– A co to jest Widok, dziadziu? – zapytała Krista. – Jest to czar komuna… komuniktrac… komu-coś-tam. – odparł Hans. – Wuj Albert opowiadał mi o czymś takim. Podobno można kupić i takie Widoki pełne gołych… – Ależ Hans! – wykrzyknął głośno Georg przerażony destrukcyjną działalnością wuja Alberta – Cóż, moje dzieci. Widokiem zwiemy pewien rodzaj magicznego pudełka zawierającego czar wizyjny, cóż… gadający list jakby. No dobrze… – A co powiedział Widok Smokowi, dziadku? – pytała dalej Krista. – Cóż… moja rybko… – mruknął Georg, który nie zamierzał spalić swojej opowieści zaraz na początku. – sprawy polityczne… – Aha… – zamruczały zgodnie wnuki dobrze znające nudne rozmowy polityczne przy obiadowym stole: kogo ściąć, kogo na kole połamać, a kogo wsadzić w żelazną dziewicę. – A kto to dziadziu jest ów Mag Diogene? Mag Diogene z przyjemnością kontemplował bujne kształty dziewki służebnej. Dziewoja owa, której piersi jako dwa hipopotamki pysznie pływały pod bluzą, której nogi jako dwa słoniki rozkosznie klepisko pieściły, której rączki jako dwa morsy misę z tłustą strawą tuliły… Właśnie stawiała przed nim potężną michę zajmowaną przez solidny kawał mięsa suto obsypanego smażoną cebulą. – Hmm… moja Ty słoniko – zagadnął do niej – A powiedz ty dziadziowi, kiedy to się kąpało? – A dyć Panie…? – spłoniło się skromnie dziewczę – Dyć ocowuż pytacie…? – Moja Ty aromatyczna nimfo, a po cóż ta modestia? Dziadzia się wstydzisz? – Och… dyć Panie! Kiem ja w wodę wlazła? – słodko czółko zmarszczyła – Ach! Dyć będzie z trzy miesiące w zad…? Takowoż! – Doskonale! – wykrzyknął uradowany mag, któremu nos mówił to samo – A przyjdźże dziewuszko do pokoju dziadzia pod wieczór. Masz tu talarek, ku pamięci moja słodka. Tylko mi się nie myj! – A dyć co Panie mówisz! – obruszyła się dziewoja – Kiej wody tak marnotrawić nie zwykła! Gospoda „Pomiędzy Cycami…”, jak to gospody miały w zwyczaju, leżała sobie przy drodze. Szyld z nazwą tego przybytku leniwie kołysał się w latem upalnym powietrzu, skrzypiał ponuro zimą na mrozie, mókł stoicko w smutnej jesiennej aurze i nieśmiało porastał zielonym, dziewiczym puszkiem mchu na wiosnę. Kawał grubej dechy, z której był zrobiony, u dołu kończył się gwałtownie osmaloną krawędzią najeżoną ostrymi drzazgami. Widać nazwa, znaczy się „Pomiędzy Cycami…”, miała jakiś dalszy ciąg, np. „Pomiędzy Cycami Eweliny” albo „Pomiędzy Cycami Barbary”, aż któryś z klientów doszedł do mętnego wniosku, iż szyld obraża jego aktualna lubą. I powziął surową zemstę na melancholijnym kawałku drewna. Bo Gospoda była dla podróżnych. Dla podróżnych, znaczy się, nie dla każdego. – Wuj Albert opowiadał kiedyś… – wtrącił w tym miejscu mały Hans. – …jak w Gospodzie wychędożył… – Hans! – zdenerwował się Georg. – Wuj Albert to… cóż… człowiek… o wybujałej fantazji werbalnej. Dzieci zrobiły okrągłe oczy. – Cóż… – mruknął Georg – A nie jesteście, moje słodkie morwy, ciekawe co się dzieje z księciem Jarosławem? – Ja wiem. – odparła Krista. – Pewnie spotkają się w Gospodzie i Książę spotka piękną służącą i wezmą ślub i będą mieli całe kopy małych, różowych, pyzatych dzieci i… – I ona okaże się strasznym wampirem. – wykrzyknął Hans. – I wyssie z niego krew i zje wnętrzności i wychę… – Cóż, cóż… moje marchewki. – uspokoił ich Georg. – Na razie dotarli do gospody… – O! Gospoda! – wykrzyknął zachwycony książę Jarosław na niewyraźny widok niskiego budynku. Stojący obok rycerz Jan Maria zgrzytnął metalicznie zbroją na znak zgody. W końcu po długiej podróży, na