Karan przytuliła się do muru Fiz Gorgo. Czuła się strasznie samotna, choć Maigraith znajdowała się tylko kilka kroków od niej. I przestraszona. Kroki wartowników na murze były jak echo bicia jej serca. Strażnicy byli wszędzie. Jej rozpacz zwiększały melancholijne odgłosy nocy. Czemu pozwoliłam jej zmusić mnie do tego szaleństwa? Czemu ja tu przybyłam? Karan poczuła tak silne uderzenie łokciem w żebra, że aż podskoczyła. Dziwne oczy Maigraith błyszczały w słabym świetle. Ścisnęła ramię Karan aż do bólu. Jej głos był zimniejszy niż noc. – Niech cię, Karan, nadawałaś swoje uczucia na całą warownię. Nigdy nie można polegać na wrażliwym. Po co, u licha, ja cię tutaj ściągnęłam? Gniew kobiety aż palił Karan. Czuła się upokorzona, ale jednocześnie uświadomiła sobie, że Maigraith ma rację – znów wysyłała naokoło swoje przerażenie, narażając je obie na niebezpieczeństwo. Odetchnęła głęboko i dotknęła wilgotnego, uspokajającego muru. Podniosła wzrok. Po niebie przepłynęła chmura, zasłaniając, a chwilę później podkreślając płonącą bielą i szkarłatem mgławicę w kształcie skorpiona. Złowrogą i przerażającą. Jakże urosła od chwili, kiedy wyruszyły w drogę miesiąc wcześniej. Przyglądały się jej w milczeniu, czekając na zmianę straży. Wreszcie zabrzmiał dzwon, na szczycie wieży zatrzeszczał żwir i wszystko ucichło. Nagle Karan poczuła ukłucie między łopatkami. Ktoś im się przygląda! Podniosła wzrok, spodziewając się patrzącego z góry wartownika, lecz gładkiej linii muru na tle nieba nie plamił żaden cień. Jak ktoś mógł ją tutaj zauważyć, w ciemnościach i okrytą iluzjami Maigraith? Karan przeklęła swą bujną wyobraźnię i przestała o tym myśleć. – Teraz! – powiedziała Maigraith. Wspinaczka była jedną z wielu umiejętności Karan. Nawet w ciemnościach ten szacowny mur, z popękanymi kamieniami i wykruszającą się zaprawą, nie sprawiał jej więcej kłopotów niż drabina. Szybko przeszła pierwszy odcinek. W połowie drogi jej but utknął w jakiejś szczelinie. Wyciągnęła rękę, by go uwolnić… I w tym momencie usłyszała rytmiczne kroki. Zamarła. Z pewnością to jeszcze nie czas na obchód. Na rogu muru pojawiły się światła. Karan zobaczyła strażników – dwóch potężnych mężczyzn z latarniami sztormowymi w rękach, których światło oświetlało obie strony drogi. Potem jeden promień światła omiótł mur od góry do dołu, drugi zaś przesunął się po pasie oczyszczonej ziemi między drogą a lasem. Karan próbowała wtopić się w mur, ukrywając swoją bladą twarz przed światłem. Odgłos kroków stał się głośniejszy, teraz towarzyszył mu jakiś inny dźwięk. Kilka kroków za strażnikami pojawiła się trzecia postać. Miała niemal patykowatą sylwetkę i poruszała się dziwnym, nierównym krokiem. Karan zadrżała. Światło przesuwało się teraz wzdłuż muru. Dziewczyna czuła potężne pragnienie, by głośno krzyknąć i wyskoczyć z ukrycia. Poprzez więź wyczuwała jednak obawy Maigraith – że musi polegać na kimś takim, kto wysyła swoje uczucia na cztery strony świata, i że sama iluzja nie pomoże. – Haaaiii! Patykowaty mężczyzna obrócił się, podskoczył i wyrzucił w powietrze długie ramię. Karan uwolniła szarpnięciem uwięzioną stopę, niemal spadając z muru. Strażnicy obrócili się jak jeden mąż, a światło ich latarni skupiło się na jednym punkcie na skraju lasu. Kobieta wyczuła strach i usłyszała rechot żab, a potem uczucie bycia obserwowanym znikło. Strażnicy przeszukiwali poszycie, machając latarniami, a patykowaty mężczyzna kierował nimi, wydając okrzyki podobne do rechotania żab. Karan weszła na mur najszybciej, jak mogła. Szczyt muru był szeroki i