nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Dziecko Nocy
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Wiatr zniszczył las, wyrwał z ziemi korzenie drzew i z potworną siłą połamał gałęzie. Pnie młodych drzewek latały po Thornewood niczym patyki, niszcząc wszystko na swojej drodze i wyrzucając w górę mordercze drzazgi, by wirowały w wichurze.
Thraun kulił się tuż przy ziemi pod osłoną poskręcanego, rozdwojonego pnia dębu, rozglądając się wokół, a jego myśli gnały jak szalone. Latające drzazgi nie były w stanie go oślepić czy poranić, a pnie nie dały rady połamać mu kości, jedynie mogły go uwięzić. Reszta stada nie miała tyle szczęścia. Kiedy wiatr uderzył bez ostrzeżenia w spokojny dzień, gdy słońce zaczęło tracić swoją moc, połowa jamy została zniszczona, zanim rozległo się ostrzeżenie.
To, co stado uznawało za swoje schronienie, okazało się śmiertelną pułapką. Jama została wykopana pod korzeniami gęstego zagajnika silnych sosen, lecz wiatr porwał drzewa niczym liście, kiedy robi się zimno. Ciężkie konary przebiły się przez osłabione sklepienie, miażdżąc i raniąc wiele wilków.
Śpiący z dala od miejsca katastrofy Thraun obudził się, zawył ostrzegawczo i przedarł się przez chmarę uciekających wilków, by obejrzeć szkody oraz pomóc zasypanym i rannym. Ale niewiele mógł zrobić. Krew wsiąkała w ziemię, kości wystawały ze skóry i futra, a z tych kilku wilków, które się jeszcze ruszały, żaden nie przeżyje – ich ciała leżały przysypane masą ziemi i gałęzi.
Wiatr zasypywał jamę i Thraun musiał uciekać na zewnątrz. Tam było tylko nieco lepiej. W ocalałych uderzyła chmura drzazg, kalecząc lub oślepiając większość z nich. Ci, którzy nie zdążyli ukryć się przed wiatrem, zostali po prostu zdmuchnięci. Jeden z wilków zawisł tak wysoko w sieci gałęzi, że żadne zwierzę nie zdołałoby tam doskoczyć. Jego oczy mętniały w miarę, jak wraz z krwią wyciekało z niego życie.
Thraun wyraził wyciem swój smutek i skulił się jeszcze mocniej, by pomyśleć, jak ocalić swoje przetrzebione, spanikowane stado. Rozejrzał się wokoło, popatrzył na samice osłaniające te nieliczne szczenięta, którym udało się przeżyć, i kilku wilków wojowników, wszystkie spoglądały na niego z nadzieją na pomoc.
Thraun posmakował kłębiącego się wokół nich wiatru, a kiedy poczuł jego złą moc, wiedział, że muszą się ruszyć. Wiatr zdawał się wiać zewsząd, wył w uszach, wyrywał las z korzeniami. Thraun nie słyszał niczego poza tą furią i wiedział, że wicher śledzi ich niczym ofiary. Było tylko jedno takie miejsce, gdzie mieli szansę przetrwać, póki wiatr nie ucichnie. Stroma skała, gdzie stado spotykało się przed wyruszeniem na łowy, zapewni im ochronę.
Lecz było to ponad dwieście kroków stąd. Dystans wręcz niemożliwie długi, kiedy wiatr ryczy i pluje wściekłością, rzadko kiedy cichnąc. Thraun znów zaczął węszyć. Zbliżał się kolejny moment wyciszenia.
Czekał z napiętymi mięśniami i bijącym sercem. Teraz. Huragan nieco przycichł. Thraun podskoczył do kryjących się matek i złapał jedno ze szczeniąt za fałdę na karku, po czym przez zaciśnięte zęby wywarczał ostrzeżenie, by reszta pozostała, i popędził w stronę skały.
Droga była dokładnie tak trudna, jak to sobie wyobrażał. Ścieżki, które znał, i znaki, którymi się kierował, zniknęły. Cały las zmienił się niemal nie do poznania. Tam, gdzie mógł dostrzec niebo, kłębiące się ciemne chmury przesuwały się przed jego oczami niczym rzeka w czasie powodzi.