koniec dnia osiągnęli miejsce postoju. – Ano. – rzekł krótko rycerz. – Wspaniale! Prawdziwa gospoda! – emocjonował się dalej książę. I już chciał podjechać bliżej, gdy czujny Jan Maria – widząc, co zamierza jego podopieczny – krzyknął: – Stój, mój panie! Toć to gospoda! – No właśnie – nie zrozumiał Jarosław. – Gospoda… Tam odpoczynek i… – Na brodatą dziewiczą szczelinkę cudnej Malwinki! – zagrzmiał rycerz Jan Maria. – Przecie, panie, to jest gospoda! GOSPODA! – … – osłupiał książę – Tak? Gospoda? – Tak! GOSPODA Panie! – Gospoda? – upewnił się. – GOSPODA! – ryknął rycerz i poczerwieniał na twarzy – G O S P O D A P A N I E!! – Czemu tak krzyczysz, rycerzu Janie? Rozumiem, to jest GOSPODA. Świetnie. Więc może wejdźmy tam, miast… – NIE! – zaryczał jeszcze głośniej rycerz Jan Maria, po czym błyskawicznie wydobył miecz, spiął konia i dodał – Mój książę, toć to jest GOSPODA! – Ach…? – Jarosław przestał rozumieć zachowanie swojej ochrony. – Przecież…? Rycerz Jan Maria z kolei nie rozumiał, o co chodzi księciu. Chciał wejść, ot tak sobie do gospody? Toż to mało romantyczne szaleństwo! – Panie, to jest gospoda… Zaraz dowiem się czy mają tam nocleg. Jednym płynnym ruchem zeskoczył z konia. W trzy potężne susy podbiegł do solidnych drzwi. Ocenił wzrokiem. Zaryczał zwyczajowo „GOŚĆ, KURWA!”, po czym dał potężnego kopa. Drzwi zwyczajowo ni drgnęły. Wiadomo – gospoda. Jan Maria oddalił się na kroki dwa, sprężył się w sobie i runął na przeszkodę. Jarosław, który oniemiały oglądał zdarzenia z boku, dojrzał li tylko smugę postaci Jana, chmurę pyłu…, a po chwili doszedł do jego uszu potężny łomot. Potem ktoś zaryczał, coś grzmotnęło, podniosły się przekleństwa, szczęk stali, huk, ryki. Przez otwarte drzwi gospody wypadł jakiś człowiek. Za nim, jak cień nietoperza, wyprysnął rycerz Jan. Jeszcze ów osobnik dobrze nie zarył się w grunt, a już klinga miecza niemile uwierała go w gardło. – Gospodarzu, nocleg dla dwóch osób jest? – warknął Jan Maria. – A dyć… jest panie… – wystękała postać. – Obrok dla koni! Kolacja! Śniadanie! – A dyć… panie… a dyć. – No… – mruknął zadowolony rycerz. Powoli schował miecz, spojrzał na księcia i rzekł: – No… na nasze szczęście gospoda nie jest pełna. – Och…? – sapnął zaskoczony Jarosław. – O rany! – wykrzyknął uradowany Hans. – Super! – Cóż… – rzekł Georg – W każdym razie musicie wiedzieć, moje gruszeczki, iż Gospoda jest zawsze niebezpiecznym miejscem dla niewprawnego podróżnego… Rycerz Jan Maria i książę Jarosław usadowili się przy stole koło wielkiego kamiennego kominka. Przyjemnie żarzyła tam spora kłoda drewna. Rzecz jasna, tak komfortowe miejsce było już zajęte, kiedy weszli do sali. Rycerz Jan zlustrował pomieszczenie wzrokiem, wynotował liczbę i posturę klientów, ponętność stolików, plus pewne taktyczne drobiazgi, podszedł w końcu do „ich” stolika. – Czy stolik jest wolny? – zapytał lodowatym tonem. Książę Jarosław zdrętwiał. Rycerz Jan Maria wprawdzie nie ułomek, lecz przy stoliku siedziało pięciu potężnych drabów. Muskularnych, spoconych, śmierdzących wyczuwalnie nawet w ordynarnym zaduchu pomieszczenia. I niedwuznacznie dzierżących obnażone miecze przy bokach – wiadomo, gospoda. Panowie popatrzyli po sobie. Jeden splunął. Inny, naprzeciwko tamtego, lekko drgnął, chcąc wykonać ruch ręką do boku, kiedy poczuł ukucie przy szyi. Miecz Jana tylko otarł się o jego skórę, lekko ją nacinając, barwiąc szeregiem małych, czerwonych kropelek i już był z powrotem w pochwie. Ognisty błysk po smudze miecza wydawał się