Diabeł tkwi w szczegółach. I tylko ktoś zwracający na nie baczną uwagę będzie mógł oddzielić te z argumentów Moore’a, które są słuszne i rzetelne, od tych, które są tylko manipulacją i graniem na rozbudzanych emocjach. Moore rozlicza G. W. Busha z jego postępowania. My zaś, z przekory i dla odmiany, rozliczmy teraz pokrótce film Moore’a z jego antybushowskiej argumentacji.  | ‹Fahrenheit 9.11› |
Francuski tygodnik polityczny Le Point, poświęcając swój niedawny numer “Amerykanom, którzy nienawidzą Busha”, na czele swej listy umieścił kandydata Demokratów na prezydenta, Johna Kerry’ego. Ale już na drugim miejscu był Michael Moore, który wyprzedził nawet Johna Edwardsa 1). Równie ostro ujął to Newsweek International, mówiąc wprost: to jest “Wojna Moore’a”. A całe to zamieszanie wywołane jest filmem: “Fahrenheit 9/11”, który Moore nakręcił, prezentując zebrane przez siebie informacje, dokumenty i wywiady i łącząc to z własnym, zjadliwym komentarzem. Ten wybuchowy koktajl służy jednemu celowi: przedstawieniu George’a W. Busha 2) jako najgorszego prezydenta w historii Stanów Zjednoczonych. Film trafił na podatny grunt, zwłaszcza w Europie, ostatnio niechętnej Ameryce. Tu przyjęto go owacyjnie i przyznano mu jedną z najbardziej prestiżowych nagród filmowych kontynentu – Złotą Palmę festiwalu w Cannes. Jeśli Moore prowadzi wojnę, to właśnie “Fahrenheit 9/11” jest oddziałem szturmowym jego armii. Silnie uderza on we wszystkie czułe punkty G. W. Busha i jego ekipy rządowej, łamiąc przy tym wszystkie konwencje co do ograniczeń w stosowanej broni. Moore nie bawi się w półsłówka, w tryb warunkowy czy w wątpliwości. I właśnie dlatego film ten może wzbudzić w widzu uczucia niebezpiecznie bliskie nienawiści – skierowanej albo przeciw G. W. Bushowi, albo przeciw samemu Moore’owi. W tej wojnie nie będzie dwóch tryumfatorów. Któryś z nich zwycięży, ale któryś poniesie krwawą klęskę. Jednostronność argumentacji Ale nie tylko Moore ma swoją armię. Wojna na słowa między prawicowymi konserwatystami i G. W. Bushem z jednej strony, a lewicą i Moore’m z drugiej, toczy się nie od dziś. Ci pierwsi mają za sobą liczne kohorty konserwatywnych dziennikarzy i większą część mediów, w tym sieć Fox TV, posiadającą wielkie wpływy i ogromny udział we wszechwładnym amerykańskim rynku telewizyjnym. Jednak w Europie, a zwłaszcza w Polsce, mało kto odbiera programy telewizyjne czy czyta gazety zza oceanu. Dlatego, niestety, większość widzów filmu skazana jest na wysłuchiwanie argumentów tylko jednej ze stron. Nie jestem miłośnikiem rządów G. W. Busha, jednak nie mogę zamykać oczu na fakt, że Moore także nie jest Mesjaszem. Ci, którzy myślą, że umie on chodzić po wodzie i że każde jego słowo jest krynicą krystalicznej prawdy, mylą się. I to bardzo grubo. “Fahrenheit 9/11” to wielki festiwal propagandy i manipulacji. Moore jest geniuszem sterowania emocjami, i oprą mu się tylko ci, którzy są już sterowani przez drugą stronę oraz ci nieliczni, których stać na intelektualny wysiłek posiadania własnego zdania, umotywowanego realiami i wyważaniem argumentów obu stron. Nie liczę tych, którzy cynicznie mają wszystko gdzieś i nie interesują się niczym poza swoją kolekcją