 | Fot. Dariusz Cierpiał |
Był wysokim mężczyzną o pociągłej, dobrotliwej twarzy. Jego wyjątkowo szczupła sylwetka sprawiała, że wydawał się jeszcze wyższy niż w rzeczywistości. Niegdyś biały fartuch ledwie sięgał kolan. Miał bardzo jasne, błękitne oczy. Ich błędny wyraz był powodem, dla którego nie miała ochoty w nie spoglądać. Wstała i wolnym krokiem zbliżyła się do otwartych, szklanych drzwi o obramowaniu z ciemnego drewna. - Vera – odpowiedziała wyciągając w jego kierunku rękę. Miał ciepłą dłoń, której uścisk był mocny, lecz przyjacielski. - Co panią tutaj sprowadza? - Powinnam już iść – lekki powiew wiatru wzniósł do tańca jesiennych kolorów liście. - Proszę uważać na znaki! - Vera zatrzymała się. - Co pan powiedział? – zapytała powoli obracając się w stronę Duncana. Stał opierając prawy łokieć o framugę. - Do zobaczenia. Powiedziałem, do zobaczenia. Falls Dale. 51 Tilton Square. Swan, Edward i Susan. To jest sen, z którego zaraz się obudzę, myślała gorączkowo. Może wpadłam w jakiś rodzaj obłędu. Może jestem chora i nie zażyłam tych leków, które mam w kosmetyczce. Mój umysł teraz płata mi figle. Pędząc po schodach o mało nie skręciła kostki. - Panie Lytton, czy mógłby mi pan dać tę starą książkę telefoniczną, którą wziął ode mnie Lenny dziś rano? - Lenny zabrał pani książkę telefoniczną? - Tak – próbowała uspokoić przyspieszony oddech. - Powiedział, że przywieziono nowe. Zostawił mi jedną. Starą, którą miałam w pokoju, zabrał. - Pani Swan, nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Lenny był u pani, żeby zapytać, czy będzie pani zamawiać śniadanie. Gdyby przywieziono do hotelu jakieś książki, z pewnością wiedziałbym o tym. A poza tym to absurd wydawać nowe książki telefoniczne w miasteczku, w którym mieszkańcy zmieniają się tak rzadko. Czy pani się dobrze czuje? Pewnie na skutek zmęczenia coś się pani pomyliło. Niech się najdroższa pani nic nie martwi. Mnie też się to nieraz zdarza – z zadowolenia zabębnił palcami po blacie. - Późno położyłam się spać, a Lenny mnie zbudził, więc... To pewnie był sen – odeszła w pośpiechu, zostawiając Lyttona, który kręcił głową szepcząc coś pod nosem. Jego rozczochrane brwi wzniosły się karcąco, gdy spojrzał, jak wbiegała po schodach. 860 51 53. Raz..., dwa..., trzy..., zupełnie jakby ktoś stał przy telefonie i odliczał sygnały, cztery... - Halo? – ten sam damski głos przeciągający ostatnią sylabę, tym razem brzmiący trochę niżej. - Dzień dobry. Dzwonię w sprawie Very. - W sprawie Very? - Tak, rozmawiałam z panią dzisiaj rano i wspomniała pani, że... - Rozmawiała pani ze mną dzisiaj? – osoba, która najprawdopodobniej była ową Susan, nie kryła zirytowania. - Tak, rano. - To niemożliwe. Właśnie wróciłam do domu. Odwoziłam dzieci do szkoły i byłam na zakupach. To pomyłka. - Więc może... – czuła, że dzieje się coś niezrozumiałego, ale wciąż wierzyła, że istnieje jakieś bardzo proste, bardzo sensowne wytłumaczenie. - Nie, nikogo innego w domu nie było – kobieta przerwała jej ostro. - Czy to numer 860 51 53? Mieszkanie... Edwarda Swan? - Tak. O co chodzi? Po co pani dzwoni? - Chciałam się dowiedzieć czegoś o śmierci Very, mówiła pani... – czuła, że jej wola słabnie, jak wycofujące się zwierze, które zrozumiało, że nie ma szans wygrać starcia z silniejszym przeciwnikiem. - Nic pani nie mówiłam. Od dawna już nikt nie dzwoni i nie pyta o nią. Długo