nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Graal
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Moje nagłe pojawienie się zaskoczyło ją, bo zerknęła na mnie i wstrzymała oddech, gdy spotkały się nasze spojrzenia. Jezu miłosierny, cóż ona miała za oczy! Ciemnozielone i nieco skośne, czarowne i urzekające… Odziana była nędznie: sukienka poplamiona, gdzieniegdzie porozdzierana, rąbek postrzępiony. Palce brudne, jakby grzebała nimi w ziemi.
Przez chwilę siedziała, oniemiała, z ustami rozchylonymi, jakby zastanawiała się, czy krzyknąć. Widząc ją tak przestraszoną, podniosłem obie ręce, by pokazać, że nie jestem uzbrojony, i zagadnąłem:
– Pokój z tobą, siostro. Nie mam złych zamiarów.
Popatrzyła na mnie z zaciekawieniem, ale ani się nie poruszyła, ani nie przemówiła. Postąpiłem krok w jej stronę i przyglądaliśmy się sobie przez długą chwilę. Nigdy nie widziałem oczu tak czystych i tak zielonych.
– Jesteś ranna? – zapytałem, przyklękając na jednym kolanie. – Potrzebujesz pomocy?
Nie odpowiedziała.
Już miałem powtórzyć pytanie, kiedy na polankę wpadli Peredur i Tahlat. Byli spoceni i zadyszani po biegu. Spojrzeli najpierw na dziewczynę, potem na mnie. Na twarzy Tahlata odmalowała się ulga, ale Peredur miał nadal bardzo dziwną minę.
– Znaleźliśmy naszego słowika – powiedziałem i zachęciłem ich gestem, by podeszli bliżej. – Nie masz się czego lękać – uspokoiłem dziewczynę. – Wyglądają groźnie, ale wcale tacy nie są.
Spojrzała na młodych rycerzy, szybko obciągnęła suknię na nogach i zrobiła taki ruch, jakby chciała wstać.
– Pozwól, że ci pomogę. – Wyciągnąłem do niej rękę. Spojrzała na nią, ale pomocy nie przyjęła. – Chyba wasz srogi wygląd odebrał jej głos.
Peredur nadal przyglądał jej się uważnie. Wyglądał jak człowiek, który lęka się o swe życie.
– Uspokój się, bracie – powiedziałem. – Nic nam nie zagraża. Zobacz, przestraszyliśmy tę młodą damę. A wzbudzenie lęku w tak pięknej dziewczynie to z pewnością grzech.
Ponownie podałem jej rękę. Zerknęła na nich i tym razem przyjęła moją pomoc.
– Jestem Gwalkawad – przedstawiłem się uprzejmie i zapytałem: – A jak ciebie zwą, pani? – Nie odpowiedziała, więc dodałem: – Zmierzamy do warowni Uriena w Hregedzie. Może zechcesz wskazać nam drogę?
Przyglądała mi się uważnie, obserwując moje usta, a potem wskazała poprzez drzewa na zachód.
– Czy to daleko? – zapytałem.
Bez słowa uklękła i zaczęła zbierać grzyby, które rozsypała na ścieżce.
– Ruszcie się, młodzieńcy, i pomóżcie jej. Może zaprowadzi nas do warowni.
Tahlat pochylił się natychmiast, ale Peredur ani drgnął.
– I co? Zamierzasz tu stać i gapić się przez cały dzień? – zbeształem go. – Musimy zaraz ruszać w drogę.
Tym razem usłuchał, ale z widocznym oporem. Nie miałem pojęcia, co oznacza dziwne zachowanie tego młokosa. Czyżby nigdy nie spotkał pięknej dziewczyny? Cóż z niego za mężczyzna, skoro tak się płoni na widok ładnej buzi i zgrabnej nóżki?
Pozbieraliśmy szybko grzyby, a ona przyjęła je bez słowa, chowając w podwiniętej zapasce.