żwirowany niczym droga, a po obu stronach miał sięgające do bioder blanki. Po lewej, w odległości około trzydziestu stóp, w otwartej strażnicy świecił się piecyk. Dalej stali strażnicy i wychylając się przez krawędź muru, wołali coś do towarzyszy w lesie. Po prawej stronie na murze nie było nikogo. Nocny las był ciemny, z wyjątkiem dwóch punkcików światła między drzewami, teraz daleko po lewej stronie. Kim był ten osobnik, który tak łatwo przebił się przez zasłonę iluzji Maigraith? Karan poczuła teraz jej zniecierpliwienie. Rzuciła linę i jej towarzyszka ostrożnie weszła na górę. Podczołgały się za róg, żeby zniknąć z pola widzenia strażników. – Co to był za stwór… ten ze strażnikami? – spytała Karan. – Nie teraz! Maigraith szukała czegoś w chaosie murów, budynków i dziedzińców, które składały się na Fiz Gorgo. Wewnętrzną fortecę, przysadzistą, potężną i brzydką, otaczał kolejny mur. Ten zaś uniemożliwiał wspinaczkę – był zbyt mocno strzeżony; na szczęście istniała jeszcze inna droga. Machnęła ręką i obie zeszły z muru po kamiennych schodach, by ukryć się w cieniu. – Yggur ma osobistą straż… Nazywają sami siebie Whelmami. To dziwny, zdziczały i zacięty lud. Tamten był jednym z nich. Jako wrażliwa musisz szczególnie unikać Whelmów. Zastanawiam się, czemu poszedł ze strażnikami. Musiał cię wyczuć. – Ktoś nas widział. Czułam, że ktoś obserwuje nas z lasu – powiedziała Karan. – Równie dobrze mógł wyczuć obserwatora. Maigraith wpatrzyła się w mrok, a potem spojrzała ze złością na niewyraźną plamę, która była twarzą Karan. – Bzdura – stwierdziła. – Moja iluzja jest nienaruszona. To tylko jakieś leśne zwierzę. Chodźmy! Karan gwałtownymi szarpnięciami zwijała linę. Maigraith oczywiście znowu jej nie posłuchała – no, ale przecież zawsze tak było. Za murami widać było ślady pracy – drewniane rusztowania, sterty kamieni i innych materiałów, tworzące prymitywny labirynt. Za każdym rogiem natrafiały na kolejne tego typu utrudnienie. Ponadto tutaj także byli strażnicy, równie czujni jak ci na murach. W końcu, o wiele później niż to zaplanowała, Maigraith znalazła w rogu opuszczonego dziedzińca trzy duże kamienne cysterny, w których zbierała się woda z dachów i dziedzińca. Przykrywały je zgniłe deski. Rozsunęła te leżące na pierwszej cysternie. – Skąd wiesz, że to ta właściwa? – wyszeptała Karan. Maigraith spojrzała na gwiazdy. – Zgodnie z moją mapą ta najbardziej na północ jest połączona pod ziemią z cysternami w wewnętrznej fortecy. W ten sposób dostaniemy się do środka. Na jak długo możesz wstrzymać oddech? Karan nie odpowiedziała. Obie wiedziały, że to ona lepiej pływa. Nad ich głowami wznosiły się mury wewnętrznej fortecy, a ich rogate wieże przesłaniały gwiazdy. – Gdzie lina? Karan podała ją. Maigraith sprawdziła węzły, zaczepiła hak o brzeg cysterny i zaczęła schodzić w dół. Potem bezgłośnie zanurkowała. Karan czekała, licząc powoli pod nosem. Przy dwudziestu woda zawirowała i Maigraith wydyszała: – To nie ta cysterna. Wyciągnij mnie. Karan ciągnęła, aż rozbolały ją ramiona, a jej dłonie pokryły pęcherze. W końcu Maigraith wydostała się z cysterny. Karan opadła na ziemię, przyciskając dłonie do kamieni. Zimno łagodziło ból. – Znalazłam rurę, ale prowadzi tylko do sąsiedniej cysterny. Ale zimno! – Maigraith zadrżała. – Czemu mnie nie pozwolisz wejść? – Ja pójdę. Szybko! Pobiegła do następnej cysterny, podczas gdy Karan układała równo deski przykrywające pierwszy pojemnik. Gdy w końcu dotarła na miejsce, Maigraith właśnie się zanurzała. Wydawało się, że przebywa w wodzie całe wieki. Karan