nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Dziecko Nocy
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Denser usiadł przy kominku w gabinecie w Wieży Dordover. Jesienny wiatr tłukł się o szyby, liście przemykały po szarym niebie, lecz zimno na zewnątrz było niczym w porównaniu z chłodem panującym w sercu xeteskiańskiego Ciemnego Maga.
Już w chwili, kiedy przybył konny posłaniec z Dordover, by prosić go o stawienie się w kolegium, wiedział, że sprawa jest poważna. Ucisk w żołądku i ból w sercu zmieniły się w zimny gniew, gdy okazało się, iż uzgodnienie, że należy po niego posłać, zajęło im aż sześć tygodni.
Z początku poczuł się rozczarowany, że Erienne nie próbowała porozumieć się z nim za pomocą Połączenia, lecz tygodnie przerw w ich kontaktach nie były niczym dziwnym, teraz – uświadomił sobie ponuro – sama odległość może powstrzymywać ją od takich prób.
Nim spojrzał na Vuldaroqa, złożył list i upuścił go na kolana. Gruby Pan na Wieży, odziany w granatowe szaty zebrane białą szarfą, spływał potem po wysiłku, jaki kosztowało go towarzyszenie Denserowi do pokojów Erienne. Teraz poruszył się niespokojnie pod spojrzeniem Ciemnego Maga.
– Sześć tygodni. Coście, do diabła, robili przez ten czas?
Vuldaroq osuszył chusteczką czoło i łysą czaszkę.
– Szukaliśmy. Próbowaliśmy je odnaleźć. Zresztą wciąż próbujemy.
– Mimo naszego obecnego rozstania to moja żona i dziecko. Nie miałeś prawa ukrywać przede mną faktu ich zniknięcia nawet przez jeden dzień.
Denser objął spojrzeniem gabinet, sterty spiętych papierów, ułożonych starannie na półkach książek i pergaminów, lampy i świece o przyciętych knotach, pluszowego króliczka siedzącego na grubej poduszce. To było zupełnie niepodobne do Erienne, która uwielbiała podczas pracy bałagan. A więc nie zniknęła wbrew swojej woli, to pewne. Posprzątała tu i zamierzała przez długi czas nie wracać. Może nawet nigdy.
– To nie jest takie proste – rzekł ostrożnie Vuldaroq. – Są pewne procedury…
Denser zerwał się z krzesła, stając oko w oko z Panem na Wieży.
– Nawet nie próbuj wciskać mi takich bzdur – wychrypiał. – Ta przeklęta duma i gierki waszej Rady opóźniły poszukiwania mojej żony i córki o sześć cholernych tygodni. W tej chwili mogą być absolutnie wszędzie. Jakie są rezultaty waszych działań?
Denser widział, jak na czerwonej, nalanej twarzy Vuldaroqa pojawiają się kropelki potu.
– Mamy tylko niejasne wskazówki. Podobno gdzieś je widziano. Ale to nic pewnego.
– Sześć tygodni zajęło wam dowiedzenie się, że to „nic pewnego”?! Całej znaczącej potędze Dordover? – Denser przerwał, widząc jak wzrok Vuldaroqa ucieka gdzieś w bok. Uśmiechnął się i nieco cofnął, jego palce zaczęły bezmyślnie bawić się stertą papierów. – Naprawdę was zaskoczyła, co? Wszystkich.
Roześmiał się krótko.
– Nigdy nie spodziewaliście się, że może wyjechać, prawda?
Vuldaroq nic nie odpowiedział. Denser pokiwał głową.
– Cóż zatem zrobiliście? Wysłaliście magów i żołnierzy do Lystern? Koriny? Blackthorne? Może nawet do Xetesku. A potem co? Przeczesywaliście miejscowe lasy, wysłaliście wiadomości do Gyernath i Jaden?
– Teren poszukiwań jest bardzo duży – powiedział ostrożnie Vuldaroq.
– I przy całej waszej ogromnej wiedzy nikt z was nie miał dość rozumu, by domyślić się, w którą stronę mogła się udać, prawda? – Denser prychnął i postukał się w głowę, bawiąc się przez chwilę zmieszaniem Vuldaroqa. – Nie mieliście żadnego przeczucia. Dlatego posłaliście po mnie, kogoś, kto może wiedzieć. Lecz zrobiliście to za późno, o wiele za późno. Czemu, Vuldaroq?
Dordovańczyk otarł chusteczką twarz i ręce, po czym schował ją do kieszeni.
