Kiedy Krucy i ich podopieczni opuszczali twierdzę Taranspike, słońce powoli osuszało rosę rzęsiście pokrywającą trawę niedawnego pola bitwy. Deszczowe chmury, które skropiły ziemię poprzedniej nocy, przesunęły się dalej na zachód, poprzez środkowe równiny w stronę masywu Czarnych Szczytów, i wraz z wiosennym porankiem nadeszła ciepła, delikatna bryza. Baron Pontois, jego żołnierze, najemnicy i magowie odeszli na północ, przez puszczę Grethern, tam skąd przyszli. Po ich obozowisku pozostała tylko zdeptana trawa i pojedynczy, otoczony drewnianą palisadą kopiec, w którym pochowano zabitych. Czoło wyprawy stanowili Hirad, Richmond i Ilkar. Baron Gresse, ku niezadowoleniu swych opiekunów, zdecydował się jechać za nimi, mając po bokach Talana i Bezimiennego. Dalej jechali Sirendor Larn oraz Denser, a tylnią straż stanowiła czwórka ludzi barona. Dla tego ostatniego podróż była niewątpliwie okazją do wyrwania się spod płaszcza nadopiekuńczej rodziny i zakosztowania swobody. Z kolei Talan i Bezimienny wykorzystywali każdą okazję do zdobycia informacji, jaka się tylko nadarzyła. – Czy twoje przymierze z Blackthorne’em nadal trwa, panie baronie? – zapytał Talan. Gresse pokiwał głową. – Mamy wzajemny układ o wolnym przejeździe, ale nie nazwałbym go przymierzem. Blackthorne podróżuje tędy do Koriny, nie płacąc myta, a ja do Gyernath, przez jego ziemie. Bezimienny uniósł brwi. – Blackthorne zajął ziemie na wschód od Gyernath? Słyszałem, że… – Sześć miesięcy temu. Nie zaanektował jedynie samego Gyernath, choć Rada Miejska naciskała, by utrzymał niskie opłaty przewozowe. Jak dotąd skutecznie. – A co stało się z lordem Arlenem? – spytał Bezimienny. – Pracuje dla Blackthorne’a. – Eee… – O nie, nie było żadnej bitwy. A może powinienem powiedzieć kolejnej bitwy. W każdym razie, oficjalnie Arlen nadal kontroluje ziemie na wschód od Gyernath, choć tak naprawdę to Blackthorne zapewnia mu ludzi i dostawy metali z południowych kopalni, a sobie niskie opłaty w handlu z południowym wschodem, w tym z Koriną. – Gresse zachichotał i poklepał Bezimiennego po nodze. – Na waszym miejscu skreśliłbym Arlena z listy potencjalnych pracodawców. Teraz to Blackthorne kontroluje finanse Gyernath. – Jeszcze kogoś możemy skreślić? – zapytał Talan. – Na pewno nie mnie – pokręcił głową Gresse. – Jestem pewien, że Pontois jeszcze nie skończył tej sprawy. Albo już planuje kolejny atak na Taranspike, albo liczy na to, że umocnię się w twierdzy i odsłonię swoje ziemie na zachodzie. – Jeżeli będziesz nas potrzebował, baronie, natychmiast daj znać – powiedział Bezimienny. – Jak najszybciej – dodał Talan. – Słyszałem plotki, że zamierzacie wycofać się z interesu – powiedział baron, starając się nie patrzeć Krukom w oczy. – Lepiej nie wierzyć w to, czego się samemu nie widziało – doradził Talan, unosząc brwi. – No to się dowiedziałem – mruknął Gresse z lekkim uśmiechem. – Jeśli tak się stanie, będziesz pierwszym, który się o tym dowie, baronie. Czy to wystarczy? – zapytał Bezimienny. – Musi. – Gresse pokręcił głową i zamilkł. Szare ściany przełęczy Taranspike wznosiły się na ponad sto metrów wzdłuż całej niemal drogi do Koriny. Chłodne, skalne półki były domem dla ptaków i szczątkowej roślinności. Po obydwu stronach