nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Artorius i Wesoła Kompanija Okrągłego Stołu
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Film pokazuje Artura i jego rycerzy w bardzo szczególnym dla nich momencie. Ich długa wspólna służba, polegająca na obronie południowej części wyspy przed atakami barbarzyńców z północy, dobiega końca. Przybywa do nich niecierpliwie oczekiwany biskup, który ma przywieźć listy zwalniające ze służby i pozwalające im na bezpieczną podróż przez ziemie Imperium do domów. Tymczasem ten przywozi podwójnie złe wieści.
Po pierwsze, Rzym, oblegany zewsząd przez napierające nań dzikie ludy, postanawia wycofać swe wojska z Brytanii, pozostawiając ją na pastwę Sasów, co budzi zrozumiałe wzburzenie u żołnierzy, którzy przez długie lata stawiali czoła niezliczonym niebezpieczeństwom, przelewali krew i tracili w bojach towarzyszy. Ale nie to jest najgorsze.
Okazuje się bowiem, że biskup ma dla nich ostatni rozkaz do wypełnienia, a jest to misja niemalże samobójcza, lecz bez niej nie zostaną zwolnieni ze służby. Mianowicie, na północy wyspy znajduje się posiadłość Marcusa Honoriusa, którego syn, Alecto, jest ulubieńcem aktualnego papieża, przez wielu uważanym za kandydata na jego następcę. Tymczasem w kierunku Brytanii zmierzają już na statkach wojska Sasów. Artur i jego ludzie muszą przedrzeć się na północ i sprowadzić Alecta za mur, zanim spadnie na nich niebezpieczeństwo. Tylko wtedy zostaną zwolnieni ze służby. Cała akcja filmu osnuta jest wokół tej wyprawy, a także późniejszych walk z najeźdźcami.
Film został obsadzony aktorami z tzw. drugiej półki. Nie ma tu supergwiazd, właściwie wszyscy to Europejczycy - hollywoodzkiego rzemieślnika tu raczej nie uznasz. W ich grze nie dopatrzyłem się jakiś większych uchybień, niewiele tu zgrzytów, są też dwie role, które uważam za bardzo dobre, najmocniej ubarwiające całą tę opowieść.
Zgrzytała mi postać główna, czyli Clive Owen, choć bynajmniej nie dlatego, żeby do roli nie pasował - wręcz przeciwnie, bardzo dobrze się prezentuje w rzymskiej zbroi, dobrze odgrywa przywódcę. Chodzi mi tu raczej o te sceny, w których bardzo mocno i egzaltowanie uwidacznia się jego wizja człowieczeństwa, podług której ocenia wszystko wokół. Oczywiście rozumiem, że jest to ukłon w stronę mitu o dobrym władcy, który we wstępie do tego tekstu wspomniałem jako kluczowy dla arturiańskich opowieści i w pełni pojmuję intencję reżysera, gdy każe naszemu bohaterowi wygłaszać patetyczne, okrągłe kawałki, ale nic nie poradzę na to, że troszkę mnie to drażniło. Chyba zrobiono to nazbyt nachalnie, a przez to nieco nienaturalnie.
Choć z drugiej strony ta historia dość mocno opiera się na wewnętrznej przemianie Artura i jego rycerzy. Przestają oni być ludźmi "na wylocie", odliczającymi dni do wolności niczym żołnierze w Wietnamie, a zaczynają rozumieć, jak mocno zrośli się z tym krajem, z tą ziemią, że tak naprawdę ich miecz i odwaga ma służyć tutejszym ludziom, to ich ma chronić przed złem, a nie wspierać interes imperium, które teraz opuszcza ich i pozostawia na pastwę najeźdźcy. Ta przemiana dokonuje się w Arturze w momencie, gdy rozmawia z Alecto - ten chłopak, choć dużo mniej świata widział i żyje krócej, uświadamia mu, że w Rzymie, który Artura zawsze postrzegał jako miejsce porządku, ładu, prawa i sprawiedliwości, nie znajdzie owej wymarzonej przez siebie krainy. Ta naiwność Artura z jednej strony może się podobać, jeśli podejść do tego jak do chłopięcych marzeń zachowanych w sercu mimo trudności życia, ale z drugiej strony zwykle człowiek od dowódców i władców spodziewa się i wymaga twardego stąpania po ziemi - za marzenia i złudzenia zwykle drogo się płaci. Za złudzenia władców zwykle płacą poddani.
