Łeb smoka poderwał się błyskawicznie z kamiennej posadzki, a w jego oczach zapaliły się ognie. Starał się odnaleźć źródło nowego dźwięku, ale Denser pozostawał niewidoczny. Hirad tymczasem wahał się. – Uciekaj! – krzyknął znów Denser gdzieś z lewej. Barbarzyńca spojrzał w górę na Sha-Kaana i ich oczy spotkały się na jedną chwilę. Wojownik ujrzał najczystszą furię. – Bogowie, nie – wyszeptał. Smok odwrócił wzrok i spojrzał w okolice prawej tylnej nogi. Hirad odwrócił się i zaczął uciekać. – NIE! – ryknął Sha-Kaan. – Zwróć to, co mi zabrałeś! – Tutaj! – krzyknął Denser i Hirad zobaczył, że mag pojawił się nagle po prawo, jakieś trzydzieści kroków od wyjścia. Smok wzniósł głowę i zionął straszliwym strumieniem ognia, który przetoczył się po suficie i przypiekł ściany, niszcząc obicia i drewniane dekoracje. Denser jednak zdążył już zniknąć. Fala gorąca otoczyła uciekającego Hirada niczym całun. Potknął się i krzyknął rozpaczliwie, łykając rozgrzane powietrze. Huk szalejących płomieni wstrząsał jego ciałem, krople potu wypłynęły na czoło. Komnata płonęła. Poprzez dym i płonącą pajęczynę gobelinów dostrzegł Bezimiennego, stojącego przy otwartych drzwiach. Jakiś cień przemknął tamtędy i Hirad usłyszał, jak smok zaczyna się podnosić. Bezimienny pobladł gwałtownie. – Uciekaj, Hiradzie, szybciej! – wrzasnął. Smok zrobił krok naprzód. Potem kolejny. Barbarzyńca czuł, że ziemia trzęsie się pod jego stąpnięciami. – Oddaj, co ukradłeś! – zaryczała bestia. Hirad przekroczył próg. – Zamykamy! – krzyknął Bezimienny, napierając z pomocą Sirendora na ciężkie wrota. – Dalej! – Ruszyli w stronę drzwi do środkowej komnaty. Ilkar i Denser z przodu, Sirendor zaraz za nimi. Sha-Kaan zionął powtórnie i wielkie wrota eksplodowały burzą spalonych odłamków drewna i metalu, rykoszetujących od ścian pomieszczenia. Wybuch rzucił Hirada na ścianę przy zgaszonym palenisku. Płonące kawałki drzwi pokrywały podłogę i buty barbarzyńcy. Ledwie oddychał w rozgrzanym powietrzu. Przez chwilę leżał oszołomiony, nie dostrzegając nic prócz ścian płomieni, potem zobaczył głowę Sha-Kaana wyglądającą przez zniszczone wejście. Smok znów nabierał powietrza. Barbarzyńca zamknął oczy, oczekując rychłego końca. Nagle jakaś ręka chwyciła go za kołnierz, pociągnęła do góry i przez prawe drzwi, do środkowej komnaty. Bezimienny przeciągnął go pod okapem metalowego paleniska, ledwie unikając dwóch jęzorów płomieni, które przebiły się do drugiej sali i uderzyły o przeciwległą ścianę, topiąc umieszczony nad paleniskiem symbol dragonitów. – Chodź, Hiradzie. Wynosimy się stąd. – Wysoki Kruk popchnął Hirada w stronę wyjścia, gdzie zniknęła reszta drużyny. – Odzyskaj amulet! – zaryczał smok. – Hiradzie Coldhearcie, zwróć mi amulet! – Barbarzyńca zawahał się, lecz Bezimienny wrzucił go do korytarza właśnie w chwili, gdy kolejna fala płomieni oblała komnatę, uniemożliwiając oddychanie i osmalając włosy uciekających. – Prędzej! – krzyknął Sirendor gdzieś z przodu. – Wyjście się zamyka! Nie utrzymamy go! Dwójka wojowników popędziła przez korytarz do przedsionka. Tymczasem kolejna burza płomieni wypełniła kaplicę, posyłając do korytarza języki ognia, które polizały plecy uciekających, nadtapiając skórę kaftanów. Na końcu korytarza Hirad dostrzegł Ilkara. Mag stał z rozłożonymi ramionami, krople potu widoczne w świetle latarni wystąpiły mu na czoło. Podtrzymywał zaklęcie, unieruchamiając wejście, lecz biegnący barbarzyńca widział, jak drzwi powoli, centymetr po centymetrze, zamykają się. Ilkar wciągnął powietrze i zamknął oczy. – On słabnie! – krzyknął Denser. – Szybciej! Wejście do pokojów Serana zamykało się z każdym krokiem biegnących. Przerażające wycie Sha-Kaana dudniło im w uszach. Wreszcie skokiem wpadli przez uchylone drzwi, obalając