powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Porucznik
Rick Shelley
ciąg dalszy z poprzedniej strony

2
Całą trójkę oficerów wojsk najemniczych jednocześnie doprowadzono do gubernatora Nowej Bali. Porucznicy Lon Nolan i Carl Hoper, dowódca pierwszego i drugiego plutonu, otaczali kapitana Orlisa, kiedy doprowadzono ich z powrotem do gmachu rządu i zabrano na drugie piętro, do gabinetu gubernatora Pranja Nuwela. Obecni byli też trzej wyżsi oficerowie z koszar milicji singarajskiej.
Gubernator Nuwel stał za biurkiem i przez chwilę przyglądał się Dirigentyjczykom. Potem uśmiechnął się i skinął lekko głową, zanim zbliżył się do przybyszów.
– Kapitanie Orlis – odezwał się z jeszcze szerszym uśmiechem. – Myślę, że możemy uznać kontrakt za wypełniony. – Wyciągnął rękę i mężczyźni uścisnęli dłonie. – Zarówno pan, jak i pańscy ludzie, wykonaliście wspaniałą robotę, szkoląc naszą milicję. A egzamin końcowy, jaki przeprowadziliście dzisiejszego ranka, był najwyższej próby.
– Dziękuję panu, gubernatorze – odpowiedział Orlis. – Wszystko musiało być jak na prawdziwej wojnie, inaczej nie miałoby sensu. Pańscy ludzie okazali się wspaniałymi uczniami.
– Mieszkańcy Nowej Bali będą mogli teraz spać spokojniej – dodał gubernator. – Pierwszą próbę zamachu przetrwaliśmy dzięki bożej łasce. Gdyby nasza dysydencka mniejszość spróbowała raz jeszcze, dzięki wam napotka na jeszcze skuteczniejszy opór.
– Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, panie gubernatorze, ale gdybym się mylił, jestem pewien, że pańskie oddziały poradzą sobie w każdej sytuacji.
Gubernator uścisnął ręce podporucznikom, dodając uśmiech i kilka słów podziękowań. Następnie znów zwrócił się do Orlisa.
– Panie kapitanie, wiem, że spieszy się wam do domu, mam jednak nadzieję, że podarujecie nam jeszcze parę godzin waszego cennego czasu. Mój rząd i miasto Singaraja przygotowali małe przyjęcie – pożegnalny lunch.
– Dziękuję, panie gubernatorze. To dla nas zaszczyt – odpowiedział kapitan.

Na plaży rozstawiono olbrzymie pawilony z zielonej i żółtej tkaniny. Piasek zakryły plandeki. Klimatyzatory i wiatraki starały się zapewnić wewnątrz odpowiedni chłód. W pawilonie gubernatora ustawiono kilka długich stołów. Zasiedli za nimi wszyscy najemnicy, z oficerami, gubernatorem oraz najwyższymi cywilnymi przedstawicielami władz świata i miasta przy głównym stole, prostopadłym do pozostałych.
Uroczystość rozpoczęła się o dziesiątej rano od przedstawienia oficerów dziesiątkom miejscowych notabli. Kamery i mikrofony przekazywały do sąsiednich pawilonów i dalej, z pomocą complinku, na cała Nową Bali, rozliczne przemówienia nieodzowne przy takich okazjach, choć zakłócające biesiadę.
Lon i towarzyszący mu oficerowie mieli na sobie białe mundury wyjściowe, żołnierze czyste moro. Nikt nie zabierał na kontrakt niczego elegantszego.
– Zdrzemnąłbym się w lodówce – powiedział Lon, kiedy trzej oficerowie pozostali na chwilę sami po spotkaniu z gubernatorem Nuwelem. – Przespać się, uciec od upału, oto, czego mi naprawdę potrzeba.
Kapitan Orlis sie roześmiał.
– Już niedługo spełnisz swoje marzenia, Nolan. Imprezy to część tego interesu. Musimy zostawić po sobie dobre wrażenie. Być może rekomendacja tych ludzi da korpusowi w przyszłości jakiś nowy kontrakt lub dwa.
