Dzień szósty (27.07) Dzisiaj trochę lepiej. Po wczorajszym dniu pełnym nieporozumień i niepowodzeń przyszedł czas na podniesienie poziomu. Nie jest to gwałtowny wzrost, ale z pewnością znaczny. Grano boliwijską telenowelę o odkrywaniu swojej seksualności, włoski dokument-z innej strony i tajlandzki horror jednojajowych bliźniaków. „Dependencia sexual” czy jak kto woli „Sexual dependency” Rodrigo Bellotta jest zbiorem kilku nowelek, których akcja rozgrywa się w Boliwii i w Stanach Zjednoczonych. Oprócz wprowadzenia fragmentarycznej kompozycji reżyser dzieli też ekran na dwie polówki, które pokazują w tym samym czasie dwa różne ujęcia związane ze sobą postacią, miejscem czy treścią. Bohaterowie poszczególnych epizodów udzielają się w innych fragmentach i zazwyczaj jedna nowelka wynika z drugiej. Wszystkie w jakiś sposób dotyczą seksualności młodych ludzi (15-latka tracąca dziewictwo, przyjezdny chłopak kochający się z prostytutką, Afroamerykanka – ofiara gwałtu, futbolista – gej bojący się utracenia pozycji macho). Teza może i ciekawa, ale argumenty wtórne. Jednak to żaden wstyd, jak na razie ani jeden film pokazany na festiwalu nie podszedł do podobnego tematu z odrobiną nowatorstwa. Plusy należą się Bellotto na pewno za ciekawą koncepcję formalną, która dużą rolę odgrywa przy końcu projekcji, a także za świetne dialogi. Może nie ma w nich kunsztu i elokwencji podobnej do tych Davida Mameta, ale jak na film o ludziach młodych – świetnie oddają ich stan wewnętrzny. Przecież młodzież musi się „lansować”, „baunsować”, mówić „elo ziom” i uprawiać „slamsing” (podrywanie dziewczyn ze slamsów). Produkcja ciekawi, zmusza by poczekać na końcówkę i pozwala utożsamić się z bohaterami. Efekt psuje nadmierna telenowelowatość formalna (ujęcia, zwolnienia) i nachalne moralizowanie w końcówce. Po mocnym uderzeniu w ostatnich minutach musimy obserwować jak wszyscy bohaterowie wymiotują, uświadamiając nam, że ich poczynania były złe. Marco Bellocchio po dobrze przyjętym „Czasie religii” nie spuszcza z tonu i w „Buongiorno, notte” opowiada o terrorystach z Czerwonych Brygad, którzy porwali i zamordowali Aldo Moro z Chrześcijańskiej Demokracji. Już na początku napotkałem na problem wynikający niestety z mojej winy. Nie znałem dobrze opisywanej historii i tym samym brakowało mi w fabule informacji faktograficznych. Poza tym wszystko jest na właściwym miejscu. Historia płynie swoim torem. Widzimy fanatyzm terrorystów, popełnianie przez nich błędów charakterystycznych dla znienawidzonej opozycji i nieumiejętność przewidywania skutków. Obserwujemy ich codzienne życie – pilnowanie dziecka sąsiadce, przyjmowanie księdza „po kolędzie” i wyprowadzanie kanarków na balkon. W pewnym momencie nawet zaczynamy im współczuć. Nie lubię takiego grania na emocjach widza, ale tutaj jest to zrobione tak subtelnie, że warto popłynąć z prądem. Po seansie nie starałem się jednak niczego zrozumieć, wytłumaczyć. Nie pojawiły się żadne pytania. Jedyne co zostaje w głowie to świetna scena obiadowa i genialna muzyka Riccardo Giagni. Seansem wieczornym był tajlandzki horror jednojajowych braci Pang – „The Eye”. Wtórne to, głupie i przede wszystkim wcale niestraszne (największe emocje wzbudziło upuszczenie przeze mnie butelki, co nieoczekiwanym dźwiękiem zaskoczyło całą publiczność). Niewidoma Mun przechodzi operację oczu (wymiana rogówki), po której zaczyna widzieć martwych ludzi. Z racji, że nie jest zbytnio rozgarnięta – przez pierwszą kwartę filmu rozmawia z nimi jak z żywymi. Przez drugą zaczyna się ich bać i uciekać od nich jak najdalej. W trzeciej jedzie do północnej Tajlandii, gdzie stara się znaleźć dawczynię. Natomiast w ostatniej wyjaśnia zagadkę i przewiduje katastrofę. W międzyczasie odnajduje partnera na całe życie i zawiera znajomość z chorą na nowotwór dziewczynką. Motyw w dużej mierze zaczerpnięty z „Szóstego Zmysłu”. Jednak, jeśli dzieło Shyamalana nazwać pierwszą ligą, to „Oko” musiałoby zadowolić się mianem okręgówki lub ligi trampkarzy. Nawet przez chwilę nie przeszedł mnie dreszczyk obawy. Dlatego apeluję do amerykańskich producentów – jak najszybciej sprzedajcie prawa do tego filmu, które zapewne kupiliście. Dzień siódmy (28.07) „A po nocy przychodzi dzień/ A po burzy spokój”. Ten wiekowy już tekst dawnych gwiazd polskiego rocka idealnie pasuje do dnia dzisiejszego. Projekcje były wyjątkowo udane. Każdy film to absolutnie pozytywne zaskoczenie. Brawa należą się Takashiemu Miike, Guyowi Maddinowi i Larsowi von Trierowi. Temu ostatniemu sporo na wyrost, ale... Do „nowego” von Triera zawsze miałem negatywny stosunek. Pierwsze filmy („Europa”, „Element Zbrodni”) były świetne wizualnie i fabularnie. Natomiast od czasu manifestu Dogmy ‘95 i „Idiotów” nie potrafi się odnaleźć i drąży ten sam temat do nieskończoności, wykorzystując coraz to nowe środki wyrazu. Dlatego miłą niespodzianką okazało się „The Five Obstructions” stworzone na spółkę z Jorgenem Lethem – twórcą kultowego „The Perfect Human”. I właśnie o ten tytuł rozchodzi się cale zamieszanie związane z „Pięcioma Trudnościami”. Lars von Trier zauroczony dziełem Letha zaprosił go do swojej wytwórni i podobnie jak mitycznemu Herkulesowi dał 5 zadań do wykonania. Jorgen miał nakręcić powtórnie swój film według wytycznych szefa Zentropy. Musiał zmieścić się w ilości 12 klatek na ujęcie, kręcić w najbardziej przerażającym miejscu na świecie, stworzyć kreskówkę, zrobić, co mu się wymarzyło i obejrzeć wersję Triera. Produkcja ma koncepcję para-dokumentalną – kolejne wersje „Człowieka doskonałego” są przeplatane rozmowami reżyserów i zdjęciami planów. Dialogi twórców są w większości nudne, chociaż kiedy Lars wyciąga wódkę, to coś zaczyna się dziać. Natomiast efekty pracy Letha są godne podziwu. Momentami aż dziw bierze, że takie coś jest w ogóle możliwe. Najlepszym fragmentem jest tworzenie kreskówki przy pomocy Boba Sabistona, twórcy animacji do „Waking Life” Linklatera. Ogólnie rzecz biorąc „The Five Obstructions” nie jest wyjątkowym produktem, ale jak na Triera jest wyjątkowo oryginalne. Dlatego też po wyjściu z kina (1500 miejsc zapełnione po brzegi – w końcu to Lars von Trier – idealny reżyser dla snobów) czułem się bardzo pozytywnie oszukany. Świetny film, żonglujący konwencjami, czerpiący z najlepszych wzorców lat 30. i przede wszystkim niejednoznaczny. Zarazem śmieszny i melancholijny, pozytywny i dołujący, kiczowaty