– Leciałem – odparł. Oczy miał dzikie i zapadnięte, twarz bladą i zimną. – Możesz mi dać coś ciepłego? Jestem nieco zmarznięty. Bezimienny zaprowadził dygoczącego Densera do pokoju na tyłach, przyciągnął krzesło do nie rozpalonego kominka i posadził maga na miękkiej poduszce. Pokój niezbyt się zmienił. Drewniany stół i krzesła stojące pod zasłoniętym okiennicą oknem okrywała biała tkanina. Ten stół widział i święta, i tragedie, a najsilniejszym wspomnieniem i źródłem smutku był dla Bezimiennego obraz leżącego na nim martwego, okrytego płótnem Sirendora Larna, najbliższego przyjaciela Hirada, Hirada barbarzyńcy. Krzesła Kruków wciąż stały przed kominkiem, lecz każdego dnia Bezimienny przestawiał je tak, by mógł w spokoju poćwiczyć swoim słynnym dwuręcznym mieczem. Jeśli doświadczenie czegoś go nauczyło, to tego, że w życiu na Balai niczego nie da się przewidzieć. Wszedł Rhob, niosąc w jednej ręce tacę z dymiącym dzbanem, kubkami i talerzem jedzenia. W drugiej miał szpadel pełen gorących węgli. Bezimienny wziął od niego obie te rzeczy, dziękując skinięciem głowy. – Nie martw się, posprzątam z frontu – powiedział Rhob. – Dziękuję. – Wszystko z nim w porządku? – Tylko trochę zmarzł – odparł Bezimienny, chociaż wiedział, że to nieprawda, że chodzi o coś więcej. Widział ból w oczach Densera i wyczerpanie, do którego zmusiła go desperacja. Szybko rozpalił ogień, wcisnął magowi do rąk kubek kawy i położył chleb i ser w zasięgu jego ręki. Potem usiadł na drugim krześle i czekał, aż Denser zacznie mówić. Xeteskianin wyglądał żałośnie. Nie przystrzyżona broda, czarne włosy sterczące w nieładzie, blada twarz, przekrwione, mocno podkrążone oczy i sine usta. Jego wzrok przesuwał się niespokojnie po całym pokoju, nie mogąc zatrzymać się na jednym miejscu. Wciąż usiłował coś powiedzieć, ale z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Dotarł już do granicy, wyczerpał cały zapas sił. Nawet tak wyjątkowy mag jak Denser ma ograniczoną wytrzymałość, a jeden błąd może okazać się fatalny w skutkach, zwłaszcza w przypadku Skrzydeł-Cienia. Bezimienny czuł się związany z Denserem od czasu, kiedy mag był jego Wybranym, a on Protektorem. Spoglądając na przyjaciela, czuł, że nie może milczeć. – Rozumiem, że coś zmusiło cię do jak najszybszego przybycia tutaj, lecz zabicie samego siebie w niczym ci nie pomoże. Nawet ty nie możesz rzucać czarów bez końca. Denser skinął głową i uniósł kubek do drżących ust, sycząc, kiedy gorący płyn sparzył mu gardło. – Byłem już tak blisko. Nie chciałem zatrzymywać się poza miastem. Stracilibyśmy kolejny dzień. – Odrętwienie warg sprawiło, że mówił niewyraźnie. Chciał coś więcej powiedzieć, ale zamiast tego zaczął gwałtownie kaszleć. Bezimienny pochylił się i zabrał mu kubek, nim mag wylał kawę na siebie. – Spokojnie, Denser. Teraz jesteś tutaj. Jeśli chcesz, znajdę ci łóżko. Spokojnie. – Nie mogę być spokojny – odrzekł. – Ścigają moją dziewczynkę. Erienne ją zabrała. Musimy odnaleźć ją pierwsi albo oni ją zabiją. Bogowie, ona nie jest zła. Ona jest tylko małą dziewczynką. Potrzebuję Kruków. Bezimienny znieruchomiał. Nieskładna mowa Densera poruszyła go do głębi, oczekiwanie na pomoc Kruków zaniepokoiło go niemal tak samo, jak problem. Przecież Krucy już