nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Złodziej Świtu
ciąg dalszy z poprzedniej strony
< srodtytul >Rozdział 4
Erienne siedziała na dużym podwójnym łóżku w odosobnionej komnacie wieży, obejmując ramionami swych synów. Jej ciało zaznało tymczasowego spokoju, a chłopcy przestali już płakać.
Ale zwątpili w nią, i chwila, w której ich ujrzała, miała utkwić jej w pamięci na zawsze. Pozostawiona na szczycie krętych schodów, chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi, ciągle obawiając się, że znajdzie ich martwych. Zamiast tego zobaczyła ich siedzących na łóżku, szepczących do siebie. Nietknięty posiłek stał, stygnąc, na stole, który, wraz z dwoma krzesłami, stanowił cały wystrój komnaty. Nawet zimna, kamienna posadzka nie została niczym przykryta.
Spojrzenie Erienne w jednym momencie objęło ich całych; brązowe, nieco potargane włosy, okrągłe buzie, jasnoniebieskie oczy, małe nosy, lekko odstające uszy i dłonie o długich palcach. To byli jej chłopcy! Jej wspaniali synowie!
Odwrócili głowy jednocześnie, a ona wyciągnęła ręce. Wtedy właśnie poznała nienawiść jak nigdy dotąd. Bowiem przez chwilę nie widzieli swojej matki i opiekunki. Zobaczyli kogoś, kto ich zdradził, pozwolił porwać, pośrednio sprawił, że tak bardzo się bali.
I gdy stała tak w drzwiach, bosa, w podartej i brudnej koszuli, z potarganymi włosami i twarzą noszącą jeszcze ślady działania brofenu, łzy wypełniły jej oczy i spłynęły po brudnych policzkach.
– To ja. Mama jest już z wami.
Podbiegli do niej i cała trójka zaniosła się płaczem, trzymając się mocno, by już nigdy nikt ich nie rozdzielił. Teraz siedzieli na łóżku, synowie wtuleni w jej piersi i ona obejmująca ich i tuląca do siebie.
– Gdzie jesteśmy, mamusiu? – zapytał Thom siedzący po jej lewej stronie.
– Jesteśmy w zamku pełnym złych ludzi, bardzo daleko od domu – odpowiedziała Erienne, przyciągając chłopców bliżej i zerkając w stronę drzwi, za którymi, jak wiedziała, stał Isman. – Chcą, żebym im pomogła, odpowiedziała na kilka pytań dotyczących magii. Wtedy nas wypuszczą.
– Kim oni są? – Aron spojrzał w oczy matki. Poczuła, jak jego dłoń zaciska się na jej plecach.
– Kiedy wrócimy do domu, opowiem wam o nich wszystko. To ludzie, którzy chcą zrozumieć magię, a czego nie rozumieją, tego się obawiają. Zawsze tak było.
– Kiedy wrócimy do domu? – zapytał znów Aron.
– Nie wiem, kochani. Nie wiem, o co chcą mnie poprosić. – Uśmiechnęła się, by rozładować napięcie. – Wiecie co? Jak tylko będziemy już w domu, pozwolę wam wybrać, czego będziecie się uczyć w następnej kolejności. Co to będzie?
– Połączenie!
Erienne roześmiała się.
– Wiedziałam. Niegrzeczni chłopcy! Chcecie rozmawiać tak, żebym nie mogła was słyszeć. – Połaskotała ich po brzuchach, aż zaczęli chichotać i zwijać się. – Niegrzeczni! – Przesunęła dłonią po ich czuprynach, a potem znów mocno przycisnęła do siebie.
– Teraz – powiedziała, spoglądając z obrzydzeniem w stronę talerzy – chcę, abyście zjedli stamtąd chleb, ale nic więcej, słyszycie? Ja zaś pójdę i zobaczę, jak szybko możemy się stąd wydostać. Potem wrócę tu, by was uczyć, więc mam nadzieję, że nie zapomnieliście, o czym mówiłam w zeszłym tygodniu! – Chciała wstać, ale chwycili ją za koszulę.
– Naprawdę musisz iść, mamo? – zapytał Aron.
– Im szybciej to zrobię, ty szybciej będziemy z powrotem w domu, z tatą. – Przytuliła ich jeszcze raz. – Hej, niedługo wrócę. Obiecuję. – Obaj spojrzeli na nią uważnie.
– Obiecuję – powtórzyła.
Uwolniła się delikatnie, lecz stanowczo z ich ramion i podeszła do drzwi. Otworzyła je gwałtownie, odsłaniając zaskoczonego Ismana. Smukły wojownik, który przez cały czas kucał oparty o ścianę, poderwał się błyskawicznie, kiedy ją zobaczył.
