Mamie  | Fot. Dariusz Cierpiał |
Coś chyba powinnam zrobić, pomyślała, stojąc pośrodku niewielkiej stacji kolejowej. Złocisty półksiężyc dyskretnie oświetlał widoczne w oddali sylwetki gór. Wierzchołek z ośnieżonym szczytem przypominającym królewską koronę majestatycznie wyrastał ponad innymi. Było wilgotno. Delikatna mżawka zagęszczała powietrze, nadając otoczeniu dziwnie nieostry wyraz. Stopniowo cichł stukot rozpędzonego pociągu, a jego tylne światła migotały, ginąc w blaskach pobliskiego miasteczka. Nieliczne drewniane ławki stały wzdłuż peronu samotne, czekające na tych, którym mogłyby ulżyć w trudach podróży. Dawno temu pomalowane żółtą farbą, która miejscami pęczniała i odrywała się od drewna, sprawiały odpychające wrażenie szorstkości. W ciągu dnia jest tu zapewne tłoczno, rozejrzała się. Wokoło nie było widać żywej duszy. Kątem oka ujrzała wychylającego się ze swojego małego okienka pracownika kolejowego. Nie starał się nawet ukryć zaciekawienia. Tak, coś powinnam zrobić, jakoś się zachować, starała się ignorować rosnący niepokój, to rozedrganie w piersi. Niewielka walizka z brązowej, lśniącej skóry zaczynała jej ciążyć w dłoni. Miała na sobie idealnie skrojony ciemnozielony płaszcz, a skórzane botki w śliwkowym kolorze zdawały się stanowić komplet z torebką w kształcie trapezu, na której dwóch krótkich uchwytach zacisnęła palce. Wszystko współgrało ze sobą, żaden szczegół nie odstawał od reszty. Nawet jej kasztanowe włosy spięte zieloną, zamszową spinką były częścią tej samej układanki. Jej twarz, delikatna mimo odznaczających się kości policzkowych, nosiła na sobie ślady ledwie widocznego makijażu. W tej chwili jedynie oczy, nerwowo starające się zapamiętać każdy drobiazg, zdradzały towarzyszący jej lęk. Odwróciła się w stronę budynku dworca. Szybkim krokiem przekroczyła podwójne szklane drzwi, które, otwarte na oścież, jakby zapraszały do wejścia. Hol sprawiał odmienne wrażenie, tak jakby nieczęsto bywali w nim ludzie. Wewnątrz stały równe rzędy zimnych ław, a z sufitu zwisały wielkie lampy, które swoim ostrym światłem zmusiły ją do przymknięcia powiek. Końcówki obcasów spotykały się ze sterylnie błyszczącą podłogą, niosąc po gołych ścianach wiadomość o nadejściu intruza. Pozorując zdecydowanie, przeszła wzdłuż sali, przyspieszając rytm rozbrzmiewającego echa. Poczuła się pewniej, gdy stanęła na spowitej zmrokiem ulicy. Powietrze po tej stronie nieznacznie się rozrzedziło, a miejsce siąpiącego deszczu zajęła unosząca się z ziemi i jednocześnie opadająca z drzew mgła. Choć mroczna, dawała dziwne uczucie spokoju. Przed wejściem na stację stała z mruczącym cicho silnikiem pomarańczowa taksówka. Zupełnie jakby czekając na ostatniego, zagubionego pasażera pociągu, który dawno odjechał do nowego miejsca przeznaczenia. Zbliżała się do samochodu, gdy wysiadł z niego kierowca i otworzył bagażnik. Mężczyzna o szarych włosach i kilkudniowym zaroście miał zachrypnięty głos. - Dobry wieczór, droga pani – rzekł uwalniając ją od ciężaru walizki. - Dobry wieczór. Czy ma pan zegarek? – zapytała. - Jest trzecia trzydzieści - mężczyzna ruchem głowy wskazał dworcowy zegar bez liczb. Znowu poczuła lekki skurcz ściskający żołądek i falę gorąca oblewającą jej ciało. Zatrzaskując drzwi wpatrywała się w obcość