nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Wszystkie pieczenie Michaela Moore’a
‹Fahrenheit 9.11›
Audycja wyborcza, dokument o Ameryce, satyra polityczna czy walenie pięścią po oczach? O filmie Michaela Moore’a „Fahrenheit 9.11” dyskutują Kamila Sławińska, Michał Chaciński, Marcin Łuczyński i Konrad Wągrowski.
‹Fahrenheit 9.11›
‹Fahrenheit 9.11›
Michał Chaciński: Na ekranie mamy film Michaela Moore „Fahrenheit 9.11”, a w prasie, radio i telewizji aż gorąco od komentarzy. Czyli cyrk medialny rozkręcony tak umiejętnie, jak potrafi to robić chyba tylko Michael Moore i ewentualnie Quentin Tarantino. W takiej atmosferze łatwo przegrzać oczekiwania widzów, albo co gorsza przygotować ich na co innego, niż faktycznie zobaczą. Zatem zanim wdamy się w dyskusję, proszę o krótkie opinie o pierwszych reakcjach na film – zobaczyliście to, czego się spodziewaliście?
Konrad Wągrowski: Treść filmu została tak roztrąbiona przez media przed premierą, w szczególności wszystkie najbardziej kontrowersyjne tezy i opinie, że jeśli chodzi o zawartość zaskoczenia wielkiego nie było. Dostałem to, co mówiono mi, że dostanę – skrajnie subiektywny dokument, bardzo ostro skierowany przeciw obecnemu amerykańskiemu rządowi z prezydentem na czele. Mocny, bezkompromisowy, często ocierający się o demagogię. Dający do myślenia i zniesmaczający niektórymi użytymi chwytami jednocześnie. Propaganda, w której nie ukrywa się jej istoty, ani celu. Natomiast mimo wszystko nieco zaskoczyła mnie forma. Pomimo w gruncie rzeczy śmiertelnie poważnych i ważnych treści, film oglądało się doskonale. Nie nudził, był świetnie zmontowany, śmieszył tam, gdzie reżyser chciał, żeby śmieszył, poruszał, tam gdzie miał poruszyć (i oczywiście niesmaczył w paru innych miejscach). Myślę, że biegłość sztuki filmowej powinni docenić nawet przeciwnicy Moore’a i zwolennicy Busha. Bo to, że odbiór filmu w dużej mierze musi być wykładnią posiadanych poglądów politycznych, to chyba oczywiste.
Kamila Sławińska: Podejrzewam, ze także czynnik geograficzny ma tu spory wpływ na odbiór. Moore zawsze robił filmy przede wszystkim dla Amerykanów – ta produkcja nie jest wyjątkiem. Szczerze mówiąc nie sądzę, żeby widz spoza Stanów w pełni uświadamiał sobie cały kulturowy kontekst, w jakim ten film zaistniał. Kto nie był kilka razy dziennie karmiony patriotycznymi przemowami, straszony nieustannie groźbą nowego ataku, mamiony wizjami błyskawicznego i bezproblemowego wyzwolenia Irakijczyków spod jarzma krwawego tyrana, tyranizowany przypominającymi najczarniejszy maccarthyzm nagonki na kwestionujących nieomylność rządu i tak dalej – ten nie uwierzy, że film Moore’a odbierany jest w USA nie tyle jako przegięcie pały, co raczej jako próba przywrócenia do stanu równowagi pały, bardzo już przegiętej w stronę przeciwną.
MCh: Moment, bo wyjdą nici z krótkiego wstępnego komentarza. Daj mi wciąć w tym miejscu tylko dwa słowa: mamy telewizję. Nic już nie jest dzisiaj aż tak niezrozumiałe, nawet jeśli mieszka się po drugiej stronie globu. Medialna manipulacja informacjami o zagrożeniu, o wyzwoleniu Iraku w kwadrans i o patriotycznej powinności dotarła do nas równie dobitnie. Ale o tym może za moment. Póki co pytałem o krótkie pierwsze reakcje.