i klasyczny. Taki właśnie jest „The Saddest Music in the World” Guya Maddina. Treść jest tak absurdalna, że szaleństwem byłoby jej streszczanie. Beznoga szefowa wielkiej kompanii piwowarskiej (Isabella Rossellini) ogłasza konkurs na najsmutniejszą piosenkę świata. Do konkurencji staje m.in. dwóch braci –serbski przywódca (Ross McMillan) i broadwayowski producent (Mark McKiney). Przez całą projekcję brniemy w głąb chorego snu stworzonego przez Maddina, ale nawet przez chwilę nie myślimy o przebudzeniu. Szczególne wyróżnienie należy się montażowi (Maddin) i muzyce (Christopher Dedrick). Tak dobrego połączenia filmu noir z komediami Bustera Keatona, elementami humoru braci Marx i szczyptą klimatu Lyncha jeszcze nigdy nie oglądałem. Może dlatego, że jest to pierwszy taki film? Tym razem w nocnych szaleństwach ponowne spotkanie z Takashim Miike. Oczekiwanie na jeszcze większą sieczkę niż w „Ichi the Killer”. Seans rozpoczyna się. 15 minut – nikt nie ginie. Pół godziny – nikomu nie pociekła krew. 45 minut – nikt nie został pobity. Godzina – niech ktoś się chociaż skaleczy w palec do cholery. Z początku byłem nieźle oburzony takim rozwojem sytuacji. Jednak wczuwając się w świetnie zrealizowaną intrygę, idąc z głównym bohaterem krok w krok pojąłem, że Miike robi to samo, co w „Ichi”, ale nie używając tamtych środków wyrazu. Używa mocniejszych. Przez ponad godzinę zaprzyjaźnia nas z główną postacią, zmusza nas do kibicowania jej poczynaniom, aż w końcu uderza nas obuchem. Robi to z taką mocą, że gdy zapalają się światła my nie mamy siły wstać. Możemy tylko siedzieć przykuci do foteli i starać się odpowiedzieć na wszystkie piekielnie trudne pytania, które zadaje Takashi. Trudno sprecyzować jaki rodzaj kina reprezentuje „Audition”. Godzinny dramat przeistacza się w mroczny horror. Jednak film jest tak umiejętnie zrealizowany, że granica między gatunkami zaciera się. Każdy odnajdzie w tym filmie coś innego. Jedni świetną analizę życia w samotności i poszukiwania drugiej połowy. Inni opowieść o odnalezieniu szacunku dla życia. Kolejni horror straszący rzeczami, których nie potrafią ogarnąć. I wszyscy będą mieli rację. Ktoś może powiedzieć, że pieprzę głupoty, bo to zwykły straszny film z przydługim wstępem. Zgoda, ale nawet jeśli, to „Audition” i tak jest arcydziełem. Jak do tej pory najlepszy film w Cieszynie. Dzień ósmy (29.07) Według matrixowej zasady równowagi dzisiejszy dzień powinien przynieść kilka słabych filmów. Stało się odwrotnie, pomijając drobny żart, którego nawet nie nazwę amatorszczyzną. Projekt „Tulse Luper Suitcases” opisuje przygody niejakiego Tulse’a Lupera – pisarza i marzyciela. Jego perypetie nie są zbyt różnorodne, ponieważ bohater ma szczęście do bycia więzionym. Zwiedza więzienia w Walii, Utah, Antwerpii, Turynie, Budapeszcie, Moskwie, Szanghaju, Kioto i Manczurii. Opowieść toczy się przez około 60 lat, zaczynając od odkrycia Uranu w 1928 w Kolorado, a kończąc na zburzeniu Muru Berlińskiego w 1989. Odkrycie Uranu, jak i tytułowe walizki, to bynajmniej nie dzieło przypadku. Podczas trwania całego projektu odsłonięte zostaną 92 walizki, co symbolizuje również liczbę atomową Uranu. Dlaczego używam słowa