Zanim dotarli na plażowe przyjęcie, Lon był niemrawy. Najemnicy nie spali całą noc, a i poprzednie nie były zbyt udane, głównie dlatego, że przenieśli się do dżungli z względnie wygodnych kwater, z których korzystali, szkoląc lokalną milicję.
– Musimy sami się nieco podszkolić – oznajmił Orlis dowódcy miejscowych. – Macie tu tereny, jakich u nas brakuje. – Jedynie gubernator znał prawdziwy powód przeprowadzki: przygotowanie końcowych ćwiczeń do przetestowania milicji. Ale nawet on nie wiedział dokładnie, na czym ma to polegać i kiedy się odbędzie.
W pawilonie gubernatora drinki serwowano wcześnie i często. Żołnierze dostali piwo i wino. Przy głównym stole pito cytrynowy likier podawany z lodem. Był zwodniczo niewinny, słodki i łagodny w smaku, ale – jak szybko Lon się przekonał – w połowie drogi do żołądka wydawał się wybuchać, dając wewnętrzny żar, który niwelował wszechobecny upał.
– Niezłe to – pochwalił po pierwszym łyku, zwracając się do siedzącego obok porucznika milicji.
Oficer rozchylił usta w szerokim uśmiechu.
– Przyjacielu, toż to sama woda. Żółta djorja ma mniej niż sześćdziesiąt procent alkoholu, a lód ją jeszcze rozcieńcza. Zielona, która pijemy wieczorem, to jest dopiero drink!
– Wierzę ci na słowo – odpowiedział Lon, delikatnie pociągając drugi łyczek.
Po dalszych łykach djorja straciła swoja ostrość. Lon pił coraz śmielej. Po pierwszym szoku, dawała przyjemne wrażenia. „Dobrze, że się przygotowałem” – pomyślał Lon, kiedy kelner trzeci raz napełniał mu kieliszek, zanim jeszcze sprzątnięto talerze po pierwszym daniu. „Przed deserem będę potrzebował plasterka”. Plasterek, zwany zabójcą radości, przyklejony do szyi lub ramienia, wyposażał organizm w czynniki metaboliczne do szybkiego trawienia alkoholu i usuwania wszystkich toksyn. W dwadzieścia minut pozwalał żołnierzowi pijanemu do nieprzytomności osiągnąć pełną wartość bojową.
Lon rozejrzał się po stole. Kapitan Orlis również pił bez zahamowań i nie wydawał się odczuwać zgubnych skutków diorji. „Założę się, że nakleił sobie plasterek, zanim tu przyszliśmy Szkoda, że sam o tym nie pomyślałem”- westchnął w duchu. Jeszcze raz się rozejrzał i niepostrzeżenie nałożył plaster na nadgarstek, pod mankietem. Nikt nie wskazywał go sobie palcem i się nie śmiał. Udało się. W nagrodę wypił kolejnego drinka.

Kiedy zakończyła się oficjalna część przyjęcia, była już druga po południu. Lon nie pamiętał już, ile djorji udało mu się pochłonąć. Mimo plasterka na ramieniu, w głowie mu szumiało. Odczuwał objawy umiarkowanego upojenia: lekkość ciała, szum w głowie, miłe zadowolenie. Świat był w porządku. Było mu dobrze w pawilonie. Nawet nagły atak słońca i upału po wyjściu na zewnątrz nie był w stanie rozproszyć przyjemnego nastroju.
Kapitan Orlis nie spieszył się. Rozmawiał z grupką notabli z Sigaraji. Gubernator powtórzył podziękowania dla oficerów korpusu i wrócił do biura. Czterej sierżanci zbierali swoich Dirigentyjczyków (każdy, komu potrzebny był plasterek, natychmiast go otrzymywał) do przemarszu na lotnisko przed powrotem do domu.
