Nie panuję nad fabułami, jestem bardzo daleki od ideału tej krystalicznej prostoty, w której klasyczne narracje potrafią pokazać rzeczy najbardziej skomplikowane. Nadal bardziej język włada mną niż ja językiem – uwodzi mnie brzmienie słowa, frazy, składni i się mu poddaję; a to ja powinienem uwodzić brzmieniem.  | ‹Jacek Dukaj› |
Esensja: Mamy Twoją nową powieść „Perfekcyjna niedoskonałość”. Skąd taki przewrotny tytuł? Jacek Dukaj: Znaczenie wyjaśnia się w książce, która właściwie cała obraca się wokół „doskonałości” – fizycznej, cywilizacyjnej, umysłowej. Najkrótsze, hasłowe streszczenie, jakim się posługuję (bo trzeba strzelać w mass-media pigułami prostych skojarzeń) to: „globalizacja w skali wszechświata”. Chodzi więc o taką doskonałość, jaką teraz państwa czy korporacje wypracowują na drodze konkurencji z innymi państwami/korporacjami – ale zastosowaną w każdej dziedzinie, pociągniętą do ekstremum. A tytuły-oksymorony postanowiłem dawać wszystkim częściom trylogii. E: Pracowałeś nad tą powieścią długo, pierwsze fragmenty udostępniłeś kilka lat temu. Pamiętasz, skąd jeszcze skąd wziął się pomysł? JD: Skończyłem ją ponad cztery lata temu i leżała, aż zabrałem się w tym roku na wiosnę do szlifowania i generalnych poprawek przed oddaniem jej do WL-u. Zresztą to było ciekawe doświadczenie, wrócić tak do pracy nad własnym tekstem sprzed czterech lat – prawie się łapałem za głowę: jakie to niezgrabne, jak koślawo napisane, jak sztuczne dialogi, jaka wysilona kompozycja… Najchętniej napisałbym od nowa. Wyprostowałem, ile mogłem, w ramach starego tekstu. Może po prostu szybciej rośnie mój krytycyzm niż umiejętności… Model: spośród autorów, których próg krytycyzmu jest niższy od progu umiejętności, rekrutują się najwięksi grafomani (nie są w stanie dostrzec w swoich tekstach wad); natomiast autorzy o progu krytycyzmu daleko wyższym od progu umiejętności przez lata ślęczą nad dziełem życia, cyzelując i poprawiając je tysiące razy, aż w tym strachu przed literacką niedoskonałością zagubiona zostaje jakakolwiek szczerość i prawda. Przyznaję, że mam ciągoty do pedantyzmu, ale chyba jestem nazbyt zmienny i niecierpliwy, żeby wpaść w tę pułapkę. Niemniej o własnych umiejętnościach mam zdanie coraz gorsze. Obiektywnie patrząc (na ile możliwy jest tu obiektywizm), widzę, że się poprawiam – na pewno rozwinąłem się od czasu napisania np. „Czarnych oceanów”. Ale nawet szybciej rośnie świadomość, jak wiele jeszcze pozostaje do poprawienia. Nie panuję nad fabułami, jestem bardzo daleki od ideału tej krystalicznej prostoty, w której klasyczne narracje potrafią pokazać rzeczy najbardziej skomplikowane. Moje postaci nie wyglądają wystarczająco prawdziwie; nawet gdy wybiją się na chwilową szczerość, zaraz z powrotem popadają w schematy pop. Nie potrafię oddać wrażenia swobodnej rozmowy z real life’u w dialogu literackim; łatwiej uciec w filmowe one-linery. Nadal bardziej język włada mną niż ja językiem – uwodzi mnie brzmienie słowa, frazy, składni i się mu poddaję; a to ja powinienem uwodzić brzmieniem. Nie umiem z góry rozłożyć równomiernie napięcia narracyjnego w dłuższych tekstach – to jest pochodna moich problemów z wiecznie rozrastającymi się utworami: partie pisane z myślą o znacznie mniejszej