nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Festiwal
‹4. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
Około 30 stopni w cieniu, przeogromne tłumy pchają się po odbiór akredytacji i zakup pojedynczych biletów. Z okalających rynek pubów dobiegają najmodniejsze dźwięki lata (O-Zone „Dragostea Din Tei”). Najczęściej przewijającym się tematem rozmów są preferencje filmowe. Jeszcze poprzedniego dnia – obcy ludzie – teraz dyskutują jak starzy przyjaciele albo skaczą sobie do oczu. Przeładowane pociągi i autobusy dostarczają coraz to nowych potencjalnych widzów. Tak właśnie wyglądało południe pierwszego dnia w Cieszynie.
‹4. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
‹4. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
Dzień pierwszy (22.07)
Kiedy minęło już podniecenie związane z poznawaniem nowych okolic, zaczęły się kolejne atrakcje. Około godziny 18. fotografowie Filmu z ratusza upamiętnili zebranych na placu fanów kina niszowego, niezależnego i ambitnego. Kiedy przesłona aparatu zamknęła się po raz ostatni, wszyscy udali się do Teatru im. Adama Mickiewicza na uroczyste otwarcie imprezy.
Zaczęło się od starego propagandowego dokumentu, który opiewał postać Bieruta i doskonały ustrój socjalistyczny. Dzieło co chwilę wywoływało salwy śmiechu na sali. Produkcja była porywająca tylko ze względu na fakt, że dla młodej publiczności przedstawione zdarzenia były jeszcze bardziej surrealistyczne niż komedie braci Zucker. Jednak jak się później okazało był to najlepszy film tegoż wieczoru.
Piętnastominutowa etiuda Michelangelo Antonioniego „Lo Sgouardo di Michelangelo” („Spojrzenie Michelangelo”) nie zachwycała. Zero muzyki, zero dialogów, tylko Michelangelo (reżyser) twarzą w twarz z Michelangelo (rzeźbiarzem). Jednak tam, gdzie kunszt operatorski powinien porywać, tutaj pozwalał o sobie zapomnieć już w kolejnej scenie. To trochę dziwne, ponieważ nieodłączny element zdjęć – światło – było znakomite. Dlatego można powiedzieć, że Maurizio Dell’Orco (operator) okazał się katem, jak i ostatnią deską ratunku dla „Spojrzenia Michelangelo”.
Na koniec wszyscy zostali oświeceni najnowszą wizją Pedro Almodovara. Nie obawiajcie się, stary dobry Pedro nie zrezygnował z gejowskiego motywu. Do pikantnego homoseksualnego związku dodał księdza (lubiącego dzieci i inne męskie igraszki). Dla naszego narodu to żadne novum. Nam księża podwijający sutannę już się znudzili. Pedofilia jest w tej chwili trendy dla: psychologów, reżyserów, polityków i tego wąsatego pracownika odlewni żeliwa w Ursusie. Nie dość, że „La mala education” („Złe wychowanie”) jest filmem gorszym niż „Porozmawiaj z nią”, to dodatkowo jak poprzednik czerpie garściami z produkcji Wong Kar Wai’a. Na palcach jednej ręki można wyliczyć prawie idealne kopie scen z „Happy Together”. W „Hable con ella” można było się chociaż zachwycić piękna barwą filmu, natomiast tutaj wszystko jest nijakie. Nie zachwycają nawet Gael Garcia Bernal („Amorres Perros”) i Fele Martinez („Otwórz Oczy”). Tak naprawdę, to nikt nie zachwyca. Almodovar stara się odnosić do „czarnego kina”, ale Johnem Hustonem to on nigdy nie będzie. Może to i dobrze, bo nie mógłbym sobie wyobrazić Humphreya Bogarta uprawiającego seks z Peterem Lorrem. Po seansie została mi tylko pamięć świetnie wykonanej czołówki, dobrej muzyki i prawdy, jaką zdołał wydobyć z siebie reżyser.
