Pod koniec roku 1994 do polskich kin zawitały dwa filmy oparte na komiksach. Felerny 1998 zamknął się bilansem zerowym. Przełom nastąpił dopiero w 2002 – na ekrany weszło osiem celuloidowych komiksów. W ubiegłym roku pojawiło się sztuk pięć, a przez 2004 przewinie się ich aż dziewięć. Tym samym saldo dekady zrówna się z ilością komnat klasztoru Shaolin. 36.  | Z Cameron wśród zwierząt |
Pod koniec roku 1994 do polskich kin zawitały dwa filmy oparte na komiksach. W 1995 ich liczba wzrosła dwukrotnie. Niestety, rok później pojawiła się już tylko jedna komiksowa ekranizacja, w 1997 trzy, a felerny 1998 zamknął się bilansem zerowym. Klątwa trwała jeszcze trzy lata – w 1999 pojawiły się dwie adaptacje, zaś w 2000 i 2001 po jednej. 2002 okazał się rokiem wielkiego przełomu. Na ekrany weszło osiem celuloidowych komiksów, czyli tyle samo, co w ostatnich sześciu latach. W ubiegłym roku pojawiło się sztuk pięć, a przez 2004 przewinie się największa jak do tej pory liczba dziewięciu. Tym samym saldo dekady zrówna się z ilością komnat klasztoru Shaolin. 36 filmów na podstawie obrazkowych historii. Dużo czy mało? Enigmatycznie rzec można, iż mogło być lepiej, ale mogło i wiele gorzej. Należy też pamiętać, że ilość nie zawsze idzie w parze z jakością, co poniższy raport potwierdza niejednokrotnie.  | A to jest właśnie, drogi Sylwku, ten wibrator doodbytniczy |
Rok 1994 Przez pierwsze dziesięć miesięcy co bardziej zagorzali fani komiksu/horroru/Brandona Lee w napięciu odliczali dni do premiery. Nie zawiedli się. 8 listopada w końcu przyfrunął. „Kruk” Alexa Proyasa, jako jedna z bardzo nielicznych komiksowych adaptacji w historii, zyskał aprobatę zarówno widzów jak i krytyków. Dziś jest obiektem kultu. Z wielu względów. Spodobała się sama historia muzyka rockowego, który powraca zza grobu, by zemścić się na oprawcach swoich i swej narzeczonej. Spodobał się mroczny, gotycki sposób jej opowiedzenia. Wreszcie rzecz najistotniejsza – odtwarzający główną rolę Brandon Lee podzielił los bohatera – zginął na planie podczas kręcenia sceny strzelaniny. Wszystko to złożyło się na mistyczną glorię, którą otaczają film coraz to nowsze pokolenia. „Kruk” przy budżecie sięgającym 15 mln USD zdołał zarobić na całym świecie 94 mln. Ciekawostką jest, że rolę Shelly (zagrała ją kanadyjska aktorka Sofia Shinas) proponowano najpierw Cameron Diaz. Ale jej nie przypadł do gustu scenariusz i w efekcie zdecydowała się na lżejszą klimatycznie o 180 stopni „Maskę”. Miała nosa. O Sofii Shinas nikt dziś nie pamięta. „Maska” zrobiła z Cameron gwiazdę. Nieźle jak na debiut. Film Chucka Russella pojawił się u nas 26 grudnia w atmosferze wielkiego przeboju. Krytycy pomstowali na durnowatą vis comica mało popularnego wówczas Jima Carreya, ale fantastyczna komedia o urzędniku zmieniającym się po nałożeniu zielonej maski w superbohatera zdobyła serca (i portfele) publiczności. Film podbił niemal cały glob, zarabiając w sumie ponad 320 mln USD. A pomyśleć, że z początku, zanim na horyzoncie pojawiła się wyszczerzona gęba Carreya, był planowany jako ponury horror…  | Lew Rywin brzydko się zestarzał |
