nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Graal
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Stephena Lawheada „Graal”. Książka ta, będąca piątym tomem cyklu „Pendragon” ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.
Tytuł: Graal<br/>Tytuł oryginalny: Grail<br/>Autor: Stephen Lawhead<br/>Przekład: Andrzej Polkowski<br/>Wydawca:  <A href='http://www.zysk.com.pl' target='_blank'>Zysk i S-ka</A><br/>Cykl: Pendragon<br/>ISBN: 83-7150-828-X<br/>Format: 372s. 115×183mm<br/>Cena: 32,90<br/>Data wydania: 7 września 2004<br/>WWW: <a href='http://www.zysk.com.pl/catalog/product_info.php?products_id=1596' target='_blank'>Polska strona</a><br/>Piąty tom cyklu „Pendragon”.<br/><br/>Susza, zaraza i wojna spustoszyły Wyspę Potężnych, a król Artur wyszedł z tej wojny głęboko zraniony na duszy i ciele. Jednak przeżył i odzyskał swoją dawną moc, a stało się to za przyczyną tajemniczej relikwii uświęconej Krwią Chrystusa … Świętego Graala. Artura nie zadowala własne ozdrowienie, pragnie, by z dobroczynnej mocy Graala skorzystali wszyscy cierpiący i chorzy. Buduje świątynię, w której składa świętą relikwię. Widzi już brzask wymarzonego przez Taliesina i Merlina Królestwa Lata. Lecz zło nie ustaje w atakach… Graal zostaje skradziony, a nikt nie zna sprawcy owego czynu ani jego mrocznej kryjówki. Artur wyrusza na czele Smoczej Drużyny na poszukiwania…
Tytuł: Graal
Tytuł oryginalny: Grail
Autor: Stephen Lawhead
Przekład: Andrzej Polkowski
Wydawca: Zysk i S-ka
Cykl: Pendragon
ISBN: 83-7150-828-X
Format: 372s. 115×183mm
Cena: 32,90
Data wydania: 7 września 2004
WWW: Polska strona
Piąty tom cyklu „Pendragon”.

Susza, zaraza i wojna spustoszyły Wyspę Potężnych, a król Artur wyszedł z tej wojny głęboko zraniony na duszy i ciele. Jednak przeżył i odzyskał swoją dawną moc, a stało się to za przyczyną tajemniczej relikwii uświęconej Krwią Chrystusa … Świętego Graala. Artura nie zadowala własne ozdrowienie, pragnie, by z dobroczynnej mocy Graala skorzystali wszyscy cierpiący i chorzy. Buduje świątynię, w której składa świętą relikwię. Widzi już brzask wymarzonego przez Taliesina i Merlina Królestwa Lata. Lecz zło nie ustaje w atakach… Graal zostaje skradziony, a nikt nie zna sprawcy owego czynu ani jego mrocznej kryjówki. Artur wyrusza na czele Smoczej Drużyny na poszukiwania…
Dla Boba i Loisa
Dziesięć pierścieni i dziewięć torquesów
pradawnym wodzom dano;
Osiem jest cnót, a siedem grzechów,
za które duszę sprzedano;
Szóstka to suma nieba i ziemi,
tego, co łagodne i dumne;
Piątka to liczba okrętów płynących
z Atlantis straconej i zimnej;
Czterech królów Zachodu przeżyło,
by objąć nowe dziedziny;
Dwaj razem przybyli, jak bracia,
do twierdzy hlyońskiej krainy;
Jedynkę sławią druidzi, spoglądając w gwiazdy:
Jeden jest świat, jeden Bóg, jedne narodziny.
S.R.L., Oksford, 1987
Prolog
Mężczyźni są tacy żałośni, tacy do siebie podobni, tacy nudni… Tak łatwo przewidzieć, czego zapragną i co im sprawi przyjemność. Niewolnicy swoich zwietrzałych zwyczajów i dzikich popędów, miotają się między nimi, nie widząc świata poza swymi zwierzęcymi namiętnościami. Zaiste, bydło na polu więcej wie o życiu niż oni!
