* Obudziła się z krzykiem. Była poruszona. Ciężko oddychając, otworzyła usta. Blaze stał nad nią, a w jego oczach czaiła się złość i zdenerwowanie. – Pora się stąd wynosić, Verity – zarządził. – Nic mi nie jest – uspokoiła go, zastanawiając się, gdzie była i dlaczego krzyczał. – Wierz mi. – Odsunęła jego dłonie. Już odlatywała ku dużej, białej Hortensji. Spróbowała odrobinę pyłku, który zebrała: powinna go zanieść Tulipanowi, znajdującemu się pięć kilometrów za miastem. Informacja o przenoszonym pyłku musiała mieć związek z transportem hodowlanych krewetek, tego popołudnia przybywającym do Silver Streak z Seattle, a także z danymi o odbiorcach i ich płatnościach. Kwitnące okolice Cincinnati promieniowały światłem fluorescencyjnym, pszczelożółtym i pszczeloniebieskim. Jej oczy polaryzowały światło słoneczne, precyzyjnie ją prowadząc. Nikt nie wiedział, jak to możliwe, że Pszczoły latają. Uważano, że to fizycznie niemożliwe, niemniej fruwały. Jej też udawała się ta sztuka, lecz genetycznie opracowane ciało stało się lżejsze dzięki kieszonkom wodorowym i ultralekkim płytkom, stworzonym w procesie nanobiosyntezy. Otoczenie Verity niespodziewanie się zmieniło. Ponownie była sobą i szła szerokim holem o oszklonym, łukowatym dachu. Szyby osadzono w zielonej pajęczynie metalowych ram. Po jasnozielonym szkle spływał deszcz. „Beaux arts” – rozległ się męski szept. Jak zawsze kontrowersyjne. Niektórzy twierdzą, że pół wieku temu właśnie na nich oparto amerykańską architekturę. – Verity! Wstawaj! Przestrzeń się skurczyła do objętości korytarza z nieoznakowanymi drzwiami. Verity pomyślała, że chce zajrzeć do środka, i otworzyła pierwsze drzwi. W środku przechowywano mnóstwo książek. Dotknęła grzbietu O Pioneers! i otoczyła ją dzika preria, słodko pachnąca pod bezkresnym błękitem nieba. W wysokiej, zielonej trawie skrywały się drobne stokrotki. Verity poczuła przypływ emocji, zupełnie jakby pospiesznie, gwałtownie przeżywała treść każdej stronicy książki, a wszyscy bohaterowie tworzyli jednolitą matrycę bytu, który rozbrzmiał niczym muzyczny akord. Verity odwróciła się, gdy obrazy ją otoczyły i przeniknęły… – Verity! Proszę! Głos wydał się jej bliski i chciała za nim podążyć. Czuła, że zmierza przez prerię, przez czas, przez życia, intensywne i nieujarzmione, niczym Nowa Ohio. Złapała i obróciła niewidoczną gałkę w drzwiach. – Idę! – zawołała. – Zaczekaj! Proszę, zaczekaj! Rozpaczliwie popchnęła drzwi i rzuciła się przed siebie. Ponownie znalazła się na korytarzu. Głos umilkł. Osamotniona, szła przed siebie. Korytarz wydawał się nie mieć końca. Bała się mijanych drzwi, aż wreszcie, zmęczona strachem, straciła poczucie czasu. Odniosła wrażenie, że idzie pod górę, droga kręci się spiralnie, a drzwi stają się obrazami. Edward Hopper. Rothko. Popełnił samobójstwo. Patrz na te czarne obrazy! Ale potem – żółte. „Och, jest O’Keeffe, założę się, że ci się spodoba” – szepnął głos, a ona gromadziła w sobie obrazy, aż wreszcie dotarła do końca korytarza, gdzie drogę zagrodziły jej kolejne drzwi, które budziły w niej strach i pragnienie, by je otworzyć. Widniał na nich obraz, przedstawiający ogromny, nieznany jej Kwiat. Ponownie O’Keeffe, najwyraźniej cieszyła się tu popularnością. Verity się zawahała. – Verity! Proszę! Skąd dochodził ten głos? Różnił się od głosu, który dostarczał jej informacji, był przerażony, pełen bólu, i musiała do niego powrócić. Odwróciła się od Kwiatu i pobiegła w dół, myśląc: „Nie”, jakby kłócąc się z sobą, „tam nie pójdę, czy nie byłam tam wcześniej?”