powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (XLII)
grudzień 2004

 Jazz Miasta Królowej
Kathleen Ann Goonan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nie nosiłaś dzisiaj kapelusza – zauważyła Evangeline, kiedy wyczerpana Verity otworzyła prowadzące do domu siatkowe drzwi i puściła je, aby się za nią zatrzasnęły. Evangeline wierzchem dłoni dotknęła policzka Verity, po czym odsunęła rękę. – Poparzyłaś się, a twoja jasna cera tego nie znosi. Masz już za sobą trzy poparzenia, a jeszcze nie skończyłaś siedemnastu lat. Uważaj na siebie, dziewczyno! – Pokręciła głową, wracając do wbijania jaj do miski stojącej na blacie. Verity miała nadzieję, że to na placek.
Podłączyła się kiedyś do starej książki farmakologicznej i dowiedziała się, że w poprzednim stuleciu dramatycznie wzrosła zachorowalność na raka skóry, a przyczyną tego zjawiska był krótkotrwały rozbłysk na Słońcu, który doprowadził także do zerwania komunikacji radiowej. Wiedziała też, że istnieją lekarstwa na tę chorobę – miały one coś wspólnego z genami – których szejkerzy nie mogli stosować ze względu na zakaz w Piśmie. Tak czy owak, Evangeline przesadzała z troską o Verity.
– Przepraszam – mruknęła, nie wspominając o Pszczole ani o tratwiarzach, swoich osobistych cudach. Być może zachowała się samolubnie. Szejkerzy wymyśliliby jakiś sposób na ich zniknięcie. Może dzięki nim przestałaby je uważać za cuda, a może i oni uwierzyliby i zareagowali strachem albo złością.
Wieczorne słońce zalewało zachodnie okna, a utkane przez Blaze’a zasłony – w drobne, turkusowe trójkąty i różowe paski – jaśniały w dużej jadalni, wybrzuszając się pod wpływem podmuchów wiatru, leniwego niczym łagodny oddech żółwia.
Evangeline zamieszała w garnku pszenżyto i parujący płyn wypuścił bąbelki powietrza. Verity zajrzała do naczynia i zobaczyła w nim pomarańczowe kawałki marchwi. Zmarszczyła nos na widok garnka rzepy, której nie cierpiała pod żadną postacią. Wieczorny posiłek zapowiadał się bezmięsnie. Nie miała nic przeciwko temu, gdyż i tak nigdy nie jadała mięsa, chociaż chodziła polować na króliki, jeśli inni nalegali.
Ev uniosła czarną brew, wygiętą na jej białej twarzy niczym skrzydło kruka. Verity westchnęła i ruszyła do jadalni, gdzie zaczęła zdejmować krzesła ze ściany. Było ich osiem. Starannie poustawiała je przy wielkim, dębowym stole, a następnie rozłożyła osiem serwetek Blaze’a, tych w plamy, farbowanych w soku buraczanym i pomalowanych w zielone paski. John sprzeciwiał się temu i niezmiennie narzekał, że Tysiącletnie Prawa wyraźnie zabraniają pasków. Na koniec postawiła na blacie lampę, bo zmrok zapadał teraz wcześniej.
Dobiegł ją tupot stóp na ganku. Drzwi do kuchni otworzyły się i do środka wpadła roztańczona Sare. Była zarumieniona i wirowała tak gwałtownie, że jej spódnica unosiła się. Zaraz za Sare do domu wmaszerował John, zdaniem Verity znacznie bardziej błękitny niż zwykle, przepełniony uczuciami, które nadawały mu niebieską barwę. Nie mogło chodzić o seks, bowiem szejkerzy przestrzegali celibatu. „Możliwe jednak – pomyślała Verity – że to miłość”. Ona była dozwolona. Twarz Johna rozpromienił nietypowy dlań uśmiech, gdy mężczyzna stanął nieruchomo i wbił spojrzenie w Sare.
Przez chwilę wydawało się, że w pokoju nie ma nikogo. John podszedł do Sare, ściskając w dłoni kosz jabłek, które zebrali. Wyglądał tak, jakby chciał je złożyć w ofierze.
