nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Złodziej Świtu
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Rozdział 3
Opadła na łóżko z tętniącym bólem głowy, powodującym nieustanne nudności. Całym jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Przysięgała, że to ostatni raz, kiedy czuje się tak źle, lecz sama chyba w to nie wierzyła.
Każdy mięsień był ogniskiem bólu, każdy ruch ścięgien powodował cierpienie. Skóra na piersiach była tak napięta, że wydawało się, że pęknie przy głębszym oddechu. Łapała więc powietrze krótkimi, płytkimi haustami, wydobywając z wymęczonych płuc ciche jęki. Ból musiał w końcu ustać, ale ponieważ nie zdawała sobie sprawy, przez jaki czas była nieprzytomna, nie wiedziała też, jak długo potrwają objawy.
Fizyczne cierpienie, skuwające ciało, było jednak niczym wobec pustki, jaką w jej duszy i sercu wytworzyła utrata synów. Sens jej życia. To z ich powodu jej ciało drżało targane bólem. Rozpaczliwie próbowała dotknąć ich swoim umysłem, choć wiedziała, że to niemożliwe i przeklinała swą decyzję o opóźnieniu nauki połączenia.
Gdzie byli teraz? Czy chociaż byli razem? Bogowie, oby tak było. Czy w ogóle nadal żyli? Narkotyk powoli tracił kontrolę nad jej ciałem i z oczu popłynęły jej łzy. Zaniosła się głośnym, rozpaczliwym szlochem. Płacz odbijał się echem po jej więzieniu. W końcu, wyczerpana, powtórnie zapadła w sen.
Świt wraz z kolejnym przebudzeniem nie przyniósł ulgi jej duszy. Blade światło poranka wpadło przez jedyne okno wysoko na ścianie okrągłej komnaty. Przynajmniej wiedziała, że znajduje się w wieży. Twarde łóżko, stół i krzesło były jedynymi sprzętami w komnacie. Na posadzce leżał stary, wyblakły dywan, tkany złotem i czerwienią – skuteczna osłona przed chłodem kamiennych płyt. Ciągle miała na sobie nocny strój, w którym zabrali ją z domu. Bez butów i skarpet dotkliwie odczuwała zimno panujące w pokoju. Wszystko wokół pokrywał kurz, podnoszący się tumanami przy każdym jej ruchu. Zarzuciła koc na ramiona.
Skupiła uwagę na drzwiach – jedynej drodze wyjścia. Były zamknięte i zaryglowane, z grubego drewna, osadzone w ciężkiej, kamiennej futrynie. Łzy znowu napłynęły jej do oczu, lecz tym razem powstrzymała je, koncentrując się na planie ucieczki. Sięgnęła, szukając smug many. Energia była wszędzie. Pulsowała wewnątrz niej i przepływała wokół, bezustannie zmieniając wzór i kierunek. Od wolności dzieliła ją jedna wypowiedziana formuła. Drzwi nie oparłyby się Kuli-Płomieni. I wtedy przypomniała sobie: „Jeśli rzucisz zaklęcie, chłopcy umrą”. Opanowała się i zrezygnowana opadła na krzesło.
– Cierpliwości – powiedziała do siebie. – Musisz być cierpliwa. Gniew maga bywał niszczycielski, a ponieważ nie wiedziała, co dzieje się z chłopcami, nie mogła pozwolić sobie na puszczenie wodzy temperamentu. Szczególnie, że w jej rodzinie – Malanvai, temperament mógł być powodem do dumy.
