nr 7 (XXXIX)
wrzesień 2004




powrót do indeksunastępna strona

 Wszystkie pieczenie Michaela Moore’a
ciąg dalszy z poprzedniej strony
MCh: Zadziwia mnie, Kamilo, że tak bez problemu łykasz jego własne sprytne wypowiedzi. To żadna sztuka nakręcić propagandowy dokument i przed ewentualnymi zarzutami o propagandowość dokumentu zabezpieczyć się zapowiedzią „I proszę nie nazywać mojego filmu propagandowym dokumentem, bo to jest tylko satyryczny esej”. Jeśli facet nie uważa się za dokumentalistę, to dlaczego zgłasza film do Oscarów w kategorii dokumentu? Niech staruje w konkursie o nagrodę dla satyryków. I nie przyjmuje nagrody za dokument.
KW: Ale, po pierwsze – w Polsce Moore’a znamy słabo, a w szczególności słabo jego dokonania satyryczne, a film wchodzi jako dokument, przecież wcześniejsze „Columbine” właśnie jako dokument Oscara dostało. Co się dziwić, że wszyscy mówią o dokumencie. Inną sprawą jest jednak to, o czym mówił Michał – niezrozumienie czym właściwie jest dokument filmowy.
: Jeśli chodzi o formę, też sprawiła na mnie dobre wrażenie. Wiele rozwiązań bardzo mi się podobało, jak na przykład to, że Moore zrezygnował z tych opatrzonych już niemal do znudzenia obrazów z ataku na WTC, z tych efektownych „wbić” samolotów w budynki i zamiast tego dał czarny obraz i pozwolił po prostu tego zgiełku posłuchać: krzyków, łoskotu, syren, itd. Znakomity chwyt, bo widz natychmiast niejako odruchowo sam sobie w wyobraźni całą tą historię „dopowiada”.
MCh: To oczywiście pomysł Inarritu z jego nowelki z „11’’09’01”, ale fakt, że dobry i warto go powielić. Na mnie natomiast zrobiły wrażenie zdjęcia zaraz po tej ciemnej sekwencji – impresyjne i poetyckie obrazy fruwających nowojorskich śmieci w chmurze pyłu. W jednym obrazku ujął od razu typowe (brud miasta) i niezwykłe (ślady kataklizmu). To u Moore’a nowość. I tutaj ukłonię się Kamili, że faktycznie w tym zabiegu widzę jakąś subtelność przemyślanego gestu.
KS: Podejrzewam, że Moore po prostu pokazał 9/11 tak, jak sam pamiętał – w końcu mieszka w Nowym Jorku, był tu i widział. Muszę powiedzieć, ze na te część filmu zareagowałam najbardziej emocjonalnie, bo i ja to tak pamiętam – nie walące się wieże, ale właśnie płaczących ludzi, nie działające telefony, mnóstwo ogłoszeń o zaginionych przez wiele dni potem… Rzeczywiście było to wszystko tak nierealne, że aż poetyckie. Jedyne, czego w filmie nie da się przekazać z tamtych dni, to straszny, charakterystyczny zapach, którym przesiąknięty był cały dół Manhattanu i Brooklyn, na który wiatr znosił dym.
: A w samym filmie oczywiście jeszcze te zestawienia różnych wypowiedzi z wizją rzeczywistości, niemal zawsze kontrastujące ze sobą: najpierw żołnierz mówiący o niesieniu Irakijczykom wolności i pokoju, a potem pokaz przeprowadzanej rewizji w domu, w środku nocy; najpierw „zaklinanie” Saddama przez Colina Powella i Condolezzę Rice, a potem obrazki sprzed dwóch lat, gdzie z pełnym zadowoleniem i dumą mówią: Saddam nie stanowi żadnego zagrożenia, bo my go za dobrze pilnujemy, itd. Jest tam takich smaczków wprost na pęczki.
Generalnie, byłem bardzo kontent po jego obejrzeniu – bardzo interesujący i pouczający obraz. Jeśli odsiać – często nachalne, to prawda – demagogiczne chwyty, to jest to arcyciekawa rzecz. Chodź warto też zauważyć, że nie ma tam specjalnie odkrywczych konstatacji czy wniosków na temat sprawowania władzy czy jej szeroko pojętej zakulisowości i interesowności – ale tego się spodziewałem, więc nie jest to żaden zarzut.