Potem odwrócił się, ujrzał Verity oraz Evangeline i zamrugał zaskoczony. Jego uśmiech znikł, a w oczach błysnął smutek.
– To już jedne z ostatnich jabłek – oznajmił i postawił ciężki kosz na blacie kuchennym. Tę odmianę nazywano przezroczystą. Był to jeden z wynalazków genetycznych, podobnie jak każda wiewiórka, lis czy jeleń. Znak praw autorskich do zwierząt widniał zwykle za prawym uchem gatunków futrzastych, chociaż od czasu do czasu Verity napotykała stosowne symbole między nogami stworzeń, w formie zabarwionej pigmentem skóry. O jabłkach powiedział jej Blaze, co nie oznaczało, że bezkrytycznie wierzyła w jego słowa.
– Natychmiast zabierz stąd tego psa – zażądała Sare. Verity z trudem ukryła irytację. I tak miała szczęście, że pozwolili jej zatrzymać Cairo, gdyż w Rozdziale VII Tysiącletnich Praw wyraźnie napisano: „Żaden Wierzący nie może bawić się z psami i kotami ani też pozwalać sobie na niepotrzebne kontakty z dzikimi zwierzętami, jak również z wszelkiego rodzaju drobiem i ptactwem”. Poza tym oświadczono jasno: „Żaden pies ani kot nie może przebywać w rodzinie żyjącej w społeczności”. Ponadto nie wolno było nadawać zwierzętom chrześcijańskich imion. Kair był miastem, ale Verity nie mogła zrozumieć, po co w ogóle wprowadzono to ograniczenie, skoro całkowicie zakazano trzymania psów. O Cairo wielokrotnie dyskutowano podczas zebrań, lecz zwierząt nie wolno było krzywdzić – zupełnie jakby zabijanie na mięso nie było krzywdzeniem, a szejkerzy zawsze jedli mięso – suka zaś nie chciała odejść, toteż ostatecznie ją zaakceptowano. Verity nigdy nie przyznała się przed nikim, że dzieli z psem obrazy w umyśle – to by przesądziło o losie Cairo. O ile ktoś by w to uwierzył.
Verity wysunęła szufladę, aby wyciągnąć sztućce, lecz szarpnęła zbyt mocno i szuflada rozbiła się o podłogę. W dziewczynie narastało dziwne uczucie, wywołane widokiem Johna i Sare, tak szczęśliwych przebywaniem z sobą.
Przez chwilę wpatrywała się w bałagan na podłodze, po czym bez zastanowienia oświadczyła:
– Widziałam dzisiaj Pszczołę.
Wszyscy w kuchni – John, Sare, Evangeline, a także Blaze, który właśnie stanął w drzwiach – spytali:
– Gdzie?

Ev poprosiła o błogosławieństwo: „Dziękujemy Ci, Panie, za ten dar czystego, nieskalanego i ludzkiego życia”, a potem wszyscy chwycili się za dłonie i wsłuchiwali w łopot zasłon, zakłócający chwilę ciszy. Wreszcie ponownie wbili wzrok w Verity.
– Nie mogłam jej wyłowić, nawet jej nie dotknęłam! – tłumaczyła po raz setny, zastanawiając się, dlaczego miałaby unikać takich stworzeń i skąd jednocześnie bierze się ta nieodparta ciekawość. Postanowiła nie wspominać o tratwiarzach, a zwłaszcza o tym, jak kilku z nich wypchnięto za burtę.
Blaze poczuł się urażony, gdyż nie powiedziała mu o tym od razu. Przejęty John zadawał starannie przemyślane, trafne pytania o wygląd stworzenia i wysokość lotu. Chciał wiedzieć dużo więcej, lecz Verity nie potrafiła rozwiać jego wątpliwości ani precyzyjnie opowiedzieć o tym, co widziała, chociaż nieustępliwie ponawiał pytania.