nie istnieją. Życie każdego z nich potoczyło się inaczej. Ich ponowne połączenie jest czymś nie do pomyślenia. – Poczekaj, Denser, zwolnij. Muszę usłyszeć wszystko od początku. * * * Na południowych stokach gór Balan, o pół dnia jazdy od niemal w całości odbudowanego miasta Blackthorne, zapadła noc. Gwiazdy tworzyły na niebie wzory, księżyc rzucał blade światło, odpychając całkowitą ciemność. Hirad Coldheart szedł stromą ścieżką, wcale nie starając się zachowywać cicho. Była to droga, którą pokonałby, gdyby musiał, z zawiązanymi oczami. Tym razem najważniejsza była szybkość i zwinność poruszania się po zdradzieckim błocie i gładkich kamieniach. Znów zbliżali się łowcy, trzeba ich, podobnie jak i tych wcześniej, powstrzymać. Lecz Hirad wiedział, że nawet jeśli zginą, tak jak poprzedni, to i tak nie położy kresu głupocie. Coraz więcej ludzi ważyło się podjąć tego zadania, w miarę jak wieści o słabych punktach przeciwnika wędrowały przez Balaię, wpadając w uszy zainteresowanych, ich plany były coraz śmielsze i coraz lepiej dopracowane. Choć to go brzydziło, wiedział, co każe tym mężczyznom i kobietom działać. Chciwość. A także marzenie o szacunku, jakim zostaną obdarzeni ci, którzy pierwsi przyniosą głowę smoka. Oto dlaczego nie mógł opuścić Kaan, nawet gdyby chciał. I nie dlatego, że smoki były bezbronne, tylko dlatego, że jednak zawsze istniało jakieś ryzyko. Ludzie wykazywali ogromną wytrwałość i pomysłowość, świadczyły o tym działania ostatniej grupy. Hirad wciąż miał trudności ze zrozumieniem, jak można tak szybko zapomnieć o długu, jaki Balaia zaciągnęła u smoków z Kaan. Bezimienny wyjaśnił mu to po pewnym wieczorze, kiedy to podsłuchał we Wronim Gnieździe pijackich przechwałek o przygotowywaniu pierwszej wyprawy na smoki. – Nie powinieneś być zaskoczony, Hirad – rzekł. – W końcu wszystko ma swoją cenę i zawsze znajdą się tacy, którzy nie chcą uwierzyć w to, co smoki zrobiły dla Balai. Są też tacy, których to nie obchodzi. Oni znają tylko wartość pieniądza. Honor i szacunek nie mają swojej ceny w złocie. Te słowa rozpaliły gniew Hirada dokładnie tak, jak Bezimienny zamierzał. To właśnie one sprawiły, że zawsze dbał o formę i trzymał się o krok przed łowcami. W swojej ignorancji próbowali już magii, trucizn, ognia i frontalnego ataku. Teraz zamierzali korzystać z tego, czego nauczyła ich śmierć poprzedników i co przekazali im obserwatorzy. Po raz pierwszy Hirad naprawdę był zaniepokojony. Drużyna sześciu łowców – trzech wojowników, mag i dwaj inżynierowie – poruszała się ostrożnie i powoli w stronę wzgórz pod Choulem, gdzie mieszkały smoki. Trasa ich marszu przebiegała z dala od wszelkich osad, które mogłyby wcześniej ostrzec Hirada. Wiedli ze sobą balistę strzelającą okutymi stalą drewnianymi palami. Ich plan był prosty, tak jak wszystkie najlepsze plany. O ile Hirad się nie mylił, zamierzali zaatakować jeszcze tej samej nocy, wiedząc, że Kaan wylecą, by pod osłoną ciemności polować. Balista zostanie umieszczona pod zwyczajową trasą ich lotów i przy szczęśliwym strzale pocisk może zranić, a nawet trwale okaleczyć smoka. Hirad wolał nie ryzykować, więc zszedł na dół, by się z nimi spotkać, zanim pozwoli Kaan opuścić Choul. Łowcy popełnili dwa błędy. Po pierwsze w