MCH: Chętnie sprzeciwię się stanowisku, że coś jest dobre, jeśli zapomnieć o tym, co jest w tym złego, bo w ten sposób łatwo udowodnić geniusz filmowego „Wiedźmina”.
: Niby tak, ale zależy, co po tym odsianiu zostaje – idąc w mańkę przeciwną można zawsze powiedzieć, że znakomite dzieło filmowe jest do bani, bo dobór aktorów do trzech ról drugoplanowych reżyserowi nie wyszedł. Ja miałem na myśli to, że interesujące rzeczy można odnaleźć w „Fahrenheicie” po świadomym „łyknięciu” całej propagandowej reszty. A z rzeczy, które by mi osobiście zostały po odsiewaniu w przypadku „Wiedźmina” to muzyka śp. Grzegorza Ciechowskiego, miecze Geralta i cycki Yennefer – zdecydowanie zbyt mało na dzieło geniuszu filmowego.
KS: Tylko że co w wypadku audycji wyborczej decyduje, czy jest ona dobra, czy zła? Jak dla mnie F911 to pełnometrażowa audycja wyborcza, a jako taka musi być przede wszystkim skuteczna.
MCh: Nie widzę problemu w przyznaniu, że film Moore’a trzymał mnie w zainteresowaniu w fotelu przez 2 godziny, co nie zmienia faktu, że w odróżnieniu od wcześniejszych filmów Moore’a, tym razem wrażenie prymitywnej manipulacji miałem już w trakcie seansu, a nie po nim. Ale nie widzę też problemu w przyznaniu, że ta manipulacja nie odrzuciła mnie od filmu – przeciwnie, dodała mu jeszcze jednego poziomu. Dla mnie F911, pomijając jego utylitarną funkcję w obecnej sytuacji na świecie i pomijając co rusz zmieniane zdanie Moore’a o tym, po co nakręcił film (raz mówi, że dla sztuki, innym razem że dla śmiechu, jeszcze innym że dla obalenia prezydenta)… no więc dla mnie to przede wszystkim pierwszorzędny film o Ameryce. Na przykład o tym, że w Ameryce można nakręcić film skrajnie wrogi w stosunku do władz państwowych i pokazywać go w całym kraju, wystawiając się na dyskusję i polemiki, a nie na jakieś koszmarne szykany i prześladowania. Jest w tym bardzo zgrabny paradoks, bo Moore mówi jak zniewolona jest Ameryka i jak sprzeniewierzono jej wolnościowe ideały, a dla mnie w samym fakcie medialnego zaistnienia jego filmu właśnie te niby sprzeniewierzone ideały kwitną.
KW: Tak, dla mnie to też fascynujące…
: Tu bym się zgodził mocno częściowo – to film o jakimś obliczu Ameryki. Nie wierzę bowiem, że ta polaryzacja dobrych i złych jest tak oczywista, jak chce tego Moore – źli są ci, co mają fortuny, władzę i nie kwapią się do używania wszelakich możliwych sposobów, by je pomnażać, a dobrzy są Afroamerykanie i Azjaci, których głos nie znajduje odzewu, bo źli senatorzy nie chcą ich poprzeć a zły trybunał stanu (czy jak tam się nazywa ta szacowna instytucja) całą sytuację utrzymuje, jako że Bush senior ma tam chody. Nie ma w tym filmie całej masy tzw. „regular people”, nie będących akurat żadnymi mniejszościami, którzy wcale nie biedują i niekoniecznie popierają rządy demokratów, tak jak nie ma tych wszystkich demokratów, którym dobro ludu ocieka z ust w trakcie ich starań ku temu, by nachapać się tak, jak ich polityczni antagoniści. Obraz Ameryki w filmie jest pokazany przez bardzo jednostronnie przyłożony okular.
KW: Cóż, nie można żądać od reżysera, aby równo obdzielił wszystkie grupy społeczne i etniczne. Wiadomo, że chodziło przede wszystkim o udowodnienie tezy. Ale i mnie pewnych rzeczy zabrakło, ale o tym później.
