Pochowali Rasa poza murami zamku, znacząc miejsce symbolem Kruków – prostym rysunkiem ptasiej głowy z dużym okiem i skrzydłem zawiniętym do góry. Zmęczeni i głodni, wszyscy prócz Richmonda wrócili do zamku. Młody wojownik klęczał samotnie przed grobem pośród zimnej i wietrznej, bezksiężycowej nocy. Dla niego Czuwanie miało trwać do świtu. Rozsiadłszy się przy stole w olbrzymiej zamkowej kuchni, Ilkar relacjonował Talanowi wydarzenia, które miały miejsce za przejściem międzywymiarowym. Wtedy właśnie Hirad zaczął się trząść. Podniósłszy ze stołu kubek kawy, przyglądał się, jak naczynie dygoce w jego dłoniach, rozlewając gorący napój i parząc mu ręce. – Wszystko w porządku? – zapytał Sirendor. – Nie wiem – odpowiedział Hirad. – Chyba nie. Podniósł kubek do ust, lecz nie mógł utrzymać go w miejscu i krople kawy spłynęły mu po brodzie. Serce waliło mu w piersi, a krew pulsowała w żyłach. Zaczął gwałtownie się pocić. Umysł wypełnił się wizerunkami Sha-Kaana. I ognia. Wszędzie dokoła ogień. Żar parzył mu dłonie… Wypuścił gorące naczynie. – Na martwych bogów! Hiradzie, co się dzieję? – Głos Sirendora zdradzał rzeczywisty lęk. Barbarzyńca prawie się uśmiechnął. Musiał wyglądać tak strasznie, jak się czuł. – Musisz się położyć! – Daj mi chwilę – powstrzymał go Hirad. – W tym stanie i tak daleko nie zajdę. – Zerknął w stronę stołu. Wszyscy spoglądali na niego z niepokojem, zapomniawszy o głodzie i zmęczeniu. Wzruszył ramionami. – Nawet nie wierzyłem w ich istnienie – powiedział. – Taki wielki… olbrzymi. Przede mną, o tak! – Wyciągnął drżącą dłoń na wysokość twarzy. – Zbyt… potężny. Nie potrafię nawet… – urwał i dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem. Talerze i sztućce na stole brzęknęły. Łzy zasnuły mu oczy, a serce dudniło jak olbrzymi młot. Oddychał z trudem. – O czym on mówił? – zapytał Ilkar. – Hałas. Grzmiał w mojej głowie. Mówił o wymiarach i portalach między nimi. Chciał wiedzieć, co robię. Ha, to śmieszne. Taki olbrzymi, a chciał wiedzieć, co ja robię. Ja. Jestem taki mały, a on nazwał mnie silnym. – Barbarzyńca zadrżał kolejny raz. – Powiedział, że mnie zapamięta. Miał mnie w garści. Mógł mnie zmiażdżyć, ot tak. Zdmuchnąć jak płomyk. Czemu tego nie zrobił? Muszę sobie przypomnieć. – Hiradzie, zaczynasz bełkotać – powiedział Sirendor. – Lepiej odłóżmy tę rozmowę na później. – Przepraszam. Teraz położę się, jeśli mi pomożesz. – Jasna sprawa, stary przyjacielu. – Sirendor uśmiechnął się. Odsunął ławę i pomógł drżącemu wojownikowi wstać. – Bogowie! Czuję się, jakbym był chory co najmniej przez tydzień. – Jesteś chory od urodzenia. – Odwal się, Larnie. – Jak to zrobię, gruchniesz o ziemię. – Dopilnuj, żeby pił dużo gorących i słodkich napojów – odezwał się Bezimienny. – Ale nic alkoholowego. – Czy Xeteskianin ciągle tu jest? – zapytał Hirad. Bezimienny pokiwał głową. – Jest w komnatach Serana – powiedział Ilkar. – Śpi. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, ile zaklęć dziś rzucał. Ale nie odejdzie stąd, dopóki z nim nie porozmawiam. – Powinieneś był pozwolić mi go zabić. Bezimienny uśmiechnął się. – Wiesz, że nie mogłem. – Tak, wiem. Chodźmy dalej, Larnie, albo padnę, jak tu stoję.
Dwóch mężczyzn zasiadło na niskich krzesłach po obu stronach dawno wygasłego kominka. Xetesk – miasto kolegium szybko pogrążało się w ciemnościach nocy i jakby w odpowiedzi zabłysły latarnie, rozpraszając mrok i oblewając światłem ciężkie, wypełnione księgami regały, stojące przy każdej ścianie niewielkiej komnaty. Na skrzętnie posprzątanym biurku, obok przewiązanych wstęgami i oznaczonych plików papieru płonęła jedna świeca. W położonych dużo niżej pomieszczeniach kolegium stopniowo zapadała cisza. Dobiegały końca ostatnie wykłady w zamkniętych aulach, zaś badania nad zmianami i ulepszeniem zaklęć odbywały się w opancerzonych salach katakumb, lecz poza nimi panował absolutny spokój. Za murami kolegium miasto nie spało jeszcze, lecz w miarę jak zapadała noc, wszelki ruch ustawał. Xetesk istniał, by służyć kolegium, które dawno temu