. Wypełniło ją uczucie pustki. Odetchnęła głęboko, zdumiona jego gwałtownością, zupełnie jakby ktoś uderzył ją w piersi. Znieruchomiała, ponownie słysząc: „Verity, Verity, Verity”, głos wydawał się rozzłoszczony i jednocześnie bliski łez, lecz skąd dobiegał? Zza drzwi z Kwiatem? Może skądinąd? A potem zobaczyła przed sobą Siebie. Verity stanęła jak wryta, patrząc z napięciem, wyczuwając fizyczną obecność kobiety, jej wyraźne istnienie. Długie, czarne włosy miała ściągnięte na karku. Była szczupła, nosiła proste, powłóczyste ubranie, wielobarwne, lecz dominował kolor żółty. Verity wiedziała, że jest niemal sobą, a jednak kimś innym. Fragment ściany, od którego nie odrywała wzroku kobieta, zmienił się w muzykę, brzmiącą tak, jakby grała w głowie Verity. „Pojedź pociągiem »A«” – odezwał się męski głos i dodał rozbawionym tonem: „Zdecydowanie sugeruję, żebyś pojechała natychmiast”. Tamta Verity – lecz Verity wiedziała, że tamta nosi inne imię, i że to inne imię nie pojawia się, choć ma je na końcu języka – mogła przemieścić ją daleko od głosu, nawet teraz wołającego: „Verity!”, a gdy kobieta wykonała gest, jakby chciała się odwrócić i ją zobaczyć, Verity zawróciła i pobiegła w górę korytarza, do końca, do Kwiatu. Pchnęła drzwi i oparła się o framugę, przerażona jaskrawobiałym światłem, docierającym do niej niczym słońce przez mgłę. Nic nie zauważyła, lecz teraz głos zachęcał ją, by szła przed siebie. Nie! Nie rzuci się z takiej wysokości… bez skrzydeł… Odwróciła się… I spojrzała samej sobie w oczy. Otworzyła usta. – Musisz – potwierdziła kobieta o niewyobrażalnie smutnym spojrzeniu. – Ja powinnam była. – Co tam jest? – spytała Verity. – Co takiego? – Nie wiem – padła odpowiedź. – Lecz tu jest tylko śmierć. I wtedy powrócił obraz Pszczoły. Ten znad rzeki. Verity odetchnęła, wpatrując się w krwawą miazgę, która kiedyś była twarzą. – Odmień to, błagam – poprosiła kobieta, po jej policzkach spłynęły łzy, skuliła się z bólu. – Naprzód! Verity poczuła na plecach chłód mgły, dotarł do niej zapach wiosny. Odwróciła się, pobiegła… i skoczyła. Krzyknęła. Wystrzeliła przed siebie.
*{QC.98325}* Otworzyła gazetę. „The Cincinnati Times-Star”. Pismo zagrzechotało, gdy je rozkładała na stronach redakcyjnych. Bogaci dobroczyńcy ponownie usiłują czegoś nauczyć tych głupich Irlandczyków. Tramwaj podjeżdżał pod strome wzniesienie i ona… Nie, on… Dotknął prostego, stalowoszarego pudełka na lunch. W środku znajdowała kanapka z kiełbasą, zapakowana przez Stell. Wkrótce świnie zakwiczą, tuż zanim poderżnie im gardła, gdy będą zwisały przywiązane jedną nogą do łańcucha. „Wędlinapolis”, nazywali Cincinnati, lecz Chicago nie rezygnowało z walki o ten tytuł. Niech walczą. Złożył gazetę. Zachrzęściła, gdy ją zgniatał i potrząsał, aby rozprostować. Cholerni Irlandczycy. Jego matka, z Oberammergau, zadbała o to, żeby nauczył się mówić i czytać po angielsku, choć sama nadal nie dawała sobie z tym rady. Odpowiedzialność za naukę spoczywa na każdym z osobna, a nie na Mieście! Dlaczego on miałby płacić? Padało, domy wyglądały ponuro. Na ulicach roiło się od ludzi. Verity odchyliła się na twardym, drewnianym krześle. Długo patrzyła przed siebie. Uświadamiała sobie… Gazeta osunęła się na