Rok 1995 31 marca na polskie kina padł „Cień”. Bazujący na komiksie z lat 30. film łączył cechy przygodówki i kina noir, lecz krytycy i widzowie zgodnie orzekli, że superheros i Alec Baldwin brzmi mocno oksymoronicznie. Za mocno. 40-milionowy budżet ledwo się zwrócił. W Stanach „Cień” przyniósł dochód w wysokości zaledwie 32 mln USD, wszędzie poza gromadził bardzo małe pieniądze. Czego nie da się powiedzieć o następnej komiksowej premierze tamtego roku. Światowy zysk opiewający na 282 mln USD udowodnił, że Baldwina jest w stanie miażdżąco pokonać nawet niepozorny duszek. „Casper”, jak przystało na zjawę, zjawił się w Polsce w inaugurację roku szkolnego – 1 września. Krytycy narzekali na mało dydaktyczny charakter filmu, ale dzieciaki zdecydowanie przedkładały spotkanie z Kacprem nad nudne lekcje. Starszych fanów komiksu familijny film, podobnie jak i sam komiks, niezbyt interesował. Trudno się temu olewczemu stosunkowi do duszka dziwić, skoro lada dzień miał nadlecieć najsłynniejszy nietoperz świata. 22 września nadleciał na zawsze. Ale fani woleliby, żeby w takiej formie nie pojawił się nigdy. „Batman Forever” rozczarował na całej linii. Trzeci film serii, nad którym pałeczkę po Timie Burtonie przejął Joel Schumacher, różnił się diametralnie od dwóch poprzednich części. Fascynujący klimat ustąpił miejsca ugrzecznionej pstrokaciźnie, czas prysł pod naciskiem fajerwerków. No i czego by dobrego o Valu Kilmerze nie mówić – gorszym Brucem Waynem byłby chyba tylko Baldwin. Film co prawda bardzo dobrze się sprzedał (333 mln USD na całym świecie), ale nie oszukujmy się – młodzież poszła na efekty specjalne i plejadę gwiazd. Z tego samego powodu ruszyła na „Sędziego Dredda” (polska premiera 20 października), który z komiksowym pierwowzorem niewiele miał wspólnego, a z futurystyczną napieprzanką i owszem. Krytycy osądzili poczynania Sly’a Stallone skrajnie surowo, co nie przeszkodziło filmowi dojść do pułapu 113,5 mln USD (34,7 mln w USA, 78,8 poza). Z tym, że przy 90-milionowym budżecie należy traktować ten wyczyn raczej jako porażkę. Ciekawe czy z Dreddem Schwarzeneggera, który odrzucił pisaną ponoć pod niego rolę, byłoby podobnie. Stallone ma to do siebie, że uwielbia ingerować w scenariusze i całkowicie zmienił zakończenie, jak twierdził rozeźlony reżyser Danny Cannon.  | Mrówka Z po sterydach |
Rok 1996 Mimo, iż w 1998 roku nie pojawił się żaden filmowy komiks, można się spierać, czy to właśnie nie 1996 był tym najgorszym. 26 lipca „Żyleta” Davida Hogana ścięła polskim fanom obrazkowego medium krew w żyłach. Oto pojawił się niepodważalny argument na korzyść komiksowych oponentów. Nieudolnie nakręcone i maksymalnie kretyńskie kino klasy C. Rozmiar katastrofy przebił nawet rozmiar miseczek Pameli Anderson, która jako tytułowa Żyleta, odziana w lateksowy kombinezon dla entuzjastów S/M, dumnie eksponowała swe dwa silikonowe atuty i niemądry wyraz twarzy. Film zebrał cięgi na całym świecie (przychód w USA 3,8 mln USD), wyłączając Japonię, gdzie uzbierał ponad 25 mln USD (musicie wiedzieć, że scena ze „Spy Game” Tony’ego Scotta to nie żart – skośnoocy naprawdę ponad wszystko