– Wspaniale! – odezwał się Sirendor. – Siedzimy jak na strzelnicy! – Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza. – Nie ma obawy. Musi rozproszyć Płaszcz, zanim znowu coś rzuci. Ciekaw jestem tylko, czego on tu szuka. – Twarz Ilkara była napięta w pełnym skupieniu. Hirad rozejrzał się bacznie, zatrzymując wzrok na murach twierdzy. Kłębiące się chmury przyspieszyły nadejście wieczoru i okolica skąpana była w szarym półmroku. Zaczął padać niewielki deszcz. Wszystko wokół ucichło i setka oczu wpatrzona była w Kruków i ciało, które otaczali. Twierdza Taranspike zamarła i nawet zwycięscy żołnierze, wracający z pola, milkli, wkraczając na dziedziniec. Krucy zaczęli powoli rozchodzić się, poszerzając krąg. Ilkar stał osobno, nie spuszczając oka z odcinka muru, przy którym zniknął Xeteskianin. – Jak mógł nas nie trafić tamtym zaklęciem? – zastanowił się Talan, wskazując na kawałki drewna i rozsypane wszędzie ziarno. – Miał nas jak na dłoni. – Nie mógł – odpowiedział Ilkar. – Dlatego też… Xeteskianin pojawił się nagle przy zamkowym murze, z dłońmi opartymi o kamienie budowli. Palce poruszały się badawczo i w pewnej chwili część muru wsunęła się do środka i w lewo, odsłaniając ciemny korytarz. Mag wślizgnął się do środka i przejście natychmiast się zamknęło. Ilkar podbiegł do muru i zaczął dokładnie badać jego powierzchnię. Reszta drużyny otoczyła go w oczekiwaniu. – No, otwierajże! – ponaglił Hirad. Elf spojrzał na niego, nerwowo poruszając spiczastymi uszami. – Potrafisz to otworzyć? – zapytał Talan. Ilkar pokiwał głową. – Tak, ale muszę rzucić zaklęcie. Inaczej nie znajdę przycisków. Odwrócił się z powrotem do muru, a Krucy odsunęli się, by dać mu więcej miejsca. Ilkar zamknął oczy i wypowiedział krótką inkantację, jednocześnie poruszając palcami po kamiennej ścianie. Czuł, jak smugi many owijają się wokół jego dłoni. Jeden po drugim, palce odnajdywały punkty nacisku. – Mam – powiedział w końcu. Nie minęło nawet pół minuty. Bezimienny pokiwał głową. – Bardzo dobrze – powiedział. – Ty jednak – tu wskazał na Talana – zostajesz, żeby opatrzyć ranę, zaś ty – wycedził w stronę Richmonda – rozpocznij Czuwanie i zastanów się, co uczyniłeś. Na chwilę zapadła cisza. Talan rozważał sprzeciw, lecz strużka krwi na ramieniu i pobladła twarz wskazywały, że rana była dość poważna. Richmond podszedł do ciała Rasa, pociągając nosem i powstrzymując łzy cisnące się do błękitnych oczu. Pochylił się i ukląkł obok martwego Kruka, z dłońmi opartymi na wbitym w ziemię mieczu. Skłonił głowę i znieruchomiał; tylko długie, związane w kucyk blond włosy lekko poruszały się na wietrze. To właśnie on, Talan i Ras dołączyli do Kruków już jako zgrany i szanowany zespół cztery lata temu, po bitwie, w której oddział po raz pierwszy stracił dwóch członków. Bezimienny podszedł do Ilkara. – Ruszajmy – powiedział. – Tak jest – odpowiedział elf i pchnął. Kamienna ściana cofnęła się, otwierając przejście. – Pozostanie otwarte – powiedział Ilkar. – Xeteskianin musiał je zamknąć od środka. Na końcu ciemnego korytarza dostrzegli słabe, migoczące światło. Bezimienny wsunął się do środka, zaraz za nim weszli Hirad i Sirendor. Ilkar zamykał pochód. Nagle usłyszeli gwałtownie urwany okrzyk przerażenia i naglący głos, a zaraz potem szuranie butów. Bezimienny przyspieszył kroku. Korytarz skręcił ostro w prawo i Bezimienny ujrzał wnętrze niewielkiej sali. Po prawej stronie stało łóżko, po lewej stół. Tam też dostrzegł blask ognia, który przebijał z krótkiego korytarza. Przy wejściu do niego, oparty o stół leżał kilkudziesięcioletni mężczyzna, odziany w proste, niebieskie szaty. Z głębokiego rozcięcia na czole kapała krew. Mężczyzna, targany