myśleliśmy, że zaginęła. Ale teraz mamy pewność, że ten koszmar się skończył. - Vera żyje – powiedziała z naciskiem, odzyskując swoją stanowczość. Położyła lewą dłoń na czole. Wydawało się, że pulsuje równo z mocnymi uderzeniami serca. - Kim pani jest? – Kobieta była wyraźnie zdenerwowana, a dźwięk jej słów przechodził na coraz wyższe tony. - Jest pani z policji? Proszę dać nam spokój! Przecież Edward rozpoznał ciało! – w słuchawce rozległy się dziwne odgłosy, jakby ktoś uderzył nią o ścianę i połączenie zostało przerwane. Hotel od środka wydawał się znacznie bardziej rozległy niż można było sądzić z jego zewnętrznej postury. Ciemne korytarze, labirynty schodów oraz nieliczne, ale imponującej wielkości okiennice wychodzące na zapuszczony ogród przywodziły na myśl stare zamki o nie odkrytych komnatach i tajemniczych przejściach. Z okolicy niespodziewanie istniejących górnych pięter dochodziła melodia fortepianu, spokojna, lecz płynnie zmieniająca się, jak wędrówka poprzez niezbyt wysokie pagórki, przypominająca opowiadanie zapomnianej legendy. Idąc za dźwiękiem, dotarła do ogromnych podwójnych drzwi, ciemnych i ciężkich jak kościelne bramy. Bezwiednie nacisnęła na klamkę sięgającą jej podbródka. Ustąpiła zadziwiająco lekko, a prawe skrzydło drzwi otworzyło się samoczynnie. Pokój o przestronnym wnętrzu przypominał starodawną salę balową. Zewnętrzną ścianę tworzyły okna wychodzące na pusty taras. Ściany o świeżej, śnieżnej bieli raziły pustką. Jedynie po prawej stronie wisiało samotne, rozciągające się na całej powierzchni, lustro o mosiężnej pozłacanej ramie. Pośrodku komnaty stał czarny fortepian. Jego powierzchnia oparła się nieznacznym nawet drobinkom kurzu. Przy instrumencie, przodem do Very, siedział na wózku inwalidzkim starszy człowiek. Jego ciało, niegdyś imponującego wzrostu, teraz chude i skurczone, jaśniało godnością. Głowa otulona siwizną i sędziwa, biała broda budziły respekt jak widok podniszczonego zębem czasu pałacu, w którym nadal tliła się gloria przeszłości. - Czego szukasz? – silny głos wydobył się z zapadniętej piersi. - Proszę wybaczyć, musiałam zabłądzić. - Zazwyczaj, gdy czegoś nie rozumiemy zwiemy to przypadkiem. To nas zwalnia od myślenia. Nie pytam jednak o to, dlaczego tu przyszłaś. Pytam, czego poszukujesz. Czego nie wiesz? - W moim przypadku właściwiej byłoby zapytać, co wiem. A to i tak niewiele. - Więc po co tracić czas na to, co oczywiste? Lepiej zadawać pytania i pozwolić, by odpowiedzi same do nas przychodziły. Prostota została przez ludzi spłycona i odarta z wartości. Negując ją, człowiek sam wszystko komplikuje, a potem wznosi okrzyki do niebios, że go życie przerosło. - Dlaczego pan mi to mówi? - Siedziałem tutaj, wspominając czasy Falls Dale i wtedy zjawiłaś się ty, zagubiona, szukająca odpowiedzi na niewłaściwie postawione pytania. Nie pytaj, gdzie i jak. Zapytaj, w jakim celu. Refleksje starca u kresu życia. Niezrozumiałe i bez znaczenia. Może. - Falls Dale? - Falls Dale, Falls Dale… - wyszeptał i przez chwilę stał się nieobecny, jego myśli oddaliły się. – Jak bardzo chcesz wiedzieć? – zadziwiająco energicznie skupił swoją uwagę, zapanował nad jej skrawkami, które dopiero co rozpierzchły się po zakamarkach pamięci. - Wystarczająco. Wytrzymała badawcze, wręcz wyzywające, spojrzenie. Desperacja dodawała jej siły. Położenie było na tyle absurdalne, że zdecydowana