Lon stał na skraju grupy otaczającej kapitana Orlisa, starając się nie wyglądać na znudzonego czy zniecierpliwionego. Niemal podskoczył, czując dotyk dłoni na swym ramieniu.
– Mały prezent dla ciebie – powiedział porucznik, który siedział obok niego przy stole, wręczając mu pudełko. – Oto prawdziwy drink – zielona djorja.
Lon uśmiechnął się szeroko, przyjmując podarunek.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że będę miał odwagę spróbować jej któregoś wieczoru w najbliższym czasie.

Promy czekały na nich na płycie kosmodromu. Trzykilometrowy marsz z plaży nie zrobił na Lonie najmniejszego wrażenia. Jak na Dirientyjczyków maszerowali wyjątkowo swobodną formacją, ale kapitan nie miał im tego za złe.
– Tylko nie zostawcie mi nikogo! – ostrzegł dowódców. Żołnierzy policzono przed opuszczeniem plaży. W czasie przemarszu podoficerowie pilnowali, aby nikt się nie zawieruszył. Kolejne liczenie odbyło się w porcie. Nikogo nie brakowało, a mimo to Lon stanął przy wejściu na prom, którym miały polecieć jego plutony i osobiście sprawdzał obecność. Zarządził też ostateczne odliczanie, kiedy wszyscy byli już na pokładzie.
Dwa promy bojowe mogły transportować całą kompanię. Sprzęt: broń, hełmy i plecaki oraz reszta wyposażenia odleciały wcześniej transportowcami, kiedy żołnierze kompanii Alfa byli fetowani przez mieszkańców Nowej Bali.
– Sprawdźcie, czy wszyscy pozapinali się jak należy – Lon rozkazał sierżantom. – Nie chcę oglądać pijanych żołnierzy fruwających po kabinie, jak wejdziemy w zero g.
– Już to powiedziałem dowódcom drużyn – odpowiedział Weil Jorgen.
Ivar Dendrow kiwnął głową i dodał:
– Mam nadzieję, że nikt nie zacznie rzygać, kiedy żołądki stracą orientację, gdzie góra, a gdzie dół.
„Mnie to też dotyczy” – pomyślał Lon. „Jeśli któryś zacznie, pozostali też puszczą pawia”. Najbardziej zależało mu, żeby nie być tym pierwszym. Byłby niezły obciach.
Podróż rozpoczynała się bez pośpiechu. Po zamknięciu drzwi, promy jeszcze przez dziesięć minut stały na pasie i kolejny raz sprawdzono stan oddziału. Dirigentyjczycy czekali na lądowanie miejscowego promu wracającego do Singaraji, zanim dano im pozwolenie na start. Pojazdy podkołowały na koniec pasa i wystartowały w dziesięciosekundowych odstępach.
Piloci wybrali „oszczędną” wersję startu, nie przekraczając prędkości dźwięku do czasu osiągnięcia pułapu piętnastu kilometrów daleko nad oceanem, w odległości pięćdziesięciu kilometrów od najbliższej osady ludzkiej. Wówczas promy przeszły na napęd rakietowy, jednak przyspieszenie nadal było umiarkowane jak na jednostki bojowe. Nawet przy największej szybkości, pasażerowie obu statków nie doświadczali przeciążeń większych niż 2,5g.
Monitory rozmieszczone w kabinie żołnierzy prezentowały obrazy z Nowej Bali oraz widok ich transportowca. Pirania była statkiem klasy Skorpion, dość dużym, aby przewozić nieco więcej niż dwie kompanie wojska z wyposażeniem wystarczającym na dwa miesiące. Statki klasy Skorpion były najmniejszymi transportowcami wojskowymi floty Dirigentu. Niosąc na pokładzie jedynie kompanię Alfa, Pirania wydawała się obszerniejsza od pasażerskich liniowców. Lon poczuł chwilowe nudności, kiedy wyłączono rakiety promu i pasażerowie znaleźli się w stanie nieważkości. Zawisł na pasach bezpieczeństwa, rozglądając się, czy któryś z jego ludzi nie zaczął chorować. Gdyby miałoby się to komuś przydarzyć, stałoby się to właśnie teraz, w pierwszych momentach braku przyciągania. Lekko wstrzymał oddech.