drgawkami, nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w szkarłatne krople na dłoniach i kałużę na podłodze. Bezimienny podszedł i klęknął obok. – Gdzie on jest? – zapytał. Cisza. Ranny wydawał się nie zdawać sobie nawet sprawy z obecności wojownika. – Mag w czarnej szacie. Dokąd poszedł? – Bogowie! – wykrzyknął Ilkar, przepychając się do leżącego. – Toż to zamkowy mag. Bezimienny skinął głową. Ilkar ujął twarz rannego w dłonie. Wszędzie była krew. Oczy strzelały na wszystkie strony niewidzącym spojrzeniem. – Seran, to ja, Ilkar. Słyszysz mnie? Wzrok leżącego na chwilę odzyskał jasność. – Seran, dokąd poszedł Xeteskianin? Chcemy go dostać. Mag pochylił głowę, jakby wskazując spojrzeniem wejście do korytarza. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko urwany syk. – Zaraz – zaczął Sirendor. – Czy ta ściana nie powinna… – Ruszajmy – przerwał mu Bezimienny. – Czekając, tracimy tylko czas. – Zgadza się – przytaknął Hirad. Ruszył przodem, prowadząc drużynę przez krótki korytarz do małej, pustej komnaty. W świetle płynącym z pokoju Serana dostrzegł kolejne drzwi. Otworzył je i ruszył dalej długim korytarzem. Z przodu dostrzegał migotliwy blask ognia. Obejrzał się za siebie. – Chodźmy! – powiedział i ruszył biegiem w stronę światła. Na końcu korytarza zobaczył płonące palenisko, wmurowane w przeciwległą ścianę. Wchodząc do komnaty, rozejrzał się szybko. Po prawej stronie, w odległości jakichś siedmiu metrów, ujrzał dwoje drzwi, a między nimi kolejne, zgaszone jednak, palenisko. Jedne z drzwi zamykały się właśnie. – Tam! – wskazał i popędził, nie czekając na towarzyszy. Ofiara znajdowała się już blisko. Podbiegł i szarpnął za drzwi. Zobaczył mały przedsionek, a za nim wielkie podwójne wrota z wyrytym znakiem herbowym. Ściany pomieszczenia pokryte były runicznymi napisami. Całość oświetlały metalowe czasze, wypełnione płonącymi węgielkami. Hirad nie zwracał na to wszystko uwagi. Jedno skrzydło wrót był lekko uchylone. Przez nie do przedsionka wpadała jasna poświata. Barbarzyńca uśmiechnął się. – Chodź do tatusia – wyszeptał i wskoczył przez szparę do środka.
– Hiradzie, zaczekaj! – krzyknął Sirendor, wpadając wraz z Ilkarem i Bezimiennym do większej sali. – Biegnij za tym kretynem, Sirendorze – rozkazał Bezimienny. – Chyba czas się rozejrzeć. Nad paleniskiem wisiała metalowa tarcza o średnicy około metra. Wyryto na niej łeb i pazury smoka. Szeroki pysk zionął ogniem, zaś szpony wyglądały, jakby gad coś chwytał. Poza tym w pokoju nie było innych ozdób. Bezimienny rzucił okiem w stronę wybiegającego Sirendora i zbliżył się do smoczego herbu. Nagle zatrzymał się i zmarszczył brwi. – Co się stało? – zapytał Ilkar. – Coś się tu nie zgadza. Albo fatalnie się mylę, albo tu powinny być kuchnie, a tam – wskazał dwoje drzwi obok paleniska – dziedziniec! – W takim razie musimy znajdować się pod nim – powiedział Ilkar. – Nie schodziliśmy w dół – pokręcił głową Bezimienny. – Co o tym sądzisz? Lecz elf już go nie słuchał. Jego uwagę przykuł herb nad paleniskiem. Twarz mu pobladła. – Ten symbol. Znam go – powiedział, podchodząc do ściany. – Co to takiego ? – To herb dragonitów. Słyszałeś o nich? – Jakieś plotki. – Bezimienny wzruszył ramionami. – Co z tego? – I mówisz, że powinniśmy znajdować się teraz na dziedzińcu? – Tak sądzę, ale… Ilkar przełknął ślinę. – Bogowie! Obyśmy nie uczynili tego, o czym myślę.
Najpierw to rozmiar komnaty i gorące powietrze, które ją wypełniało, spowodowały, że Hirad zwolnił kroku. Potem poczuł ostry, wszechobecny zapach drewna i oleju. W końcu para olbrzymich oczu, wpatrujących się prosto w niego z przeciwległego końca komnaty, sprawiła, że zastygł w całkowitym bezruchu.
