Kilka ostatnich dni, które spędziła na pokładzie statku – kiedy wiedziała, że wreszcie uciekła ze szponów kolegiów, nie tylko Dordover, ich wszystkich – było najspokojniejszym i przynoszącym największe odprężenie czasem w całym życiu Erienne. Na spokojnych późnym latem wodach Południowego Oceanu, we wspaniałym, suchym cieple mogły wraz z Lyanną wreszcie odpocząć, zapomnieć o minionych troskach i pomyśleć o tym, co nadejdzie. Kiedy teraz spoglądała w przeszłość, uświadamiała sobie, że głosy w jej głowie odzywały się tak regularnie, iż wydawały się częścią jej samej. Nakłaniały ją, by odeszła z kolegium i pozostała z nimi. Przypomniała sobie tę noc, kiedy podjęła decyzję. Kolejna noc w Dordover, kolejny koszmar dla Lyanny. Jak się okazało, o jeden za dużo. Dordover. Tam Rada Starszych Kolegium Magii przyjęła ją po tym, jak opuściła Xetesk. Tam traktowano ją z mieszaniną podziwu i pogardy dla jej splątanej przeszłości. Tam wreszcie wyjątkowe zdolności jej córki zostały wykształcone i tam – zbadane przez magów – wywołały strach większy niż podniecenie. To, co przez ten rok udało się dordovańskim magom odkryć, Erienne już dawno wiedziała, oboje z Denserem wiedzieli. Tak naprawdę Lyanna znajdowała się poza ich ograniczonym pojmowaniem. Nie mogli w bezpieczny sposób rozwijać jej zdolności, tak jak nie potrafiliby nauczyć szczura latać. Jedna magia, jeden mag. Starszyzna Dordover nienawidziła tej mantry i faktu, że Erienne tak mocno w nią wierzyła. To było wbrew wyobrażeniom, które zapewniały Dordover niezależność. Mimo to z początku zabrali się do szkolenia Lyanny z wielkim poświęceniem. Ale potem, gdy uświadomili sobie ogrom jej zdolności, wywołało to ich chciwość lub, co bardziej prawdopodobne, poczuli się zagrożeni. Lecz przez cały czas był ktoś, kto rozumiał, co się dzieje. Ktoś potężny. Głosy odzywały się w jej głowie i, o ile wiedziała, w głowie Lyanny. Wspierały ją, dodawały wiary, pomagały zachować zdrowe zmysły i uspokajały. Zachęcały ją, by przyjęła to, co proponują – wiedzę i moc. I wtedy nadeszła tamta wyjątkowa noc. Wtedy zrozumiała, że Dordovańczycy nie mogą już pomóc Lyannie, że narażają ją tylko na niebezpieczeństwo. Nie umieją uwolnić jej od koszmarów i jednocześnie nie pozwalają, by się rozwijała. Bała się, że jej frustracja z tego powodu może doprowadzić do katastrofy. Jest tak mała, że nie rozumie, co może rozpętać. Nawet teraz z trudem powstrzymywała wybuchy złości, w czym była nieodrodną córką swojej matki. Jak na razie nie przeobrażała swego gniewu w magię, lecz ta chwila nadejdzie, chyba że nauczy się ograniczać moc, jaką posiada. Tamtej nocy Lyanna obudziła się z krzykiem, który przeraził Erienne bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Kołysała dygoczącą, spoconą jak mysz dziewczynkę, póki ta się nie uspokoiła. Teraz przypominała sobie ich rozmowę, jakby zdarzyła się przed chwilą. – W porządku. Mama jest przy tobie. Nic ci się nie stanie. – Erienne otarła buzię córki, z całych sił starając się uspokoić walące serce. – Wiem, mamo. – Dziewczynka przytuliła się do niej. – Z ciemności wyszły jakieś potwory, lecz odpędziły je stare kobiety. Erienne przestała ją kołysać. – Kto, Lyanno? – Stare kobiety. One zawsze mnie ratują – Przytuliła się jeszcze mocniej. – Jeśli jestem blisko