– Mimo twoich związków z Erienne i Lyanną, obie znajdują się pod opieką Dordover – powiedział. – Mamy swój wizerunek, o który musimy dbać, procedury, których musimy się trzymać. Chcieliśmy, by wróciły do nas bez… zamieszania. – Rozłożył ręce i próbował się uśmiechnąć.
Denser pokręcił głową i zrobił krok do przodu. Vuldaroq próbował się cofnąć, ale stojące za nim krzesło podcięło mu nogi, więc usiadł gwałtownie, a twarz na nowo mu się zaróżowiła.
– Sądzisz, że w to uwierzę? Otaczanie tajemnicą sprawy zaginięcia Lyanny nie ma nic wspólnego z chęcią uniknięcia publicznego wstydu. Nie, w tym jest coś więcej. Chcieliście sprowadzić ją z powrotem do kolegium, zanim dowiem się, że zniknęła, prawda? – Denser pochylił się nad ociekającą potem twarzą, czując, jak ciepły, nieco zalatujący alkoholem oddech uderza w jego policzki. – Ciekawe dlaczego? Baliście się, że mogła zatrzymać się u drzwi jakiegoś lepszego kolegium?
Vuldaroq znów lekko rozłożył ręce.
– Lyanna to dziecko o wyjątkowych zdolnościach. Ale te zdolności muszą być odpowiednio ukierunkowane, inaczej spowodują tragiczne konsekwencje.
– Jak przebudzenie prawdziwych ponadkolegialnych umiejętności, tak? Jakoś się tego nie boję. – Denser uśmiechnął się. – Jeśli tak się stanie, będziemy mieli co uczcić.
– Uważaj, Denser – ostrzegł go Vuldaroq. – Balaia to nie jest miejsce dla następnego Septerna. Ani teraz, ani nigdy. Świat się zmienił.
– Dordover ma prawo mówić tylko za siebie, nie za całą Balaię. A tymczasem Lyanna może pokazać wam drogę naprzód. Nam wszystkim.
Vuldaroq prychnął.
– Naprzód? Powrót Jedności to krok w tył, mój xeteskiański przyjacielu, ale na szczęście jedno utalentowane dziecko nie może być zapowiedzią takiego kroku. Samotne dziecko jest pozbawione mocy. – Stary Dordovańczyk zagryzł wargi.
– Tylko wtedy, jeśli powstrzymacie ją od uświadomienia sobie swoich zdolności. – Nagle jego głos przeszedł w szept. Denser zrobił krok w tył, jego usta przez chwilę pozostawały otwarte. – A więc to o to chodzi, prawda? Na upadek wszystkich bogów, Vuldaroq, jeśli spadnie jej chociaż jeden włos z głowy…
Vuldaroq podniósł się z krzesła.
– Nikt nie zamierza jej skrzywdzić, Denser. Uspokój się. Jesteśmy Dordovańczykami, a nie Łowcami Czarownic. – Ruszył w stronę drzwi. – Znajdź ją i sprowadź tutaj, Denser. I to szybko. Uwierz mi, to ważne dla nas wszystkich.
– Wyjdź stąd – wysyczał Denser.
– Pozwól, iż przypomnę ci, że to moja Wieża – warknął Vuldaroq.
– Wyjdź stąd! – wrzasnął Denser. – Nie masz pojęcia, z czym igrasz! Ani trochę.
Usiadł z powrotem na krześle.
– Wręcz przeciwnie, sądzę, że mam całkiem spore pojęcie. – Vuldaroq jeszcze przez chwilę stał w komnacie, nim wytoczył się na zewnątrz.
Denser nasłuchiwał, jak jego ciężkie kroki cichną w głębi wyłożonego drewnem korytarza. Rozłożył list, którego nie znaleźli w komnatach Erienne, choć nie został dokładnie ukryty. Denser wiedział, że tam będzie, zaadresowany do niego. I wiedział, że go nie znajdą, podobnie jak jej samej.
Ponownie przeczytał list i westchnął. Minęło już cztery i pół roku od chwili, kiedy wszyscy razem stali na polach wokół wieży Septerna, a mimo to Krucy pozostawali jedynymi ludźmi, którzy mogli mu pomóc, mimo iż byli uszczupleni. Erienne zniknęła, a Thraun najprawdopodobniej wciąż biega z wilczym stadem po lesie Thornewood. Pozostał Hirad, z którym pokłócił się rok temu i od tamtej pory nie utrzymywał kontaktu, Ilkar, który pracował w ruinach Julatsy, no i oczywiście Ten Najważniejszy.
Denser uśmiechnął się. Wciąż był ich filarem. Pomyślał, że gdyby leciał całą drogę, mógłby za dwa dni znaleźć się w Korinie u Bezimiennego. Wieczerza we Wronim Gnieździe i wypita z wojownikiem szklaneczka czerwonego wina z Blackthorne to miła perspektywa.