podłogę. Tramwaj się zatrzymał, a kobieta siedząca przed nią wstała. Miała na sobie zieloną sukienkę z wełny, wąską w talii, a niżej rozszerzaną, dość długą, oraz mały, czarny kapelusz z woalką, która skrywała jej twarz. Pachniała konwaliami. Ruszyła na koniec wagonu i wyszła na ulicę. Powietrze wypełniło się tupotem innych pasażerów, zmierzających na miejsca. Potem tramwaj zadzwonił, szarpnął i kontynuował wspinaczkę. „Przyjdź” – szepnął drugi głos. „Proszę, przyjdź”. Na krótko wyłoniło się słońce, miasto zalśniło w dole. A wielka, szeroka rzeka w oddali. *{QC.98325}*
Następnego ranka Verity otworzyła oczy i ujrzała Blaze’a, który przeżuwał wyciągniętego ze słoika chrupka z tofu. Z pewnością znalazł wodę. Bolał ją pęcherz. Stoczyła się z kanapy i pobiegła do łazienki na korytarzu. Patrząc w lustro, przesunęła dłonią przed umywalką. Z kranu popłynęła woda. Za pierwszym razem Verity przestraszyła się, podobnie jak wszystkiego w bibliotece, lecz zdążyła się przyzwyczaić. Nalała w dłonie zimnej wody i opryskała nią twarz. Jak zawsze po wyjściu z kokonu, całe jej ciało było przepełnione, jak to nazywała, „żywotnością”. Wszystko prezentowało się wyraźnie i pięknie, nawet umywalka i turkusowe kafelki ułożone w karo na białej ścianie… Blaze otworzył drzwi i stanął na progu. W jego oczach dostrzegła błyszczące łzy. – Co się stało? Pokręcił głową. – Nie mogłem cię dobudzić, Verity. Boję się, że nie trafisz do nieba. Nie wiedziała, dlaczego nie ma to dla niej znaczenia. Potem zawsze się czuła tak, jakby błyskawicznie się rozwijała, niczym kwiat rozchylający płatki w przyśpieszonym tempie. Przez wiele tygodni niczym się nie przejmowała i nic jej nie martwiło. Wszystko i wszyscy, których widziała, zdawali się świecić łagodnym, wewnętrznym światłem, zupełnie jakby już trafiła do nieba. Właśnie wtedy najwyraźniej widziała kolory ludzi. John stawał się niebieski, Evangeline zielona, Blaze pomarańczowy. Barwy wydostawały się z nich w formie łagodnych, malowniczych erupcji. Poza tym zawsze powracała z nowymi Tańcami. Tańce były jej darem. Blaze nie spuszczał z niej wzroku. Verity wytarła dłonie o spodnie. – Nic się nie stało – oświadczył. – Jak to? – Usiadłem na kanapie. Nic się nie stało. – Dotknąłeś ekranu? – Przypatrywałem ci się. Zrobiłem wszystko tak jak ty. – Sprawiał wrażenie podirytowanego, zupełnie nie przypominał siebie. – Może był popsuty. – Tutaj nic nie jest popsute, Verity – oświadczył ironicznym tonem. Uwielbiała, kiedy tak mówił. – Nie wiem, od jak dawna to wszystko się tutaj znajduje, ale na pewno od Lat Kwiatów. – Jak wszystko inne – skomentowała. Pokręcił przecząco głową. – Wcale nie. Zawsze uważaliśmy, że Dayton nie było Ożywione. Wydaje mi się, że jednak było. Inaczej biblioteka nie mogłaby funkcjonować, prawda? – To dzięki bateriom słonecznym – zasugerowała. – Myślisz, że przychodziłabym tutaj, gdybym uważała, iż coś tu jest Ożywione? – W jej głosie pojawiła się złość. – Russ powiedział, że nie jest, a on spędził tutaj całe życie. Russ widział początek i koniec Lat Kwiatów. Nie wierzysz mu? Blaze wpatrywał się w nią uważnie. – Wiem, co mówi Russ. Zapisuję to wszystko w swojej księdze, pamiętasz? Chodzi o coś zupełnie innego. To coś więcej niż Pismo, więcej niż Tysiącletnie Prawa, więcej niż błogosławieństwa, a nawet niebo. Istnieje powód, istnieje też historia szejkerów. Russ mi wszystko opowiedział. Poczuła