nich. Erienne uśmiechnęła się, gdyż podjęła już decyzję. – Śpij dalej, kochanie – powiedziała, układając ją do snu i gładząc po włosach. – Mama musi coś sprawdzić w gabinecie. Potem może wyruszymy na małą wycieczkę. – Dobranoc, mamo. – Dobranoc, kochanie. – Kiedy Erienne dotarła do drzwi, usłyszała, jak Lyanna coś szepcze. Odwróciła się, ale okazało się, że dziewczynka nie mówiła do niej. Jej córka odpływała z zamkniętymi oczami w coś, co, jeśli bogowie pozwolą, będzie spokojnym snem, wolnym od wszystkich koszmarów. Znów coś szepnęła i tym razem Erienne usłyszała nucone przez nią słowa i cichy chichot, jakby dziewczynka została połaskotana. – Nadchodziiimy. Nadchodziiimy. Nocna ucieczka z Dordover, która nastąpiła wkrótce potem, wciąż przyprawiała Erienne o dreszcze, wspomnienia były pełne troski, strachu i nieustannej bliskości porażki. Trzy dni spędzone w lesie Thornewood poprzedziło osiem dni jazdy w powozie kierowanym przez milczącego elfiego woźnicę. Wówczas uważała to za zły pomysł, lecz od tamtej pory zrozumiała, że elfy z Gildii niewiele rzeczy powierzały przypadkowi. Stąd szybka jazda na południe i wschód w stronę Arlen, nim wsiadły na statek, pozostawiając za sobą wszystkie troski. Wiąz Oceanu był trzymasztowym żaglowcem mierzącym od dziobu do rufy prawie sto stóp. Wysmukła i wąska jednostka, którą stworzono do szybkiej żeglugi, miała ciasne, lecz dość wygodnie urządzone kabiny pod pokładem. Utrzymywany w idealnej czystości przez trzydziestu elfów Wiąz był pięknym statkiem, pokład zapewniał stopom stabilność, nakrapiane ciemnobrązowo deski burt chroniły przed słoną wodą, a maszty robiły wrażenie mocnych, choć giętkich. Erienne, której doświadczenie w żeglowaniu było niewielkie, natychmiast poczuła się tu pewnie, a stanowcze, lecz uprzejme traktowanie przez zajętą załogę wzmagało poczucie bezpieczeństwa. Poza wachtą elfy cieszyły się towarzystwem Lyanny obserwującej szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami ich wybryki na pokładzie, żonglowanie pomarańczami, ich akrobacje, śpiewy i tańce. Erienne zaś była zadowolona, że choć przez chwilę nie jest w centrum zainteresowania. Odpoczywały więc, łykając świeże powietrze, mieszaninę zapachów statku i morza, i widząc, jak ich przewodnicy wreszcie się uśmiechają, kiedy Balaia zostawała za nimi. Ren’erei, ich wcześniejszy woźnica, w końcu przedstawiła im swojego brata Tryuuna. Elf jedynie skłonił głowę, porośniętą tak samo krótko obciętymi czarnymi włosami, i błysnął oczami, z których lewe miało nieruchomą źrenicę i było mocno przekrwione. Całą okolicę oka pokrywały blizny i Erienne postanowiła spytać o to Ren’erei, nim dotrą do celu podróży. Okazja przydarzyła się pewnej nocy, cztery dni po wypłynięciu. Było już po wieczerzy i kociołki zostały spakowane, choć wciąż jeszcze migotały starannie pilnowane ognie. Rozwinięte żagle majaczyły bielą nad ich głowami, wiatr pędził chmury zasłaniające gwiazdy. Lyanna spała w swojej koi, a Erienne przechylała się przez burtę, przyglądając się mknącej pod nimi wodzie i wyobrażając sobie, co może płynąć tuż pod jej powierzchnią. Usłyszała, że ktoś podszedł i stanął obok, była to Ren’erei. – Hipnotyzujące, prawda? – powiedziała. – Piękne – zgodziła się młoda elfka. Życie na Calaius, południowym kontynencie, sprawiło, że