Otwarcie nie pozwoliło mi się wznieść na wyżyny stanu tzw. „kocham kino”. Jednak jutrzejsze projekcje „Old Boy’a” Park Chan-wooka i „Opowiadania” Todda Solondza nastrajają bardzo optymistycznie.
Dzień drugi (23.07)
Kolejny dzień pełen filmowych wrażeń. Na szczęście w większości pozytywnych. Dało się zauważyć pewien element wspólny dla dotychczasowych projekcji. Chodzi o częstą prezentację ekwilibrystycznych stosunków seksualnych, gdzie więcej niż połowa to stosunki męsko-męskie. Nie jestem pruderyjny, ale trochę irytuje mnie fakt, że kino tzw. ambitne coraz bardziej zaczyna przypominać produkcje z Ronem Jeremym. Jakie filmy doprowadziły do takiej konkluzji – dowiecie się czytając krótką relację z drugiego dnia Festiwalu Filmowego w Cieszynie.
Na pierwszy ogień poszedł niezależny film amerykański „Opowiadanie” Todda Solondza, który wybił się dzięki filmowi „Happiness” (nagroda FIPRESCI w Cannes ‘98). Produkcja podzielona jest na dwie części: „Fiction” (opowieść o uczestnikach kursu literackiego) i „Non-fiction” (o dokumentaliście-amatorze rejestrującym życie młodych ludzi z przedmieść). Pierwszy epizod porusza problem tytułowej fikcji obecnej w książkach. Czy to w istocie jest nieprawda? Wymysł autora? Czy może ubarwione, lecz realne zdarzenia z życia artysty? Mr. Scott (nauczyciel) mówi, że jeśli pisarz przeleje na papier swoje prywatne życie, to wraz z postawieniem kropki stają się one fikcją. Segment drugi traktuje o różnym pojmowaniu prawdy i postępowaniu doprowadzającym do jej naginania dla własnych celów. Film Solondza (szczególnie „Non-fiction”) przypomina „American Beauty”, z którego momentami drwi. Bohater „Opowiadania” w pewnej chwili nagrywa unoszący się na wietrze papierek i mówi jak lubi obserwować to zjawisko (analogiczne do postaci Wesa Bentleya i torebki foliowej). Za produkcją niszową przemawia przedstawienie ciekawszych, jakby bardziej prawdziwych kłopotów zwykłej amerykańskiej rodziny. Po drugie reżyser zdołał namówić wielu znanych aktorów: Selmę Blair, Roberta Wisdoma, Paula Giamatti, Xandera Berkeleya i Johna Goodmana.
Kolejny był dokument Boba Smeatona „Festival Express”. Śledzi on trasę „festiwalu obwoźnego”, który odbył się na przełomie roku 1970 i 1971. Na jego pokładzie jechały takie sławy jak: Janis Joplin, The Greatful Dead, Buddy Guy. Sam dokument to w 80% zbiór występów i w 20% wypowiedzi zaangażowanych. Oprócz warstwy muzycznej nie ma nic ciekawego. Smeaton nic nie wnosi do tematu, tylko pokazuje nam materiał na koncertowe DVD. Beznadziejnie zmarnowany pomysł, takie sławy, takie czasy i wielkie nic.
Hitem wieczoru miał być nagrodzony w Cannes „Old Boy” Park Chan-wooka. Nie mogę powiedzieć, że ogromnie się zawiodłem, czy że druga część „Trylogii zemsty” była filmem złym. Mówiąc industrialnie, to po prostu parę trybików nie zadziałało, tak jak powinno. Niby wszystko super. Reżyseria świetna, nie dziwię się zachwytom Q. T. Scenariusz, zdjęcia, prowadzenie fabuły i ładunek emocjonalny też na bardzo wysokim poziomie. Niestety, problem tkwi w tym, że ten poziom nie utrzymuje się przez całe 119 minut. W drugiej połowie wszystko zwalnia i dopiero na ostatnie 10 minut wraca do tempa z początku. Denerwująca jest też nadmierna ekspresja gry aktorskiej. Nie jest to przecież przypadłość całego kina azjatyckiego, w produkcjach Kitano taka bogata gestykulacja i mimika są ograniczone do minimum. „Old Boy” jest śmieszny, przerażający, wzruszający, surrealistyczny, ale również cholernie niespójny i w końcówce zbyt łopatologiczny. Dzieło Chan-wooka oceniam wysoko, lecz mogło być o wiele wyżej. Spory niedosyt.