– A teraz zechcesz nas poprowadzić do twierdzy? Mamy tam sprawę do waszego wodza.
Odwróciła się i zaczęła iść w kierunku, który nam uprzednio wskazała. Ruszyłem za nią, ale nie uszedłem daleko, gdy Peredur zawołał:
– Poczekaj! Nie powinniśmy tu zostawiać koni.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że zupełnie o nich zapomniałem.
– Idź z Tahlatem, zabierzcie konie i dogońcie nas na szlaku. Nie sądzę, by osada była daleko.
I poszedłem za dziewczyną. Kroczyła żwawo przede mną, ale co jakiś czas przystawała, by zerknąć przez ramię, czy za nią podążam. Poruszała się tak zwinnie, że z trudem dotrzymywałem jej kroku.
Po jakimś czasie las zaczął się przerzedzać, a teren wznosić łagodnie. Nagle wyszliśmy z cienia drzew na pełne, jasne słońce. Przed nami rozciągały się pola uprawne, ale liche to były uprawy, bo listki i łodygi wyschły, szeleszcząc w gorącym powiewie. Za polami, na szczycie wzgórza, wznosiły się drewniane umocnienia warowni. Szeroki, dobrze ubity trakt wychodził z lasu jakieś pięćdziesiąt kroków od nas i biegł do wrót twierdzy. Zdumiałem się, jak mogliśmy nie znaleźć tak wydeptanego szlaku.
Dziewczyna zatrzymała się przede mną, spoglądając na warownię. Podszedłem do niej, a ona w milczeniu wskazała na nią ręką.
– Dzięki ci, panienko, że mnie tu przywiodłaś – powiedziałem.
Ruszyliśmy razem przez pole i właśnie dochodziliśmy do szlaku, gdy usłyszałem za sobą wołanie. Dziewczyna szła dalej, nie oglądając się za siebie.
Spomiędzy drzew wyłonili się Peredur i Tahlat, prowadząc mojego konia. Podjechali do miejsca, w którym stałem.
– Ten trakt wiedzie z owej polanki – powiedział Tahlat. – Nie mogę pojąć, dlaczego go nie znaleźliśmy.
– Ani ja – dodał Peredur.
– Cóż – odrzekłem – przynajmniej nie będziemy go musieli szukać w drodze powrotnej. – Wziąłem od nich wodze. – Możecie pojechać przodem, jeśli chcecie. Ja pójdę pieszo z naszą przewodniczką.
Wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia, ale zlekceważyłem ich dziwne zachowanie i dogoniłem dziewczynę na ubitym szlaku.
Zmierzaliśmy w kierunku wrót warowni – pod górę, bo szlak wspinał się po zboczu wzgórza – a dziewczyna patrzyła przed siebie i milczała. Przy wrotach okrzyknął nas wartownik, potrząsając włócznią.
– Witajcie! – zawołał, spiesząc nam na spotkanie. – Niech wam szczęście sprzyja!
Pozdrowiłem wartownika uprzejmie, ale on spojrzał na dziewczynę u mego boku i nagle zatrzymał się jak wryty, a włócznia wypadła mu z rąk. Pochylił się, by ją podnieść, i stał tak, gapiąc się na nas, a usta miał otwarte jak ryba wyrzucona na piasek.
– Szukamy keru Uriena z Hregedu – powiedziałem mu. – Czyżbyśmy go znaleźli?
– W rzeczy samej, panie – odrzekł powoli, wciąż wpatrując się w dziewczynę. Co do niej, to twarz miała bez wyrazu, a choć spoglądała na niego, to zdawała się go nie zauważać, jakby poprzez niego nadal patrzyła na warownię. – Jeśli jednak chciałbyś się widzieć z nim samym, to niestety nie zastaniesz go w twierdzy. – Teraz dostrzegł dwóch wojowników, którzy nadjeżdżali stępa za moimi plecami. – Z daleka przybywacie?