znaczków czy gier FPS – oni są już skazani na marsz w ostatnim szeregu tłumu. Tytuł filmu nawiązuje do daty ataku al-Kaidy na budynki WTC w Nowym Jorku i Pentagonu w Waszyngtonie 3). Tematyka nim objęta jest jednak o wiele szersza i sięga wstecz do wyborów prezydenckich z listopada 2000 r., nawiązuje też do najnowszych wydarzeń w Iraku, w tym wypadków okrutnego postępowania żołnierzy amerykańskich wobec tamtejszych jeńców i ludności cywilnej. Tezy filmu Moore’a postawione są jasno i dobitnie. Oto najważniejsze z nich: G. W. Bush wygrał wybory prezydenckie 2000 r. dzięki oszustwu, nie mając za sobą poparcia społeczeństwa, a rodzina Bushów i jej przyjaciele bogacą się na kontaktach z ekstremistami islamskimi, pozwalając im przejąć kontrolę nad dużą częścią gospodarki amerykańskiej. Film portretuje przy tym G. W. Busha jako osobę o słabym charakterze, mało inteligentną, zepsutą bogactwem rodziny oraz głuchą na wołania i potrzeby uboższych mas społeczeństwa. Jednym słowem: to, kogo Amerykanie nazywają “Loser” – urodzony przegrywacz. Nie mógłbym powiedzieć, że film wprost i nieustannie kłamie. Po pierwsze: Moore jednak naprawdę ma dużo racji. Po drugie: geniusz filmu polega właśnie na selektywnym dozowaniu prawdy w taki sposób, by mówić nam dokładnie tego, co chcemy usłyszeć, by pokazać nam właśnie tego, co chcemy zobaczyć. Daje nam alibi do niezadowolenia, do protestu. Na srebrnej tacy podaje nam winnego – kogoś, kogo tak łatwo można ukamienować za błędy i za niepowodzenia, jakich doznał świat w ciągu ostatnich czterech trudnych lat. Którym z kolei prezydentem jest G. W. Bush 4)? Ktoś mógłby się żachnąć – a co to za idiotyczne pytanie? Co to ma wspólnego z filmem “Fahrenheit 9/11” i z oceną postępowania samego prezydenta? Otóż jednak ma. Jak to mówią: diabeł tkwi w szczegółach. I tylko ktoś zwracający na nie baczną uwagę będzie mógł oddzielić te z argumentów Moore’a, które są słuszne i rzetelne, od tych, które są tylko manipulacją i graniem na rozbudzanych emocjach. Moore rozlicza G. W. Busha z jego postępowania. My zaś, z przekory i dla odmiany, rozliczmy teraz pokrótce film Moore’a z jego antybushowskiej argumentacji. Pułapki filmu - krok po kroku... Moore gra na emocjach już od pierwszych minut filmu, ukazując czarnoskórych deputowanych do Izby Reprezentantów protestujących w Senacie przeciw uznaniu G. W. Busha za prezydenta. Sytuacja zdaje się być prosta: mniejszości etniczne występują przeciw osobie, która nie reprezentuje ich słusznych interesów. Przypomnijmy tutaj, że partia G. W. Busha, Republikanie, opiera się przede wszystkim na elektoracie białym, zamożnym i konserwatywnym, stąd scenka ta jest dla Amerykanina szalenie wymowna. Ale o czym Moore nie powiedział? O tym, że to właśnie w tym rządzie najwyższe stanowiska sprawują czarnoskórzy: Colin Powell jako sekretarz stanu oraz Condoleezza Rice jako doradca ds. bezpieczeństwa narodowego. Nigdy wcześniej nie dano mniejszościom aż takiego udziału we władzy.  | |