była nie dać się spłoszyć przez tę dziwną atmosferę, tajemniczych ludzi i być może jeszcze bardziej enigmatyczne historie, które miała usłyszeć. Starzec zaczął mówić cichym, płynnym głosem wprawionego gawędziarza. - Falls Dale było niegdyś luksusową prowincją. Z każdej strony otoczona bezpieczną ścianą gór, leżąca pośród malowniczych lasów dolina, stała się ulubionym miejscem nowobogackich, którzy osiedlali się tu masowo, jakby przyciągani magnesem. Miejsce dodawało im prestiżu. Tak myśleli. Nie podobało się to miejscowej arystokracji, która do Falls Dale rościła sobie specjalne prawa i do tamtej chwili sprawowała w nim nieformalną władzę. Aby odciąć się od rzeszy prostaków – jak mówili – którym się wydawało, że statusu można się dorobić, wycofali się z życia publicznego i odtąd, na ile to możliwe, przebywali tylko wśród osób tego samego pochodzenia. Im bardziej usiłowali izolować się od tak zwanego plebsu, tym bardziej przypadki powiązań między tymi grupami były widoczne, tym szczególniej nagłaśniane. Doprowadzały do publicznych waśni, wydziedziczeń i tym podobnych bzdur. Na tym gruncie historie rodem z elżbietańskich dramatów wyrastały jak grzyby po deszczu do czasu, gdy bohaterką jednego stała się córka lorda Geralda Litlowa, głowy najznamienitszego z rodów. Piękna Gisele bowiem zakochała się we włoskim emigrancie, którego poznała, gdy zatrudnił się jako ekspert od renowacji dzieł sztuki w rezydencji Litlowów. Banalniejszej historii sam nie byłbym w stanie wymyślić – ton opowieści przeskakiwał z rozbawienia w irytację i odwrotnie. – Doprowadzony do szewskiej pasji stary Gerald był przekonany, że to nie o miłość chodzi, lecz o pieniądze jego dziecka. Wykorzystawszy bez skutku wszystkie znane sobie metody, od szantażu, poprzez przekupstwo, na obrzydliwych podstępach i mistyfikacjach skończywszy, nie zdołał zniechęcić młodzieńca, który poprzysiągł sobie, że nie wyrzeknie się ukochanej, choćby miał tę decyzję przypłacić krwią. I nie pomylił się. Niedoszły teść obiecał mu, że odda mu rękę swej córki, jeżeli ten dowiedzie swej miłości heroicznym czynem, skoro pozycją nie może. Kazał mu wspiąć się na Królewski Szczyt, czego jeszcze nigdy żaden, nawet wprawiony we wspinaczce, śmiałek nie dokonał. Dowodzi jedynie desperacji obojga, że ten zakochany głupiec zgodził się i wbrew przestrogom wyruszył w drogę bez powrotu. Wielu usiłowało go od tego odwieść, tak jak mój syn Nathaniel, który zginął wtedy w niejasnych okolicznościach. Salvatore był idealistą. Wydawało mu się, że cel uświęca środki, że trzeba walczyć o miłość, nawet gdy to z góry przegrana walka, że wiara może pokonać ludzką nienawiść. Ale jak stawić czoła bezmiarowi ludzkiej ślepoty? – starzec zamilkł na chwilę. Przezroczystą niemal dłonią gładził długą brodę. - Lecz zbytnio odbiegłem od tematu. Tak więc Gisele owdowiała zanim jeszcze poślubiła swego nieszczęsnego wybranka. Zrobiła swemu ojcu na przekór, o czym nie dowiedział się jednak, bo wkrótce po tych wydarzeniach zmarł zabity wyrzutami sumienia. W swoim testamencie uczynił Gisele jedyną spadkobierczynią swego majątku. Wtedy już spodziewała się dziecka, jedynego dziecka, które miała. Nigdy też nie wyszła za mąż. Sprzedała rezydencję Litlowów, ale została w Falls Dale, podczas gdy większość zacnych rodzin wyjechała, by nigdy nie powrócić. Podobno zmarła kilkanaście lat później zostawiając