swoich planach nie uwzględnili Hirada, a po drugie tylko jeden z nich był elfem. Zdali się na łaskę nocy… i szybko odkryli, że ta nie jest dla nich łaskawa. Barbarzyńca obserwował ich przez szczelinę między głazami. Znajdowali się jakieś trzydzieści stóp poniżej, oddaleni od niego o sto jardów. Hirad był w stanie śledzić całą grupę w szarym krajobrazie dzięki niesionej przez nich osłoniętej latarni, skrzypieniu kół balisty i stukaniu kopyt ciągnących ją koni. Zbliżali się do niewielkiego płaskowyżu, gdzie, jak domyślał się Hirad, planowali rozstawić balistę. Zbocze wznosiło się tu łagodnie, a wystająca skała zapewniała idealny punkt zaczepienia. Barbarzyńca wiedział już, co musi zrobić. Cofnął się nieco i pobiegł w dół do płytkiego żlebu, który biegł równolegle do płaskowyżu. Podkradł się do jego krawędzi i czekał z mieczem w pochwie i obiema wolnymi rękami. Mag prowadził konie po pochyłości od jego strony, wojownik pilnował z drugiej. Dwaj inżynierowie szli za balistą, a ostatnia para łowców zamykała pochód. Hirad słyszał ciężki oddech koni, stukot ich kopyt tłumiły obwiązane wokół nóg szmaty. Mimo ciągłego oliwienia przez inżynierów koła balisty skrzypiały i trzeszczały, a od czasu do czasu słychać też było przesyłane wzdłuż linii idących słowa ostrzeżenia i zachęty. Barbarzyńca przygotował się. Tuż pod krawędzią płaskowyżu ścieżka przechodziła w stromą rampę o długości około dwudziestu jardów. Po dzisiejszych ulewach powinna być śliska. Kiedy łowcy zbliżyli się do niej, zwolnili. Mag szedł na czele, trzymając w dłoniach wodze i popędzając konie. – Ruszajcie się! – zasyczał ktoś z dołu, w nieruchomym nocnym powietrzu zabrzmiało to bardzo głośno. – Ostrożnie – uciszył ich ktoś inny. Nad skrajem płaskowyżu pojawił się mag. Hirad skoczył, podcinając mu nogi. Mężczyzna gruchnął o ziemię. Barbarzyńca już siedział na nim i zanim tamten zdołał krzyknąć, zdzielił go pięścią w skroń. Głowa czarodzieja uderzyła o kamień i mag zaległ nieruchomo. Biegnąc pochylony przed spłoszonymi końmi, Hirad wyciągnął z pochwy miecz. Wojownik po drugiej stronie koni był zaledwie w połowie odwrócony w jego stronę, dlatego nie mógł się bronić. Hirad wbił z rozmachem ostrze w jego bok, i kiedy tamten padał z wrzaskiem, barbarzyńca nachylił się nad nim. – Wierz mi, ty masz szczęście – powiedział chrapliwie. Uspokoiwszy konie, które zaczynały się cofać, podbiegł do balisty i ciął jedną z lin. Punkt ciężkości machiny przesunął się i konie ruszyły odruchowo w przeciwną stronę, nerwowo rżąc. Cztery postacie, które w tym czasie wchodziły na grzbiet płaskowyżu, spojrzały do góry w niemym szoku i wyciągnęły broń. – Ostrzegałem ostatniego, który tutaj przyszedł, aby przekazał następnym, że znajdą tu tylko śmierć. Ale wy nie chcieliście słuchać. – Uderzył w następną linę, rozcinając ją jednym ciosem. Balista potoczyła się szybko po pochyłości, rozganiając łowców i nabierając rozpędu na kamieniach i kępach trawy. Nagle jedno koło odpadło i przekrzywiona konstrukcja zakręciła w lewo, ku krawędzi ścieżki, a potem zaczęła koziołkować w stronę skupiska drzew jakieś dwieście stóp poniżej. Tymczasem na dole łowcy podnosili się z ziemi. Inżynierowie patrzyli na wojowników, oczekując jakichś wskazówek. Teraz już