– Na bogów, Hiradzie, uspokój się! – Sirendor otworzył drzwi na prawo od paleniska i wbiegł do przedsionka. Popatrzył na wielkie, ozdobione herbem wrota. Nagle tuż przed nim pojawił się mag w ciemnym płaszczu. Sirendor odskoczył i uniósł miecz, zdając sobie sprawę, że nagłe pojawienie się przeciwnika to wynik rozproszenia zaklęcia. Całkiem przystojna, trzydziestokilkuletnia twarz maga, ukryta pod potarganą kępą włosów i krótką brodą, była blada z przerażenia. Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie. – Proszę cię – wyszeptał. – Jego nie mogłem zatrzymać, ale ciebie mogę. – Jesteś winny śmierci jednego z Kruków… – I, uwierz mi, nie chcę, by zginął kolejny. Barbarzyńca… – Gdzie on jest?! – krzyknął Sirendor. – Nie podnoś głosu. Twój przyjaciel ma kłopoty – powiedział mag. W kołnierzu jego płaszcza coś się poruszyło i Kruk przez chwilę widział wyglądający stamtąd koci pysk. – Jesteś Sirendor, prawda? Sirendor Larn? Wojownik skinął głową. Mag ciągnął dalej. – Ja jestem Denser. Wiem, co teraz czujesz, ale możemy pomóc sobie nawzajem, a wierz mi, twój przyjaciel potrzebuje pomocy. – Co mu grozi? – Sirendor ściszył głos. Z nieokreślonego powodu zachowanie maga zaniepokoiło go. Xeteskianin powinien już nie żyć, a jednak wydawał się obawiać czegoś innego niż śmierć z ręki Kruka. – To coś bardzo, bardzo poważnego. Sam zobacz. – Denser położył palec na ustach i skinął do Sirendora, by się zbliżył. Wojownik podszedł bliżej, nie spuszczając oka z maga ani z dużej wypukłości w kołnierzu jego płaszcza. Zajrzał przez uchylone drzwi. – O, Bogowie. – Ruszył do środka, lecz dłoń maga zacisnęła się na jego barku. Odwrócił się szybko. – Zabieraj łapę! Natychmiast! Mag posłusznie cofnął rękę. – Tak mu nie pomożesz – powiedział. – To co możemy zrobić? – syknął Sirendor. – Nie jestem pewien – wzruszył ramionami mag. – Być może mógłbym coś zrobić. Zawołaj swoich przyjaciół. Nic tam nie znajdą, a tu mogą się przydać. Sirendor zrobił kilka kroków w stronę drzwi i zatrzymał się. – Nie zrób nic głupiego, czarodzieju, jasne? Jeżeli przez ciebie coś mu się stanie… Denser skwapliwie pokiwał głową. – Zaczekam – powiedział. – Zrób tak. Sirendor wybiegł z komnaty, nie zdając sobie sprawy, że miał potwierdzić najgorsze obawy Ilkara.
Hirad chciał uciekać, ale zdał sobie sprawę, że stoi już na środku wielkiej sali. Poza tym drżące ze strachu kolana i tak odmówiłyby mu posłuszeństwa. Stał więc tylko i patrzył. Głowa smoka spoczywała na opazurzonych przednich łapach i Hirad nagle zdał sobie sprawę, że od dolnej szczęki do szczytu była prawie tak duża jak on sam. Sama paszcza mierzyła dobry metr, cały pysk jakieś półtora. Oczy, które na niego patrzyły, były osadzone blisko siebie, otoczone rogowymi kołnierzami; stalowobłękitne, ze źrenicami przypominającymi czarne szparki. Kościany grzebień, który zaczynał się na czubku głowy, biegł w dół na grzbiet. Z tyłu Hirad widział olbrzymią, połyskującą masę smoczego cielska. Smok wolno rozłożył skrzydła i rozmiar komnaty przestał być zagadką. Wyrastające tuż nad przednimi łapami, musiały mieć ponad dziesięć metrów każde. Wykorzystując je do utrzymania równowagi, smok podniósł łeb z podłogi i wyprostował się. Mimo iż szyję miał lekko przekrzywioną, by móc obserwować Hirada, sięgał wzrostem dwudziestu metrów. Zwinięty z lewej strony ogon, nawet na samym końcu był grubszy niż ciało mężczyzny. Rozciągnięty smok musiał mieć co najmniej czterdzieści metrów długości, lecz teraz opierał się na masywnych tylnych łapach, każdej uzbrojonej w cztery pazury, większe od głowy Hirada. Na dodatek był cały złoty, od łap do pyska. Skóra błyszczała, odbijając światło płomieni na ścianach. Hirad słyszał powolny, głęboki oddech. Smok otworzył paszczę, odsłaniając długie rzędy kłów. Ślina kapnęła na podłogę i natychmiast wyparowała. Potwór uniósł przednią łapę, wyciągając zakrzywiony pazur. Hirad mimowolnie cofnął się. Przełknął ślinę, czując jak pot oblewa mu plecy. Drżał jak osika. – O, kurwa – wykrztusił. Barbarzyńca zawsze wierzył, że umrze z mieczem w dłoni. Jednak w sekundę przed tym jak olbrzymi pazur miał rozszarpać go na strzępy, wydawało się to bezsensownym, wręcz śmiesznym gestem. Miejsce zrodzonego z przerażenia gniewu zajął spokój i wojownik wsunął broń do pochwy. Podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy bestii. Cios nie nadszedł. Zamiast tego smok cofnął łapę i pochylił olbrzymi pysk w dół i do przodu, zatrzymując się ledwie trzy kroki przed Hiradem. Wojownik poczuł na twarzy gorący, kwaśny oddech. – To ciekawe – odezwał się smok głosem, który wstrząsnął całym ciałem Kruka. Kolana Hirada w końcu poddały się i wojownik opadł na wyłożoną płytami posadzkę. Poruszał otwartymi szeroko ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. – Teraz – powiedział smok – porozmawiamy o kilku sprawach. |