objętości docelowej nie przystają do formy końcowej, pojawia się dysonans, rytm zostaje złamany. Źle to wszystko wygląda. Pomysł na „Perfekcyjną” też przebył podobną drogę, puchnąc ponad pierwotną formę. Tyle pamiętam z zamiaru: chciałem napisać space operę, której nie przebije już żadna inna space opera. Więc trzeba mi było teorii pozwalającej kreować na potrzeby wojny całe nowe wszechświaty, fizyki i cywilizacje. No a potem, jak należało się tego spodziewać, teorie wzięły górę nad wojnami i wyszła rzecz znacznie bardziej serio; niemniej pozostał pierwotny motor fabuły, ten rozpęd intrygi sensacyjnej, i ironiczny dystans. Więc znowu chyba zgrzyt. E: „Perfekcyjna niedoskonałość” to pierwsza tercja Progresu, czyli trylogii część pierwsza. Kiedy możemy liczyć na kontynuacje? JD: Nieprędko. Druga tercja to będzie głównie rajd przez wszechświaty odmiennych fizyk i czekam, aż się tu pewne rzeczy w nauce wyklarują w wystarczającym stopniu, żeby mi się kreacja nie zdezaktualizowała jeszcze w trakcie pisania; a po drugie, czekam na narzędzia (programy), które pomogłyby w żonglowaniu tymi fizykami – bo za cienki jestem, żeby przeliczać to wszystko ręcznie. Ale plan fabularny jest żelazny (w istocie w dużym stopniu opisany przez samą Krzywą Progresu z wykresu pomieszczonego w książce) i mam szczery zamiar prędzej czy później go zrealizować. E: Wiadomo, że po PN planujesz w przyszłym roku wydanie „Króla Bólu”. Co to będzie? JD: Zbiór opowiadań. Jak z „W kraju niewiernych”: 3 stare, 5 nowych. Te stare to „Szkoła”, „Serce Mroku” i „Aguerre w świcie”. Nowe to najprawdopodobniej będą: „Król Bólu i pasikonik”, „Afryka”, „Lód”, „Piołunnik”, „Stroiciel luster”. Ale tu też możliwe jest małe przetasowanie. Celuję w jesień 2005, ale jeszcze kilka z tych tekstów może mi się rozpuchnąć, więc głowy nie daję. E: Co poza „Królem Bólu”? Znany jesteś wszakże z równoległej pracy nad wieloma rzeczami. JD: Mam zaczęte „Interversum”, mam zaczętą „Baśń”, rozgrzebane „Żelazne jaskółki” (Polska szlachecka XVII wieku z Obcymi w tle), rozplanowane drugą i trzecią tercję Progresu, otwarte opowiadania dopełniające „Inne pieśni”, kilka innych opowiadań niepowiązanych, w tym marynistyczną SF, którą planowałem do „Króla Bólu”, ale z której będzie chyba jednak powieść; a na dodatek ostatnio zapadłem na nowe pomysły, każdy wołający o wielką objętość: „19, 180” – polski magiczny realizm na alternatywnym kontynencie, rozpięty na dwa i pół wieku; „Horror” – SF przyjmująca za naukowe założenie Księgę Rodzaju; serię klasycznych kryminałów logicznych na tle alternatywnej Polski AD 1920 wg utopii romantycznych; i kilka innych rzeczy. Zabij mnie – pojęcia nie mam, co z tego się urodzi i w jakiej kolejności. E: Wróćmy na moment do filmu „Katedra”. Byliście o włos od Oscara, ale nawet sama nominacja to ogromne wyróżnienie. Czy dając parę lat temu wolną rękę Tomkowi Bagińskiemu w sprawie filmu, spodziewałeś się takiego obrotu sprawy?  | ‹Inne pieśni› |
