Przerost formy nad treścią
Komiks „Arlekin i walentynki” mógł stać się dziełem wybitnym, gdyby Neil Gaiman bardziej przyłożył się do swego zadania. Jednakże zamiast rozbudowanej opowieści o nieszczęśliwej miłości i samotności w wielkim mieście, otrzymaliśmy zaledwie szkic, nowelkę, punkt wyjścia.  |  | ‹Arlekin i Walentynki› |
Gaiman – scenarzysta i pisarz – zawsze potrafił zaskoczyć czytelnika niekonwencjonalnymi pomysłami; uważany jest również za mistrza nastroju. Jego opowiadania, powieści i komiksy niosą ze sobą niepokój, sporą dawkę romantyzmu i wiele niezwykle trafnych przemyśleń na temat naszego życia i nurtujących ludzkość problemów (choć to ostatnie czyni często w sposób symboliczny, posługując się poetyckimi parabolami). Przyzwyczaił już czytelników do wysokiego poziomu swoich dzieł, dlatego tym boleśniejsze jest każde zetknięcie z twórczością Gaimana, która nie dorównuje jakością najlepszym jego dokonaniom. A tak jest niestety w przypadku „Arlekina i walentynek”. W tej krótkiej historyjce – część komiksowa albumu to zaledwie trzydzieści plansz formatu zeszytowego – pisarz świadomie nawiązuje do szesnastowiecznych włoskich komedii dell’arte i wywodzących się z nich późniejszych o wiek francuskich wodewilów. Komiks nie ma w sobie jednak nic z komedii, generalnie trudne byłoby jego zaszeregowanie. Najbardziej trafne wydaje się określenie - często używane w odniesieniu do twórczości Edgara Allana Poe, E. T. A. Hoffmanna czy też niektórych opowiadań Iwana Turgieniewa - „opowieść niesamowita”. Znalazły się tu bowiem elementy grozy i urban fantasy. Nade wszystko jest „Arlekin…” przewrotną historią miłosną, rodzajem melodramatu bez happy endu. Głównym bohaterem jest tytułowy Arlekin (potraktujmy to pojęcie, oznaczające błazna, jako imię własne) nieszczęśliwie zakochany w swej Kolombinie, która w wersji Gaimana jest piękną, choć zdaje się wyjątkowo pechową, blondynką o imieniu Missy. W dniu św. Walentego Arlekin wysyła dziewczynie bardzo nietypową „kartkę walentynkową”: jest nią jego własne serce, przybite do drzwi mieszkania szpilką od kapelusza. Ta przesyłka ze świata zmarłych wprawia Missy w zdumienie. Nic więc dziwnego, że stara się ona rozwikłać tajemnicę. Być może ostatnią w swoim życiu, bo wszystko wskazuje na to, że dziewczyna bliska jest podjęcia decyzji o samobójstwie, a może już nawet ją podjęła. Nie wszystko jest w tym komiksie logiczne. Jeśli więc ktoś lubi, aby opowieść miała swą żelazną logikę, aby poszczególne wydarzenia bezpośrednio wynikały z siebie – może poczuć się zawiedziony. Gaiman przenosi nas bowiem do świata baśni i mitów, którym kierują przecież zupełnie inne zasady. Tu, zdaje się przekonywać nas pisarz, niemal wszystko jest możliwe. Mimo to „Arlekin…” jest również w dużej mierze opowieścią realistyczną. We współczesnym świecie coraz więcej jest bowiem samotnych młodych ludzi, żyjących z poczuciem beznadziejności, odczuwających osamotnienie jako osobistą porażkę, balansujących na krawędzi, za którą jest już tylko nicość, czarna dziura zwątpienia. Tacy są również bohaterowie tego komiksu. Komiks ten mógł stać się dziełem wybitnym. Mógł, gdyby Gaiman przyłożył się bardziej do swego zadania. Jednakże zamiast rozbudowanej opowieści o nieszczęśliwej miłości i samotności w wielkim mieście, otrzymaliśmy zaledwie szkic, nowelkę, punkt wyjścia. Postaci Missy i Arlekina aż proszą się o więcej uwagi ze strony autora, o głębszą analizę psychologiczną, o retrospekcje z ich wcześniejszego życia. Nawet