W całym życiu kochałam tylko jedną osobę, niestety, bez wzajemności. Wiem, byłam wtedy młoda i głupia. Gdybym wówczas dysponowała choć cząstką mocy, jaką teraz posiadam, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Strzała miała ugodzić moją siostrę. Zaskoczyło cię to, moja droga? Czemuż to? Charis nigdy o mnie nie dbała. Była już duża, kiedy się urodziłam. Choć mieliśmy jednego ojca, Awallach Kaleka nigdy nie powiedział do mnie więcej niż jednego słowa przez cały czas, kiedy mieszkałam pod jego dachem. Jego umiłowana Bryzeis leżała już zimna i martwa w grobie na długo przed tym, jak moja matka wstąpiła do łoża najwyższego króla. Lily była mu potrzebna. To prawda, że dawno pożegnałby się z życiem, gdyby nie jej uzdrowicielskie umiejętności. Awallach korzystał z nich. Uzależnił się od niej, ale nigdy jej nie pokochał. Bryzeis królowała w jego sercu nawet po śmierci, a Lily była tylko opiekunką chorego. Znosił jej obecność, ale nie wzbudzała w nim żadnych głębszych uczuć. Biedna Lily, tak chciała zostać jego żoną… I w końcu spełniło się jej marzenie, ale nigdy nie stała się dla niego czymś więcej niż kochanką. Nawet ja, bosonogie, rozczochrane dziecko o wiecznie brudnych rękach i zasmarkanym nosie, dostrzegałam, że moja matka nic nie znaczy na dworze Awallacha. I przysięgałam sobie, że nigdy nie pozwolę, by mnie tak lekceważono, kiedy dorosnę. Ach, ale ja podziwiałam Charis… Była taka piękna, taka silna! Jej uroda i wdzięk promieniowały jak słońce i tak jak one porażały. Niczego tak nie pragnęłam, jak być podobną do niej – być nią. A kiedy widziałam, jak patrzył na nią mój ojciec, jak jego oczy napełniały się miłością i podziwem, gdy tylko spojrzał na swą złotowłosą córkę, pragnęłam tego jeszcze bardziej. Oddałabym cały świat i wszystko, co na nim jest, za to, by Awallach obdarzył mnie choć raz takim uśmiechem, jakim nieustannie obdarzał ją. Nigdy tego nie zrobił.
Z początku żywiliśmy nikłą nadzieję, że dalej, na północy, susza osłabi swój złowrogi uścisk. Niestety, okazało się, że wzgórza poza doliną Hafren są tak samo piaszczyste i spalone przez słońce, jak te, które już przebyliśmy, a łoża strumieni suche. Ani jeden obłoczek nie zagościł na niebie. Od świtu aż po zmierzch niebo pozostawało czyste, słońce wschodziło i zachodziło na firmamencie oślepiającej bieli, jak kula ognia zanurzająca się w jeziorze roztopionego żelaza. Słyszałem, że są takie pustynne krainy, gdzie deszcz pada tylko raz w roku, ale nigdy nie przypuszczałbym, że taka susza może dokuczyć Brytanii. Poszukiwanie wody dla nas samych i dla wandalskiej hordy stało się jedynym zajęciem. Na szczęście wśród wzgórz udawało się nam znaleźć tryskające głęboko pod ziemią źródełka, z których mogliśmy nabrać wody do bukłaków. Gdyby nie to, poginęlibyśmy tam wszyscy z pragnienia. I tak, z Bożą pomocą, dotarliśmy do Afon Treont. Choć paprocie na wzgórzach i tam zbrązowiały i wyschły jak hubka, a wzdłuż brzegów Treontu ciągnęły się pasy skamieniałej, spękanej gliny i drobnych kamieni, w długim jeziorze, na północ od rzeki, znaleźliśmy w końcu dobrą pitną wodę. Zatrzymaliśmy się tam na kilkudniowy odpoczynek. Zwierzęta mogły się poić na płyciznach, ale lepsza woda do picia znajdowała się nieco dalej, poza zielonkawymi, zastygłymi w bezruchu oczkami przybrzeżnych zalewisk. Musieliśmy wypływać łodziami, by do niej dotrzeć – co robiliśmy przez prawie cały dzień – i wojownicy nie byli zachwyceni tym żmudnym zajęciem. – Spławianie wody czółnami przypomina pędzenie gęsi na grzbietach świń – oświadczył Kej. On i Beduir stali na nagim skalistym brzegu, patrząc na małe, krągłe łódeczki wyładowane beczułkami i bukłakami. – Widzę jednak, że dzięki temu język ci nie skołowaciał – zauważył cierpko Beduir. – To prawda, ale niewielka w tym pociecha – odparł