 | Ilustracja: Piotr ‘Grabcu’ Grabiec |
— Wstawaj, kurwa, szybko! Wstawaj! — Ktoś szarpał mnie za ramię i krzyczał prosto w ucho. Zerwałem się z kozetki. Na widok pobladłej twarzy doktora momentalnie otrząsnąłem się z resztek snu. — Co się dzieje? Jakaś zadyma? — zapytałem. — Gorzej — wymamrotał. — To jakiś pieprzony obłęd... O kurwa, dobrze, że nie jestem tu sam, że inni też to widzą. Chyba nie zwariowałem jednak… Głos mu dygotał. Stałem zbaraniały i nie bardzo wiedziałem, co robić. Tomek podbiegł do szafy, wydobył z jakiegoś schowka butelkę wódki. Przyssał się do niej jak zawodowy alkoholik i w mgnieniu oka wypił połowę zawartości. — Też chcesz? — wyciągnął do mnie półlitrówkę. — Na razie dziękuję — powiedziałem. — Najpierw może wyjaśnij mi, o co chodzi. Tomek pociągnął jeszcze łyk i odstawił flaszkę. — Ty, to bez sensu, to kurwa niemożliwe. No niemożliwe! Takie rzeczy się nie zdarzają... Stwierdziłem, że się z nim nie dogadam. Ruszyłem w stronę drzwi wiodących do głównej sali. — Poczekaj — załapał mnie kurczowo za rękę. — Tam są przecież pielęgniarze, no... Nic nagłego, tylko... Opowiem ci... Poczekaj. Kiwnąłem potakująco głową i posadziłem go w fotelu. — Nawijaj — poprosiłem. — Wyobraź sobie — głos miał już trochę spokojniejszy — przywieźli taką upiorną parę. Znaczy przywiózł, a nie przywieźli — poprawił. — Wiesz, ten dupek, z gazety, ten Andrzejek, co to wiecznie węszy za sensacjami. Włóczył się po mieście i ich znalazł... — No i co z nimi? — przerwałem mu. — Co w nich takiego szczególnego? — Nie, nie, nie! — jęknął i ponownie sięgnął po butelkę. — Słuchaj, przede wszystkim, to ja się ich przestraszyłem. Zanim jeszcze dokładnie się im przyjrzałem, zanim zacząłem słuchać ich pieprzenia... Przestraszyłem się ich, rozumiesz? Kiedy do nich podszedłem, to było tak... kurwa, jakbym stanął nad przepaścią, jakbym spadał w jakąś cholerną dziurę bez dna. Rozumiesz? — Nie, nie rozumiem — powiedziałem. — Możesz mówić składniej? Nie zwrócił na mnie uwagi i kontynuował. — A jak się im lepiej przypatrzyłem... Mamy listopad, środek listopada. Ty, wyobraź sobie... Ona ma na głowie wianek z polnych kwiatów! Dociera do ciebie?! Obdarta pijaczka w jakiejś zabłoconej szmacie, która jest według niej sukienką. Z wiankiem polnych kwiatów... W listopadzie, kurwa... A ten jej upiorny kochaś — z kieszeni marynarki wystaje mu gałąź kwitnącego bzu. Pachnącego, świeżutkiego bzu! A jak już zaczęli gadać... Urwał raptownie i wbił wzrok w blat biurka. Kilka minut siedzieliśmy w milczeniu. W głowie miałem chaotyczną plątaninę. — Pije? Bierze jakieś prochy? Wielu lekarzy sięga po rozmaite świństwa. Zwariował? Może rzeczywiście stało się coś dziwnego? Musiałem pójść i przekonać się na własne oczy. Jednego byłem pewien — nigdy dotąd nie widziałem tego cynicznego wesołka w takim stanie. — Tomku, nie ruszaj się stąd, dobrze? — poprosiłem. — A pewnie, że się nie ruszę — burknął. — Idź, sam sobie zobacz jak wyglądają upiory. Przeszedłem przez