Postanowił, iż wyruszy z Dordover o świtaniu, i sięgnął po pierścień, by rozpalić ogień i ogrzać komnaty Erienne. Jego uśmiech zblakł. Tak wiele jest do zrobienia. Dordovańczycy nie przestaną szukać Lyanny, nie mógł więc ryzykować, że znajdą ją pierwsi. Biorąc pod uwagę treść listu, było to mało prawdopodobne, ale nie mógł mieć całkowitej pewności. A poza tym nie wiedział także, czy jego córce nie zagrożą także ludzie, do których Erienne zwróciła się o pomoc.
Było również coś jeszcze. Dręczyło go coś poważnego, ale nie mógł wyciągnąć tego z podświadomości. Miało to jakiś związek z Przebudzeniem.
Silny podmuch wiatru załomotał oknami i znikł, zanim właściwie się pojawił. Denser zadrżał, po czym zaczął ostrożnie przekopywać się przez papiery zgromadzone na biurku.
• • •
Korina wrzała życiem. Tego lata handel udał się doskonale, a zmiana pory roku nie przyniosła wielkich strat poza malejącą liczbą wędrowców i robotników, którzy zaczęli odpływać na południowy kontynent, podążając za ciepłem.
Po dwóch latach pogłosek o kolejnych bitwach, rosnących podatkach i najeździe Wesmenów, które pojawiały się od czasu zakończenia wojny, do opuszczonych doków i na place targowe Koriny wróciło życie, każdy handlarz był zdecydowany wycisnąć nawet najmniejszy grosz zysku. Dni targowe trwały dłużej, z każdym przypływem w dzień i w nocy do portu zawijało więcej statków, zajazdy zaś, karczmy i noclegownie nie widziały takiego najazdu od czasu najlepszych dni Sojuszu Handlowego Koriny. Oczywiście na ziemiach baronów znów w najlepsze zaczęły się swary i drużyny najemników ponownie mogły liczyć na zyski. Lecz tym razem był to interes bez udziału Kruków.
Wronie Gniazdo, położone na skraju głównego placu targowego Koriny, trzeszczało w szwach od samego rana, kiedy to podawano śniadania, do późnego wieczoru, gdy po prosiakach z rożna zostawały już tylko kości i chrząstki.
Bezimienny zamknął drzwi za ostatnim pijakiem i odwrócił się, by spojrzeć na bar. W jednym z małych luster zawieszonych na słupach dostrzegł swoje odbicie. Krótko ostrzyżone włosy nie mogły ukryć siwizny pasującej do koloru jego oczu, lecz linia szczęki nadal pozostała tak samo wyrazista, a ciało skryte pod białą koszulą i ciemnobrązowymi spodniami utrzymało się w dobrej formie dzięki regularnym niczym modlitwy ćwiczeniom. Trzydzieści osiem lat. Nie czuł tego, lecz już nie walczył. Miał ku temu powody.
Straż właśnie obwieściła pierwszą godzinę nowego dnia, lecz miną jeszcze dwie, zanim przejdzie przez drzwi własnego domu. Miał nadzieję, że Diera miała z Jonasem lepszą noc. Chłopiec cierpiał na kolkę i często w nocy marudził.
Uśmiechnął się, podchodząc do baru, na którym Tomas postawił dwa parujące cebrzyki wody z mydłem i położył szmaty i mop. Najszczęśliwsze chwile, pomyślał, to stanąć w nocy nad kołyską nowo narodzonego syna i potem obudzić się u boku Diery, kiedy słońce wpada przez okno ich sypialni. Przyciągnął sobie zydel i usiadł, z hukiem opierając ręce na barze. Tomas wynurzył się zza niego z butelką likieru z czerwonych winogron z Południowych Wysp i dwoma małymi kieliszkami. Nalał do obu. Choć zaczynał pięćdziesiąty rok życia, jego oczy wciąż błyszczały żywo pod okapem brwi, a szczupła sylwetka była krzepka i wyprostowana.
– Za kolejną udaną noc – rzekł, wręczając Bezimiennemu kieliszek.
– I mądrą decyzję o zatrudnieniu dwóch osób dodatkowej obsługi. Zdjęli mi ciężar z pleców.