jeśli Gaimanowi bardzo zależało na tym, aby akcję zamknąć w jednym dniu (14 lutego), z czystym sumieniem mógł całą historię znacznie rozwinąć: nie zagospodarował przecież nawet całego popołudnia, a pozostały jeszcze wieczór i noc. O ile scenariusz „Arlekina…” w efekcie rozczarowuje, bardzo dobre wrażenie robi strona graficzna komiksu. John Bolton postawił na realizm, jego rysunki przypominają nieco podkolorowane fotografie – niezwykle popularne w Polsce w końcu lat 50. i przez całe lata 60. monidła, czyli portrety malowane na podstawie zdjęć, starające się oddać jak najdokładniej piękno oryginału. W amerykańskim komiksie podobna technika stosowana jest nader rzadko. Dobrze więc się stało, iż Bolton pokusił się o taki właśnie formalny eksperyment. Wrażenie „monidłowości” komiksu podkreśla jeszcze fakt, iż praktycznie cały album – z małymi wyjątkami – to zbiór kadrów-portretów. Na pierwszym planie zawsze są ludzie; tło jest zdecydowanie mniej istotne: albo zakreślone zostało kilkoma konturami wyobrażającymi przedmioty, albo też jest rozmazane do tego stopnia, iż trudno stwierdzić, co znajduje się za plecami bohaterów. To kolejna informacja dla czytelnika, że najważniejsze są w „Arlekinie…” przeżycia Missy i jej nieżyjącego już adoratora. Szkoda jedynie, że Gaiman nie poświęcił im należytej uwagi…
Tytuł: Arlekin i Walentynki Tytuł oryginalny: Harlequin Valentine Scenariusz: Neil Gaiman Rysunki: John Bolton Tłumaczenie: Paulina Braiter ISBN: 83-237-9061-2 Format: 170x240 Cena: 16,90 Data wydania: maj 2004 Ekstrakt: 60%
Z wielkiej chmury mały deszcz
Pierwszy tom „Pory mgieł” rozbudził spore nadzieje. Jego akcja urwała się przecież w najbardziej intrygującym momencie. Tym razem jednak znany z niezwykle bogatej wyobraźni Neil Gaiman nie wykorzystał potencjału kryjącego się w tej historii. Efektem tego scenariuszowego „zaniechania” okazał się najsłabszy jak dotychczas tom „Sandmana”.  |  | ‹Pora mgieł #2› |
W pierwszym tomie „Pory mgieł” Morfeusz, pod presją swojej rodziny, postanowił naprawić błąd, który popełnił dziesiątki tysięcy lat wcześniej. Wtedy to, wzgardzony przez ziemską kobietę Nadę, zemścił się na niej, skazując na wieczne potępienie i pobyt w piekle. Po latach wyrusza do piekła, aby wyzwolić ją z rąk Lucyfera. Władca Krainy Snów zdaje sobie przy tym sprawę, że nie będzie to wakacyjna przejażdżka – ma bowiem z Samaelem nie zakończony od dawna konflikt. Jednak zamiast spodziewanego pojedynku na śmierć i życie, Morfeusza czeka ogromna niespodzianka: Władca Piekła oddaje mu swoją krainę we władanie. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to przysłowiowa „niedźwiedzia przysługa”. Jak się bowiem okazuje, decyzja Samaela narusza istniejący od początków świata porządek, a tym samym zagraża jego w miarę pokojowemu współistnieniu. Problem narasta, kiedy nagle do jego krainy zaczynają przybywać nieproszeni goście – bogowie ze wszystkich krańców świata i z zaświatów – prosząc Morfeusza o oddanie im Piekła. Władca Snów staje wówczas przed poważnym dylematem. Istnieją poważne obawy, że dojdzie pomiędzy nimi do zatargu, którego skutków nie sposób sobie nawet wyobrazić… Punkt wyjścia przypomina nieco mitologiczny spór o najpiękniejszą kobietę świata: chodziło niby tylko o wybór miss, ale pamiętamy przecież doskonale, czym się cała ta zabawa skończyła. W „Porze mgieł” mogło być podobnie, Gaiman wybrał jednak zupełnie inne rozwiązanie. To wprawdzie jeszcze nie grzech, grzechem jest jednak sposób, w jaki