W tym dniu Ameryka górą, zobaczymy jak będzie w kolejnych.
Dzień trzeci (24.07)
Podobnie jak wczoraj do walki stanęło kino azjatyckie i amerykańskie. Oprócz tego dołączył reprezentant Europy, a także kooperacja azjatycko-europejska. Bohaterami dnia byli Richard Linklater ze swoim klaustrofobicznym „Tape”, Wieczesław Amirkanin z dokumentem o ojcu Andrieja Tarkowskiego – „Arsenij Tarkowski. Malutka żizń”, Kazuhisa Takenochi z godzinnym teledyskiem Daft Punk „Interstella 5555” i na koniec, po raz drugi, Park Chan-wook z „Goodbye Mr. Vengeance”.
Początek dnia i od razu porządne kino. Twórca niedawnej „Szkoły Rocka” wyreżyserował film na podstawie sztuki teatralnej z czterema postaciami - trzech aktorów i pokój hotelowy. Dealer narkotyków Vince (Ethan Hawke) czeka w wyżej wymienionym miejscu na dawnego kolegę Jona (Robert Sean Leonard), który właśnie przyjechał ze swoim filmem na festiwal niezależnych produkcji. Zaczyna się całkiem sympatycznie, żartobliwie, alkoholowo i w końcu ziołowo. Po rozluźnieniu atmosfery przychodzi pierwszy zgrzyt. Vince wciąga Jona w grę, której początek datuje się na czasy licealne. Istotnym elementem tej zabawy jest wspólna znajoma, a także była dziewczyna obu przyjaciół – Amy (Uma Thurman). Linklater świetnie prowadzi aktorów, potrafi utrzymać napięcie i przede wszystkim znakomicie wprowadza zwroty akcji. Stephen Belber natomiast zdołał stworzyć genialne dialogi, które kryją w sobie prawie tyle samo prawd życiowych, co Księga Przysłów. Kreacja Ethana Hawke’a jest najlepszą w jego życiu. Robert Sean Leonard gra na swoim poziomie, który niestety nie często jest nam dane podziwiać. Thurman, chociaż prezentuje się dobrze, w ogóle nie pasuje do postaci. Godny zauważenia jest fakt, że zarówno Hawke jak i Leonard wystąpili wspólnie w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”, gdzie wyłącznie ten pierwszy zdołał przeżyć. W „Tape”, kiedy Jon wchodzi do pokoju Vince’a, postać Ethana mówi: „dobrze, że żyjesz”. Fabularnie też możliwe jest połączenie – w końcu są ponownie spotykającymi się kolegami ze szkolnej ławy, których grali w „Stowarzyszeniu...”.
W dobrym humorze poszedłem na kolejny film – pierwszą część „Trylogii Zemsty”, czyli „Goodbye Mr. Vengeance” Park Chan-wooka. Od razu da się zauważyć, że Chan-wook jest człowiekiem trochę leniwym. Zarówno „Old Boy” jak i „Goodbye...” są obudowane wokół tego samego motywu. Jedna postać mści się na drugiej (mając do tego słuszny pretekst), a ta chce z kolei dokonać zemsty na tej pierwszej (jej zachowanie też można usprawiedliwić). Scenariusz w wielkim skrócie opowiada o wycinaniu nerek, chorej siostrze, porwanej córce, byciu głuchoniemym i jednoosobowej organizacji terrorystycznej. „Goodbye Mr. Vengeance” jest od kolejnej części spójniejszy, brutalniejszy i logiczniejszy, ale też mniej groteskowy, wolniejszy i brzydszy. Dlatego jest dziełem dorównującym „Old Boyowi”, tylko że tym razem nie czułem niedosytu.