przełęczy teren był stromy i niebezpieczny. Znienacka pojawiały się ziejące ciemnością przepaście, głębokie uskoki i martwe, kamienne doliny, w których woda płynąca pod skałą wydawała odgłos podobny jękom potępionych dusz. Na samej przełęczy padający poprzedniej nocy deszcz pozostawił kałuże, które przemieniły miękką ziemię w błoto. I tylko liczne pęknięcia na trakcie, poszerzającym się i zwężającym nieustannie, były świadectwem żaru, jakim całodzienne słońce przypiekało skalne podłoże w czasie upałów. Odgłosy ptaków, końskich kopyt i rozmów jeźdźców, odbijające się echem od ścian przełęczy, tworzyły atmosferę, która, choć dla samotnego podróżnego mogłaby być nieprzyjemna, dla grupy towarzyszy wydawała się nie mieć znaczenia. Sirendor wziął kolejny głęboki oddech, rozkoszując się czystym, chłodnym powietrzem przełęczy i próbując usunąć z pamięci zapachy zamku i dymów z okolicznych zabudowań. Podróż powinna przebiec spokojnie. Ludzie barona pilnowali szlaku, poza tym droga ta nigdy nie była szczególnie niebezpieczna. Mając Korinę o niecały dzień drogi przed sobą, Sirendor był w wyjątkowo dobrym nastroju. Jedyną czarną chmurą na horyzoncie było nadchodzące spotkanie i obawa przed reakcją Hirada. Tymczasem, przez większą część podróży prowadził luźną rozmowę z Denserem, szczerząc zęby w uśmiechu za każdym razem, kiedy zauważał wściekłe spojrzenie Ilkara. Denser wydawał się być w porządku. Już nie pierwszy raz zdarzyło się Sirendorowi jednego dnia z kimś walczyć, a kolejnego jechać razem z nim do domu. Taki był los najemnika. Denser wyglądał na zdolnego maga i, pomijając wojenne zasady, był jeszcze jednym z tych, którzy nie wiedzą, gdzie zaprowadzi ich kolejne zajęcie. Różnica polegała tylko na tym, że ten mag wydawał się być o wiele bardziej pewny swej przyszłości niż większość. Sirendor zrzucił to na karb filozofii Xetesku i postanowił dokładnie wypytać Ilkara o Ciemne Kolegium. Jeszcze raz rzucił okiem na Densera i uśmiechnął się. Mag jak zwykle trzymał w ustach lekko dymiącą fajkę, a nieodłączny kot ułożył się z przodu siodła. Pytany o zwierzę, Xeteskianin zawsze robił się oszczędny w słowach, mamrocząc coś o idealnym towarzyszu dla człowieka, którego życie składa się z samotnych wędrówek. Sam zaś, nie po raz pierwszy zresztą, uporczywie wbijał spojrzenie w plecy Bezimiennego. – Mnie także on fascynuje – powiedział Sirendor. – Od samego początku. Denser rozejrzał się, wyrwany z zadumy. – Co? – Bezimienny. Znam go od dziesięciu lat i nadal nie wiem nawet, gdzie się urodził. – Ani jak się naprawdę nazywa? – zapytał Denser. – Nie. Tego też nie. – Myślałem, że tylko wam powiedział. – Obawiam się, że to kolejna plotka. Nawet Tomas nie zna jego imienia. – A kim jest Tomas? – zapytał Denser. – To właściciel Wroniego Gniazda, a właściwie współwłaściciel, razem z Bezimiennym. Tomas zna go przeszło dwadzieścia lat. Opiekował się nim, kiedy jako trzynastolatek zjawił się w Korinie. Nie. – Sirendor jeszcze raz potrząsnął głową. – Po jakimś czasie uczysz się nie zadawać mu pewnych pytań. – Więc dlaczego nazywacie go Bezimiennym? Sirendor roześmiał się. – To nasze najpopularniejsze pytanie. Najpierw powiedz mi, co słyszałeś, a potem ja powiem ci prawdę. – Słyszałem, że nie chciał, by go