Choć gorzka tęsknota i ból w sercu narastały z każdą chwilą, jej umysł zaczynał pracować sprawnie i jasno. Porywacze wiedzieli, że jest magiem, bowiem porwali ją z Dordover w konkretnym celu. Pragnęli też kontroli, a to w przypadku świadomego maga wymagało drastycznych środków. Znaleźli jednak sposób, by ją zatrzymać – poprzez synów. Dlatego też wierzyła, że chłopcy żyją. Co więcej, muszą być w pobliżu. Ktokolwiek ją porwał, musiał zdawać sobie sprawę, że przede wszystkim będzie chciała zobaczyć swoje dzieci. Nadzieja wypełniła jej serce, lecz radość ze spotkania z synami przygasła, kiedy znów spojrzała na zamknięte drzwi.
Myśl o chłopcach, samotnych i przerażonych, zmroziła jej serce. Porwani w środku nocy, zamknięci w miejscu, którego nie znali, jak musieli się czuć? Zdradzeni? Opuszczeni przez tych, którzy kochali ich najbardziej. Przerażeni samotnością i bezradnością. Odizolowani od matki.
Gniew zakotłował się w jej sercu.
– Cierpliwości – wyszeptała. – Cierpliwości.
Niedługo jej prześladowcy będą musieli się tu zjawić. Na stole stał dzban z wodą, lecz w komnacie nie było żadnej żywności.
Spojrzała na drzwi, czując, jak nienawiść pulsuje jej w skażonych brofenem żyłach. Całe jej ciało drżało, wypełnione maną i miłością do dzieci.
Lecz kiedy klucz w końcu przekręcił się w zamku i mężczyzna, którego obawiała się ujrzeć, stanął przed nią, była w stanie jedynie wyszlochać ciche podziękowanie.
– Witaj w moim zamku Erienne Malanvai. Ufam, że czujesz się już lepiej. Czas już chyba najwyższy, abyś zobaczyła swoich ślicznych, małych chłopców.

• • •
Było zimno. Siedział sam na popękanej ziemi, pośród bezkresnej pustki. Nie było wiatru, a jednak coś poruszało jego włosami i kiedy spojrzał przed siebie, ujrzał smoka. Miał wielką głowę, reszta ciała pozostawała zaś niewidoczna. Smok zionął, a on siedział w bezruchu, choć spalona skóra opadła mu z twarzy, a kości poczerniały i pękły. Otworzył usta do krzyku, lecz nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Leciał ponad ziemią, czarną i spaloną. Na niebie było gęsto od smoków, ale na ziemi nic się nie poruszało. Spojrzał na swe dłonie, lecz ich nie było. Spróbował dotknąć twarzy, ale nie wyczuwał ciała. Było gorąco. Uciekał. Ramiona ciężko pracowały, lecz nogi poruszały się tak wolno. Doganiał go i nie było już dokąd uciekać. Upadł i znów ujrzał go przed sobą. Zionął, a on siedział w bezruchu, choć spalona skóra opadła mu z twarzy, a kości poczerniały i pękły. Nie było już dokąd uciekać. Nie było gdzie się ukryć, a żar palił mu oczy, a on nie mógł ich zamknąć… Otworzył usta do krzyku.
Czuł dłonie na swojej twarzy. Siedział, lecz nie było już ani smoka, ani poczerniałej ziemi. Ogień wesoło huczał w kominku. Ilkar właśnie odłożył pogrzebacz, którym poruszał w palenisku, by zwiększyć płomienie. Hirad pomyślał, że musi być zimno, ale sam czuł gorąco. Talan i Bezimienny siedzieli na łóżkach, zaś Sirendor obejmował jego twarz.
– Uspokój się, Hiradzie. Już po wszystkim. To tylko sen.
Hirad rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, oddychając głęboko. Jego serce powracało do normalnego rytmu.
– Przepraszam – powiedział.
Sirendor poklepał go po policzku i wstał.
– Przestraszyłeś mnie na śmierć – powiedział. – Myślałem, że umierasz.
– Ja też – odpowiedział Hirad.
– Ty i wszyscy na zamku – powiedział Ilkar, ziewając i przeciągając się.
– Tak głośno? – Hirad zdobył się na uśmiech.
Elf pokiwał głową.