projekt, a nie np. film? Mianowicie „Tulse Luper Suitcases” będzie wykorzystywał pięć różnych środków przekazu. Trzy filmy pełnometrażowe („Moab Story”, „Vaux to the Sea”, „Antwerp”), telewizję, liczne płyty DVD, internet, książki. Wspominanemu już przeze mnie „Matrixowi” podobna sztuka się nie udała. Greenaway powinien poradzić sobie lepiej. Piszę tak, ponieważ miałem zaszczyt obejrzeć „The Moab Story”, czyli początek całej mitologii. Jestem zszokowany jak ten człowiek – twórca estetycznego i klasycznego – mógł popełnić produkt z tak stylową oprawą wizualną i muzyczną. Nasze oczy nie mają tu prawa do czegokolwiek się przyczepić. Twórca „8 i pół kobiety” wykorzystuje wszystkie aktualnie dostępne możliwości medium jakim jest kino. Mamy świetne filtry (różniące się ziarnem, wprowadzające poświatę i wyciskające z kolorów ostatnie soki), przenikanie się kadrów, teksty pojawiające się na ekranie, wprowadzanie kilkunastu okienek fabularnych na raz i fragmenty wygenerowane komputerowo. Kostiumy i scenografia są wprost genialne. Wszystko w tak wspaniały sposób jest przerysowane i komiksowe, że czujemy się uczestnikami współczesnej baśni. Greenaway od kiczu i przesytu przechodzi do groteski i ekspresji, aby w końcu wszystko stonować, ugrzecznić i podporządkować regułom klasycznym. Przez cały czas oprócz właściwej fabuły obserwujemy pojawiające się napisy różnej treści, ujęcia z innych kamer, alternatywne wersje wydarzeń, innych aktorów w danej roli, motywy z legendarnych już filmów i komentarze dotyczące filmu. Efekt jest taki jak przy oglądaniu „Eurosport. News” czy „Bloomberg”. Efektowny jest też montaż, w stylu serialu „Fastlane” McG. Obrazy przyspieszają, aby za chwilę zatrzymać się, zaciąć i pójść swoim torem. Wyatt i Leupen (stali montażyści Greenaway’a) bawią się taśmą filmową jak najlepszy DJ płytami winylowymi. Największy problem dotyczy fabuły. Jest intrygująca, ciekawa, ale czasami jest tak zawiła, że można pogubić się na dobre. Jeśli Peter Greenaway nie zrobiłby „Tulse Luper”, to do podobnego wyczynu byłby tylko zdolny cały sztab zawodowców. Lucas/Spielberg stworzyliby historię („Indiana Jones”), Rick Simpson wybudowałby dekorację („Dick Tracy”), montażem zająłby się McG („Fastlane”), kostiumami Jane Ruhm („Smoochy”), a reżyserią… nie da rady – sam Greenaway. Teraz może zdołacie sobie wyobrazić jak wyjątkowy jest sam film, a także cały projekt. Kolejny dobry film to „Noi Albinoi” Magura Kari. Zdobywca przeogromnej liczby nagród (Festiwale w Rotterdamie, Edynburgu, Geteburgu i na Festiwalu Filmów Europejskich). Bardzo ciepły, ale też strasznie gorzki utwór o dojrzewaniu, zagubieniu, wyalienowaniu i walce z otoczeniem. Noi (Tomas Lemarquis) jest 17-letnim albinosem mieszkającym z babcią. Olewa szkołę i wszystko, co związane z jakimikolwiek obowiązkami. Woli oszukiwać automaty do gier, pić piwo, szwendać się po zaśnieżonym miasteczku, wygrywać gazetki pornograficzne w masterminda. Jego wiecznie pijany ojciec próbuje bezskutecznie odnowić z nim kontakty. Wszystko toczy się monotonnie, dopóki Noi nie poznaje dziewczyny, do której od razu czuje afekt. Islandzka produkcja jest na pierwszy rzut oka komedią, jednak nie sposób