nic wam nie zrobią, rzekł Hirad. Jest bezpiecznie, Wielki Kaanie. Ze wzgórz za plecami barbarzyńcy oderwał się jakiś cień i spłynął w dół ścieżki. Był ogromny, uderzenia jego skrzydeł wzniecały wiatr, a z paszczy dobywał się ryk furii. Łowcy odwrócili się i zaczęli uciekać, lecz wtedy kolejny kształt wzleciał w powietrze nad ścieżką, a potem dołączył do niego trzeci, i wspólnie popędziły łowców z powrotem w stronę Hirada. Trzy smoki przesłoniły gwiazdy, wielkie ciała wisiały na niebie, a chóralne ryki odbijały się od gór, echo wywoływało okrzyki przerażenia łowców, którzy teraz sami stali się ściganą zwierzyną. Stanęli zbici w ciasną grupkę, a smoki okrążały ich, pochylając krzaki i trawę i wzniecając kłęby kurzu. Każda z bestii mierzyła ponad sto metrów długości, ich wielkość i moc były szyderstwem z tej żałosnej bandy, która przybyła, aby zabić jednego z nich. Łowcy byli bezradni i wiedzieli o tym, spoglądając w paszcze, które bez trudu mogły połknąć każdego człowieka w całości, i wyobrażając sobie płomień tak gorący, iż mógłby zamienić ich w kupki popiołu. – Hirad, błagam – wymamrotał jeden z inżynierów, spoglądając na niego z rozpaczą. – Teraz cię posłuchamy. – Za późno – odrzekł Hirad. – Już za późno. Sha-Kaan zbliżył się i jego mocno bijące skrzydła powaliły łowców jak wichura. Długa szyja zgięła się i opadła, a paszcza z szybkością węża pochwyciła wojownika. Z nieprawdopodobną, zapierającą dech w piersiach gracją smok wzbił się w niebo. Jak na tak wielkie zwierzę, był niewiarygodnie szybki, pozostali łowcy gapili się w niebo zbyt przerażeni, by myśleć o wstaniu z ziemi. Mężczyzna w wielkiej paszczy Sha-Kaana nawet nie krzyknął, kiedy jego ciało zostało rozdarte na kawałki i wyplute. Potem Wielki Kaan wywarczał w noc swoją wściekłość, a dźwięk poniósł się echem niczym odległy grzmot. Tymczasem Nos-Kaan uniósł się jeszcze wyżej, po czym zanurkował, spadając na ludzi z rozwartą paszczą. Jednym uderzeniem skrzydeł zmniejszył swoją prędkość, ale podmuch i tak przeturlał łowców po ziemi, a ich okrzyki zagłuszył ryk powietrza. Potem uderzył tak samo jak Sha, jego ofiara została natychmiast zmiażdżona i wypluta na ziemię u stóp pozostałych łowców. Wreszcie przyszła kolej na Hyn-Kaana. Wielki czarny kształt wisiał w świetle gwiazd zaledwie kilka stóp nad ziemią i poruszał leniwie głową, by schwytać ofiarę w paszczę. Potem zamachał skrzydłami i wzniósł się w niebo, ludzki jęk coraz bardziej słabł, aż ucichł, a potem rozległ się odgłos uderzenia ciała o kamienie. Hirad oblizał wyschnięte wargi. A więc smoki dokonały zemsty, pokazały swoją potęgę. Elf u jego stóp miał szczęście, bo wciąż był nieprzytomny i niczego nie widział. Hirad kochał smoki Kaan i nawet tak gwałtowna i okrutna śmierć ludzi nie mogła zerwać tej więzi. Jednak czuł, że jeszcze raz przypomniano mu o wielkiej przepaści dzielącej ludzi i smoki, o tym, że są to tak potężne stworzenia, że gdyby tylko chciały, ludzie staliby się ich niewolnikami. Hirad zwrócił teraz uwagę na samotnego inżyniera, wciąż żywego, otoczonego rozdartymi ciałami przyjaciół. Wokół jego butów, gdy tak klęczał przerażony trzema krążącymi nad nim smokami, pojawiła się kałuża moczu. Sha-Kaan wylądował i złapał go w pazury, a potem podniósł