MCh: Dalej – Moore, zamierzenie lub nie, pokazuje Amerykę absolutnie paradoksalną: Amerykę, w której senatorzy nie mają czasu czytać ustaw, bo muszą nad nimi szybko zagłosować. Ba, przyznają się do tego jawnie przed kamerą. Amerykę, w której łatwo znaleźć – jak sądzę – typowego amerykańskiego patriotę, recytującego w dowolnej chwili zalety armii i deklarującego dumę z wysyłania do armii połowy rodziny, po czym z zaskoczeniem konstatującego, że można w tej armii zginąć… co powoduje, że gorący zwolennik zmienia się w gorącego protestującego (czy też, śladem Maxa Kolonko, protestanta). Amerykę, w której w mediach mówi się o wyzwoleńczej wojnie, ale jedna rozmowa ze zbrojnym ramieniem tej Ameryki wystarczy, żeby zdać sobie sprawę, że na froncie walczą między innymi małoletni kretyni, którzy czują się jak w grze komputerowej i są gotowi rozpieprzać swoim czołgiem wszystko, pod co podpasi im akurat słuchana głośno muzyka. Dla mnie F911 to po prostu film o tej cudownej innej planecie po drugiej stronie oceanu. W każdym razie tym jest dla mnie przede wszystkim.
KS: Zgodzę się, że to dobry film o Ameryce, ale tylko o Ameryce bieżącej chwili – Ameryce, która jest podzielona jak chyba nigdy od czasów wojny secesyjnej, i każda strona jest po uszy okopana na swoich pozycjach. Za naście lat będą to pokazywać jako double feature do pary z dwugodzinną porcją „O’Reily Factor” …i nikt prócz historyków nie będzie oglądać. Nie dlatego, ze za naście lat film nie będzie zabawny – będzie, jak najbardziej. Ale po wyborach film najprawdopodobniej pójdzie w odstawkę – albo jako brudna wraża propaganda (jeśli wygra Bush) , albo jako zbyt szacowny klasyk (jeśli wygra Kerry – bo Demokraci będą zmuszali dzieci w szkole do oglądania go zaraz po tym, jak wykują na pamięć Gettysburg Address, więc nikt nie będzie już chciał go oglądać po dobroci :) ). Amerykanie są już bardzo zmęczeni tym szarpaniem się z jednej skrajności w drugą – świadczy o tym np. fenomenalny i natychmiastowy sukces człowieka nazwiskiem Barack Obama, który stał się politycznym odpowiednikiem Beatlesów po tym, jak w czasie konwencji partii demokratycznej wygłosił przemówienie, w którym mówił nie o tym, co dzieli Amerykanów, ale co ich łączy.
MCh: Dla Ciebie to doraźne, a mnie wydaje się właśnie tradycyjnym kawałkiem amerykańskiej kultury, w której daje się wypłynąć po jakimś pojedynczym wyskoku. Z drugiej strony chyba trudno mówić tu już tylko o kulturze amerykańskiej, bo cała kultura popularna tak dzisiaj działa, że popularność jest wszystkim – nie dość, że wszystko warto dla niej zrobić, to jeszcze głodne wciąż nowych twarzy media chętnie wypromują każdego, kto zabłysnął czymkolwiek.
: Wszystko to prawda. Jednak warto zauważyć, że jeśli idzie o pokazanie prawdy o tzw. wyzwoleńczej wojnie, to jest raczej fragment opowieści o jej okropnościach, których winnym jest wyłącznie prezydent i jego administracja. Moore nie przeciwko tym małoletnim kretynom, puszczającym sobie w tle urokliwą muzyczką ze „spal skurwysyna” w refrenie, wytacza działa.