JD: „Byliście” – Tomek był. Irytuje mnie takie podczepianie się do cudzych sukcesów. Film jest jego; trzeba oddać honor człowiekowi. Czego się na początku spodziewałem? Niczego. Myśl była taka: A czemu nie? Co mi szkodzi? Spróbować zawsze warto. E: Na co w realnym życiu zawodowym przełożyło się całe to zamieszanie z Oscarem? JD: Chyba tylko na to, że zmienił się default skojarzeń do „Jacka Dukaja” – przedtem to był „autor »Złotej Galery«”, teraz jest „autor »Katedry«”. (Np. WL reklamowało „Inne pieśni” jako „nową powieść autora »Katedry«”). Bardziej znaczący jest (mam nadzieję) wpływ pośredni: że np. Tomek wyrobił sobie nazwisko w wystarczającym stopniu, by ekranizacja innych moich tekstów, jeśli będzie mu się chciało za nie zabrać, nie stanowi już fantazji absolutnej. Bo, wbrew powtarzanym opiniom, do Wydawnictwa Literackiego też przyszedłem zanim jeszcze w ogóle komukolwiek się śniło o nagrodach czy nominacjach dla „Katedry”. E: Niejednokrotnie wspominałeś (podobnie jak Tomek), że myślicie o dłuższym filmie opartym na „Ruchu Generała”. Na jakim etapie jest realizacja tego zamysłu? JD: Kończę scenariusz. A potem – wszystko zależy od pieniędzy. Za każdym razem, gdy rozmawiamy o tym z Tomkiem, widzimy przedsięwzięcie jeszcze większe i kosztowniejsze – na polską skalę to są budżety astronomiczne. Ostatnio Tomek zaczął przebąkiwać o filmie z żywymi aktorami… Już tylko robię zachęcające miny i kiwam głową. Więc plan-nadzieja wygląda tak: z pakietem składającym się z przełożonego na angielski scenariusza i wstępnych szkiców itp. Tomek wędruje po świecie (teraz przy okazji „Sztuki spadania” pewnie pojawi się na kilku festiwalach) i stara się zainteresować decydentów z Hollywood tudzież Dalekiego Wschodu. Może będą chcieli rzecz sfinansować, a może tylko wykupią projekt dla siebie – a najpewniej nie wyjdzie z tego nic. Ale – spróbować zawsze warto. E: Chcesz czy nie, zostałeś filmowym scenarzystą. :-) Co w ogóle sądzisz o filmowej fantastyce ostatnich lat? Czy jakieś tytuły w szczególności zapadły Ci w pamięć, albo dołączyły do inspiracji? A kino niefantastyczne? JD: Ostatnie lata: „Donnie Darko”, „Eternal Sunshine of the Spotless Mind”, „Gattacca”, „Pi”, „May”, „Being John Malkovich”. Proszę zauważyć: to są bez wyjątku produkcje niskobudżetowe. Wysokie budżety stanowią przekleństwo kina SF. (Pisałem o tym ostatnio w „SF”). Ponieważ konwencja fantastyczna jest idealna dla wykorzystania efektów specjalnych, a efekty specjalne przyciągają masowego widza – buduje się filmową fantastykę właśnie na F/X – co oznacza wysoki budżet – co oznacza konieczność przykrojenia filmu do najszerszej widowni (nastoletnich chłopców) – co sprowadza kino SF do poziomu efektownej pulpy. Jak bardzo odmienne są tu kategorie oceny od literatury SF: tak się przyzwyczailiśmy do zaniżonych standardów, że „dobrym filmem SF” jest już malownicza strzelanina, byle nie obrażała inteligencji widza albo dawała sygnały autoparodii. Kino SF jest 30 lat za literaturą SF i nadal traci dystans. Nadzieja w potanieniu efektów specjalnych (ale te aktualnie najlepsze chyba zawsze będą drogie) – albo w właśnie w fantastyce niskobudżetowej, opartej na pomyśle, scenariuszu. E: Masz za sobą już spory dorobek i listę sukcesów w postaci nagród, wyróżnień czy nominacji. Spoglądasz niekiedy wstecz i zastanawiasz się, jak do tego doszło? Czy też patrzysz przede wszystkim przed siebie i konstruujesz kolejne światy, piszesz kolejne utwory? JD: Mam wrażenie dużej przypadkowości. W skali tzw. „kariery”… kiepsko