Następny miesiąc był pełen prac związanych ze żniwami: kiszenia, konserwowania i suszenia. Na koniec mogli wreszcie odpocząć w porze mrocznej wygody. W jej pierwszych dniach Verity przebudziła się, słysząc Dzwon. – Nie – powiedziała mu, kiedy rozproszył się wyrazisty sen, pełen zapachu i koloru. Dzwon oznaczał nie tylko niebezpieczeństwo, lecz także coś więcej. Obróciła się i przeciągnęła, a wtedy „nie” zmieniło się w „tak”. Jak zawsze. Ciemność pod jej powiekami nie była krwistoczerwona, lecz czarna. Otworzyła oczy i ujrzała, że czyste, białe ściany pokryte gipsowym tynkiem są szare. Nie musiała odwracać się i patrzeć w okno, aby wiedzieć, że niebo jest stalowe i ciężkie, a jeśli jeszcze nie pada, to zacznie przed południem. Ubrała się. Było jej głupio z powodu kradzieży jednego z bochenków chleba, które John zostawił do wystygnięcia, lecz pocieszyła się, że to tylko jeden, a pozostało ich jeszcze wiele, równo ułożonych w rzędzie, brązowych i aromatycznych, niezbyt ciepłych. Wierzch chleba był gładki i miękki, gdyż John posmarował każdy bochenek olejem sojowym. Zasznurowała wygodne buty, te o ciężkich podeszwach z protektorami i jakimś koreańskim napisem na spodzie. John przyjrzał się im z powątpiewaniem, kiedy rok wcześniej wyciągnęła je ze sklepu w Dayton, przyzwoitego i schludnego lokalu, w którym na ladzie wciąż leżała pożółkła faktura, tuż obok zgaszonego komputerowego czytnika wzroku. John wyjaśnił, że czytnik mógł wyczuć intensywność spojrzenia, i zadrżał, poruszony martwą prostotą otoczenia. Nie znosił Dayton, bo grasowały tu gangi zdziczałych dzieci. Verity była ciekawa, skąd się brały, bo John utrzymywał, że nie mogą się zestarzeć. Zatem skąd przybywały nowe dzieci? Poza tym nigdy żadnego nie spotkali. John rzucił jej zirytowane spojrzenie, jak zawsze, kiedy nie znał odpowiedzi, i przestała go dręczyć, chociaż nadal o tym rozmyślała. Tak więc uważnie przyjrzał się butom, wypatrując niewielkiej, świecącej plamki z literą „n”, chociaż Dayton nie było Ożywione. Jak sam powiedział: – Nigdy nie wiadomo, w jaki sposób rozprzestrzeniają się te diabelstwa, nie ma żadnych gwarancji. – Następnie wzruszył ramionami i przekazał buty Verity. Pod chlebem, w jej żółto-czerwonym, tkanym plecaku znalazło się kilka jabłek, nieco suszonych chrupków z tofu oraz słój, który mogła napełnić wodą, by je moczyć podczas marszu. Niewiele, ale nie zamierzała odchodzić na długo. W jadalni usłyszała odgłos kroków. Odwróciła się i wybiegła przez drzwi, prosto między wielkie gałęzie jabłoni, których liście czerwieniały w jesiennym chłodzie. Popatrzyła na słońce i pomyślała, że musi podbiec, aby dotrzeć na miejsce popołudniem. Panował przyjemny chłód, lecz chciała znaleźć się na miejscu jak najszybciej. Za sobą usłyszała szelest trawy. Odwróciła się i ujrzała Cairo, wynurzającą się z zarośli. – Myślałam, że cię zamknęłam na klucz – rozzłościła się na psa. – Nie wzięłam dla ciebie nic do jedzenia. Po drugiej stronie pola coś się poruszyło. Verity znieruchomiała, lecz przyszło jej do głowy, że to na pewno wiatr albo małe zwierzę. – No dobrze, idziemy – westchnęła. Opuszczenie Terytorium Szejkerów