– Już skończyłaś? – zapytał.
– Spieszę się – odpowiedziała Erienne szorstko. – Teraz odpowiem na wasze pytania. Moi synowie muszą jak najszybciej wrócić do domu i ojca.
– Uwierz mi, że nam również zależy na tym, byś przebywała tu jak najkrócej – grzecznie zapewnił ją Isman. – Kapitan rozmówi się z tobą wkrótce. Na razie zaś…
– Teraz – przerwała mu Erienne, zamykając za sobą drzwi, zza których wyglądali jej synowie, machając na pożegnanie.
– W twojej sytuacji nie wysuwa się żądań. – W głosie Ismana zabrzmiała nuta pogardy.
Erienne uśmiechnęła się i zbliżyła do wojownika. Jej twarz nabrała groźnego wyrazu, uśmiech zamarzł na ustach.
– A co, jeśli teraz stąd pójdę? – wysyczała, blednąc ze złości. – Co zrobisz? – Ich twarze znalazły się kilka centymetrów od siebie i Isman zamrugał nerwowo. – Powstrzymasz mnie? Zabijesz?
Roześmiała się.
– Boisz się, bowiem wiesz równie dobrze jak ja, że mogłabym cię zabić, nim twój miecz opuściłby pochwę. A że jesteśmy tu sami, nie kuś mnie. Po prostu zaprowadź mnie do kapitana w tej chwili.
Isman wydął wargi i kiwnął głową.
– Ostrzegał, że będą z tobą kłopoty. Obserwowaliśmy cię przez całe miesiące przed porwaniem. Mówił, że tacy jak ty wiedzą dużo, lecz są bardzo aroganccy. – Minął ją i ruszył w dół spiralnymi schodami. Już na dole odwrócił się. – Miał rację. Jak zawsze zresztą. No, dalej, zabij mnie, jeśli myślisz, że ci się uda. Za tymi drzwiami jest trzech ludzi. Nie uciekniesz daleko i wiesz o tym równie dobrze jak ja, prawda?
– Zobaczyłabym, jak zdychasz, Ismanie – powiedziała Erienne. – I strach w twoich oczach. Pomyśl o tym. Nie zauważysz, że rzucam czar, chyba że nie przestaniesz mnie obserwować ani na chwilę. Nigdy nie będziesz wiedział, kiedy nadejść może śmierć.
– Mamy twoich synów – warknął pogardliwie Isman.
– Cóż, w takim razie chyba musisz o nich bardzo dbać, prawda? Uważaj na siebie, Ismanie.
Wojownik wydobył z siebie drwiący śmiech, ale Erienne widziała, że zadrżał, otwierając drzwi do komnaty.

• • •
Denser siedział przy jednej ławie z ludźmi, którzy kilka zaledwie godzin temu pragnęli jego krwi. Brakowało tylko Hirada, który, jak twierdził Sirendor Larn, poszedł przygotować konie do drogi. Xeteskianinem wstrząsnął wewnętrzny dreszcz. Odłożył widelec na talerz, na którym znajdowało się śniadanie: duszone w sosie mięso i chleb, i łyknął kawy. Kot wylegujący się obok na ławie, zamruczał cicho, grzejąc się w cieple kuchennych palenisk.
W tamtej chwili obaj byli przygotowani na śmierć z ręki barbarzyńcy. Spokojni i całkowicie wyciszeni. Gdyby wtedy zginęli, mag ze strzaskaną czaszką, a zwierzę we wrzasku mentalnej eksplozji, cała Balaia mogłaby umrzeć wraz z nimi.
Denser podniósł wzrok i spojrzał na Bezimiennego. Dzięki niemu ciągle mieli szansę. On i kodeks, według którego zawsze postępowali Krucy. Główny powód dla popularności, sławy i skuteczności oddziału, powód, który wynosił Kruków ponad innych najemników. Zabijanie w walce, w obronie własnej czy innych, było zgodne z zasadami. Wszystko, co wykraczało poza te proste, lecz ścisłe granice, było uznawane za morderstwo. I dlatego Krucy od dziesięciu lat walczyli w jednej linii z rabusiami, bandytami, łowcami nagród i innymi najmitami niewiele różniącymi się od morderców, niezmiennie zachowując czyste sumienie.
Wielu mówiło, że to właśnie ścisłe przestrzeganie kodeksu było źródłem ich siły i lęku, jaki wobec nich żywili ich wrogowie, a Denser nie wątpił, iż mit ten jest niezwykle pomocny. Za główną zaletę oddziału uważał jednak fakt, że, podczas gdy każdy z Kruków sam w sobie był wyjątkowy, jako drużyna byli po prostu niewiarygodni.
