nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Dziecko Nocy
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Denser wciąż przebywał na Balai nieświadom zagrożenia, które kryło się gdzieś w jej granicach. Drogi Ilkar również. Oni obaj kiedyś znosili tortury z rąk Czarnych Skrzydeł. Przerażało ją to, że kilku Łowców przeżyło i teraz koszmar może się powtórzyć. Być może zniknięcie Selika oznacza, że w jakiś sposób udało im się dostać między załogę statku. A być może nawet dotarli już do Herendeneth i powita ich tam śmierć. W jej wyobraźni Czarne Skrzydła były wszędzie, a każdy z nich trzymał w ręce sztylet, aby poderżnąć gardło bezbronnemu dziecku…
Archipelag Ornouth, który następnego dnia wyłonił się z blasku zachodzącego słońca, był to cały łańcuch wysp, które sprawiały wrażenie rozciągającej się jak okiem sięgnąć jednej wyspy. Przez cienką warstwę chmur słońce rzucało na nie czerwone światło, kąpiąc ziemię i morze ciepłym blaskiem.
Erienne i Lyanna stały na dziobie Wiązu, sycąc się wspaniałym widokiem. Wyspy stawały się coraz wyraźniejsze. To, co na pierwszy rzut oka wydawało się górami na jednej wyspie, okazało się pasmem gór na zupełnie innej.
Ornouth rozciągał się ze wschodu na zachód, rozpoczynał się przy północnym wybrzeżu Calaius drobnymi kamiennymi atolami, wynurzającymi się z morza niczym zaciśnięte pięści, a kończył długimi na wiele mil łachami białego piasku. Był piękny, lecz zdradliwy. Nawet pod najspokojniejszymi wodami otaczały go ukryte rafy, zdolne rozpruć dno każdego statku, Erienne wyczuwała, jak w miarę zbliżania się do wysp wśród marynarzy zaczyna narastać napięcie.
Nic dziwnego, że Archipelag nie został dotąd dokładnie zbadany. Podróż z południowego lądu do najbliższej wyspy mogła udać się tylko na statku pływającym po oceanie, żeglowanie na łodziach o mniejszym zanurzeniu do mrowia wysepek wewnątrz Archipelagu mogło stanowić zajęcie dla fanatyka. Większość wysp, które kryły się w głębi Ornouth, nie została uwzględniona na mapach, jako że w znacznej części były to wciąż dziewicze ziemie.
Wiąz Oceanu płynął pewnie w stronę zewnętrznego łańcucha wysp, lecz kiedy znaleźli się na tyle blisko, by rozróżnić pojedyncze drzewa i głazy, emocje znowu wzrosły.
Stojący przy sterze pierwszy oficer wyrzucił z siebie serię rozkazów i elfy rozbiegły się do płócien i na maszty. Większość żagli została zwinięta, pozostawiono tylko kliwer i marsel na przednim maszcie. Wszyscy, którzy nie pracowali przy takielunku, przechylali się przez burty i badali sondami szybko zmieniającą się głębokość dna. Kapitan sterował między dwiema wyspami, trzymając się bardzo blisko jednej z nich, gdzie dno opadało stromo już od samego brzegu.
Nie zwracając uwagi na pasażerów, podenerwowana załoga, reagowała natychmiast na każde drgnięcie steru, każdy rozkaz poluzowania lub zwinięcia żagli, podczas gdy od strony dziobu płynął ciągły strumień okrzyków. Żeglarze wpatrywali się w wodę lub raz po raz mierzyli jej głębokość.
Statek płynął wolno kanałem. Erienne zauważyła starannie ułożone pod relingiem długie tyczki, nie potrzebowała zbyt wielkiej wyobraźni, by zrozumieć, do czego służą. Nie chciałaby, aby kiedykolwiek były wyjmowane. Nie padło ani jedno słowo, które nie byłoby bezpośrednio związane z zadaniem, a malujące się na twarzy każdego marynarza skupienie wskazywało, jak niewiele, mimo posiadanego doświadczenia, dzieli ich od katastrofy.