nie dostrzec, że jest to film tragiczny i cholernie ironiczny. Bez problemu można uwierzyć w historię Magura Kari, dzięki bardzo dobrej obsadzie i zrównoważonej grze aktorskiej. Nie wiemy też, gdzie dokładnie dzieje się akcja, co wpływa na uniwersalność opowieści. To mogłoby równie dobrze zdarzyć w Polsce, gdyby tylko nasi rodacy nie woleli produkować gniotów o gangsterach, które z prawdą mają taki związek jak krab gigant z żyrandolem wielofunkcyjnym. Odnośnie „drobnego żartu” ze wstępu – chodzi o pomyłkę Abbasa Kiarostamiego zatytułowaną „Five”. Przez 74 minuty oglądamy pięć ujęć morza. Każde po około 15 minut. Wyłącznie dla masochistów i lansujących się artystów. Dzień dziewiąty (30.07) Dzisiejszy dzień miał być próbą dla Greenawaya i jego projektu „Tulse Luper Suitcases”. Po wczorajszym „The Moab Story” przyszedł czas na „Vaux to the Sea”. Czy Peter utrzymał poziom? Drugi epizod niczym nie różni się od pierwszego. Ta sama dobra technika wykonania, podobny ładunek energetyczny scenariusza i w dalszym ciągu ciekawy świat. Niektórzy powiedzą, że to minus, ponieważ film niczym nowym nie zaskakuje. A brak progresu wiąże się z początkiem regresu. Jednak cały projekt był tworzony równolegle, więc zmiany nie byłyby dobrym posunięciem. Poza tym, chociaż strona formalna już nie wywołuje ogromnego wrażenia, to i tak nadal cieszy oko. To raczej dobrze, że dwie części nie różnią się od siebie, bo wpływa to na ich spójność. Nie będę się dalej rozpisywał – w poprzedniej relacji opisałem cały zarys historii. W „Vaux to the Sea” Tulse Luper po prostu dalej podróżuje, odkrywa nowe walizki i kontaktuje się z więzieniami różnego rodzaju od ich wewnętrznej strony. „Vibrator” to jeden z poważniejszych filmów Ryuichi Hiroki, twórcy „pink movies”, czyli produkcji fantastyczno-erotycznych. Opowiada o dwóch samotnych istotach – kierowcy ciężarówki Okabe (Nao Omori) i młodej pisarce Rei (Shinobu Terajima). On ją zaczepia, a ona z chęcią wybiera się z nim w podróż. Dwoje outsiderów wybiera wolność, życie bez jakichkolwiek zobowiązań. Jednak po pewnym czasie dochodzą do wniosku, że nie są pewni swojej przyszłości, a ich egzystencję wypełnia pustka. Chociaż w filmie mamy wiele scen erotycznych, to tytułowy wibrator nie oznacza substytutu męskiego członka, jeno wibrujący telefon, który jest jedynym przedmiotem łączącym Rei ze światem zewnętrznym. Produkcja Hirokiego nie jest genialna, nie jest też zbytnio odkrywcza. Jest za to bardzo spokojna, ciepła i pozytywnie monotonna. Reżyser dużo osiągnął dzięki aktorom, między których filmowymi alter ego czuć potężną chemię. Kreacja Shinobu Terijama (wcześniej aktorka teatralna) jest pełna swobody i pozbawiona teatralnej maniery. Działa jak ogromny magnes, który nie pozwala nam oderwać od niej wzroku. Nao Omori w tlenionych włosach wygląda jak azjatycki Eminem, ale gra dobrze, lepiej niż w „Dolls” i „Ichi the Killer”, choć tam nie musiał prezentować całego wachlarza umiejętności. Kwitując „Vibrator” jednym zdaniem, to porządny, choć mało odkrywczy film z wyjątkowo dobrym aktorstwem. Na koniec kilka słów o dokumencie „Good Taste”, czyli jak Peter Jackson kręcił „Bad Taste”. Nie są to może wyżyny