była mocno opalona. Miała krótko przycięte, czarne jak skrzydła kruka włosy, skośne zielone oczy, ostro zakończone uszy i dumne, wysokie kości policzkowe. Stała kilka kroków od Erienne, a w ciemności jej oczy błyszczały tak, jakby pochwyciły z wody odbicie gwiazd. – Jak szybko tam będziemy? – zapytała Erienne. Elfka wzruszyła ramionami. – Jeśli wiatry będą nam sprzyjać, zobaczymy Archipelag Ornouth jeszcze przed zachodem słońca. Stamtąd jest już zaledwie kilka dni żeglugi. – A gdzie jest to „tam”? Zakładając, że teraz możesz mi powiedzieć. – Podczas jazdy powozem Erienne wciąż zadawała pytania, lecz nigdy nie dowiedziała się, co będzie dalej. Ren’erei uśmiechnęła się. – Tak, teraz mogę ci powiedzieć – odrzekła. – To wyspa w głębi Archipelagu, którą nazywamy Herendeneth, co w naszym języku oznacza „dom bez granic”. Nie wiem, czy ma jakąś inną nazwę. Ornouth składa się z ponad dwóch tysięcy wysp, wiele z nich nawet nie jest uwzględnione na mapie. Naniesienie ich wszystkich na papier to zadanie na więcej niż jedno życie. Obawiam się, że Herendeneth nie wygląda zbyt ładnie z morza, to same klify i czarne skały, podczas gdy wiele innych wysp to plaże, laguny i drzewa, ale taki wygląd wyspy dobrze służy naszym celom. – Brzmi wspaniale – odparła sucho Erienne. – Nie zrozum mnie źle, to piękna wyspa. Lecz żeby się tam dostać, trzeba znać drogę. Rafy nie znają litości. – Ach, rozumiem. – Nie, ale zrozumiesz – zachichotała Ren’erei. – Ten, kto nie zna drogi, nigdy do nas nie dotrze. – Oni potrafią latać. – Z góry wyspa sprawia wrażenie niedostępnej, choć jej wygląd może wprowadzać w błąd. – Widzę, że myślicie o wszystkim – powiedziała Erienne, dając ujście swojemu wrodzonemu sceptycyzmowi. – Tak, od ponad trzystu lat – przytaknęła Ren’erei. Umilkła i Erienne poczuła, jak elfka przygląda się jej twarzy. – Tęsknisz za nim, prawda? Te słowa zaskoczyły ją, lecz tak w istocie było. Podświadomie wciąż miała nadzieję, że Denser podąża za nimi, lecz teraz… na upadek bogów, on nie jest żeglarzem, a skoro wyspa jest również osłonięta z powietrza… nie powinna być zaskoczona. Lecz tak naprawdę czuła się odcięta od wszystkiego, co znała, i tęskniła za nim mimo całej radości, jaką dawała jej Lyanna. Brakowało jej jego dotyku, brzmienia głosu, oddechu na karku, siły, jaką wkładał we wszystko, co robił, i wsparcia, które okazywał tak zdecydowanie, niezależnie od długich okresów rozłąki. A choć wiedziała, że podjęła słuszną decyzję, niewiadome podkopało jej pewność siebie, wciąż szepcząc o niewyobrażalnych niebezpieczeństwach czyhających na jej córkę. Denser mógłby ją z tego wyciągnąć. Uratowaliby siebie nawzajem, lecz jego tutaj nie było i aby nadal wierzyć w siebie, musiała sięgnąć głębiej do swoich pokaźnych zapasów siły. Ren’erei bardzo jej pomagała. Była przyjazna, pełna szacunku i zrozumienia. Erienne pomyślała, że warto by ją trzymać tak blisko siebie i tak długo, jak to tylko możliwe. Tylko bogowie wiedzą, czemu będzie musiała stawić czoła na Herendeneth. – Wiesz, że chętnie przyjęlibyśmy go tutaj, lecz są inni, którzy mają mniej przyjazne powody, by nas znaleźć, nie licząc tych, którzy już próbowali – ciągnęła dalej, oszczędzając jej konieczności odpowiadania. – Polują na nas w dzień i w noc, od ponad dziesięciu lat. Oni zrobią