Czubki drzew zostały odarte z kory, połamane albo w ogóle przestały istnieć. Drzazgi leżały na poszyciu grubą warstwą, czekając, aż kolejny powiew uniesie je w górę. Nic nie było takie, jakie być powinno, i tylko wrodzony zmysł kierunku Thrauna, wzmocniony potrzebą znalezienia nowej drogi, sprawił, że w ogóle tam dotarł.
Względy spokój pod osłoną skały był niczym przejście z nocy w dzień. Wiatr wył wokół smucącą serce żałobną pieśń. Thraun położył szczeniaka, trącił nosem jego drżące ciało i polizał go po pyszczku. Jego warkot był ciepły i uspokajający.
Zostań. Powrócę.
I tak też zrobił. Pięć razy. Cztery razy ze szczeniakami i raz z resztą watahy.
Wreszcie mógł odpocząć, podczas gdy wiatr nadal szalał na ruinach Thornewood. Spoglądał na czterech swoich dorosłych towarzyszy, dwie samice oraz pięć szczeniąt, z których żadne nie żyło dłużej niż dwie pory roku. Oto żałosne resztki watahy liczącej ponad czterdzieści sztuk. Lecz ocalił to, co mógł, i zacznie wszystko od nowa. Najpierw jednak jest czas na opłakiwanie zmarłych.
Uniósł łeb i zawył w niebo.
• • •
Erienne i Lyanna były teraz same w pokoju w tym niezwykłym budynku, który był domem Al-Drechar. Leżał między szemrzącym strumieniem i gęstym palmowym lasem, od frontu stanowił zadziwiające połączenie drewna i łupka. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozsypać, i pewnie o to chodziło, za to elegancja wewnątrz aż zapierała dech w piersiach.
Erienne miała czas tylko pobieżnie zapoznać się z tym miejscem. Reszta będzie musiała poczekać. Teraz tuliła w ramionach płaczącą córeczkę i zastanawiała się, jak wyciągnąć ją z tego ślicznego pokoju, który był udekorowany tak, że na pewno spodobałby się jej, gdyby tylko przestała płakać i rozejrzała się wokół.
Tak naprawdę Al-Drechar przestraszyły również ją samą, były takie wysokie i godne w swych jasnych, łopoczących na wietrze szatach, a każdy skrawek ciała promieniował dumą. Ren’erei zareagowała najszybciej – zabrała Lyannę, która stała w miejscu jak wryta, i wbiegła z nią do środka domu. Erienne złapała lalkę dziewczynki i wzruszyła przepraszająco ramionami w stronę zakłopotanych Al-Drechar, po czym pobiegła za Ren’erei do pokoju, gdzie teraz siedziały razem z Lyanną.
Na ścianach o barwie łagodnej żółci namalowano machające łapkami misie i grupki bawiących się zajączków. Półki oświetlały trzy osłonięte lampy, poza miękkim łóżkiem i niskim drewnianym biurkiem był tu dopasowany do wzrostu dziecka fotel i sofa. Wszystko stało na grubych dywanach chroniących stopy przed chłodem drewnianej podłogi. Świece wypełniały powietrze świeżym zapachem lasu.
Lyanna nie zwracała na to uwagi, jej pochlipywanie dopiero zaczynało słabnąć, choć ciało wciąż jeszcze drżało.
– Ciii, malutka, mama tu jest. Nikt cię nie skrzywdzi – szeptała Erienne, przysuwając usta do czoła dziecka. – Tak, uspokój się. Ciii.
– Czy duchy już sobie poszły, mamusiu? – wymamrotała wtulona w jej pierś dziewczynka.
– Kochanie, to nie duchy, to twoi przyjaciele.
– Nie! – Lyanna znowu się rozpłakała. – To nie staruszki, to duchy!
Czarodziejka rozumiała ją. Wiedziała, że elfy noszą luźne, lekkie szaty, które najlepiej sprawdzają się w wilgotnym gorącu. Wiedziała też, że tradycyjnie zapuszczają długie włosy jako oznakę godności, a mięśnie i tłuszcz znikają z ich ciał, zanim całkiem zniedołężnieją, przez co wyglądają jak szkielety. Ale te elfy były wyjątkowo stare. Przypominały postacie z dziecięcego koszmaru, a Lyanna miała ich ostatnio zdecydowanie więcej, niż na to zasługiwała.
