powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (XLII)
grudzień 2004

Autor
 Wiatr ze Wschodu (25)
Najnowsza powieść Marii Galiny, kolejny zbiór krótszych tekstów Siergieja Łukianienki oraz obiecujący książkowy debiut Olega Owczinnikowa - to nie wszystko, co można znaleźć w kolejnym przeglądzie najświeższej fantastyki rosyjskojęzycznej.
Nie raz już wypowiadałem się przy różnych okazjach bardzo pozytywnie o twórczości Marii Galiny; w zasadzie każdy jej utwór, z którym miałem okazję się zapoznać, wart był uwagi, choć szczególnie przypadły mi do gustu zebrane dwa lata temu pod jedną okładką mikropowieści: Proszczaj, moj angiel, frapująca opowieść o alternatywnej Ziemi, na której obok siebie żyją dwie ludzkie rasy i problemach, jakie owa przymusowa koegzystencja ze sobą przynosi, oraz Ekspedicija, historia osadzona w realiach jako żywo nasuwających na myśl postkatastroficzną Rosję, której bohaterka, niczym Czart Tanner, przemierza jej przestrzenie dla wypełnienia niebezpiecznej misji; kudy jej jednak, słabej kobiecie, do bohatera Alei potępienia Rogera Zelaznego..! Ale w tym właśnie drzemie siła tego utworu – w obserwacji, w jaki sposób owa słaba kobieta poradzi sobie ze złożonym na jej barkach problemem.
A teraz wpadła w me łapy najnowsza powieść Galiny, Gladjaszczcije iz ciemnoty. Niech nikogo nie zmyli nazwisko podane na okładce – Maksim Golicyn to pseudonim autorki, narzucony jej na początku literackiej kariery przez wydawcę, Bóg jeden wie dlaczego przekonanego, że książki sygnowane nazwiskiem nikomu nieznanego mężczyzny sprzedadzą się lepiej od książek równie nieznanej kobiety. Choć Galina ma już na swoim koncie kilka książek, bardzo dobrze zresztą przyjętych, wciąż nie może, jak widać, wysłać tego nieszczęsnego Golicyna do lamusa historii.
Kreśli nam Galina w Gladjaszczich… wizję świata feudalnego, na poziomie mniej więcej naszego późnego średniowiecza. Niewielkie księstewka żyją ze sobą we względnym spokoju, nie zainteresowane podważeniem panującego status quo. Pewnego dnia w jednym z mniej znaczących państewek zjawia się dwóch przybyszy, podających się za ambasadorów tajemniczego, potężnego, leżącego gdzieś po drugiej stronie rozległego morza imperium, zwanego Terrą… Przyjęci zostają z szacunkiem na dworze miejscowego władcy; nie staje temu nawet na przeszkodzie fakt, że nikt wcześniej o owym wspaniałym imperium nie słyszał.
Czyżby fantasy? Pudło - w rzeczywistości ambasadorowie Terry to przysłani z Ziemi obserwatorzy, mający za zadanie zebrać jak najwięcej informacji o cywilizacji tej dopiero co odkrytej planety, by w przyszłości móc odpowiednio wpłynąć na rozwój tego zacofanego świata.
Nie przypomina wam to czegoś? Jasne – sytuacja jako żywo przypomina tę przedstawioną przez Arkadia i Borysa Strugackich w Trudno być bogiem. Sama Galina zresztą wcale, jak się wydaje, nie próbuje ukryć tego podobieństwa; czemu się zresztą dziwić, skoro wiele oznak pozwala na uznanie, że jej powieść stanowi próbę polemiki z dziełem Mistrzów.