dokumentalizmu, ale ogląda się bardzo sympatycznie. Poznajemy genezę tworzenia, metody robienia efektów specjalnych (makiety, maski, latające flaki). Dowiadujemy się nawet jak państwo Jackson odbierali pracę syna, kim byli przyjaciele Petera grający w filmie, a także jak wyglądały jego pierwsze produkcje. Każdy kto lubi Jacksona powinien ten dokument obejrzeć. Także ci, którzy go nienawidzą powinni zawiesić oko – bez wątpienia zmienią zdanie. Prywatne odczucia po seansie? Cóż, ten człowiek to geniusz. Do wszystkiego dochodził powoli, bez niczyjej pomocy i osiągnął taaaki sukces. Wiem, wiem – wnioski niezbyt odkrywcze. Ale cieszą. Dzień dziesiąty (31.07) Mocne dudnienie w głowie. Przez cały czas słychać dźwięki najróżniejszych instrumentów i chóralne glosy. Przed oczami przewijają się czarno-białe obrazy. Co mogło wywrzeć tak piorunujące wrażenie? To już przedostatni dzień cieszyńskiego festiwalu. Wszyscy myślą o dniu jutrzejszym i o dzisiejszym pokazie wielkiego klasyka kina. Mnie nie ogarnia „nerwówka dnia przedostatniego” i spokojnie chodzę na kolejne seanse. „Last Life of the Universe” Pen-Ek Ratanaruanga to pierwszy z nich. W produkcji tej dwie najznamienitsze osobistości (w danych dziedzinach) z Azji połączyły swoje siły. Najlepszy spec od fotografii – nadworny operator Wong Kar Waia – Christopher Doyle spotkał się z najwybitniejszym aktorem Tadanobu Asano („Tabu”, „Zatoichi”, „Ichi the Killer”, „Gemini”). W tym dwuskładnikowym koktajlu najsmaczniejsze, a dokładniej jedynie smaczne okazały się zdjęcia. Cala reszta jest bezsmakowa. Wszystko gdzieś już jedliśmy. Dwoje samotników spotyka się i buduje między sobą pewnego rodzaju więź. Są swoimi zupełnymi przeciwieństwami. On – pedantyczny introwertyk ze skłonnościami samobójczymi, ona – opryskliwa ekstrawertyczka uwielbiająca chaos. Jednak coś ich łączy. I my na ten supeł między nimi patrzymy przez całą projekcję. O samotności filmów było mnóstwo, chociażby wczorajszy „Vibrator”. Dlatego też „Last Life of the Universe” ma mało atutów. Przemawiają za nim wspomniane świetne zdjęcia (chodzi mi głównie o idealną kompozycję kadru). Na uwagę zasluguje też fakt, że Pen-Ek Ratanaruang nie zrobił łzawego melodramatu, tylko raczej hymn do przyjaźni (bo tylko takie uczucie zauważyłem między bohaterami). Gdyby zamiast zmieszać składniki tego koktajlu, wstrząsnąć je niemiłosiernie, może wtedy lepiej by smakowało. „Anatomie de l’enfer” to pseudoartystyczny bełkot kobiety, która pewnie została porzucona przez faceta i wylewa swoje żale na celuloid. Catherine Breillat stara się szokować śmiałymi scenami ero... ehm... pornograficznymi, jednak udaje jej się wzbudzić wyłącznie śmiech i politowanie. Bardzo zabawne są dialogi, które z kamienną twarzą wypowiadają aktorzy. W jednym z lepszych, udowadniana jest wyższość „masy kałowej” nad „wydzieliną menstruacyjną”, bo ta pierwsza odbiera życie – przedstawia zakończenie procesu egzystencji. Takich komicznych momentów jest więcej. Bardzo zabawny jest fakt, że główną rolę męską zagrał Rocco Siffredi, znany również w Polsce (dokładniej z ul. Nowy Świat, gdzie werbował aktorki). Chyba tylko on zgodził się na wkładanie palców do pochwy i częstowanie się