Ilkara na podłogę. Wejście zamknęło się z tępym stuknięciem i ryki smoka urwały się momentalnie. Ilkar, Hirad i Bezimienny podnieśli się otrzepując. Barbarzyńca skinął głową w stronę wielkiego wojownika, w podziękowaniu. Ten zaś wskazał zamknięte przejście. Na ścianie nie było nawet śladu istnienia jakichkolwiek drzwi. – Byliśmy w innym wymiarze – powiedział. – Proporcje, rozmiary, plan pomieszczeń, wszystko było nie tak. – Niezupełnie w innym wymiarze – poprawił go Ilkar. – Raczej gdzieś pomiędzy. Klęknął przy ciele zamkowego maga. – Proszę, proszę. Seran dragonitą. – Sprawdził puls. – Obawiam się jednak, że jest martwy. – I nie będzie jedynym! – Hirad zwrócił się w stronę Densera. – Trzeba było uciekać, kiedy miałeś okazję. Wyciągnął miecz i zbliżył się do maga, który nie przestawał głaskać trzymanego w ramionach kota. – Hirad. – Głos Bezimiennego był cichy lecz rozkazujący. Barbarzyńca zatrzymał się, nie spuszczając oka z Densera. – Walka się skończyła. Jeżeli go teraz zabijesz, to będzie morderstwo. – Jego eskapada kosztowała życie Rasa. Ja też mogłem zginąć. On… – Pamiętaj, kim jesteś, Hiradzie. Mamy swoje zasady. – Bezimienny stanął za plecami barbarzyńcy. – Jesteśmy Krukami. Hirad skinął głową i schował broń. – Poza tym – powiedział Ilkar – on musi nam jeszcze wiele wytłumaczyć. – Uratowałem ci życie, barbarzyńco. – Denser zmarszczył brwi. Hirad w jednej chwili był przy nim, przyciskając jego głowę przedramieniem do kamiennej ściany. Kot prychnął i uskoczył w bezpieczne miejsce. – Uratowałeś, tak?! – Hirad wykrzyczał te słowa niemal prosto do ucha maga. – Prawie mnie usmażył, a ty nazywasz to ratunkiem? To Bezimienny ocalił mi życie po tym, jak ty je naraziłeś. Powinieneś za to umrzeć! – Jak… – zaprotestował mag. – Przecież odciągnąłem jego uwagę, byś mógł uciec! – Ale nie musiałeś, prawda? – warknął Hirad, dostrzegłszy zaskoczenie w oczach Densera. – Przecież pozwolił mi odejść, Xeteskianinie. – Barbarzyńca cofnął się o krok, puszczając maga, który delikatnie zbadał swoją szyję. – Zaryzykowałeś moim życiem tylko po to, by coś ukraść. Mam nadzieję, że było warto. – Odwrócił się do reszty Kruków. – Nie wiem, dlaczego w ogóle marnuję czas na tego sukinsyna. Musimy się przygotować do Czuwania.
Alun rzucił kartkę na stół. Ręce mu drżały. Obce dłonie, silne i przyjazne, przykryły jego. – Uspokój się, Alunie, przynajmniej wiemy, że żyją, więc mamy szansę. Alun spojrzał w twarz swojego przyjaciela. Thraun siedział po drugiej stronie stołu, potężna sylwetka ledwie mieściła się na ławie. Miał niemal dwa metry wzrostu, masywne barki i szeroki tors. Z młodej twarzy wyglądały grube rysy, błyszczące blond włosy miał zebrane w kucyk sięgający talii. Spoglądał na Aluna szczerymi i pełnymi zrozumienia oczyma, których zielone tęczówki otoczone były niesamowitymi żółtymi obwódkami. Rozejrzał się po gospodzie. Ruch był, jak zwykle w porze obiadu, całkiem spory i gwar rozmów wypełniał pomieszczenie. Duże stoły zajmowały większą część drewnianej podłogi, tylko gdzieniegdzie oddzielone zasłonami stały ławy takie jak ta, przy której siedzieli, zapewniające choć trochę prywatności. – Co napisali, Willu? – głos Thrauna, gruby i niski, przerwał zadumę Aluna. Potężny wojownik zdjął ręce z dłoni przyjaciela i zwrócił się do niewysokiego, lecz muskularnego mężczyzny o jasnych oczach i czarnej rzednącej brodzie. Will spojrzał na list i pociągnął się za nos. W miarę jak czytał, jego brwi zbiegały się ku sobie w zamyśleniu. – Niewiele. „Twoja żona została pojmana w celu poddania przesłuchaniu w kwestii praktyk Kolegium Dordoverańskiego. Jeżeli zgodzi się współpracować, zostanie uwolniona, nietknięta. Podobnie twoi synowie. Dalszej komunikacji nie będzie.” – Wiemy zatem, gdzie się znajduje – odezwał się ostatni z trójki przyjaciół zwołanych przez Aluna, młody elf imieniem Jandyr. Miał podłużną, smukłą twarz, owalne, błękitne oczy, krótką, schludną blond brodę i takież włosy. – Zgadza się – przytaknął Thraun. – I wiemy również, jak dalece możemy ufać słowom zawartym w tym liście. – Oblizał wargi i wsunął do ust kolejny kawał mięsa. – Musicie mi pomóc! – Alun spoglądał na nich oczami pełnymi rozpaczy. Thraun zerknął na przyjaciół. Will i Jandyr wolno skinęli głowami. – Zrobimy to – powiedział wojownik, nie przestając jeść. – Co więcej, musimy zrobić to szybko. Szanse, że zostaną uwolnieni, są bardzo niewielkie. Alun pokiwał głową. – Obydwaj chłopcy są magami – ciągnął Thraun. – Kiedyś staną się potężni, a są Dordoverańczykami. Alun zgodzi się ze mną, że kiedy skończą z Erienne, prawdopodobnie ich zabiją. Dlatego musimy ich wydostać. – Spojrzał z powrotem na Aluna. – To będzie kosztować. – Nieważne ile, to nie ma znaczenia. – Ja, oczywiście, pracuję gratis – powiedział Thraun. – Nie ma mowy, przyjacielu. – Alun uśmiechnął się lekko, łzy zalśniły mu w oczach. – Po prostu chcę, by wrócili do domu. – I tak też się stanie. Teraz – Thraun podniósł się – zabieram cię do domu. Ty musisz odpocząć, my zajmiemy się planem, zaś później wrócę po ciebie. Olbrzymi wojownik pomógł przyjacielowi wstać z ławy i powoli opuścili gospodę.
Richmond i Talan przenieśli ciało Rasa do cichej komnaty, wykutej bezpośrednio w skale góry, o którą opierała się twierdza. Wokół płonęły świece, jedna za każdy kierunek na tarczy kompasu. Twarz Rasa była czysta i ogolona, jego zbroja – załatana i umyta. Ręce spoczywały wzdłuż ciała, miecz w pochwie leżał na piersiach, długi od podbródka do ud. Richmond, klęczący przed ciałem, nie podniósł wzroku, gdy Hirad, Sirendor, Bezimienny i Ilkar weszli do sali. Talan, stojący przy drzwiach, pochylił głowę przed każdym z nich. Ustawiwszy się wokół stojącego na środku stołu, na którym leżał Ras, Krucy, ze spuszczonymi głowami, oddawali hołd poległemu towarzyszowi. Każdy pamiętał. Każdego przepełniał żal. Lecz tylko dwóch przemówiło. Pośród przygasających świec, Richmond powstał i schował miecz do pochwy. – Duszę moją powierzam twojej pamięci. Kieruj mną i rozkazuj zza zasłony śmierci. Gdy mnie wezwiesz, przybędę. Dopóki starczy tchu, tak ślubuję. – Ostatnie słowa wypowiedział smutnym szeptem. – Przepraszam, że mnie tam nie było. Spojrzał na Bezimiennego. Wódz Kruków skinął głową i rozpoczął wędrówkę dokoła stołu, zaczynając od głowy Rasa. W miarę jak szedł, gasił kolejne świece. – Na północy, na wschodzie, na południu i na zachodzie. Choć odszedłeś, na zawsze pozostaniesz Krukiem, a bogowie uśmiechać się będą do twojej duszy. Pomyślnych wiatrów, Kruku, na twojej drodze teraz i zawsze. Z powrotem zapadła cisza, tym razem jednak w zupełnej ciemności.
Denser pozostał w komnatach Serana. Martwy mag leżał na łóżku przykryty prześcieradłem. Ze swej strony Denser nie mógł się nadziwić, że jeszcze żyje, lecz był wdzięczny. Wkrótce cała Balaia będzie wdzięczna, a najbardziej Xetesk, właśnie dlatego, że barbarzyńca został powstrzymany. Kot otarł pysk o jego nogi. Mag oparł się o ścianę i usiadł. – Zastanawiam się, czy to naprawdę to – powiedział, obracając amulet w dłoniach. – Sądzę, że tak, ale muszę być pewien. – Kot spojrzał mu w oczy. – Pytanie tylko, czy mamy siłę, żeby to sprawdzić? Kot wskoczył pod płaszcz maga, przytulił się i chłonął ciepło jego ciała. Karmił się. – Tak – powiedział Denser. – Oczywiście, że mamy. Zamknął oczy i poczuł przepływającą wokół manę. To będzie bardzo trudne, lecz musiał wiedzieć na pewno. Połączenie na taką odległość to prawdziwa próba dla ducha i ciała. Wiedza i sława nie przychodzą łatwo, a czasami nie przychodzą w ogóle. |