KS: Co do oczekiwań – osobiście dostałam więcej niż się spodziewałam, i to pod każdym względem. Owszem, spodziewałam się zabawnej i złośliwej pełnometrażowej audycji wyborczej – ale nie spodziewałam się zobaczyć niczego, czego nie widziałabym już wcześniej. Od trzech lat większość wiadomości czerpię z BBC, więc nie byłam aż tak zaszokowana niektórymi demaskatorskimi segmentami z „Fahrenheita 9.11” jak przeciętny Amerykanin, skazany na rodzime stacje telewizyjne – ale szczęka mi opadła w pierwszych minutach filmu, kiedy zobaczyłam zdjęcia z protestów po wyborach na Florydzie i w trakcie inauguracji Busha. Żadne, nawet najbardziej liberalne media amerykańskie nie pokazywały dotąd tych zapisów.
Marcin Łuczyński: Jeśli chodzi o zgiełk wokół filmu, to dla mnie był on tylko potwierdzeniem, że w tym co on przedstawia jest coś na rzeczy – filmów ewidentnie partackich i prymitywnych nie ma powodu tak atakować. Jeśli ktoś z administracji Busha uznał, że trzeba działa wytaczać, że film może być groźny, to ma to swoją wymowę. Mimo wszystko.
MCh: Nie przesadzałbym. Kwestia prymitywizmu i partactwa nie ma nic do zarzutów, jakie stawia film. Moim zdaniem reakcja administracji nie byłaby inna, gdyby film był nieciekawy i przydługi. To nie o uwodzenie stylem chodzi w takich filmach, choć akurat Moore stylem uwieść potrafi. Ale co do pierwszych reakcji…?
: Ja bym się jednak tu mimo wszystko nie zgodził. Jest powszechnie znany fakt, że jak coś jest oprotestowywane i zohydzane, i to przez tzw. czynniki, to ludzie na rzecz zwracają baczniejszą uwagę. Gdyby cała sprawa tyczyła filmu, który nie wywleka ważnych, a dotąd nie znanych faktów na światło dzienne, który jest zrobiony bez polotu, a przez to nie ma tego jadu, co trzeba, to przyjęto by zapewne strategię „zamilczenia na śmierć” – też dość powszechnie stosowana.
KS: Małe sprostowanie: nikt z administracji Busha nie wytacza żadnych dział przeciw MM. Nikt nawet raz się oficjalnie w sprawie filmu nie wypowiedział. Bush i spółka postanowili właśnie zignorować cała imprezę – co zresztą okazało się woda na młyn Grubego, bo wiele osób doszło do wniosku, że skoro administracja nie ciąga jeszcze Moore’a po sądach, to znaczy, że to, o co reżyser oskarża Shruba, to musi być prawda. Prócz bardzo luźnej aluzji w przemówieniu Busha ma wiecu przedwyborczym ostatnio gdzieś na Środkowym Zachodzie – nie przypominam sobie, bym słyszała z ust jego lub jego ludzi choć jeden komentarz na temat F911. To głównie komentatorzy polityczni z obydwu obozów, ludzie pokroju Billa O’Reily’ego lub Ala Frankena robią cały szum.
KW: Wydaje mi się, że obecnie wszyscy zdają sobie sprawę, że Moore’a nie da się zamilczeć. Zwłaszcza po rozgłosie „Zabaw z bronią” i oskarowym wystąpieniu.
MCh: I wydaje mi się zresztą, że taki był master plan Moore’a – obok jednej pieczeni, czyli ataki na Busha, upiec też drugą, czyli kontynuować swoją medialną promocję. Do F911 Moore pozostawał znany głównie ludziom z branży filmowej. Teraz wie o nim każdy.