zajęło jej pół godziny. Nie było żadnej ścieżki, gdyż zwykle korzystali z drogi do Dayton, mijając kilka kilometrów Redystrybuowanej Ziemi Rolnej, którą Partia Ohio wywalczyła od Cholernego Rządu (jak go nazywał Russ). Potem wszystko diabli wzięli (nic dziwnego, podsumował Russ, wszystko, co ma związek z Cholernym Rządem, musi się prędzej czy później zawalić). Verity wolała jednak unikać drogi. Zaniepokojony John właśnie tam zacząłby poszukiwania. Z pewnością wyruszyłby za nią na rowerze lub konno. Źle się czuła z tym, że mu nie powiedziała o swoich planach. Zawsze go informowała, lecz jak zwykle zadałby zbyt wiele pytań. Poza tym miała prawo chodzić tam, dokąd jej przyszła ochota, odpowiedzi zaś łatwiej się udzielało po fakcie. Maszerowała po suchych liściach, które wiatr unosił i obracał, tworząc niewielkie, gęste wiry. Przejaśniało się. Plamy czystego błękitu sprawiły, że Dzwon zajaśniał na niebie za jej plecami i stali się jednością. Kiedy dotarła do przedmieść Dayton, przesunął się i zadźwięczał delikatnie. Weszła na położoną na uboczu alejkę, przy której stały puste, podupadające budynki. Zatrzymała się i zamknęła oczy. Dzwon pojawiał się tylko raz w roku. Trochę się bała, że któregoś roku go nie ujrzy, lecz zawsze powracał. Musiała zawrócić ku słonecznej drodze, aby pokonać zniszczony most. Jezdnia zapadła się do niemal całkowicie wyschniętej rzeki Dayton, obecnie nie większej od strumienia, lecz chodnik naprawił się samoczynnie. Był wąski, z jednej jego strony stała barierka. Stare koryto rzeki zarosło drzewami i zielskiem, lecz Verity dostrzegła błysk przedniej szyby starego, zardzewiałego autobusu nisko pod mostem, gdzie kiedyś płynęła głęboka woda. Któregoś dnia wraz z Blaze’em zeszła tam, aby urządzić sobie piknik na dużym, płaskim głazie obok wraku. Główny nurt rzeki skierował się teraz na wschód od Dayton i przebiegał kilka kilometrów dalej, na północnym wschodzie miasta. W wyniku zmiany koryta woda odsłoniła wielobarwne warstwy skał i zalała liczne budynki w śródmieściu. Nie przerywając marszu, Verity przyglądała się pierzastym gałęziom na wierzchołkach drzew, wciąż ozdobionych niewielką liczbą żółtych, pomarańczowych i czerwonych liści. Gdy znalazła się w opuszczonym mieście, drogę do biblioteki mogła pokonywać odcinkami i w wyznaczonych miejscach skręcać. Dzięki temu podążała pewnie naprzód, zanurzona w mieszance wyrazistego światła, dźwięku i zapachu. Od czasu do czasu na jej drodze pojawiał się stos gruzów, lecz bez trudu korygowała trasę. Wedle jej oceny właśnie minęło południe, kiedy, spocona, opadła na szerokie, kamienne schody biblioteki. Poczuła ich chłód, przenikający przez cienkie, brązowe spodnie. Ev jeszcze nie rozpakowała zimowych ubrań: wspaniałych, wełnianych szalików, ciepłych i łaskoczących, ogromnych, skórzanych rękawic i kombinezonów: według Evangeline, której długie, brązowe włosy opadały na kolorowy stos przedmiotów, uszyto je z jedwabiu, a podobna informacja znajdowała się na metce. Były jednak przeplatane połyskującymi włóknami. Verity podejrzewała, że mogą być Zabronione przez Pismo, lecz zignorowała zakazy, przekonawszy się, że