MCh: Tak, też widzę w tym fałsz i przed ekranem poczułem się nieswojo…
: On ich wszystkich rad by do serca przytulił jako ofiary działań bogatej i wciąż zachłannej elity, która nie waha się dla dobrego zarobku ściskać się z terrorystami, a potem rozpętać wojnę, usprawiedliwiając to argumentami momentami uwłaczającymi inteligencji, i wysyłać potem na jej fronty nie własne dzieci (scena z nagabywaniem senatorów folderami reklamowymi armii), lecz właśnie tych, którzy nie mają prócz tego innych perspektyw w życiu (sceny z naganiaczami Marines czy wybraną z tłumu mamuśką), co zresztą jest również skutkiem perfidnych działań… bogatej elity. Elity, która pozbawia ich pracy, spycha na margines, a do tego jest prymitywna, gada bzdury i czesze się, liżąc własnojęzycznie grzebyczek, a którą nielegalnie zaprzysiężony prezydent na ekskluzywnym przyjęciu nazywa swoją opoką.
KW: Dla mnie w wizji prostego żołnierza nie było spójności. Z jednej strony mieliśmy właśnie chłopaków rozwalających z radością kibiców piłkarskich na stadionie przeciwnika, z drugiej zdziwionych co oni właściwie robią w tym Iraku, z trzeciej przeciwnych i protestujących. Nie wiem co to miało pokazać – poza oczywistą rozbieżnością stanowisk i poglądów.
KS: Wydaje mi się, że chodziło mu głownie o pokazanie tego, że wszystko, co te dzieciaki wiedzą o świecie, wszystko, co znają, w co wierzą i czego ich nauczono, kruszy się w konfrontacji z rzeczywistością, z jaką mają kontakt w obcym, dziwnym kraju, którego nie rozumieją i w sytuacji, która ich przerasta. I to mu się znakomicie udało – do tego stopnia, że widz odczuwa taki sam zamęt jak ci młodzi żołnierze. Jeśli można mówić o jakichś uniwersalnych elementach w F911, to ten akurat do nich należy. Przeczytaj choćby kilka rozdziałów „Podróży do kresu nocy” Celine’a, gdzie narrator opisuje swoje doświadczenia z I wojny światowej. Tu nic się nie zmieniło, a filmowy wywód Moore’a jest może mało odkrywczy i mało subtelny, ale do bólu prawdziwy,
KW: Trochę taka bezkrwawa nasza dyskusja, jakbyśmy rozmawiali o najnowszej produkcji Disneya, a nie o najbardziej kontrowersyjnym obok nominacji Andrzeja Ananicza wydarzeniu bieżącego sezonu. I choć jako całość film uważam za skręcony świetnie, podrzucę parę takich rzeczy, które mnie w jakiś tam sposób uderzyły podczas seansu i były dużo istotniejsze od Michałowych braków subtelności. Możecie powiedzieć co o tym sądzicie.
Po pierwsze – łapiące za serce wystąpienia czarnoskórych delegatów w Kongresie na początku filmu na temat nieważności wyborów. Słyszę, że każdy ma uzasadnione zarzuty, ale nie poparł go żaden z senatorów. I mnie, nieobytemu z amerykańskim systemem władzy, nasuwa się pytanie – a dlaczego właściwie żaden senator nie poparł? Żaden się nie zgadza? Wszyscy są zastraszeni? Przekupieni? Są rasistami? Nie dostałem odpowiedzi na to pytanie. Nie mówię, że to fragment nieważny, ale mnie pozostawił z dużym wahaniem.
KS: Nikt chyba dokładnie nie wie… Osobiście wydaje mi się, że nigdy dotąd nikt w Ameryce nie myślał poważnie, że taki szwindel wyborczy w biały dzień może się w ogóle wydarzyć – przecież fałszerstwa mogą być w republikach bananowych, a nie u Wujka Sama. Wiele osób, pewnie z Alem Gore na czele, myślało, że to niemożliwe, żeby takie rzeczy się działy w Ameryce. Wszyscy wierzyli, że jak przyjdzie co do czego, Sąd Najwyższy okaże się niezawisły i obiektywny. Że system, który działał przez tyle lat, napędzany wiarą w demokrację i poczucie ludzkiej przyzwoitości, nie może zawieść. Nie wiem, czy i ile było w tym rasizmu: może więcej, niż mi się wydaje. Ale najwięcej pewnie niedowierzania ludzi przekonanych, że w oszustwo wyborcze w U.S. of A. mogą wierzyć tylko zwolennicy chorych teorii spiskowych.
