Speluna była tak podła, że dawała poczucie bezpieczeństwa. Po prostu nikt liczący się by tu nie zajrzał. Co do zarośniętych, pokrytych bliznami typów... Tropiciel miał nadzieję, że ważniejsze sprawy odwrócą ich uwagę od sposobności obicia gęby obcemu. Zamówił pieczeń i wszedł na piętro. Odszukał właściwy pokój. Klitka wyglądała jak wylęgarnia pluskiew. Dziewczyna siedziała przy meblu zbitym naprędce przez pijanego stolarza. Mężczyzna zamknął drzwi i ciężko opadł na krzesło. — Jak ci się udało przeżyć w takim miejscu? — burknął. — Tamci panowie wolą chłopców. Ivnebrall wyszczerzył zęby. — Jednak przyszedłeś. Nie spodobała ci się proponowana przez Gildię wersja wydarzeń? — Wszystko jedno, ponieważ nadal nie widzę, w jaki żywy sposób moglibyśmy wpłynąć na bieg spraw. — Myślę, że czas, by hrabia poznał prawdę. — O, chcesz mu sprzedać tę bajkę, co mnie wtedy? Sądzisz, że ci uwierzy? W takim razie idź do niego od razu. — Muszę mieć pewność. Trzeba odczytać piętno pozostawione przez fioletowego, który sterował sprawcą pomoru... Ktoś idzie. Karczmarz, prawie wyważywszy drzwi, wtoczył się do pokoiku, bez słowa ustawił na stole miskę z posiłkiem, dzbanek piwa i dwa kubki. — Napij się. — Zachęcił Ivnebrall, czekając aż tamten odejdzie. — Moja szefowa pilnuje więzienia. Mógłbym tam wejść, popatrzeć. Może nawet udałoby ci się pozyskać wzór z mojej pamięci. Czemu nie? I co dalej? — Musimy udowodnić winę fioletowego. Pomóż mi. — Co będę z tego miał? — Hrabia dyszy żądzą zemsty. To on nas wynagrodzi. — Wątpliwe. Odetchnęła głęboko. — Posłuchaj, wystarczy, że wykradniemy jakiś dowód. Fioletowy mag jest w mieście. Podejrzewam, że Gildia boi się, żeby zielony nagle czegoś nie zmalował. Nawet do tego człowieka, który — jak mniemam — w wyniku ciągłych zabaw jego umysłem stał się narkomanem i szaleńcem, może dotrzeć, że chcą go zabić. Nie życzymy tu sobie drugiego Zirrconium, prawda? — Stanowczo nie życzymy sobie. — A kto zna tego biedaka lepiej niż ten, który doprowadził go do takiego stanu? Jeśli masz wątpliwości, przekonaj się sam, masz okazję. Porównaj piętno we wzorze zielonego z aurą fioletowego. — Nie wiem nic o żadnym... — Mój drogi. Z nas dwojga ty chyba powinieneś lepiej się orientować, gdzie zatrzymują się członkowie Gildii. Twierdzę, że jest okazja, żeby spróbować pomieszać draniom szyki. A może chcesz stać się ich niewolnikiem? Już zapomniałeś, że posłali cię na śmierć? Bardzo nieprzyjemną śmierć. Nie zastanawia cię, jakim cudem odnaleźli zielonego, skoro ty ostatni oglądałeś ślady? Tropiciel odsunął pustą miskę. — Jeśli nam się powiedzie, nie będzie Gildii w Hrabstwie Tsudmondt. — Dobitnie powiedziała kobieta, patrząc mu w oczy. Mężczyzna oparł łokcie na stole i ciężko westchnął. — Moje nieszczęście polega na tym, że przynajmniej w jedno wierzę na pewno. Kilkakrotnie przyjeżdżałem do lecznicy. Widziałem straszne rzeczy. Uratowałaś mi życie... Zwiesił głowę. Po chwili milczenia wyprostował się jednak i wyciągnął rękę. — Galvay Ivnebrall. Dziewczyna uśmiechnęła się z ulgą. — Carys Abigail. — Chyba go tam nie ma... — Mnie się też tak wydaje. — Powodzenia. — Pomyślnych łowów, Cara. Energicznym