Magiczna opowieść skończyła się. Karan, czerwonowłosa kobieta, która tak niepokoiła Lliana, została wypchnięta na zewnątrz przez wychodzących słuchaczy. Namiętnie uwielbiała Wielkie Opowieści, a słuchanie ich w Kolegium Historii było jednym z najjaśniejszych punktów jej życia. Wysłuchana dzisiaj opowieść wciąż przepełniała jej umysł – jako wrażliwa miała uczucie, że jest na wieży razem z Shuthdarem i kaleką dziewczyną. Ognie płonącej wieży powoli przygasły i Karan uświadomiła sobie, że stoi samotnie pośrodku trawnika otoczonego żywopłotami z lawendy i rozmarynu. Przez chwilę nie wiedziała, co tu właściwie robi. Rozejrzała się wokół. Llian i jego towarzystwo już odeszli, a ostatni słuchacze także znikali na ścieżce. Powinna również pójść, zanim strażnicy uświadomią sobie, że nie ma prawa tu być. Opowieści Dyplomowe były zamknięte dla widzów spoza kolegium, i gdyby została złapana, mogłaby skończyć w strażnicy. Zaczynała ją boleć głowa; to było nieuniknione następstwo tego, co zrobiła. Zachowała się wyjątkowo głupio, ale wolała o tym nie myśleć. Opuściła kaptur na twarz i ruszyła w stronę najtańszej w całym Chanthedzie gospody. Karan była drobna, miała okrągłą, bladą twarz, pełną ciepła, otwartą i przyjazną, którą otaczały splątane włosy o głębokiej barwie zachodzącego słońca. Jej zielone oczy miały odcień malachitu. Miała dwadzieścia trzy lata, lecz sprawiała wrażenie młodszej. W czasach obfitości jej figura była zaokrąglona, lecz po długiej wędrówce do Chanthedu wyszczuplała. O świcie Karan wstała, założyła workowate zielone spodnie i zbyt dużą koszulę z tkaniny dobrej jakości, lecz pocerowaną, ochlapała twarz wodą i z trudem przeciągnęła kościanym grzebieniem przez włosy, które po uczesaniu wyglądały dokładnie tak samo jak wcześniej. Wylała parę kropli cytrynowych perfum na palce, wtarła je we włosy i na tym zakończyła poranną toaletę. Śniadanie składało się z kawałka twardego chleba i dwóch jabłek, gdyż miała tak mało pieniędzy, że nie chciała wydawać nawet miedzianego grinta na posiłek w jadalni. Pogryzając jabłko, Karan zarzuciła plecak na grzbiet i ruszyła do domu. Mieszkała w Gothryme, mało znaczącej posiadłości w ubogiej górskiej prowincji Bannador. Podróż przez góry, którą odbyła już wiele razy, trwała tydzień, jeśli dopisała pogoda. Teraz, pod koniec lata, podróż była przyjemna, zaś w zimie trudna i niebezpieczna. Podróżowanie samotnie nie przerażało jej – umiała trzymać się z dala od kłopotów. Po przekroczeniu bram miasta wróciła do niej cudowna opowieść i Karan zaczęła ją sobie opowiadać. Przez pierwsze kilka godzin wspinaczka była trudna i opowieść pomogła jej złapać rytm wędrówki. W połowie ranka dotarła do tego miejsca w opowieści, gdy Llian przerwał i spojrzał prosto na nią. Kiedy jak idiotka nawiązała więź, na chwilę wytrącając go z równowagi. Karan wolała nie myśleć o swojej głupocie. Zwykle jest taka rozsądna… Usiadła na kawałku piaskowca, skąd miała widok na dolinę, wijący się szlak i, daleko poniżej, błyszczące w słońcu łupkowe dachy Chanthedu. Czemu ryzykowała rozpoznanie, że jest wrażliwa, przez obcego, który mógł ją wykorzystać lub bezmyślnie ujawnić jej tajemnicę? Ludzi obdarzonych jej talentami było niewielu i nie bez powodu ukrywali swoje zdolności – były one bezcenne dla tych, którzy chcieli szpiegować lub panować nad innymi. W czasach wojen