraz dostosowały się do otoczenia i przybrały ciemną barwę. Jasnobrązowa, prosta, sięgająca kolan kurtka była rozpięta. Pomyślała, że dobrze w niej wygląda. Tak swobodnie i elegancko zarazem. Napotkała jego spojrzenie. Uśmiechnął się, pokazując rząd równych, białych zębów. Kryjąc własne zakłopotanie, przyciągnął ją mocniej do siebie.
- Czy to nie krzepiące? Wiedzieć, że umarli nie są bardziej martwi od nas? Że nie są mniej żywi?
- A może bardziej? – powiedziała, próbując ogarnąć to, o czym myślała, że się nie da objąć myślami. Zmieścić w zwyczajnym, ludzkim odczuwaniu.
Nathaniel nie odezwał się, choć znał odpowiedź.
Nie potrafiła wychwycić momentu, w którym znalazła się pod Lyttons. Tak samo było, kiedy szli do Ginger. Moment wkroczenia na Tilton Square był równie trudny do wychwycenia. Podczas drogi, mając obok siebie dające przyjemne poczucie bezpieczeństwa ciało Nathaniela, była świadoma każdego ruchu i nagle stała naprzeciw niego przed wejściem do hotelu. Zupełnie jakby ktoś wyciął kilka klatek z filmu lub jakby na chwilę straciła przytomność.
Delikatne opuszki wędrujące niespiesznie od linii włosów na skroni. Wnętrze dłoni przesuwające się po policzku. Łaskotanie palców na podbródku. Czarne kosmyki włosów dotykające jej czoła. Ciepły oddech wzbudzający przelotny dreszcz na szyi. Usta zbliżające się. Usta oddalające się. Najpierw tylko zetknięcie jak w lustrzanym odbiciu. Pod jej przymkniętymi powiekami błysnęło na ułamek sekundy białe światło, uchwycone przez myśl dopiero wtedy, gdy skupiło się w cienką poziomą linię i oddaliło w malejącym gdzieś poza zasięgiem świadomości punkcie. Potem połączenie bez rozpoznawania swoich warg. W przestrzeni jej zamkniętych oczu ulotne fale powietrza, chwilami jasnoniebieskie, zmieniały natężenie koloru, przechodząc w głęboki granat, by znów ulec lekkości błękitu. Zdematerializowana mijała kontrastujące z ruchomym tłem stateczne księżyce otoczone srebrną poświatą i gwiazdy, które mknąc zostawiały za sobą złote linie. Wizja rozmyła się wraz z ledwie wyczuwalnym drgnieniem rzęs.
Zatopiła palce w jego gęstych włosach, które przywodziły na myśl odwlekaną, ale niepotrzebną, wizytę u fryzjera. Ich źrenice porozumiały się w poczuciu poznania jakiejś szczególnej tajemnicy, jakby otworzyli granice własnych intymności, przekroczyli wzajemnie swoje terytoria. Musnęła kciukiem drobne wgłębienie w jego brodzie, które czyniło go tak nieodparcie uroczym.
- Czy… czy my… - zaczęła cicho, jakby nagle zawstydziła ją realność własnego głosu.
- Tak. Spotkamy się jeszcze – nie wiedziała, w jakim świecie i ile minie czasu (czym jest czas?), ani kim wtedy będą, ale czuła, że jeszcze nigdy nikomu tak bardzo nie wierzyła. – Chyba naprawdę dam odpocząć Ginger.