Verity dostrzegła, że Sare nie może doczekać się końca kolacji, aby pobiec do swojego pokoju i zapisać coś w pełnej skomplikowanych słów i liczb księdze, w której odnotowywała rozmiary płatków kwiatów, liczyła, ile marchwi można uzyskać z jednego nasiona w czwartym pokoleniu, a także rejestrowała wyniki swoich pomiarów natężenia zarazy, zbieranych przez niewielkie, brzęczące urządzenie. Stało daleko od głównych budynków, we własnym, małym domku. Był to jedyny akceptowany przedmiot z Lat Kwiatów, gdyż chronił ich przed śmiercią lub, co gorsza, zniekształceniem, uniemożliwiającym im pójście do nieba.
Tai Tai jak zwykle wyglądała surowo. Była smukła i mocna jak krzew jeżyn. Kładła nacisk przede wszystkim na czystość oraz stare zasady. Wiedziała prawie wszystko o Latach Kwiatów, lecz najmniej o nich mówiła.
– Najlepiej zapomnieć – powtarzała.
Ev powiedziała Verity, że cała rodzina Tai Tai została złapana w pułapkę i zjedzona niedaleko Wschodniego Szwu w Cincinnati, gdzie proces Konwersji wymknął się spod kontroli. Ev nie wyjaśniła, w jaki sposób starzy, nieżyjący już szejkerzy znaleźli dziecko o imieniu Tai Tai. Obserwowali ją przez tydzień, zanim podjęli decyzję w sprawie chudej, dziesięcioletniej istoty, która każdego ranka zanosiła trociczkę do Szwu, słynnej z brutalności części Edgetown, zupełnie nieodpowiedniej dla małych dziewczynek. Kiedy poranne światło prześlizgiwało się po gładkim murze, wysokim niczym drapacze chmur, gdyż, rzecz jasna, był on nie w pełni ukształtowanym embrionem kolejnego wieżowca, zapalała trociczkę, wpatrywała się w mur i szła na szaber. Dbała o wygląd i czystość, włosy plotła zawsze w warkocze. Wywarła na szejkerach korzystne wrażenie, więc ją uratowali. Od dzieciństwa zapisywała liczby i symbole, które Verity kiedyś podejrzała. Interesowały ją nawiasy, kropki, cyfry, litery – słowem, wszystkie możliwe znaki, splątane w niezrozumiałą całość.
To ona wyznała małej Verity, która budziła się z powodu koszmarów nocnych, trzęsła i co noc wypłakiwała w łóżko, że Kwiaty na dachach budynków – senne koszmary Verity – są prawdziwe. Prawdziwe, żyjące i równie aktywne jak krzewy hortensji, gęsto porastające okolice domu.
– Ach, wszystkie te niegodziwe Kwiaty. Dlaczego zadajesz mi takie pytania? – Mocno uściskała Verity. Jej koszula nocna wydawała się śnieżnobiała w świetle księżyca, które sączyło się przez okno i nadawało zielono-żółtej kołdrze ciemniejszą barwę. – Są genetycznie zmodyfikowane. Wielkie. Kiedy unosiły łebki z budynków, gdy kwitły, wszyscy byliśmy tak bardzo przerażeni, biegliśmy… to potworne, że takie wielkie Kwiaty mogą żyć… nano to zło, grzech przeciwko Bogu i ludzkości.
Verity nie pamiętała nic z tego, co się stało później, poza płaczem. Tai Tai nie chciała więcej rozmawiać. Co jednak dziwne, od tamtego czasu Verity mogła normalnie sypiać, a jej sny o Kwiatach były pogodniejsze. Cóż, Tai Tai nie skomentowała wiadomości o Pszczole, lecz niewiele jadła i tylko wyglądała przez okno. Jej szczupła, mahoniowa twarz była ściągnięta, a usta mocno zaciśnięte.
Russ, stary, uwielbiany przez Verity mężczyzna, często żartował. Jego okrągła, łysa głowa połyskiwała łagodnie, kiedy zapalali latarnię.
– Widzisz, Verity, miałaś szansę, aby wyrwać się stąd, od nas, starców – powiedział. – Dlaczego po prostu nie wskoczyłaś jej na grzbiet i nie odleciałaś?