nic nie widziała, nawet odbicia gwiazd, aż nagle Maigraith wynurzyła się, uderzając pięścią w wodę i ostro przeklinając, czego nigdy wcześniej nie robiła. – W górę! Niech to, w górę! Szybko! Karan ciągnęła. Szorstka lina przerywała pęcherze na jej dłoniach; kobieta niemal płakała z bólu. Maigraith przez chwilę odpoczywała. – Znów źle. Źle, źle, źle! Co za głupiec zrobił tę mapę! Właśnie wtedy całkiem blisko zaszczekał pies, a inny odpowiedział mu warczeniem. Przez chwilę obie kobiety patrzyły na siebie. – Nie potrafię oszukać psa! – powiedziała Maigraith. Pobiegły do trzeciej cysterny. Jednym szarpnięciem Maigraith rozsunęła deski i zaczepiła hak o jej krawędź. Jedna deska pękła i z chlupotem wpadła do wody. Kolejne psy dołączały się do chóru. Kobieta jęknęła, puściła linę i skoczyła. Karan weszła za nią do cysterny i trzymając się mocno liny, wyglądała na zewnątrz. Zza rogu muru wypadło stado psów, wyjąc wściekle, i podbiegło do pierwszej cysterny. Psy zatrzymały się i podzieliły na dwie grupy. Karan przebiegły po plecach dreszcze. Pomiędzy dwoma stadami pojawił się większy pies, chude zwierzę wielkości cielaka, poruszające się podobnym krokiem jak strażnik Whelm. Zatrzymał się, by powąchać powietrze, przechylając wychudzony pysk to w prawo, to w lewo, po czym spojrzał prosto w stronę Karan. Pospiesz się, Maigraith!, pomyślała. Pies skoczył i przypadł do ziemi. Karan patrzyła mu prosto w oczy. Nagle woda w cysternie zawirowała. – Znalazłam – powiedziała Maigraith, szczękając zębami. – Jest daleko w dole, policz jedenaście bloków. Kanał zakręca, a potem idzie do góry. Pamiętaj o linie. – Odetchnęła trzy razy i zanurzyła się. I wtedy pies skoczył do przodu. W świetle gwiazd wydawał się składać z samych oczu i zębów. Karan na wpół zsunęła się po linie, a na wpół spadła. Poczuła, jak czarna woda zakrywa jej głowę. Była lodowata i śmierdząca. Wypłynęła na powierzchnię i szarpnęła linę, która z sykiem uderzyła w wodę tuż obok niej. Uniosła wzrok i ujrzała w górze przesłaniającego gwiazdy psa. Po chwili pies także spadł do wody. Karan nie widziała go, ale słyszała wydobywające się z głębi jego gardła warczenie. Pies kłapnął zębami w jej stronę, lecz na szczęście w wodzie poruszał się niezgrabnie. Rzuciła się do tyłu. To było gorsze niż najgorszy koszmar, jaki potrafiła sobie wyobrazić. Coś owinęło się wokół jej nóg. Karan niemal wrzasnęła, ale uświadomiła sobie, że to tylko lina. Pies znów kłapnął paszczą, aż poczuła na twarzy jego smrodliwy oddech. Podniosła hak i uderzyła go w pysk. Zwierzę zawyło, a Karan odetchnęła głęboko i zanurkowała. Nawet pod wodą słyszała jego wycie. Woda była tak zimna, że aż rozbolały ją uszy, i ciemna. Nie potrafiła pozbyć się strachu przed przebywającymi tu nieznanymi istotami, może nawet gorszymi niż te na górze. Kamienne bloki były śliskie, a miejsca połączeń niemal niewyczuwalne dla jej zgrabiałych palców. Cztery, pięć, sześć… Bolały ją palce nóg. Dziesięć, jedenaście, dwanaście… Już pragnęła powietrza. Jej prawe ucho przeszył ból. Karan przełknęła ślinę i ból ustąpił. Gdzie jest ten otwór? Powinien gdzieś tutaj być. Płynęła dalej, podążając za spojeniami kamiennych bloków, aż w końcu znalazła właściwy. Lina znów zaczepiła się o jej buty. Uwolniła się kopnięciem, gdyż nie miała czasu na porządne zwijanie sznura, i wpłynęła do kanału. Był tak wąski, że jej ramiona dotykały ścian. Czuła skurcz łydki, ale nie mogła jej dosięgnąć. Bolały ją płuca. O jej twarz otarła się jakaś śliska zasłona, którą odepchnęła w ataku paniki. Zamachała rękami, ocierając