: Ale idąc dalej: miałem w zasadzie same miłe konstatacje podczas oglądania tego filmu. Po pierwsze: pełna zgoda z Kamilą – Moore stara się uspokoić widza, któremu może się wydawać, że co druga mucha obok niego to terrorysta. Mówi prosto: drogi obywatelu U.S.A., przez bardzo długi okres czasu byłeś obrzucany dziesiątkami informacji o potencjalnych groźbach, których nijak nie byłeś w stanie zweryfikować (bo wszystko tajne przez poufne, same „jak donosi wywiad”, „jak poinformowało CIA”, itd.), a jednocześnie prezydent bezustannie kreował siebie i swoją politykę jako „ultimate salvation” dla reszty uciemiężonego świata. Sam dobrze pamiętasz te słynne „steady leadership in difficult times” z jego wyborczych reklamówek, widziałeś, jak to niezłomny prezydent stawał na gruzach WTC i ze strażakami się bratał, jak naszym żołnierzom wydawał w Iraku posiłek w Wigilię. No to ja ci, drogi przyjacielu, powiem słów parę na temat tego wszystkiego, usiądź wygodnie i popatrz, kto nas wrobił w cały ten bajzel i dlaczego naprawdę…
MCh: No dobra, widzę, że z prośby o krótki wstępny komentarz już chyba nic nie będzie, więc faktycznie od razu przejdźmy do sedna. Zanim parę słów o tym, co zrobiło na mnie pozytywne wrażenie, podstawowy komentarz o tym, co zrobiło negatywne: ten film jest w zbyt wielu miejscach prymitywny. Trudno mi powiedzieć, czy takie było zamierzenie Moore’a i po prostu nie jestem głównym zamierzonym odbiorcą – jest nim pewnie niezdecydowany facet w kraciastej flaneli gdzieś w kinie w Ohio. Podejrzewam jednak, że przeszkodził tu trochę czas realizacji. Moore pracował szybko, musiał przygotować film w bodaj 8 miesięcy. Nie miał czasu na subtelności i zdecydował się na walenie pięścią po oczach.
KS: Pamiętaj też, że wszędzie na świecie – nie tylko w Stanach, ale tu zwłaszcza – całą debata polityczna (a nie ma chyba wątpliwości, że na tym poziomie najbardziej twórcy filmu zależało) sprowadza się od pewnego czasu do poziomu reality show. Nie chodzi o spójność wywodu, ale o jego chwytliwość. Jeśli toczy się pojedynek na sound-bites, nie obejdzie się bez prymitywnych uproszczeń. Od wyważonych analiz są raporty komisji kongresowych, których nikt nie czyta, bo są za długie; serca i umysły zdobywa się szlagwortami. Jak robisz film, starając się być w zgodzie z hitchcockowską zasadą mierzenia czasu trwania projekcji wytrzymałością ludzkiego pęcherza, a przy tym poruszasz taką masę zagadnień – pierwszą nieuniknioną ofiarą jest subtelność rozumowania.
: Oczywiście nie sposób należycie odebrać tego filmu nie biorąc poprawki na jednostronność, subiektywizm i nieuchronną chyba w wielu miejscach demagogię, ale trzeba powiedzieć – w kilku miejscach obraz mówi sam za siebie, bez konieczności jakiegokolwiek komentarza. Pomimo wad, jakich się pewnie jeszcze doszukamy, prowadząc tę dyskusję, jest to zupełnie nowa jakość. Film propagandowy zrobiony z naprawdę wielkim zaangażowaniem osobistym reżysera w pokazywane w nim sprawy – czego on nie ukrywa, nie podaruje nawet podczas Oscarowej gali – do tego mający tak wielki wydźwięk w świecie, to rzeczywiście ewenement. Przy tym ukazuje jednocześnie dwa aspekty tej świętej i „wychuchanej” amerykańskiej wolności: to, że obywatele są okłamywani i pod fasadami demokratycznego państwa wciąż rządzi klika (mniej lub bardziej rozpoznana), która nawet wybór prezydenta potrafi przekabacić i to, że taki film można zrobić, pokazać szerokiej publiczności i jeszcze prestiżową nagrodę za to zgarnąć. Naprawdę ciekawa sprawa.