Dwaj mężczyźni, przyjaciele od ponad dwudziestu lat i od ponad tuzina współwłaściciele Wroniego Gniazda, stuknęli się kieliszkami i wypili. Jedna kolejka na noc. Taka była umowa, która obowiązywała ich od jakichś czterech lat. Żaden z nich nie przeoczyłby tego po całym wieczorze wspólnej pracy, tak samo, jak nie mogliby zapomnieć o oddychaniu. W końcu robili to dla uczczenia tych wspaniałych chwil zwyczajnego życia, o które Bezimienny walczył wraz z Krukami przez ponad dekadę.
Bezimienny potarł podbródek, czując pod ręką jednodniowy zarost. Spojrzał w stronę ozdobionych znakiem Kruków drzwi prowadzących na zaplecze, obecnie rzadko już używanych.
– Coś cię gryzie, co? – zapytał Tomas.
– Tak – odrzekł Bezimienny – ale to nie to, o czym myślisz.
– Doprawdy? – Tomas uniósł pytająco brwi. – Wiesz, nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Założyłeś tę knajpę i do tego prowadzisz ją ze mną niemal od zawsze.
– Nigdy nie sądziłeś, że tego dożyję, co? – Bezimienny uniósł cebrzyk i szmatę.
– Nigdy w to nie wątpiłem. Lecz ty jesteś podróżnikiem, Sol. Wojownikiem. Masz to we krwi.
Tylko Tomasowi i Dierze Bezimienny pozwalał używać swojego prawdziwego imienia, imienia Protektora, ale kiedy go tak nazywali, czuł, że się martwią. Bo prawda była taka, że on nigdy nie osiadł tak do końca. Wciąż jeszcze miał robotę do zrobienia w Xetesku: badania nad uwolnieniem Protektorów, które Ciemne Kolegium powinno dalej prowadzić. Miał także przyjaciół, których chciałby znowu zobaczyć. A poza tym, choć starał się kierować rozsądkiem, nie mógł zaprzeczyć, że czasem czuł zmęczenie nie kończącą się rutyną i wtedy pragnął wyjechać z mieczem na plecach i poczuć, że znowu żyje.
To go martwiło. A jeśli tak naprawdę on nigdy nie chciał osiąść i jego mgliste pragnienia zmienią się w niedalekiej przyszłości w coś bardziej konkretnego? Dobrze, że przynajmniej nie czuje chęci walki na pierwszej linii, a to już jest coś. A przecież trafiały się propozycje. Bardzo wiele propozycji.
Uśmiechnął się do Tomasa.
– Już nie. Teraz raczej macham mopem niż mieczem.
– Zatem co cię gryzie?
– Denser przybywa. Czuję to. Jak zwykle.
– Och. Kiedy? – Tomas zmarszczył brwi.
Bezimienny wzruszył ramionami.
– Wkrótce. Naprawdę niedługo.
W drzwiach prowadzących do gospody pojawił się Rhob, syn Tomasa. W ciągu ostatnich kilku lat nerwowy dzieciak wyrósł na silnego, rozsądnego młodzieńca. Jego zielone oczy błyszczały w twarzy o wysokich kościach policzkowych, pod krótko przyciętymi włosami. Umięśniona postać była efektem wielu lat fizycznej pracy przy koniach, siodłach i powozach, dobry charakter zaś stanowił dokładne odbicie osobowości ojca.
– Wszystkie konie są wewnątrz i bezpieczne? – zapytał Tomas.
– Tak jest – przytaknął Rhob, podchodząc do baru po drugi cebrzyk i mop. – Dalej, staruszku, ruszaj do łóżka i daj młodym posprzątać to miejsce. – Miał szeroki uśmiech, a jego oczy lśniły w świetle lamp.
Bezimienny roześmiał się.
– Minęło wiele czasu od chwili, kiedy ktoś nazwał mnie młodym.
– To względne pojęcie – zauważył Rhob.
Tomas przetarł powierzchnię baru i wrzucił szmatę do cebrzyka.
– Staruszek zamierza posłuchać rady syna. Do zobaczenia w południe.
– Dobranoc, Tomasie.
– Dobranoc, ojcze.
– No dobra – powiedział Bezimienny. – Ja zajmę się stołami, a ty podłogą i kominkiem.
Ledwie weszli w swój rytm pracy, przerwało im gwałtowne walenie do drzwi. Rhob podniósł głowę znad czyszczonego paleniska. Bezimienny westchnął.
– Sądzę, że wiem, kto to jest – rzekł. – Zobacz, czy mamy wodę na kawę, co, Rhob? I zajrzyj do spiżarni po tacę chleba i sera.
Rhob odstawił wiadro w kąt i zniknął za barem. Bezimienny odsunął rygle i pociągnął drzwi. Denser niemal wpadł w jego ramiona.
– Na bogów, Denser, co ty, do diabła, robiłeś?

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

41
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.