Poszukał chusteczki, wydmuchał nos. Potem położył się na boku przy Klarze, twarz w twarz, tak że miał ją na ciepły szept ćwiercią oddechu, taka była ich mudra prawdy. – Po prostu starasz się wyprzedzić strach. – Pocałowała go. – Jeśli się wystarczająco długo czeka, przypadek potwierdzi każdą paranoję. Zaprzeczył drobnym ruchem oczu. – Ty po prostu nie wyczuwasz tego głębszego wzorca. Prekursorów teorii chaosu też miano za szaleńców. – A twórz sobie teorie jakie chcesz, tylko mi tu nie wyskakuj z jakąś separacją. – Usiłuję zapanować… – Nad kim? Patrz na mnie. – Nad sobą. Nad swoim losem. I nad twoim losem. – W jaki sposób? Samodzielnie skazując się na najgorsze, żeby potem móc sobie wmówić, że to był twój własny wybór? – Ciii. Chcę tylko zminimalizować szkody. No, już, zapomnij, nieważne. – Przysięgnij. – Co? – Tu go zaskoczyła; nigdy dotąd nie żądała żadnych przysiąg, nie wymuszała obietnic i nie pytała o przyszłość dalszą niż następny tydzień. – Przysięgnij, że nie posuniesz się w tej swojej grze do żadnego szaleństwa, że przynajmniej mnie wcześniej zapytasz. No. Już. – Ale co… – No i gdzie patrzysz? – Trzepnęła go w ucho. – Roją ci się jakieś prewencyjne masochizmy, myślisz, że nie widzę? – Boże, Klara, to nie jest takie proste… – Przysięgaj, przysięgaj. – Nie. – Co? – Nie. Sorry. Nie obiecam. Spojrzenie jej szeroko otwartych oczu, tak jasnych, tak poważnych, wiązało twarz Gracza w formie nie dopuszczającej żadnych sztucznych grymasów, ochronnych min. Klara przypatrywała mu się w zamyśleniu. Pośliniła kciuk i, oparłszy ciężar dłoni na jego skroni, przygładziła mu lewą brew. Pocałował ją w przedramię. Dmuchnęła mu w rzęsy, opuścił powieki, tak przyjmował jej oddech. – Czego mogę się spodziewać? – spytała. (Wszystko to były szepty i półszepty). – Nieszczęścia. W istocie to on spodziewał się nieszczęścia, i to wręcz czegoś na miarę apokaliptycznej hekatomby, zagłady całego swego świata. Precedensy były mu doskonale znane – dociekał był przeróżnych wzorców, po kolei testując algorytmy. Po co się daje życie strapionym, istnienie złamanym na duchu, co śmierci czekają na próżno, szukają jej bardziej niż skarbu w roli; cieszą się, skaczą z radości, weselą się, że doszli do grobu. Człowiek swej drogi jest nieświadomy, Bóg sam ją przed nim zamyka. Oraz: Płacz stał mi się pożywieniem, jęki moje płyną jak woda, bo spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło. Nie znam spokoju ni ciszy, nim spocznę, już wrzawa przychodzi. Bał się, a jednak przyszło! Bał się, a jednak przyszło! On czyni cuda niezbadane, nikt nie zliczy Jego dziwów. Nie widzę Go, chociaż przechodzi; mija, a dostrzec nie mogę. Kto Mu zabroni, choć zniszczy? Kto zdoła powiedzieć: „Co robisz?”. Jakże ja zdołam z Nim mówić? O siłę chodzi? To mocarz. O sąd? Kto da mi świadectwo? On i prawym zamknie usta, mam słuszność, a winnym mnie uzna. Na jedno więc wychodzi, prawego ze złym razem zniszczy. Jeśli nie On – to kto właściwie? Ale czy Graczowi szło o sprawiedliwość? On inaczej czytał to słowo, z innej perspektywy. Tak mianowicie je tłumaczył: „reguły gry”. Jest myśl, co mnie tak przeraża, że drżę na całym ciele: Czemuż to żyją grzesznicy? Wiekowi są i potężni. (Gdyby Stalin umarł niemowlęciem, też poszedłby do nieba? Gdzie konkretnie przebiega linia realizacji zysków?) Jeden umiera szczęśliwy, ze wszech miar bezpieczny, beztroski. Drugi zaś kończy w boleści i