główną salę noclegowni. Wszyscy nasi goście spali. Nic nie wskazywało na to, by stało się tu cokolwiek złego. Skierowałem się do gabinetu zabiegowego. To, co tam ujrzałem istotnie wyglądało dość niesamowicie. Na podłodze siedziało dwoje ludzi opartych plecami o ścianę. Nad nimi stali trzej skonsternowani pielęgniarze. — Czemu oni tak siedzą w tych mokrych ubraniach? — zapytałem ostrym tonem. — No, bo doktor tak kazał — powiedział jeden z pielęgniarzy. — Że niby póki pan z nimi nie pogada, to ich nie ruszać. Nic im nie jest, ani pijani, ani nie naćpani chyba. Ale coś on podpadający, ten nasz doktorek. No, jakiś... — Dobrze, dobrze — przerwałem mu. — Niech jeden z panów przejdzie do dyżurki potowarzyszyć doktorowi, źle się poczuł. Pozostali niech przygotują koce i zupę. Chcę tu zostać sam. — A ja? — odezwał się ktoś. Dopiero wtedy zauważyłem siedzącego w kącie Andrzejka, znanego w mieście plotkarza i sensata, dziennikarza miejscowego tygodnika. — Podobno pan ich przywiózł? — zwróciłem się do niego, jednocześnie gestem popędzając pielęgniarzy. — Owszem — przytaknął. — Dziwaczna historia. Materiału to z tego nie zrobię, bzdury jakieś. Tylko tapicerkę w samochodzie sobie pobrudziłem. Cały mój zysk, cholera. Poprosiłem go, by w paru zdaniach opowiedział, co się właściwie stało. Okazało się, że dziennikarzyna wybrał się na nocną sesję zdjęciową. W którymś z parków znalazł skulonego na ławce przemoczonego mężczyznę. Zabrał go do samochodu i zawiózł na pogotowie. Stamtąd odesłali go do noclegowi. Po drodze pasażer zaczął prosić, by wrócili do parku, bo jest tam jeszcze „coś” albo „ktoś”. Andrzej nie mógł go dokładnie zrozumieć, ale prośbę spełnił. Mężczyzna dał nura w krzaki i po chwili wyprowadził z nich kobietę. Wszyscy troje zapakowali się do auta i przyjechali tutaj. — Wie pan, dziwnie się zachowywali, coś bez sensu mruczeli. No i skąd u licha te kwiaty? — wzdrygnął się. — A doktor... Jakby go prąd poraził na ich widok, co mu jest? — A nie pański interes — warknąłem. — Niech pan już sobie idzie. Aha — dodałem — i mam nadzieję, że nie znajdę w gazecie tekstu opisującego nietypowe zachowania personelu noclegowni. — Jasne, jasne — uśmiechnął się obleśnie. — Doktorek coś łyknął... Zrozumiała sprawa, w taką zimną noc. — Dobranoc — powiedziałem z naciskiem. Dziennikarz ukłonił się i odmaszerował. Pod koniec naszej rozmowy pielęgniarze przynieśli koce i dwa talerze zupy. Odprawiłem ich i podszedłem bliżej do siedzącej na podłodze pary. Raptem poczułem głęboki, aż trudny do zniesienia wszechogarniający smutek. Jednocześnie doznałem ogromnej ulgi. Tak jakby to, co mnie dręczyło tego wieczoru; ta rzecz, która miała się stać, była już poza mną. Trudno było sprecyzować to uczucie, ale miałem wrażenie, że coś od nich emanuje. Potrząsnąłem głową i odetchnąłem głęboko, by odgonić ten nastrój. Wiedziałem, że muszę z nimi porozmawiać, coś mi szeptało, że nie są zwyczajną parą alkoholików, którzy zasnęli w parku po wypiciu kilku butelek