Czy to prawda, że w 2000 r. na G. W. Busha głosowało mniej osób, niż na Alberta Gore’a? Krótka odpowiedź brzmi – nie, to nieprawda 5). Moore nie zadał sobie trudu wyjaśniania zawiłości systemu elektorskiego, ale w USA prezydenta wybiera się pośrednio. Głosowanie powszechne wyłania tylko elektorów, a dopiero ci głosują na konkretnych kandydatów na prezydenta. Większość elektorów wybrała zaś G. W. Busha. Na marginesie, nie jest to pierwsza taka sytuacja. W historii USA zdarzały się już takie wypadki, gdy osoba z mniejszą ilością głosów powszechnych pokonywała kontrkandydata w głosowaniu parlamentarnym lub elektorskim. Tak właśnie było w 1841 r. (J. Q. Adams), w 1876 r. (R. B. Heynes) oraz w 1892 (G. Cleveland). Moore ośmiesza niektórych członków ekipy rządzącej, bawiąc się w “ukrytą kamerę” i pokazując ich w krępujących sytuacjach. To prawda, że ślinienie grzebienia (wice sekretarz obrony P. Wolfowitz 6)) czy niby-zawodzenie-niby-śpiewanie okropnym fałszem (prokurator generalny J. Ashcroft 7)) to nie są najbardziej dostojne i wyrafinowane czynności, przy jakich można by się pokazać. Ale z rzetelną argumentacją nie ma to nic wspólnego. Historia zna wiele gaf jeszcze gorszego nawet typu, ale traktuje się je jako anegdoty, a nie jako dowody na brak zdolności przywódczych. Nawet premierowi Wielkiej Brytanii Winstonowi Churchillowi zdarzyło się raz prowadzić debatę z zaskoczonym prezydentem Rooseveltem będąc nagim 8). Słaby to argument o podważania jego miejsca w historii. A zresztą publiczne śpiewanie to dziś jeden z elementów kultury politycznej USA. Takie “występy” mieli na swym koncie m.in. demokraci Madeleine Albright 9) i John Kerry, czy choćby jeden z niewielu szanowanych przez Moore’a Republikanów, Colin Powell 10). Moore wyłazi wręcz ze skóry by udowodnić, że G. W. Bush jest prezydentem mało popularnym wśród Amerykanów – w czasie prezentowania zdjęć wzburzonego tłumu w czasie jego inauguracji w marcu 2001 r. stawia nawet tezę, że jest on najbardziej nielubianym prezydentem w historii USA. Cóż, ignorując już nawet sondaże dające prezydentowi w tym samym roku ponad 80% poparcia społecznego 11), to co np. z prezydentem J. A. Garfieldem, którego zastrzelono ledwie kilka miesięcy po inauguracji 12)? Pewnie zatęskniłby on za byciem obrzuconym jajkami. Zawsze to lepiej, niż dostać kulkę w serce. Zresztą, policzcie sobie ile to nasz jakże lubiany polski prezydent miał tego typu przygody z farbą czy jajkami. I nikt poważny nie traktował tego jako argumentu za podawaniem się do dymisji 13). Liczbowy hokus-pokus i arabskie sprzeczności Moore’a Reżyser lubi zaszokować widza, rzucając ciężkie liczby. Inna sprawa, na ile są one wiarygodne. Moją szczególną uwagę zwróciła scena, w której Moore rozmawia z ekspertem ekonomicznym o ilości saudyjskiego kapitału w USA. Ekspert podaje szokująco wysoką kwotę saudyjskich inwestycji w USA, po czym oblicza, że stanowi to do 7% majątku amerykańskiego. Wprost więc rzecz ujmując, Moore twierdzi, że Saudowie kontrolują niemal dziesiątą część Ameryki. Czy to prawda? Jak zwykle w przypadku statystyki – trochę tak, trochę nie. Pokazany w filmie ekspert oparł się w swych szacunkach na wartości akcji na giełdach, czyli po prostu spekulował. Dziś akcje warte są miliard, jutro ledwie połowę z tego. Dziś Arabowie mają w ręku gruby szmal, ale kto wie, może jutro przyjdzie krach i zostanie im garść miedziaków? Każdemu, kto