ubrania są ciepłe i lekkie. Gdy spytała Johna o włókna, zachmurzył się, westchnął i powiedział, że ma rację, kryje się w nich technika, lecz dodał, iż z pewnością nie chodzi o Ożywioną technikę, tylko o coś, co samo z pewnością nie mogłoby funkcjonować bez innych rzeczy, tak samo jak komputery wyłączyły się, gdy w Dayton zabrakło prądu. Verity uśmiechnęła się do Cairo i rzuciła psu ćwierć bochenka. Zwierzę połknęło chleb w kilku dużych kęsach. Pomyślała, że John nie wie o tym, iż wszystkie informacje kryją się w bibliotece, a komputery najprawdopodobniej są zasilane energią słoneczną. Verity miała pewność, że nie jest to energia Ożywiona, bo w przeciwnym wypadku przenigdy nie poszliby do Dayton. Rzecz w tym, że te przedmioty nigdy nie umierały. Pomyślała, że żyją we własnym niebie, zapewne innym od nieba szejkerów, lecz jeśli o nią chodzi, wszystko wyglądało tak jak trzeba. Przedmioty były wieczne i na tyle inteligentne, aby zdawać sobie z tego sprawę. Przypadła jej do gustu pewna opowieść o Starych Szejkerach, tych, którzy dotarli na Granicę Ohio w osiemnastym wieku. Kiedy przystąpili do organizowania swojej społeczności, spotkali się z prześladowaniami. Ludzie nieprzychylnie traktowali osoby żyjące w celibacie, nawet jeśli ciężko pracowały i zajmowały się uczciwym handlem. Lebanon, położony na południowy wschód od Dayton, stał się ośrodkiem wyjątkowo agresywnych konfliktów. Mieszkańcy Dayton, miasta zbliżonego wielkością do Lebanonu, okazali się przychylni i życzliwi. Bóg nakazał im przekląć Lebanon i pobłogosławić Dayton, toteż szejker przemierzył Lebanon, krzycząc: „Hańba, hańba, hańba” i pojechał do Dayton z okrzykiem: „Niech będzie błogosławione to miasto”. Dayton rozkwitło. Lebanon podupadł. Starzy Szejkerzy najwyraźniej dysponowali znacznie większą mocą od Nowych. Cairo warknęła, a Verity poczuła ukłucie na karku. Ktoś był na końcu ulicy. Może to nigdy przez nią nie widziany gang dziecięcy, którego tak bardzo obawiał się John? Patrzyła uważnie, lecz nic nie dostrzegła. Niewykluczone, że to wiatr bawił się liśćmi: ulice porośnięte były gęstymi drzewami, które wyłaniały się z betonu, a znaki drogowe niejednokrotnie ginęły za gęstą zasłoną winorośli. Właściwie tylko dlatego John sprowadził ją do Dayton. – Najwyraźniej masz dobrą pamięć do miejsc – przyznał. Nie mylił się. Gdziekolwiek poszła, zawsze znajdowała drogę powrotną. Tam i z powrotem, zupełnie jakby w jej umyśle otwierała się mapa. Tymczasem John łatwo się gubił, a wówczas wpadał w panikę. Zresztą Dzwon po raz pierwszy skontaktował się z nią właśnie tutaj. Wielki ekran wewnątrz biblioteki rozbłysnął i ukazał jej plan Dayton. Potem ochoczo wyświetlał kolejne mapy: Amerykańskie Drogi Wodne 2032; Wielka Demokracja Chińska; Społeczeństwo Południowej Ameryki w 2023 roku, w kolorze. Stąd wiedziała, gdzie leży Tokio, jedyna rozgłośnia, którą mniej więcej raz w miesiącu odbierał kamień radiowy. Zapamiętała wszystkie. Nie potrafiła jednak przypomnieć sobie ani jednej mapy, na której przedstawiono by stare kanały, przecinające Stany Zjednoczone w dziewiętnastym wieku. Chyba powinna poszukać właśnie takiej. Wstała i