Moment, gdy również do rycerzy Artura dociera prawda o tym, że po tak długim czasie ich dom nie leży gdzieś na krańcu świata, lecz właśnie tu, w zielonej Brytanii, to jedna z najpiękniejszych scen w filmie, choć przyznaję, że obsłużona wyświechtanym chwytem - po prostu zatrzymują konie, którymi już, już mają odjechać w dal, patrzą na siebie porozumiewawczo, przywdziewają zbroje i stają u boku Artura do walki z Sasami. Dużo, dużo wcześniej widz wie, że tak właśnie będzie. To absolutnie klasyczne rozwiązanie, ale nie traktowałbym tego w kategoriach pretensji.
A teraz o dwóch rolach, które spodobały mi się szczególnie. Po pierwsze Ray Winstone jako Bors, rubaszny, nieokrzesany, gwałtowny i po trosze obleśny drągal, dowcipkujący, a jednocześnie z charakterem pieniacza. Kino zna tego rodzaju dychotomiczne kreacje: z pozoru prymitywny i mało subtelny osiłek, który jednak ma szczere serce, a oprócz prostych marzeń również umiejętność dostrzeżenia, kiedy warto zrobić coś więcej, nawet jeśli to głupie i naiwne. To on płodzi ze swoją nieślubną kobietą mnóstwo dzieci, dla prostoty nie nazywając ich, lecz numerując i przezywając wprost bękartami. To on opowiada świńskie kawałki przy ognisku. Ale jest jednocześnie wiernym druhem, odważnym i silnym, mocno związanym ze swoimi towarzyszami, z którymi się przekomarza i których śmierć otwarcie i głośno opłakuje. Bardzo udana rola.
Druga rola, bodaj najznakomitsza w tym filmie, to Stellan Skarsgard (znany choćby z takich filmów jak "Buntownik z wyboru", gdzie zagrał Geralda Lambeau, profesora matematyki, czy z "Ronina", gdzie wystąpił jako były agent Stasi, Gregor - ten, który rąbnął walizkę i próbował ją sprzedać Rosjanom), odgrywający rolę Cedrica, wodza Sasów. Jego chrapowaty głos, kompletnie beznamiętna twarz skryta w bujnej brodzie, do tego ów pozorny chłód i spokój, z którego potrafi nagle wybuchnąć, gdy ktoś mu się sprzeciwi, przy tym okrucieństwo (scena z kobietą, którą zabronił gwałcić), brak litości dla kogokolwiek i stosownie twarda ręka, pozwalająca trzymać w ryzach swoich ludzi. Wszystko to potrafił ten aktor bardzo przekonująco i udanie zespolić w sylwetkę barbarzyńskiego wodza, który przez większość filmu sprawia wrażenie kompletnie znudzonego, tak jakby najechał i plądrował Brytanię "na odwal się", nie napotykając tu żadnego, wartego uwagi oporu. Dopiero, gdy staje oko w oko z legendarnym już na wyspie Arturem, rzuca z szacunkiem dla przeciwnika: "Nareszcie człowiek, którego warto zabić". Jest dość dobrze znającym wojenne rzemiosło wodzem, potrafi wyczuć podstęp, do tego kompletnie nie liczy się z życiem swych ludzi - słowem: kawał zimnego zamorskiego skurkowańca. Znakomity.
Jeśli idzie o stronę techniczną, to brawa należą się Sławomirowi Idziakowi, którego zdjęcia zasługują na szczególną uwagę. Znakomite są ujęcia uwypuklające piękne pejzaże Brytanii, widoki rzymskich budowli z lotu ptaka, zielonych pól czy ośnieżonych gór. No i batalistyka, płonące w powietrzu strzały czy główne danie tego filmu - scena bitwy na zamarzniętym jeziorze, z kapitalnymi ujęciami "od spodu" pękającego z trzaskiem lodu i wolno opadających w lodowatej toni wojaków. Muszę natomiast przyznać, że rozczarowały mnie same sceny walki, bo gdy człowiek wspomni tę soczystą bitewną realność z "Walecznego Serca" czy z "Troi", to ci pokotem padający z rozkrzyżowanymi ramionami wojacy, krzyczący gromko "Aaaa!!!" po otrzymaniu umownie markowanego ciosu, trącą hoffmanowskim "Potopem" i mnie osobiście to drażni jak cholera.