„Jak dotąd, wszystko w porządku” – pomyślał, kiedy minął najgorszy okres. „Mimo tej całej wódy, trzymają się nieźle”. Zajął się własnym samopoczuciem. Żołądek miał niepewny, ale nie wydawało się, żeby miał zwrócić jedzenie czy djorję. Przypomniał sobie o prezencie, mocniejszej zielonej djorji bezpiecznie wciśniętej pod fotel i uśmiechnął się. „Będę musiał jej spróbować po powrocie do domu.”
Bez hełmów nie mogli się porozumiewać. Dziwnie się czuł w promie, siedząc bez pełnego rynsztunku, choć jedynym prawdziwym ograniczeniem była niemożność konferowania z podoficerami i kapitanem Orlisem, który leciał drugim promem. Lon mógł się porozumieć z sierżantami, jedynie krzycząc, gdyż żaden nie siedział blisko niego.
Któryś z pilotów zwiększył powiększenie obrazu Piranii. Lon widział otwarte wrota hangaru czekającego na dwa promy – prostokąt błękitnawego światła na tle matowej czerni kadłuba statku.
„Już niedługo” – pomyślał z niecierpliwością. Nie mógł się doczekać snu w normalnej pościeli, świeżego, dobrego jedzenia zamiast bojowych racji żywnościowych, a przede wszystkim – przyjaznej temperatury i wilgotności. Zamknął oczy. Nawet w nieważkości czuł, że mógłby zasnąć, gdyby tylko sobie na to pozwolił. Była to kolejna rzecz, której nie mógł się doczekać – długi sen przerywany jedynie na posiłki i inne niezbędne zajęcia. Pirania dawała mu ten luksus. Podczas dwutygodniowej podróży na Dirigenta obowiązki Lona będą zredukowane do minimum. Wszyscy będą mieli niewiele do roboty. Powrót z kontraktu to czas na odpoczynek i regenerację sił.
Lon nie zdecydował się na spanie w promie. Trochę drzemał, ale co chwilę otwierał oczy, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nie był to pełen odpoczynek. Nieustannie myślał o rzeczach, o których musiał pamiętać, zrobić lub powiedzieć, kiedy tylko znajdą się na pokładzie transportowca. Miał obowiązki.
Komunikat, że zbliża się połączenie z Piranią, wyrwał go z odrętwienia. Zamrugał oczami i niemal udało mu się ukryć szerokie ziewnięcie, jakie wyrwało się mu z piersi. Przeciągnął się na tyle, na ile pozwalały pasy bezpieczeństwa i rozglądając się po kabinie, dostrzegł, że większość ludzi robi to co on. Kilku żołnierzy jeszcze spało. Wypadało im jedynie pozazdrościć, jeśli nic nie przeszkodzi, mogą spać aż do połączenia się statków.
Jednak podporucznik Dendrow zepsuł im przyjemność.
– Koniec laby – krzyknął. – Obudźcie ich. Nie będziemy nikogo stąd wynosić.
Rozległy się jęki i żartobliwe narzekania.
– Wynieście mnie, wynieście mnie! – ktoś pisnął falsetem skutecznie maskującym jego tożsamość.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku miesięcy Lon słyszał ten głos strojący sobie żarty w różnych sytuacjach. I tym razem nie zareagował, chociaż Dendrow odwrócił głowę, starając się wypatrzyć żartownisia.
„Spokojnie, Ivar” – pomyślał Lon, ale Dendrow tylko się uśmiechnął i pokiwał głową.