Niestety, dalsze seanse popsuły mi humor. Dokument o Tarkowskim seniorze to bezsensowny pokaz slajdów starający nawiązać do twórczości Tarkowskiego juniora. Kilka dobrych ujęć i zabawnych momentów nie pomogło uratować straszliwie nudnego i kpiącego z widza filmu.
Gwoździem do trumny był „Interstella 5555”. Nie był może tak tragiczny jak poprzednik, ale charakteryzował się straszliwą monotonnością, która w produkcji 60-minutowej jest najcięższym grzechem. Produkcja Kazuhisy Takenochiego to mangowy teledysk ilustrujący muzykę Daft Punk, co poniektórzy mogli już zobaczyć w stacjach muzycznych, jako fragmenty całości podzielone na pojedyncze utwory. Niby warstwa dźwiękowa dobra, fabuła ciekawa, obrazki oryginalne, ale wszystko ma się do siebie jak Bush do Moore’a. Szybko ulatuje klimat i pozostaje albo zamknąć oczy i słuchać muzyki, albo zatkać uszy i oglądać film.
Dzień czwarty (25.07)
Faworytami dnia dzisiejszego byli Takashi Miike ze swoim „Ichi the Killer” oraz Larry Clark z „Ken Park”. Jednak ku mojemu (i nie tylko mojemu) zaskoczeniu czarnym koniem okazała się 192-minutowa szwedzka komedia „Four Hades of Brown”.
Larry Clark po osiągnięciu obrazem „Kids” statusu reżysera kultowego idzie kilka kroków dalej ze swoimi umiejętnościami. Niestety, jego progres związany jest wyłącznie ze wzrostem umiejętności w pokazywaniu obleśnych, wręcz pornograficznych scen miłosnych. Dla „Ken Park” odpowiednim wyrażeniem byłoby „scen pieprzenia się”. Ponownie dostajemy historię młodych ludzi jeżdżących na deskach, którzy mają problemy ze sobą, z rodzicami, dziadkami i oszustwami w Scrabble. Tytułowy bohater pojawia się tylko przez jakieś trzy minuty (na początku i na końcu filmu). Reszta taśmy została wykorzystana na pokazanie perypetii jego dalszych/bliższych znajomych. Jeden nienawidzi swoich dziadków i onanizuje się przy meczach tenisa. Drugi uprawia seks z dojrzałą kobietą i jej córką, a także lubi, gdy chwali się wielkość jego penisa. Trzeci ma konflikt z ojcem i pali zbyt dużo marihuany. Jest jeszcze dziewczyna, której tata jest fanatykiem religijnym, a ona sama jest zboczoną masochistką. Głównym tematem rozmów jest seks i jest on również głównym zajęciem bohaterów. Clark zbyt dosadnie pokazuje młodych ludzi w intymnych sytuacjach. Film jest ciekawy, momentami zabawny i, co jest paradoksem, moralizatorski. Jednak jego naturalizm ogromnie przeszkadza, na co dodatkowo wpływa fakt, że z realizmem ma on jednak mało wspólnego.