odnaleziono, to wszystko. – Denser wzruszył ramionami. – Dlatego nie zdradził nikomu swego imienia i przyjął to, którego używa teraz. – Powszechne, ale bez sensu – odpowiedział Sirendor. – Gdyby chciał zniknąć, to nazwanie się Bezimiennym i wojenna kariera Kruka byłyby chyba najgorszym możliwym sposobem, nie sądzisz? – Denser pokiwał głową, a Sirendor ciągnął dalej. – Nie. Kiedy formowaliśmy oddział, dziesięć lat temu we Wronim Gnieździe, było to po tym, jak spotkaliśmy się niedaleko Gyernath, wykonując kontrakt, który każdy z nas przyjął indywidualnie. Mówiąc my, mam na myśli siebie, Bezimiennego, Hirada i Ilkara. Pamiętam, że razem jechaliśmy do Koriny i Bezimienny powiedział, że jest właścicielem gospody i jeśli chcemy, znajdziemy tam nocleg i jedzenie, bo chce z nami o czymś pomówić. – Nazwa Krucy wzięła się z miejsca, w którym piliśmy, potem powstał kodeks, i wszyscy podpisaliśmy pergamin, który Tomas dotąd trzyma na tyłach gospody. Kiedy przyszła kolej Bezimiennego, nie chciał się podpisać, mówiąc, że jego imię nie ma znaczenia. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że choć walczyliśmy razem przez tydzień, on dotąd nie powiedział nam, kim jest. – Dlaczego Krucy? Gospoda nazywa się Wronie Gniazdo. – Ten sam gatunek ptaków, za to lepsza nazwa. Możesz nas sobie wyobrazić jako Wrony? Denser roześmiał się. Zbliżali się do miejsca, gdzie przełęcz nieco się poszerzała. Sirendor mówił dalej. – Wracając do tematu, pamiętam reakcje Hirada i Ilkara, jakby to było wczoraj. „Nie chcemy żadnych tajemniczych nieznajomych w oddziale, więc albo podpiszesz, albo się odwal!” – mówił barbarzyńca. – Sirendor pokręcił głową na wspomnienie spotkania. Typowy Hirad. Krzykacz w pełnej krasie. – Ilkar powiedział: „Myślisz, że jesteś jakimś bezimiennym wojownikiem z legend, czy co?”, i to właśnie imię pojawiło się na pergaminie pod kodeksem. A potem już zostało. – Sirendor wzruszył ramionami. – Proste jak drut. Denser znowu się roześmiał. – Proszę, proszę. I tak rodzą się legendy. – Mamy szczerą nadzieję, że tak – odpowiedział Sirendor. – Ale czy nie korci cię, by dowiedzieć się, jak naprawdę się nazywa i dlaczego nie chce wam tego zdradzić? – zapytał Denser, wracając do poważnego tonu. – Nie wyobrażam sobie, dlaczego ktoś mógłby twierdzić, że jego imię nie jest istotne. Sirendor obrócił się w siodle i położył palec na ustach. – Kiedyś tak było – powiedział ściszonym głosem. – I teraz też, czasami, kiedy o tym rozmyślam. Nie myśl, że go nie pytaliśmy, więcej, upijaliśmy go i próbowaliśmy coś wyciągnąć podstępem, czasami przestawaliśmy się do niego odzywać, i nic. Uparł się, a kiedy się go naciska, wpada w gniew. Z czasem się przyzwyczajasz. Jest naszym przyjacielem i jeśli chce zachować prywatność, nawet w kwestii imienia, uszanujemy to. Jest Krukiem. – Ale przecież ukrywa coś przed wami. – Denser parł naprzód. – Nie mówi wam całej… – Dosyć – uciął Sirendor. – To jego decyzja. Dajmy temu spokój. Jednak błysk w oku Densera wskazywał, że mag nie pogodził się z porażką. Stado dużych, szaroskrzydłych mew poderwało się do lotu tuż przed nimi, wznosząc się ku słońcu i wypełniając swym krzykiem skalne rozpadliny ponad jadącymi. Nagle kolejna chmura ptaków, ciemniejszych, mniejszych