złudzeniem… – Panowie… – wychrypiał najbystrzejszy z piątki – panowie nasz stolik jest wolny. Prawda? Tak. To byli doświadczeni bywalcy gospody. Powoli wstali i poszli w kąt. – Gospodarz! – krzyknął rycerz Jan – Kolacja dla dwóch osób! Zajęli swoje miejsca. Do Jarosława zaczął docierać właściwy sens słowa „gospoda”. Wymownie pomógł mu w tym widok przetasowania wśród klientów lokalu. W pomieszczeniu było o jeden stół za mało. Więc przez następne pięć minut miał okazje oglądać szereg mniej, bardziej lub wcale subtelnych form „zwracania stolików”. Ostatnia trójka potężnie zbudowanych krasnoludów, została wykopana na zewnątrz gospody, żegnana uprzejmymi słowami gospodarza „a dyć komplet, panowie, a dyć komplet… i ni chuja, panowie, ni chuja!”. Płomienie ogniska nadawały otoczeniu optymistyczny, rodzinny nastrój, ciepło barwiąc sylwetki brutalnych postaci. Litry piwa pogodnie burzyły się swym tajemnym, wewnętrznym życiem w masywnych kuflach. Płaty mięsa, których gryzienie było proszeniem się o kłopoty, ciężko trawione w żołądkach sennie obijały się o siebie, dostojnie znosząc cierpliwe, acz namiętne pieszczoty kwasów żołądkowych. Zwykła wieczorna pora w Gospodzie. Książę, śliniąc się obficie, leżał nieprzytomny na stole. Rycerz Jan, piwosz doświadczony, błędne ocenił znajomość życia u swego podopiecznego. „Otóż i to… – mruknął – być w tym wieku i piwa nie pić? Ot, i cóż… daleko od życia biegnie ścieżka wysokich rodów… wysokie powołanie… otóż i to… wysokie powołanie, a życie… życiem”. Popił nieco z kufla. Płyn, zwany piwem, lekko zapienił się w jamie ustnej, usunął wszelkie bakterie, część szkliwa z zębów, wierzchnią, zupełnie niepotrzebną warstwę naskórka z języka, by lekko sycząc spłynąć dalej. – A dyć…? a dyć to… być może…?! – sapała ciężko, zdumiona czymś dziewka służebna schodząc powoli z piętra. Nogi stawiała komiczne szeroko. Za nią szedł niewysoki, siwy, staruszek z zadowoleniem wymalowanym na twarzy. – Diogene! – zaryczał rycerz Jan – Tutaj! – Witaj Janie! – przywitał się mag – Załatwione? – Pewnie… spocznij no, nowego piwa nawet zamawiać nie trza nam… Popatrzyli na zaślinionego, nieprzytomnego księcia. – A to co…? Mości książę nie pił dotąd…? – zdziwił się Diogene. – Takie czasy, takie to mamy czasy… młodzież dziś jest jakaś inna. Albo to i iż takiego piwa nie warzy się w królewskiej warzelni na Hubbard. A i wysokie powołanie księcia… Lecz pamiętasz, jak niegdyś było… – Tak, tak… wiemy, wiemy dziadziu! – powiedziały chórem dzieci – Alkohol szkodzi zdrowiu! I nie należy go pić przed ukończeniem 10 roku życia! – Bardzo ładnie, moje słodkie dynie – pochwalił Georg i popatrzył surowo na małego Hansa – I cóż Hans! Nie chcę nic słyszeć o tym, co mówił na ten temat Wuj Albert. A przy okazji, moje wielorybki, czy wiecie kim są Barbarzyńcy? – Ja wiem, ja wiem – wyrwał się Hans – Wuj Albert opowiadał kiedyś, jak wychędożył… – Ekstraordynaryjne! – wykrzyknął zdumiony Georg – Przecież to niesłychane, cóż ten człowiek wygaduje. Powiem ci chłopcze jedno. Co jak co, ale wuj Albert nigdy, ale to nigdy i przenigdy, nie wychędożył barbarzyńskiej kobiety…! – Tutaj Georg się zreflektował i zamilkł zakłopotany – Cóż… chciałem powiedzieć, iż opowieści wuja Alberta, niekoniecznie trzymają się faktów… Barbarzyńcy. Tak zwani Barbarzyńcy. Zasiedlali surowe, jałowe równiny, nad którymi królowało szare, barbarzyńskie niebo. Po czymś, co nieudolnie udawało trawę, kicały ciężko i bez przekonania wielkie króliki, których stada napadały na wszystko, co