strzepnęła okruchy z kolan. Ponownie się zachmurzyło, zaczął padać deszcz. Krople kapały na nią z ukosa, a wiatr sprawił, że woda boleśnie chłostała ją po twarzy. Wbiegła po schodach i położyła dłoń na czytniku. Podwójne drzwi się rozsunęły. Nie miała pojęcia, dlaczego urządzenie na nią reaguje. Może brakowało mu dotyku, pragnęło, aby ktoś z niego skorzystał. Verity odwróciła się na progu, wsunęła palce do ust i przenikliwie gwizdnęła na Cairo, która gdzieś się oddaliła. Pies nie przyszedł. Verity zagwizdała ponownie i otworzyła usta do krzyku, lecz nagle ogarnął ją strach. Gałęzie drzew ulicznych zadrżały na wietrze. Przyszło jej do głowy, ze zbliża się burza z równin. O tej porze roku wystarczyła godzina, aby deszcz zmienił się w ulewę. Czarne włosy Verity powiewały jej za plecami. Nie mogła zostawić psa na dworze. Nagle ktoś ją chwycił za rękę. Odwróciła się z uniesioną pięścią. Blaze. Sprawiał wrażenie zagubionego i wystraszonego, zupełnie nie przypominał siebie. Miał bladą twarz, a dzięki rudy włosom jego piegi wyglądały tak, jakby ktoś je namalował. Na ramieniu powiesił sobie strzelbę na pasku. – Verity, to ty tutaj robisz? – zdumiał się. – Nie śledzę cię tam, dokąd chodzisz – odparła, a zza rogu wyłoniła się zadyszana Cairo. – Popatrz tylko, jak ty wyglądasz – mruknęła do psa i podniosła wzrok na Blaze’a. – To przez Dzwon. Musiałam przyjść. – Pozwól mi pójść z sobą – poprosił błagalnie. – Wykluczone – oznajmiła, lecz wiedziała, że nie może go tak zostawić na deszczu. – Będą się zastanawiali, gdzie zniknąłeś. – Uprzedziłem, że idę na polowanie. To zresztą prawda. A ty co im powiedziałaś? Spojrzała na gładką, marmurową podłogę, poprzecinaną złotymi żyłkami. Wewnątrz biblioteki rozciągały się długie cienie. Pociągnęła Blaze’a za rękaw, a za nim przydreptała Cairo. Drzwi się zasunęły. Blaze odetchnął głęboko. – Bez obaw – odezwała się Verity, podeszła do ściany i przystawiła do niej dłoń. Pomieszczenie wypełniło się łagodnym światłem. – Co to jest Dzwon? – chciał wiedzieć Blaze. Zaprowadziła go po schodach, które rozświetlały się przed nimi w miarę, jak pokonywali kolejne stopnie, a następnie gasły za ich plecami. – Bardzo pomysłowe rozwiązanie – przyznał Blaze niepewnym głosem. – Nie powinniśmy tutaj przebywać, Verity. Wracajmy do domu. Jeśli pójdziemy drogą, dotrzemy przed wieczorem. Chodź. To miejsce jest niebezpieczne. – Zakazane – wypowiedziała słowo, którego unikał. Dzwon był coraz głośniejszy, choć nie musiał. Dobrze wiedziała, gdzie ma się udać. Znaleźli się w małym pokoju z czterema niedużymi kanapami. Wszystkie miały kształt ludzkiego ciała i zawsze kojarzyły się Verity z kokonami, łagodnie wygięte i zakrzywione. – Co to za pokój? – chciał wiedzieć Blaze. Verity spostrzegła, że cały drży. Odwróciła się i otoczyła go ramionami, a następnie przytuliła. W końcu poczuła, że Blaze się odpręża i bierze głęboki oddech. Otworzyła oczy i zrobiła krok do tyłu. Pokój był wypełniony kwiatami, które sterczały ze ścian i z podłogi. Blaze przeszedł nad rabatką drobnych, świecących dzwonków na wiosennej polanie. Uniósł rękę, zawahał się. – Śmiało – zachęciła go Verity. – Nic ci się