Jakie to wszystko jałowe, jakie płytkie i łatwe! Już dawno znudziły mnie ich trywialne ambicje i wyczyny. Ciemne prostaki, zasługują na wszystkie nieszczęścia, jakie im ześle ich okrutny bóg.
Gdzież jest prawdziwa moc? Gdzie prawdziwe męstwo? Gdzie jest siła charakteru, służąca nieugiętej woli, obie sprzymierzone w całkowitej harmonii, jedna poddana drugiej? Gdzie dzisiaj znaleźć takie skarby?
Na polu bitwy, w ogniu walki? Ha! Tak właśnie myślą mężczyźni i mylą się, jak we wszystkim. Bo czym jest wojna? Głupia zabawa umorusanych dzieci kłócących się o kupę łajna. Na wojnie życie – ta jedyna w swoim rodzaju, najcenniejsza substancja we wszechświecie – traci wartość, zostaje odrzucone jak śmieć, zmarnotrawione, oddane za coś, co nie przetrwa do następnej pory roku. Głupcy, wszyscy mężczyźni to głupcy! Ślepi, ciemni głupcy – nękać ich i dręczyć to sama rozkosz!
Liczy się tylko to, co nie przemija. Tylko to warto mieć.
Któż ma o tym wiedzieć, jak nie ja? Ja, która mam władzę nad czasem i żywiołami, znam prawdziwą wartość życia. Czyż nie poświęciłam całego swego życia temu, co nieprzemijalne? Nie na darmo nazywają mnie Królową Powietrza i Ciemności.
1
Ja, Gwalkawad, pan Orkadów, piszę te słowa. Nie lekkie to zajęcie, a obawiam się, że i czytanie tego nie sprawi wam przyjemności. Nie jestem Myrddinem ani mnichem w brązowej szacie, nie potrafię pisać tak gładko jak oni. Bóg mi świadkiem, że rękojeść miecza lepiej pasuje do mojej dłoni niż ostro zastrugana trzcina. Ale brat Aneirin zapewnia, że te moje bazgroły i tak przetrwają rękę, która je pisze, a on się na tym zna. Więc piszę.
Urodziłem się tu, na wyspach, skąd widać Ynys Prydein, razem z moim bratem bliźniakiem, Gwalkamajem, jako syn Lota, króla Orkadów. Moje narodziny nie były wielkim wydarzeniem. Gdyby nie Artur, spędziłbym resztę życia w tej dziczy i nigdy nie wychyliłbym głowy poza kamienie wyznaczające granice państwa mego ojca. Gdyby nie Artur, spędziłbym życie na polowaniu, łowieniu ryb i rozstrzyganiu sporów między moimi wodzami. Nigdy nie usłyszałbym o Królestwie Lata – a już tym bardziej o Graalu – i, zaprawdę, nie trudziłbym się dzisiaj nad pisaniem tej księgi.
Postaram się jednak wytrwać w swym przedsięwzięciu, żebyście i wy mogli to wszystko poznać. Każdy, kto ma uszy, słyszał o Arturze, o jego klęskach i triumfach; opowiadają o tym od Hlogresu do Kelydonu. Śpiewają o tym bardowie, a kilku mnichów próbowało już utrwalić owe historie na pergaminie. Mistrzem pióra nie jestem, ale mam nadzieję, że nie nazwiecie mnie ostatnim spośród tego plemienia skrybów o powalanych galasówką palcach.
Mówią o wojnach i bitwach, i słusznie. Opowiadają o dzielnych mężach oddających życie w obronie Wyspy Potężnych. Wspaniałe to opowieści, a niektóre z nich są nawet prawdziwe, lecz nie zamierzam z nich czerpać. Inne sobie wyznaczyłem zadanie.