U Galiny, podobnie zresztą jak i u Strugackich, sytuacja zaczyna się wymykać progresorom z rąk. Wraz z ich pojawieniem na biedne księstewko zwala się szereg nieszczęść i plag, łącznie ze znakami na niebie (wybuch odległej supernowej), niewytłumaczalnymi anomaliami klimatycznymi (non stop leje, podczas gdy wystarczy przekroczyć granice, by znaleźć się w strefie normalnej dla tej pory roku i szerokości geograficznej pogody), epidemiami, głodem oraz…
Tu kończą się Strugaccy, a zaczyna Galina. Obserwatorzy odkrywają, że wśród tubylców tli się wiara w tajemnicze bóstwa – ni to duchy, ni to demony zła. Bezimienne, nikt nie chce się przyznać, że o nich pamięta, reakcje na wszelkie o nie zapytania są bardzo nerwowe. Tu i ówdzie znaleźć można w głębinach lasu opuszczoną wieki temu świątynię, jedna z gór zryta jest cieszącym się złą sławą labiryntem korytarzy i jaskiń, do którego nikt o zdrowych zmysłach się nie zapuszcza, a jeśli nawet znajdzie się tak śmiałek, to nikt go już więcej nie widzi. Z czasem progresorzy odnajdują coraz więcej śladów, sprawiających, że teoria o zapomnianych bóstwach zaczyna chwiać się w posadach. Coraz więcej również wskazuje na to, że wszystkie nieszczęścia, które niegłupi przecież tubylcy zaczynają wiązać z pojawieniem się ambasadorów, są elementami układanki, składanej przez potężne, wrogie umysły…
Właśnie – czyjego? I czy na pewno wrogiego? Znalezieniu odpowiedzi na te pytania z całą pewnością nie ułatwia wspomniany wybuch supernowej, który co prawda nie zagraża bezpośrednio badanej planecie, ale uniemożliwia nawiązanie jakiejkolwiek łączności z resztą ludzkości, jak i fakt, że obaj ambasadorowie stają się kartą przetargową w wielkiej – przynajmniej na miejscową skalę – polityce.
Galina potrafi pisać, znakomicie buduje nastrój, jej bohaterowie są z krwi i kości, akcja trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej stronicy. Gladjaszczcije iz ciemnoty bez wątpienia zasługują na miano książki października, są też mocnym kandydatem do zdobycia tytułu powieści roku 2004. Przynajmniej w moim prywatnym rankingu.
Ostatnimi czasy Siergiej Łukianienko jest na fali, i to nie tylko w naszym fantastycznym getcie. Całe zamieszanie spowodowane jest głośną już i u nas ekranizacją jednego z jego utworów, czyli Nocnej Straży (a dokładnie – pierwszej z trzech opowieści wchodzących w jej skład). Nocna Straż, podobnie zresztą jak i jej kontynuacja, czyli Dzienna Straż, zostały już przetłumaczone i wydane w Polsce. Trzeci tom cyklu, Sumierecznyj dozor, czeka na razie w kolejce, ale zapewne dotarcie do rąk polskich czytelników jest tylko kwestią czasu.
Tym razem jednak nie będzie o Strażach, lecz o najnowszym zbiorze krótkiej prozy Łukianienki, zatytułowanym Gadżet.
Co my tu mamy? Podobno wszystkie krótsze teksty napisane przez Łukianienkę w ciągu ostatnich dwóch lat. Wesołe i refleksyjne, dziejące się zarówno na Ziemi (opowiadanie tytułowe, z którego wynika, że pewne genialne wynalazki nie mają szans na przyjęcie się w Rosji, Nie spieszu, czyli opowieść o tym, jako można wykiwać diabła, oraz Diewoczka s kitajskimi zażigałkami), jak i poza nią (oto dwa opowiadania o kosmicznych partaczach-budowlańcach, czyli Strojka wieka oraz Suchimi iz wody, oraz próba napisania na poważnie opowiadania rojącego się od idiotyzmów i nonsensów charakterystycznych dla fantastycznej prozy kategorii Z, czyli Krowawaja orgia w marsjanskom adu). Jest próbka – całkiem udana – historii fantasy (Plietiel’nica snow). Teksty pisane na zamówienie, jak i dla przyjemności. Znane już z publikacji w prasie, jak i te, które dopiero teraz zyskały szansę dotarcia do szerszego audytorium. Osiemnaście opowiadań, jedna nowela (Kalieki), akcja której toczy się we wszechświecie znanym z nie tłumaczonych u nas jeszcze powieści Gienom oraz Tancy na sniegu, cztery recenzje z nieistniejących książek, opublikowane wcześniej w miesięczniku „Jesli” w ramach cyklu „Nowaja kosmogonia”, cztery teksty publicystyczne…