szczęścia nigdy nie zaznał. A w ziemi leżą razem, obydwu pokrywa robactwo. Tak zatem po pół roku przyznawał już nawet przed samym sobą, iż jest to miłość; wobec tego rozpoczął Grę w jej obronie. Na początek powiedział Klarze, że jej nie kocha, nigdy nie kochał. Nie dało to rezultatu, nazbyt dobrze go przez ten czas poznała: wiedziała, że to Gra. Z tego sprzeciwu samej ofiary przed jej ratunkiem zrodziło się w Graczu przeczucie kształtu zastawionej nań pułapki. (Bez wysiłku już postrzegał głębokie symetrie losu). Tak, jak to widział, miał teraz trzy wyjścia: równomiernie rozłożyć zagrożenie (w praktyce rzecz prawie niewykonalna, podświadomość go zdradzi, był pewien); faktycznie odwrócić wektory (pamiętał i bał się tego, to niebezpieczna operacja na żywej psychice, nie do przewidzenia, co ostatecznie da na wyjściu, najprawdopodobniej nie będzie potem w stanie zatrzymać procesu); lub sprowokować przedwczesne uderzenie, by dopełnić symetrię mniejszym kosztem. Klara jednak – jasne jej spojrzenia, na które nie był w stanie się zamknąć – mimowolnie powodowała ciągłe opóźnienia: wahał się, cofał, po części nawet wątpił, tak, naprawdę wątpił w Grę, zwłaszcza w Klary obecności, pod jej dotykiem, głosem i wzrokiem, tracił wówczas rozeznanie w procedurach perwersji wszechświata i rozbijał skomplikowane wzorce, do których z takim trudem był doszedł, rozbijał je z powrotem w chaotyczny, kolorowy pył zdarzeń i myśli. Opuszczała go pewność ciągłości. Co jednak pozostawało zawsze: goryczny lęk przed nieuniknioną zemstą. Tymczasem rozpuszczał się w przejrzystej zawiesinie jej słów i zmilczeń. Przeorientowanie było niemal zupełne; nawet gdy sam, gdy z dala od niej – Klara przenikała jego myśli i motywy. I wiedział – widział! – że z nią jest tak samo. Jakimś cudem pominęli we wzajemnej fascynacji etap szczeniackich kłamstw i kłamstewek, ten obowiązkowy rytuał budowania fałszywych obrazów własnej osoby. Być może przeważył najpierwszy dotyk jego dłoni, jej słowa podsłuchane w pociągu. Przełamany został w ten sposób wielki paradoks zaufania: by zdecydować się na zdradzenie innemu człowiekowi swej intymności, samemu musisz już znać jego nagą twarz. Wedle Gracza właśnie po to ludzie się upijają. Ale tym razem wszystko szło inaczej. Widział ją zagonioną, złą, zazdrosną, brudną, spoconą, głupią, wulgarną, widział ją prawdziwą i naturalną; i wciąż widział Klarę. Są to akceptacje zakazane dla ich wieku, czas na nie przychodzi zazwyczaj znacznie później. Ale czas Gracza zawsze biegł innym torem. Owa niekompatybilność umysłu i doświadczenia tak czy owak czyniła go outsiderem wśród równieśników. (Nawet będąc dzieckiem, nie myślał jak dziecko – co zatem zyskiwał dojrzewając? co w sobie odmieniał? do jakiego kształtu dorastał?). Wydawało się, że w osobie Klary znalazł nareszcie kogoś o identycznym wyczuciu groteskowości otaczającego go świata. Potwierdzały to niezliczone drobiazgi. Tak samo jak on, nigdy nie dawała napiwków. Spytał ją wprost, ponieważ tak samo jak on irytowała się okrężnymi podchodami. Okazało się, że to z powodu identycznego skrępowania, nie byłaby bowiem w stanie się zdobyć, nigdy, przenigdy, ani na napiwek, ani na jałmużnę, ani na jakkolwiek dystyngowaną i bezosobową filantropię: miała to za najpodlejszą formę upokorzenia obdarowywanego, spaliłaby się ze wstydu, darowując pieniądze. Tak samo jak on, podczas rozmów telefonicznych ograniczała