i szybszych wzleciała, jakby w proteście, i zmieszała się z białym stadem, rozpraszając je pośród głośnych krzyków. Po chwili mewy uniosły się wysoko i podjęły podróż na zachód, zaś chmara górskich drapieżników powróciła na skalne klify, obroniwszy swe gniazda i młode przed przelatującymi padlinożercami. Gresse z zadartą głową obserwował powietrzną konfrontację. Potem odwrócił się do Bezimiennego. – Powiedz mi, czy Blackthorne wydawał się zaniepokojony pogłoskami o Wesmenach? – Myślę, baronie, że przeceniasz nasze znaczenie – odpowiedział Bezimienny. – Najemnicy nie rozmawiają osobiście z baronem Blackthorne’em. Gresse obrócił się w siodle i utkwił spojrzenie jasnych oczu w wojowniku. – Jestem najstarszym z baronów i bardzo rzadko zdarza mi się przeceniać cokolwiek bądź kogokolwiek, Bezimienny. A już na pewno nie reputację i znaczenie Kruków. Ja również czasami rozmawiam z baronem Blackthorne’em i wiem, jak bardzo ceni sobie wasze towarzystwo. – A więc porozmawiaj z nim o tym, baronie. – Blackthorne jest dwieście pięćdziesiąt mil na południowy zachód stąd. Dlatego pytam ciebie – powiedział Gresse z nutą irytacji w głosie. – Nie mówicie mi wszystkiego. Bezimienny spojrzał na Talana, który wzruszył ramionami. Oddział poruszał się naprzód powolnym truchtem. Denser był ciągle z tyłu, gawędząc z Sirendorem. – Pół roku temu, kiedy, jak mówisz, Arlen sprzedał się Blackthorne’owi, my byliśmy we Wschodniej Balai, szacując zagrożenie ze strony Wesmenów – powiedział Bezimienny. Gresse uderzył pięścią w łęk siodła. – Wiedziałem, że chodzi o coś więcej! Szczwany sukinkot! – Raczej rozsądny – powiedział Talan. – Nie oszukujmy się, jeśli Wesmeni rozpoczną inwazję przez Kamienne Wrota i ruszą na południe, będzie to problem Blackthorne’a, a nie kolegiów, przynajmniej na początku. Tak samo w przypadku ataku od strony zatoki Gyernath. Wtedy będą pięć dni drogi od miasta i zaledwie kilka godzin od twierdzy Blackthorne’a. – I co zobaczyliście? Przed nimi Hirad ogłosił postój i wszyscy zsiedli z koni, by zjeść i odpocząć. Niedawno minęło południe i przełęcz była przyjemnie nagrzana. Zatrzymali się w naturalnym zagłębieniu, po obu stronach mając zwały żwiru i kamieni skupiające ciepło słońca. – Nic, co mogłoby potwierdzić to, o czym słyszałeś, baronie – powiedział Talan. Odzianą w rękawicę dłonią obtarł głaz i usiadł. Z lewej strony gwardziści barona zabrali się do rozpalania ogniska, gromadząc naręcza suchych gałązek z krzaków porastających dno przełęczy na całej jej długości. – Przeszliśmy przez Wrota jako ochrona konwoju z winem, należącego do Blackthorne’a i jadącego do Leionu. Jednak po przekroczeniu przełęczy ruszyliśmy na południe i przez cztery dni biegaliśmy po Czarnych Szczytach, by w końcu wrócić przez zatokę Gyernath. Nie widzieliśmy żadnych hord, żadnych spalonych wiosek, niczego co wskazywałoby nawet na zwykły podjazd. Jeśli Wesmeni rzeczywiście się gromadzą, robią to na swoich ziemiach, w południowo-zachodniej części półwyspu. Przykro nam, jeśli cię rozczarowaliśmy, baronie. – Ale to było pół roku temu. – Gresse spoczął obok Talana, wybierając miękką trawę i wrzos, zamiast twardej, skalnej bryły. – Zgadza się, tym niemniej, o ile wiem, baron Blackthorne nie martwi się na razie