wrażliwych ze względu na ich umiejętności kupowano i sprzedawano, ale na szczęście to już odeszło w przeszłość. W tej części Meldorinu przez całe życie Karan panował spokój. Jej talenty nie były łatwe do wykrycia, o ile zachowywała ostrożność. Mógł je rozpoznać tylko inny wrażliwy albo ktoś wyszkolony w Tajemnej Sztuce. A skąd w ogóle wzięły się jej zdolności? Karan była mieszańcem; jej matka należała do starych ludzi, pierwotnych mieszkańców Santhenaru, a ojciec był pół-Aachimem. Przed czterema tysiącami lat w poszukiwaniu złotego fletu na Santhenar przybyły trzy rasy ludzkie. Wysocy i ciemnowłosi Aachimowie, tacy jak ojciec Karan, pochodzili z Aachanu. Charonidów, równie wysokich i ciemnych, było wprawdzie niewielu, lecz za to byli nieprawdopodobnie potężni, gdyż posługiwali się Tajemną Sztuką i machinami. Trzecia rasa, Faellemowie, niscy, różowoskórzy i złotoocy, pochodziła z innego z Trzech Światów, Tallallame. Fizycznie niezbyt silni, doskonale opanowali sztukę oszustwa i iluzji. Te trzy rasy z innych światów żyły o wiele dłużej niż ludzie i wywróciły Santhenar do góry nogami, ale teraz to wszystko należało już do przeszłości. Teraz jedyną rasą żyjącą licznie na Santhenarze byli starzy ludzie. Wszyscy Charonidzi w taki czy inny sposób odeszli, a ci Aachimowie i Faellemowie, którzy przetrwali, wycofali się z życia i ukryli swoją odmienność. W związkach osób różnych ras rzadko rodziły się dzieci, ale gdy do tego jednak doszło, często były szalone. Szaleni czy nie, mieszańcy posiadali niezwykłe talenty. Karan odkryła, że niezbyt często może polegać na swoich zdolnościach. Czasami udawało jej się wyczuwać ludzi, zanim ich zobaczyła, a nawet wiedziała, co mają zamiar zrobić i powiedzieć, zwłaszcza jeśli była w niebezpieczeństwie. Czasem mogła wysłać innej osobie przekaz, choć zwykle była to tylko chaotyczna mieszanka uczuć i obrazów. Rzadko jednak Karan udawało się stworzyć więź z inną osobą i rozmawiać z jej umysłem. Zrobiła to tylko kilka razy w swoim życiu. To dlatego właśnie tak zaskoczyła ją więź z Llianem – wszystko wydarzyło się, zanim o tym pomyślała. Podejrzewała, że był to wyraz jej głęboko ukrytych pragnień. Jej talenty miały także swoje wady – odczuwała wszystko silniej niż inni ludzie, czasami tak bardzo, że uczucia paraliżowały ją. Ponadto korzystanie z talentów zawsze kończyło się pochorobą – czasem tylko lekkimi mdłościami, a częściej morderczą migreną, która trwała cały dzień. Dlatego też Karan zwykle była bardzo ostrożna. W takim razie dlaczego pod koniec opowieści Lliana krzyknęła w jego umyśle: „Kto ją zabił?”. Karan znała odpowiedź – ponieważ całkowicie pochłonęła ją opowieść i jej narrator. Już wcześniej słyszała Lliana – ludzie przybywali z całego Meldorinu, by usłyszeć jego opowieści na Festiwalu Chanthedu. Llian stał się znany cztery lata wcześniej, po swoim pierwszym publicznym występie, którego Karan nigdy nie zapomniała. Między innymi dlatego właśnie wkradła się na Opowieści Dyplomowe, wykorzystując przepustkę dalekiej kuzynki, która uczyła się w kolegium. Już teraz planowała wycieczkę na jesienny festiwal. To będzie najjaśniejszy punkt w całym roku, dwa tygodnie pełne wielkich i małych opowieści. Cóż, czas ruszać. Zapomnij o swoich głupich marzeniach, pomyślała, w Gothryme nie ma niczego ciekawego dla narratora. Karan pociągnęła łyk wody