lekkie ukłucie zazdrości. – Naprawdę? – Ta biblioteka jest gigantyczna – ciągnął. – Na pewno tysiąc razy większa od naszej. – Rodzice Russa otrzymali staranne wykształcenie i chciali przechować jak najwięcej, szabrowali wszystko z Dayton, aż wreszcie ze strachu ogłosili zakończenie realizacji swojego projektu. – Verity, nie wracam. – Nie możesz tu zostać. – Niby czemu? – Co będziesz jadł? – Mogę polować. Zresztą w sklepach wciąż jest mnóstwo żywności. Verity umilkła. Blaze wiedział, że zaraza może być przenoszona także przez jedzenie, tak przynajmniej sądzili szejkerzy. Z tego powodu starannie przestrzegali zasady, że żywność należy wytwarzać samodzielnie, a zabite przez siebie dzikie zwierzęta przynosili do specjalnego pomieszczenia Sare, gdzie maszyna zwana Radarem Zarazowym – taki napis widniał na jej boku – sprawdzała mięso pod kątem możliwości przenoszenia choroby. Urządzenie stanęło w specjalnie przystosowanym, małym domku, daleko od Sali Zebrań. – Wróć, proszę – upierała się Verity. Wziął ją pod rękę i wprowadził do dużego holu. – Wszystkie drzwi, które widzisz, prowadzą do pomieszczeń zapełnionych książkami – wyjaśnił. Doliczyła się dziesięciu kresek światła przed oknem na końcu korytarza. – Jest tu czternaście pięter. Nie na każdym zgromadzono książki, lecz wszędzie są dostępne informacje. To znacznie lepsze niż kamień radiowy. Verity czasami pożyczała mu kamień radiowy, gdy miała dobry humor, czyli rzadko. Blaze się skarżył, że daje mu urządzenie wtedy, gdy nie działa, ale mijał się z prawdą. Verity sama nie wiedziała, kiedy to się może zdarzyć. Kamień radiowy był ich wspólną tajemnicą. – Zasnąłem na trzecim piętrze, choć przez większość nocy byłem na nogach – ciągnął Blaze. – Nie wiedziałem, od czego zacząć. Czy właśnie tak się zachowujesz za każdym razem, gdy tutaj przychodzisz? Śpisz na tej kanapie? – Wydawał się zirytowany. – Na trzecim piętrze są tu takie małe płytki, mniej więcej rozmiaru jednej z tych starych ćwierćdolarówek, które znaleźliśmy zakopane w sadzie. Te techniczne płytki mają niewielkie zagłębienie i można je wsuwać do urządzeń. – Wiem, o czym mówisz – przytaknęła Verity. – Myślisz, że chciałam wypróbować te wszystkie maszyny? To, co robię, jest znacznie ważniejsze… Tak mi się wydaje. – Zastanawiała się, jak wytłumaczyć problem nakazowej energii, która przyciągnęła ją do kanapy. Poza tym z zażenowaniem myślała o perspektywie wyznania, że nie pamięta nic z tego, co się jej tutaj zdarzyło. Od czasu do czasu w jej umyśle pojawiały się tylko szczątkowe wspomnienia. – Nie chciałam pozostawać tu zbyt długo. Wszyscy by się martwili. – Weźmy książkę Przygody Hucka Finna. Czytałaś ją, prawda? No więc na jednej z płytek znalazłem nagranie tekstu. Inna opcja polegała na wyświetleniu filmu holograficznego, który można było oglądać tak, jakby się w nim uczestniczyło. Ten film dało się zmniejszyć tak bardzo, że mieścił się na dłoni, albo tak bardzo powiększyć, że bosa stopa Jima wypełniała całe pomieszczenie. Dało się też popłynąć rzeką Missisipi na tratwie z szałasem, taką samą jak ta, którą pływają ci cholerni tratwiarze. Blaze wyglądał na zdenerwowanego. Przyłożyła dłoń do jego czoła, lecz ją odepchnął. – Verity, tutaj znajdują się przedmioty, których nawet sobie nie wyobrażałem. Russ nigdy mi o nich nie opowiadał. Od jak dawna wiesz o tym wszystkim? Wzruszyła ramionami. – Mniej więcej