powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (XL)
październik 2004

 Upadłe Anioły
Richard Morgan
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Rozdział piąty
Ogień rzucał ruchome cienie, zmieniając jej twarz w maskę jasnych i ciemnych plam. Zanim połknął ją system, ta twarz mogła być ładna, ale ciężkie warunki obozu dla internowanych politycznie zostawiły z niej tylko skórę i kości. Oczy były podkrążone, policzki zapadnięte. Głęboko w studniach jej spojrzenia na nieruchomych źrenicach tańczyły odbicia płomieni. Zbłąkane włosy sterczały z jej czoła jak siano. Z ust zwisał zgaszony papieros.
– Nie chcesz go zapalić? – zapytałem po chwili.
Przypominało to rozmowę przez fatalne łącze satelitarne – dwusekundowa przerwa, zanim blask w jej oczach przesunął się i skupił na mojej twarzy. Rozległ się jej cichy głos, przerdzewiały od nieużywania.
– Co?
– Papieros. Site seveny, najlepsze, jakie mogłem dostać poza Landfall. – Podałem jej paczkę, którą obróciła kilka razy w dłoniach, zanim znalazła łatkę zapalającą i dotknęła nią końca papierosa trzymanego w ustach. Większość dymu uciekła i odpłynęła z łagodnym wiatrem, ale część udało się jej wciągnąć. Skrzywiła się od jego ugryzienia.
– Dzięki – powiedziała cicho, trzymając paczkę w zgiętych dłoniach i przyglądając się jej, jakby była małym zwierzątkiem, które uratowała przed utonięciem. W ciszy wypaliłem resztę mojego papierosa, przesuwając spojrzeniem wzdłuż linii drzew za plażą. Była to zaprogramowana ostrożność, nieoparta na żadnym realnym poczuciu zagrożenia, emisariuszowski odpowiednik wybijania palcami rytmu przez zrelaksowanego człowieka. Emisariusze zawsze są świadomi potencjalnych niebezpieczeństw w otoczeniu, tak samo jak zwykli ludzie mają świadomość, że przedmioty wypadną im z dłoni, jeśli je wypuszczą. Nigdy nie rezygnuje się z ostrożności, nie bardziej niż normalny człowiek w zamyśleniu puściłby w powietrzu napełnioną szklankę.
– Coś ze mną zrobiłeś.
Był to ten sam cichy głos, którym podziękowała mi za papierosa, ale kiedy oderwałem spojrzenie od drzew, by na nią spojrzeć, w jej oczach coś się rozjarzyło. Nie zadawała mi pytania.
– Czuję to – stwierdziła, dotykając boku głowy palcami. – Tutaj. To jak… otwór.
Skinąłem głową, ostrożnie szukając właściwych słów. Na większości odwiedzonych przeze mnie planet wejście bez zaproszenia do czyjegoś umysłu stanowi poważne naruszenie moralności i tylko agencjom rządowym uchodzi to na sucho. Nie miałem powodu zakładać, że sektor Latimera, Sanction IV czy Tanya Wardani mogliby się na tym polu czymś wyróżniać. Emisariuszowskie techniki dokooptowywania w dość brutalny sposób wykorzystują głębokie zasoby energii psychoseksualnej kierującej ludźmi na poziomie genetycznym. Odpowiednio wykorzystana matryca zwierzęcej siły, czerpiącej z tych źródeł, może przyspieszyć leczenie psychiki o całe rzędy wielkości. Zaczyna się od lekkiej hipnozy, przechodzi do szybkiego powiązania osobowości, a następnie do bliskiego kontaktu cielesnego, jedynie w drobnych szczegółach technicznych niepodchodzącego pod definicję seksualnej gry wstępnej. Łagodny, wzmocniony hipnotycznie orgazm zazwyczaj cementuje proces wiązania, ale w przypadku Wardani na ostatnim etapie coś sprawiło, że się cofnąłem. W jej obecnym stanie cały proces niebezpiecznie przypominał napaść seksualną.