planuję, jeszcze gorzej wychodzi mi trzymanie się tych planów, o żadnej „strategii pisarskiej” nie sposób w moim przypadku mówić, a już kalkulacje sukcesu/porażki danego przedsięwzięcia w ogóle mnie nie interesują. Po prostu wybieram to, co mnie akurat fascynuje, i staram się w miarę fizycznych możliwości mieścić w terminach i objętościach. Tyle. A jak to jest na koniec odbierane, to zupełnie inna sprawa. Bawi mnie potem czytanie rozmaitych analiz o „kierunku rozwoju twórczości Dukaja”. Równie dobrze można by próbować wyekstrapolować historię czyjegoś życia. Ja sam nie wiem, co będę pisał za rok, dwa lata – ale krytycy wiedzą. Daje mi to przynajmniej dobrą perspektywę, kiedy recenzuję cudze dzieła. Własne doświadczenie niepewności i przypadkowości chroni (mam nadzieję) przed łatwymi uogólnieniami i przenoszeniem sądów z utworu na autora – podczas gdy „krytycy zawodowi” są tak rozkosznie kategoryczni… Natomiast gdy się patrzy wstecz, można chyba wykryć pewne pojedyncze zależności przyczynowo-skutkowe. Sądzę np., że mój związek z fantastyką jako gatunkiem literackim byłby mniejszy, gdybym nie został wciągnięty w tzw. „środowisko fantastyczne” poniekąd też towarzysko – nie zajmowałbym się pewnie publicystyką, nie patrzył na ten gatunek jako gatunek. To w ogóle jest fenomen, rzecz właściwa wyłącznie dla literatury fantastycznej – mam na myśli ów ruch fanowski, ścisłe związki środowiskowe autorów, wydawców, czytelników. Aż dziw, że „z zewnątrz” nie poświęca się temu w ogóle uwagi. Nie każdy musi gustować w życiu konwentowym etc. (sam po dwóch konwentach na rok mam dosyć), ale nie sposób ignorować zjawiska, chociażby w kontekście socjologicznym. Dlaczego fantastyka posiada taką siłę, fantastyka i żadna inna literatura? A przecież jest to zjawisko ogólnoświatowe, nie tylko polskie. E: Recenzując Twój zbiór opowiadań „W kraju niewiernych” nasz redakcyjny kolega Grzegorz Wiśniewski użył określenia „taktyka spalonej ziemi”. Odnosiło się to do łatwości, z jaką tworzysz światy i bezlitośnie je eksploatujesz nie zostawiając z nich dosłownie nic. W efekcie, jeśli umieścisz w jakimś świecie akcję swojej powieści czy opowiadania, żaden inny autor nie ma już po co pisać o takim świecie. To dar czy przekleństwo?  | ‹Katedra› |
JD: Konsekwencja wyobraźni, nic więcej. E: No tak i na potrzeby króciutkiego przewrotnego opowiadanka „Sprawa Rudryka Z.” potrafisz wykreować cały spójny świat z zarysem historii i polityki. Czy to nie marnotrawstwo? Czy nie myślałeś o założeniu Muzeum Światów, albo ich Wypożyczalni dla innych autorów? :) JD: Mhm, czymś w tym rodzaju była „Księgarnia Alternatywna” w „SF”. Nie wykluczam zresztą, że będę do niej wracał od czasu do czasu. (Chociaż oczywiście tam sprzedawałem nie tylko światy). Czy marnotrawstwo… Potrzebuję świat, to go buduję. Albo też wszystko zaczyna się od świata. Nie wiem, jak mógłbym być tu bardziej „oszczędny”. Wykorzystywać jeden do maksimum? Wtedy inne nie powstałyby w ogóle. E: W wywiadzie sprzed 4 lat (pierwszy numer Esensji) powiedziałeś, że piszesz, bo lubisz pisać. Zakładam, że to się akurat nie zmieniło. Ale nastąpiły inne zmiany, jak choćby nowy wydawca – Wydawnictwo Literackie. Czy w związku z tym można mówić o nowej motywacji do pisania? JD: Zmiana wydawcy motywacją do pisania? Nie rozumiem. Jak nie będę miał z tego frajdy, to przecież nie będę ciągnął na siłę. No, chyba że zapłaci mi ktoś milion dolarów za jakiś sequel – ale to też najwyżej raz, bo co miałbym zrobić z drugim milionem? :-) E: Jak wygląda Twój warsztat? Czy szkicujesz fabułę, układasz sceny, akcję, intrygi – i dopiero wtedy siadasz do pisania? Czy też piszesz przy ogólnikowym zarysie fabuły? JD: Wiele razy już powtarzałem kilka tych samych zasad: zanim cokolwiek napiszę, muszę mieć w głowie cały świat i przynajmniej zarys fabuły; na początku piszę zakończenie; nie siadam w ogóle do pisania danej sceny, jeśli wcześniej nie „napisałem” jej w głowie. Pozostaje swoboda w szczegółach – ot, żeby nie nudzić się podczas pisania. (W moim przypadku te szczegóły podsycają często wyobraźnię przed kolejnymi scenami, i tak się to napędza, aż wpadam w samobójczą pętlę i próbuję opisać wszystko, co sobie wyobraziłem). Wytarty banał stanowi obraz pisarza wpatrującego się tępo w pustą kartkę czy ekran komputera i przeżywającego tantalowe męki nad pierwszym zdaniem. Co za idiotyzm! Jeśli nie wie, co napisać, po co siadał do pisania? Niech idzie psa wyprowadzić, z dziećmi się pobawić, wypocić się na siłowni, niech dom posprząta, pogra na kompie w jakieś strzelaniny albo mecz obejrzy. Wtedy powstają książki – nie przy biurku. Przy biurku zostają jedynie spisane. Domyślam się korzeni tego mitu „pustej kartki”: „Jestem pisarz, umiem pisać, chcę pisać – a o czym, to rzecz drugorzędna”. No i siada i pisze. Mam wrażenie, że większość polskiej literatury głównonurtowej powstaje w ten sposób – książki zrodzone z pustej kartki. Czytelnik to wyczuwa. E: Jak sobie radzisz z symultanicznym pisaniem różnorodnych fabularnie utworów opartych na zbliżonych lub wspólnych pomysłach? JD: Tak samo jak z równoległym czytaniem różnych książek. W czym problem? Przecież mi się nie pomylą. A podobna trójpolówka jest bardzo zdrowa, zapobiega znużeniu i wyjałowieniu wyobraźni. Oczywiście z czysto praktycznych względów jest to możliwe raczej przy opowiadaniach niż powieściach – równoległe pisanie kilku powieści, zwłaszcza jeśli niekrótkich, prowadzi do sytuacji, gdy przez parę lat nie ukazuje się żadna, a potem lądują u wydawcy wszystkie naraz. Na szczęście na pewnym etapie zazwyczaj włącza się naturalny „dopalacz wyobraźni”: któryś z pomysłów wciąga o tyle mocniej od innych, że mimowolnie odkładam tamte, poświęcając czas i myśli temu jednemu. E: Jak z perspektywy kilku lat spoglądasz na nurt nazwany „klerykal fiction” (do którego byłeś kwalifikowany po „Złotej galerze” i „Książę mroku musi umrzeć”)? Wysyp tekstów na tematy, którego ukoronowaniem było chyba wydanie antologii „Czarna msza”, już raczej minęło, a Ciebie temat religii w fantastyce nie opuszczał („Ziemia Chrystusa”, „Medjugorje”, „In partibus infidelium”). JD: I nie sądzę, by kiedykolwiek zupełnie mnie opuścił; tutaj po prostu ziała luka, fantastyka bardzo długo była ślepa na religię, zarówno w sensie wpływu psychologicznego, jak i odbicia prawd transcendentalnych. (Można długo pisać o przyczynach i skutkach ubocznych takiego stanu rzeczy). Nurt rozkwitł i wygasł: motyw wszedł do puli SF (w Polsce). Tak samo dzieje się z wszystkimi