możliwością inwazji – odpowiedział Bezimienny. Pogrzebał w plecaku i wydobył, dokładnie zasznurowany skórzany mieszek. – Hej, Sirendorze, trzymaj sól! – Rzucił woreczek w stronę wojownika, który podskoczył i złapał go jedną ręką. – I użyj jej tym razem, to może twoja zupa okaże się wreszcie zjadliwa. Hirad roześmiał się, a Sirendor zaklął. – W takim razie powinien się martwić. – Gresse zamyślił się na chwilę. – A co z przełęczą? – Jest dobrze strzeżona. Tessaya nie jest głupcem. Zbija fortunę na opłatach przewozowych i raczej nie zamierza oddać przełęczy ani Sojuszowi Handlowemu Koriny, ani innemu plemieniu. – Bezimienny podrapał się w nos. – Koszary? – Puste i zabite deskami. – Bezimienny pokręcił nieznacznie głową. – Tessaya utrzymuje posterunki po obu stronach przełęczy, ale nie szykuje się do oblężenia. – Dziękuję wam – powiedział Gresse. – Obydwóm. I przepraszam, że naciskałem. Talan wzruszył ramionami. – W porządku. Ale rozumiem, baronie, że masz inne wieści? – Nowsze i nie mniej pewne. Podobno przełęcz jest zamknięta od wschodu i pełna Wesmenów, a z południowego zachodu nadchodzą kolejne hordy. Jeśli to prawda, mamy poważne kłopoty. Nie posiadamy zorganizowanej obrony, zaś ani Blackthorne, ani kolegia nie są wystarczająco silne. Proszę więc tylko, byście mieli oczy i uszy szeroko otwarte. – Baron westchnął. – Nie mam najmniejszej szansy przekonać baronów do przymierza podczas nadchodzącego spotkania, nie bez pomocy Blackthorne’a. Mam jedynie nadzieję, że nie jest za późno. Talan uniósł brwi. – Myślisz baronie, że to coś tak poważnego? A co z pogłoskami o WiedźMistrzach? Gresse prychnął. – To jest coś poważnego. Może już niedługo staniemy do walki o nasz kraj. A jeśli chodzi o WiedźMistrzów, to jeżeli jakimś odrażającym cudem udało im się powrócić, możemy pożegnać się na dobre z Balaią. Płomienie tańczyły na ognisku, rzucając blade cienie na oblane słońcem skalne ściany. Mężczyźni zamilkli, zatopieni każdy we własnych myślach, wpatrując się w hipnotyzujący migotliwy blask ogniska. To był dobry moment na chwilę ciszy, i nawet zupa Sirendora smakowała nieźle. Krucy przekroczyli Wschodnią Bramę Koriny, kiedy słońce znikało już za nielicznymi wysokimi budynkami miasta. Podczas gdy niektórych zatrzymywano i wypytywano, a nawet przeszukiwano, Krukom jak zwykle pokazano, by jechali dalej. Ulice Koriny były pełne handlarzy i kupujących, popołudnie było dobrą porą dla interesów. – To właśnie jedna z zalet bycia Krukami – zauważył Sirendor. – A uwierz mi, jest ich mniej, niż by się wydawało. Denser nic nie odpowiedział. Na krótko po wjechaniu do miasta Gresse i jego ludzie pożegnali się i ruszyli na południe w stronę siedziby Sojuszu Handlowego i utrzymywanych przez baronów, świetnie strzeżonych apartamentów. Korina była stolicą Wschodniej Balai, z populacją około 250 tysięcy stałych mieszkańców i zazwyczaj ponad 50 tysiącami przyjezdnych w czasie świąt i głównych targów. Większość z tych ostatnich zbiegała się z przybyciem flot kupieckich z krain położonych na wschód i południe od Kontynentu Północnego. Korina znajdowała się u ujścia rzeki Kour, oferowała więc duży dalekomorski port i znacznie lepsze ceny, niż handlarze z południa otrzymaliby w bliższym sobie Gyernath. |