Kej, a po chwili dodał: – Myślę, że wkrótce musimy ruszyć dalej w drogę. – Nie – rzekł krótko Beduir. – Myślę, że jeszcze tu zostaniemy. – Przecież Artur powiedział… – Wiem, co Artur powiedział – przerwał mu ostro Beduir. – Nie mógł jednak przewidzieć, z jakim trudem przyjdzie nam żywić i poić tych ludzi. – Do Hregedu jeszcze daleko – bąknął Kej, pocierając zarośnięty podbródek. – A mnie się wydaje, że i tak już daleko zaszliśmy! – warknął Beduir. – Na miłość boską, Keju, ależ ty potrafisz być zrzędliwy! Płomiennowłosy Kej wzruszył ramionami i przyjął ten wybuch ze stoickim spokojem. – Ja tylko głośno myślę… – Przez tę przeklętą suszę nie będzie zbiorów ani w Hregedzie, ani gdzie indziej – wyjaśnił mu wciąż rozzłoszczony Beduir. – Po co się wlec aż do Hregedu, kiedy równie dobrze możemy zdechnąć z głodu tutaj? – Wskazał na zalesione wzgórza za jeziorem. – Tutaj przynajmniej mają wodę i mogą coś upolować w lesie. – Teraz cię rozumiem – powiedział Kej. – Czyżby? – zapytał podejrzliwie Beduir. – To dobry pomysł… równie dobry, jak każdy inny. – No i tutaj nie ma zbyt wielu osad, więc Wandalowie nie byliby takim ciężarem dla miejscowej ludności… – Dość już! Przecież przyznałem, że to dobry pomysł. Im szybciej osiedlimy tych… tych ludzi, tym szybciej będziemy mogli wrócić na południe. Bardzo mi brak wieści o Arturze. – A myślisz, że mnie nie? – warknął Beduir. – Wydaje ci się, że tylko tobie brak wieści o Arturze, tak? – Jeśli szukasz zwady – odburknął Kej – to idź i pogadaj z Hrysem. Na pewno wyświadczy ci tę przysługę. Pasujecie do siebie jak ulał. Beduir żachnął się, ale nic nie odpowiedział. Popatrzył gniewnie na Keja i odszedł szybkim krokiem, mrucząc coś pod nosem. Kej spojrzał za nim i zawołał: – I zabierz ze sobą te fochy! Obserwowałem tę scenę. – Nie złość się na niego – powiedziałem, podchodząc do Keja. – To ja się złoszczę?! – krzyknął. – To ja rzucam się do gardła każdemu, kto się napatoczy? W każdym razie… to on zaczął… on, z tym jego parszywym nastrojem. – Ten żar sprawia, że każdy kwaśnieje… – Och, tak – zgodził się Kej, oblizując spierzchłe wargi. – Na Przenajświętszą Trójcę, niech spadnie deszcz! – Zwrócił swoje jasnoniebieskie oczy ku niebu, równie jasnemu i niebieskiemu. – Sam popatrz! Ani jednej chmurki… ani jednej chmurki przez całe lato. Powiadam ci, coś w tym jest. – Otarł twarz wilgotnym rękawem. – Dłużej tu nie wytrzymam. Wracam. I odszedł, a ja zostałem, obserwując czółna na jeziorze i ludzi mozolących się w tym skwarze. Krągłe kamienie wokół jeziora sczerniały, bo słońce wypaliło na nich mech – jak ludzkie czaszki pokryte czarną warstewką wyschłego ciała, bo zbyt długo leżały na polu bitwy. Susza wypaliła wszystko, co było zielone i delikatne. Ostało się tylko to, co krzepkie i głęboko zakorzenione. Jak z roślinami, tak z ludźmi, pomyślałem. Kiedy wróciłem do obozu, zobaczyłem, że kilkunastu wojowników siodła konie. Beduir postanowił rozesłać posłańców do okolicznych osad, żeby ich powiadomić o naszych planach. – Nie bój się, bracie, osadę Uriena zostawiłem na koniec – powiedział mi. – Tam trzeba kogoś mądrego i roztropnego. Dlatego posyłam tam ciebie, Gwalkawadzie. – Bardzoś łaskaw. – Skoro zamierzamy tutaj pozostać, zwołamy wodzów i starszych wiosek. Uchroni to nas przed koniecznością uganiania się ze złymi wiadomościami po całej Brytanii. – Może i niektórych uchroni. – No cóż – rzekł Beduir z krzywym uśmiechem – pożyczony koń nigdy się nie męczy. – Co mam im powiedzieć? – Och, tu właśnie twoja mądrość i roztropność będą bezcenne. O świcie następnego dnia wezwałem dwóch młodszych wojowników, aby towarzyszyli mi w tej misji. Jeden miał na imię Tahlat, drugi Peredur, a obaj byli jeszcze niedoświadczonymi młokosami. Cieszyli się, że na dzień lub dwa porzucą czółna. Gdy tylko