różnymi płynami w ilościach hurtowych.Widać, że Breillat chciała za wszelką cenę zaszokować publiczność. Z częścią bez wątpienia jej się udało. Co jakiś czas na sali słyszałem przerażone glosy i oznaki obrzydzenia. Ja, żeby nikomu nie przeszkadzać, śmiałem się po cichutku zarówno z twórczyni jak i z zahipnotyzowanego tłumu. Największym wydarzeniem dnia, a zarazem całego festiwalu była specjalna projekcja „Metropolis” Fritza Langa. Prawdziwym przedsięwzięciem okazała się muzyka grana na żywo, którą napisał Abel Korzeniowski. Wizję kompozytora urzeczywistniła 70-osobowa orkiestra Simfonietta Cracovia, 42-osobowy chór i dwie wokalistki – Novika i solistka Ania Witczak. Pokaz odbył się we wnętrzu 300-letniego kościoła ewangelickiego, który mieści ok. 3 tysiące osób. Sam film nie traci na swoim przekazie, nawet zyskuje. W końcu, 77 lat temu, kiedy powstał – jego wizja była absolutna abstrakcją, natomiast teraz stoimy krok przed wejściem na przedstawiony tam poziom. Ogląda się świetnie. Nie ma momentu, w którym powieka mogłaby na sekundę opaść. Sama festiwalowa aranżacja też dała ogromnie dużo. Świetny filmowy klimat pozwala poczuć się jak na epokowym wydarzeniu, o którym będą mówili jeszcze długo. Korzeniowski czerpie z dokonań wielu kompozytorów garściami, ale robi to tak umiejętnie, że kopiowani artyści zostają w tyle. Może to zabrzmi patetycznie, ale dzięki tak genialnym przedsięwzięciom tworzy się historia. Dzień jedenasty (1.08) 11 dni minęło niebywale szybko. Jednak nie można się dziwić. Przecież będąc w kinie, czas ucieka w zastraszającym tempie. Jeszcze niedawno nudziłem się na Almodovarze i Antonionim, a tuż przed chwilą wyszedłem podbudowany przez nowego Kusturicę. Jakbym te filmy oglądał dzień po dniu, a w istocie od ich projekcji minęło ponad dziesięć dni. Czy festiwal został zakończony z klasą? Chcąc umilić sobie czekanie na uroczyste zamknięcie Nowych Horyzontów postanowiłem wybrać się na cały cykl „Cremaster” stworzony przez Matthew Barneya. Sama nazwa oznacza mięsień pozwalający na wciągnięcie jąder do brzucha, co już może być wystarczającą rekomendacją dla twórcy. Twórcy, który odnalazł się dopiero w roku 1994. Wcześniej był studentem medycyny, sztuk plastycznych, a także modelem. Kiedy poznał świat sztuki współczesnej, doznał objawienia. Zobaczył, że może połączyć wszystkie swoje pasje – kult ciała, sporty ekstremalne i medycynę (ginekologiczne aspekty). Tak właśnie powstało 5 filmów, składających się na wspomniany cykl „Cremaster”. Każdy epizod przedstawiony jest w innej konwencji: relacja sportowa, opera, western, film kryminalny i dramat psychologiczny. Różne są też lokalizacje: wyspa Man na Morzu Północnym, lodowce Gór Skalistych, łaźnia Gellerta w Budapeszcie, Słone Jezioro w Utah, budynek Chryslera w Nowym Jorku i w końcu wybrzeża Irlandii. Przedsięwzięcie było naprawdę ogromne. Podobno budżet porównać można do tych hollywoodzkich, co rzeczywiście widać na ekranie. Mnóstwo dekoracji, bombastyczne kostiumy i znakomita charakteryzacja. Niestety są to jedyne atuty dzieła Barneya. Można mówić, że jest tam wielowarstwowa symbolika, którą da się rozgryźć tylko po wielokrotnym obejrzeniu. Można mówić o czystych