nowymi konwencjami: nie giną, ale powszednieją. Cyberpunk też został już zasymilowany przez SF jako taką – jego klimat, styl, ideologia, gadżety. E: Zafascynowała mnie wizja Wojen Ekonomicznych, opisana w „Czarnych Oceanach”. Skąd się wzięła ta wizja i czy sądzisz, że będzie się urzeczywistniać? JD: Wojny Ekonomiczne już trwają. Po prostu w „Czarnych oceanach” są one pokazane w formie bardziej rozwiniętej, efektownej, przyśpieszone. Nawet w Polsce nie jest to już fantastyka. Ostatnio Maciej Janiec obronił w Akademii Obrony Narodowej doktorat o Wojnach Ekonomicznych, przywołując m. in. „Czarne oceany”. E: Czy uważasz się za futurologa? JD: Nie. E: Która z Twoich książek cieszyła się największym zainteresowaniem czytelników (licząc w sprzedaży), jeśli to nie tajemnica? JD: „Inne pieśni”. E: Czy wydarzenia 11 września 2001 r. jakoś wpłynęły na Twoją twórczość? Jak patrzysz obecnie na „Xavrasa Wyżryna”, który podejmuje temat terroryzmu? JD: Nie widzę żadnego wpływu głębszego ponad ten oczywisty: że odtąd w obrazach świata przyszłości muszę uwzględniać tę historyczną zmianę.  | ‹Czarne oceany› |
„Wyżryn” natomiast z każdym rokiem się coraz bardziej aktualizuje, co jest dosyć upiorne, zważywszy kierunek rozwoju tej wizji. Bo rzeczywiście, za zdrowy rozum wziąwszy, aż dziwne, że jeszcze żadni terroryści nie odpalili walizkowej atomówki. A ekstrema okrucieństwa są zawsze podobne, więc żadnej wielkiej futurologii tu nie trzeba – gdy pisałem w „Wyżrynie” o wrzucaniu granatów do przedszkoli, szukałem po prostu tej granicy szoku; i to samo kierowało przecież terrorystami w Biesłanie. Kolejne kroki są w takich konfliktach boleśnie oczywiste, eskalują one z matematyczną precyzją. E: Wśród nagradzanych autorów SF i fantasy w Polsce wciąż ostatnio powtarzają się uznane nazwiska (w tym Twoje :-)). Czy dostrzegłeś w ostatnich latach jakichś interesujących debiutantów? JD: Powtarzam trzy nazwiska: Łukasz Orbitowski, Wit Szostak, Wawrzyniec Podrzucki. Z tych trzech literacko na razie najlepszy jest Szostak („Wichry Smoczogór” mnie powaliły, wybitna książka). Natomiast Orbitowskiego – jeśli będzie się rozwijał jak dotychczas – widzę za 10 lat na szczytach list bestsellerów (ma wyjątkowy w polskiej tradycji literackiej talent do storytellingu). E: A na świecie? JD: Moi dotychczasowi faworyci w fantastyce są dobrze znani (Stephenson, Egan, Wolfe, Mieville, Koja). Jeśli chodzi o jakieś moje większe odkrycie ostatnich lat, to byłby to Ted Chiang, który przypomina mi sposobem rozumowania Egana, ale startuje z szerszej palety założeń, ma bardziej elastyczną wyobraźnię: tę samą fascynującą grę idei potrafi uprawiać na gruncie matematyki i na gruncie teologii. Na razie Chiang pisze tylko opowiadania (polecam zbiór „Stories of Your Life and Others”). E: Dziękujemy za wywiad i czekamy na kolejne książki. W imieniu Esensji rozmawiał Artur Długosz
Tytuł: Inne pieśni Autor: Jacek Dukaj ISBN: 83-08-03481-0 Format: 630s. Cena: 34,99 Data wydania: 23 pażdziernika 2003
Tytuł: Katedra Autorzy: Tomek Bagiński, Jacek Dukaj ISBN: 83-08-03381-4 Format: 128s. 240×165mm Cena: 34,99 Data wydania: 25 marca 2003
Tytuł: Czarne oceany Autor: Jacek Dukaj ISBN: 83-7054-149-6 Format: 493s. 120×195mm Cena: 33,— Data wydania: 2001 |