pełnoletnią już córkę z całym majątkiem. Ja przestałem interesować się miasteczkiem, przestałem spotykać się ludźmi. Szkoda, że tak późno zdałem sobie sprawę z nikłej wartości takiego życia. Nie opowiem Ci jednak o tym, być może kiedyś sama to zrozumiesz. Królewski Szczyt nazywano przez pewien czas Monte della Verita tytułem hołdu dla włoskiego emigranta i jego osieroconej córki. Wzniosłe uczucia jednak szybko ustąpiły miejsca lenistwu i niechęci do najmniejszych zmian, szczególnie gdy dotyczą nas samych. Najwygodniej było zapomnieć o całej sprawie. Zlikwidować Falls Dale. Zbudować sobie nowe miasto z nowych pozorów. Stare to dzieje, a ja znowu odbiegłem od tematu, skazując cię na wysłuchiwanie morałów. Wiesz już tyle, ile musisz wiedzieć. A ja jestem zmęczony. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tyle mówiłem – odwrócił się do niej plecami szybkim ruchem dłoni przestawiając wózek. - Nie mogą to być tak stare dzieje, skoro pana syn wtedy żył. I zmarł. Kiedy to było? Ile lat temu? - Przestań myśleć w kategoriach lat. W kategoriach życia i śmierci. Wczoraj i dziś. Prawdy i fikcji. Snu i rzeczywistości. To wszystko kategorie umowne, bo dzięki nim ludziom jest łatwiej żyć. A przynajmniej tak im się wydaje lub tak im powiedziano. Ty w tej chwili masz szansę wyjść poza nie. Nie zmarnuj jej - wiedziała, że starzec już się nie odezwie. Pokonując kolejne stopnie coś sobie uświadomiła. Coś, co pochwyciły oczy, obraz, który chwilę potem zakodował mózg, a który teraz zmusił ją do zwolnienia kroku, położenia ręki na zimnej poręczy. Gdy wychodziła z komnaty widziała swoje odbicie, a za nim samotne odbicie fortepianu. Biegła. Rozszalała wichura wprawiała w taniec żółte i czerwone liście, na wpół zapisane kartki, strzępy przeczytanych gazet wirowały popychane wiatrem to w górę, to w dół. Po obu stronach ciągnęły się domy o pustych okiennicach, a nieczynne latarnie nie rozświetlały zmroku czyhającego z mrocznych zakątków ulicy. Przystanęła. Ciemnoszare chmury bezlitośnie nadciągały ze wszystkich kierunków nieba, by stworzyć wielką połać ubitej piany tuż nad nią. Piana poruszała się groźnie. Stał przy niej. Ona patrzyła w górę. On patrzył na nią, jakby ją chciał wziąć w ramiona. Uśmiechnięte oczy były trwalsze, prawdziwsze i mocniejsze od wszystkich złudzeń. Wszystko może być złudzeniem, powiedział ciepły, wzbudzający zaufanie głos. Wszystko może być złudzeniem, wyszeptała, otwierając oczy. Leżąc, wpatrywała się w beż ścian. Piaskowy kolor działał kojąco, choć na twarzy wciąż czuła delikatne smagnięcia jesieni. Zaciągnięte zasłony jedynie tłumiły jasność dnia, która poprzez drobne szczeliny w tkaninie oblewała przedmioty ciepłą złocistością. Mogło być późne popołudnie. Dopiero. Ile można doświadczyć w ciągu jednego dnia? Czas miał tutaj inny wymiar. Noc na peronie była jak zapomniane wspomnienie. Wspomnienie zdarzenia, którego była jedynie biernym obserwatorem. Jak bardzo można nie wiedzieć, kim się jest? Spokój minął wraz z obudzoną z lekkim opóźnieniem świadomością miejsca. Na ulicy niewiele zmieniło się od poranka. Cienie leniwie wyciągały się w przeciwną stronę, a słońce w swojej wędrówce zbliżało się do linii gór na zachodzie. Stała przez chwilę delektując się drobiazgami, które przerysowane, wyostrzone tworzyły całość podobną do bajkowej rzeczywistości. Obserwowała. Nieelastycznie