– Będę z tobą – powiedziała matka. – Nic ci się nie stanie. Dzielna dziewczynka. Moja dzielna dziewczynka.
Gładziła jej włosy, aż Lyanna oderwała się od matki i popatrzyła na nią. Na jej zaczerwienionej twarzy widniały ślady łez. Erienne uśmiechnęła się.
– Spójrz tylko na siebie! – złajała ją łagodnie i starła łzy z twarzy Lyanny. – Nie bój się. Nadal się boisz?
Dziewczynka pokręciła głową.
– Trochę. Nie zostawiaj mnie, mamusiu.
– Nigdy cię nie zostawię, kochanie. Chcesz dzisiaj spać ze mną czy tutaj?
Lyanna po raz pierwszy rozejrzała się po nowym miejscu i na jej smutnej twarzy pojawił się uśmiech.
– Jak tu ładnie.
– Jeśli chcesz, ten pokój będzie należał do ciebie.
– A gdzie jest twój?
– Postaram się, żeby był obok, bym mogła cię słyszeć. Dobrze?
Lyanna kiwnęła głową. Rozległo się pukanie i Ren’erei wsunęła głowę przez drzwi.
– Jak się czujecie?
– Wejdź – odparła Erienne. – Dziękuję, znacznie lepiej.
Ren’erei przebrała się w luźne płócienne spodnie i wełnianą koszulę, przypominając w ten sposób Erienne, że obie z Lyanną wciąż mają na sobie brud i pot z całego dnia.
– To dobrze – rzekła, nie podchodząc zbyt blisko. – One bardzo chcą cię poznać. Nie zrozumiały twojej reakcji.
Erienne popatrzyła na Ren’erei, marszcząc czoło.
– Zatem sądzę, że ostatnio nie miały zbyt wiele do czynienia z dziećmi. Mam nadzieję, że wyjaśniłaś im wszystko.
– Tak jak potrafiłam najlepiej – potwierdziła Ren’erei i uśmiechnęła się. – Przebrały się w bardziej oficjalne szaty.
Odwróciła się ku drzwiom.
– Kiedy będziecie gotowe, po prostu wyjdźcie. Zaczekam.
– Podziękuj im za to, że nie weszły do naszych umysłów. To było bardzo delikatne.
– Może one nie rozumieją dzieci, ale nie są pozbawione sumienia. Nie pozwól, abyś z powodu ich wyglądu zapomniała, kim są.
Cicho zamknęła za sobą drzwi.
• • •
– Gdyby istniał jakiś inny sposób, wybrałbym go – powiedział Bezimienny. Stał na progu domu. Było popołudnie. Na ulicy czekał zdenerwowany Denser, jego nastrój udzielił się gniadej kobyłce, która grzebała kopytem, nie mogąc spokojnie ustać w miejscu.
– Wyjaśniłeś mi to całkiem wyraźnie – przerwała Diera z twarzą czerwoną od łez. Włosy zawiązała pospiesznie w kucyk, który spadał na jedno ramię. Jonas został w domu. Nie chciała, aby oglądał ich rozstanie.
– Diero, to nie tak. Pomyśl, jak ja bym się czuł, gdyby chodziło o ciebie i Jonasa. Oczekiwałbym po nich tego samego.
– Och, rozumiem, to ten wasz przeklęty honor i kodeks. A co z obietnicami, które mi złożyłeś? – wysyczała, nie chcąc, aby Denser ją usłyszał.
Nie miał na to odpowiedzi. Łamał słowo i ta świadomość dręczyła go. Z początku wydawało mu się, że zrozumiała go. Kochali się namiętnie i delikatnie. Zatracił się w niej, chciał, aby to się nigdy nie skończyło. Jednak kiedy później leżał obok niej, pieszcząc dłonią jej pierś, łzy ostrzegły go, że to nie będzie łatwe pożegnanie. Ich krzyki obudziły Jonasa, to jego płacz przerwał kłótnię i doprowadził do tej zimnej wymiany zdań.
– Nie mogę prosić o przebaczenie za to, co robię, i nie mogę też za to przepraszać – rzekł Bezimienny, wyciągając dłoń. – Nie mógłbym odmówić mu, tak samo jak on nie odmówiłby mnie, gdybyś ty zniknęła.