Nieco ujmują też wartości filmu takie kwiatki, jak choćby Ginewra latająca na mrozie w cienkiej sukni. Jednak w pełni rekompensuje to kilka innych scen, jak choćby ta, która najmocniej zapadła mi w pamięć: samotny Artur na wzgórzu, siedzący na koniu, w pełnym rynsztunku, z powiewającą na wietrze chorągwią. I ten jego okrzyk w odzewie na salut odjeżdżającego do domu Borsa, krzyk, który słuchamy patrząc w bardzo mocnym zbliżeniu na jego oczy - ta scena ma cudowny ładunek emocji, bodaj jedyna taka w całym filmie i dla niej jednej warto go zobaczyć; scena z oczywistą symboliką, której mocy nie przeszkadza to, że może ona troszeczkę trącić kiczem. Nie wiem dlaczego przypomniał mi się wtedy ów rycerz z "Ostatniej krucjaty", który wśród walącej się świątyni w Kanionie Półksiężyca, dokąd przybył Indiana Jones z ojcem w poszukiwaniu Graala, unosi w ostatnim pozdrowieniu swą dłoń, gdy wokół niego zawala się cały znany mu od długiego już czasu świat.
Artur stał samotnie na tym wzgórzu, by pożegnać stary świat i bronić tego jedynego, jaki mu jeszcze pozostał, bo Brytania stała się dla niego domem w tym samym momencie, w którym odciął umęczonego skazańca od słupa w domu Marcusa Honoriusa, otoczył opieką wszystkich jego niewolników i dla ich bezpieczeństwa stoczył bitwę na jeziorze, płacąc za to życiem jednego z wiernych druhów.
Nieco niejasna jest dla mnie kwestia Excalibura, który to miecz jest przecież kluczowym elementem mitu arturiańskiego, bo w legendzie decyduje tak naprawdę o wyborze Artura na króla. W filmowym zwiastunie jest taka scena, w której dorosły Artur klęczy gdzieś w lesie, trzymając w ręku miecz (taki klasyczny miecz choćby chrześcijańskiego rycerstwa, w kształcie krzyża - widział go chyba każdy na plakatach filmu) i mówiąc: "Excalibur, jestem gotów". Tymczasem w filmie nie ma śladu po tej scenie, za to jest ta nieco bliższa mitowi, gdy Artur, będąc jeszcze chłopcem, wyciąga z kurhanu ojca jego miecz (tym razem już bezspornie rzymski gladius), chcąc obronić nim swoją matkę przed najazdem Piktów. Coś tu reżyser ostatecznie postanowił wyciąć, coś innego zostawić - generalnie taka partanina nieco mnie razi. Ale to tak zupełnie na marginesie.
Czas na drobną polemikę. Zostawiłem ją na koniec, bo w zasadzie śmiało mogę nią zamknąć niniejszy tekst. Otóż nie bardzo wiem, czego się kto spodziewał po tym filmie. Spotkałem się już z zarzutami, że rozczarowuje, że był jednym z najbardziej oczekiwanych hitów tego roku, który owych wymagań nie spełnił. Cóż, de gustibus, niemniej nie podzielam opinii, że film jest generalnie do chrzanu, bo jest w nim sporo schematów.
Kwestia obecności schematów w "Królu Arturze" jest bezspornym faktem, niemniej uważam, że ten zarzut ma słaby kaliber. Po pierwsze dlatego, że nie sposób spodziewać się po każdym filmie zaserwowania jakiegoś hipernovum, pewnych kalek ominąć się nie da, nie wszystkie produkcje robią w kinematografii taką rewolucję jak "Matrix". Szczególnie zaś w epickich obrazach o starożytnych mitach czy bohaterach jest to właściwie rzecz nie do przejścia, bo w tych opowieściach zwykle chodzi o bardzo klasyczne i opatrzone już w wielu miejscach wartości: o odwagę, męstwo, zdradę, gniew, braterstwo broni, walkę z przeciwnościami, wielką miłość, obronę ideałów, itd. - można by wyliczać do woli. Po drugie: bo sama koncepcja filmu, kompletne przeinaczenie całego mitu arturiańskiego jest jednym wielkim od schematów odejściem.