pogodne twarze, stroje o wzorach zbyt charakterystycznych, samochody sunące w nienaturalnie zwolnionym tempie... Chłonęła tę nierealność każdym zmysłem. Była jak gość, któremu pozwolono zostać na dłużej. Jak widz, który podszedł na tyle blisko do obrazu, by móc go dotknąć. Mały ścinek papieru zawirował tuż przed nią na skrzydłach ciepłego powiewu, by opaść tuż koło buta. Ginger. Widzi, co było, jest i to, co być może. Odczytuje znaki. Przyjdź. Tilton Square o północy. Znaki. Wysypane ze zniszczonego pudełka puzzle. Układane po raz dziesiąty, setny, tysięczny. Mają zbyt wiele części, by poukładać je w całość za jednym razem. A odłożone na bok, na później, zostają przez nieuwagę strącone, zapomniane albo na powrót wrzucone do pojemnika, w którym tkwią już tylko po dwa, trzy, kilka złączonych ze sobą. Brakuje czasu, żeby zauważyć, jak pasują do siebie i składają się w skończony obraz. Brakuje cierpliwości. Skupienia. - Herbaty? – Duncan trzymał w dłoni dzbanek pełen aromatu. – Po jedzeniu najlepiej napić się dobrej herbaty. Takiej z cytryną i miodem – nalał jej do podłużnego kubka o wypukłym kształcie, zwężającym się ku górze. – W ten sposób dłużej utrzymuje się ciepło. - Co to za ostry smak? – zapytała biorąc niewielki łyk, ostrożnie, by nie poparzyć ust. Zielone koniczynki eksponowały się na białej porcelanie. Delikatnie postawiła naczynie na marmurowym blacie w kolorze jasnej zieleni. Sprawiała wrażenie jasnej. Jakby ktoś na świeżo pomalowanej farbie koloru dojrzałego groszku drugim pędzlem zrobił parę zamaszystych smagnięć po powierzchni. Przyjrzawszy się bliżej można dostrzec pojedyncze białe linie, ślady po każdym z włosów pędzla. Kilka ruchów wystarczy do rozjaśnienia czegoś, co samo w sobie jest ciemne. - Imbir. Nie wspomniałem nawet, bo przyzwyczaiłem się już, że jest we wszystkim. Wszechobecny imbir – powiedział odchodząc i roześmiał się cicho do swoich myśli. – Człowiek staje się kimś zupełnie innym, kiedy się porządnie wyśpi. Niech sobie pani wyobrazi, że przespałem pierwszą noc od miesiąca. Nareszcie się wyspałem – dodał wzdychając z rozmarzeniem. Wrócił za marmurowy bar, którego powierzchnia, pomimo pozornie zimnego tworzywa, miała ciepły kolor waniliowego budyniu. Pomyślała, że Duncan wygląda na zadowolonego. Nucił pod nosem w rytm skocznej i rzewnej jednocześnie melodii trąbki rozbrzmiewającej z gramofonu. Mętność spojrzenia znikła, choć jasny błękit nadal kojarzył się z głębią bez widocznego końca. Wyspałem się, powiedział. Przespałem pierwszą noc od miesiąca. Noc, powiedział. Do środka wszedł młody chłopak. Miał na sobie sprane dżinsy i błękitną koszulę. Jasne włosy opadały mu na beztrosko gładkie czoło. Skojarzył jej się ze świeżością. - Pani Swan! – zawołał jak do dobrej znajomej. - Lenny? Wyglądasz... - Lepiej niż w tym śmiesznym surducie? Jak człowiek? – zażartował siadając naprzeciw niej. - Co słychać? – znów ton, jakby znał ją od lat. Pytanie to zresztą wprawiło ją w konsternację. - W porządku... – odpowiedziała wydłużając sylaby pytająco, tak jak odpowiada się na egzaminie, gdy nie jest się pewnym własnej wiedzy. - Tak, zapewne. Pomijając, że hotel panią przeraża, Lytton drażni, jego dziadek opowiada niewiarygodne, lecz całkiem sensowne, historie. Pomijając, że nie jest pani pewna, co jest snem, a co jawą, po co w ogóle się tu pani znalazła i ile czasu już upłynęło? Prawda? |