MCh: Mnie już w czasie filmu ugryzło to, dlaczego zabrakło pytania o tamten brak poparcia z czarnoskórymi kongresmanami? Dlaczego Moore nie poszedł za ciosem i nie przysmażył ich pytaniem wprost? Domyślam się, że oczywiście dlatego, że nie chciał zrazić do siebie czarnej widowni, tylko zdobyć ich głosy przeciwko Bushowi. To również odbieram u niego jako fałsz.
KW: Po drugie – czy to takie dziwne, że po największym w historii zamachu terrorystycznym w kraju panuje chaos? Że ludzie popadają z jednej skrajnością w inną? Rzekłbym, że to raczej naturalne i mało która władza mogłaby czemuś takiemu zapobiec.
KS: Znowu różnica kulturowa: większość Amerykanów – mimo wszystkich politycznych skandali, jakie ten kraj widział – wierzy, że rząd składa się z kompetentnych, uczciwych ludzi – co więcej, że najwyżsi rangą urzędnicy państwowi zaszli tak wysoko, bo są lepsi niż reszta. Skoro jeszcze pompuje się tak gigantyczną kasę w ich urzędy, dostarcza im tak niewiarygodnych technologii i tak dalej – powinni być supermanami Tak długo eksportowali taki obraz Ameryki do reszty świata, że aż sami w niego uwierzyli…
MCh: W samym fakcie chaosu w kraju też nie widzę nic szczególnego – Ameryka nie była po prostu nigdy w takiej sytuacji i stąd zamieszanie. Natomiast Moore przydaje się tutaj do czegoś zupełnie innego – do udokumentowania (stronniczego, owszem) kolejnego w historii Ameryki kawałka medialnych manipulacji, potrzebnych do budowania wizerunku polityków, prezydenta itd. Moore już od kilku dobrych lat zajmuje się tym tematem, ale ciągle jakoś tak pobocznie. W F911 jest o tym chyba najwięcej, ale wciąż czekam na jego film wyłącznie na ten temat. Dajmy na to o Murdochu…
KS: Już jest film o Murdochu. Nazywa się „Outfoxed: Rupert Murdoch’s War on Journalism” i wyszedł spod ręki pana nazwiskiem Robert Greenwald. Dziwnie nie ma wokół niego tyle szumu co wokół F911, a może powinno być: bo gdyby media w Stanach robiły to, co powinny, nie byłoby ani Moore’a, ani F911, ani naszej dyskusji tutaj.
KW: Po trzecie – wałkowane wszem i wobec, ale bardzo istotne. W wizji Moore’a Irak to kraina szczęśliwości, którą to dopiero zakłóci interwencja USA. Wszyscy wiemy jak bardzo nieprawdziwa jest ta wizja. I tu Moore sam się wystawia na ataki, bo bez tej sceny i tak nie miałby problemów z poddaniem w wątpliwość prawa administracji Busha do najazdu na suwerenny kraj, a z nią traci mnóstwo wiarygodności. Miałem tu raczej głupawe skojarzenie z Erichem von Daenikenem, który zamiast skoncentrować się na tych kilku najsilniejszych dowodach wizyty Obcych ;), bierze także setki idiotycznych argumentów i wystawia się na pośmiewisko.
KS: Jakkolwiek nie sposób odeprzeć zarzut, taka wizja Iraku ma moim zdaniem sporo sensu z punktu widzenia ludzi w nim żyjących. Nie neguje istnienia więzień, tortur, tajnej policji, morderczych sankcji i tak dalej – ale takimi już jesteśmy zwierzętami, że historia, nawet na bieżąco obserwowana, mało nas obchodzi. Na każdy milion prześladowanych przez krwawy reżim jest co najmniej drugi milion tych, co w tym samym czasie, w tym samym kraju, kupują materac, zakochują się, gubią parasole, rodzą dzieci – i to zajmuje całe ich życie, przez to są szczęśliwi. Może to małostkowe, ale bardzo ludzkie.
MCh: W tym wydaniu też bardzo idealistyczne :) Jak dla mnie, Moore chwycił się tu zupełnie prymitywnego obrazka z zamiarem dotarcia do najbardziej prymitywnego widza na sali. Nie ma mowy o celu artystycznym – chodzi tylko o funkcję propagandową.