kochają „Słoneczny patrol”). Na liście 100 najgorszych filmów wszech czasów serwisu IMDb „Żyleta” zajmuje pozycję 66. Rok 1997 1 sierpnia okazało się, że jednak nie tylko Baldwin byłby gorszym Batmanem od Kilmera. Clooneyowski nietoperek prezentował się jeszcze fatalniej (znawcy tematu twierdzą, że o ile Kilmer był słabym Brucem Waynem, ale w kostiumie wyglądał i poruszał się przyzwoicie, tak przysadzisty Clooney na odwrót). Nie zachwycali też ani jego pomocnicy (do Robina O’Donnella dołączyła Batgirl Silverstone), ani przeciwnicy (Arnold Zamrażarka i Trująca Uma). Dopiero teraz odezwały się głosy, że ten Carrey Zagadka to był nawet i całkiem fajny, a i Tommy Dwie Twarze Jones – w porównaniu z drewnianymi kołkami z czwórki – niczego sobie. De facto, „Batmanowi i Robinowi” bliżej było do poziomu „Żylety” niż do, kiepskiego też przecież, „Batman Forever”. Infantylne dialogi i jeszcze intensywniejsza niż poprzednio orgia barw przemieniły Mrocznego Rycerza w maskotkę dla dzieci, a koszmarny dubbing dobił do reszty najwierniejszych nawet fanów (głos pod Schwarzeneggera podkładał chyba jakiś nastolatek przechodzący właśnie mutację). Film Schumachera nie powtórzył co prawda finansowego sukcesu trzeciej części, lecz i tak zdołał wyciągnąć na całym świecie ponad 237 mln USD. Ale na zarobek skazany jest chyba każdy produkt opatrzony Bat-logiem, jaki by on nie był.  | Koleżanki z Woronicza ostrzegały, że ten krem jest przeterminowany, ale Magda Mołek poszła w zaparte |
Cóż jednak znaczy ten zysk w zestawieniu z sumą, jaką globalnie osiągnęła następna komiksowa premiera tego roku. „Faceci w czerni” Barry’ego Sonnenfelda zgarnęli prawie 577 mln USD. Do nas zawitali 3 października. Perypetie dwójki agentów ds. zwalczania złych kosmitów podzieliły krytykę (poważni jak zwykle doszukiwali się na siłę logiki i głębi), ale wśród widzów J i K zyskali rzesze fanów. I słusznie, bo wdzięcznego humoru, cudnie kontrastowo dopasowanych Willa Smitha i T. L. Jonesa oraz kunsztu i pomysłowości warstwy wizualnej trudno było nie docenić. Co ciekawe, reżyserię filmu zaproponowano najpierw Quentinowi Tarantino (wyobrażacie sobie jego wersję?), a rolę agenta K Clintowi Eastwoodowi. Natomiast należy gorąco dziękować Opatrzności, że rolę agenta J odrzucili kolejno Chris O’Donnell i David Schwimmer. 12 grudnia pojawił się „Spawn” Marka Dippe. Z góry było wiadome, iż nieznany szerzej w nadwiślańskim kraju bohater grany przez nieznanego szerzej Michaela Jai White’a nie ma u nas zbytnich szans na powodzenie. Bad guya grał co prawda Martin Sheen, ale w 1997 nie było to już gorące nazwisko. No i uczciwie trzeba przyznać, że sama historia uśmierconego agenta służb specjalnych, który, by jeszcze raz ujrzeć żonę, zawiera pakt z diabłem, znacznie lepiej prezentowała się na kartach komiksu niż na taśmie filmowej. Słowem krytycy mieli się na czym wyżyć, z którego to przywileju skwapliwie korzystali. Co by jednak nie mówić, nie było aż tak beznadziejnie jak w większości twierdzili, rzecz miała swój klimat. Najbliżej prawdy był chyba amerykański krytyk pisząc, że do takiego „Kruka” to to się nie umywa na pewno, ale ma i plus nie do przecenienia – nie reżyserował Joel Schumacher. Co do box office’u – tragedii nie było. Do kieszeni twórców napłynęło ze świata ok. 70 mln USD, co może i nie robi żadnego wrażenia, szczególnie patrząc przez pryzmat kolosalnego sukcesu „Facetów w czerni”, ale należy wiedzieć, że koszt produkcji „Spawna” wynosił „tylko” 40 mln.  | Nie mówiłaś, że to studniówka, myślałem, że bal transwestytów! |