Z drugiej strony, potrzebowałem Wardani w jednym psychicznym kawałku, a w normalnych warunkach osiągnięcie tego wymagałoby miesięcy, jeśli nie lat. Nie dysponowaliśmy taką ilością czasu.
– To technika – odparłem z wahaniem. – System leczenia. Kiedyś byłem Emisariuszem.
Zaciągnęła się papierosem.
– Myślałam, że Emisariusze mają stanowić maszyny do zabijania.
– Protektorat właśnie chciałby, żebyś tak myślała. Utrzymuje kolonie na poziomie panicznego strachu. Prawda jest o wiele bardziej złożona, a jeśli się ją przemyśli, równocześnie znacznie bardziej przerażająca. – Wzruszyłem ramionami. – Większość ludzi nie lubi wszystkiego przemyśliwać. Za dużo wysiłku. Wolą raczej przeedytowane, krwiste nagłówki.
– Doprawdy? I cóż w nich jest?
Poczułem, że konwersacja zrywa się do lotu, i nachyliłem się w stronę ognia.
– Sharya. Adoracion. Wielcy, źli Emisariusze, pełni najnowszej techniki, jeżdżący na przekazach strunowych i przelewani w najnowocześniejsze biotechnologiczne powłoki w celu zmiażdżenia wszelkiego oporu. Oczywiście, takie rzeczy też robiliśmy, ale zazwyczaj ludzie nie mają pojęcia, że pięć naszych najbardziej udanych akcji stanowiły tajne misje dyplomatyczne, prawie zupełnie bez rozlewu krwi. Przygotowanie reżimu. Przybyliśmy i odeszliśmy, a nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, że tam byliśmy.
– Mówisz, jakbyś był z tego dumny.
– Nie jestem.
Patrzyła na mnie spokojnie.
– I stąd „robiliśmy”?
– Coś w tym stylu.
– A więc w jaki sposób można przestać być Emisariuszem? – Myliłem się. To nie była konwersacja. Tanya Wardani mnie badała. – Zrezygnowałeś czy cię wyrzucili?
Uśmiechnąłem się słabo.
– Jeśli nie sprawi ci to różnicy, wolałbym o tym nie mówić.
– Wolałbyś o tym nie mówić? – Nie podniosła głosu, ale zabrzmiały w nim syczące dźwięki furii. – Niech cię szlag, Kovacs. Za kogo ty się uważasz? Przybywasz na tę planetę ze swoją pieprzoną bronią masowej zagłady i aurą profesjonalnej przemocy i wydaje ci się, że możesz wobec mnie odgrywać skrzywdzone dziecko. Pieprzę ciebie i twój ból. Omal nie umarłam w tym obozie, a przyglądałam się, jak giną kobiety i dzieci. Nic mnie, cholera, nie obchodzi, przez co przeszedłeś. Odpowiadaj. Czemu już nie jesteś Emisariuszem?
Ognisko trzaskało z cicha, opowiadając własne historie. W jego głębi wypatrzyłem rozżarzony węgielek i wpatrywałem się w niego przez chwilę. Znów zobaczyłem światło laserowych wiązek, błyskające na błocie i zniszczonej twarzy Jimmiego de Soto. W umyśle odwiedziłem to miejsce już niezliczoną ilość razy, ale to nigdy się nie zmieniało. Jakiś idiota powiedział kiedyś, że czas leczy wszystkie rany, ale w czasach, kiedy to napisano, nie mieli jeszcze Emisariuszy. Z warunkowaniem Emisariusza łączy się pamięć absolutna, a kiedy cię zwalniają, nie oddaje się im jej z powrotem.
– Słyszałaś może o Innenin? – zapytałem.
– Oczywiście. – Istniała niewielka szansa, by nie słyszała. Protektorat niezbyt często brudzi sobie ręce krwią, a kiedy do tego dojdzie, wiadomości rozchodzą się nawet na dystansach międzygwiezdnych. – Byłeś tam?
Kiwnąłem głową.
– Słyszałam, że wszyscy zginęli w ataku wirusowym.