Przyznam, że mam mieszane uczucia po lekturze tej książki. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić – to kawał świetnej literatury rozrywkowej, a po to przecież, nie oszukujmy się, pisze się fantastykę. W każdym właściwie tekście wchodzącym w jej skład czuć rękę mistrza, tak dobrze znaną z jego powieści. Mam jednak wrażenie, że Łukianienko źle się czuje w krótszej formie, że tak naprawdę możliwość rozwinięcia skrzydeł daje mu właśnie powieść. Sam autor zresztą kiedyś przyznał, że tworzenie opowiadań stanowi dlań przede wszystkim swego rodzaju sposób na odpoczynek od dłuższych fabuł; ot, kończy jedną powieść, trzaska jedno lub dwa opowiadania, a potem zabiera się za kolejną powieść, i jakoś to się kręci. Ostatnio, o czym świadczy dobór tekstów pomieszczonych w Gadżecie, na ilość powstających krótszych tekstów mają wpływ konkretne zamówienia, przede wszystkim natury komercyjnej, a zatem jakże prozaiczna, ale w pełni zrozumiała u zawodowego pisarza, chęć zarobienia paru rubli, jak i chęć sprawdzenia swych sił w najprzeróżniejszych internetowych konkursach (a to działanie już trudniej racjonalnie wytłumaczyć). Choć nie tylko na ilość – na jakość również, bo prawdopodobieństwo tego, że może powstać wielki tekst pisany na konkretnie zadany temat, nie należy do wielkich.
Za jednego z najbardziej interesujących i obiecujących autorów młodego pokolenia w rosyjskiej sf uchodzi Oleg Owczinnikow. Uważany jest za spadkobiercę tradycji Kira Bułyczowa, małżeństwa Ljubow i Jewgienija Łukinych, Władysława Krapiwina, Dymitra Bilenkin. Czy zasłużenie? Jestem zdania, że za wcześnie jeszcze o tym mówić, dopiero czas pokaże, w jakim kierunku pójdzie twórczość Olega, choć pewne cechy owej twórczości zdają się potwierdzać trafność tegoż poglądu.
Przyznam się szczerze, że jakoś opowiadania Owczinnikowa, które miałem okazję dotąd czytać, nie przemawiały do mnie. Choć lubię fantastykę, dziejącą się generalnie w znanych nam realiach, w które wtargnął jakiś fantastyczny element, a taką właśnie jest przede wszystkim proza tworzona przez Owczinnikowa, choć autor ten naprawdę potrafi pisać, ma niezły warsztat, bardzo dobrze operuje językiem, to jakoś nie byłem w stanie się w nie wciągnąć, brakowało mi w nich czegoś, co zafrapuje mnie na tyle, bym chciał dowiedzieć się, jak się skończą.
Teraz wpadła mi w ręce pierwsza książka Owczinnikowa, Siem’ griechow, zdobywczyni nagrody za najlepszy debiut na ostatnim Zwiezdnom Mostie. Pierwsze wrażenie po lekturze – miłe zaskoczenie. Choć to nadal nie to, co tygrysy lubią najbardziej, jest już jednak o niebo lepiej niż w przypadku wcześniejszych spotkań z prozą tego autora. Powieść Siem griechow radugi, tworząca zasadniczą część zbiorku, to historia o tajemniczym wirusie, który zainfekowanym nim pechowców zmienia kolor skóry w zależności od popełnionych przez nich grzechów. Nie da się ukryć kłamstwa, kradzieży, cudzołóstwa, zabójstwa… od razu widać, co kto ma na sumieniu – twoja skóra nie kłamie!. Dobrodziejstwo to czy przekleństwo? Ha! Racje przemawiające za każdą z tych opcji stara się właśnie przedstawić Owczinnikow, pozostawiając czytelnikowi ostateczny wybór, możliwość opowiedzenia się za jedną z nich. I choć powieści przydałoby się przycięcie tu i ówdzie kilku nie potrzebnych, niewiele albo zgoła nic nie wnoszących do akcji dłużyzn, to ogólna jej ocena może być w tym przypadku tylko pozytywna.
