Odlecieliśmy z obozu na efekcie grawitacyjnym, przelatując nad mieszanką pustynnych krzewów i plam ciemniejszej wegetacji, gdzie flora planety zdołała podpiąć się do niezbyt głęboko biegnących duktów nawadniających. Około dwadzieścia minut później dotarliśmy do wybrzeża i wylecieliśmy nad morze, nad wody, które według raportów wywiadu Klina pełne były kempistowskich inteligentnych min. Schneider przez cały czas utrzymywał niewielką poddźwiękową prędkość. Łatwy cel. Pierwszą część lotu spędziłem w głównej kabinie, ostentacyjnie przeglądając dane dotyczące aktualnej sytuacji, które prom ściągał z jednego z satelitów dowodzenia Carrery, a tak naprawdę przyglądając się wyszkolonym okiem Emisariusza Tanyi Wardani. Siedziała wyczerpana na miejscu najdalej od włazu, więc równocześnie najbliżej okienek z prawej strony, opierając czoło o szybę. Miała otwarte oczy, ale trudno było stwierdzić, czy patrzy na ziemię w dole. Nie próbowałem z nią rozmawiać – tę maskę widziałem już w tym roku na tysiącach twarzy i wiedziałem, że nie wyjdzie zza niej, póki sama nie będzie gotowa, co może nigdy nie nastąpić. Wardani wbiła się w emocjonalny odpowiednik kombinezonu próżniowego, co było jedyną możliwością, jaka pozostawała człowiekowi, gdy moralne parametry otoczenia stawały się tak szokująco zmienne, że wystawiony na kontakt z nimi umysł nie zdołałby przetrwać bez jakiejś osłony. Ostatnio zaczęli to nazywać syndromem szoku wojennego, bardzo pojemnym terminem, który dość ponuro i zarazem zgrabnie pozwalał umieścić ofiary w jakiejś szufladce. Mogło istnieć całe morze mniej lub bardziej skutecznych technik psychologicznych leczenia zniszczeń, ale ostateczny cel filozofii medycyny, zgodnie z którym lepiej jest zapobiegać, niż leczyć, w tym przypadku zdecydowanie przekraczał ludzkie możliwości implementacji. Szczerze mówiąc, wcale mnie nie dziwiło, że wciąż rozbijaliśmy naszymi neandertalskimi maczugami eleganckie szczątki marsjańskiej cywilizacji, nie mając tak naprawdę pojęcia, jak działała ta antyczna kultura. W końcu nie oczekuje się, że wiejski rzeźnik będzie w stanie zrozumieć i przejąć pracę zespołu neurochirurgów. Nie sposób nawet określić, ile nieodwracalnych zniszczeń spowodowaliśmy już w masie wiedzy i techniki, jaką Marsjanie niemądrze po sobie zostawili, pozwalając nam ją odkryć. W końcu nie różnimy się za bardzo od stada szakali, rozgrzebujących poszarpane ciała i szczątki rozbitego samolotu. – Dolatujemy do wybrzeża – w interkomie rozległ się głos Schneidera. – Przyjdziesz tu na górę? Oderwałem twarz od wyświetlacza holograficznego, wgniotłem kłębki danych w podstawę i otwarcie spojrzałem na Wardani. Słysząc głos z interkomu, przechyliła lekko głowę, ale oczy, którymi wypatrzyła głośnik w suficie, wciąż miała przytępione. Nie potrzebowałem wiele czasu, by wyciągnąć ze Schneidera szczegóły dotyczące jego wcześniejszego związku z tą kobietą, ale wciąż nie byłem pewien, jaki to może mieć wpływ na aktualną sytuację. Według niego, ich związek był dość ograniczony i uległ gwałtownemu zerwaniu przez wybuch wojny dwa lata temu. Nie widział powodu, dla którego miałoby to teraz stanowić źródło jakichś problemów. Dla mnie najgorszym możliwym scenariuszem była ewentualność, że cała ta historia ze statkiem kosmicznym miała na celu wyłącznie wydostanie Wardani z obozu i umożliwienie im ucieczki z planety. Jeśli wierzyć komendantowi obozu, już wcześniej próbowano uwolnić Wardani, a część mnie rozważała, czy ci tajemniczy, doskonale wyposażeni komandosi nie stanowili poprzedniego zestawu pionków w planie zjednoczenia Schneidera ze swoją partnerką. Gdyby to okazało się prawdą, byłbym naprawdę zły. W głębi duszy, tam gdzie to rzeczywiście miało znaczenie, nie przywiązywałem dużej wagi do tego pomysłu. Od chwili gdy opuściliśmy szpital, zgadzało się zbyt wiele szczegółów. Poprawne były daty i nazwiska – rzeczywiście prowadzono wykopaliska archeologiczne na północny zachód od Sauberville, a Tanya Wardani zarejestrowana była jako nadzorująca prace. Wynajęty do transportu pilot z Gildii nazywał się co prawda Jan Mendel, ale miał twarz Schneidera, a manifest przewozowy zaczynał się od numeru seryjnego i historii lotów niezgrabnego promu suborbitalnego Mowai seria 10. Nawet jeśli Schneider próbował już wcześniej wydostać Wardani, miał ku temu znacznie bardziej materialne niż uczuciowe powody. A jeśli nie miał, to gdzieś po drodze do gry włączył się jeszcze ktoś. Cokolwiek zaszło, Schneider zniesie fakt, że będę się jej przyglądał. Zamknąłem wyświetlacz i podniosłem się w chwili, gdy prom skręcił w stronę morza. Przytrzymując się ręką jednej z podsufitowych szafek, spojrzałem w dół, na panią archeolog. – Na pani miejscu zapiąłbym pasy. Następne kilka minut prawdopodobnie będzie trochę trzęsło. Nie odpowiedziała, ale jej ręce się poruszyły. Poszedłem naprzód, w stronę kokpitu. Kiedy wszedłem, siedzący spokojnie z rękami na oparciach fotela ręcznego pilotażu Schneider spojrzał na mnie, po czym kiwnął głową w stronę cyfrowego wyświetlacza, powiększonego przy górnej krawędzi przestrzeni projekcji instrumentów. – Głębokość wciąż nie przekracza pięciu metrów. Jeszcze kilka kilometrów szelfu kontynentalnego, zanim dotrzemy na głęboką wodę. Jesteś pewien, że te sukinsyny nie podchodzą tak blisko? – Gdyby tu były, widziałbyś, jak wystają z wody – odpowiedziałem, zajmując fotel drugiego pilota. – Inteligentna mina nie jest wiele mniejsza od pocisku samonaprowadzającego. Zasadniczo to zautomatyzowana miniaturowa łódź podwodna. Włączyłeś zestaw? – Jasne. Tylko włóż maskę. Systemy uzbrojenia masz po prawej. Nałożyłem na głowę elastyczną maskę działonowego, zsuwając ją głęboko na twarz, i dotknąłem przycisków aktywacyjnych na skroniach. Wokół mego pola widzenia rozwinął się obraz morskiego krajobrazu w wyraźnych barwach, jasnoniebieski z szarym tłem ukształtowania morskiego dna pod powierzchnią. Sprzęt wyświetlany był w odcieniach czerwieni, w zależności od tego, na ile odpowiadał parametrom, które wcześniej zaprogramowałem. Większość min miała kolor jasnoróżowy, oznaczający martwe, metalowe wraki pozbawione wszelkich oznak elektronicznej aktywności. Pozwoliłem sobie wsunąć się w wirtualną reprezentację odczytów czujników promu, zmusiłem się do zaprzestania aktywnego szukania czegokolwiek i rozluźniłem o te ostatnie mentalne milimetry do stanu zen. Korpus Emisariuszy nie uczy rozminowywania jako takiego, ale totalne opanowanie, paradoksalnie, możliwe do osiągnięcia jedynie przy całkowitym braku oczekiwań, było absolutnie kluczowe w podstawowym treningu. Emisariusz Protektoratu, przesłany jako ludzki ładunek elektroniczny przez transfer strunowy, może spodziewać się obudzenia w dosłownie każdej rzeczywistości. Najmniejszy problem stanowi obudzenie się w nieznanym ciele, na nieznanej planecie, której mieszkańcy do człowieka strzelają. Nawet w najlepszym przypadku żadna odprawa nie zdoła nikogo przygotować na tak absolutną zmianę otoczenia, a w niezmiennie niestabilnym i śmiertelnie niebezpiecznym zestawie okoliczności, do radzenia sobie z którymi stworzono Emisariuszy, po prostu nie ma sensu. Virginia Viadura, wykładowca Korpusu, z rękami w kieszeniach kombinezonu, patrzy na nas spokojnie. Pierwszy dzień wprowadzenia. Ponieważ logistycznie niemożliwe jest spodziewać się wszystkiego, powiedziała spokojnym głosem, nauczymy was nie spodziewać się niczego. W ten sposób będziecie na to gotowi. Nawet nie zdążyłem świadomie zobaczyć pierwszej miny. Kątem oka dostrzegłem czerwony błysk, a moje ręce już dopasowywały współrzędne i wypuszczały samonaprowadzające mikropociski. Obłe kształty sunęły przez wirtualny obraz, zostawiając po sobie zielone ślady, zanurkowały pod powierzchnię jak ostre noże w ciało i przebiły