Mimo to właśnie kodeks przechylał szalę, kiedy chodziło o koszt ich wynajęcia. Klient mógł liczyć na całkowite dotrzymanie kontraktu i bitwę stoczoną według zasad.
Zasada: ZABIJAJ, LECZ NIGDY NIE MORDUJ.
Prostota kodeksu sprawiała, że wielu chciało żyć według tej zasady. Początkujący najemnicy, magowie i żołnierze. Większości jednak brakowało dyscypliny, wytrwałości, intelektu lub umiejętności, by dotrzymać przysięgi w ogniu bitwy, czy to w zwycięstwie, czy w czasie odwrotu, a także po walce. Z pewnością zaś nie było nikogo innego, kto pozostałby bez skazy przez dziesięć lat.
Łatwo byłoby uczynić z Kruków bohaterów. Denser jednak widział toczone przez nich walki i doskonale wiedział, kim byli naprawdę – drużyną przerażająco skutecznych zabójców. Zabójców, ale nie morderców.
Kiedy przyjrzał się im, w ciszy i milczeniu spożywającym poranny posiłek, pomyślał, że są bardzo zmęczeni i poczuł nagłe ukłucie lęku. A co, jeśli jednak mu odmówią?
A przecież potrzebował ich. Xetesk ich potrzebował. Na bogów, jeżeli informacje przekazane przez szpiegów okażą się być początkiem powrotu WiedźMistrzów, cała Balaia będzie ich potrzebować. Lecz czy uda mu się przekonać ich do tego, co należy uczynić? I czy Xetesk spróbuje zjednoczyć kolegia?
Mimo iż wiedział, co może go czekać w przyszłości, Denser zastanawiał się, czy to właśnie nie ta część jego planu okaże się największym wyzwaniem.
Krucy.
Nawet jeżeli powie im prawdę, niewiele to zmieni. Nie przyjmowali zleceń z powodu szczytnych celów. W sumie cele wydawały się nie mieć żadnego znaczenia. Praca musiała być warta ich czasu, ich reputacji i zachodu. Warta ryzyka. Dlatego prawda nie miała znaczenia, przynajmniej do chwili, gdy będzie musiał ją ujawnić. Żadna zapłata nie skłoniłaby ich do podjęcia ryzyka, na które zamierzał ich narazić.
Denser wsunął do ust kolejną porcję jedzenia. Żałował, że nie spotkał Kruków w Korinie, zgodnie z planem. Wtedy mógłby ukrywać swe pochodzenie wystarczająco długo. Ich udział w obronie twierdzy Taranspike był całkowitym zaskoczeniem dla Xetesku. Teraz nie mógł nawet przekonać Ilkara, by za opłatą eskortowali go do miasta, do którego i tak się udawali.
Napotkał spojrzenie Bezimiennego. Wojownik spokojnie, nie zdejmując wzroku z maga, przełknął kolejny kęs i wskazał końcem noża na Densera.
– Powiedz mi coś, Xeteskianinie – powiedział. – Widziałeś kiedyś smoka?
– Nie – odrzekł Denser.
– Ach tak. A więc co byś zrobił, gdyby Hirad nie odwrócił jego uwagi na tyle, byś mógł ukraść swoją błyskotkę?
Denser uśmiechnął się blado.
– To dobre pytanie. Nie przewidywaliśmy pojawienia się smoka.
– No tak. Zgaduję więc, że zginąłbyś marnie.
– Być może. – Denser wzruszył ramionami. W rzeczywistości uważał, że i tak wyszedłby cało, lecz wyczuł intencje wojownika i dostrzegł szansę zrealizowania swojego planu.
– Z pewnością. – Bezimienny wytarł brzeg talerza kawałkiem chleba, który zaraz potem ostrożnie umieścił w ustach. – Zatem okazuje się, iż, nieświadomie wprawdzie, lecz pomogliśmy ci zdobyć amulet.
Denser przytaknął i napełnił swój kubek kawą z gorącego, miedzianego dzbana, stojącego na stole.
– O jakim udziale dla siebie myślicie?
– Pięć procent wartości sprzedaży.
Mag wydął policzki.
– To całkiem spora suma.
Tym razem to Bezimienny wzruszył ramionami.
– Nazwijmy to rekompensatą za śmierć jednego z Kruków. Albo za te wszystkie noce, kiedy będziemy budzić się zlani potem i roztrzęsieni z powodu tego, co tam widzieliśmy. Przyznam bez wstydu, że z trudem powstrzymałem się i nie uciekłem stamtąd.
– A byłby to pierwszy raz – rzucił Ilkar w pustkę.
Bezimienny kiwnął głową.
– Wszyscy to czuliśmy – wtrącił Sirendor, a reszta Kruków przytaknęła w milczeniu.