– Kiedyś – odezwał się sierżant z udawaną srogością – dopadnę tę damulkę i wtedy się przekonamy, kto śmieje się ostatni. – „Przynajmniej nastroje są dobre”. Wcześniej martwił się, że nieprzyjazny klimat Nowej Bali odbije się na morale żołnierzy jak niepowodzenie misji bojowej. „Może to pożegnalne przyjęcie wszystkim dobrze zrobiło”. Uśmiechnął się. Przyjęcie i myśl o premii za wykonanie kontraktu wypłacanej zaraz po powrocie zawsze dobrze działały.
Powrót ciążenia przyniósł ulgę, mimo że nastąpił dość szybko, kiedy prom został odholowany do hangaru i przycumowany do pomostu. Lon odpiął pasy, zanim pilot wydał komendę. Skoczył na równe nogi jak na trampolinie.
– No dobrze – zawołał. – Schodzimy na pokład i doprowadzamy się do porządku. Zanim zaszyjecie się do łóżek na następne dwa tygodnie, broń i cały sprzęt mają być wypucowane. – Wysoka wilgotność miała zgubny wpływ na karabiny i pistolety, pominąwszy nawet zanieczyszczenia po ślepych nabojach używanych w końcowym sprawdzianie milicji z Nowej Bali.
Narzekania tym razem nie były tak donośne. Porządek musiał być i każdy żołnierz, nawet najmłodszy stażem, doskonale o tym wiedział. W końcu byli zawodowcami. Musieli polegać na swej broni i wyposażeniu, od ich sprawności zależało życie. Gdyby jednak komuś zdarzyło choćby na moment o tym zapomnieć, dowódcy i podoficerowie szybko przywoływali go do porządku.
Oba wyjścia otworzyły się jednocześnie. Wrota hangaru wcześniej zamknięto i wyrównano ciśnienie w komorze. Lon ruszył do drzwi i stał przy nich, kiedy trzeci pluton opuszczał prom. Czwarty pluton, pod nadzorem sierżanta Jorgena, skorzystał z drugiego wyjścia.
Wychodzili w szyku. Nikt nie tłoczył się podczas przechodzenia do kwater na transportowcu. Choć ich wyposażenie można by uznać za spartańskie i tak były luksusowe w porównaniu z nowobalijską dżunglą. Przez jakiś czas, przynajmniej kilka pierwszych dni, wszystko będzie się wydawać o niebo lepsze niż kiedykolwiek. Nie dlatego, że kolonia była jakimś prymitywnym światem, ale z powodu jej zabójczego klimatu.
– Czasami mnie to zdumiewa – odezwał się sierżant Dendrow po wyjściu ostatniego żołnierza.
– Co? – spytał Lon nieco zdziwiony zbieżnością wypowiedzi Ivara ze swymi własnymi myślami.
– Niektórzy z chłopaków już zapomnieli o niewygodach. Kiedy dotrzemy do domu, złe wspomnienia zmienią się w temat do przechwałek w barach o tym, w jakich to warunkach dzielnie dawali sobie radę na Nowej Bali.
Lon potrząsnął głową.
– Ciesz się tym, co masz – powiedział, przechodząc na pomost hangaru. – Nie chciałbym ich oglądać wracających z nosami na kwintę.
Dendrow zaśmiał się cicho idąc za swoim porucznikiem.
– Tak jest. To byłoby zdecydowanie gorsze.

Inspekcja przeprowadzona tuż przed obiadem była dość swobodna, lecz dokładna. Kaprale sprawdzali karabiny i pozostały ekwipunek swoich drużyn. Sierżanci kontrolowali wyrywkowo dwóch, trzech żołnierzy z każdej drużyny oraz ich dowódców. Wreszcie Lon wykonał przegląd, doskonale wiedząc, że nie znajdzie niczego w broni i sprzęcie, co mogliby przeoczyć jego podkomendni. Jednak nie wymigiwał się od obowiązków. Kazał również sierżantowi Dendrowowi sprawdzić swoje własne wyposażenie, podczas gdy kontrolował broń podoficerów. Nawet kapitan Orlis dawał swój karabin i pistolet do przeglądu. Nikt nie chciał, by coś złego działo się z jego narzędziami pracy.