czarnych liter na białej tablicy. Bright Valley. Gdyby chociaż odczuła nikły ślad swojskości, jakąś niesprecyzowaną więź... - Do Lyttons? – zapytał kierowca, przypominając jej o nieustannej konieczności podejmowania decyzji. - Słucham? - Nie jest pani tutejsza. Gdyby przyjechała pani w gościnę, ktoś czekałby na dworcu. A Lyttons to u nas jedyny hotel. - No tak – wydawało się, że oczy mężczyzny obserwują ją w przednim lusterku. – Oczywiście. Pod badawczym spojrzeniem czuła się jakby wszyscy wiedzieli... Mijane po drodze identyczne domki z zielonymi dachami i brązowymi parapetami tylko potęgowały w niej wrażenie obcości. Nie wdała się w rozmowę z taksówkarzem, choć zdawała sobie sprawę z tego, że mogłaby już się czegoś dowiedzieć. Tylko czego? Jedyne, co w tej chwili było jej potrzebne, to chwila spokoju w samotności. Chciała bez udawania, że kontroluje sytuację, zastanowić się, co dalej począć. Wszystko spowijała intensywnie bordowa wykładzina. Podłoga, ściany, sufit i schody wiodące na górne piętra wyłożone były czymś w rodzaju dywanu, którego kolor w tej ilości przyprawiał o zawrót głowy. Po prawej stronie stał mahoniowy kontuar, dostojnie wielki, wypolerowany tak pieczołowicie, że można było się w nim przejrzeć. Po lewej natomiast wisiały obrazy. Niby-obrazy, bo w gruncie rzeczy to było pięć wiszących obok siebie ram bez malowideł. Pustych ram, jak gdyby ktoś ukradł arcydzieła i zostawił obramowanie, chcąc zrobić właścicielowi niemiłego psikusa. Całe otoczenie sprawiało dość abstrakcyjne, jakby człowiek znalazł się niespodziewanie w bajce. - Witam serdecznie, pani Swan, w naszych skromnych progach. Jest nam niezmiernie miło gościć panią w naszym hotelu. Mam na imię Lytton. Za kontuarem pojawił się żwawo gestykulujący niski mężczyzna o okrągłej twarzy i łysinie otoczonej rzadkimi pozostałościami włosów, błyszczącej nie mniej niż pulpit, na którym położył swe pulchne dłonie. Tylko krzaczaste brwi dodawały jego postaci nieco ostrości. Sposób, w jaki mówił, był nieadekwatnie do sytuacji oficjalny i jednocześnie uprzejmy do bólu. - Pani Vera Swan, prawda? – powtórzył wystukując palcami szybki, nieskładny rytm.– Nie mamy tu zbyt wielu gości, a na dziś wpisaną mam tylko panią - dodał widząc na jej twarzy zdziwienie. Nerwowo wertował strony dużej księgi. - Zapowiedziała pani, że będzie koło czwartej – wyczekująco wlepił w nią szare, mysie oczy. Znów bębnienie. - Dobry wieczór. Przepraszam, jestem nieco zmęczona. No i to miejsce, proszę wybaczyć, jest takie... - Doskonale rozumiem, o co pani chodzi. Wszyscy mówią, że czują się tu jak w filmie Lyncha. Podobno nawet ja do niego pasuję – rzekł rozglądając się wokoło, jakby był tu po raz pierwszy. Wciąż nie miał pewności, czy powinien uznawać to za komplement. - Można się przyzwyczaić. Długo pani u nas zabawi? - Nie wiem – odpowiedziała odgarniając nieistniejący kosmyk włosów za ucho. – Jeszcze nie wiem. Mężczyzna kiwał głową, z zadowoleniem odwracając się do wiszącej za jego plecami sporych rozmiarów drewnianej tablicy, na której równymi rzędami wisiały identyczne klucze bez żadnych oznaczeń. Sądząc po ich ilości hotel powinien mieć co najmniej dziesięć pięter zamiast dwóch. Bez dłuższego zastanawiania wybrał jeden z nich. - Oto klucz. Pokój 107 na pierwszym