owocowego wina. — Dobry wieczór — powiedziałem i kucnąłem przy nich. — Chcą państwo coś zjeść? Kobieta pokręciła przecząco głową. — Papierosa, daj pan papierosa — wychrypiał mężczyzna. Podałem mu cała paczkę i zapałki. Przyjrzałem się dokładnie naszym gościom. Nie byli chyba starzy, ale trudno jest ocenić wiek osoby nałogowo pijącej, a widać było wyraźnie, że oboje są alkoholikami. Kobieta wyglądała groteskowo, wręcz upiornie. Pomarszczona twarz z rozmazanymi resztkami tandetnego makijażu, brudna, podarta sukienka i te nieszczęsne polne kwiaty w potarganych, dawno nie mytych włosach. Nieśmiało wyciągnąłem rękę i dotknąłem wianka. Nie był sztuczny — prawdziwe, żywe maki, chabry i jeszcze jakieś kwiaty, których nazwy nie znałem. Kiść bzu w kieszeni mężczyzny też była prawdziwa. — Czy coś może państwu dolega, może... — nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę. Z kłopotu wybawiła mnie kobieta. Ożywiła się i zaczęła mówić. — Pan jest dobry... Pan mnie posłucha. On, ten doktor, to nie chciał. Krzyczał. Jego to nawet uderzyć chciał — wskazała ruchem głowy na swojego towarzysza. — No za co? Co on mu zrobił? Pan mnie posłucha. Opowiem wszystko. Ja nie jestem dziwka. Nie. No piję, prawda, że piję. A co ja zrobię, że muszę pić? Ale nie jestem dziwka. Źle było w ten wieczór. Bo żadnych pieniędzy. Poszłam do koleżanki, a ona też żadnych pieniędzy. Ja nie jestem dziwka. Ale musiałam wypić, bo telepka już szła. Już blisko była. A ja się boję jak trzęsie. Pogotowie przyjedzie, do wariatów mogą zabrać. No i poszłam chodzić po ulicy, że może kogo spotkam, może gdzie pieniądze się znajdą. Żeby wino wypić i żeby nie trzęsło. I podszedł taki jeden, co go trochę znam. I mówi, że ma wino dla mnie. Ale nie tak za nic. Da mi wino, ale muszę pójść z nim. Ja nie chciałam. Ja swoją godność mam. Nie jestem dziwka. Ale bez wina telepka, boję się, jak trzęsie. Do mnie poszliśmy. Bo ja mieszkam. Ja nie na ulicy, nie. Pokój swój mam. Ja mieszkam. I on otworzył wino i mówi — masz, no napij się trochę. Ale trochę. Potem dam ci drugą butelkę. Wypiłam trochę i źle mi się zrobiło, duszno. Bo ja serce chore mam. I otworzyłam okno, chociaż zimno i mgła. A jak już chciałam wrócić do niego, do tego co mi wino dał, to przez okno do pokoju wpadła róża. Pan wie, kwiat. I ja pomyślałam, że zaraz umrę. A może już umarłam. Bo kiedyś dawno... Dawno kiedyś był taki, co mnie kochał. I on zawsze jak przychodził do mnie, to ja miałam otwarte okno. I on różę wrzucał. Zaczęłam krzyczeć do tego, co mi wino dał, żeby poszedł, bo ja nie jestem dziwka. W twarz mnie uderzył, ale nie zrobił więcej nic. Wyszedł. A ja patrzę przez okno i widzę, że tam nie ma nocy i mgły. Dzień jest. Słońce. I on, ten, co do mnie kiedyś zawsze z różą przychodził, stoi. I macha ręką, żebym poszła do niego. Ja patrzę, że ja jestem młoda i ładna. Jak kiedyś dawno temu jestem. Włosy mam ładne i sukienkę taką w groszki duże, co ją sobie sama uszyłam, a on ją lubił, taka ładna