KW: Po czwarte – kwestia koalicji. Ja rozumiem, że wizja małp rozbrajających miny i Rumunii reprezentowanej przez Draculę jest dowcipna i sam się śmiałem, ale w inwazji brała przecież też udział Wielka Brytania, której nie można zarzucić, że jest mało istotnym partnerem. I znów – podkładanie się.
MCh: Tak, to też było bolesne. Po prostu kolejny kawałek naginania faktów do tezy.
KW: Po piąte – demagogiczny chwyt z Wietnamem. W filmie padają słowa „w Iraku zginęło najwięcej żołnierzy USA od czasu konfliktu wietnamskiego”. Proste skojarzenie – połączenie tych dwóch wojen. Tymczasem jedna trwała wiele lat i przyniosła dziesiątki tysięcy ofiar, w drugiej zginęło kilkuset żołnierzy. I znów – nie mówię, że to skojarzenie jest bezzasadne, mówię, że poczułem się tu ofiarą manipulacji, co osłabiło przekaz.
KS: Rok temu Errol Morris posłużył się Wietnamem i McNamarą do analizy bieżącej sytuacji Ameryki i za efekt całkiem zasłużenie dostał Oscara. Nie chodzi o liczby ofiar, ale o sposób myślenia tych, którzy wikłają Amerykę w takie wojny, przynajmniej ja to tak odbieram.
Zresztą – gdyby Polska była w tej chwili uwikłana w sytuację, w której wybuchłby nagle bohaterski, ale skazany na klęskę patriotyczny zryw, wszyscy mówiliby o Powstaniu Warszawskim. Da Amerykanów ważność historyczna Wietnamu jest równie głęboka jak dla nas etos Powstania. Tyle, że tam, gdzie Polacy mają zakorzenione poczucie krzywdy – Amerykanie mają poczucie winy. Tak samo głęboko zakorzeniona historyczna trauma, tylko z przeciwnym znakiem. Nic dziwnego, że wraca czkawką.
KW: Tak, ale ja nie dyskutowałem z analogiami do Wietnamu (nietrudno je znaleźć), ale fałszywym postawieniem znaku równości powołując się na ilość ofiar. Choć miejmy nadzieję, że nigdy tej równości nie będzie trzeba stawiać.
Dziwie się tym wszystkim, dla mnie dość wyraźnym manipulacjom w Fahrenheicie (już pomijając szeroko komentowaną kwestię odlotu bin Ladenów) – bo inne podejście w tych sprawach mogłoby tylko wzmocnić wymowę filmu i zmniejszyć prawdopodobieństwo ataków na Moore’a. Dla mnie więc parokrotnie popełnia on wyraźny błąd.
KS: Wiesz, z dzisiejszej perspektywy to można wybrzydzać i wybrzydzać- my jesteśmy już mądrzejsi choć by o znajomość raportu wstępnego Komisji 9/11, a Moore skończył pracę nad filmem w momencie, kiedy w Iraku codziennie zabijano paru Amerykanów, Komisja walczyła z Bushem o prawo przesłuchania jego i członków jego gabinetu, a atmosfera w Stanach była taka, jakby zaraz miało pójść na noże. Nic dziwnego, że reżyser wali w emocjonalne podbrzusze Amerykanów, wspominając tamtą wojnę. Może dzięki temu ludzie zwrócili uwagę, kiedy w prasie urzędnicy Pentagonu zaczęli coś przebąkiwać o przywróceniu obowiązkowego poboru…
I tu doszliśmy do punktu, który mnie najbardziej zastanawia. Rozumiem, dlaczego w Stanach niektórzy są bliscy rozwodów z powodu podzielonych opinii na temat tego filmu. Ale dlaczego Polacy też się nim emocjonują? W końcu to nie wasz prezydent, i w dużym stopniu nie wasz problem – a wiele polskich krytyków dziennikarzy tak broni Busha, jakby był ich matką rodzoną! Dlaczego?