MCh: W tym wszystkim, o czym mówisz, ewenementem jest dla mnie tylko światowy oddźwięk. Bo propaganda i osobiste zaangażowanie to raczej chleb powszedni dokumentu od… co dzisiaj mamy? Poniedziałek? No to od jakichś 80 lat. To raczej nasz polski problem, że film Moore’a odbieramy dzisiaj tak nietypowo – tak się po prostu niefortunnie składa, że od jakiejś dekady nie mamy w Polsce praktycznie żadnego kontaktu z tym, czym jest ważne kino dokumentalne.
: Właśnie o to przede wszystkim mi chodziło, gdy użyłem określenia „ewenement”. Rzeczywiście moja opinia jest oparta jedynie na doświadczeniach z naszego „grajdołka”.
KW: Ja się zastanowiłem po filmie – a dlaczego nikt u nas w Polsce nie był w stanie zrobić tak drapieżnego i subiektywnego dokumentu o np. aferze Rywina? To byłby przecież hit! Straszna szkoda, że, przy wszystkich jego przywarach, nie mamy w Polsce takiego Michaela Moore’a…
KS: Może dlatego, że nie licząc literatury pozytywistycznej w ogóle nie ma w Polsce etosu społecznika-aktywisty, który Moore pragnie reprezentować. Amerykanie przez „demokrację” rozumieją najpierw nie Kongres i inne instytucje państwowe, ale swoje lokalne stowarzyszenia mieszkańców, walczące z gminą czasem o wspólne wyższe dobro, a czasem o durne drobiazgi. Czyli coś, w co każdy jest jakoś tam osobiście zaangażowany i dlatego ma świadomość realnego wpływu na swoją rzeczywistość i wierzy w możliwość aktywnego zmieniania jej. Polacy myślą „demokracja” – i widzą swoich, pożal się Boże, przedstawicieli ustawowych, o których szkoda nawet gadać. Dla Polaków Moore to pewnego rodzaju świrus, który porywa się z motyką na słońce. Amerykanie nie widzą w jego działaniach nic nadzwyczajnego – tu każdy, kto ma jakaś ideę, kamerę, odrobinę talentu i zacięcie aktywisty, zaraz robi film dokumentalny. Sporo takich filmowców-aktywistów naprawdę zdołało coś zmienić. Tylko nie każdy ma Weinsteinów, chętnych to dzieło dystrybuować.
MCh: W tym właśnie ból, że najwyraźniej coraz powszechniej wierzy się dzisiaj w Polsce, że dokument to albo jakaś forma telenoweli, albo jakaś próba zrównoważonego i „obiektywnego” eseju unikającego jak ognia manifestacji osobowości twórcy. Skoro już nawet w Gazecie Wyborczej recenzent F911 wypisuje takie kompromitujące bzdury, jak to, że filmu nie można nazwać dokumentem, bo nie jest obiektywny, to pół-analfabetyzm dokumentalny faktycznie posunął się u nas daleko.
Moore po prostu wpisuje się w długą od dekad tradycję argumentacji artystycznej w kinie dokumentalnym – stawia tezę (swoją!), szuka argumentów (swoich!) i wyciąga wnioski (swoje!). Fenomenem jest w tym wszystkim głównie jego talent marketingowy, który pozwala mu podejmować temat w najlepszym momencie, niesłychanie sprytnie wywołać zainteresowanie mediów i jeszcze na tej fali nie tylko sprzedać sam film, ale i samego siebie mediom. Dla mnie to majstersztyk medialnego surfowania. Swoją drogą, co ciekawe, Moore osiągnął to filmem, w którym jest go jakby mniej niż w poprzednich filmach…
KS: Marketing – zgoda, facet potrafi wyczuć koniunkturę. Nie znaczy to jednak, że F911 jest w jakikolwiek sposób projektem konformistycznym. W momencie, kiedy Moore zabierał się za ten film, takiej koniunktury nie było, w sensie że nie było miejsca na głośną krytykę urzędującego prezydenta – nawet w wykonaniu kogoś, kto zawodowo krytykował dwóch poprzednich. Zarzut braku patriotyzmu był jak płonąca opona na szyi – odczuli to na własnej skórze ludzie o dużo poważniejszej niż Moore pozycji w amerykańskim światku, jak choćby Susan Sontag, Peter Arnett czy Bill Maher.