scenarzysta rozwiązuje problem i oddala widmo armagedonu. Stwierdzenie, iż – wyśmienity skądinąd twórca komiksów – tym razem poszedł po najmniejszej linii oporu, jest swoistym eufemizmem. Zastosował on bowiem jeden z najprostszych i najbanalniejszych chwytów literackich – deus ex machina w najczystszej postaci. Pytanie tylko: dlaczego zdecydował się na tak grafomański zabieg? Potencjał tkwiący w pierwszym tomie „Pory mgieł” pozwalał na twórcze rozwinięcie wątku sporu o Piekło (który równie dobrze można było przenieść na jeszcze wyższy stopień abstrakcji, wprowadzając np. filozoficzne i teologiczne rozważania na temat konieczności istnienia Zła na świecie). Mógłby się Gaiman pokusić o rozsnucie katastroficznej wizji apokalipsy, ragnaroku czy jak tam jeszcze zwano w mitologiach koniec świata… Tymczasem zakończenie wygląda tak, jakby scenarzysta przestraszył się objawienia czy też proroctwa, które mógł zaserwować ludzkości (a przynajmniej tej jej części, która czytuje komiksy) – przyznajmy, odrobinę bluźnierczego – i ostatecznie postanowił zamknąć temat, „jak Pan Bóg przykazał”. Kiepska puenta to w zasadzie jedyny, choć najpoważniejszy, zarzut pod adresem drugiego tomu „Pory mgieł”. Poza nią bowiem wszystko jest dokładnie na swoim miejscu: niepowtarzalny klimat (rodem z twórczości romantyków grozy, Poego i Lovecrafta), żonglowanie nastrojami (Gaiman stara się czytelników na przemian straszyć i uspokajać sielankowymi obrazami), ciekawe postaci (budzące sympatię i antypatię, co pozwala nam na pewną identyfikację z bohaterami), w końcu – szczypta szaleństwa i niesamowitości, które cechują tę serię od samego początku, nadając jej jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny charakter. Poprzednimi albumami Gaiman bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę i teraz sam padł ofiarą wywindowanego zdecydowanie ponad przeciętność poziomu „Sandmana”. Nie udźwignął ciężaru, który sobie sam zarzucił na plecy. Dziwi to tym bardziej, ponieważ jest w tym albumie także najprawdziwsza Gaimanowska perełka: otwierający ten tom rozdział czwarty, będący jednak osobną opowieścią, nijak mającą się do fabularnej osi „Pory mgieł”. Jest to historia młodego chłopca, Charlesa Rowlanda, który – pozostając w szkolnym internacie na święta Bożego Narodzenia – trafia do… świata zmarłych, gdzie znajduje przyjaciela. To bardzo lakonicznie przedstawiona nowelka o samotności i przyjaźni, zarazem jednak bardzo piękna i mądra. Gdyby taki sam poziom utrzymały pozostałe rozdziały „Pory mgieł”, mielibyśmy do czynienia z arcydziełem. Graficznie za album ten odpowiadają przede wszystkim: Matt Wagner (rozdział czwarty), Kelley Jones (piąty i szósty) oraz Mike Dringenberg (ostatni, czyli ). I ta wielość rysowników, niestety, rzuca się w oczy. Oczywiście, nie dokonują oni żadnej rewolucji, ale uważny czytelnik dostrzeże pewne różnice stylu. Zmienia się przede wszystkim postać Morfeusza, jego rysy twarzy: raz mamy do czynienia ze zmęczonym życiem i natłokiem problemów starym mężczyzną, to znów niemal z powabnym młodzieńcem. Czy był to zabieg ten był w pełni zamierzony… – można się sprzeczać. Można też odnieść wrażenie, iż rysownicy – w miarę rozwoju serii – odchodzili od eksperymentowania, coraz bardziej tradycyjne staje się kadrowanie, coraz rzadziej też jesteśmy zaskakiwani intrygującymi rozwiązaniami graficznymi, które były znakiem rozpoznawczym pierwszych tomów. Widać pośpiech. A może też pewne zmęczenie materiału?… Oby tylko chwilowe.