sukienka. Dla niego ją ubierałam. I w oczach mi się zaćmiło. Pobiegłam na dwór, a tam już nic nie było. Jego, tego co z różą przychodził, nie było. Noc i zimno. I mgła. I ja słyszę, jak ktoś mówi do mnie — biegnij, szukaj, szukaj biegnij, będzie jak kiedyś, biegnij, szukaj. Pobiegłam. Tak przed siebie, przez te miejsca, gdzie z nim chodziłam. Aż serce bolało i oddychać nie mogłam. Ale biegłam. I patrzę, a ja koło katedry jestem. Stoję, żeby oddech złapać i znów słyszę — biegnij, szukaj, szukaj biegnij, będzie jak kiedyś, biegnij, szukaj. Ja się oparłam o mur i słyszę, że to cegły tak do mnie mówią, żeby szukać. I nagle jestem w środku. W katedrze jestem. Nie wiem jak, ale jestem. I pełno ludzi, i chór śpiewa. Dzieci do Pierwszej Komunii idą. Patrzę, a to ja tam taka malutka z innymi dziećmi idę. I płakać zaczęłam, bo pomyślałam, że umarłam już. Potem znów po ulicy biegnę. Za miasto. Tam, gdzie na spacery mnie zabierał ten, co mnie kochał i zawsze z różą przychodził. Dzień jest i ciepło. I on mnie trzyma za rękę, kwiaty zrywam. Maki, chabry. A on mnie pocałować chce, bo jeszcze nigdy mu nie pozwoliłam, a ja się śmieję, że nie wolno. I tak idziemy, ja mam sukienkę w groszki duże. A potem znów nic nie ma. W parku siedzę na ławce, rzeka płynie. Rzeka mówi do mnie, ja wyraźnie słyszę — biegnij, szukaj, szukaj biegnij, będzie jak kiedyś, biegnij, szukaj. Ale ja nie mogę już biec. Bo serce boli. A potem to on siedzi obok, ktoś samochodem mnie wozi. Ale ja teraz nie wiem, czy on to ten, co jak do mnie przychodził, to zawsze różę przynosił. Powiedziała to wszystko praktycznie jednym tchem, bardzo szybko, ale wyraźnie. Umilkła i dyszała ciężko. Uspokajającym gestem pogładziłem jej dłoń. — A pan? Co pan pamięta? — zwróciłem się do mężczyzny. Poruszył się niespokojnie i odchrząknął. — No... Nic prawie... Co tu mówić, nie? Napić się chciałem, ale z kimś. No, miałem na wino, to sobie kupiłem. Stałem na ulicy, że może będzie szedł jaki koleżka, to z nim wypije. Ale patrzę, a tu ona biegnie. I tak mi się zdało, że to taka jedna, co to ją kiedyś... No, jak to mówią, kochałem. I poleciałem za nią. A nie pytaj pan, po co. Nie wiem. Tak jakoś musiałem. Trudno było dogonić, bo ta mgła, i gubiłem ją co chwila. Potem już mi uciekła, ale... — urwał wyraźnie zakłopotany. — No, jak powiem dalej, to pan uwierzy? — Uwierzę — przytaknąłem. — Aha — pokiwał głową. — A po co ja mam panu to mówić... co? No, ale niech tam. Za te papierosy opowiem. Patrzę potem, że ja w parku jestem. I tak jak ona mówiła — też młody chłopak ze mnie. Festyn jest, wiosna. Siedzę z nią, z tą, co ją kiedyś kochałem. Orkiestra gra, tańczą ludzie. Ona mówi, że mam jej bzu urwać. Potem siedzimy dalej i podchodzi taki, co to zdjęcia ludziom robi za pieniądze. I ja jemu mówię, żeby on nam na tej ławce zrobił fotografię. Bo coś mnie tak nagle w sobie zabolało i pomyślałem, że to już niedługo tak dobrze będzie. Że niedługo tak ona i ja. I strach taki, panie... Bo ja wiem, że