Chcę wam opowiedzieć o Graalu, o tym dziwie nad dziwy, o świętym Naczyniu, które stało się przedmiotem tęsknoty tak wielu mężów. Słowa nie opiszą tego cudu, serce nie ogarnie tej tajemnicy, a godzi się ją nazwać największym skarbem widzialnego świata. Gdyby nie Artur, ten najcenniejszy z kielichów pogrążyłby się w odmętach dziejów, a ludzie zapomnieliby o jego uzdrawiającej mocy. O tak, prawda też, że gdyby nie on, nie doszłoby do tylu strasznych wydarzeń i utrapień, które chcę wam opisać. Jednak gdyby nie Artur, ów przeczysty płomień niebiańskiego ognia już dawno zagasłby na wieki.
Niewielu o tym słyszało, a przecież ze wszystkich opowieści arturiańskich ta właśnie jest najcenniejsza. Ach, lecz sam ją wyprzedzam! Wiedzcie jedno: wielka i straszna jest horda Pradawnego Nieprzyjaciela, a nie cofa się przed niczym prócz Słowa Prawdy. I wierzę, że łoskot starcia tych dwóch mocy będzie się przewalał echem po stuleciach, które nadejdą. Zaprawdę, mogę się uważać za wybrańca, bo dane mi było pędzić konno u boku króla, kiedy ruszał do boju na czele swej armii. Zaprawdę, zadrżyjcie i zblednijcie, przywdziejcie zbroję runów i modlitw, wezwijcie wspomożenia aniołów i zapamiętajcie dobrze moje słowa: tam, gdzie rozkwita wielkie dobro, zawsze gromadzi się wielkie zło. Poznałem to na własnej skórze.
Słuchajcie mnie uważnie! Mówić o Graalu to mówić o tajemnicy, a ja, Gwalkawad, książę Orkadów, znam tę tajemnicę jak nikt inny. Jeśli moja opowieść sprawi wam przyjemność, to i dobrze… ale nie chciałbym, żeby ją odczytywały chłodne oczy.
Wejrzyjcie w swoje serca, a wpatrzcie się w nie długo i uważnie. Jeśli jesteście przyjaciółmi prawdy i dobra, pozdrawiam was i zapraszam do przeczytania mojej księgi. Lecz jeśli lubujecie się w oszczerstwach i chytrych sztuczkach, jeśli zasmakowaliście w kłamstwach, zdradach i podstępach, niewiele tu dla siebie znajdziecie. I niech mi Pan Jezus będzie świadkiem: zamierzam wam opowiedzieć samą prawdę, taką, jaką poznałem.
A więc zaczynam, w imię Boże.
Przez siedem długich lat walczyliśmy z sajkseńskimi łupieżcami – siedem lat trudów i niedostatków, wyrzeczeń, udręk i śmierci. W końcu, pod wodzą Artura i z pomocą szybkiej i pewnej Ręki Opatrzności, udało się nam ich pokonać. To rzecz dobrze znana – zaiste, nawet małe dzieci wiedzą, że pospolite ruszenie Brytanii stanęło murem na Wzgórzu Baedun i zwyciężyło okrutnego najeźdźcę – więc nie powiem na ten temat nic więcej. Wspomnę tylko, że ledwo odetchnęliśmy po tak ciężko wywalczonym zwycięstwie, a już zagroziła nam horda wędrownych Wandalów. Stając do boju najpierw w Ierne, potem w Brytanii, ścigaliśmy Amilkara, tego wściekłego dzika, przez prawie cały Hlogres, zanim się poddał.
Dziwna to była wojna. Trwała nieco ponad jedną porę roku, a przyniosła więcej spustoszenia niż wszystkie wojny z Sajksenami razem wzięte. Lecz czemuż to nieszczęścia zawsze chodzą trójkami? Bo oto za pustoszącymi nasze ziemie Wandalami przyszły zaraza i susza. Ci, którzy tak lubią gderać i utyskiwać, niech wspomną, że Pendragon musiał walczyć z trzema wrogami, nie z jednym. Jeśli znacie innego króla, który poradziłby sobie lepiej w takich okolicznościach, to mi go wskażcie, a jak nie, to zamilczcie! Nie zamierzam nikomu schlebiać, a i nasz pan nigdy o to nie dbał. Dzisiaj wielu prześciga się w oskarżeniach i lamentuje nad utraconymi ziemiami, ale ja wciąż twierdzę, że Artur wybrał najlepszą drogę.