się do monosylab i zdań możliwie najtreściwszych: rozmowa przez telefon nawet z najbliżej znaną osobą, gdy nie widziała jej twarzy i nie czytała jej reakcji, miała w sobie dla Klary (absurd i paradoks, ale tak czuła) coś z publicznego striptizu. Tak samo jak on, niewielką wagę przywiązywała do wyglądu i wywieranego na obcych wrażenia, co u niej, z uwagi na płeć, tym mocniej uderzało; zazwyczaj jedynymi kryteriami selekcji ubioru były wygoda i użyteczność. Tak samo jak on, starannie omijała wszelkie banalizmy języka. Krzywili się wraz oboje, słysząc, jak ktoś sypie poobcieranymi do nagiego plastiku modułami zdaniowymi. W lot wyczuwali wzajem w swych wypowiedziach cudzysłowy i ukryte w dłuższym i krótszym milczeniu ironiczne emoticony. Tak samo jak on, wrażliwa była na nastrój chwili: przeszedłszy z jasnego wnętrza na szarą ulicę pod brudnymi chmurami, opuszczała ramiona i zwalniała kroku. Wszystko to sprawiało, iż pierwotne zauroczenie samym jej wyglądem zdawało mu się tym bardziej niemożliwe do ujęcia w kategorii przypadku (a w ogóle rzadko tak cokolwiek ujmował). Zbyt wielka zbieżność, zbyt nieprawdopodobna synchronizacja. Przecież nie zakochiwał się co miesiąc. W tygodniu, w którym upadł rząd Olszewskiego, dowiedział się, że Klara wyjeżdża wraz z rodziną do Kanady; po prawdzie przeprowadza się tam, na co najmniej pięć lat, matka podpisała kontrakt, klamka zapadła. Gracz zareagował ostrożnym niedowierzaniem. Węszył podstęp. Wyraźnie widział, iż jest to zbyt słaba odpowiedź; to jedynie lekki lewy prosty, ciężki hak spadnie z zupełnie innej strony. Teraz szybko próbował ratować, co się da. Kupił od ewidentnie hifitycznego narkomana starą strzykawkę z herą i dał sobie w żyłę. Nie był przyzwyczajony i dawka ścięła go na trzy dni. Wymioty, gorączka, pot, chłód i upał, jak daleko ręka, jak blisko, bardzo długo spał, śniły mu się nieskończone, ciemne korytarze. Wyszedł z nich w monochromatyczny poranek i zobaczył nad sobą ojca nerwowo palącego papierosa. Zobaczył jego twarz; natychmiast zrozumiał, że przegrał. – Cco się sta-a…? – wyjąkał. – Ta twoja kurwa złamała matce kręgosłup. Gracz zaczął się głośno śmiać i ojciec trzasnął go w twarz. W zdenerwowaniu walnął z całej siły i zamkniętą dłonią: sobie zgruchotał palec, synowi nos. Gracz stracił przytomność. (Zawsze był zdania, że Irving w „Świecie według Garpa” miał słuszne intuicje i że zdołał dotknąć tam kilku podrzędnych zasad rządzących Grą). W rekonstrukcji cała zagrywka przedstawiała się następująco: Klara przyszła do Gracza, gdy znajdował się on już głęboko w ciemnych korytarzach. Spanikowana matka, która zawsze kojarzyła po prostych Euklidesowych, zwyzywała Klarę od narkomanek i wypchnęła za drzwi, na klatkę. Klara, domyślając się, że Gracz zaczął właśnie realizować jakąś samobójczą strategię, koniecznie chciała się z nim zobaczyć: raz-dwa-trzy i wybuchła za progiem szybka szamotanina. Matka, nie mając na nogach butów, jeno jakieś domowe kapcie, poślizgnęła się na naniesionym tu błocie i tak fatalnie upadła, że trzasnęły jej dwa kręgi karku. Całkowity paraliż poniżej głowy. Klara w depresji. Wszystkich przesłuchuje policja. Rodzina Klary nie chce Gracza widzieć na oczy. Rechotał bezgłośnie aż do bólu przepony. Nie zobaczył się z Klarą przed jej wyjazdem. Jeszcze przez dłuższy czas powinien się badać na obecność antyciał i nie chciał ryzykować dalszego przechylania