z butelki, nasunęła na czoło filcowy kapelusz z szerokim rondem i wstała. Pragnęła już znaleźć się w domu, mimo że czekało tam na nią wiele trosk. Jeśli się postara, może uda jej się skrócić podróż o dzień. Na szczęście księżyc Santhenaru był już niemal w pełni i jego wielki żółty krąg oświetlał drogę tak, że mogła iść długo w noc. Gdy jednak mijały kolejne dni, zaczęła pojawiać się ciemna strona księżyca, żółć nakrapiana morzami i kraterami czerwieni, fioletu i czerni. Czas, gdy księżyc ukazywał swoją ciemną stronę, uznawany był za pechowy. Należało wtedy odłożyć wszystkie decyzje i podróże na później. Na szczęście Karan dotrze do domu, zanim zmniejszający się księżyc stanie się całkowicie ciemny. Czwartego ranka minęła niedużą górską wioskę Tullin. Składała się na nią garstka domów i gospoda, jedyna w drodze między Chanthedem i jej domem. Karan ugasiła pragnienie przy studni i ruszyła dalej – o tej porze roku noclegi pod gołym niebem były darmowe i przyjemne. Za gospodą zobaczyła starego mężczyznę, który z zapamiętaniem rąbał drewno. Uniósł w jej stronę dłoń, a ona pomachała mu w odpowiedzi. Grupka dzieci podążyła za nią szlakiem aż do szczytu wzgórza. Uśmiechnęła się do nich, po czym znikła po drugiej stronie. Już prawie jestem na miejscu! Karan westchnęła, odgarnęła czerwone loki z oczu i ruszyła szlakiem w stronę Gothryme, jej starej, podupadającej posiadłości. Blask opowieści ogrzewał prawie całą drogę do domu. Spieszyła się tak bardzo, że ominęła miasto Tolryme i przeszła przez rzekę pół mili dalej, po czym ruszyła przez łąki. Nad szczytem wzgórza pojawiły się zielone łupkowe dachy Gothryme, a później rumieniące się w popołudniowym słońcu mury z różowego granitu. Za nimi znajdowało się strome zbocze skarpy Gothryme, wysokie granitowe urwisko, które z tego miejsca wydawało się odcinać białe szczyty gór. Na Gothryme składała się przysadzista, owalna forteca, zniszczona przez czas i okresowe utarczki, które wstrząsały Bannadorem, oraz dwa nieco młodsze skrzydła, piętrowe i z szerokimi werandami. Za nimi znajdowały się stodoły i inne budynki gospodarcze, wszystkie z granitu i łupków, solidne, lecz bardzo prowincjonalne. Było gorąco i sucho, szara trawa szeleściła pod nogami Karan. Wyglądało na to, że od trzech tygodni, kiedy to opuściła posiadłość, nie spadła ani kropla deszczu. Powróciły do niej wszystkie problemy wiejskiego życia. Bezlitosna susza powoli rujnowała Gothryme, i nawet ta jej krótka wycieczka była kosztownym kaprysem. Jeśli wkrótce nie spadnie deszcz, nie będzie mogła pozwolić sobie na udział w jesiennym festiwalu. Karan zatrzymała się i spojrzała na swoje ziemie. Choć była dziedziczką sporej na pierwszy rzut oka posiadłości – domu, ziemi i lasu – to ziemia była jałowa, kamienista i wysuszona, a las niedostępny z powodu urwiska. Posiadłość zapewniała utrzymanie jej i ludziom, którzy na niej pracowali, ale na luksusy już nie starczało. Jednak należała do niej. Po latach wędrówek Karan pragnęła tylko zajmować się nią i, jeśli będzie mogła sobie na to pozwolić, słuchać narratorów na Festiwalu Chanthedu. Wspinając się po stromym zboczu, Karan w pewnym momencie zeszła ze ścieżki i okrążyła budynek. Była zmęczona i chciała dostać się do środka bez wzbudzania większego zamieszania. Ominęła porośnięty trzciną staw, po którym pływała rodzina szarych kaczek. Karan