W każdym razie to wszystko już się stało, więc cóż przyjdzie z utyskiwań i lamentów? Gdyby znali Niedźwiedzia Brytanii, wiedzieliby, że ich żałosne jęki tylko utwierdziłyby go w tym, co postanowił.
Lepszy uczciwy wróg niż zdradliwy przyjaciel, a knujących po kątach przyjaciół widzieliśmy już wielu. Wyspa Potężnych obejdzie się bez takich warchołów jak Keredig, Morkant, Brastias, Gerontius czy Urien. Niech ich diabeł porwie! Nikt za nimi nie będzie tęsknić.
Gdzie byli ci, którzy dzisiaj robią tyle szumu, kiedy Artur stawił czoło wodzowi Wandalów? Urien i Brastias głośno sarkali na wszechwładzę najwyższego króla, ale nie słyszałem, by zgłosili gotowość do zajęcia jego miejsca na zbroczonym krwią polu bitwy. Gerontius gorliwie podżegał do buntu, ale nigdy go nie widziałem w szarży na wroga.
Zgromadziliśmy największą armię od czasów wielkiego Konstantyna – dwadzieścia tysięcy ludzi i piętnaście tysięcy koni! A jednak w dniu bitewnego sądu Artur samotnie stanął przed wrogą hordą, a zdradzieccy panowie gdzieś się pochowali. No cóż, dokonali wyboru. Ich sprawa. Lecz zamiast obrażać niebiosa swoim żałosnym lamentem, powinni raczej dziękować, że nadal mają języki w gębach i powietrze w płucach, żeby móc się uskarżać.
Artur drogo zapłacił za pokój, którego dobrodziejstw teraz zażywamy. Kiedy go znoszono z pola bitwy, i w nas obumarły serca. I zagasło słońce, zagasły gwiazdy. Bez niego pogrążyliśmy się w ciemności.
– Zabrali go do Ynys Awallach – powiedział Hrys z twarzą poszarzałą od zmęczenia i niepokoju. – Jeśli znacie jakie modlitwy, to je teraz odmówcie.
Tylko tam mógł zostać uzdrowiony, tylko w tym świętym miejscu. Mądry Emrys wiedział, co robi. A potem Hrys przekazał nam ostatni rozkaz Artura:
– Macie poprowadzić Wandalów na północ, gdzie obejmą oni w posiadanie ziemie zbuntowanych panów. Z powodu zdrady swoich panów ziemie te muszą opuścić też wszyscy podlegli im Brytowie.
Tak więc oni odjechali z Arturem, a my zostaliśmy, by ustanowić wywalczony przez niego pokój. Podzieliliśmy drużynę: Beduir, Kej i ja poprowadziliśmy nowego wodza Wandalów, Mercję, i jego lud do kraju na północy, który otrzymali od naszego władcy. Kador z resztą Kymbrogów – to Artur nadał swym przybocznym taką nazwę, a znaczy ona “serdeczni druhowie” – miał dopilnować, by odeszli stamtąd zdrajcy i ich zwolennicy, których ziemie zostały skonfiskowane.
Przytłoczeni ciężarem liczb i utrudzeni bojem posuwaliśmy się powoli na północ, wiodąc hordę wandalską i wyszukując po drodze wodę do picia. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Susza stawała się z każdym dniem okrutniejsza i pustoszyła kraj od krańca do krańca. Serce mi krwawiło, gdy widziałem opuszczone gospodarstwa i zarośnięte chwastami pola – wielu uciekło do Armoryki – lecz jeszcze gorszy był widok wypalonych warowni, gdzie żniwo zebrała zaraza.