wrażeniach estetycznych, którymi należy się sycić przez 6 godzin, 36 minut, 17 sekund i 59 setnych (czas trwania całego cyklu). Jednak mnie ta cała instalacja (bo film to chyba na dobrą sprawę nie jest) po prostu znudziła. Plusem jest fakt, że na „Cremasterze” bardzo dobrze mi się spało. Nie podekscytowały mnie sceny zszywania jąder czy przywiązywania do nich stada gołębi. Reszta publiczności mówiła: „jakie to śliczne”, a ja przekręcałem się wtedy na drugi bok, bo ten pierwszy już mi drętwiał. Jednak samemu Barneyowi życzę jak najlepiej. Ma on ogromną szansę jako projektant strojów dla superbohaterów w adaptacjach komiksów. Mówię serio. Kostiumy jakie stworzył w „Jądrowym mięśniu” zapierały dech w piersiach. Z wielką chęcią zobaczyłbym wrogów Spawna, Blade’a czy któregoś X-Mena w stroju z kolekcji Matthew Barneya „Wiosna – Lato 2004”. Na zamknięcie wybrano ostatni film Kusturicy „Życie jest cudem”. Wiele osób mówi, że Emir już się wypalił, że nie ma nic nowego do powiedzenia, tylko dobija nieszczęsną Jugosławię tym samym, czym dobijał ją ponad 10 lat temu. Chcąc nie chcąc – rację trzeba przyznać. „Zivot je cudo” nie jest jakimś wybitnie oryginalnym filmem. Komizm zmieszany z tragizmem, slapstickowe żarty czy charakterystyczny absurd już znamy od czasów „Undergroundu”. Jednak te wszystkie ograne zabiegi nadal dostarczają ogromnych emocji. Na pozór głupie sceny ze zwierzętami dają powód do uśmiechu (do śmiechu niestety trochę zabrakło). Mnóstwo nawiązań do branży filmowej, rozrywkowej, telewizyjnej, a nawet erotycznej odsyła nas w zupełnie inne miejsca.. Najzabawniejszym momentem było nucenie przez żołnierza „The End” Doorsów, oprócz „Walkirii” najbardziej znanego motywu z „Czasu Apokalipsy”. Tadeusz Sobolewski napisał w „Gazecie Wyborczej”, że jest to szalony, pesymistyczny film. Co do szaleństwa, nie ma wątpliwości. „Życie jest cudem” skacze, wiruje, unosi się i opada, plecie głupoty, aby zaraz wyjawić jakąś prawdę życiową, znów coś bełkocze, by po chwili wszystkich zaszokować genialnym żartem, momentami nie zachowuje się logicznie, ale dąży do celu i osiąga go. Identycznie jak bohaterzy „Lotu nad Kukułczym Gniazdem”, no, oprócz Indianina, którego u Kusturicy nie uświadczycie. A propos pesymizmu, to ja odniosłem zupełnie inne wrażenia. Dla mnie „Zivot je cud” był tak cholernie optymistyczny, niósł ze sobą przeogromną dawkę energii, że po seansie wyszedłem podbudowany i zadowolony. Z czego? Z tego, że życie jest cudem. Słusznie po wielu filmach dołujących, pesymistycznych, a nawet apokaliptycznych Gutek puścił radosną Odę do życia Emira Kusturicy. Na samym końcu w Klubie Festiwalowym puszczono kronikę z całego festiwalu o enigmatycznie brzmiącym tytule „enh”. Produkcja była pełna fabularyzowanych wstawek i kontrowersyjnych wypowiedzi twórców, organizatorów i uczestników. Ta dokumentalna prowokacja spodobała się ponad tysięcznej publiczności, która młodych twórców nagrodziła brawami. Ja się z Wami jeszcze nie żegnam – jutro podsumowanie.
Organizator: Gutek Film, Nowe Horyzonty, Miasto Cieszyn Cykl: Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty Miejsce: Cieszyn Od: 22 lipca 2004 Do: 1 sierpnia 2004 WWW: Strona
|