naprawdę i nie od dziś interesuje się Stanami Zjednoczonymi, na pewno przypominają się lata osiemdziesiąte, gdy poprzednicy Moore’a, szukając sensacji i opierając się na powszechnej wtedy niechęci Amerykanów do kapitału wschodnioazjatyckiego, obliczyli w ile to lat Japończycy wykupią wszystkie amerykańskie firmy i sprowadzą byłych właścicieli do roli niewolniczej siły roboczej w ich własnym kraju. Data ta wypadała mniej więcej w okolicach roku 2000. No i co? No i nic. Przepowiednie nie spełniły się, bo oparte były na ekonomicznym czary-mary 14), a nie na realnych podstawach i prognozach. Podobnie jak robi to ekspert Moore’a, było to po prostu granie na emocjach przemawiającymi do wyobraźni liczbami. Gdyby Moore podszedł do sprawy na chłodno, musiałby wręcz cieszyć się z powodu obecności arabskiego kapitału w USA. Jego alarmujący ton to tymczasem jedna z bardzo wielu sprzeczności obecnych w filmie – Arabowie chcą nas gospodarczo zniszczyć! Arabowie pakują się do nas ze swoimi pieniędzmi! Ja odpowiadam: a niech się pakują, ich inwestycje to najlepszy gwarant pokoju. Nikt nie będzie piłował gałęzi, na której sam siedzi. Poza tym, doprawdy!, po raz pierwszy słyszę tezę, że brak kapitału jest lepszy dla ekonomii, niż jego napływ. Teraz saudyjskie pieniądze pomagają napędzać gospodarkę kraju, który okupuje Irak i Afganistan, nie mówiąc o wspieraniu Izraela. Ironia losu, prawda? Ale uderza ona w Arabów, nie Amerykanów. Jeszcze jedna z bardziej rzucających się w oczy sprzeczności – Moore krytykuje dyplomację G. W. Busha za jej nieskuteczność w szukaniu sojuszników do interwencji w Iraku. W obraźliwy sposób grając na stereotypach i niewiedzy, porównuje przy tym Kostarykańczyków do obdartych brudasów 15), a wszystkich Rumunów pakuje do tej samej szufladki, co wampira Drakulę. W innym jednak miejscu pokazuje zdjęcia byłego prezydenta George’a H. Busha, usilnie zabiegającego o przyjaźń w krajach arabskich i oskarża go o płaszczenie się przed obcymi. Ja odpowiadam – na tym właśnie polega skuteczna dyplomacja. Może i było to płaszczenie się, ale jak skuteczne! Bush senior popłaszczył się kilka dni ale na pierwszą wojnę z Irakiem ruszał na czele wielkiej koalicji obejmującej kontyngenty wielu państw arabskich, Francji, Niemiec, a nawet Rosji. Bush junior płaszczyć się już nie chciał, i na drugiej wojnie z Irakiem musiał się zadowolić Drakulami i latynoskimi obdartusami. Ale że Moore krytykuje obie te postawy, mamy dowód wręcz dobitny – robi to nie z troski o kraj, ale z osobistej do Bushów niechęci. Można i tak, ale co ma to wspólnego z rzetelnym dokumentem? Niestety niewiele. O relatywizmie i narodowej samoocenie Na osobny komentarz zasługuje przedstawienie sposobu pracy Kongresu, gdzie, jak się okazuje, niewielu z reprezentantów i z senatorów przeczytało przed uchwaleniem tzw. Ustawę patriotyczną (Patriotic Act), ograniczającą niektóre ze swobód obywatelskich w imię bezpieczeństwa publicznego. Ciekawym zjawiskiem jest to, że Amerykanie mają tendencje do uważania się za najbardziej nieszczęśliwy i uciskany naród na świecie. Osobiście spotkałem jakiegoś nawiedzonego, który zarzekał się, że jak tylko dostanie paszport, to pakuje walizki i