Choć przygnębiał nas widok tak wielu utrapień i niedoli, to jednak myśl o uczciwych Brytach, zmuszonych do opuszczenia swych domostw, doprowadzała nas do rozpaczy. Zaiste, niełatwo komuś powiedzieć, że musi oddać swój dom, bo jego wiarołomny pan zdradził swego króla. Ci ludzie mieli utracić wszystko, co wypracowali przez całe życie! Już lepiej im to życie odebrać, przysięgam.
Nienawistne było mi zadanie, które nas czekało, i modliłem się, by wydarzyło się coś, co by nas od niego uwolniło. Wiedliśmy hordę wandalską na północ, a ja dzień po dniu błagałem Boga o cud.
I oto moje prośby zostały wysłuchane! Nie zdarzył się cud, ale coś, co przyniosło prawie równie dobry skutek. Pewnego wieczoru, szóstego lub siódmego dnia od opuszczenia obozowiska pod Ker Gloiu, do namiotu Beduira zbliżył się Mercja ze swoim kapłanem. Beduir zabrał w tę podróż namiot i polowe krzesło Artura, aby choć trochę osłodzić sobie trudy tej żałosnej wyprawy. Zażywaliśmy chwili wytchnienia po jeszcze jednym upalnym dniu.
– A czego oni znowu chcą? – mruknął Beduir.
Podobnie jak on, i ja marzyłem tylko o wytchnieniu w dobrym towarzystwie po całym dniu spędzonym w upale i kurzu.
– Ja się nimi zajmę – powiedziałem, zamierzając ich odprawić.
– Poczekaj, bracie. – Beduir westchnął, najwyraźniej zmieniając zdanie. – Przez dzień lub dwa widzieliśmy ich tylko z daleka, więc może lepiej będzie, jak powiedzą, o co im chodzi.
Mercja, o śniadej cerze, czarnych włosach i oczach, zdawał się jeszcze ciemniejszy w zapadającym zmierzchu. Powitał nas swoim zwykłym gestem, uderzając pięścią w piersi. Hergest, kapłan, którego niegdyś wziął do niewoli, a który teraz towarzyszył mu z własnej woli, przetłumaczył jego słowa.
– Witajcie, przyjaciele.
– Witaj – odpowiedział chłodno Beduir. Po tylu dniach pędzenia Wandalów jak stado bydła w kurzu i spiekocie trudno mu było wykrzesać z siebie entuzjazm dla ich spraw.
– Usiądź, jeśli chcesz – powiedziałem, czyniąc uprzejmy gest. – Chętnie podałbym ci kubek, abyś zwilżył gardło po tym skwarze, ale nie mam co do niego wlać.
Powiedziałem to, aby uprzedzić jego prośbę. Dzień po dniu któryś z barbarzyńskich wodzów przychodził do nas, domagając się większych racji wody; czasami przychodziło dwóch lub trzech tego samego dnia. Mieliśmy skąpe zapasy wody i wydzielaliśmy ją wszystkim po równo.
– O tak, jest gorąco – powiedział Mercja.
Coraz lepiej posługiwał się naszą mową. Hergest musiał być dobrym nauczycielem.
– Tak – mruknął Beduir, odchylając się w krześle. – Przydałby się deszcz. Ziemia potrzebuje deszczu.
– Moi ludzie są spragnieni – rzekł ostrzej Mercja.
– Nie jestem studnią! – żachnął się Beduir. – Powiedziałem, że przydałby się deszcz. Przecież wiesz, że od wielu dni nęka nas susza. Każdy jest spragniony.
Mercja patrzył na niego spokojnie, nieporuszony tym wybuchem. Potem spojrzał na Hergesta, który coś do niego powiedział. Wandal kiwnął głową, a potem wyrzucił z siebie potok słów w bełkotliwym barbarzyńskim języku. Kiedy skończył, ponownie kiwnął głową, a kapłan powiedział:
– Pan mój, Mercja, pragnie, abyście obaj wiedzieli, że nie byłby godzien nazywać się szlachetnym, gdyby nie prosił o wodę, kiedy jego ludzie są spragnieni. Nie zamierzał okazać wam braku szacunku.