Całości dopełniają cztery opowiadania tworzące mini-cykl o przygodach kosmicznego zwiadowcy Reduarda Kinga oraz trzy samodzielne opowiadania: Sliepoj bog s desjat’ju pal’cami, historia o cudownym darze, który pozwala na tworzeniu prozy bez udziału świadomości (powieść w miesiąc, opowiadanie w dzień…), a który w pewnym momencie staje się przekleństwem zdolnego w gruncie rzeczy pisarza, bo pozbyć się owego daru w żaden sposób nie można, interesujące rozegranie kontaktów pomiędzy światami równoległymi (Buduszczieje prochodit siejczas) oraz autorska wariacja, bardzo udana, na temat znany chociażby z filmu Dzień świstaka, czyli pętli czasowej, w którą wpadł jeden z bohaterów opowiadania Dien’ barsuka
Nie tak dawno zachwycałem się powieścią Ałmaznyje NERwy Wiktora Burcewa, pierwszej częścią luźno powiązanego ze sobą cyklu „diamentowego”. Drugi tom serii, noszący tytuł Ałmaznaja real’nost’, jest już o wiele słabszy. Tym razem akcja toczy się przede wszystkim w Afryce, wstrząsanej rozlicznymi konfliktami, w której – prócz rdzennych mieszkańców – walczą ze sobą biali najemnicy. Wielu z nich pochodzi z Rosji i Ukrainy, i to przede wszystkim z ich perspektywy czytelnik obserwuje wspomniane konflikty, wojenki kacyków mniejszych i większych. Rzecz wzbudziła we mnie sporą irytację; denerwowały realia afrykańskich walk, irytowało permanentne przedstawianie rosyjskojęzycznych najemników jako super-duper fajnych chłopaków i, przy okazji niejako, niemalże supermanów. I nawet sugestie z okładkowego blurba, jakoby powieść miła jakieś drugie dno (magia voodoo, potężne siły ukrywające się za plecami swych żołnierzy-marionetek) jakoś nie zdołały mnie przekonać do przebrnięcia do jej końca.
Swoją drogą to niesamowite, jak można bez większego wysiłku zarżnąć tak interesująco zapowiadający się cykl.
Jedynie gwoli kronikarskiego obowiązku wspomnę o piątej książce. Igry bogow Aleksandra Zołotko, fantastyczny debiut autora specjalizującego się dotąd w powieści kryminalnej, są, niestety, nieudane. Ciężki styl, przypominający nieco cieszący się złą sławą polski przekład genialnej ponoć powieści Rogera Zelaznego Pan światła, nie ułatwia, delikatnie rzecz ujmując, orientacji, o co w ogóle autorowi może chodzić. Pierwszych sześćdziesiąt stron skutecznie zniechęciło mnie do dalszych prób pojęcia owych zamysłów.
Czasopisma reprezentowane są tym razem jedynie przez wrześniowy numer Real’nosti fantastiki. Alan Kubatijew potwierdza swą klasę nowelą Cytata iz Humbol’dta, oryginalnym przedstawieniem Inwazji i skutków, jakie przynosi dla ludzkości (nikt i nic już nie będzie takie same). Daria Bułatnikowa opisuje, jak przygłupi, niczego nie świadomi rosyjscy rewolucjoniści wysyłają swych wrogów klasowych do krainy szczęśliwości, choć tak naprawdę owych wrogów miało, w ich przekonaniu, czekać rozpylenie na atomy (Raspilitiel’ Puchol’skowo). Prócz tego przeczytać tu można dwa opowiadania Olega Owczinnikowa i po jednym Jekateriny Pano, Kiryłła Benediktowa, Olega Kułagina, Aleksandra Gromowa i Kariny Szainian oraz fragment najnowszej powieści Giennadija Praszkiewicza. Dział krytyczny otwiera artykuł o historii konwentu Zwiezdnyj Most i ruchu fanowskiego w Charkowie. Grigorij Panczenko przedstawia kolejny odcinek cyklu o broni sprzed wprowadzenia do powszechnego użytku artylerii, Wasilij Władimirskij bierze na warsztat twórczość Julii Łatyniny, a Władimir Puzij – Jeleny Chadeckiej. No i recenzje. I relacja z Euroconu. I dział filmowy. I wieści ze świata… Norma, jak na pismo uznane za najlepszy magazyn fantastyczny w Europie AD 2003.
powrót do indeksunastępna strona

56
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.