Minęła godzina ostrożnej żeglugi, nim okrążyli wyspę rozmiarów portu i zakotwiczyli w szerokim kanale, skąd w każdą stronę krajobraz aż po horyzont był upstrzony wyspami. Załoga zeszła z posterunku i szybko rozpalono ogień, wkrótce nos Erienne wypełnił zapach gotowanych potraw. Gdzieś cicho grał flet. Erienne i Lyanna, nie czując ulgi, której doświadczała załoga, nie śmiały się ruszyć, więc siedziały tam, gdzie usadowiły się już wcześniej, to znaczy na skrzyniach zabezpieczonych linami i sieciami. Podeszła do nich Ren’erei, niosąc dwa kubki herbaty.
– Zatrzymaliśmy się tutaj na noc. Tylko szaleniec ryzykowałby żeglowanie do Herendeneth po ciemku. Jesteśmy zasłonięci od strony oceanu, niewielu podążyłoby za nami aż tak daleko. Na pewno wolałabyś nie wiedzieć, jak mało dzieliło stępkę od rafy, ale o świcie, niestety, nie będzie lepiej.
Erienne wzięła od niej herbatę i przez chwilę przyglądała się, jak Lyanna obejmuje dłońmi kubek, wdychając świeży aromat.
– Na pewno płynęliście już tędy? – zapytała wreszcie. Ren’erei kiwnęła głową.
– Dno się rusza, a rafy rosną. W końcu zmienia się też ułożenie kanału. Dlatego nigdy nie jest się zbyt ostrożnym. Nasze mapy zmieniają się niemal z każdą podróżą. Może nie za bardzo, ale dość, abyśmy ciągle musieli być czujni.
– Czy jutro przybijemy do brzegu? – dopytywała się Erienne.
– Chcę przejść się po piasku! – oznajmiła nagle Lyanna, łyknąwszy herbaty. Młoda elfka uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
– Tam, dokąd płyniemy, nie ma piasku, księżniczko – powiedziała. – Nie jutro. Lecz pewnego dnia zabiorę cię tam, gdzie jest piasek, obiecuję.
Erienne dostrzegła ciepło w oczach Ren’erei.
– Masz dzieci? – Pogładziła włosy Lyanny. Dziewczynka cofnęła się nieco, skupiając całą swoją uwagę na herbacie. Patrząc na nią, łatwo zapominało się, jak daleko sięga jej umysł i jak wielka moc jest w nim zgromadzona.
– Nie – odpowiedziała Ren’erei – choć bardzo bym chciała. Moje obowiązki trzymają mnie z dala od mężczyzn. Ale pewnego dnia to się zmieni.
– Będziesz wspaniałą matką.
– Na razie mogę mieć tylko taką nadzieję – odparła elfka. – Ale dziękuję.
Noc minęła spokojnie, załoga korzystała z odpoczynku, świadoma trudów, jakie ich czekają rano. Wiąz Oceanu postawił żagle chłodnym świtem. Erienne obudził powolny ruch statku i dziwna cisza, która zapanowała, gdy płynęli wąskim kanałem prowadzącym wprost ku Herendeneth.
Po umyciu się i ubraniu w dostarczoną przez Ren’erei parę jasnobrązowych spodni, wełnianą koszulę i skórzany kaftan, Erienne ruszyła na pokład, zatrzymując się na chwilę, by z niepokojem spojrzeć na śpiącą córkę. Normalnie Lyanna była zrywającym się o świcie kłębkiem energii, a teraz z każdym dniem podróży coraz więcej spała, Erienne nie mogła pozbyć się wrażenia, że ten sen nie jest przez nią całkowicie kontrolowany. Z drugiej jednak strony budziła się wypoczęta i radosna, a jej spokojne akceptowanie całkowitej przemiany tego wszystkiego, co dotąd znała, było prawdziwym błogosławieństwem.