„Ichi the Killer” to japońska odpowiedź na kino spod znaku Tromy czy Petera Jacksona. Jest tutaj ucinanie języka, przecinanie korpusów na pół, wiszenie na kilkunastu hakach, ucinanie sutków czy hektolitry krwi płynące z tętnicy. Jest to dobra makabreska, szczególnie że Miike potrafi co jakiś czas umiejętnie rozluźnić atmosferę. Niby wszystko jest na swoim miejscu i nie można się zbytnio do czegoś przyczepić, ale oglądając „Martwicę Mózgu” czuło się dreszczyk emocji i niepewność, co zaraz się stanie. Tutaj nie ma takich doświadczeń. Fajna sieczka i nic poza tym. Jednak trudno się silić na oryginalność, kiedy wcześniej do głosu doszli Jackson, Raimi, Romero. Ciekawostką jest fakt, że w „Ichi the Killer” zagrał reżyser równie brutalnych filmów – Shinya Tsukamoto („Tetsuo”, „Tokyo Fist”).
Ogromnym zaskoczeniem jest „Four Hades of Brown” Tomasa Alfredsona – cztery wzajemnie przeplatające się nowelki, których bohaterowie... nie mają ze sobą niczego wspólnego, nie łączy ich wypadek samochodowy i nie spotykają się na końcu w pokoju hotelowym. Jest to jedyny minus filmu. Gdyby powstały cztery oddzielne produkcje z rozbudowanymi portretami psychologicznymi postaci – reżyser osiągnąłby lepszy efekt. A tak niestety nie widać sensu w przeplataniu poszczególnych nowelek. Mimo to, zabawa jest przednia. Ciekawe i oryginalne żarty, momentami przypominające twórczość Monty Pythonów. Co kilka chwil na sali wybuchały śmiechy i gromkie brawa. Reżyser wykazał się ogromną umiejętnością rozbawiania widza, co jest szczególnie godne podziwu w przypadku filmu trwającego ponad trzy godziny. Dzieło Alfredsona nie jest jednak wyłącznie błahą komedyjką – ostatnie pięć minut to gorzkie rozliczenia z życiem, śmiercią i wszystkim innym.
Był jeszcze irański film Ali-Reza Amini – „Tinty Snowflakes” – ale równie nijaki jak cała irańska kinematografia. Warte wspomnienia momenty to te nawiązujące do „Gorączki złota” Chaplina (miejsce akcji, przygotowywanie buta do spożycia). Produkcja przeciętna, choć lepsza niż „dzieła” Samiry Makhmalbaf.
Dzień piąty (26.07)
Taki dzień musiał kiedyś nadejść. Chłam, beznadzieja, kicz, nuda. Jak do tej pory był to najgorszy dzień festiwalowy. Dwie produkcje będące kompletnym dnem. Jedna niebywale średnia. Na szczęście na koniec zdarzył się też jeden klasyk, który okazał się znakomitą „popitką” na obleśne i gorzkie trunki.
Larry Clark uderza ponownie. Tym razem bierze na warsztat autentyczną historię z 1993 roku, kiedy grupka znajomych zabiła szkolnego dręczyciela (tytułowe określenie „bully”). Poznajemy dwóch przyjaciół: Marty’ego (Brad Renfro) i Bobby’ego (Nick Stahl). Ten pierwszy jest pod ogromnym wpływem kolegi. Tenże karze wszystkich srodze szybkim i skutecznym, tzw. „blachowaniem ryja”. Gwałci koleżanki, nieznajome i dziewczyny kolegów. Oprócz używania przemocy fizycznej pastwi się nad wszystkimi psychicznie. Epitety w stylu: suka, dziwka, pedał, fiut zastępują w jego słowniku stwierdzenia: znajoma, dziewczyna, znajomy z dziwną fryzurą, człowiek mijany na ulicy. W pewnym momencie całe otoczenie sprzysięża się przeciw niemu, co w efekcie prowadzi do zabójstwa. „Bully” jest filmem o wiele subtelniejszym niż „Ken Park” czy nawet „Kids”, a także bardziej rzeczywistym i realistycznym. Nie potrafi niestety trafnie czegokolwiek przekazać, nie zawiera niczego o czym można by pamiętać dzień/dwa po seansie, jest nic nie wnoszącą, pustą produkcją. Widać, że siłą Clarka są mocne środki wyrazu. Kiedy z nich nie korzysta – jego kino, chociaż staje się przystępniejsze – niczym nie zaskakuje. Nie można też pochwalić gry aktorskiej. Stahl i Renfro grają przeciętnie. Natomiast świetnie kreuje postać narkomana przyszły „marzyciel” i wspólnik Ryana Goslinga – Michael Pitt. Fabularnie najlepiej prezentuje się ostatnie 20 minut, gdzie (po dokonaniu morderstwa) sprawcy rozgadują wszystkim o swoim wyczynie i wsypują się wzajemnie. Ukazanie tego kompletnego idiotyzmu nieodpowiedzialnych młodych ludzi trochę podnosi wartość filmu. Jednak to i tak nie ratuje „Bully’ego” i samego Clarka przed wkroczeniem na drogę przeciętności.