ucieka z tego gniazda faszystów i tej jaskini złodziei do wesołej, szczęśliwej Gwatemali. Bon voyage, amigo. Ale dlaczego na każde zwolnione w USA miejsce milion Gwatemalczyków czeka, jak na zbawienie? Film Moore’a utrzymuje taki właśnie oskarżycielsko-alarmujący ton skargi uciskanego biedaka. Jednym z członków stowarzyszenia obywatelskiego w Fresno w Kalifornii był wywiadowca szeryfa? Roznosił z nimi ulotki i jadł ich ciasteczka? O, mój Boże! – woła Moore – Dyktatura władz federalnych widoczna, jak na dłoni! Obywatele, na barykady! Brońcie swego prawa jedzenia ciasteczek bez dzielenia się nimi z policjantami! No cóż, westchnijmy nad głupotą takiego radykalizmu, po czym oddajmy się smutnej zadumie nad względnością percepcji. W USA wszyscy uważają się za okradanych przez państwo, a podatki są tam przecież najniższe w całym rozwiniętym świecie 16). Wszyscy uważają się tam za uciskanych przez aparat urzędniczy, a jest on przecież, jak na tak potężne państwo, bardzo słabo rozwinięty. Jeśli ktoś, to przecież właśnie my, Polacy, wiemy coś o prawdziwej wszechobecności państwa – i nie mówię o półwieczu komunistycznego totalitaryzmu, ale o dniu dzisiejszym. To u nas oddaje się połowę swych dochodów urzędom skarbowym i jeszcze trochę dopłaca przez podatki pośrednie. To u nas byle ścięcie drzewka w ogrodzie wymaga pozwolenia z gminy, na które czeka się pół roku. A przecież nie znajdzie się nikt poważny, kto by twierdził, że nie jesteśmy demokratycznym państwem prawa... Jesteśmy. Ale poziom zadowolenia z niego to już rzecz subiektywna. O mglistym bagienku wokół tzw. Ustawy patriotycznej Ale wróćmy do tej nieszczęsnej Ustawy patriotycznej. Moore, jak widzimy w filmie, musi aż usiąść, by się dowiedzieć, że nie wszyscy legislatorzy czytają akty prawne przed ich uchwaleniem. Niejeden polski widz zgrzyta zębami i płacze wraz z reżyserem, a dłoń aż się sama zaciska w gniewną pięść. W USA panuje dyktatura! Otumanienie! Natychmiast obalić prezydenta! Zadumajmy się nad hipokryzją i porównajmy. Przeciętny Polak czyta pół książki rocznie. A wiecie, ile stron liczy polski Dziennik Ustaw z jednego roku? Ustawiony w stos, sięga na metr w górę. Doliczmy do tego Monitor Polski, dzienniki urzędowe ministerstw i jednostek samorządu terytorialnego... Wyjdzie jakieś piętnaście, dwadzieścia tysięcy stron – corocznie! I kto ma to wszystko przeczytać? Ty? Ja? A w Stanach przecież oprócz Kongresu każdy z pięćdziesięciu stanów ma swój własny parlament, płodzący akty prawne jeden za drugim. No i nie zapomnijmy, że USA to kraj o anglosaskim systemie prawnym, tam każde precedensowe orzeczenie sądu ma wiążącą moc prawną... Właśnie dlatego, jak każdy porządny parlament, także Kongres wyłania ze swego grona liczne, małe komisje, między które dzieli cząstki całej tej góry papieru. I to komisje analizują, sporządzają projekty, przedstawiają wnioski. Reszta zaś głosuje według tych zaleceń. Jeśli kogoś nie przekonałem, to niech osoba taka przejdzie się do uniwersyteckiej czytelni i poprosi o wymienione wyżej dzienniki urzędowe. Jeśli znajdzie się ktoś, kto przeczyta ze zrozumieniem i uwagą choć jedną trzecią z tych piętnastu tysięcy stron – przeproszę i pokornie wycofam