przyczajoną minę, zanim ta mogła się ruszyć czy zareagować. Błysk eksplozji, i powierzchnia morza wygięła się w górę jak ciało na stole przesłuchań. Dawno temu ludzie musieli sami obsługiwać swoje systemy uzbrojenia. Wzbijali się w powietrze w pojazdach niewiele większych czy lepiej wyposażonych niż wanny ze skrzydłami i strzelali ze sprzętu, jaki udało im się wcisnąć wraz z sobą do kokpitu. Później zaprojektowali maszyny, które mogły wykonać robotę szybciej i dokładniej niż człowiek i przez jakiś czas to maszyny nimi rządziły. Potem zaczęły nadganiać nowe bionauki i nagle ta sama szybkość i precyzja znów stała się dostępna w opcji ludzkiej. Od tamtego czasu trwa swoisty wyścig między technologiami o to, co szybciej można poprawić: maszyny czy czynnik ludzki. W tym wyścigu psychodynamika Emisariuszy okazała się ostrym, niespodziewanym sprintem z wewnętrznego pasa. Istnieją maszyny wojenne szybsze niż ja, ale nie mieliśmy dość szczęścia, by posiadać je na pokładzie. Prom stanowił pomocnicze wyposażenie szpitala i jego stricte obronne uzbrojenie ograniczało się do mikrowieżyczki na dziobie i pakietu unikowo-kamuflującego, któremu nie powierzyłbym sterowania nawet latawcem. Musieliśmy sobie z tym poradzić sami. – Jeden mniej. Reszta stada będzie w pobliżu. Zmniejsz prędkość. Opuść nas na poziom wody i uzbrój flary. Nadeszły od zachodu, pędząc przez morze jak tłuste, cylindryczne pająki przyciągnięte śmiercią brata. Poczułem, jak prom przechyla się w dół, gdy Schneider opuścił nas na zaledwie dziesięć metrów nad poziom morza, i dotarł do mnie wyraźny wstrząs wysuwanego ramienia z wyrzutniami flar. Przesunąłem spojrzeniem po minach. Siedem, zbiegające się. Zazwyczaj poruszały się w stadach po pięć, więc musiały to być pozostałości po dwóch grupach, choć tajemnicą dla mnie było, kto mógł przerzedzić ich liczbę. Z tego, co wyczytałem w raportach, od początku wojny na tych wodach nie było niczego oprócz łodzi rybackich. Całe dno morza było nimi usłane. Niemal od niechcenia namierzyłem najbliższą minę i ją zniszczyłem. W tym samym czasie z pozostałych sześciu wystrzeliły pierwsze torpedy, sunąc przez wodę w naszą stronę. – Atakują nas. – Widzę – lakonicznie odparł Schneider, a prom przechylił się w uniku. Przyprawiłem morze mikropociskami na autowykrywaniu. Inteligentna mina to myląca nazwa. Tak naprawdę są dość głupie. Nie bez przyczyny, w końcu zostały stworzone dla tak wąskiego zakresu działań, że nie byłoby rozsądnie programować w nie zbyt wiele inteligencji. Pazurem przyczepiają się do dna morza, żeby uzyskać stabilną pozycję do strzału, po czym czekają, aż coś nad nimi przepłynie. Niektóre mogą zagrzebać się dostatecznie głęboko, by ukryć się przed spektroskanerami, niektóre udają wraki na dnie. Zasadniczo są bronią statyczną. W ruchu też mogą walczyć, ale cierpi na tym ich celność. Co więcej, ich programy mają dogmatyczny system namierzania celów albo/lub, który przed wystrzeleniem oznacza wszystkie cele jako powietrzne lub nawodne. Przeciw celom latającym używa mikropocisków woda-powietrze, przeciw statkom – torped. Torpedy w razie potrzeby mogą działać jako pociski, wyskakując nad powierzchnię i używając prostych dopalaczy, ale są wolne. Prawie na poziomie wody, prawie stojąc w miejscu, zostaliśmy sklasyfikowani jako statek. Torpedy wyszły na powierzchnię w naszym cieniu, niczego nie znalazły i zostały zniszczone przez nasze mikropociski, jeszcze zanim udało im się odrzucić podwodne silniki. W tym samym czasie wystrzelona przeze mnie chmura pocisków odnalazła dwie, nie trzy miny. Przy tej szybkości… Awaria. Awaria. Awaria. Światełko alarmu pulsowało w lewym górnym rogu mojego pola widzenia, wypisując poniżej szczegóły. Nie miałem czasu czytać. Sterowanie ogniem na amen umierało w moich rękach, a dwa następne pociski zablokowały się na wyrzutniach. Pieprzony staroświecki sprzęt z demobilu NZ przemknęło mi przez myśli niczym spadający meteor. Trzasnąłem w opcję automatycznej naprawy awaryjnej. Zablokowanymi obwodami zajął się prymitywny moduł rozwiązywania problemów. Brak czasu. Naprawienie tego może zająć całą minutę. Pozostałe trzy miny wystrzeliły w nas pociski woda-powietrze. – Sch… Schneider, cokolwiek by o nim powiedzieć, był bardzo dobrym pilotem. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, postawił prom na ogonie. Moja głowa uderzyła o oparcie, gdy wyskoczyliśmy w niebo, ciągnąc za sobą chmarę pocisków. – Jestem zablokowany. – Wiem – rzucił. – Puść w nie flary – krzyknąłem, konkurując z alarmami zbliżeniowymi wrzeszczącymi mi do uszu. Cyfry altimetru skakały nad znaczkiem kilometra. – Gotowe. Prom zadygotał od wypuszczonych bomb z flarami. Eksplodowały dwie sekundy później, zasypując niebo maleńkimi elektronicznymi przynętami. Pociski woda-powietrze dały się na nie nabrać. Na panelu sterowania bronią, z boku pola widzenia, migające światełko błysnęło zielenią, i jakby na potwierdzenie tego wyrzutnia wykonała ostanie polecenie przed awarią, wypuszczając dwa czekające mikropociski w pustą przestrzeń przed nami. Poniewczasie zareagowały pola manewrujące, kompensując przyspieszenie. Poczułem, jak skręt przetacza się przez moje wnętrzności jak wzburzona woda, i miałem chwilkę na nadzieję, że Tanya Wardani nie jadła ostatnio posiłku. Przez moment zawiśliśmy na skrzydłach pól antygrawitacyjnych promu, po czym Schneider wyłączył wznoszenie i ostro zanurkowaliśmy z powrotem w stronę powierzchni morza. Z wody leciała nam na spotkanie druga fala pocisków. – Flary!!! Znów zatrzęsło nami od wyrzucanych bomb. Opróżniłem magazynki promu, celując w trzy nieuszkodzone miny w dole, i z nadzieją wstrzymałem oddech. Pociski wyleciały bez problemów. W tej samej chwili Schneider znów włączył pola grawitacyjne, i mały pojazd zadygotał od dziobu do ogona. Bomby z flarami, lecące teraz szybciej niż hamujący prom, który je wypuścił, wybuchły tuż przed nami. Moje pole widzenia zalała purpura z burzy fałszywych sygnałów wysyłanych przez flary, a potem eksplozji pocisków wystrzelonych spod wody, rozrywających chmurę na strzępy. Moje mikropociski były już daleko, wystrzelone w jednej dogodnej chwili przed eksplozją bomb, pędząc ku minom gdzieś w dole. – Jesteśmy pod wodą – stwierdził Schneider. Na moim ekranie jasny błękit morza pogłębiał się, w miarę jak schodziliśmy coraz niżej, nosem w dół. Okręciłem się wokół, szukając min, i znalazłem tylko satysfakcjonujące kupy złomu. Wypuściłem oddech, wstrzymany gdzieś w trakcie lotu przez pełne pocisków niebo, i ułożyłem głowę z powrotem na oparciu fotela. – To – oświadczyłem w próżnię – był straszny bajzel. Dotknęliśmy dna, przywarliśmy do niego na chwilę, a potem podryfowaliśmy z powrotem do góry. Wokół nas na dno opadały strzępki flar. Uważnie przyjrzałem się różowym włóknom i uśmiechnąłem się. Osobiście załadowałem ostatnie dwie bomby – niecała godzina pracy w wieczór poprzedzający wyjazd po Wardani, ale trzy dni zajęło nam krążenie i rozgrzebywanie opuszczonych pól bitew i zbombardowanych lotnisk w poszukiwaniu potrzebnych kawałków obudów i obwodów do ich wypełnienia. Ściągnąłem maskę działonowego i potarłem oczy. – Jak daleko jesteśmy? Schneider zrobił coś z ekranem wyświetlacza. – Przy tej prędkości, około sześciu godzin. Jeśli pomogę prądowi polami grawitacyjnymi, możemy tam dotrzeć w połowę tego czasu. – Jasne, i możemy również zostać wysadzeni w powietrze. Nie przeszedłem przez ostatnie dwie minuty, żeby poćwiczyć sobie strzelanie. Trzymaj pola wyłączone przez całą drogę i wykorzystaj ten czas na wymyślenie jakiegoś sposobu, żeby się stąd wydostać. Schneider rzucił mi buntownicze spojrzenie. – A co ty będziesz robił przez cały ten czas? – Naprawiał – rzuciłem krótko, kierując się z powrotem ku Tanyi Wardani. |