– Niezupełnie. Zginęli wszyscy z drugiego rzutu. Wypuścili wirusa za późno, by dostać pierwszy przyczółek, ale części udało się przebić przez sieć komunikacyjną i to załatwiło większość z nas. Miałem szczęście. Moje łącze wysiadło.
– Straciłeś przyjaciół?
– Tak.
– I zrezygnowałeś?
Potrząsnąłem głową.
– Zostałem uznany za inwalidę. Profil psychologiczny nieodpowiedni do obowiązków Emisariusza.
– Powiedziałeś chyba, że twoje łącze…
– Nie dopadł mnie wirus, tylko jego skutki. – Mówiłem wolno, próbując zachować kontrolę nad pamiętaną goryczą. – Przeprowadzili rozprawę sądową… O tym też musiałaś słyszeć.
– Postawili dowództwo w stan oskarżenia, prawda?
– Tak, na jakieś dziesięć minut. Oskarżenie odrzucono. Mniej więcej wtedy przestałem się nadawać do pełnienia obowiązków Emisariusza. Można by powiedzieć, że przeżyłem kryzys wiary.
– Wzruszające. – Nagle zabrzmiała na bardzo zmęczoną, jakby wcześniejszy gniew kosztował ją zbyt wiele sił. – Szkoda, że nie trwało to dłużej, co?
– Nie pracuję już dla Protektoratu, Tanya.
Wardani wskazała ręką.
– Mundur, który nosisz, mówi coś innego.
– Ten mundur – z niesmakiem wskazałem palcem na materiał – to zdecydowanie czasowa sprawa.
– Nie wydaje mi się, Kovacs.
– Schneider też taki nosi – podsunąłem.
– Schneider… – Wypowiedziała to słowo z wątpliwością. Najwyraźniej wciąż znała go jako Mendla. – Schneider to dupek.
Zerknąłem wzdłuż plaży w miejsce, gdzie Schneider rozbijał się w promie, hałasując przy tym nieproporcjonalnie głośno. Niezbyt podobały mu się techniki, jakie wykorzystałem do wyciągnięcia psychiki Wardani z powrotem na powierzchnię, a jeszcze mniej zadowolony był, kiedy powiedziałem mu, żeby dał nam trochę czasu bez niego przy ognisku.
– Naprawdę? Myślałem, że ty i on…
– Cóż… – Przez chwilę wpatrywała się w ogień. – To atrakcyjny dupek.
– Znałaś go przed wykopaliskami?
Potrząsnęła głową.
– Nikt nikogo wcześniej nie znał. Po prostu dostaje się przydział i ma nadzieję na trafienie.
– Dostałaś przydział na wybrzeże Dangrek? – zapytałem od niechcenia.
– Nie. – Objęła się ramionami, jakby nagle zrobiło się jej zimno. – Jestem mistrzem Gildii. Gdybym chciała, mogłabym pracować przy wykopaliskach na Równinach. Sama wybrałam Dangrek. Resztę zespołu stanowili grzebacze z przydziału. Nie uwierzyli w moje motywy, ale w końcu wszyscy byli młodzi i pełni entuzjazmu. Uznali, że nawet wykopaliska z ekscentryczką są lepsze od braku wykopalisk.
– A jakie miałaś motywy?
Zapadła dłuższa przerwa, którą spędziłem przeklinając się w milczeniu za swój błąd. Pytanie było szczere – większość mojej wiedzy na temat Gildii Archeologów wywodziła się z popularnych streszczeń jej historii i okazjonalnych sukcesów. Nigdy jeszcze nie spotkałem mistrza Gildii, a to co Schneider miał do powiedzenia na temat wykopalisk, stanowiło ewidentnie przefiltrowaną wersję łóżkowych opowieści Wardani, zniekształconą przez jego brak głębszej wiedzy. Chciałem pełnej historii, ale jeśli było coś, na co Tanya Wardani napatrzyła się w nadmiarze podczas pobytu w obozie dla internowanych, to z pewnością przesłuchanie. Delikatny wzrost dociekliwości w moim głosie musiał uderzyć w nią jak pocisk samosterujący.