się ze swego stanowiska. Ale ostrzegam! Przejrzenie samych tylko spisów treści samych tylko Dzienników Ustaw zajęło mi kilka godzin. Moore jest reżyserem, filmowcem, pisarzem. O pracy legislacyjnej wie tyle, co ja o kręceniu filmów. Nie przeszkadza mu to jednak w ferowaniu ocen i wytykaniu palcami – o, to są ci, którzy sprzedają nasz kraj! To ci, co nie czytają tego, nad czym głosują! No cóż, może i tak. Ale w takim razie zapewniam, że wszystkie parlamentarne kraje świata są dyktaturami, z Polską pośrodku i na czele tej grupy. Nie jestem i nigdy nie byłem wielbicielem G. W. Busha. To człowiek o sporej ilości wad, raczej przeciętnej inteligencji i słabej orientacji w sprawach międzynarodowych. Dlatego właśnie z uwagą i zadumą obejrzałem film “Fahrenheit 9/11”, przyznając mu dużo racji. Jednak martwi mnie całkowity brak krytycyzmu, z jakim przyjęto ten film w Europie, także w Polsce. I właśnie dlatego, powyższym esejem, staram się zwrócić uwagę widzowi i czytelnikowi, że prawda niemal nigdy nie jest kwestią widzenia w czerni i bieli. To problem trudnych decyzji i wyborów, których prawdziwą wartość trafnie ostatecznie ocenić przyjdzie dopiero naszym wnukom.
[1] John Edwards jest kandydatem Demokratów na wiceprezydenta. [2] Dla odróżnienia od George’a Herberta Busha ojca, przed nazwiskiem syna - obecnego prezydenta, dodawać będę inicjały jego dwóch imion: George Walker (G. W.). [3] W przeciwieństwie do Europejczyków, Amerykanie mają zwyczaj umieszczania w datach numeru miesiąca przed numerem dnia. Stąd właśnie 9/11 oznacza 11 września. [4] G. W. Bush jest czterdziestym trzecim prezydentem. “Insiderzy” prasy i polityki często mówią o nim tym właśnie numerkiem, by odróżnić go od ojca, G. H. Busha, czyli “Czterdziestego Pierwszego”. [5] Zgodnie z konstytucją USA, wygląd i treść karty wyborczej reguluje w każdym stanie osobna ustawa wydana przez parlament stanowy. Stąd w każdym stanie karty mogą wyglądać inaczej – czasem są na niej nazwiska elektorów i nazwy wystawiających ich partii, czasem zarówno elektorów jak i popieranych przez nich kandydatów na prezydenta, a czasem tylko prezydenckich kandydatów. Ale uwaga! Niezależnie od treści karty do głosowania, zgodnie z konstytucją USA (art. 2 ustęp 1 akapit 2) wyborca w wyborach powszechnych zawsze głosuje tylko i wyłącznie na elektora, a nie na prezydenta. Nawet jeśli więc na karcie są same tylko nazwiska kandydatów prezydenckich, jak np. na Florydzie, i wyborca zaznaczył nazwisko np. Gore’a, to mimo wszystko głosował nie na Gore’a, ale na elektora partii demokratycznej, który został wystawiony w tym okręgu i który obiecuje głosować na Gore’a w Kolegium Elektorów. Ale czy elektor zagłosuje na niego, na Busha, czy na Charlie Chaplina - pozostaje już tylko kwestią jego sumienia. Dlatego właśnie, gdy słyszymy w mediach stwierdzenie, że na Busha czy na Gore’a głosowało tyle to a tyle ludzi, to mamy do czynienia z popularnym skrótem myślowym. Pełne brzmienie ukrytej wiadomości to: tyle osób głosowało na elektorów obiecujących głosować na tego czy tamtego kandydata na prezydenta. [6] Paul Wolfowitz to wdzięczny obiekt ataków, jednak nie z tej strony, z której robi to Moore. Wolfowitz to coś