krokiem Ivnebrall ruszył przez rynek w kierunku bramy ratusza. Mimo późnej godziny po placu kręciło się kilkadziesiąt osób. W gospodach po obu stronach rynku tętniło nocne życie. Zapobiegliwi sklepikarze i mieszkańcy kamienic przy świetle pochodni zabijali deskami ostatnie okna na parterze. Spodziewają się jutro niezłej rozróby. Carys zachichotała nerwowo, podsłuchawszy tę myśl. Tymczasem tropiciel ze zdumieniem spostrzegł, że niektórzy najwyraźniej przygotowują się do spędzenia nocy pod gołym niebem. Są aż tak ciekawscy? Zamierzają przez całą dobę męczyć się na tych poduszkach, żeby tylko zobaczyć, jak wieszają jednego człowieka? Wielu robi to z zemsty — odparła ponuro telepatka. — Zemsty... — Mruknął mężczyzna, obserwując roześmiane twarze dzieciaków podekscytowanych niezwykłością sytuacji. Ich największe zaciekawienie budziła oczywiście szubienica. Niestety postawiono przy niej straż. Ivnebrall dotarł do celu. Dla formalności wyciągnął medalion. Jeden ze strażników skinął głową i bez problemów wpuszczono go do środka. Minąwszy kolejnych wartowników, pilnujących wejść do oficyn, przemierzył wewnętrzny dziedziniec. Niedźwiedź przy stalowych drzwiach aresztu okazał się bardziej podejrzliwy. — Czego tu? — Zapytał uprzejmie. — Do szefowej. — Tej... hm... — Mlasnął drab, wyraźnie rozmarzony. — Właśnie tej. — Westchnął tropiciel. — Dobra. Galvay był zachwycony przebiegiem konwersacji. Varia najwidoczniej zaczęła gustować w osiłkach porozumiewających się monosylabami; co za ulga. Licho oświetlone kamienne schody wyprowadziły go prosto na stanowisko straży, obecnie okupowane przez blondynkę rozpartą w fotelu ewidentnie nie pasującym do tego miejsca. Stała załoga aresztu skakała wokół niej, robiąc wszystko, by z pięknej twarzy zniknął wyraz głębokiej dezaprobaty. — Ivnebrall! — Ucieszyła się pomarańczowa magini. — Dobrze, że jesteś! Ci ludzie nie potrafią porządnie zaparzyć kawy. Przydasz się. Co powiedziawszy, ostentacyjnie wylała zawartość kubka na podłogę. Jestem zaszczycony — pomyślał z dobrze ukrywaną wściekłością. — Do usług. — Odparł spokojnie. — A tak właściwie to po co przyszedłeś? — Zmieniła ton. — Chcę go zobaczyć z bliska. Jeśli nie masz nic przeciwko. Uniosła brew. — Zaskoczyłeś mnie, Ivnebrall. Na diabła ci to? — Pamiętasz, że byłem tam na miejscu? — Uśmiechnął się sztucznie. — Ciekawi mnie, jak ten gość wygląda. Ty go sobie nie obejrzałaś? No, Varia, chyba niczym nie ryzykujesz. — Nie bądź śmieszny. — Prychnęła. — Wydawało mi się tylko, że akurat tobie obce są tak niskie pobudki jak zwykła ciekawość. — Zakpiła. Tropiciel posłał jej ciężkie spojrzenie. Zadowolona egzekutorka przyglądała mu się przez chwilę, bawiąc się włosami. — No idź, idź, co tak stoisz? — Znudziła się w końcu. — Dzięki, szefowo. Suka. Trzymali go w zwykłej celi, dobrze widocznej z posterunku. Skulony w kącie, sponiewierany zielony mag wyglądał jak wrak człowieka. W jego oczach pustka walczyła o lepsze z obłędem. Nie zwrócił na Galvaya uwagi. Nie zwracał uwagi na nic. Ivnebrall wyzbył się ostatnich wątpliwości. Zamknął oczy i ukazał mu się utkany ze srebrnych rozbłysków