nie wydawało im się królikami. A że bystre te stworzenia nie były, to i rozrzut był duży… Barbarzyńcy wyglądali podobnie. Potężni. Muskularni. Spoceni. Coś, co wyglądało na porost, oblegało hardo ich kwadratowe szczęki. Na małe niebieskie, lubiące często mrugać oczka opadały krótkie blond włosy, falujące ciągle, także wtedy, gdy nie wiał wiatr. Goły tors eksponował mięśnie jak z dzikiego snu dojrzewającego kleryka. Poniżej, na biodrach, tkwiła rzecz zwana eufemistycznie przepaską, czyli kawał spodenek, gaci, gaciorów – brutalny, ostry, gwałtowny kawał skóry, wybrzuszony jednoznacznie na środku. Dalej nogi, kolumny węzłów splecionych ścięgien i kości, a na koniec, na stopach, obiekt skarpetopodobny, w którego naturę lepiej jest nie wnikać… Wszystko to razem, cały Barbarzyńca, zionęło potężnym smrodem. Spod pach, z gaci, z okrycia nóg wydobywał się gęstym, rwącym powietrze strumieniem Smród. Smród przez Wielgachne Olbrzymie „S”. Dlatego nigdy obok barbarzyńcy nie widziało się damy czy dżentelmena, a zawsze innego barbarzyńcę, ewentualnie coś porównywalnie twardego (na przykład królika). W sezonie letnim cieszyli się sporym powodzeniem jako ochrona konwojów, szczególnie jeżeli trasa biegła przez lasy czy bagna. Dwóch takich osobników zapewniało całkowitą ochronę przez wszelakim dokuczliwym robactwem. Nawet dla wielkiej, paskudnej muchy byczej znanej z tego, iż potrafiła wlecieć sobie w ognisko, przebywać tam z 15 minut by wylecieć jeszcze bardziej wkurzona na wszystko i wszystkich, to co wydzielał z siebie barbarzyńca było barierą nie do pokonania. Barbarzyńska kultura ogranicza się do rozrodu, bicia królików i picia piwa. Ich imiona bardzo rzadko były dłuższe niż dwuliterowe. Ktoś kto nazywał się Ugh czy Bob uważany był za jakiegoś pieprzonego, inteligenckiego, postmodernistycznego snoba z karkołomnym imieniem, na którym można było sobie język połamać. Tradycyjne Ed, Al, Ol, Do, Eh, Uh albo Wr były używane najczęściej, ciesząc się zasłużoną popularnością. Co bardziej barbarzyńscy barbarzyńcy zadowalali się imionami typu A, W, R, U czy K. W ich surowej, barbarzyńskiej krainie żyły także barbarzyńskie kobiety, służące do rozrodu. Nie było to łatwe, ponieważ one bardzo nie lubiły rodzić. Były wystarczająco wkurzone, kiedy 16 małych, twardych, błękitnookich pociech z falującymi blond grzywkami biegało sobie zdecydowanie dokoła. Zrobienie 17 malca graniczyło z cudem. Samo zbliżenie było niebezpieczne i musiało być przeprowadzone szybko, zdecydowanie tudzież pewnie. Barbarzyńca z wykrzywionymi wargami, symbolizującymi uśmiech zbliżał się do swej kobiety. Gdy był u celu, mówił coś o kwiatkach, chmurkach, słoneczku, żuczkach, króliczkach i takich tam sprawach. Jeżeli kobieta pozwoliła sobie na sekundę dekoncentracji, barbarzyńca mógł zdecydować się na zbliżenie – miał tylko jedną szansę i nie mógł jej zaprzepaścić. Silne uderzenie w szczękę, kop w żołądek i doprawienie kolanem w czoło, musiały być jednym płynnym, błyskawicznym ruchem. W razie niepowodzenia barbarzyńca miał małe szanse ujść cało z męskością. Kiedy zaskoczenie się udało, barbarzyńca powalał oszołomioną chwilowo barbarzyńską kobietę na twardy barbarzyński grunt, wbijał w nią swoją barbarzyńską męskość, by po chwili wypełnić ją gryzącym i syczącym barbarzyńskim nasieniem. Szybki odwrót ratował jego Wielki Barbarzyński Członek przed zębami i paznokciami wybranki. Poza tym ich wzajemne stosunki nie różiły się niczym od tych, jakie panują wśród innych rozumnych gatunków. |