szal, życie stało teraz znacznie wyżej. Raz tylko rozmawiali przez telefon i wyraźnie wówczas usłyszał w jej głosie, że klęska jest absolutna, obcy mówił do obcego, kłamliwe odmruknięcia z obu stron. Jedna perfidna intryga odebrała mu matkę, ojca i Klarę. A przecież tylko siebie mógł winić: od początku czuł napięcia podskórne i jasno widział, że wchodzi na pole minowe. Był świadomy, że Gra okrutnie karze butnych zuchwalców. A on – on co wobec tego uczynił? Zlekceważył intuicję, dał się mimo wszystko przekonać pseudoracjonalistycznym wywodom Klary i jej czystemu spojrzeniu. Nigdy więcej nie zwątpię, mówił sobie teraz; nigdy więcej. Czy dotrzyma słowa? W każdym razie gniewne zarzeczenia przywróciły mu częściowo pewność siebie. – Nieszczęścia, jakie na nas spadają – powiedział mu wuj, który pośredniczył teraz między Graczem a jego ojcem, ten ostatni bowiem w ogóle nie odzywał się do syna – nie są karą, ale często bywają próbą, a w każdym razie okazją dla ujawnienia się lepszych stron ludzkiej natury. – Ófno – warknął Gracz przez zaczopowany nos. Wuj występował w jego życiu w charakterze advocatus Dei, wyskakiwał spoza fabuły, by wygłosić metafizyczne didaskalia, a rzeczą Gracza było zinterpretować niejednoznaczne słowa. Takim go pamiętał i taki wuj był – jako księdza całe mile dzieliły go od owych rumianych wiejskich proboszczów, co to z podwiniętymi rękawami sutanny pomagają w nocnych porodach krów. – Zakochałeś się w niej? To zrozumiałe. Nic tu nie jest niczyją winą. Wiem, że masz tendencję do przypisywania każdemu wydarzeniu symbolicznego znaczenia, ale z pewnością zdajesz sobie sprawę, że sądzić, iż wszystko dzieje się dla ciebie, przez ciebie i z twojego powodu – to lekka przesada. Prawdę mówiąc, jest to choroba psychiczna. – Ja jedziałem, sze to szę stanie. – Dlaczego wziąłeś ten narkotyk? – Własznie dlatego. Wuj pokręcił głową. – Znowu usiłowałeś przekupić Pana Boga? – Widzisz, nie udało szę – skrzywił się szyderczo Gracz. – A ta dziewczyna? Klara. Co z nią? – Szegrałem. – Rozumiem, że musi wyjechać. Ale kiedyś wróci. Kiedyś się znowu zobaczycie. Nie będziesz czekał? Już jej nie kochasz? Nic tu nie jest niczyją winą. To właśnie u najbliższych powinieneś szukać pocieszenia, tylko oni naprawdę cię rozumieją. – Wuj podrapał się w nos, spojrzał za okno. – Co teraz zrobisz? – Bede ozdroszniejszy. Co zaskakujące: rzeczywiście stał się ostrożniejszy. Nie z powodu przyrzeczenia (zazwyczaj szybko zapominał, co komu powiedział i obiecał, nawet – zwłaszcza – gdy przyrzekał sobie), ale ponieważ cała ta historia z pierwszą miłością wżarła się weń trwale i zahartowała duszę – ostrożność weszła mu w naturę. Gdyby był to film, w drugi akt wszedłby zatem Gracz jako zgorzkniały introwertyk, panicznie uciekający od ludzi i swoich marzeń. W życiu jednak odbywa się to na sposoby trudniejsze do pochwycenia przez kamerę. Ot, uśmiechał się nieco bardziej cynicznie, częściej używał cudzysłowów i pilniej obserwował samego siebie, analizując swe czyny i słowa, przeszłe, planowane i te właśnie odgrywane. O Klarze już prawie zapomniał. Nigdy nie stawiaj w tej Grze wysoko. Powtarzał to sobie budzony z nocnych koszmarów przez Haendlowską ciszę w duszy. W ciemności pokój był tak wielki. Macał za ścianami. Są, są. Uspokajająco zimne. Teraz szeptał w poduszkę: – Jestem szczęśliwy, jestem szczęśliwy, jestem szczęśliwy, jestem szczęśliwy. I o świcie był. |