Dwa kolejne filmy jawią się jako artystyczne gnioty. „The Time We Killed” Jennifer Todd Reeves to nieudany i nieoryginalny eksperyment. Chociaż jak komuś nie podoba się to określenie, to może słuszniejsze będzie określenie znanego krytyka – piękny, impresjonistyczny i bardzo osobisty utwór poetycki. Może jestem głupi, ale dla mnie pierwszy lepszy (o najmniej rozległych koneksjach – bogatsza ciocia) może wziąć dwie kamery (cyfrową i 16-milimetrów) i nakręcić ptaszki, okno, samochód, świnkę, Busha, krówkę, i jako komentarz dać do nich nie rymujący się wiersz Jednak tylko pani Reeves wpadła na taki pomysł i tylko ona zbiera za niego nagrody i pochwały najznamienitszych krytyków świata. Ja tam jej nie zazdroszczę, ale ta kobieta to nic innego jak artystyczny hochsztapler.
Drugim z ambitnej pary jest „29 Palms” Bruno Dumonta. Rosjanka mówiąca wyłącznie po francusku i Amerykanin poliglota wyruszają ze słonecznego L.A. do słynnego Drzewa Jozuego (może na spotkanie z Dolphem Lundgrenem). Codziennie się kłócą i uprawiają gorący seks (raz na wodzie, raz pod wodą, raz na skale, raz na misjonarza). Ilość dialogów jest znikoma. Problemy, które mają, nie są nadzwyczajne. Same postacie są wręcz głupie i niesympatyczne – zachowują się jak dzieci. Dlatego też cholernie szokująca końcówka tak naprawdę nie działa, bo jak może działać, gdy nie zdołaliśmy utożsamić się z bohaterami.
Seans wieczoru to legendarny obraz wyprodukowany przez braci Shaw, wyreżyserowany przez Liu Chia-lianga, wywierający wpływ na gwiazdy showbiznesu do tej pory (albumy Wu-Tang Clanu – jeden szczególnie, twórczość Tarantino – szczególnie ostatnio). Mam na myśli, na języku i w końcu na palcach „36 komnat Shaolin”, chyba najbardziej reprezentatywną produkcję z serii kung-fu. Kwintesencję kina rozrywkowego. Ciągła akcja, dobry humor (często niezamierzony, ale takie są wymogi ewolucji) i sympatyczni bohaterowie. Charakterystyczne używanie transwokacji, dialogi z postsynchronów i opóźniony dźwięk są tutaj w najlepszym wydaniu. Była to wersja zremasterowana, więc wrażenie jeszcze większe. Najlepsza wiadomość jest związana z warunkami, w których oglądałem tę legendę. Kino o pojemności 1500 osób i ekranie o wielkości 8x15 metrów daje tak piorunujący efekt, że zapomina się o Jet’cie Lee czy Jackie Chanie. Do tej pory miałem okazję oglądać takie produkcje wyłącznie na niewielo-calowym telewizorze, dlatego wyszedłem z sali projekcyjnej pochłonięty przez „36 komnat” do reszty.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

88
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.