Zbierałem się do powiedzenia czegoś, co wypełniłoby ciszę, kiedy przerwała ją za mnie głosem, który o mikrometry zaledwie odbiegał od stabilności.
– Chcesz się dostać do statku? Mende… – Zaczęła od nowa. – Schneider ci o nim powiedział?
– Tak, choć mówił dość mętnie. Wiedziałaś, że coś takiego tam znajdziesz?
– Nie dokładnie. Ale to miało sens, prędzej czy później musiało do tego dojść. Czytałeś kiedykolwiek prace Wycinskiego?
– Słyszałem o nim. Teoria centrum?
Pozwoliła sobie na pierwszy, leciutki uśmiech.
– Teoria centrum nie jest Wycinskiego, po prostu wszystko mu zawdzięcza. To, co w tamtych czasach między innymi powiedział Wycinski, to stwierdzenie, że wszystko, co odkryliśmy na temat cywilizacji marsjańskiej, wskazuje na znacznie bardziej atomistyczne społeczeństwo niż nasze. Wiesz, skrzydlaci mięsożercy, wywodzący się z latających drapieżników, prawie zupełny brak zachowań grupowych. – Słowa zaczęły płynąć, wzory rozmowy niknąć pod wpływem podświadomego uruchomienia nawyków wykładowcy. – Sugeruje to potrzebę znacznie większej niż u ludzi przestrzeni osobistej i ogólny brak zachowań prospołecznych. Jeśli chcesz, możesz o nich myśleć jak o ptakach drapieżnych. Solidarność i agresja. Sam fakt, że budowali miasta, stanowi dowód, że udało im się przynajmniej częściowo przezwyciężyć genetyczne dziedzictwo, może w ten sam sposób, jak ludziom udało się zdławić tendencje ksenofobiczne z czasów stadnych. Wycinskiego od większości ekspertów odróżnia wiara, że ta tendencja została jedynie przytłumiona przez czas, gdy dostatecznie pożądane było wspólne działanie, a rozwój techniki odwrócił tę tendencję. Nadążasz za mną?
– Tylko nie przyspieszaj.
Prawdę mówiąc, nie miałem problemów, a część z tych bardziej podstawowych rzeczy słyszałem już w takiej czy innej formie. Wardani jednak w miarę mówienia wyraźnie się rozluźniała, a im dłużej to trwało, tym większe były szanse, że na dobre dojdzie do siebie. Nawet w ciągu tych paru chwil, których potrzebowała na rozpoczęcie wykładu, wyraźnie się ożywiła, gestykulując, a na jej twarzy zamiast obojętności pojawiło się zaangażowanie. Tanya Wardani powolutku odżywała.
– Wspomniałeś o teorii centrum, to pieprzenie. Cholerni Carter i Bogdanovich przerobili na opak wszystkie prace Wycinskiego na temat marsjańskiej kartografii. Widzisz, cechą charakterystyczną marsjańskich map jest to, że nie mają wspólnego centrum. Niezależnie od tego, gdzie zespoły archeologiczne powędrowały na Marsie, zawsze znajdowały się w samym środku znalezionych tam map. Każde osiedle umieszczało się w centrum swoich map, zawsze oznaczone największym znaczkiem, niezależnie od faktycznej wielkości czy funkcji. Wycinski argumentował, że to nie powinno nikogo dziwić, bo pasowało do wcześniej zgromadzonej wiedzy na temat możliwego funkcjonowania marsjańskich umysłów. Dla dowolnego Marsjanina rysującego mapę najważniejszym na niej punktem musiało być miejsce, w którym się znajdował w chwili jej tworzenia. Wszystko, co zrobili Carter i Bogdanovich, to zastosowanie tego toku rozumowania do map astrogacyjnych. Jeśli każde miasto uważało się za centrum planetarnej mapy, to każdy skolonizowany świat mógłby uznawać się za centrum marsjańskiej hegemonii. W związku z tym fakt, że Mars stanowił wielką, centralną plamę na wszystkich mapach, nie miałby żadnego obiektywnego znaczenia. Mars mógłby być świeżo skolonizowaną prowincją, a prawdziwe centrum kultury marsjańskiej znajdować się na dowolnej kropce z ich map. – Na jej twarzy odmalował się niesmak. – Do tego sprowadza się teoria centrum.
