„Światło się mroczy” to powieść z wczesnego okresu kariery George’a R. R. Martina – autora m.in. słynnych „Piaseczników” i „Nawałnicy mieczy”. Teoretycznie jest to klasyczna space opera, tyle że poziomem znacznie odbiega od późniejszych dzieł Amerykanina. I nic nie zmieni tutaj euforyczna notka kolegi po fachu, Rogera Zelaznego, zamieszczona przez wydawcę na okładce książki.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Roger Zelazny przyrównał wczesną powieść Martina do „mrocznego westernu przeniesionego w galaktyczne przestrzenie”. I o ile z tym stwierdzeniem nie sposób się sprzeczać, o tyle kolejne, jakoby „Światło się mroczy” stanowiło „oszlifowany z najwyższym talentem diament”, wywołuje wewnętrzny sprzeciw czytelnika. Martin postanowił bowiem za wszelką cenę powieść swą udziwnić, czego wyrazistymi dowodami są chociażby niezwykle poplątana kavalańska mitologia i wieloczłonowe nazwiska głównych bohaterów. Akcja powieści – napisanej, co prawda, ze sporym rozmachem, ale ze zdecydowanie mniejszym mistrzostwem – rozgrywa się na Worlornie. Niegdyś planeta ta stanowiła niemal centrum wszechświata, teraz jednak, skazana na samotną wędrówkę przez międzygwiezdne otchłanie, przypomina raczej tonący statek, z którego uciekają wszyscy marzący nie tylko o dostatnim, ale w ogóle jakimkolwiek życiu. Na planetę tę trafia pewnego dnia piękna Gwen. Związana jest ona ze Zgromadzeniem Irongate, dla którego wykonuje na Worlornie prace naukowe. Towarzyszy jej nowy kochanek, mieszkaniec Dumnego Kavalaanu, Jaan Vikary i związany z nim tradycyjnym kavalarskim przymierzem Garse Janacek (podaję jedynie skrócone wersje nazwisk, by niepotrzebnie nie zaśmiecać czytelnikom pamięci). Związek łączący tę trójkę jest nader specyficzny, tym bardziej iż Kavalarovie traktują kobiety w sposób zdecydowanie odbiegający od ogólnie przyjętych norm. Gwen, stwierdziwszy, że wiążąc się z Jaanem – i poprzez to pośrednio także z Garsem – wpadła w pułapkę bez wyjścia, wzywa na pomoc swego starego przyjaciela Dirka t’Lariena. To właśnie jego przylot na Worlorn i spotkanie z Gwen oraz jej przyjacielem, Kimdissianinem Ruarkiem Arkinem, otwiera całą intrygę. Choć może określenie „intryga” na określenie fabuły „Światła…” jest pewnym nadużyciem. Wiadomo przecież od razu, że Dirk popadnie w konflikt z Vikarym, że stojący za Jaanem Garse poprze swego przyjaciela, a sprzyjający kobiecie Ruark, nienawidzący wszystkiego, co wiąże się z Dumnym Kavalaanem, będzie popierał t’Lariena. Jedynym nowym elementem całej układanki okażą się, pojawiający się nieco później, kolejni Kavalarovie, którzy przybyli na Worlorn jedynie po to, aby bezkarnie urządzać sobie polowania na wyjętych spod prawa niby-ludzi. Takim niby-człowiekiem będzie zaś dla nich Dirk. Ku jego zaskoczeniu pomocną dłoń poda mu sam Jaan, stojący w opozycji do swoich konserwatywnych rodaków. Tyle na temat fabuły, która nie jest ani odkrywczą, ani tym bardziej szczególnie interesującą. Akcja powieści ciągnie się jak flaki z olejem, bohaterowie wygłaszają przydługie monologi, które nie bardzo wiadomo czemu mają służyć. Być może Martinowi zależało na uwiarygodnieniu w ten sposób psychologii postaci. Jeśli tak, zabieg okazał się całkowicie nieudany – cała ta gadanina donikąd nie prowadzi, za słowami bowiem nie kryje się nic. Mniej więcej do setnej strony można jeszcze było mieć nadzieję, że akcja ruszy z miejsca, że coś zacznie się dziać. Niestety, autor – starając się za wszelką cenę ratować książkę, na którą nie miał specjalnie pomysłu – zaczyna w tym momencie pseudofilozoficzne wywody na temat Dumnego Kavalaanu i rządzących nim praw, legend i mitów. Problem w tym, że nie wnoszą one niczego, co mogłoby wpłynąć na uatrakcyjnienie powieści. Więcej nawet: pada tyle udziwnianych na siłę nazw gwiazdozbiorów, planet czy cywilizacji, że czytelnik szybko może się w całej tej gmatwaninie pogubić. Dotarłszy zaś do ostatniej strony, zadaje sobie odwieczne uczniowskie pytanie: „Co autor miał na myśli?” Pytanie raczej, w kontekście wcześniejszych uwag, retoryczne. Jedyne, co się Martinowi w „Świetle…” udało, to stworzenie odpowiedniego klimatu – rozkładu, upadku, zgnilizny ogarniających Worlorn. Jednak kilka stron sugestywnych plastycznych opisów opuszczonych przez ludzi miast i umierającej przyrody, to jednak dużo za mało, aby uratować liczącą ponad trzysta stron powieść. Powieść, którą sympatycy Martina powinni omijać szerokim łukiem.
Tytuł: Światło się mroczy Tytuł oryginalny: Dying of the Light Autor: George R. R. Martin Przekład: Michał Jakuszewski ISBN: 83-7298-540-5 Format: 348s. 125×183mm Cena: 29,— Data wydania: 9 marca 2004 Ekstrakt: 50% |