wszystko, aby tylko ujrzeć nasz upadek. Erienne zmarszczyła brwi. To nie ma sensu. Z pewnością tylko dordovańscy magowie ich ścigają. – Kto? – Łowcy Czarownic – powiedziała Ren’erei. – Czarne Skrzydła. Pod Erienne ugięły się kolana, zachwiała się i chwyciła burty. Ren’erei z niesamowitą zwinnością podskoczyła i chwyciła ją. Erienne nie znalazła słów, aby jej podziękować. Puls łomotał jej w gardle, krew ryczała w uszach, a w umyśle pojawiły się wspomnienia, które tak starannie ukryła wiele lat temu. Znów to widziała. Czuła atmosferę zamku Czarnych Skrzydeł, zapach strachu w pokoju bliźniaków, piekielne męki rozdzielenia z ukochanymi synami i drwiący uśmiech kapitana Traversa, dowódcy Łowców Czarownic. Znów widziała krew płynącą z poderżniętych gardeł synów i plamiącą pościel, ich twarze i ściany. Jej chłopcy. Jej piękni chłopcy. Zamordowani ze strachu przed zagrożeniem, którego wcale nie stwarzali, przez ludzi, którzy bali się magii, gdyż nie mogli jej zrozumieć. Znów poczuła stratę, jakby to było wczoraj. Czarne Skrzydła nie zostały zniszczone pomimo tego wszystkiego, co ona i Krucy uczynili, i teraz polowały na to, co było najbardziej czyste. Na Lyannę. – Nie, nie, nie – wyszeptała. – Znowu. – Wybacz, jestem głupia – powiedziała Ren’erei, ocierając łzę z twarzy Erienne. – Źle zrobiłam, że ci o tym powiedziałam. Wiemy, co przez nich straciłaś, i bardzo ci współczujemy. Lecz musiałaś się dowiedzieć, by zrozumieć, że będziesz z nami bezpieczna, nawet bardziej niż za murami własnego kolegium. Tryuun ucierpiał z ich rąk. Widziałaś jego twarz. Wyrwał się z ich tortur, lecz nie bez strasznych ran. Ale pewnego dnia znajdziemy Czarne Skrzydła i dokończymy to, co zaczęli Krucy. – Ale przecież my zniszczyliśmy ich zamek – wyszeptała Erienne, spoglądając w oczy elfki, by sprawdzić, czy nie kłamie. Ren’erei pokręciła głową. – Nie. Jeden z nich uciekł, a potem pozostali dołączyli do niego, by po wycofaniu się Wesmenów znowu zacząć działać. To Selik. – Selik nie żyje – odparła Erienne. Wyrwała się Ren’erei i usiadła na przywiązanej do pokładu skrzyni, męczyły ją nudności.– Sama go zabiłam. – Powiedz to Tryuunowi – rzekła poważnie Ren’erei. – Selik jest tak oszpecony, że niemal nie można go rozpoznać, ale jego zachowanie jest aż zbyt łatwe do poznania. Lewa strona jego twarzy jest zimna i martwa, a ślepe oko opada w dół. Ogień spalił mu włosy, ma wiele blizn po oparzeniach, ale siła w ręce pozostała. Jest niebezpiecznym przeciwnikiem, wiele o nas wie. Więcej niż jakikolwiek żyjący człowiek. – Zatem zabij go. – W głosie Erienne odbijała się zimna groźba, którą czuła wewnątrz, choć noc była ciepła. – Najpierw trzeba go namierzyć. Tryuun umknął mu dziesięć miesięcy temu i od tego czasu nie słyszeliśmy o nim. Lecz znajdziemy go i tym razem będzie nas więcej, obiecuję. – Przykucnęła przed Erienne, a ta spojrzała w jej głębokie niczym ocean zielone oczy i uśmiechnęła się. – Tutaj nie podąży za nami. Nikt tego nie może. Jesteś bezpieczna, Erienne. Ty i Lyanna. Na Herendeneth nikt nie może zrobić wam krzywdy. Wiedziała, że Ren’erei ma rację, lecz szok wywołany jej słowami sprawił, że tej nocy czarodziejka nie mogła spać. Irracjonalne strachy gnały po jej zmęczonym umyśle i chwytały w przyprawiającą o szybsze bicie serca bezsenność. |