Tytuł: Pora mgieł #2 Tytuł oryginalny: Season Of Mists Scenariusz: Neil Gaiman Rysunki: Sam Keith, Mike Dringenberg, Malcolm Jones III Tłumaczenie: Paulina Braiter Kolor: Robbie Busch ISBN: 83-237-9091-4 Format: 170x260 Cena: 24,90 Data wydania: maj 2004 Ekstrakt: 60%
Pierniczenie Katarzynki
Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej księgi nie będziecie mnie przezywać Stary Piernik – pisze Papcio Chmiel na czwartej stronie okładki XXIX księgi przygód Tytusa, Romka i A’Tomka, noszącej tytuł „Tytus piernikarzem”. Czy ja wiem…? Czy wyciąganie z archiwum starych historyjek nie jest przypadkiem objawem pierniczenia?  |  | ‹Tytus piernikarzem› |
Po serii mniej lub bardziej udanych przygód Tytusa & Co. we współczesności, Papcio Chmiel postanowił wrócić do czasów średniowiecznych. Odgrzebując – jak twierdzi – stare niedokończone historyjki ze swego archiwum, dodał do nich nieco nowego oddechu. Zaowocowało to tym, że właściwa, całkiem niezła historia uczłowieczania Tytusa przez upierniczenie rozpoczyna się na piątej stronie komiksu i kończy (a właściwie nie „kończy” – jest po prostu urwana) jedenaście stron przed końcem albumu. Czteroplanszowy wstęp jest całkiem znośny, gorzej z dodaną końcówką… Spuśćmy na nią zasłonę milczenia, jest niemal zupełnie oderwana od sensu piernikowej opowieści. Czy nie lepiej byłoby dokończyć właściwą historię? Brak pomysłów – kolejnym objawem pierniczenia…? Mistrz A’Tomił, właściciel piekarni „Pierpol”, zatrudnia czeladnika Romełłę i przyjmuje Tytusa na ucznia. Po przeprowadzeniu rozmowy kwalifikacyjnej (na pytanie o swój stan, Tytus deklaruje, że był żonaty w XXV księdze, ale …żona go opuściła) i praktycznym potwierdzeniu umiejętności, Tytuł zaczyna poznawać tajemnice wypieku pierników… A z nim czytelnicy. Jak zwykle sporo tekstu autor spisał wierszem, wkładając w całokształt dawkę zwyczajowego humoru. Ciekawostką jest kadr z panoramą miasta, przerysowany z autentycznej średniowiecznej mapy-atlasu oraz drugi, wzorowany na obecnym wyglądzie toruńskiej fabryki pierników. Dowiadujemy się także, skąd wzięły się pierniki o wdzięcznej nazwie katarzynki i dlaczego mają właśnie taki, a nie inny kształt. Gorszą wiadomością jest dla odmiany nieodparte wrażenie narysowania XXIX księgi na zamówienie konkretnej firmy… Co przesuwa album na półkę wydawnictw reklamowych.