kostki o kamienie, i w tym momencie przedostała się przez ostry zakręt kanału na otwartą wodę. Machnęła zdrową nogą i wypchnęła głowę na powierzchnię. Powietrze! Pochłaniała je wielkimi haustami, jakby zaraz znów miała je utracić. Wykonała kilka uderzeń rękami i chwyciła za krawędź niskiego kamiennego murku. Znajdowała się w kolejnej podziemnej cysternie, o wiele większej niż poprzednia. Wyciągnęła się z wody i opadła na ziemię, drżąc i ciężko dysząc. Jej dłoń krwawiła, a łydka była nieruchomym, bolesnym ciężarem. Panowała tu absolutna ciemność, a jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był jej ciężki oddech. – Maigraith – wyszeptała, jednocześnie masując ścierpniętą nogę. Żadnej odpowiedzi. Karan zaczęła macać dookoła. Podłoga była z kamiennych płyt, regularnych i dobrze dopasowanych. Ściany również były z kamienia. Powietrze było chłodne i nieruchome. – Maigraith! – zawołała ponownie, tym razem nieco głośniej. Echo zaszydziło z niej. Za plecami usłyszała odgłos ocierania się skóry o kamień. Odwróciła się, usiłując zobaczyć coś w ciemnościach. – Maigraith? Słabe światło, które się pojawiło, ukazało łukowato wygiętą ścianę i biegnące po ziemi rury. Wzrok Karan podążył za rurami do jakiegoś urządzenia, najpewniej pompy, po drugiej stronie cysterny. Za nim pojawiła się ciemna, poruszająca się powoli sylwetka. Karan przytuliła się do ściany. – Nie obawiaj się, Karan. Chciałam się upewnić, gdzie jesteśmy. Jest tu wiele tuneli. Odpocznij trochę, musisz być wyczerpana. Światło pochodziło z niedużej kuli spoczywającej w wyciągniętej dłoni Maigraith i odbijało się w jej niebieskich oczach. Z włosów kobiety ściekała woda. Maigraith otoczyła Karan ramieniem i przytuliła ją na chwilę. Ten zaskakujący wyraz sympatii poprawił nastrój Karan. W końcu poczuła, że tworzą jeden zespół. Maigraith usiadła obok niej i ostrożnie położyła kulę na podłodze. Wszystko, co robiła, było ostrożne i powściągliwe. Zdecydowanymi ruchami poprawiła włosy. Nawet woda z cysterny nie stłumiła ich blasku. Światło wydobyło z ciemności bladą twarz i czerwone włosy Karan. Włosy miała wspaniałe, lecz wymagające dużo pielęgnacji, a szczotkę już dawno temu zgubiła. Reszta była równie zaniedbana. Koszula i spodnie, które niegdyś pasowały odcieniem do jej zielonych oczu, teraz były poplamione i zniszczone. Jej nogi, ręce i ramiona były ubrudzone brązowym błockiem ze ścian tunelu. Małe stopy i dłonie zsiniały z zimna. – Co to? – spytała Karan, wskazując na kulę. – Świecące szkło. Masz, możesz go potrzebować. Ja mam jeszcze jedno. Karan przyjrzała się kuli. Było to wypolerowane mleczne szkło w kształcie jaja, którego podstawę otaczało pięć srebrnych liści. Jej dotyk pozostawił na powierzchni kuli ciemniejsze ślady, które znikły dopiero po kilku chwilach. – Aachimowie mają takie rzeczy. Skąd ją wzięłaś? – Zrobiłam ją. – Zrobiłaś! – Karan nie potrafiła tego pojąć. – Jak? – Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia – odpowiedziała Maigraith, wycierając twarz. Karan zwinęła linę i wepchnęła ją do plecaka. – Mam nadzieję, że Yggur nie wróci, zanim zdążymy odejść. – Ja również – odpowiedziała odruchowo Maigraith. Po chwili spytała podejrzliwie: – Ale dlaczego? – Ponieważ sama nie miała poczucia humoru, żarty Karan były dla niej niezrozumiałe. – Nie jesteśmy odpowiednio ubrane, by składać wizyty komuś tak szacownemu, jak pan Fiz Gorgo – odpowiedziała z niewinną miną, po czym spojrzała z ukosa na Maigraith. – Jak mogłybyśmy spojrzeć mu w twarz? Czułabym się upokorzona. – Wysusz się! – nakazała