– Bardzo. Pamiętasz, co ci się śniło?
– Chyba nigdy tego nie zapomnę. Smoki. Tysiące smoków. I Sha-Kaan. Ale to nie było tutaj. Tamto miejsce było martwe. Myślę, że to ich świat. Sha-Kaan mówił, że wojny wyniszczają ich ziemie. On… spalił mnie, lecz nie umarłem. Siedziałem i krzyczałem, ale nie było żadnego dźwięku. Nic nie rozumiem. Jak może istnieć inny świat? I gdzie? – Hirad zadrżał.
– Nie wiem. Wiem za to, że nigdy tak się nie bałem. Takie rzeczy przecież nie istnieją – odpowiedział Sirendor.
– Są prawdziwe, jak cholera.
– Wiesz, co mam na myśli – pokręcił głową Sirendor. – Musisz o tym porozmawiać z Ilkarem, ale później. Może wszyscy powinniśmy. Całe to gadanie o wymiarach i smokach. Sam nie wiem – przerwał, widząc, że Hirad nie słucha.
– Która godzina? – zapytał barbarzyńca.
– Została jakaś godzina do świtu – odpowiedział Bezimienny, odsuwając zasłonę.
– Myślę, że daruję sobie resztę snu. – Hirad wstał z łóżka i zaczął zakładać spodnie i koszulę. – Zejdę do kuchni po kawę.
Sirendor i pozostali wymienili spojrzenia.
– Wszystko w porządku, tak? – spytał Hirad podejrzliwie.
– Jasne – odpowiedział Sirendor. – W porządku. Pójdę z tobą.
– Dzięki. – Barbarzyńca uśmiechnął się. Sirendor odpowiedział uśmiechem, choć wydawało się, że z wysiłkiem. Wyszli z pokoju.
Zamkowe kuchnie były stale otwarte i ciepło z sześciu wielkich palenisk wypełniało pomieszczenia. Większą część podłogi zajmowały stoły do pracy i posiłków, a ściany obwieszone były wszelkiego rodzaju garnkami, patelniami i innymi urządzeniami, nierzadko bardzo tajemniczymi dla laika. Dym buchał kominami, a kłęby pary unosiły się w stronę położonych wysoko okien. Miłe ciepło wypełniało kuchnie, zaś rozbrzmiewające wszędzie polecenia i unoszące się zapachy pieczonego mięsa i świeżego chleba, przywodziły na myśl dawno utracony dom.
Na jednym z palenisk stał wielki kocioł z gotującą się wodą. Obok na tacy leżały kubki i zmielona kawa. Usadowiwszy się wygodnie przy stole oddalonym od hałasu czynionego przez kucharzy i służących, mężczyźni rozmawiali, popijając gorący napój.
– Wyglądasz ponuro, Sirendorze.
Spojrzeli na siebie. W oczach Sirendora czaił się smutek. Miał zmarszczone brwi, a na twarzy malował się żal i zakłopotanie.
– Rozmawialiśmy.
– Jacy my?
– A jak myślisz? Wcześniej, kiedy spałeś.
– Nie podoba mi się ton twojego głosu. – Najwyraźniej chodziło o coś poważnego. Sirendor nie zachowywał się tak od lat.
– Nie jesteśmy już bardzo młodzi.
– Co?
– Słyszałeś.
– Larn, ja mam trzydzieści jeden lat! Ty trzydzieści, a wielkolud trzydzieści trzy, a jest najstarszy z nas. O czym ty w ogóle mówisz?
– A ilu znasz najemników, którzy po trzydziestce są ciągle w doskonałej formie bojowej?
Hirad wciągnął powietrze.
– No… niewielu, ale przecież my… jesteśmy inni. Jesteśmy Krukami.
– Tak, jesteśmy Krukami. I powoli robimy się za starzy, by walczyć.
– Oszalałeś? A ci, którym spuściliśmy lanie ledwie wczoraj?