nie stanie. Wsunął dłoń w kwiaty. – Hologramy – szepnął. – Technika. – Powiedziałam ci, że nie powinieneś tu wchodzić. Cairo położyła się na boku. Drzemała w otoczeniu wysokich stokrotek. Verity podeszła do kanapy. Gdy się poruszyła, leśny krajobraz przekształcił się w łąki, a następnie zapełnił kuszącymi kwiatami preriowymi, których nazw nie znała. Świeciły intensywnie i przywoływały ją jak kamień radiowy. Poruszona, osunęła się na kanapę, która łagodnie dopasowała się do kształtów jej ciała i delikatnie wygięła wokół głowy. Nad każdą kanapą znajdował się przezroczysty ekran, zawieszony na stalowym wysięgniku. Dzwon podpowiedział Verity, jak dotykać monitora. Zawsze pomagał jej w ten sposób. Najpierw rozbłysł napis: COPYRIGHT OPEN DOOR LIGHTSPEED OPTICS WERSJA 10.9/WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE Reklamy nigdy się nie powtarzały. Dawało się je pominąć, ale Verity nie chciała korzystać z tego polecenia. Reklamy ją fascynowały. Tym razem obejrzała luksusowe pokoje w Hotelu Geo Space, a także coś o oprogramowaniu do domowego projektowania chińskiej odzieży, prezentowanej przez pląsające modelki. Po chwili skurczyły się i znikły, całość trwała niespełna minutę. – Sam spróbuj – poradziła Blaze’owi Verity, lecz głos jej się załamywał z zachwytu i nie była pewna, czy nie mówi za cicho. Zdziwiła się, ale przecież w bibliotece nigdy z nikim nie rozmawiała. Zanim otoczyła ją poświata, ujrzała jeszcze, jak Blaze się odchyla i powoli osuwa po jednej ze ścian, przecinając hologramy i zagłębiając się w nie. Złapał się za głowę i zaśpiewał, jakby odprawiał modlitwę: Jedni wiosłują pod prąd My płyniemy z nurtem Hen, do Shawneetown nad Ohio. Poświata stawała się coraz intensywniejsza, wciągała Verity do środka, silniejsza niż wspomnienia, intensywniejsza od światła.
*{AD. 795}* – Wolałabym, żebyś nie robił czegoś takiego. – W głosie kobiety pobrzmiewała złość i irytacja. Rozpościerające się przed nim Cincinnati, jaśniejące Ożywieniem, prezentowało się oszałamiająco pięknie. Nie potrafił się oswoić z jego urodą. Nawet nocą niektóre Kwiaty pozostawały rozwinięte, a ich płatki kołysały się łagodnie w chłodnym, wieczornym wietrze. – To tylko ćwiczenie – wyjaśnił. – Dla zabawy. W ten sposób poznaję swoje możliwości. Muszę trzymać rękę na pulsie, sama rozumiesz. – Zachowujesz się nieodpowiedzialnie – odparła kobieta. Stała za jego plecami, a jej wykrzywiona złością twarz odbijała się w szklanym oknie, przezroczystym i nakrapianym światłami Irysa z drugiej strony ulicy. W dłoni trzymała kulkę o średnicy mniej więcej trzech centymetrów. Żałowała, że zgodziła się z nim współpracować. Była tylko studentką, choć jednocześnie ostatnią kochanką mężczyzny. Sama się w to wkopała. – Twój projekt ma szansę powodzenia – oznajmiła cichym, drżącym głosem. – A jeśli się uda? Jeśli ten pomysł zostanie zrealizowany? – Nie bądź niemądra. To niemożliwe. – Zaśmiał się, nie wyjaśniwszy, że do każdego nasienia Miasta wprogramował indywidualne zabezpieczenia. Potem mimowolnie popuścił wodze fantazji. A jeśli? A jeśli naprawdę się uda? Jeśli to się rzeczywiście zdarzy? A jeśli… * {AD.795} * |