Podczas podróży do domu rusznikarz jeszcze dokładniej będzie sprawdzał każdą sztukę broni, usuwając najdrobniejsze usterki. Technik elektronik przejrzy hełmy bojowe, mapniki i każdy inny elektroniczny element wyposażenia, który znalazł się na Nowej Bali. Zanim Pirania dotrze do kresu drogi, wszelkie uszkodzone zespoły zostaną wymienione. Kompania Alfa wyląduje na Dirigencie przygotowana do akcji równie dobrze, jak na początku kontraktu.
Przed zakończeniem inspekcji Pirania zaczęła oddalać się od przestrzeni Nowej Bali, a po kontroli żołnierzy odesłano na kolację. Kapitan Orlis zapewnił wszystkich, że podczas podróży wysiłek zostanie ograniczony do niezbędnego minimum. Trzeba jedynie utrzymywać porządek w miejscu zakwaterowania i każdego ranka przez godzinę brać udział w zaprawie fizycznej, żeby po przylocie żołnierze byli gotowi do działania w takim samym stopniu, jak ich wyposażenie.
Droga do domu zajmie czternaście do piętnastu dni. Każda międzygwiezdna podróż wymagała tyle czasu, bez względu na to, czy pokonywany dystans wynosił trzy lata świetlne, czy trzysta. Statek wykona trzy skoki przez przestrzeń Q. Pirania będzie w odległości pięciu dni drogi od Nowej Bali, kiedy wykona pierwsze przejście przez Q. Pozostałe dwa skoki odbędą się w trzydniowym odstępie – trzy dni podróży w normalnej przestrzeni – i po ostatnim będą mieli jeszcze trzy dni, aby dolecieć na Dirigenta.
– Dwa tygodnie po powrocie, ludzie zaczną się zastanawiać, kiedy znów wylecimy, kiedy dostaniemy następny kontrakt – powiedział kapitan swoim porucznikom po kolacji. Trzej oficerowie siedzieli w kajucie kapitana, popijając wino z macierzystego świata.
– To nie był bojowy kontrakt – odezwał się Carl Hoper. – Po ciężkiej misji, kiedy część poległa, a inni zostali ranni, potrzeba więcej czasu – mówił cichym głosem. Wszyscy trzej byli na takich kontraktach. Porucznik, który przed Nolanem dowodził trzecim i czwartym plutonem zginął w akcji na poprzedniej wyprawie.
Lon pomyślał o Arlanie Taitersie i pozostałych zabitych, których znał. Nie miał zamiaru się odzywać, ale nieomal bezwiednie wypowiedział myśl, która błąkała mu się po głowie.
– Dwa tygodnie po powrocie do domu wrócą z urlopów. Większość przepije premie. Na Dirigencie będą mogli się spodziewać jedynie rutynowego szkolenia i przepisowego okresu pracy w dowództwie obrony planetarnej. – Wzruszył ramionami i spojrzał na swoich towarzyszy. Ku jego zaskoczeniu, potraktowali uwagę całkiem serio.
– To tylko częściowo ich tłumaczy, Lon – powiedział Orlis po chwili zastanowienia. – To dotyczy niektórych, w pewnych okresach, ale nie wszystkich. Niektórzy żołnierze, szczególnie ci, którzy są w korpusie najdłużej, mają wrażenie, że nie spełniają swej powinności w życiu garnizonowym. Ich zawodem jest walka i kiedy jej nie ma, mają wrażenie, że nieprawnie pobierają żołd, że nie spełniają swego obowiązku. Inni natomiast zawsze wolą robić coś innego niż zadanie, które im przypadło w danym momencie, bez względu na to, co mają do wyboru – dodał. – No dobrze. Dość gadania o robocie. Zostało nam jeszcze pół butelki do wykończenia. Zostawmy filozofię na później, kiedy znajdziemy się już w domu i będziemy mieli na to masę czasu.
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.