Na pokładzie Erienne wróciła na swoje miejsce z poprzedniego dnia, rozkoszując się rozwodnionym słonecznym blaskiem, który przebijał się przez coraz grubsze chmury. Wiatr był mocny, lecz stały, i Wiąz płynął przez Archipelag powoli i spokojnie.
Idylliczne laguny ustępowały miejsca rozrzuconym kamiennym pięściom lub rozległym atolom wulkanicznym o szczytach zasłoniętych chmurami. Załoga trwała wyczekująco na olinowaniu, gotowa na komendę refować i stawiać żagle, kliwer był luzowany za każdym razem, kiedy wiatr się wzmagał.
Ukryte pod wodą zagrożenie odbierało ostatniemu etapowi ich podróży cały urok i choć Erienne nigdy nie przestała podziwiać ogromu i piękna Ornouth, nie mogła pozbyć się wrażenia, że są tu intruzami. Może to i był spokojny raj, lecz kiedy przyjrzało mu się bliżej, pojawiało się uczucie strachu, że jeśli załoga Wiązu nie okaże odpowiednio dużo szacunku, może się to zakończyć ponurym odgłosem, z jakim rafa rozrywa deski poszycia statku.
Po południu chmury rozwiały się, ukazując błękit nieba, temperatura wzrosła, a wiatr przycichł. Lyanna, która późnym rankiem dołączyła do Erienne, gramoliła się teraz na jej plecy, wychylając się za burtę.
– O co chodzi, kochanie? – zapytała Erienne.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała dziewczynka tak cicho, że jej głos ledwie było słychać poprzez skrzypienie drzewc i łagodne chlupotanie uderzającej o burtę fali. Erienne również wyjrzała. Kapitan trzymał Wiąz w halsie na sterburtę, płynąc obok rozległej piaszczystej plaży, za którą wznosiły się setki stóp w górę klify zamieszkane przez stada morskich ptaków, których nawoływania słyszeli wokoło.
Opływając wyspę, żaglowiec powoli obrócił się, aby ruszyć przesmykiem nieco większym niż trzy szerokości statku. Posępne klify wznosiły się teraz po obu stronach, stykając się nad ich głowami, a ostre krzyki mew niosły się echem z góry, gdzie ptaki krążyły lub siedziały w słabo umocowanych gniazdach.
Lyanna spoglądała na koniec przesmyku i zbliżającą się z każdym uderzeniem serca wyspę Herendeneth. Podobnie jak mijane klify wyspa zbudowana była głównie z nagiej skały wznoszącej się setki stóp w niebo. Z wolna oczom dziewczynki ukazał się brzeg, z którego wystawały kamienne włócznie i opadające do morza klify. Leżące tu ogromne głazy świadczyły o wielkich poruszeniach sprzed wieków.
Płynąc wolno poszerzającym się przesmykiem, Wiąz po raz kolejny ucichł. Herendeneth emanowała aurą, która wymagała poszanowania i cichej kontemplacji. Każdy marynarz, który nie zajmował się żaglami lub sterem, przyklękał na kolano z pochyloną głową, dotykając środka czoła wskazującym palcem prawej ręki.
– Jesteśmy na miejscu, Lyanno – powiedziała Ren’erei. Erienne podskoczyła, nie słyszała, jak elfka zbliża się. – Wkrótce spotkasz się z Al-Drechar.
Ta nazwa sprawiła, że Dordovanka poczuła ciarki na plecach. Al-Drechar, zapisani w legendach i starożytnych tekstach, pełnili funkcje strażników wiary i prawdziwej magii. Byli Strażnikami Jedności. Wiedziano, że pokaźny ich odłam przetrwał Rozdzielenie, katastrofalne bitwy, po których na ruinach tego, co kiedyś było dominującą balaiańską magią, powstały cztery kolegia. Od tej pory minęło dwa tysiące lat i niektórzy powiadali, że Al-Drechar wymarli, gdy na Balaię powrócił spokój, a wieści o ich przetrwaniu tłumaczyli zderzeniem rozpędzonych fal many lub nieprzewidywalnością natury.