Tai Tai nie odrywała od niego wzroku.
Russ zwrócił się do niej:
– Zdaje się, że chcesz, aby ona była taka jak ty, stara kobieto. Nigdy nie wpuściłaś mężczyzny do łóżka, a przez tyle lat miałem na to taką ochotę. – Mrugnął do niej zza stołu, a usta Tai Tai zacisnęły się jeszcze mocniej. Rzuciła serwetkę i prychnęła.
– Nie powinieneś jej prowokować w taki sposób, Russ – odezwał się niepotrzebnie John. Dom należał do Russa, wychował się w nim, zanim rodzice przekazali go społeczności szejkerów. Nie ukrywał faktu, że uprawiał seks i uważał go za coś cudownego.
– To nie musi się wiązać z reprodukcją – poinformował któregoś dnia Verity, gdy była mała i towarzyszyła mu podczas przycinania jabłoni. Praca dziewczynki polegała na bieganiu pod drzewami i zbieraniu chrustu na opał. – Te tchórzliwe istoty tego się jednak obawiają. Nie winię ich za to. Istnieją pewne niebezpieczeństwa, nie przeczę. Może po prostu mi się poszczęściło. Nigdy nie wiadomo, jakie będą tego konsekwencje, o nie, ha! Czasem stado smoków albo kobieta tak inteligentna, że niech się słońce schowa. Jak Tai Tai. Nie w tym rzecz, że to coś złego, ale Tai Tai chyba tak uważa. Biedactwo. Albo ludzie, którzy widzą pewne rzeczy inaczej. To jest problem. Teraz wszystkie geny są tak dziwnie przemieszane, że ludzie po prostu boją się tego, co im się może przytrafić. Przynajmniej ci ludzie. – Westchnął, ściął gałązkę i mówił dalej, jakby do siebie: – Tak czy owak, na pewno udaje im się kontrolować przyrost ludności. Verity, kiedy będziesz starsza, pamiętaj, że nie musisz tutaj mieszkać do końca życia. Ludzie tu są najlepsi na świecie, ale z pewnością nie jedyni, a jak na ciebie patrzę, to myślę, że taka dziewczyna chciałaby wiedzieć więcej niż inni.
Verity długo myślała o smokach, aż w końcu spytała o nie Ev.
– Nie słuchaj wszystkiego, co gada ten niemądry starzec – usłyszała w odpowiedzi.
Kiedy więc Russ opowiedział jej o Pszczołach, uznała jego słowa za jeszcze jedną bajkę, chociaż chyba wszyscy szejkerzy wierzyli, że Pszczoły naprawdę istnieją. Dla Verity była to jednak zwykła bujda, podobnie jak smoki.
Aż do teraz.
Wieczorem, podczas sprzątania ze stołu, wszyscy zachowywali się tak, jakby trafili do nieba. Krążyli po kuchni, wykonując harmonijne ruchy jak w tańcu. Blaze siedział przy swoich cymbałach („Usiłujesz znowu wymigać się od pracy?” – spytał Russ) i grał jakąś melodię z głowy. Potem zagrał coś Bacha, a wreszcie pieśń tratwiarzy. Sare nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie to, że nie podobała się jej treść utworu.
Mam ja mulicę imieniem Sal
Na piętnastej mili kanału Erie,
Ciężko pracuje, gdy ciągnie mnie w dal,
Na piętnastej mili kanału Erie.
Rzecz jasna, zagrał tę melodię tylko dlatego, że wszyscy znajdowali się w pobliżu. Blaze mrugnął do Verity, zamyślonej nad słowami piosenki i przerażającymi zdarzeniami, których była świadkiem w ciągu dnia. Nie miała pojęcia, czemu nikomu o nich nie powiedziała.
Pewnego wiosennego dnia Blaze zabrał trzynastoletnią Verity w okolice Miamisburga, aby pokazać jej stare koryto kanału.