– W twoich ustach nie brzmi to zbyt przekonująco.
Wardani wydmuchała dym z papierosa w noc.
– Nie jest. Jak swego czasu powiedział Wycinski, i co z tego? Carter i Bogdanovich kompletnie nie zrozumieli, o co chodzi. Akceptując poprawność tego, co Wycinski powiedział na temat marsjańskiej percepcji przestrzennej, powinni zrozumieć, że sama idea hegemonii prawdopodobnie zupełnie nie mieściła się w marsjańskiej ideologii.
– Uch-och.
– Właśnie. – Znów lekki uśmiech, tym razem bardziej sztuczny. – W tym momencie nabrało to wydźwięku politycznego. Wycinski jeszcze to podkreślił, stwierdzając, że niezależnie od tego, skąd wywodziła się rasa Marsjan, nie ma powodów przypuszczać, by ich macierzystej planecie przypisywano większe znaczenie niż, cytuję „absolutnie konieczne w zakresie podstawowej edukacji dotyczącej faktów”, koniec cytatu.
– Mamusiu, skąd się wzięliśmy? Tego rodzaju rzeczy?
– Tego rodzaju, dokładnie. Można pokazać na mapie stąd kiedyś przywędrowaliśmy, ale skoro w życiu codziennym to, gdzie jesteśmy teraz jest dużo ważniejsze, to rodzima planeta mogłaby dostać najwyżej tyle – pokazała na palcach – uwagi.
– Nie przypuszczam, żeby Wycinski pomyślał kiedykolwiek o uznaniu takiego spojrzenia na rzeczywistość za absolutnie i nieodwracalnie nieludzkie, prawda?
Wardani rzuciła mi ostre spojrzenie.
– Ile ty naprawdę wiesz o Gildii, Kovacs?
Uniosłem dłoń z palcem wskazującym niezbyt odległym od kciuka.
– Przepraszam, po prostu lubię się popisywać. Jestem ze Świata Harlana. Minoru i Gretzky poszli pod sąd mniej więcej wtedy, kiedy stałem się nastolatkiem. Byłem w gangu. Typowym dowodem na nastawienie antyspołeczne było rzeźbienie w powietrzu graffiti o procesie w miejscach publicznych. Wszystkie transkrypcje znaliśmy na pamięć. „Absolutnie i nieodwracalnie nieludzkie” często pojawiało się w wypowiedziach Gretzky’ego, kiedy odwoływał swoje poglądy. Brzmiało to jak standardowe oświadczenie Gildii, która chciała utrzymać swoje granty.
Opuściła wzrok.
– I tak było, przez jakiś czas. Wycinski nie śpiewał na tę melodię. Kochał Marsjan, podziwiał ich i mówił to publicznie. Dlatego właśnie słyszy się o nim wyłącznie w kontekście cholernej teorii centrum. Zabrali mu fundusze, ukryli większość odkryć i przekazali wszystko Carterowi i Bogdanovichowi. A te dwie dziwki odstawiły w zamian elegancki numerek. Komisja NZ przegłosowała tego roku siedmioprocentowe zwiększenie budżetu strategicznego Protektoratu, wszystko w oparciu o paranoidalne fantazje o nadkulturze marsjańskiej czekającej gdzieś tam, by na nas napaść.
– Zgrabne.
– Jasne. I absolutnie niemożliwe do obalenia. Wszystkie mapy astrogacyjne, jakie znaleźliśmy na innych planetach, potwierdzają odkrycie Wycinskiego: każda planeta umieszcza się w centrum map, tak samo jak Mars, i fakt ten wykorzystywany jest do straszenia NZ i utrzymania wysokiego budżetu strategicznego oraz stałej obecności wojskowej w całym Protektoracie. Nikt nie chce słuchać o tym, co naprawdę znaczyły prace Wycinskiego, a ktokolwiek mówi o tym zbyt głośno albo próbuje zastosować jego teorie do własnych badań, nagle zostaje pozbawiony funduszy albo ośmieszony, co w sumie sprowadza się do tego samego.