– A więc tak to widzisz, prawda?
Hirad skinął głową. Sirendor uśmiechnął się.
– Tak też myślałem. Ja zaś, przyjacielu, widziałem, że nie mieliśmy naszej dawnej ostrości.
– To dlatego, że spędziliśmy za dużo czasu stojąc i przyglądając się. Mówiłem już, bez walki wypadamy z formy.
– Na bogów, Hiradzie, jesteś uparty jak osioł. Czy myślisz, że przypadkiem w ciągu kilku ostatnich lat zaczęliśmy brać coraz mniej zadań w polu, a więcej jako wsparcie i doradcy?
Hirad milczał. Sirendor ciągnął dalej.
– Nasza siła, efektywność, ostrość, straciliśmy ją. Wczoraj, kiedy weszliśmy do walki, ledwie nam się udało.
– Oj, Larnie, przestałbyś…
– Ras nie żyje! – Sirendor rozejrzał się i ściszył głos. – Ty też mogłeś zginąć. Richmond popełnił niewiarygodny błąd, a Ilkar pozwolił na rozproszenie tarczy. Gdyby nie Bezimienny, mogliby nas zmiażdżyć. Nas. Kruków!
– Tak, ale wybuch…
– Wiesz równie dobrze jak ja, że dwa lata temu przebilibyśmy się przez nich i dotarli do maga, zanim zdążyłby rzucić zaklęcie. Zrozum, musimy się dostosować… – urwał i łyknął kawy. Hirad patrzył na niego w milczeniu.
– Chcę, abyśmy za dziesięć lat wspominali dobre dni, Hiradzie. Jeśli spróbujemy pociągnąć to dalej tak jak jest teraz, nie będzie żadnych dziesięciu lat.
– Jedna pechowa walka i chcecie się poddać.
– Nie chodzi o jedną walkę. Ale wczorajszy dzień był ostrzeżeniem, co może się zdarzyć w każdej chwili. Przez ostatnie dwa lata wszyscy widzieliśmy znaki. Tylko ty zdecydowałeś się je ignorować.
– Chcecie odejść? Wszyscy? – zapytał Hirad. Oczy mu zwilgotniały. Jego świat walił się w gruzy, a on nie widział drogi wyjścia. Przynajmniej na razie.
– Niekoniecznie. Chcemy tylko odpocząć, zobaczyć, na czym stoimy. – Sirendor cofnął się o krok i rozłożył szeroko ręce. – Bogowie wiedzą, że żaden z nas nie potrzebuje pieniędzy dla własnej wygody. Czasami myślę, że musimy posiadać na własność połowę Koriny. – Uśmiechnął się lekko. – Mówię ci o tym, ponieważ planujemy spotkanie po powrocie do miasta. Musimy to wszyscy razem omówić, a potem przemyśleć przez jakiś czas.
Hirad wpatrywał się w swoją kawę, pozwalając, by para ogrzewała mu twarz. Milczał.
– Jeśli będziemy udawać, że nic się nie zmieniło, któregoś dnia będziemy za wolni. Hiradzie? – Barbarzyńca podniósł wzrok znad kubka. – Nie chcę cię stracić tak jak Rasa. – Sirendor przygryzł wargę i westchnął. – Nie chcę patrzeć, jak umierasz.
– Nie będziesz. – Głos Hirada był szorstki. Wychylił kawę i wstał, z trudem powstrzymując drżenie ust. – Zajrzę do koni – powiedział w końcu. – Możemy przecież wyruszyć wcześniej. Szybkim krokiem opuścił kuchnię i przeszedłszy przez zamek, wyszedł na dziedziniec. Tam zatrzymał się, spoglądając jeszcze raz na miejsce ostatniej, być może, potyczki Kruków. Gniewnym ruchem wytarł mokre oczy i skierował się w stronę stajni.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

23
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.