MCh: Czyżby? Przecież dobrych kilka miesięcy przed premierą filmu sypnęło na amerykańskim rynku książkami właśnie ostro krytykującymi Busha. Choćby „House of Bush, House of Saud” Craiga Ungera, który podobno zainspirował Moore’a? Z tego co widać z perspektywy drugiej półkuli, jawna krytyka była, ale oczywiście nie w tej skali co w przypadku F911.
KS: Ale wracając do samego filmu. Forma zaskoczyła jeszcze bardziej: znając egocentryzm autora spodziewałam się oglądać go w co drugim ujęciu. Mile mnie zaskoczyło, że tym razem Moore potrafił się opanować: wyszło to filmowi na dobre. To nadal dość typowy MMM (Michael Moore Movie) – ale dużo lepiej przemyślany, lepiej skonstruowany i nawet trochę subtelniejszy niż średnia moorowska.
MCh: <krztusi się wodą „Vichy”> Że jak, przepraszam? Subtelniejszy? Zgodzę się, że lepiej skonstruowany, bo Moore nie meandryczy tak (meandrkuje?), jak w poprzednich filmach – pewnie dlatego, że miał tak mało czasu. Ale subtelniejszy? Gołym okiem i uchem łapie się tu przecież zgrzyty – zbyt nachalna muzyka, zbyt nachalne kontrasty itd. Moore i subtelność to może nigdy nie byli najlepsi przyjaciele, ale wydaje mi się, że tym razem jednak wyszedł reżyserowi ciężki ton pamfletu, niż dosadny głos w dyskusji.
KS: Ale kto w ogóle mówi, że to ma być subtelne? Równie dobrze mógłbyś oczekiwać subtelności od braci Farrelly, i miałbyś większą szansę się doczekać. Filmy Moore’a są dla ludzi, dla których świat jest już i tak za skomplikowany. Niekoniecznie dla drwali z Michigan, ale koniecznie dla tych, co tęsknią za nieskomplikowanym światem, gdzie dawało łatwo wyznaczyć sobie kierunek i dokonać uogólnień. Moore to jest publicystyczny odpowiednik fast-foodu, i tego rodzaju pretensje do niego są równi uzasadnione jak pretensje do MacDonalda, że robi sosy z koncentratów. A fast-food nie musi być subtelny: musi być efektywny. Ten jest. Zresztą pora się przyzwyczajać do takiego stylu, bo niesamowicie szybko znajduje naśladowców. Jednym, ze zdolniejszych – czy może tylko bardziej zdeterminowanych – należy Morgan Spurlock, którego nagrodzone na Sundance „Super Size Me!” będzie w Polsce można obejrzeć na jesieni.
MCh: To Ty mówisz przecież, że nowy film jest subtelniejszy od średniej Moore’a. Dla mnie jest bardziej prymitywny i bardziej dosadny, choć rozumiem oczywiście dlaczego taki jest – musiał być, bo to nie jest film dla krytyków, tylko dla wspomnianych „przeciętnych Amerykanów”. No chyba, że naprawdę zabrakło mu czasu na szlifowanie formy.