– Rad jestem to słyszeć – mruknął Beduir nieco łagodniejszym tonem.
– Mercja mówi też, że jest nieszczęśliwy – ciągnął Hergest. – A oto powód jego niezadowolenia: źle się czuje, wiedząc, że jego ludzie mają zająć domostwa po Brytach. Wyrzucanie ludzi z ich domów uważa za rzecz niezbyt szlachetną.
– Rozumiem – odrzekł Beduir – ale nic na to nie poradzę. Tę niedolę ściągnęli na Brytów ich panowie, którzy z rozmysłem zdradzili Artura. Kara spada na wszystkich. Taka jest wola najwyższego króla.
Kapłan przetłumaczył te słowa, a Mercja odpowiedział przez niego:
– Nie spieram się z wolą Artura. Mam jednak pewną… ach, tak, pewną propozycję.
– Tak? – Te słowa obudziły w Beduirze czujność. – A cóż to za propozycja?
– Pozwólcie nam osiedlić się na ziemiach niczyich – rzekł Mercja przez kapłana. – Niech ci, którzy zechcą, zostaną w swoich domach. I niech wiedzą, że nie zamierzamy nikomu odbierać ziemi.
Tego nikt nie przewidział.
– Mamy pozwolić, by Wandalowie i Brytowie żyli razem obok siebie? – zapytałem.
– Ci Brytowie, którzy zechcą pozostać – odpowiedział Hergest. – Wandalowie pragną być sąsiadami wszystkich, którzy zechcą być sąsiadami Wandalów.
– Czy on to mówi poważnie? – zapytał Beduir, unosząc nieco głowę.
– Tak, to poważna propozycja – zapewnił nas Hergest. – Rozmawiał już z innymi wodzami i wszyscy się zgodzili. Wolą osiedlić się na pustkowiu, niż wyrzucać z domów niewinnych. – Zamilkł, a po chwili dodał: – Mogę to wyjaśnić?
– Jeśli potrafisz.
– A więc rzecz ma się tak. Łaskawość Artura zaskoczyła ich, ale i zawstydziła. Wandalowie to dumne plemię. I zaradne. Muszą się gdzieś osiedlić i przyjmą z wdzięcznością ziemie, jakie im Artur oddał, ale duma nie pozwala im przyczyniać się do niedoli ziomków tych, którzy obdarzyli ich swą przyjaźnią.
Pokręciłem głową, nie wierząc własnym uszom.
– Nie chcą przyczyniać się do niedoli? Jezu miłosierny, zaledwie kilka dni temu ci krwiożerczy barbarzyńcy grabili i palili osady tych samych Brytów!
– To Amilkar, nie ja – burknął Mercja.
Najwyraźniej nie darzył pobitego wodza miłością i szacunkiem.
– A Mercja tak bardzo się od niego różni? – zapytał bez ogródek Beduir, zapewne wystawiając na próbę cierpliwość nowego króla.
– Mercja odczuwa żal i wstyd z powodu aktów grabieży, jakich dopuścił się Amilkar – odpowiedział bez wahania kapłan. – Podczas wojny takie rzeczy się zdarzają. Lecz teraz panem Wandalów, Hussów i Rogatów jest Mercja, który ślubował Arturowi przyjaźń. Tę przyjaźń bardzo sobie ceni, ale chciałby obdarzyć nią także Brytów mieszkających tam, gdzie mają się osiedlić Wandalowie.
Byłem zdumiony. Propozycja świadczyła zarówno o dobrej woli, jak i o bystrości. Przebiegłości mogłem się u barbarzyńcy spodziewać, ale współczuciem byłem zaskoczony. Spojrzałem na Beduira, który patrzył na mnie, pocierając kark.
Hergest dostrzegł nasze wahanie.
– Mercja nie prosi, abyście mu zaufali, chce tylko, żebyście go wypróbowali.