więcej, niż plucie na grzebień, to jeden z radykalnych jastrzębi ekipy Reagana (1981-1989), optował za najostrzejszą z możliwych konfrontacją z ówczesnym blokiem wschodnim i ZSRR, nie wykluczając prewencyjnego ataku nuklearnego. Był jednym z największych zwolenników akcji uzbrajania afgańskich partyzantów walczących z radziecką interwencją w latach 1979-1989. [7] John Ashcroft, wydobyty przez G. W. Busha z politycznego niebytu, jest kojarzony z wpływowym skrzydłem prawicowych religijnych fundamentalistów protestanckich. [8] Miało to miejsce, gdy prezydent ze swą świtą wszedł bez pukania do pokoju Churchilla i zastał go w chwili, gdy ten drugi wybierał się pod prysznic. Roosevelt chciał wyjść, ale premier poprosił go o zostanie, mówiąc pół-żartem: “Nie mam przed panem nic do ukrycia!”. [9] Albright, ambasador przy ONZ i sekretarz stanu za prezydentury B. Clintona, zaśpiewała w czasie azjatyckiego szczytu państw ASEAN ironiczną parodię przeboju z filmu “Evita” pt. “Don’t cry for me Argentina”. [10] Śpiewał on, mając na sobie zabawny kostium, w czasie tegorocznego szczytu NATO w Turcji. Powell od dawna uważany jest za opozycjonistę wobec niektórych awanturniczych posunięć ekipy G. W. Busha, dlatego też odsunięto go od wielu kluczowych decyzji na korzyść Departamentu Obrony. [11] Tak wysokie poparcie było rezultatem poparcia pierwszych kroków ekipy prezydenta po zamachu i manifestacją jedności narodowej. Z samym prezydentem nie miało to aż tak wiele wspólnego – jednak, tym niemniej, poparcie było na poziomie właśnie 80%. [12] Prezydent Garfierld zmarł w wyniku odniesionych ran 19 września 1881. [13] Osobną pułapką jest dla polskiego widza tłumaczenie filmu, tradycyjnie już niespecjalnej jakości. Moore chce być zrozumiany przez każdego i dlatego stosuje bardzo prosty język. Mimo to, polscy tłumacze tradycyjnie postawili na swoim i w kilku miejscach (ja naliczyłem ich siedem) udało im się tak sformułować treść napisów, że zmieniały one sens wypowiedzi narratora. Nie są to jednak zmiany aż tak fundamentalne, dlatego pomijam tę kwestię w tekście. [14] Ówczesne teorie przewagi gospodarki japońskiej nad amerykańską wynikały z porównania cen nieruchomości w obu krajach. W szczytowym okresie zwyżek cen w Japonii w 1989 r. wyliczono, że grunty i powierzchnie biurowe samego tylko miasta Tokio warte są więcej, niż cała ziemia w USA. Wskaźniki te były jednak tylko wynikiem sztucznie rozkręconej spirali spekulacyjnej, załamanej już kilka lat później w groźnym krachu. [15] Przypomnijmy, że Kostaryka to jeden z lepiej rozwiniętych i najbardziej stabilny politycznie z krajów Ameryki Łacińskiej. Prawdą jest jednak także to, że kraj ten nie posiada własnych sił zbrojnych, jego wsparcie dla amerykańskiej interwencji w Iraku ma więc wymiar raczej moralny. [16] Licząc według proporcji podatków do PKB. Spośród 27 najbardziej rozwiniętych krajów, równie niskim poziomem podatków może pochwalić się tylko Japonia. Tytuł: Fahrenheit 9.11 Tytuł oryginalny: Fahrenheit 9/11 Reżyseria: Michael Moore Zdjęcia: Kirsten Johnson, William Rexer Scenariusz: Michael Moore Muzyka: Jeff Gibbs Data premiery: 23 lipca 2004 Czas projekcji: 110 min. Gatunek: dokumentalny |