obraz. Pasował. Zirrconium... Uzdrowisko. Sale pełne umierających... Otwarte, nie gojące się rany. Pamięć przywołała niechciane wspomnienia. Po co mi to było?... Tropiciel cofnął się nerwowo. Co za dziwne uczucie... Odetchnął głęboko i wokół jego ust utworzył się obłoczek pary. Ponownie zbliżył się do krat. Kiedy wyciągnął rękę, między palcami a metalem przeskoczyła błękitna iskierka. Musiał dobrze zapamiętać wzór. Żadnych pomyłek. Zacisnął powieki. Carys spacerowała wokół placu, nasłuchując głosów z oberży. W radosny gwar zaczęły wdzierać się pojedyncze gniewne okrzyki. W gospodach nagle przycichło. Telepatka ściągnęła brwi. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Wszyscy tego przecież chcecie. Należy mu się. Załatwcie to. Skończcie sprawę. Zawrzało. Rozsierdzeni, pijani ludzie wysypali się na rynek. Patrzyli na siebie, jeszcze w miarę rozsądnie oceniając szanse powodzenia. Carys nie przestawała sączyć w gorące głowy nienawistnych myśli. Tłum ruszył. — O co chodzi? Sprawdzić! Okrzyk Varii wyrwał Galvaya z zamyślenia. Odwrócił się i zobaczył, jak jeden ze strażników pędem po stopniach rzuca się na górę. — Co to za hałasy? Ivnebrall! Podejdź no tu. Tropiciel nie spieszył się. Egzekutorka wstała. Zaczęła nerwowo krążyć. — Zauważyłeś na zewnątrz coś podejrzanego?! Na litość, odezwij się wreszcie. Mówię do ciebie! — Nie. — Jesteś kompletnie bezużyteczny. — Machnęła ręką. — Gdzie ten dureń? Wysłannik wrócił niezwykle szybko. Nieomal przewrócił się na schodach. Podekscytowany, jeszcze w biegu zaczął krzyczeć. — Mieszkańcy szturmują ratusz!... Szereg słaby... Są wściekli... Żądają krwi... Zanim Varia miała okazję przywołać go do porządku i uzyskać jaśniejszy meldunek, w wejściu do aresztu pojawił się potężnej postury mężczyzna w barwach Tsudmondta. — Egzekutorka z Gildii?! — Zawołał. — Jestem. — Zadarła głowę kobieta. — Zostawić tu jednego człowieka, reszta do bramy! Odpowiada pani za odparcie tłumu. — Hola, potrzebuję wsparcia! — Hrabia go pani nie udzieli. Egzekucja była pomysłem Gildii. To wasza sprawa. — Proszę bardzo, lecz uprzedzam, że padną trupy. — Pani ma chronić obywateli, a nie ich zabijać. Inaczej zapłaci pani głową. — Ale ja władam ogniem!... — Skończyłem. — Odwrócił się na pięcie i odszedł. Varia zaklęła szpetnie, a potem wydarła się na strażników. W mgnieniu oka na miejscu pozostała tylko ona, Galvay i przywołany osiłek sprzed drzwi. Oraz, oczywiście, zielony mag. — Pieprzony Tsudmondt! — Krzyczała kobieta, narażając się na ścięcie bez procesu. — Czego rżysz, idioto? — Wrzasnęła na chichoczącego tropiciela. — Czyżbyście nie przewidzieli żadnego zabezpieczenia? — Zamknij się! Jeśli będę musiała, puszczę z dymem całe to wszawe miasto! — O, bezsilność maskowana pogróżkami. Varia zawyła ze złości i trzasnęła go w twarz. — Milcz, gnoju! Co ty tu jeszcze robisz?! Do bramy! Gdzie masz broń, niedojdo? Weź coś ze ściany i spieprzaj! — A może mógłbym bardziej ci się przydać? — Zapytał bardzo spokojnym tonem, trzymając się za policzek. — Może chcesz wezwać pomoc? Nie wierzę, że Gildia nie ma w mieście nikogo... bardziej kompetentnego. Egzekutorka zatrzęsła się, ponownie