Rzuciła niedopałkiem papierosa w ognisko i patrzyła, jak się spala
– Tobie też przytrafiło się coś takiego? – spytałem.
– Niezupełnie.
Wypowiedziała to słowo, bardzo silnie akcentując przedostatnią sylabę, jakby coś odcinała. Za sobą usłyszałem Schneidera nadchodzącego plażą. Najwyraźniej skończyła mu się lista sprzętu do sprawdzenia lub po prostu cierpliwość. Wzruszyłem ramionami.
– Porozmawiamy o tym później, jeśli chcesz.
– Może. A może byś tak dla odmiany ty wyjaśnił mi, o co chodziło z tymi wygłupami z manewrowaniem na maksymalnych przyspieszeniach?
Zerknąłem na Schneidera, który dołączył do nas przy ognisku.
– Słyszysz? Skarga na rozrywki w trakcie lotu.
– Pieprzeni pasażerowie – zaburczał Schneider, płynnie podejmując sugestię żartobliwego tonu rozmowy. – Nigdy nic się nie zmienia.
– Ty jej to powiesz czy ja?
– To był twój pomysł. Masz seveny?
Wardani wyciągnęła paczkę i rzuciła nią w stronę wyciągniętej ręki Schneidera. Odwróciła się z powrotem do mnie.
– No więc?
– Wybrzeże Dangrek – powiedziałem wolno – niezależnie od swoich niewątpliwych zalet archeologicznych, stanowi część terytorium Północnej Grani, a ta z kolei została uznana przez Klin Carrery za jeden z dziewięciu kluczowych dla wygrania wojny terytoriów. Sądząc po skali zniszczeń organicznych, do jakich tam teraz dochodzi, kempiści wpadli na ten sam pomysł.
– Więc?
– Więc zorganizowanie wyprawy archeologicznej w trakcie gdy Kemp i Klin walczą tam o dominację terytorialną, niezupełnie pasuje do mojej definicji rozsądku. Musimy w jakiś sposób doprowadzić do zaprzestania walk.
– Zaprzestania? – Brzmiące w jej głosie zdumienie sprawiło mi dużą przyjemność. Znów wzruszyłem ramionami.
– Zaprzestania lub czasowego wstrzymania. Cokolwiek zadziała. Rzecz w tym, że potrzebujemy pomocy. A jedyne miejsca, gdzie możemy uzyskać pomoc tego rzędu, to korporacje. Musimy udać się do Landfall, a skoro ja powinienem być w aktywnej służbie, Schneider jest kempistowskim dezerterem, a ty więźniem, i do tego poruszamy się skradzionym promem, potrzebujemy najpierw jakiejś przykrywki. Na podstawie zdjęć satelitarnych naszego spotkania z minami będzie wyglądało, jakby nas załatwiły. Poszukiwania na dnie morza pozwolą znaleźć pasujące do naszego promu resztki. Przy założeniu, że nikt nie będzie się przyglądał dowodom zbyt uważnie, zostaniemy uznani za zaginionych z dużą szansą na odparowanych, co całkiem mi odpowiada.
– Myślisz, że dadzą ci spokój po czymś takim?
– No cóż, w końcu mamy wojnę. Fakt, że ktoś zginął, nikogo nie powinien zbytnio dziwić. – Wyciągnąłem sterczącą z ognia gałąź i zacząłem rysować na piasku zarys mapy kontynentów. – Och, mogą się zastanawiać, co tam robiłem, skoro powinienem był przejąć swój oddział na Grani, ale tego rodzaju szczegóły zazwyczaj rozgrzebuje się już po zakończeniu konfliktu. W tej chwili Klin Carrery jest dość mocno rozciągnięty, a siły Kempa wciąż spychają ich w stronę gór. Na tę flankę – dźgnąłem piach improwizowanym wskaźnikiem – naciska Gwardia Prezydencka, a z tej strony atakują ich siły powietrzne startujące z kempistowskiej Floty Gór Lodowych. Carrera ma na głowie ważniejsze sprawy niż szczegóły mojego zejścia.