Rok 1999 Po ponadrocznym zastoju 29 stycznia powitaliśmy „Blade’a”, któremu w tytule dystrybutor dopisał do ksywki „wieczny łowca”. Pół-człowiek, pół-wampir złowił na całym świecie niemal 113 mln USD, wynik bardzo zbliżony do „Sędziego Dredda”. Tyle, że „Dredd” kosztował 90 mln, a „Blade” dokładnie dwa razy mniej. Czyli spory sukces i chyba nadspodziewany, lecz jak najbardziej zasłużony. Stephen Norrington wyczarował najmroczniejszą od czasów „Kruka” atmosferę, realizacja stała na poziomie bliskim perfekcji, a charyzma Wesleya Snipesa zrobiła swoje. Miłośnicy kina akcji piali z zachwytu. A że poważni kręcili nosami? Cóż, trzeba przywyknąć – kręcą bezustannie do tej pory i jeśli za ekranizację komiksu nie weźmie się, dajmy na to, von Trier, nic się na tym polu nie zmieni. 20 sierpnia nadeszła pora na pierwszą komiksową adaptację spoza USA. Familijna komedia przygodowa Claude’a Zidi – „Asterix i Obelix kontra Cezar” – była we Francji mega-przebojem, podobała się i u nas. Co prawda głównie dzieciom, ale powiedzmy tak szczerze – kogo po 12-tym roku życia może zachwycić francuskie poczucie humoru? Przynajmniej casting zachwycił wszystkich, choć i tu obyło się bez niespodzianek – wszak już Galowie musieli wiedzieć, że tylko jeden na świecie Depardieu może przekonywująco wcielić się w Obelixa.  | Fuck you, Mary, znalazłem se bardziej gospodarną kobitę |
Rok 2000 Pierwszy rok nowego tysiąclecia przyniósł jedną tylko premierę, ale za to jaką. „X-Men” Bryana Singera wszedł na nasze ekrany 13 października i doprowadził do ekstazy większą ilość komiksomaniaków niż wszystkie produkcje od czasów burtonowskiego „Powrotu Batmana” razem wzięte . I mowa tu o fanach polskich, amerykańscy stawiają film autora „Podejrzanych” jeszcze wyżej od drugiej części przygód nietoperza, a z pierwszą mniej więcej na równi. Niebywałe, ale prawdziwe i w sumie wytłumaczalne – u nas „X-Meni” nigdy nie cieszyli się nadmierną popularnością, w Stanach jedynie Superman i Spiderman mogą się poszczycić bardziej fanatycznym uwielbieniem. Cóż, nie musimy od razu składać Singerowi ofiar na ołtarzu, ale nie sposób nie przyznać, że poradził sobie znakomicie. W zaskakująco sprawny i inteligentny sposób przeniósł komiksową formułę na duży ekran. Fabuła była spójna, dialogi dowcipne i ani trochę napuszone, wprowadzanie postaci umiejętne, aktorstwo solidne, charakteryzacja świetna, a efekty, choć często imponujące, wcale nie dominowały nad całością. Bezpretensjonalne science-fiction o doskonale wyważonych proporcjach spodobało się nawet tym widzom, którzy po skończonym seansie nadal nie mieli bladego pojęcia, że oglądali adaptację komiksu. W samych tylko Stanach „X-meni” zarobili ponad 157 mln USD. |