uniosła rękę, ale zamarła w tej pozycji i w końcu wysyczała: — Dobra. Słuchaj... Carys Abigail wpatrywała się w gwiazdy. Czy mogły udzielić jakiejś odpowiedzi? Skąd to dziwne przeczucie? Rozwrzeszczany tłum na chwilę przestał istnieć... Ogarniała ją świadomość, że stanie się coś istotnego. Pewność. Tropicielowi musi się udać. Prowadzi nas... Niebo milczało. To chyba coś we mnie. Zwalisty strażnik pospiesznie zamknął za Ivnebrallem drzwi i korytarzami popędził z powrotem do aresztu. Galvay przez moment czuł się zdezorientowany. Najwyraźniej znalazł się gdzieś na tyłach ratusza... A raczej sąsiedniego zabudowania? Ruszył biegiem. Potrzebował dorożki, która wywiozłaby go z centrum... Znalezienie transportu okazało się niezwykle trudne i w końcu, ulica za ulicą, zziajany mężczyzna dotarł do celu pieszo. Odnalazł bramę w obrośniętym bluszczem murze. Ukryty w ogrodzie budynek nie zwracał uwagi, nie budził zainteresowania. Ostatecznie nawet on, tropiciel służący Gildii od trzech lat, dowiedział się o tym miejscu dopiero dzisiaj. Szeroko otwarte niebieskozielone oczy obserwowały każdy ruch przybysza. Rudowłosa dwunastolatka przycisnęła nosek do szyby. Oddychała głęboko. Poznawała go. Patrzyła, jak Ivnebrall popycha nie stawiającą oporu furtkę. Wyciągnął medalion, który zalśnił w świetle wiszących przy drzwiach lamp. Potem zniknął z jej pola widzenia. Dziewczynka zeskoczyła z parapetu. Uśmiechnęła się szeroko. Muszą go wpuścić. Sięgnęła pod poduszkę i spojrzała na mały przedmiot, którego strzegła od wczoraj. Zacisnęła pięść, po czym irracjonalnie rozejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś widział. Ale w małym pokoiku na poddaszu była tylko ona. Oraz narzędzie jej dziecięcej zemsty. Nie powinniście zabierać mnie z domu. Od pięciu lat nie widziałam mamy... I już... Już nie zobaczę. To wasza wina. Bo mnie potrzebujecie. Mojego srebra. Mojego wieszczenia. Niedobrze, gdy w tym wieku nie potrafi się już płakać. Galvay rzeczywiście wszedł bez problemu, ale zaraz za progiem spotkał wyjątkowo ruchliwego małego człowieczka — właściciela domu... A może raczej pracownika hotelu? Czym to miejsce było w istocie i na jakich warunkach funkcjonowało? W każdym razie tropiciel spodziewał się kłopotów. Ostatecznie zadano sobie pewien trud, by zataić fakt przebywania tu niektórych osób. — Czym mogę służyć? Proszę wybaczyć, ale nie pamiętam pana twarzy. Może gdyby zechciał pan wyjawić swą godność... — Gospodarz gadał jak nakręcony, jednocześnie własnym ciałem odcinając drogę na schody. Ivnebrall musiał się zatrzymać. — Jestem tylko wysłannikiem pani Varii Ever, egzekutorki Gildii. To pilna, lecz poufna sprawa. — Powiedział konspiracyjnym szeptem, zezując na dwóch mężczyzn w czarnych strojach, podpierających ściany. — Proszę to przekazać panu Daphoe. Człowieczek skinął głową, błyskając łysiną. — Proszę zaczekać. Wrócił dość szybko. — Drzwi numer cztery. Jest pan oczekiwany. Galvay pobiegł. Owszem, zaczynał się niepokoić, czy Carys zdoła panować nad sytuacją przez tyle czasu, ale przede wszystkim chciał wyglądać na przejętego i wyczerpanego. Tak naprawdę nie musiał wcale za bardzo udawać. |