pomachała do nich. Ale gdzie się podział Kar, stary czarny łabędź? Wtedy właśnie usłyszała straszliwe syczenie dochodzące z drugiego końca stawu i zobaczyła błyszczące czarne skrzydła łabędzia. Woda zabulgotała i chude brązowe ramię puściło nogę ptaka. Przestraszony chłopiec wspiął się na brzeg i zaczął uciekać, ślizgając się w błocie. Był to najmłodszy syn kucharza, sympatyczny urwis. – Co ty właściwie robisz, Bennie? – krzyknęła, udając surowość. Chłopiec zatrzymał się gwałtownie. Nawet jego włosy pokrywało błoto. – Łowię ryby – skłamał ze spuszczonym wzrokiem. – W takim razie w przyszłości rób to w rzece – powiedziała. – A teraz uciekaj i zmyj z siebie to błocko, zanim wejdziesz do domu. Odbiegł, krzycząc na całe gardło: – Karan wróciła! Karan wróciła! Karan z uśmiechem patrzyła, jak się oddala. I to by było na tyle, jeśli chodzi o cichy powrót do domu. – Karan! – wykrzyknął Rachis, jej zarządca, gdy weszła do środka, i objął ją. – Witaj w domu. Znała Rachisa przez całe swoje życie. Był wysoki i szczupły, a resztki białych włosów otaczały różowy czubek jego głowy jak tonsura. Gdy ją obejmował, Karan uświadomiła sobie, że jego ciało wyschło. Był teraz starym mężczyzną. Rachis wiernie zarządzał posiadłością od czasu śmierci matki, po której Karan odziedziczyła Gothryme. Teraz jednak stał się bardzo kruchy i pozostawienie mu zarządzania posiadłością nawet na czas tej krótkiej wycieczki wywołało w niej poczucie winy. Kiedy już się przywitali i wymienili wieści o Gothryme i szerokim świecie, Karan wzięła z poczerniałego kociołka wiszącego nad ogniem miskę gulaszu, odcięła skórkę chleba i usiadła na werandzie, by rozkoszować się wieczorem. Jak to dobrze znowu być w domu, jeść proste domowe jedzenie i mieć wokół siebie same znajome rzeczy. Oparła się o granitową ścianę i zdjęła buty. Jutro będzie musiała zająć się setką spraw. Dzisiaj może jednak siedzieć i odpoczywać. Gdy zapadł zmrok, poszła spać. Jej łóżko było olbrzymią skrzynią z malowanego drewna, która zajmowała niemal pół pokoju. Zwinęła się w kłębek w znajomym wgłębieniu materaca, lecz później, gdy światło mgławicy w kształcie skorpiona zaczęło wpadać przez okno sypialni, obudziło ją tak silne uczucie, że aż włosy stanęły jej na głowie. Właśnie coś zmieniło się w świecie. Nie miała pojęcia, co, ale czuła, że już nie zaśnie. Wstała więc i zrobiła sobie herbaty, a kiedy nadszedł świt, była już w połowie zapoznawania się z żałosnym obrazem, jaki przedstawiały sobą księgi rachunkowe. Gdy wyjrzała przez okno na drogę prowadzącą do Tolryme, znów naszło ją to samo nieprzyjemne uczucie. Ktoś wędrował przez mgłę, jechał na wielkim czarnym koniu i prowadził drugiego. Nic w tym niezwykłego, ale ten obraz płonął w jej umyśle jak ogień. Odłożyła pióro i podeszła do drzwi. To Maigraith! Maigraith, która uratowała Karan przed niewolnictwem, kiedy dwa lata wcześniej została obrabowana w Almadinie. Nie widziały się od tego czasu, ale dziewczyna wiedziała, po co Maigraith tutaj przybyła. Karan musi spłacić swój dług. Choć z całych sił próbowała stłumić straszliwe wspomnienia niewoli, powracały do niej tak żywo, jak to możliwe tylko u wrażliwych. Przez chwilę znów tam była, przykuta dniem i nocą do kadzi garbarskich i bita za każdym razem, gdy się ociągała. Nawet we wspomnieniach panujący tam odór wywoływał u niej mdłości. |