– Przybywamy od Pendragona – odpowiedziałem. – Nasz obóz leży stąd zaledwie o dzień drogi konno.
– Pendragon tutaj?! – zawołał mężczyzna. – Przecież nasz pan właśnie odjechał na południe, by się z nim zobaczyć. – Spojrzał na mnie, a w jego oczach dostrzegłem strach. – Więc Urien zginął? Muszę powiedzieć Hwylowi… muszę natychmiast go powiadomić!
Otarł twarz rękawem i odwrócił się, jakby zamierzał uciec, ale go zatrzymałem.
– Zaczekaj, przyjacielu. Uspokój się. W odpowiednim czasie wszystko się wyjaśni. – Uśmiechnąłem się, żeby mu pokazać, że nie mamy złych zamiarów. – Ach, ale jest chyba zbyt gorąco, by stać i rozmawiać w takim słońcu. Może znajdzie się tu jakieś zacienione miejsce? – Wskazałem na twierdzę. – Moi ludzie i ja chętnie byśmy się czegoś napili, a i konie dobrze byłoby napoić.
– Wybacz mi, panie – wybełkotał wartownik. – Trajkocę jak baba. Pójdź za mną, zaprowadzę cię do Hwyla… on tu rządzi, kiedy nie ma pana Uriena.
Odwrócił się na pięcie i ruszył żwawo przed siebie. Zrobiłem krok lub dwa i zauważyłem, że dziewczyna nie idzie za mną. Wciąż gapiła się na twierdzę, jakby urzeczona jej widokiem.
Podszedłem do niej, dotknąłem jej ramienia i powiedziałem:
– Idziemy. Może nas poprowadzisz?
Wzdrygnęła się, jakby przeszedł ją zimny dreszcz. Spojrzała na mnie, kiwnęła głową i ruszyła za wartownikiem, a za nią ja i moi dwaj ludzie. Wkroczyliśmy przez wrota na dziedziniec keru. Była to duża twierdza, z licznymi składami i domostwami. Ludzie, zajęci codziennymi pracami, przerywali je, by na nas popatrzeć. Kilku pozdrowiło nas uprzejmie. Większość wpatrywała się z widocznym zaciekawieniem w dziewczynę.
Wartownik wbiegł do dworzyszcza, a po chwili pojawił się znowu, tym razem z innym mężczyzną, wysokim i smukłym, mimo siwiejących skroni, który przyjrzał nam się uważnie.
– Pozdrawiam cię, panie, w imieniu Pendragona – przywitałem go, po czym przedstawiłem siebie i moich dwóch wojowników. – Przybywamy, by porozmawiać z waszym wodzem i zapewnić sobie jego pomoc.
– Jestem Hwyl – mężczyzna skłonił się przede mną – wódz Uriena. I ja cię pozdrawiam, panie Gwalkawadzie.
Wyciągnął ku mnie ramiona. To stary celtycki obyczaj: kiedy spotyka się dwóch przyjaciół lub krewniaków, obejmują się i patrzą sobie w oczy. Tak się witamy na północy i na wyspach, ale nie spodziewałem się, że i tutaj spotka mnie takie powitanie. No tak, pomyślałem, jeszcze nie wiedzą o wygnaniu Uriena. Kiedy usłyszą, co mam im do powiedzenia, skończą się serdeczności.
Gdy spojrzał na dziewczynę, oczy mu rozbłysły.
– Powitałbym również twoją towarzyszkę, ale nie powiedziałeś mi, jak się nazywa.
– Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz – odrzekłem zdumiony. – Spotkaliśmy ją w odległości strzału z łuku od twojej warowni, więc byłem pewien, że pochodzi stąd.
– Stąd? – Mężczyzna był jeszcze bardziej zaskoczony niż ja. – Mylisz się, panie. Widzę ją po raz pierwszy w życiu.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

54
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.