– Nawet nie rozważałeś możliwości odmowy, prawda? – Bezimienny pokręcił głową. – Nawet nie pomyślałeś o tym, co zostawiasz, wyruszając z zamiarem odbudowania Kruków. – To ostatnie słowo wypluła, jakby pozostawiło w jej ustach zły smak.
– Ponieważ oni… jesteśmy najlepsi. Razem mamy największe szanse odnaleźć Erienne z Lyanną i powrócić bez żadnych strat. Nie robię tego dla pieniędzy, Diero. Wiesz, że zawdzięczam Denserowi życie.
– A jak sądzisz, co jesteś winien mnie i Jonasowi? Nic? – Wyraz jej twarzy nieco złagodniał. – Wiem, dlaczego wyjeżdżasz. I właśnie za to cię kocham. Lecz nie spytałeś mnie, Sol. Wygląda na to, że moje zdanie się nie liczy. Obiecałeś mnie i Jonasowi, że nigdy od nas nie odejdziesz, a jednak robisz to. Myśl, że możesz już nigdy nie wrócić, łamie mi serce.
Zajrzała mu głęboko w oczy.
– Teraz to my jesteśmy twoim życiem.
– Co chcesz, abym zrobił? – zapytał.
– Niezależnie od tego, co czuję, rozumiem cię. I tak bym cię puściła. Mogę jedynie pocieszać się myślą, że jeśli kiedykolwiek będę miała kłopoty, Krucy mi pomogą. Lecz chciałabym też, abyś zanim cokolwiek zrobisz, pomyślał o mnie i Jonasie. Kochamy cię, Sol, i chcemy, byś do nas wrócił.
Podeszła i mocno go objęła, a on ku swemu zaskoczeniu poczuł spływające po własnych policzkach łzy. Przycisnął ją mocno, przesuwając ręce w górę i w dół jej pleców.
– Wrócę – obiecał. – Uwierz mi, zanim zrobię cokolwiek ważnego, myślę wcześniej o was. Twoje zdanie zawsze się liczy. Po prostu nigdy nie musiałem dokonywać wyboru, na który mogłabyś mieć wpływ.
Diera położyła mu palec na ustach, a potem go pocałowała.
– Nie zepsuj tego teraz. Po prostu jedź.
Puścił ją i wsiadł na konia, kierując go na północ, w stronę Julatsy. Kiedy ruszył wraz z trzymającym się blisko niego Denserem, modlił się do bogów, aby mógł ich jeszcze kiedyś zobaczyć.
• • •
Vuldaroq zajął miejsce na środku długiego stołu. Po jego bokach zasiadało po czterech ludzi i elfów, tworzących Dordovańską Radę.
Przed nimi stał wysoki, dumnie wyprostowany mężczyzna otoczony półkolem piętnastu gwardzistów kolegium. W niewielkiej sali panował chłód, lecz nie z powodu lodowatego wiatru, który hulał na zewnątrz. To była aura promieniująca z mężczyzny i odraza, jaką do niego czuli. Ten najbardziej znienawidzony przez wszystkich magów człowiek stał na świętej ziemi Dordover, odrzucony do tyłu kaptur odsłaniał zniekształconą twarz i czarny tatuaż na szyi będący symbolem jego bluźnierczej wiary.
Jego przybycie do bram kolegium wywołało gwałtowne poruszenie, którego efektem było to zorganizowane naprędce spotkanie. Odraza wobec niego została przynajmniej chwilowo zastąpiona pragnieniem dowiedzenia się, co go tutaj sprowadziło.
– Podejmujesz niewyobrażalne ryzyko, Selik – powiedział Vuldaroq. – Dziwię się, że jeszcze cię nie zabito.
– Na twoje szczęście tak się nie stało – odrzekł gość przy wtórze kpiących parsknięć członków Rady. Mówił powoli i niewyraźnie, był to rezultat strasznych ran twarzy.