piętrze. Jakby pani czegokolwiek potrzebowała, proszę się nie krępować i zadzwonić do mnie, wykręcając jedynkę. W kawiarni naprzeciwko może pani zjeść jutro śniadanie, a także wszelkie inne posiłki. Coś do przekąszenia może pani również zamówić u nas o każdej porze dzwoniąc pod dwójkę. - Dzisiaj już niczego nie będę potrzebować, dziękuję. - Lenny zaniesie pani walizkę. Lenny, bagaże – powiedział tonem hrabiego do kamerdynera. Zjawiwszy się bezszelestnie niczym duch stanął za nią młody chłopak o bladej twarzy bez wyrazu, ubrany zbyt formalnie w szary surdut z czerwonymi guzikami. Na głowie miał sztywną czapkę przypominającą okrągłe pudełko na ciastka. Nawet w tak niezwykłej scenerii wyglądał nierealnie i trochę komicznie. Musiał zdawać sobie sprawę z tego, gdyż uśmiechnął się nieśmiało schylając się po walizkę. - Dobranoc, miłego wypoczynku! W razie potrzeby niech pani bez żadnych obiekcji dzwoni. Postaramy się spełnić wszelkie życzenia tak uroczego gościa! – mężczyzna z recepcji wyginał się na wszystkie strony stojąc u podnóża schodów, po których szła za Lennym. Znajdujące się naprzeciw wejścia schody były szerokie niemal na całą długość pomieszczenia. Z każdym kolejnym stopniem zwężały się i delikatnym łukiem prowadziły na prawo prosto w długi, wąski korytarz. Numeracja drzwi wydawała się przypadkowa. 5, 47, 211, 18, 182… jak wygrane liczby wyrzucone z maszyny losującej. Pokój niczym szczególnym się nie wyróżniał. Niewielki, schludny, o uspokajająco piaskowych ścianach, z beżowym dywanem położonym przed podwójnym łóżkiem i roletą w kolorze dywanu zasłaniającą okno, zachęcał do zapadnięcia w długi, głęboki sen. Ostrożnie otworzyła leżącą na łóżku walizkę. Nie było w niej nic niezwykłego, nic, co by naprowadziło ją na jakikolwiek trop. Kilka prostych spódnic o stonowanych kolorach, dwie białe bluzki, niebieski moherowy sweterek, kremowy golf bez rękawów, zamszowy żakiet, wytarte dżinsy, para eleganckich półbutów na obcasie, piżama z białej satyny, różowy szlafrok frotte, kilka kompletów bielizny oraz kosmetyczka. Czy to wszystko należało do niej? Wśród kosmetyków znalazła kilka fiolek z lekarstwami o niezrozumiałych nazwach, każda z nich z etykietką na nazwisko Swan, Vera. Jej wzrok padł na stojącą na krześle torebkę. Patrzyła na nią jakby skrywała tajemnice, których bała się poznać. Sięgnęła jednak. Spośród sporej ilości typowych kobiecych przedmiotów wyciągnęła cienki skórzany pokrowiec. Był w nim plastikowy prostokąt ze zdjęciem. Dowód tożsamości, który stanowił tylko nikły ślad tego, kim była kobieta spoglądająca ufnie, uśmiechająca się ciepło, niemal radośnie. Szła pod górę. Przed sobą miała tylko gęsty las choinek, których gałęzie uginały się pod ciężarem białego puchu. Śnieg chrzęścił wraz z każdym stawianym krokiem. Kolana i stopy bolały ją od wędrówki. Twarz piekła z zimna. Wiatr wyciskał łzy z oczu. Mimo to nie mogła się zatrzymać. Idź do samej korony. Inaczej zginiesz... Niski głos wydobywał się spod ziemi, jego brzmienie odbijało się od skał, uciekało w dół łącząc się z wiatrem, który przejmującym świstem powtarzał: Nie idź, nie idź. Zginiesz, zginiesz... Daleko za jej plecami cichł przechodząc w regularny stukot. - Dzień dobry pani Swan. Przepraszam, jeśli panią obudziłem – policzki Lenny’ego