tylko przy niej jestem, bez niej, to mnie nie ma. No, bez niej to mnie normalnie nie ma, panie. Ale teraz, to też, jakoś nie wiem, czy ona, to ta, co kiedyś. Może tak, może nie… Ponownie odchrząknął i zapalił papierosa dając mi tym do zrozumienia, że rozmowę uznał za zakończoną. Byłem pewien, że przeżył o wiele więcej, ale jak to „twardy chłop” — nie miał ochoty na zwierzenia. Poleciłem pielęgniarzom, by w drodze wyjątku pozwolili parze „widmowych kochanków” — jak ich w myślach ochrzciłem — spędzić dzień w przytułku,. Chciałem, by odespali męczącą noc. Poszedłem zobaczyć, co się dzieje z Tomkiem. Stał zapatrzony w kłębiącą się za oknem mgłę. Był już spokojny. — I co? — zapytał. — Wysłuchałeś tych bzdur? — Tak. — potwierdziłem. — No to opowiedz mi dokładnie i po kolei — poprosił. — Niech cholera wiem, co mnie tak wystraszyło — uśmiechnął się z zażenowaniem. — Nie wierzę w takie rzeczy — powiedział, gdy skończyłem opowiadać. — Nie wierzę, ale... Usystematyzujmy fakty. Najpierw twój zakręcony nastrój, potem przygody naszych kochanków — bo przecież trzeba przyjąć za pewnik, że coś się z nimi działo. Nie zmyślili tego. Później mój atak dzikiej paniki... To nie jest ciąg zbiegów okoliczności. — Zgadzam się — kiwnąłem głową. — Ale może lepiej nie analizujmy tego wszystkiego. I tak nie dojdziemy do żadnych wniosków. Zakończmy sprawę taką skleconą naprędce teorią... No, nic oryginalnego, ale człowiek zawsze szuka jakiegoś wytłumaczenia. Posłuchaj... Może czas nie płynie tak prosto, lecz meandruje jak rzeka? Może życie każdego z nas jest krętym strumykiem czasu, który wpada do głównego nurtu? Mogą się zdarzać jakieś anomalie, prawda? Strumienie się przecinają, przychodzi burza, która sprawia, że rzeka przez moment płynie nieco inaczej? Cóż my w gruncie rzeczy możemy wiedzieć? Może przygody tych nieszczęśników nie były przypadkowym zawirowaniem rzeki? Może ktoś chciał dać im jakiś znak? Powrót na kilka sekund do dawnych, dobrych czasów? Na kilka sekund, bo tu nie będzie przecież dalszego ciągu i romantycznego zakończenia. Prześpią się i pójdą — każde w swoją stronę. Zresztą zapewne — używając ich stylistyki — „ona to nie ta ona, a on to nie ten on”. To małe miasto, niemożliwe by teraz, po tylu latach, spotkali się pierwszy raz. Wszak chadzają tymi samymi ulicami, piją w tych samych melinach.... Tomek wzruszył ramionami. — Nieważne, czy masz rację... Chcę tylko szybko zapomnieć o tym pierdolonym strachu, który mnie obleciał. Kurwa, myślałem, że umieram, wiesz? Oni… — zająknął się — oni… No, jeżeli masz rację, że to nie było przypadkowe, że to po coś… No to ja wiem, po co. Żeby mnie nastraszyć. Żebym zrozumiał, że jestem marnym gnojkiem. Żebym uwierzył w istnienie… Bo ja wiem, czego? Duszy? Mam nad czym podumać — westchnął. — Pakuję bambetle, idę do domu. I więcej tu nie wrócę. — Dobrze, że jesteś — powiedziałem następnego wieczoru do Miśki. — I musisz być zawsze, bo ja tylko przy tobie jestem, bo bez ciebie mnie nie ma. |