Jednak myśl, że potomkowie Jedności przeżyli, nigdy nie została całkowicie zarzucona przez magów, którzy czuli się na tyle potężni, by głosić swoje przekonania i unieśmiertelniać to, co inni uznawali za mit.
Erienne także wierzyła, że Strażnicy Jedności przetrwali. I oto za chwilę spotka się z tymi, o których wielu śniło, że żyją, choć większość modliła się, by nigdy nie wstali z grobów.
– Ilu ich tam jest? – zapytała.
– Pozostało tylko czterech – odparła Ren’erei. – Twoja córka jest ostatnią szansą na przetrwanie naszej sprawy. – Położyła dłoń na głowie Lyanny, a ta spojrzała na nią i uśmiechnęła się, choć zaraz potem zmarszczyła brwi.
– A więc oni umierają? – Głos Erienne zadrżał.
– Są bardzo starzy. Czekali na ciebie od dawna, ale nie mogli już dłużej czekać.
Erienne zauważyła łzy w oczach Ren’erei.
– Co tam zastaniemy? – Ponowiła pytanie, choć tak naprawdę nie spodziewała się odpowiedzi.
– Pokój, dobroć, czystość. Starość. – Elfka spojrzała na Dordovankę i czarodziejka dostrzegła płonącą w jej oczach desperację. – Nie można pozwolić, by odeszli na darmo. Wraz z Gildią obserwowałam, jak z upływem lat powoli słabną. Lyanna musi być Wybraną.
– Jest Wybraną – powiedziała Erienne, choć żarliwość Ren’erei zaniepokoiła ją. Lyanna również ją wyczuła i przytuliła się do matki. Znów popatrzyła na wyspę, która będzie jej domem, i tylko bogowie wiedzą, jak długi czas.
– Powiedz mi, Ren’erei, ilu z was im służy?
– Jest nas niewielu. Czterdzieści troje, lecz nasi synowie i córki poprowadzą nasze dzieło dalej, póki będziemy im w ten czy inny sposób potrzebni. Służyliśmy im wcześniej, jeszcze przed Rozdzieleniem. – Wyprostowała się dumnie. – Jesteśmy Gildią Drech i nie spoczniemy, dopóki nasze zadanie nie zostanie wypełnione. Wszystko inne to rzeczy drugorzędne.
Spoglądając na Herendeneth, uklękła i dotknęła czoła środkowym palcem.
Statek zarzucił kotwicę jakieś ćwierć mili od niegościnnego północnego wybrzeża wyspy, gdzie tylko najbardziej wytrwałe rośliny mogły przyczepić się do górujących nad wyspą skał. Fale z impetem rozbijały się o kamień, a na niebie krążyły ptaki, których krzyki ginęły w powiewach wiatru.
Kiedy tylko stanęli w miejscu, załoga zaczęła odwiązywać trzy barkasy i opuszczać je na wodę. Za nimi poszły sieci do wspinaczki i drabiny, szybko przeniesiono bagaże oraz zapasy i umieszczono je w dwóch łodziach. W każdej zasiadło po czterech wioślarzy i sternik. Erienne poproszono o zejście po drabinie, Lyanna zaś usiadła na szerokich ramionach Tryuuna. Kiedy elf zwinnie schodził do łodzi, która miała zawieźć ich na brzeg, dziewczynka była blada i cicha.