osiodłano nam konie, ruszyliśmy na północny zachód, wypatrując szlaku, o którym wspomniał mi Beduir, a który miał nas zaprowadzić do twierdzy Uriena pośród wzgórz południowego Hregedu. Beduir dobrze znał ten kraj, więc nie miałem powodu, by wątpić w jego wskazówki, ale wydawało mi się, że ujechaliśmy spory kawał drogi, zanim znaleźliśmy coś, co mogło uchodzić za opisany przez niego szlak. – Myślisz, że to nasz szlak? – zapytał mnie z powątpiewaniem Tahlat. – Jak dotąd innego nie widzieliśmy – odparłem, przyglądając się wąskiej, zarośniętej ścieżynie pośród gęstych paproci. – Musi nam wystarczyć, póki nie znajdziemy lepszego. Kto wie? Może dalej okaże się szerszy? Ruszyliśmy więc ścieżką i po jakimś czasie dotarliśmy do brzozowego zagajnika, który okazał się strażą przednią puszczy porastającej wzgórza. Zauważyłem tu trochę zielonej trawy, więc postanowiłem zatrzymać się na popas. W cienistym lasku panował miły chłodek i można się było wreszcie skryć przed prażącym słońcem. Zsiedliśmy z koni, wypiliśmy trochę wody z bukłaków i ułożyliśmy się w wysokiej trawie na małą drzemkę – na co tak trudno było sobie pozwolić w skwarze i zamieszaniu obozowiska. Wydawało mi się, że dopiero co przymknąłem powieki, gdy Peredur szturchnął mnie w bok. Wzdrygnąłem się, wyrwany z drzemki. – Szsz! – ostrzegł mnie, z twarzą tuż przy mojej twarzy. – Posłuchaj! Usłyszałem cichy, łagodny dźwięk, ale nie był to ani wietrzyk igrający z liśćmi w letni wieczór, ani strumyk świergocący na dnie górskiej doliny, ale ludzki głos, i, zaiste, głos urzekający. Tahlat i Peredur siedzieli ramię przy ramieniu. Twarze mieli napięte, a miecze trzymali w pogotowiu. – Co, nigdy nie słyszeliście, jak ktoś śpiewa? – zapytałem, dźwigając się na nogi. – Takiego śpiewu jeszcze nie słyszałem – mruknął Peredur, patrząc na mnie dziwnie. Tahlat też rozglądał się niespokojnie. – Pochowajcie miecze – powiedziałem – i odnajdźmy stworzenie, które tak cudnie zawodzi. Posłuchali mnie z wyraźnym oporem, a ja zastanawiałem się nad ich dziwnym zachowaniem. Może zasnęli, a śpiew wyrwał ich nagle ze snu? Odłożyłem jednak te myśli na później i zagłębiłem się w las, a oni za mną. Śpiew to zbliżał się, to oddalał, urywał się nagle i znowu pobrzmiewał jakby z innej strony, tak że trudno było się zorientować, skąd dochodzi. – Wiedzie nas w głąb lasu – szepnąłem do Tahlata. – Rozłączmy się. Ty i Peredur okrążcie ją – zatoczyłem ręką koło – a ja zagonię ją ku wam i w ten sposób wpadnie nam w ręce. – Ją? – zdziwił się Peredur. – To dziewczyna, jestem tego pewny. Jeszcze nie słyszałem mężczyzny, który by tak śpiewał. No, śmiało, zobaczymy, czy uda się nam schwytać tego płochego ptaszka, co tak pięknie śpiewa. Gotowi? Kiwnęli głowami, a ja ruszyłem naprzód. Odczekali, aż przejdę kilka kroków, i popędzili w las. Szedłem wolnym, ale stałym krokiem, czyniąc więcej hałasu, niż to było konieczne, aby stworzyć wrażenie, że myśliwych jest nadal trzech. Krocząc tak samotnie nakrapianą słońcem ścieżyną i nasłuchując owej płochej piosenki, igrającej ze mną jak w dziecinnej zabawie, wpadłem w głęboką zadumę. Zdawało mi się, że nie idę lasem w skwarze jeszcze jednego upalnego dnia, lecz o chłodnym brzasku mglistego poranka. Wyobraziłem sobie nawet, że czuję słodką woń wiosennych kwiatów, choć przecież te dawno już pousychały. A potem nagle – tak nagle, że aż się wzdrygnąłem – wkroczyłem na jakąś polankę i ujrzałem przed sobą cudowne dziewczę o lnianych włosach i śniadej skórze. Musiała się o coś potknąć, bo leżała w trawie, wsparta na jednym łokciu, a wokół niej rozsypały się grzyby, które widać zbierała. Suknia podciągnęła się nieco, ukazując kształtną nóżkę. Była bosa i nie miała nic na głowie. Jej długie złote włosy zmierzwiły się i poskręcały, co nadawało jej wygląd leśnej nimfy. |