Tytuł: Tytus piernikarzem Scenariusz: Henryk Jerzy Chmielewski Rysunki: Henryk Jerzy Chmielewski Cykl: Tytus, Romek i A'Tomek ISBN: 83-237-9160-0 Format: 160x230 Cena: 14,90 Data wydania: czerwiec 2004 Ekstrakt: 60%
Paleopierdoły
Natężenie namolnego moralizatorstwa i brak głębszych pomysłów sprawiają, że „Halkattraz, gwiazda katów” jest najnudniejszą jak dotąd częścią cyklu „Technokapłani” Jodorowskyego i spółki.  |  | ‹Halkatraz, gwiazda katów› |
Starzec Albino daje się złapać w pułapkę jak małe dziecko. By z niej wybrnąć, uruchamia wszystkie swoje siły mentalne. Uwalnia się i ratuje wszystkich swych podopiecznych... Prawie wszystkich. Młodzian Albino dostaje się na gwiazdę katów, gdzie rychło wpada w jedną pułapkę za drugą. Siłą mentalną i z pomocą swego duchowego mentora wybrnie z wszystkich, na koniec stając się oczywiście przywódcą wszystkich katów... Prawie wszystkich. W międzyczasie w pseudorodzinie Albina dochodzi do kolejnych zgrzytów i starć. Syn przeciw rodzicom, brat przeciw siostrze, noże, baty i niewybredne żarty... A na koniec tradycyjnie zwycięża ta osoba, która w danym odcinku była najbardziej sponiewierana. Album cechuje generalny brak pomysłów. Rodzinne kłótnie, prymitywne batalie, niezwykłe umiejętności Albina – do wszystkiego tego przyzwyczailiśmy się już w poprzednich tomach. Plansze z kolorystyką wspomaganą komputerowo są ładne, ale średnia pięciu (przyznam: nie liczyłem; być może średnia jest jeszcze niższa) kadrów na stronie wzmacnia uczucie statyczności, zamierania akcji. Na dużych kadrach ukazano możliwości grafiki komputerowej – i nic ponadto. Z łam albumu wyziera nuda. I moralizatorstwo na poziomie przedszkolnym. Tylko dla fanów serii.
Tytuł: Halkatraz, gwiazda katów Tytuł oryginalny: Halkattrazz, l'étoile des Bourreaux Scenariusz: Alexandro Jodorowsky Rysunki: Zoran Janjetov Kolor: Fred Beltran Cykl: Technokapłani ISBN: 83-237-9069-8 Format: 215x290 Cena: 18,90 Data wydania: lipiec 2004 Ekstrakt: 40%
Nie przewracaj oczami, Jeremi!
Trzeci tom pasków komiksowych opowiadających o życiu dziarskiego nastolatka Jeremiego, ma jeden - jakby przewodni - motyw: inicjacja...  |  | ‹Jeremi #3› |
Lecz nie dajcie się zwieść, nie jest to taka inicjacja, o której myślicie! O nie, nie! Nic z tych rzeczy! Tym razem Jeremi zaczyna wykonywać czynności, które nie są już przeznaczone dla dzieci, może też nie dla tak bardzo dorosłych, ale ujmijmy to określeniem „doroślejsza młodzież”. Nastolatek wybiera się po raz pierwszy na koncert, ogląda pierwszy w życiu film erotyczny (no dobra, niech już będzie z tą „inicjacją”), idzie na pierwszą kolację ze swoją dziewczyną i ... swoimi rodzicami. Razem... Autorzy „Jeremiego” przyzwyczaili już nas do sporej dawki przyjemnego humoru. Trzeci album jest nim wypełniony po same brzegi. Obserwując perypetie Jeremiego, jego dziwacznych znajomych, czy podejrzliwych i wścibskich rodziców, trudno nie chichotać, a nawet śmiać się pełną gębą. Rysunek w kolejnych tomach właściwie się nie zmienia, dalej ma lekko undergroundową manierę, momentami jest bardzo szczegółowy, w innych zaś chwilach bardzo pobieżny. Ale do historyjek pasuje jak ulał. Jednak, żeby nie było zbyt cukierkowo, album ten ma kilka wad. Przede wszystkim zawaliła redakcja, bo powtarza się kilka pasków z poprzednich tomów, ale o dziwo w innym tłumaczeniu! Komiks też niespodziewanie podrożał. No i mógłby być obszerniejszy...
Tytuł: Jeremi #3 Tytuł oryginalny: Zits Scenariusz: Jerry Scott Rysunki: Jim Borgman Tłumaczenie: Marcin Szeloch Cykl: Jeremi ISBN: 83-237-3009-1 Format: 210x230 Cena: 9,90 Data wydania: czerwiec 2004 Ekstrakt: 80% |