od sześciu lat. Zamilkł, a ją ogarnęło przygnębienie. Zwykle mówiła, że idzie na spacer, w stronę Franklin, że musi pobyć sama i przemyśleć pewne sprawy. Jak wszyscy od czasu do czasu. – Co się z tobą dzieje, kiedy siedzisz na tej kanapie? Nie odpowiedziała. – Tutaj kryje się historia. Dzieje świata. Nigdy się nie zastanawiasz nad tym, co było w przeszłości? Nie chodzi mi tylko o to miejsce, ale o cały świat. O stare rozgrywki baseballu. Cincinnati Red Stockings. Tutaj znajdują się odpowiedzi. Nic cię to nie obchodzi? Skąd się wzięła zaraza? Co to właściwie jest Ożywienie? Co zrobiły Kwiaty, a co Pszczoły? Dlaczego musimy się tego wszystkiego bać? Obróciła się na pięcie i zbiegła po schodach. Blaze ją przerażał. Nigdy dotąd nie był równie napastliwy. Tak, zgadza się: powinni to wszystko wiedzieć. Miał rację, ale mimo to… Wpadła w panikę, nie miała pojęcia czemu. Drzwi wejściowe rozsunęły się przed nią i przebiegła przez wielki hol, w którym odgłosy jej kroków odbijały się od ścian głośnym echem. Nagle przystanęła, czując na ciele powiew zimnego powietrza. Ulice i drzewa pokryły się warstwą połyskującego lodu. Cairo wybiegła na zewnątrz i zawyła, ślizgając się bokiem i spadając ze schodów. Blaze wypadł na dwór, a Verity pospiesznie się odwróciła i zamknęła drzwi. – Dlaczego to zrobiłaś? – krzyknął. – Musisz wracać do domu. To wszystko przeze mnie. – Niczego nie muszę robić! – A co z niebem? – spytała stanowczo. – Skoro ciebie ono nie obchodzi, dlaczego ja miałbym się nim przejmować? – odparł, wprawiając ją w zdumienie. – Jesteś łowcą – przypomniała. – Sare jest lepszą łowczynią ode mnie, dobrze o tym wiesz. Rzecz w tym, że po prostu woli mierzyć, liczyć i planować zbiory. Poradzą sobie beze mnie. „Ale ja sobie nie poradzę” – pomyślała i ostrożnie ruszyła w dół schodów, trzymając się poręczy. Blaze się odwrócił i przyłożył dłoń do drzwi. Nie otworzyły się. – No i dobrze – mruknął. – I tak znajdę sposób, aby się tam dostać. Coś wymyślę. Musi istnieć jakaś inna droga. Czeka mnie dużo pracy. – Odwrócił się do Verity i zrobił błagalną minę. – Posłuchaj, tam się znajdują dworce kolejowe, na jednej z płytek. Zupełnie jakbym chodził po ich wnętrzach. Union Station w Waszyngtonie. Penn Station. – Mówił tak, jakby doskonale wiedziała, o co mu chodzi. – Wcześniej tylko o nich czytałem. Oglądałem zdjęcia. To coś zupełnie innego. Wracajmy do środka. Pokażę ci dworzec w Cincinnati. Również należał do Union Station. To znaczy, że wszystkie linie kolejowe zbiegały się na dworcu centralnym. Niedaleko stąd, zaledwie osiemdziesiąt kilometrów. Ciekawe, czy wciąż tam się znajduje. To taki wielki łuk, jakby fragment wycięty z kuli. Widziałem go zaraz po zbudowaniu, w 1933 roku. Spacerowałem po jego wnętrzu i głos mi powiedział, gdzie jestem: w News Reel Theater Cooled by Air, latem, i w sklepie z zabawkami, i w barach, a wszystko zbudowano w formie tych pięknych, długich łuków, wtedy obowiązywała taka architektura. W okresie Lat Kwiatów to zostało Ożywione, ale pozostawiono tę samą formę, bo była tak piękna, a dzięki liniom Maglev dało się dojechać do każdego miejsca w Ameryce Północnej. W kilka godzin. Wcale nie jest trudno posługiwać się tymi urządzeniami. Głos wyjaśnia, co należy robić. Idę o zakład, że dzięki hipertekstowi mógłbym wsiąść do pociągu i pojechać do tych wszystkich miejsc, których teraz już nie ma, umarły… |