MCh: Po pierwsze, dlatego że to temat dobry do dyskusji jak każdy inny. :) A poważnie – jak wspomniałem na wstępie, globalny zasięg informacji powoduje, że sprawa jest dla nas jak najbardziej świeża i ważna. Udział Polski w irackiej okupacji (i towarzysząca temu proamerykańska propaganda) był w zeszłym roku jednym z gorętszych tematów. Po drugie, dlatego że to temat polityczny i daje okazję na nasze tradycyjne rozgrzebanie ran i hasła w stylu „no tak, ten wasz Moore to taki sam żenader jak wasza cała reszta”. Film Moore’a to po prostu okazja do dalszego ciągu sporów między prawicą i lewicą. A po trzecie – Moore nie jest głupi i nakręcił film w kontrowersyjnym stylu właśnie po to, żeby ludzie o nim dyskutowali i media narobiły rozgłosu. W przypadku takiego filmu to oczywiste, że odbiorcy podzielą się na kilka argumentujących grup i dyskusja szybko się zaogni, bo dojdzie do porównywania pryncypiów. Moore zadziałał jak katalizator.
KW: Nie wspomniałeś o jednej, najbardziej istotnej kwestii. Cokolwiek Moore nie powiedział o koalicji, polscy żołnierze również są w Iraku. I, niestety, również tam giną. Czy można się dziwić, że emocjonujemy się tematem?
MCh: Z naszej rozmowy jedno wychodzi na pewno – nie ma szans na jednolite podejście do „Fahrenheit 911”. Dla jednego to audycja polityczna i jako taka wart jest obejrzenia, choćby po to, żeby w skondensowanej formie wysłuchać argumentów jednej ze stron. Dla kogo innego to – raczej niezamierzenie – dokument o dzisiejszej Ameryce, w której dzieje się mnóstwo rzeczy dziwnych, strasznych i śmiesznych. Dla jeszcze kogo innego to satyra polityczna, której główną funkcją jest ośmieszenie i skompromitowanie przeciwnika niezależnie od poziomu użytych chwytów i prawdziwości zarzutów. A dla jeszcze kogoś innego może to być dwugodzinny zbiór zarzutów pod adresem miłościwie panującego prezydenta – i choć taki był chyba główny zamiar Moore’a, to właśnie przy takim traktowaniu filmu pojawia się bodaj najwięcej kontrowersji co do prawdziwości i skuteczności argumentów. Chyba z jednym się tylko zgodzimy – niezależnie od oceny filmu, dzięki F911 Michael Moore stał się już międzynarodową gwiazdą mediów. Znowu sprawdza się banalna prawda – kontrowersja to najlepszy sposób na masową sprzedaż. Cieszy mnie w tym wszystkim głównie to, że za wszystkie te kontrowersje odpowiedzialny jest film dokumentalny. Pomijając wszelkie doraźne cele polityczne Moore’a, jeśli jego film choć odrobinę przyczyni się do wzrostu zainteresowania prawdziwym, zaangażowanym, ważnym kinem dokumentalnym, to w dłuższej skali będzie to na koncie Moore’a sukces równie ważny jak wpływy na amerykańską scenę polityczną.
KS: Oby tak było. Co dla mnie osobiście jest i najbardziej wartościową, ale i najbardziej przygnębiającą refleksją po obejrzeniu tego filmu – to że ile by człowiek nie naoglądał F911 i innych demaskatorskich dokumentów, prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak naprawdę było. To, co naprawdę się stało 11 września pozostanie pewnie jedną z tych niezgłębionych, dręczących tajemnic, których Ameryka i tak ma już zbyt wiele. Jakkolwiek by oceniać film Moore’a, cieszę się, że powstał, bo daje mi chociaż nadzieję, że – jak mówi postać grana przez Sutherlanda w finale JFK – „ludzie są spragnieni prawdy”.



Tytuł: Fahrenheit 9.11
Tytuł oryginalny: Fahrenheit 9/11
Reżyseria: Michael Moore
Zdjęcia: Kirsten Johnson, William Rexer
Scenariusz: Michael Moore
Muzyka: Jeff Gibbs
Dystrybutor: Kino Świat
Data premiery: 23 lipca 2004
Czas projekcji: 110 min.
WWW: Strona
Gatunek: dokumentalny
powrót do indeksunastępna strona

96
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.