Tymczasem takie zarzuty znalazłem choćby na stronie www.filmweb.pl, gdzie znajduje się bardzo dobry tekst pana Marcina Kamińskiego. Natrafiłem w nim na taki oto fragment: "Artur propagujący idee wolności i równości i przemawiający do swoich rycerzy przed finałową bitwą do złudzenia przypomina Williama Wallace′a, bohatera "Braveheart". Wątek miłosny, gdzie kobieta zakochuje się w mężczyźnie, który ocalił jej życie również nie należy do oryginalnych." Gdyby się do tego przyczepić, to najlepiej by było, jakby Artur stanął przed swoimi rycerzami i zamiast im w uniesieniu mówić o ideałach, za które być może rychło dadzą gardła, krzyknął gromko: "Chłopaki, chodu!". Albo, dla odmiany, mógłby zimno patrzeć na zgromadzoną przed murem armię i mruknąć stoicko: "Mają rozmach, skurwysyny". A z kolei Ginewra, zamiast zakochiwać się w Arturze, winna tuż po wyzdrowieniu natychmiast dać się popchnąć pierwszemu lepszemu wojakowi, jaki by się trafił na podorędziu - oryginalność bezsporna i gwarantowana...
Oczywiście zbijam się tutaj i rzecz wyolbrzymiam, ale uważam, że na oryginalność i wyzbycie się schematów przy takiej ilości nakręconych już filmów i wyeksploatowanych tematów, przy tego typu opowieściach właściwie nie ma już szans - a przynajmniej nie powinno to być kryterium zasadnicze ich oceny (choć oczywiście człowiek lubi, jak coś go zaskakuje - sam pamiętam własne wrażenia choćby po filmie "Memento"). Zawsze "coś już było", tysiące rzeczy nie będzie odkrywcze, ani przesadnie odmienne od setek podobnych historii czy okoliczności - przecież jak ktoś wspomni "Aleksandra Newskiego", to nawet bitwa na jeziorze skutym lodem już była.
Dlatego nie uważam "Króla Artura" za klęskę. Nie mam takiego odczucia, ale pewnie dlatego, że nie oczekiwałem jakiejś głębokiej i porażającej interpretacji tego mitu, lecz nade wszystko odmiennego klimatu czasów i miejsca, w którym zanurzona jest historia Artura i myślę, że na tym polu film zagrał, jak trzeba. Nie spodziewałem się emanacji jakiś rewolucyjnych filozofii, bo w tradycjach i mitach najmocniej są osadzone proste i znane prawdy o człowieku, powszechnie cenione wartości jego życia. "Król Artur" naprawdę przyzwoicie spełnia się w tej roli, nie dopatrzyłem się tam zbyt wielu zgrzytów, choć osobną zgoła kwestią, której rozważania się nie podejmę, jest wiarygodność historycznych realiów, strojów, uzbrojenia, przedstawianych wydarzeń, zachowań, itp., jak choćby tego, po kiego czorta Marcus Honorius osiedlił się na północy wyspy, poza murem Hadriana, dającym bezpieczeństwo - tu niestety trzeba fachowca.
Zaś jedna, jedyna scena, którą już wspomniałem i parę obrazów arturowej kompanii przy obozowym ognisku sprawiły, że film pozostawił we mnie miłe wrażenie solidnej przygodówy i stąd wysoka ocena - nawet jeśli scena końcowa na milę tchnie pompatycznym patosem, tym nachalnym happy endem, który trochę może mierzić. Choć na to również patrzę jako na ukłon wobec legendy o dobrym królu Arturze...



Tytuł: Król Artur
Tytuł oryginalny: King Arthur
Reżyseria: Antoine Fuqua
Zdjęcia: Sławomir Idziak
Scenariusz: David Franzoni, John Lee Hancock
Obsada: Ioan Gruffudd, Stellan Skarsgård, Keira Knightley, Clive Owen, Hugh Dancy, Stephen Dillane, Ray Winstone, Til Schweiger
Muzyka: Hans Zimmer
Dystrybutor: Forum Film
Data premiery: 23 lipca 2004
WWW: Strona
Gatunek: historyczny, przygodowy
Ekstrakt: 70%
powrót do indeksunastępna strona

74
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.