kazało miastu zapłacić wysoką cenę za opiekę. Drzwi gospod zamykano – goście opuszczali je dopiero o świcie. Sklepy i zakłady, czerpiące zyski z tych, którzy wzbogacili się dzięki kolegium, blokowały okna na noc. Domy były ciemne i niechętne gościom. Protektorzy nie wyruszali jak dawniej, by chwytać ludzi potrzebnych do badań, magowie Xetesku zaprzestali bowiem składania ofiar z własnych poddanych podczas rytuałów gromadzenia many. A jednak dawne lęki przetrwały, odwieczne plotki i pogłoski wzbudzające wielkie poruszenie na bazarach – za dnia tętniących życiem, w nocy pustych i cichych jak grobowce. I nadal, gdy zapadał mrok, złowroga cisza emanowała z murów kolegium, odurzająca aura strachu i niepewności, otulająca miasto niczym mgła podnosząca się znad morza. Niezliczone lata krwawych ceremonii odcisnęły niezniszczalne piętno w pamięci mieszkańców. Odgłos drewna pękającego w ciemnościach za oknem i kroków zatrzymujących się nieopodal zaryglowanych drzwi zawsze będzie powodował zduszone okrzyki strachu i szybsze bicie serca. Straszliwy lęk przenikał serca Xeteskian, groza, która ustępowała dopiero wraz z nadejściem brzasku. Wszystko to znacznie ułatwiało pracę straży miejskiej. Po zmroku zamykali bramy jedynego w pełni ufortyfikowanego miasta Balai i patrolowali opustoszałe ulice. Strach, jak dawniej czaił się w ciemnych ulicach, teraz jednak stał się legendą. Zagrożenie należało do przeszłości. Zmiany zachodziły bardzo wolno i miasto powoli dusiło się. Niewielu rodowitych Xeteskian skorzystało z przywileju wolności wydanego przez nowego władcę zaraz po przywdzianiu szat najwyższego maga kolegium, i opuściło miasto. I tak przez dwanaście kolejnych lat Styliann spotykał się z ciągłą niechęcią wobec odrzucenia dawnych zwyczajów, zupełnie jakby mieszkańcy miasta odczuwali jakąś perwersyjną przyjemność z życia w ciągłym lęku przed wszystkimi, których spotykali. Teraz jednak, klęska, którą poniósł, chcąc zmienić mentalność swojego ludu, mogła okazać się zbawienna. Styliann był człowiekiem imponującej postury. Miał niemal dwa metry wzrostu i ciało czterdziestolatka, choć dawno przekroczył już wiek pięćdziesięciu lat. Włosy, lekko rzednące, były długie i ciemne, ściśle związane w kucyk sięgający za barki maga. Ubrany był w ciemne spodnie, soczyście granatową koszulę oraz czarny, obszyty złotem płaszcz, oznakę urzędu, udrapowany wokół ramion. Miał długi, cienki nos, mocno zarysowaną szczękę i zielone oczy, których spojrzenie mroziło strachem wszystkich wokół. – Rozumiem, że wydostała się z Terenetsy cała i zdrowa? – zapytał mężczyzna po drugiej stronie kominka. Styliann zamrugał oczami i potrząsnął głową, by odpędzić natłok zaprzątających mu głowę myśli. Popatrzył przez chwilę na Nyera, starszego asystenta i arcymaga, przypominając sobie starą maksymę o tym, gdzie należy trzymać swych przyjaciół i wrogów. Nyer, bystry strateg i zmyślne zwierzę polityczne, znajdował się z pewnością na właściwym miejscu. – Tak, choć niewiele brakowało. Teraz jest już bezpieczna. – Zadrżał na wspomnienie ostatniego kontaktu z Selyn, ciągle niespokojny o los agentki. Nawet pod Płaszczem-Ukrycia wiele ryzykowała ze strony tych, których szpiegowała, i okoliczności jej ucieczki z Terenetsy, niewielkiej rolniczej osady Wesmenów na zachód od Czarnych Szczytów, nie dawały mu spokojnie spać. Lekko drżącą ręką sięgnął po stojące na stole wino. Napój był ciężki, o ciemnoczerwonej barwie – rocznik, który zawiódł jego oczekiwania. Poczuł napływające zmęczenie. Połączenie na tak dużą odległość wyczerpało jego siły. Wiedział, że musi później odwiedzić katakumby i spędzić czas na modlitwie. – A jednak coś cię niepokoi, panie. – Hmm – Styliann wydął wargi, wiedząc, że skrytość zostanie przez Nyera potraktowana jako osobista uraza. Nie mógł sobie na to pozwolić. Jeszcze nie. – Widziała to wszystko, czego się obawialiśmy. Wesmeni zajmują wioski u podnóża Czarnych Szczytów. Słyszała, jak ich szamani oferowali wieśniakom życie w zamian za żywność i posłuszeństwo. Dowody, które