– Ma dwieście lat – poinformował dziewczynę. – Patrz. – Ukląkł i wydobył jakiś lepki, czarny i kruchy przedmiot. – Asfalt. Kiedyś było tu także małe lotnisko. Wiesz, że bracia Wright mieszkali w Dayton? Jeden z prapraprapradziadków Russa – wszystko jedno, który – należał do ich klientów. Mieli sklep z rowerami. Myślę, że ta linia kolejowa wówczas funkcjonowała. Cztery środki transportu dostępne były równolegle.
– Skąd to wszystko wiesz? – spytała, wpatrując się w płytkie zagłębienie. – Wygląda jak zwykły rów. Ledwie go widać. W dodatku jest dość płytki.
– Nie musiał być głęboki – upierał się Blaze. – Nawet nie mógł. Kopanie rowów należało do męczących zajęć. Wtedy ludzie nie mieli zbyt wielu maszyn, podobnie jak teraz. Zresztą dna łodzi były płaskie. Muły ciągnęły barki. Możesz o tym poczytać w książce historycznej w bibliotece.
Blaze utrzymywał, że stare tory kolei parowej przebiegają przez południowo-wschodni róg domu. Twierdził też, że widywał pociąg widmo, który nie zatrzymywał się na wezwanie. Verity szwendała się po okolicy, aby odnaleźć ślady szyn, lecz nic nie znalazła. Blaze miał bzika na punkcie pociągów. Kiedy miasta uczuliły się na siebie, przecinające Amerykę Północną tunele Maglev wysadzono, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby. Mimo to Blaze bezustannie usiłował dociec, czy pociągi kiedykolwiek wyjeżdżały w Dayton na powierzchnię ziemi, a jeśli tak, to gdzie.
– Pokaż mi książkę i zaznacz stronę, na której jest mowa o kanale – zażądała Verity. Najlepszym rozwiązaniem było sprawdzenie źródeł informacji Blaze’a. Wskoczyła do rowu, który nazywał korytem kanału, i wylądowała na wysokiej, suchej trawie. Tupnęła głośno, aby odstraszyć węże, mogące się czaić w pobliżu. Niekiedy przyłapywała go na zmyślaniu, ale gdy była młodsza, wierzyła w każde jego słowo i teraz było jej głupio. Często opowiadał o stacji kolejowej w Cincinnati, choć było to niedorzecznością.
– Może i tak zrobię, Demonie – zaperzył się, złapał ją za chude ręce i mocno ścisnął. Wpatrywał się w jej źrenice zielonymi oczami, które nie mrugały. Potem rzucił się pędem przed siebie. – Ścigamy się do domu! – krzyknął, a jego głos śmiesznie się załamał. Rzecz jasna, wygrał. Darami Blaze’a były: baseball, muzyka, opieka nad trzema końmi do orki i pięcioma wspaniałymi, szybkimi wierzchowcami, a także bardzo szybki bieg. To mnóstwo darów, zważywszy, że Verity dysponowała tylko jednym: darem tańca.
Wytarła naczynia i wyjrzała przez okno nad zlewem, przyglądając się nocnemu niebu, zroszonemu gwiazdami nowego wieczoru, łagodnymi w odróżnieniu od intensywnych i jasnych gwiazd zimowej nocy. Wszyscy już skończyli swoje zajęcia i przygotowywali pokój do wieczornej medytacji. Russ oświadczył, że ze względu na Ożywienie w Cincinnati całą tą męczącą robotą zajmowała się nano.
– Ale nigdy nie wiadomo, jak będzie później – dodał z uśmiechem i mrugnął, jakby wszyscy najbardziej się bali tego, że zrobi następny dowcip. Kiedyś wsiadł do pociągu Maglev i zapuścił się aż do Denver. Stało się to w najlepszym okresie końca Lat Kwiatów. Księga Blaze’a pełna była opowieści Russa, nabazgranych tak niewyraźnie, że Verity nie mogła ich odczytać.
A jej księga?
Wytarła ostatnie naczynie i odłożyła je na półkę. Oczyściła blat i wsunęła drucianą suszarkę pod zlew. Wszystko wysprzątała. Zgasiła światło i na moment pogrążyła się w ciemności, nasłuchując nocnych dźwięków zza otwartego okna. Sad szumiał na łagodnym wietrze, śpiewały umierające świerszcze. Zastanawiała się nad tym, co teraz wpisać do księgi.