– I naprawdę myślisz, że kartele wstrzymają wszystkie te działania specjalnie dla ciebie? – Tanya Wardani przerzuciła ogniste spojrzenie z mojej twarzy na Schneidera. – Nie kupiłeś chyba tego na poważnie, prawda, Jan?
Schneider machnął niedbale ręką.
– Po prostu go posłuchaj, Tanya. Jest częścią tej maszyny i wie, o czym mówi.
– Jasne, racja. – Intensywne spojrzenie gniewnych oczu wróciło do mnie. – Nie myśl, że nie jestem wdzięczna za wyciągnięcie mnie z obozu, bo to nieprawda. Nie wydaje mi się, żebyś był w stanie sobie wyobrazić, jak bardzo jestem wdzięczna. Ale skoro już się wydostałam, to wolałabym raczej żyć. Ten plan to jedna wielka kupa bzdur. Wszystko, co osiągniesz, to sprowadzisz na nas śmierć, albo w Landfall z rąk korporacyjnych samurajów, albo w krzyżowym ogniu w Dangrek. Oni nie pozwolą, żeby…
– Masz rację – powiedziałem cierpliwie, a ona przerwała, zaskoczona. – Do pewnego stopnia masz rację. Największe korporacje, te w Kartelu, nie spojrzałyby na ten plan dwa razy. Mogą nas zamordować i wpiąć na przesłuchanie w wirtualu, aż wszystko im wyśpiewamy, a potem utrzymać wszystko w tajemnicy do czasu, aż wojna się skończy, a oni wygrają.
– Jeśli wygrają.
– Wygrają – zapewniłem. – Oni zawsze wygrywają, w taki czy inny sposób. Ale my nie pójdziemy do tych największych. Musimy być sprytniejsi.
Przerwałem i zacząłem grzebać w ognisku, czekając. Kątem oka zauważyłem, jak Schneider się spina. Jeśli Tanya Wardani nie zgodzi się na nasz układ, cała sprawa traciła sens i dobrze o tym wiedzieliśmy.
Morze szeptało do siebie, obejmując plażę i cofając się. Coś strzeliło i zaskwierczało w głębi ogniska.
– Dobra. – Poruszyła się lekko, jak ktoś przywiązany do łóżka, przesuwając się do mniej bolesnej pozycji. – Mów dalej, słucham.
Ulga Schneidera była wręcz słyszalna. Kiwnąłem głową.
– Zrobimy coś takiego. Skierujemy się do jakiejś konkretnej korporacji, jednej z mniejszych, tych o większym apetycie. Może potrwa chwilę, zanim taką znajdziemy, ale nie powinno to być trudne. A kiedy już będziemy mieć ofiarę, złożymy jej propozycję nie do odrzucenia. Jednorazową, o ograniczonym czasie ważności, ofertę targu z gwarantowaną satysfakcją.
Zauważyłem, że wymienia spojrzenia ze Schneiderem. Może po prostu chwilowe wspomnienia sprawiły, że na niego popatrzyła.
– Nawet jeśli będzie mała i głodna, Kovacs, nadal mówisz o graczu korporacyjnym. – Utkwiła we mnie spojrzenie. – Planetarne bogactwo. A morderstwo i programy do wirtualnych przesłuchań nie są zbyt kosztowne. Jak proponujesz wykluczyć tę opcję?
– To proste. Wystraszymy ich.
– Chcesz ich wystraszyć? – Przyglądała mi się przez chwilę, a potem wbrew sobie roześmiała się cicho. – Kovacs, powinni cię nagrać na dysku. Stanowisz idealną rozrywkę rekonwalescencyjną. No więc oświeć mnie. Chcesz wystraszyć szefów korporacji. Czym? Morderczymi pacynkami?
Pozwoliłem, by na moich ustach pojawił się uśmiech.
– Czymś w tym rodzaju.
powrót do indeksunastępna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.