– Ale żaden z was nawet w połowie tak jak ja – wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Hirada stojącego przy wejściu. Barbarzyńca z napiętym wyrazem twarzy powoli wkroczył do kuchni.
– Wszystko w porządku, Hiradzie? – zapytał Sirendor.
– Nie bardzo. Będąc na zewnątrz, przypomniałem sobie, co mówił Sha-Kaan, i pomyślałem, że gdyby przejście ciągle tam było, poszedłbym i zwrócił mu amulet.
– Dlaczego? – zdziwił się Sirendor.
Denser wstrzymał oddech.
– Powiedział mi coś. O portalu między naszymi światami i czymś czego strzeże, czego nigdy nie powinniśmy byli stworzyć. Cokolwiek to było, teraz Sha-Kaan jest wściekły. Co będzie, jeśli zdecyduje się zamknąć portal na zawsze?
– Nie mam zielonego pojęcia o czym mówisz, Hiradzie.
– Ja również – odpowiedział barbarzyńca. – Wiem tylko, że jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczymy smoka na niebie Balai, będzie to oznaczać nasz koniec.
– Co konkretnie masz na myśli? – zapytał Denser.
– A jak sądzisz? – odpalił Hirad. – Zginiemy wszyscy. One są zbyt potężne i jest ich zbyt wiele, uwierz mi. – Podszedł do gorących garnków i nałożył sobie do miski trochę mięsa.
– Wracając do tematu. – Denser znów skupił uwagę na Bezimiennym. – Zgadzam się na pięć procent, jeśli to wy będziecie mnie eskortować z powrotem do Koriny.
Ilkar poderwał się z miejsca – skąd obserwował Hirada – jakby otrzymał policzek.
– Już ci powiedziałem. Nie będziemy pracować dla Xetesku. – Jego głos był cichy i spokojny, lecz brzmiał pewnością.
– A ile dokładnie może być warta ta rzecz, Xeteskianinie? – zapytał Hirad.
Denser uniósł brwi.
– No cóż, nie mogę powiedzieć na pewno, lecz sądzę, że około pięciu milionów w czystym srebrze.
Zapadła cisza. Oczy wojowników rozszerzyły się w niedowierzaniu.
– Bierzemy tę robotę.
– Hirad! – wykrzyknął Ilkar. – Nic nie rozumiesz.
– To dobra zapłata, Ilkarze.
– Raczej niewiarygodna – odezwał się Talan. – To ćwierć miliona za przewiezienie pasażera na trasie, którą i tak zmierzamy.
Hirad bezgłośnie powtórzył sumę.
– Wiesz co, Hiradzie. Trudno mi uwierzyć, że to ty z nas wszystkich się zgadzasz. Przecież prawie cię zabił. – W głosie Ilkara zabrzmiała nuta pogardy.
– Tak, i dlatego jest mi coś winien – odrzekł barbarzyńca, nie patrząc nawet na ciemnego maga. – Nie muszę go lubić. Nie muszę nawet na niego patrzeć. W sumie mogę go ciągle nienawidzić. Muszę tylko znieść jego obecność w czasie podróży do Koriny. Potem on zapłaci nam kupę forsy i nigdy więcej się nie zobaczymy. Jestem w stanie to wytrzymać.
– A jednak to nie jest takie proste.
– Ależ tak!
– Nie jest, i to dla mnie poważny problem – zaczął Ilkar, lecz Hirad go ubiegł.
– Wiem, że nie zgadzasz się z etyką Xetesku…
– To poważny eufemizm, a właściwie kła…
– Ale biorąc pod uwagę to, o czym wszyscy szeptaliście za moimi plecami, sądzę, że nie powinniśmy odrzucać takich pieniędzy, prawda? To mogą być ostatnie, jakie zarobimy. – Barbarzyńca wyprostował się i spojrzał na elfa. Ilkar patrzył tylko z wściekłym wyrazem twarzy. – Spójrz prawdzie w oczy, Ilkarze, przegłosujemy cię. Nie utrudniaj.
Oczy elfa zwęziły się w szparki. Bezimienny wyciągnął dłoń do Densera.
– Umowa stoi. Talan przygotuje kontrakt, a ty i ja go podpiszemy. Nie będzie w nim wymienionej sumy, tylko procent i zobowiązanie do zapłaty.
– Doskonale – zgodził się Denser. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– Tutaj się z tobą zgadzam. – Bezimienny opróżnił kubek z kawy. – I wiecie, co wam powiem, Krucy? Czuję, że we Wronim Gnieździe czeka nas wielka impreza.
Drzwi do kuchni otworzyły się po raz kolejny.
– Podobno nie udało się wam uratować mojego maga. Wielka szkoda, Seran był dobrym człowiekiem.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.