Oczywiście Pszczołę fruwającą jej nad głową, lecz jak mogła opisać sposób, w jaki owad mierzył ją dziwnymi i cudownymi oczami?
Jej księga pełna była rysunków, na których trudno było przedstawić pewne rzeczy, lecz – być może – łatwiej zaprezentować inne. Zawsze się na tym kończyło. Na rysunkach. Czasami zastanawiała się: dlaczego? Czemu nie używała słów, jak Blaze, albo liczb, jak Sare i Tai Tai?
Rozległa się muzyka. Blaze zagrał kilka nut na organach i zaczęli śpiewać:
Z Matczynej miłości poczęta,
Nim światy zaistniały,
Jest Alfą i Omegą,
Jest źródłem i finałem.
Z rzeczy, które są i były
Ujrzy przyszłe lata
Na zawsze. Na zawsze.
Verity odwiesiła ręcznik i przyłączyła się w drugim wersie.
Po odśpiewaniu hymnu siedzieli cicho i nieruchomo na ławach w sali zebrań.
Verity czuła, jak przenika ją wielkie błogosławieństwo, rozkwita w niej niczym świetlisty pąk, który czerpie doskonałość z powietrza i oddaje ją natychmiast jej ciału, aby tam zbierało się wewnątrz kości, skoncentrowane, promienne, i gna wyżej, przez kręgosłup, by wreszcie rozwiać się gdzieś nad jej głową.
Verity zadrżała, lecz nie zwróciła na to uwagi. Opuściła głowę tak, że jej włosy otarły się o policzki. Drżała tak przez mniej więcej pięć minut, aż wreszcie tkwiące w niej światło nasiliło się i rozgrzało. Wiedziała, że gdyby otworzyła oczy, wszystko byłoby skąpane w jasności, a jeśli spojrzałaby na twarze osób wokół siebie, miałaby wrażenie, że zdarzało się to już miliony razy.
Światło pociągnęło ją za sobą na środek podłogi, wyprostowaną, lecz gibką. Czuła narastający w niej Taniec, który w pewnej chwili ją porwał.
Zawirowała, jakby jechała na łyżwach po Bear Creek. Obróciła się i nagle zamarła, wyciągnęła przed siebie ręce, spodem dłoni do góry, i zaczęła tańczyć, raz za razem wykonując skomplikowane kroki.
Z oddali usłyszała, że Blaze ponownie gra. Melodia brzęczała w jej uszach niczym rój pszczół, a potem wybuchła jak jaskrawe kwiaty. Uświadomiła sobie, że inni przyłączają się do niej, kolejno, jeden po drugim. Otworzyła oczy i przypatrywała się, jak wszyscy się rozpraszają i grupują, kręcą, wirują i w końcu nieruchomieją w jednej chwili, zupełnie jakby przedtem ćwiczyli. Ten Taniec, manifestacja jej daru, był jednak inny.
Tego samego wieczoru zapisała nowy Taniec w swojej księdze, jak zwykle za pomocą kół, iksów i strzałek. Składał się on z pięciu części, łatwych do zapamiętania. Mogła go przekazać innym, żeby dodali go do własnych zbiorów. Właściwie nie było to konieczne, lecz tego chciała.
Przekonali się, że są zgodni co do jej Tańców. Niekiedy podczas zebrania ktoś wstawał i tańczył kilka kroków, a inni, dobrze pamiętając układ, przyłączali się i przez pewien czas tworzyli coś niezwykłego. Taniec stanowił istotny element rytuałów starych szejkerów, lecz przed przybyciem Verity nowi szejkerzy korzystali wyłącznie z dawnych rysunków i opisów.
Zamknęła księgę. Dzień okazał się bardzo dobry. Najpierw cuda, potem dostała dar. Czy mogła pragnąć czegoś więcej?
Przebrała się na noc i zgasiła światło. Położyła się przy otwartym oknie, a potem sięgnęła pod poduszkę i dotknęła kamienia radiowego.
Tej nocy działał.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.