Vuldaroq przyjrzał się obliczu Selika i z trudem powstrzymał uśmiech satysfakcji. Lewa część twarzy mężczyzny wyglądała jak maźnięta niedbałym ruchem pędzla na mokrym obrazie. Łysa brew opadała ostro w dół, niewidzące oko było mlecznobiałe i nieruchome. Policzek i usta, rozerwane wielkimi pazurami, sprawiały wrażenie, że Selik ciągle się uśmiecha. To odczucie potęgował jeszcze brak zębów w opadających w dół ustach.
A wszystko to było efektem zaklęcia rzuconego przez dordovańskiego maga. Sądzono, że ciśnięty przez Erienne Lodowaty-Podmuch zabił drugiego po kapitanie Traversie przywódcę Łowców Czarownic, lecz Selik jakoś to przeżył, tak samo jak wyszedł z pożaru, który wzniecili Krucy w zamku Czarnych Skrzydeł. W pożarze zginęli inni członkowie zakonu. Pomniejsi, lecz nie mniej fanatyczni.
– Nigdy nie wyobrażałem sobie, że widok ciebie żywego uszczęśliwi któregokolwiek maga z Dordover – powiedział Starszy Sekretarz Berian, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym uśmiechu.
– Zatem wyobraź to sobie teraz – rzekł Selik. – Ponieważ, czy wam się to podoba, czy nie, szukamy tego samego.
– Doprawdy? – Vuldaroq uniósł brwi. – Ciekawe, jak doszedłeś do tego wniosku.
Wzdłuż stołu przeleciał śmiech. Selik potrząsnął głową.
– Popatrzcie na siebie, siedzicie tu tak zadowoleni z siebie, że aż chce mi się rzygać. Wydaje się wam, że nikt nie wie, czego szukacie, lecz ja wiem, iż straciliście wielki skarb i chcecie go odzyskać. Jestem jedyną osobą, która naprawdę może wam pomóc. I pomogę, gdyż w tej sprawie jesteśmy zgodni. Ta magia nie może się rozwijać, bo wszystkich nas zniszczy. Znam kierunek ich podróży i znam przynajmniej jednego z tych, którzy im pomagają.
Zamilkł, przyglądając się twarzom zgromadzonych. Vuldaroq niemal czuł smak ciszy, którą wywołały te słowa.
– Teraz was zainteresowałem, nieprawdaż? Czarne Skrzydła widzą wszystko, i zawsze tak będzie. Pamiętajcie o tym, potężna Rado Dordover. Jak już pewnie wiecie, Al-Drechar nie są żadnym mitem, po prostu nie mamy pojęcia, gdzie ich znaleźć. Lecz jeśli zaczniemy działać razem, wierzcie mi, dowiemy się.
– Twoja bezczelność musi być równie wielka jak twoja ślepota, skoro choć przez chwilę sądziłeś, że zdecydujemy się połączyć nasze siły z Czarnymi Skrzydłami! – Twarz Beriana była wykrzywiona i czerwona z gniewu. – Czyś ty postradał resztki rozumu?!
Selik wzruszył ramionami i na jego okaleczonej twarzy pojawił się groteskowy grymas.
– Zatem zabijcie mnie i nigdy nie dowiecie się tego, co ja wiem. Problem polega na tym, że nie macie czasu, by ryzykować, że po mej śmierci moje słowa okażą się prawdą, zgadza się? Wieczorami w tawernach Dordover wasi magowie nie zawsze są tak dyskretni, jak byście chcieli. Do naszych uszu dotarło wiele wiadomości, i to interesujących. Naprawdę bardzo interesujących.
– Ale ty nie przybyłeś tu, by pokazać nam swój altruizm, prawda, Selik? – zapytał Vuldaroq. – Chcesz czegoś w zamian. Czego?
– Ach. Nie zawsze masz w głowie tak dużo tłuszczu, jak można by sądzić po twoim wyglądzie. To proste. Chcecie odzyskać dziewczynkę, aby ją wyszkolić, mieć pod kontrolą albo zabić, jak wam będzie najbardziej pasowało. Możecie ją zatrzymać, pomogę wam ją odszukać. W zamian pragnę tej wiedźmy, która zrobiła to z moją twarzą. – Wskazał na straszliwe blizny. – Dajcie mi Erienne Malanvai.
Kiedy wybuchła burza protestów, Vuldaroq pozwolił sobie na cichy chichot.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

46
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.