były zarumienione i suche, jakby spędził na mrozie długie godziny. - Dzień dobry – odpowiedziała. Zawiązując pasek szlafroka poczuła, że ma lodowate dłonie. - Przywieziono książki telefoniczne – trzymał przy piersi gruby tom. - Ta, którą ma pani w szafce nocnej jest sprzed kilku lat. Może być nieaktualna. Zabiorę ją i zostawię pani nową. - Dobrze, chwileczkę – wróciła do środka. Otworzyła szafkę z jasnego drewna stojącą przy łóżku, zabrała książkę i podała ją Lenny’emu. Czapka przekrzywiła mu się, zmuszając ją do uśmiechu. - Trudno się w tym poruszać - lekko zmieszany poprawił ją. - Dlaczego w ogóle musisz chodzić w tym stroju? – zapytała dotykając koniuszkami palców skroni. Ciepło skóry w tym miejscu parzyło ją kontrastując z chłodem dłoni. - Starszy pan Lytton twierdzi, że należy podtrzymywać tradycję. - Pan Lytton? - Właściciel hotelu. Jego rodzina prowadziła ten hotel od trzystu lat. On sam ma co najmniej sto. Nigdy go nie spotkałem. Mało kto widział go kiedykolwiek. Ten, który panią wczoraj przyjmował, to jego wnuk. - Dziękuję, Lenny – wzięła od niego nową książkę. - Życzy sobie pani jakieś śniadanie? Mógłbym przynieść. Chociaż powinna pani zjeść w Duncan’s House. Podają wyborną kawę. Niektórzy twierdzą, że ma jakieś niezwykłe właściwości. - Tak zrobię – trzymając grzbiet książki uniosła ją zginając rękę w łokciu. Seledynowy wachlarz kartek przeleciał z jednej strony na drugą, by zatrzymać się na stronie, w której lewym górnym rodu widniało hasło Dales. Gdy podniosła wzrok, Lenny’ego już nie było. Usiadła na łóżku i przez moment trwała w bezruchu z dłonią położoną na otwartej książce telefonicznej. Wciąż czuła na sobie ostrość wiatru i zmęczenie całego ciała. Myśli nerwowo kołatały się w głowie, a oddech stawał się coraz płytszy, gdy wpatrywała się w plastik ze zdjęciem. W nieznajomość własnych danych. 51 Tilton Square, 76583 Falls Dale. Palec szybko przebiegał po tajemniczych nazwach. Afloat Dale, Desert Dale... Mieszkańcy Falls Dale zajmowali tylko jedną spośród trzech kolumn na stronie. Nazwisko Swan pojawiło się tylko raz: Swan, Edward i Vera. Wiedziała, że to nieuchronne, zwlekanie nie miało większego sensu. Opanowując drżenie dłoni wykręciła numer. 860 51 53. Cztery sygnały zdawały się trwać w nieskończoność. - Halo? – usłyszała damski głos o zbyt wysokim dla ucha tonie, który nienaturalnie przeciągał ostatnią sylabę. - Czy zastałam Verę? – zapytała po chwili wahania. - Kto mówi? - Jej przyjaciółka. Chodziłyśmy razem do szkoły średniej – wyrzuciła z siebie naprędce wymyślone kłamstwo. – Przyjechałam wczoraj do miasta i pomyślałam, że mogłybyśmy się spotkać. - Chyba długo pani nie było. Widzi pani… - kobieta westchnęła bardziej ze zniecierpliwieniem niż ze smutkiem. - Vera nie żyje. Przykro mi. Usłyszała krótki trzask i intensywne szybkie, powtarzające się dźwięki zagłuszające jej myśli. Mechanicznie położyła słuchawkę na widełki. Wyprostowała prawe kolano, które zdrętwiało od ciężaru ciała. Przez na wpół zasłonięte okno wdzierało się do pokoju słoneczne przedpołudnie. Na parapecie siedział niewielkich rozmiarów ptak. Mógłby zmieścić się w kobiecej dłoni. Jego żółte pióra nienaturalnie zdobiły turkusowe cętki. Przekręcił maleńką główkę najpierw w prawo, potem w lewo. Zatrzepotał skrzydłami i