Załoga wiosłowała mocno, kierując się do brzegu najwyraźniej pozbawionego jakichkolwiek miejsc dogodnych do lądowania. Jednak kiedy minęli niewidoczny z okrętu cypel, wylądowali na wąskiej kamienistej plaży, z której prowadziła znikająca w rozpadlinie między skałami ścieżka. Ren’erei pomogła Erienne i Lyannie wysiąść z łodzi, a potem patrzyła z uśmiechem, jak przedzierały się przez zimne płycizny, próbując umknąć wodzie, i oglądały swoje mokre do kolan ubrania.
– To już niedaleko – oznajmiła. – Ostatnie podejście. Załoga zaniesie wszystko.
Dobrze utrzymana ścieżka – stopnie były starannie wyrzeźbione i niskie – zakręcała na delikatnej pochyłości zasłoniętej przez brzozy.
Obejrzawszy się jeszcze raz ze schodów, Erienne dostrzegła rozmiar iluzji. To nie była niegościnna, kamienna wyspa. To prawda, miejsca do lądowania, trudno dostępne i pełne raf, wymagało sporych umiejętności od żeglarzy, ale wrażenie wysokości klifów okazało się znacznie przesadzone. Za linią brzegu wyspa łagodnie wznosiła się ku niskiej iglicy. Pokrywały ją zwalone kamienie i bogaty zielony las, pod którym kryło się ciepło dnia. Z dala od morskiej bryzy powietrze było wilgotne, Erienne czuła, jak cała spływa potem.
Lyanna dreptała obok niej z przejęciem na twarzy, ściskając w ręce lalkę i nucąc coś do siebie.
– Wszystko w porządku, kochanie? – Erienne pogładziła ją po głowie.
– Tak – odpowiedziała. – Zaśpiewasz jeszcze raz tę marszową piosenkę?
Erienne uśmiechnęła się.
– Jeśli chcesz… – Wyciągnęła rękę, a dziewczynka mocno ją chwyciła.
– Zaczynamy. – Erienne zwolniła krok.
Najpierw prawą nogą krok,
A za nią idzie lewa.
Jeśli zrobię to jeszcze raz,
Wkrótce podróż skończy się.
Jeśli nie ruszę lewą nogą,
Prawa z tyłu zostanie.
A kiedy nie ruszę prawą,
Wtedy tu zostaniemy.
Powtarzając te słowa raz po raz i stawiając zwykłe lub dwa razy większe kroki, Erienne nie mogła powstrzymać rumieńca, gdy spostrzegła, że Ren’erei i Tryuun oglądają się na nich przez ramię. Elfy uśmiechały się, a potem Ren’erei zaczęła naśladować ich podwójne kroki, których wymagał rytm piosenki.
– Pewnego dnia nadejdzie i twoja kolej – powiedziała Erienne, łącząc się z nimi w wesołości.
Lyanna podbiegła do elfki i wzięła ją za rękę.
– Nie robisz tego tak, jak trzeba. Mamo, zaśpiewaj jeszcze raz.
– Dobrze – zgodziła się Erienne. – Uważaj, Ren’erei.
Śpiewając, przyglądała się, jak jej córka beztrosko chichocze na widok Ren’erei próbującej naśladować jej kroki, i gorzko żałowała, że Lyanna musi dźwigać ten ciężar, z którym się urodziła. Wraz z tym przyszło też poczucie winy, ponieważ Erienne chciała, aby tak się stało. I choć to, co próbowały teraz zrobić, było rzeczą wielką, osiągnięcie celu wymagało pokonania jeszcze wielu przeszkód. Lyanna, rzecz jasna, nie miała w tej sprawie niczego do powiedzenia. Czarodziejka już żałowała dzieciństwa, które dziewczynka miała stracić.
Lyanna puściła rękę Ren’erei i szła dalej sama, nucąc coś, co z grubsza przypominało piosenkę matki. Zniknęła im z oczu za zakrętem wysadzanej drzewami ścieżki. Erienne przyspieszyła kroku w chwili, kiedy piosenka ucichła. A gdy powietrze przeszył krzyk Lyanny, już biegła.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

44
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.