rozzłoszczona Maigraith i wstała. – Jak możesz w takiej chwili żartować? – Oparła się o ścianę i zdjęła jeden but, a potem drugi, i z głośnym chlupotem wylała ich zawartość na podłogę. W oczach Karan zamigotała wesołość, lecz wkrótce znikła. – Żartuję, bo jestem przerażona – powiedziała pod nosem. – Wiem, że Yggur niedługo przybędzie. – Przyszedł jej do głowy kolejny żart, jeszcze głupszy niż poprzedni, ale powstrzymała się. Maigraith podzieliła swoje włosy na grube pasma. Każde z nich przeciągała między palcami, aż wycisnęła całą wodę. Ta czynność najwyraźniej ją uspokajała. Potem spojrzała z góry na swoją towarzyszkę. Twarz Karan ponownie przybrała radosny wyraz, gdy wyżymała skarpetki. Surowa, przygnębiona twarz Maigraith na chwilę rozluźniła się, ona również niemal się uśmiechnęła. Zaraz jednak przypomniała sobie, jakie obowiązki spoczywają na jej barkach. – Gotowa? Mamy mało czasu. Karan czuła, że każda mijająca minuta jest niczym uderzenie gongu, ale nie odezwała się. Jeśli tak trudno dostać się tutaj, pomyślała, to jak się wydostaniemy? Powędrowały kamiennym labiryntem. Kilka razy Maigraith zaglądała do schowanych w kieszeni wskazówek, aż w końcu wyszły przez ukryte drzwi na wąski, wysoki i zakurzony korytarz, który znajdował się we wnętrzu muru. Gdy tak szły, złe przeczucia Karan po raz kolejny zmieniły się w przerażenie. Nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że zostaną pojmane. Nie mogła przestać zastanawiać się, co może im się przytrafić w tym zakazanym miejscu. Nagle Maigraith zatrzymała się i obróciła na pięcie. Nie potrafiła ukryć swojego gniewu. Tym razem Karan nie nadawała, lecz jej przerażenie przepływało po więzi, budząc złe przeczucia Maigraith i osłabiając ją. – Po co ja cię w ogóle zabrałam? – wysyczała. – Ostrzeżesz strażników. Opanuj się. Karan z drżeniem wciągnęła powietrze. – Zmusiłaś mnie – odrzekła słabo. – Ja nie… – Nie wiedziałam, że jesteś taka miękka, taka słaba – powiedziała bezlitośnie Maigraith. Głowa jej pękała i zaczynała mieć wrażenie, że idą prosto w pułapkę. – Czy ty nie rozumiesz, co to znaczy być wrażliwym? – spytała z irytacją Karan. – Cokolwiek ty czujesz, ja czuję o wiele mocniej! – Przestań jęczeć i zrób coś pożytecznego. Gdzie jest teraz Yggur? Czy wiesz, o czym myśli? – Nie umiem czytać w myślach, Maigraith. – Do czego ty się w ogóle możesz przydać? Żałuję, że cię zabrałam. Karan była wściekła. Chwyciła Maigraith za koszulę i pociągnęła ją. – Posłuchaj, znam swoje niedoskonałości, ale nie obciążaj mnie swoimi własnymi słabościami. Beze mnie nie wspięłabyś się na mur. Maigraith przymknęła oczy i oparła głowę o ścianę. – Przepraszam. Tak bardzo boję się porażki. Moja pani nigdy by mi tego nie wybaczyła – powiedziała, ściskając skronie dłońmi. – Moja głowa! Na widok cierpienia Maigraith gniew Karan znikł. – Czemu w ogóle posłała ciebie? – Od dziecka przygotowywała mnie do wielkiego zadania, jak mi mówiła. To jedna z prób. – Maigraith znów wyglądała na rozdrażnioną. – Słuchaj, jeśli zostaniemy schwytane, nie próbuj mnie bronić. Musisz uciekać. – Jak sama wydostanę się stąd? – Będziesz musiała znaleźć drogę. Jeśli dojdzie do najgorszego, czekaj w ruinach nad jeziorem Neid, ale tylko przez trzy noce. Jeśli do tego czasu nie przybędę, musisz znaleźć drogę do Sith. Karan niechętnie pokiwała głową. Znała na pamięć polecenia Maigraith, gdyż słyszała je wystarczająco często. Miała jednak jeszcze jedno zmartwienie… – Maigraith… – Tak? – spytała krótko. – Czy musisz powiedzieć Faichand to, co mi powiedziałaś, kiedy byłaś pijana? |