zdobyła, są przytłaczające. Są zjednoczeni i niewyobrażalnie liczni, zaś magia szamanów jest silna. Nyer pokiwał głową, przeczesując dłonią siwiejące włosy. – A w Parvie? – zapytał. – Poprosiłem ją, żeby tam pojechała. – Selyn? – Tak. Nie mam nikogo innego, a musimy znać sytuację. – Ależ, panie… – Doskonale wiem, czym ryzykujemy, Nyerze! – gwałtownie przerwał mu Styliann. Momentalnie jednak złagodniał. – Przepraszam cię. – Zapomnij, panie. – Starszy mag delikatnie położył dłoń na kolanie władcy. – Musimy być teraz ostrożni – rzekł Styliann, pociągając kolejny łyk wina. – Czy nasi obserwatorzy są pewni, że WiedźMistrzowie pozostają uwięzieni. Nyer westchnął – Sądzimy, że tak. – To za mało. – Proszę, Styliannie, pozwól mi wytłumaczyć. – Użycie imienia władcy było złamaniem etykiety, lecz Styliann udał, że nie zauważył. Nyer był starym magiem i protokół nie był jego mocną stroną. – Zaklęcia służące określeniu, czy WiedźMistrzowie są nadal zamknięci w klatce many są bardzo złożone. W przypadku tej kwadry, badanie jest niemal ukończone. Mieliśmy jednak pewne opóźnienia związane z nadzwyczaj wysoką aktywnością w przestrzeni międzywymiarowej, w której umieszczona jest klatka. – Kiedy dokładnie uzyskamy odpowiedź? – Styliann pociągnął za zdobiony sznur, zwisający obok kominka. – W ciągu najbliższych godzin, co najwyżej dnia. – Nyer przepraszająco uniósł brwi. – Rozumiesz, że to tylko kwestia czasu, prawda? – Panie? – Mamy wszelkie dowody – westchnął Styliann. – Zjednoczenie plemion Wesmenów, szamani na ich czele, armie powstające na południowym zachodzie… – Ale czy muszą to być WiedźMistrzowie? – Sam sobie odpowiedz na to pytanie, Nyerze. – Władca uśmiechnął się. Nyer pokręcił głową. Rozległo się pukanie do drzwi. – Wejdź! – rozkazał Styliann. Do pokoju wszedł młody mężczyzna o krótkich, rudych włosach i twarzy ściągniętej obawą. – Panie? – Rozpal ogień i przynieś jeszcze jedną butelkę tego raczej średniego czerwonego denebrańskiego. – W tej chwili, panie. – Mężczyzna wyszedł. Dwójka magów przerwała na chwilę rozmowę. Obaj wybiegli myślami w przyszłość i obu nie podobało się to, co zobaczyli. – Czy uda nam się ich powstrzymać tym razem? – zapytał w końcu Nyer. – Obawiam się, że to zależy raczej od twojego człowieka – odpowiedział Styliann – przynajmniej określenie czasu ucieczki WiedźMistrzów. Rozumiem, że zdał już raport. – Tak, panie. Amulet jest teraz w naszym posiadaniu. – Wspaniale! – Styliann klepnął dłonią oparcie krzesła i wstał. Podszedł do okna, jakby obawiając się zadać następne pytanie. – I co dalej? – To amulet Septerna. Możemy rozpocząć pracę natychmiast, jeżeli uzyskamy właściwą pomoc. Styliann odetchnął głęboko i uśmiechnął się, spoglądając przez okno swej wieży. Budowla dominowała nad innymi zabudowaniami kolegium, zaś kolisty balkon, który ją otaczał, zapewniał niezrównany widok na miasto i okolicę. Noc była chłodna, lecz sucha. Kłębowisko chmur na południowym wschodzie groziło zasłonięciem niezliczonego roju gwiazd, którymi usiane było nocne niebo. Lekki wiatr unosił całkiem przyjemny zapach oliwnych lamp i ciepło miasta. Poza murami kolegium panowały spokój i cisza. Wieża Stylianna otoczona była sześcioma mniejszymi – siedzibami mistrzów. Spoglądając w dół, władca dostrzegł światło w wieży Laryona. Niedawno wybrany mistrzem, mag ten musiał teraz dołączyć do wewnętrznego kręgu kolegium, wypełniając tradycję siedmiu wież. – To mogłoby dla nas oznaczać wszystko – powiedział władca. – Laryon pracował bardzo ciężko. – Nyer podszedł i stanął przy nim. – Zasłużył na zaufanie. – A twój człowiek? Czy zdobędzie potrzebną pomoc? – Jestem pewien, że tak się stanie. Styliann skinął głową i spojrzał znów na panoramę Xetesku, zadowolony, że jego ludzie wypełniają każdy rozkaz bez zbędnych pytań. Pierwszy krok został poczyniony, lecz od tej pory gra stawała się niebezpieczna i wszystkich świadomych sytuacji należało trzymać przy sobie. – Myślę więc, Nyerze, że kiedy dostarczą nam już wino, możemy pozwolić sobie na niewielką uroczystość. |