Jej wzrok padł na stojącą na krześle torebkę. Spokojnie sięgnęła po nią i wyciągnęła cienki skórzany pokrowiec, a z niego plastikowy prostokąt. Na zdjęciu Vera Swan spoglądała ufnie, ciepło, niemal radośnie. Ostrożnie zamknęła leżącą na łóżku walizkę. Właściwie nie zdążyła jej do końca rozpakować. Pokój, który nie wyróżniał się niczym szczególnym, z pewnością zapadnie jej w pamięć. Uspokajająco piaskowe ściany, beżowa roleta zasłaniająca okno do połowy wysokości. Czuła się jak po długim, głębokim śnie, kiedy nie nadeszło jeszcze całkowite obudzenie. Strach, nieuchwytne i nieuporządkowane myśli ustąpiły miejsca podenerwowaniu, które typowe jest dla ekscytacji przed oczekiwanym zdarzeniem, którego przebiegu nie jesteśmy pewni, ale wiążemy z nim duże nadzieje. Zgasiła światło i nacisnęła klamkę. Kontury mebli okryło żółtawe światło ulicy. Zamknęła drzwi zostawiając klucz w zamku. Na umywalce stało kilka fiolek z lekarstwami o niezrozumiałych nazwach, każda z nich z etykietką na nazwisko Swan, Vera.
Zeszła po schodach. Kroki stawiane na bordowej wykładzinie nie robiły żadnego hałasu. Przeszła wzdłuż błyszczącego, mahoniowego kontuaru. Nigdzie nie pojawił się Lenny, a co dziwniejsze, Lytton. Miała nadzieję, że się na nią nie obraził. A może zobaczył Nathaniela? Trudno uwierzyć, że mogą być spokrewnieni, pomyślała ostatni raz spoglądając w stronę wejścia. Prawa część czarnych, ciężkich drzwi rozsuwanych w przeciwne strony była otwarta. Światło padające z wnętrza rzucało czerwonawy ślad na schody i część ulicy.
Przed wejściem do hotelu stała z mruczącym cicho silnikiem pomarańczowa taksówka. Gdy zbliżała się do samochodu, wysiadł z niego mężczyzna o szarych włosach i kilkudniowym zaroście. Otworzył bagażnik i zawołał:
- Dobry wieczór, droga pani – schował walizkę.
- Dobry wieczór.
- Wie pani, która jest godzina?
- Wpół do czwartej? – potwierdził ruchem głowy. – Na dworzec poproszę – powiedziała zdecydowanie.
Podczas kilkuminutowej jazdy wpatrywała się w mijane po drodze identyczne domki z zielonymi dachami i brązowymi parapetami. Była pewna, że już ich nigdy nie zobaczy. Kierowca uśmiechnął się do niej spoglądając w przednie lusterko. Poczuła, jakby wiedział...
Zatrzaskując drzwi samochodu spojrzała w stronę budynku dworca. Powietrze było przejrzyste. Czarne litery oznajmiały dumnie: Bright Valley. Pomyślała, że to piękna nazwa.
Spokojnie przekroczyła podwójne szklane drzwi, które, otwarte na oścież, jakby zapraszały do wejścia. Hol był pusty. Te same dające ostre światło lampy, biel ścian i rozbiegające się po nich echo stawianych kroków.
Pewnie nigdy nie bywa tu naprawdę tłoczno, rozejrzała się po peronie. Z małego okienka wychylał się pracownik stacji. Pomachał do niej wesoło i zniknął. Podeszła do jednej z żółtych ławek i położyła na niej walizkę i płaszcz. Nie zważając na kruszącą się farbę usiadła. I tak miała na sobie sprane dżinsy. Oparła łokcie na kolanach, a palce obu dłoni splotła ze sobą. Włosy niedbale opadły zamazując nieznacznie widok. W ustach czuła gorzki smak czerwonej szminki, którą pomalowała usta przed wyjściem.
Srebrzyście złoty półksiężyc dyskretnie oświetlał widoczne w oddali sylwetki gór. Wierzchołek z ośnieżonym szczytem przypominającym królewską koronę majestatycznie wyrastał ponad innymi. Było ciepło. Ledwie wyczuwalne powiewy wiatru były jak przyjemny w dotyku sweter zarzucony na zmarznięte ramiona. W oddali słychać było zwalniający stukot zbliżającego się pociągu. Kilka czerwonych światełek poruszało się wśród kolorów miasteczka.
Mam sporo do zrobienia, pomyślała.
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.