odleciał. Usiadła w miejscu, z którego mogła obserwować nielicznie przejeżdżające samochody oraz przechodniów, którzy mimo poranka przechadzali się niespiesznie, jakby zażywali właśnie popołudniowego spaceru. Pies idący tuż przy nodze właściciela. Kobieta trzymająca mężczyznę pod rękę. Stawiająca dokładnie dwa kroki na jeden jego krok. Auta wolno poruszające się pośrodku jezdni, jakby precyzyjnie popychane niewidzialną dłonią. Rzeczywistość przypominająca zaprogramowany krajobraz. - Niewiele pani spała. Przyda się pani energetyczna kawa. Specjalność Duncan’s House – ludzie zdawali się tutaj sami odpowiadać na nie zadane pytania. - Słońce u nas wstaje bardzo wcześnie niezależnie od pory roku. Niejednego już to zmyliło. Jest dopiero wpół do ósmej. - Rzeczywiście zdawało mi się, że musi być już grubo po dziesiątej – Vera nie żyje, uśmiechnęła się uciszając na chwilę echo w swojej głowie. - Poproszę o tę kawę. I coś do zjedzenia, co może pan przygotować w miarę szybko. - Polecam tosty serowe z pomidorami z bazylią i pieczarkami. Nie żyje, jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmiało, musiała to wyjaśnić. Kobieta na zdjęciu to Vera Swan. Kobieta z lustrzanego odbicia to Vera Swan. Vera Swan żyje, choć nie ma pojęcia, gdzie jest i jak się tam znalazła. Ale to może być klucz prowadzący do rozwikłania zagadki. Rozejrzała się po wnętrzu. Marmurowe stoliki stały samotnie jak drzewa opierając się na jednej nodze rozdzielającej się przy podłodze na trzy gałęzie. Bladozielone krzesła z wysokimi oparciami, na których można było swobodnie oprzeć głowę, stały wsunięte po cztery pod każdym stolikiem. Może ze względu na porę było pusto. Srebrną łyżeczką zrobiła kilka ruchów mieszając parującą kawę. Po powierzchni pływały brązowe drobinki przypraw. Tworzyły nieregularne kształty zlepiając się w większe i mniejsze grupy. Niektóre wirowały samotnie. Biorąc wdech poczuła w nozdrzach ostry, lekko szczypiący aromat napoju. Miał słodki, wyrazisty smak. Mleko dodawało mu nieco łagodności. Po kilku łykach poczuła się syta. Zjadła tylko połowę porcji tostów, mimo że chrupiące pieczywo i miękkie, rozpływające się w ustach nadzienie stanowiło przykład doskonałego śniadania. - Dziękuję. Ta kawa postawiła mnie na nogi. Chyba faktycznie posiada szczególną moc – powiedziała do zbliżającego się mężczyzny. - To stara legenda. Kiedyś podobno była tu karczma, w której podawano potrawy o nietypowych składnikach. Mówiono, że potrafiły czynić cuda, ale to było wieki temu. Mało kto dziś o tym pamięta. Dziwię się, że pani o tym słyszała. - Chłopiec hotelowy o tym wspomniał. - Lenny? – zatrzymał się trzymając naczynia zebrane ze stolika. - Niemożliwe. To jeszcze smarkacz, a poza tym przyjechał do Bright Valley dopiero w zeszłym roku. Ja dodaję do kawy po szczypcie cynamonu, kardamonu i imbiru, a także łyżeczkę brązowego cukru. Stawia na nogi szybciej niż zwyczajna. To jedyny ratunek po kilku godzinach snu. Widziałem, że późno pani przyjechała. Cierpię na bezsenność – usprawiedliwił się widząc jej podejrzliwe spojrzenie. Postawił naczynia na barze, nad którym wisiały do góry nogami różnych kształtów kryształowe kieliszki. – Proszę wybaczyć, że się nie przedstawiłem. Na tym odludziu można oduczyć się dobrych manier. Jestem Duncan. |