KS: Nie wydaje mi się, żeby brak jego typowych przemądrzałych wstawek miał cokolwiek wspólnego z krótkim czasem realizacji filmu czy wymogami czysto kompozycyjnymi. Facet wyżył się już na Bushu w dwóch opublikowanych przez ostatnie trzy lata książkach i postanowił tym razem spróbować przemówić nie do swojej zwykłej klienteli, tylko do potencjalnych niezdecydowanych wyborców – więc musiał wykazać się większą dyscypliną niż w dotychczasowych produkcjach. Słyszałam nawet głosy typowej klienteli MM, że tym razem Gruby był za łagodny wobec Dubya i jego załogi. Poza tym nawet na tle tonu ostatnich debat w Kongresie wywód Moore’a wcale nie wygląda agresywnie – co może raczej źle świadczy o Kongresie niż dobrze o Grubym… ale kontekst jest ważny.
KW: Przyznam, że na muzykę (poza świetnie dobranymi piosenkami, będącymi dodatkowym złośliwym komentarzem) zupełnie nie zwróciłem uwagi. Ze sformułowaniem „ciężki ton pamfletu” też nie mogę się zgodzić, bo żadnego wrażenia ciężkości nie odczułem.
MCh: Zgoda, niech będzie, że raczej „dosadny”, a nie „ciężki”. Nie widzę subtelności na przykład w kompromitujących ujęciach ekipy Busha przygotowującej się do medialnych występów. To chwyt poniżej pasa, bo pewnie wielu ludzi tak się zachowuje przed wejściem na antenę. I tutaj od razu czuję się nieswojo, bo jednocześnie muszę przyznać, że po pierwsze, i tak mnie to śmieszyło, a po drugie – w końcówce filmu Moore jednak uratował się wyjawieniem, że to po prostu pomysł konstrukcyjny: film mówi m.in. manipulacji mediami więc zaczyna się od zdjęć przygotowania do medialnych występów, a kończy ujęciami rozprężenia po takich występach. Do tego pokazuje ludzi, którzy mediami manipulują i w podtekście sugeruje nam, że media są obosieczne – ci sami ludzie sami kompromitują się przed kamerą, kiedy nie podejrzewają, że są filmowani. Jest w tym z jednej strony komentarz o naturze mediów, a z drugiej – ten zamierzony, jak sądzę, przez Moore’a, czyli sugestia fałszywego zachowania.
KW: Przyznam, że akurat te chwyty mi zupełnie nie przeszkadzały, ani mnie nie drażniły. Bo gdybym miał ośmieszyć jakiegoś polityka, którego nie lubię, na przykład byłego premiera Leszka M., bądź ministra Marka P. (nie ryzykuję tu, że uderzam w tradycyjną apolityczność „Esensji” – bo tych panów chyba nie lubi nikt ;), to możecie być pewni, że bez wahania bym wykorzystał to, że ślinią grzebień, czy kaleczą np. język obcy. Tak więc, w pełni tu Moore’a rozumiem. Choć w pewnym momencie stwierdziłem, że Moore w nieco nieładny sposób wytworzył antyarabską psychozę. Każdy facet w białej chuście wygląda na podejrzanego. I wystarczy pokazać Amerykanina w sąsiedztwie Araba, aby mieć skojarzenie – „o, oni coś knują!”.
KS: Ależ nie on tę psychozę wytworzył! Wytworzyły ją media i tzw. ulica. Sama widziałam, co się działo w moim – skądinąd liberalnym-mieście. Moore nie każe patrzeć podejrzliwie na Arabów, tylko na Bin Ladenów i saudyjską rodzinę królewską.
A skoro o średniej moorowskiej mowa: złości mnie straszliwie ocenianie jego twórczości w kategorii dokumentu. Facet jest publicystą i satyrykiem, a nie dziennikarzem. Ma swój specyficzny styl, w którym nie ma miejsca na obiektywizm – i nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewał się chyba, że Gruby nagle przemieni się w braci Maysles.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

95
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.