– Tu nie chodzi o zaufanie – odpowiedział powoli Beduir. – Do końca lata już niedaleko, nie zdążycie obsiać pól i zebrać plonów. Będziecie potrzebowali domostw, zagród dla bydła… wszystkiego. Skąd to weźmiecie, jeśli nie od Brytów?
Kiedy kapłan przetłumaczył te słowa młodemu wodzowi, ten uśmiechnął się.
– Znamy się trochę na tych sprawach – odpowiedział przez Hergesta. – Nasi mędrcy mówią, że zima będzie łagodna, taka, jak w naszych ojczystych stronach, nad brzegami południowego morza. Nic nam się nie stanie.
– Zima na północy jest ostra i długa – powiedział im Beduir. – Wiem o tym aż za dobrze.
– Twoja troska budzi szacunek i świadczy o twojej szlachetności, panie Beduirze – odrzekł Hergest. – Czyż jednak zima nie byłaby takim samym utrapieniem dla bezdomnych Brytów? – Wskazał na Mercję. – Mój pan mówi, że jeśli mamy żyć pod panowaniem Artura, to żyjmy pośród jego ludu.
Młody wódz spoglądał to na mnie, to na Beduira – pragnął, abyśmy mu uwierzyli.
Przyglądałem mu się uważnie, nie wiedząc, co począć. Prawdę mówiąc, byłby to znakomity sposób rozwiązania problemu, jaki od dawna nas trapił, bo przygnębiała nas myśl o konieczności wygnania z domów ludzi, którzy zawinili jedynie tym, że mieli za panów ludzi zdradliwych i niewiernych. Jakby postąpił Artur?
Chciałem już ich odesłać, aby mieć czas na przemyślenie tego wszystkiego, kiedy Mercja rzekł:
– Panie Bedwyrze… Panie Gallahadzie… – tak wymawiał nasze imiona – proszę was, błagam, pozwólcie nam dowieść, że zasługujemy na zaufanie, jakim nas obdarzono.
– A więc dobrze – powiedział Beduir, natychmiast podejmując decyzję. – Niech będzie, jak mówisz, wodzu. Zaprowadzimy was na ziemie, do których nikt nie rości sobie prawa, i tam zamieszkacie. Jak je podzielicie między swoje szczepy, to już wasza sprawa. Pobudujcie osady, gdzie i jak chcecie. Pamiętaj tylko, żeby nie było żadnych zwad i niesnasek między twoim ludem a Brytami, którzy zechcą pozostać na swoich ziemiach.
Wypowiedział to surowym tonem; za każdym słowem czaiła się groźba. Mercja podszedł, ukląkł przed nim, chwycił jego dłoń i ucałował ją. Taki był, widać, zwyczaj u Wandalów, ale my nie byliśmy do niego przyzwyczajeni. Beduir cofnął gwałtownie rękę, mówiąc:
– Powstań, Mercjo. Otrzymałeś to, czego chciałeś. Idź i oznajmij to swojemu ludowi.
Młody wódz wstał i odszedł kilka kroków, uśmiechając się z zadowoleniem.
– Mądra decyzja, książę Bedwyrze – zapewnił nas Hergest. Dotknął ręką gardła i wtedy zauważyłem, że nie nosi już żelaznej obręczy niewolnika.
– Postarajcie się, żebym jej nie żałował.
– Wandalowie są barbarzyńcami, to prawda. Rzadko coś ślubują, ale jak już to uczynią, pozostają wierni umowie przez pięć pokoleń. Ufam Mercji.
– Oby Bóg był dla was łaskawy – rzekł Beduir. – Rad jestem z naszej umowy.
– Cieszę się z całego serca, żeś rad – powiedziałem Beduirowi, kiedy odeszli. – Zastanawiam się tylko, co by na to rzekł Artur.
– Nie dbam o to – odpowiedział Beduir, ale odwrócił się szybko i dodał: – Choć bardzo chciałbym, żeby dożył tej chwili.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

51
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.