w kierunku paszczy. Mężczyzna zajęczał i zaczął coś bełkotać. Tymczasem Hirad odwrócił się do elfa, wyciągnął korek z bukłaka i wylał zawartość na jego głowę. Ten parsknął, zakrztusił się, jęknął z bólu. Hirad złapał go za kołnierz i podniósł, trzymając sztylet tuż przy jego gardle. – Pomyśl tylko o rzuceniu czaru, a umrzesz. Nie jesteś dość szybki, aby mnie pokonać, zrozumiałeś? – Mag kiwnął głową. – Dobrze. A teraz patrz i ucz się. Sha-Kaan przysunął nieszczęsnego inżyniera jeszcze bliżej swojej paszczy. – Czemu na nas polujecie? – spytał, a jego oddech rozwiał włosy mężczyzny. Ten próbował odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, z jego gardła wychodził tylko zdławiony jęk. – Mów, człowieku. Inżynier zamachał bezradnie nogami w powietrzu, zapierając się dłońmi o pazury smoka. – Zobaczyliśmy szansę na wygodne życie – wydusił wreszcie z siebie. – Ale nie chciałem cię skrzywdzić. Myślałem, że… Sha-Kaan prychnął. – „Nie chciałem cię skrzywdzić.” Uważałeś nas za bezmyślne jaszczurki. A zabicie mnie albo jednego z mojego Miotu miało być… Jak to nazywa Hirad? A tak, „sportem”. Ale teraz jest inaczej, co? Teraz uważasz nas za zdolnych do myślenia? Inżynier kiwnął głową, a potem zaczął się jąkać. – Ni-nigdy wię-więcej t-t-te-tego nie-e zro-o-obię. Przysięgam. – Rzeczywiście, nie zrobisz – powiedział Sha-Kaan. – Mam nadzieję, że twój szczęśliwy towarzysz uważnie tego słucha. – Mój szczęśli…? – Inżynierowi nie było dane dokończyć. Sha-Kaan złapał ogromnymi pazurami czubek jego czaszki i zmiażdżył jak przejrzały owoc, a towarzyszący temu odgłos odbił się echem od otaczających ich skał. Hirad poczuł, jak mag drży i zaczyna sapać. Nogi mu osłabły, lecz barbarzyńca nadal trzymał go w pionie. Sha-Kaan puścił drgające ciało inżyniera i spojrzał w ich stronę – przenikliwy błękit migoczący zimno w ciemności. – Hiradzie Coldheart, pozostawiam ci dokończenie ostrzeżenia. – I Wielki Kaan wzbił się w powietrze, aby wysłać swój Miot na łowy. Hirad nadal trzymał maga, pozwalając przerażonemu elfowi przyjrzeć się otaczającej ich rzezi. Czuł, jak mężczyzna dygocze. Kiedy poczuł w nosie zapach uryny, odepchnął go. – Żyjesz, ponieważ pozwoliłem ci żyć – rzekł, spoglądając na białą jak papier twarz elfa. – Już znasz wiadomość, jaką masz rozgłosić. Każdego, kto przychodzi tu po smoki Kaan, czeka tylko szybka śmierć. Smoki nie służą do polowań i są znacznie potężniejsze, niż można to sobie wyobrazić. Rozumiesz mnie, prawda? Mag kiwnął głową. – Dlaczego ja? – Jak się nazywasz? – zapytał ostro Hirad. – Y-Yeren – wydukał tamten. – Z Julatsy, nieprawdaż? Kolejne kiwnięcie głową. – Właśnie dlatego ty. Ilkarowi brakuje magów. Udasz się więc do kolegium i będziesz stamtąd rozgłaszać wiadomość. Zostaniesz tam, aby mu pomagać w taki sposób, jaki on uzna za stosowny. Jeśli usłyszę, że tak się nie stało, nigdzie nie będziesz bezpieczny. Ani w głębinach piekła, ani w pustce. Nigdzie. Znajdę cię i przyprowadzę swoich przyjaciół. – Hirad wskazał ręką do góry, w stronę skał. – A teraz precz mi z oczu. I nie przestawaj biec, dopóki Ilkar nie pozwoli ci się zatrzymać. Jasne? Trzecie kiwnięcie głową. Hirad odwrócił się i odszedł, a odgłos biegnących stóp wywołał na jego ustach ponury uśmiech. |