— Nie zachowuj się jak dziecko — żachnęła się zniecierpliwiona. — To naprawdę żałosne. Próbujesz poruszyć moje sumienie, albo wywołać we mnie poczucie winy? Dałam ci wszystko, czego chciałeś, czego zawsze pragnąłeś. Czy w ciągu ostatnich dwudziestu jeden lat miałeś jakikolwiek powód do narzekania? Czy choć raz cię zawiodłam lub nie dotrzymałam warunków umowy?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Klemens w milczeniu obserwował, jak wpadająca przez szybę złocista włócznia słońca przesuwa się powoli po dywanie. Był to ruch niezauważalny dla ludzkiego oka, ale Kaminowicz nie przejmował się tym. Był cierpliwy. Pamiętał, że kiedyś, jako dzieciak, także lubił tak siadać i przypatrywać się, jak słoneczny promień rozjaśnia fragment ziemi czy podłogi, na który pada. Owszem — wówczas nie siedział w luksusowym fotelu, w centrum wytwornego gmachu o trzech ścianach wykonanych z drogiego szkła. Nie otaczały go półki zastawione białymi krukami, drogocennymi figurkami z Ameryki Środkowej, a dywan nie był wykonany z atłasu. Jednak już wtedy cechowała go cierpliwość pozwalająca widzieć niewidzialny dla innych ruch rzeczy. Westchnął cicho, powracając myślami do tamtych chwil. Od dwudziestu jeden lat nie obserwował promieni słonecznych. Zdążył już zapomnieć o przyjemności, jaką mu to kiedyś dawało. I o smutku, jaki wówczas odczuwał. Przechylił głowę w lewo i w lustrze ujrzał własne odbicie, na które przeciętny polski nauczyciel nie zapracowałby przez cztery wcielenia. W ciągu ostatnich dwudziestu dwu lat zdążył już przyzwyczaić się do swojej nieskazitelnie pięknej twarzy. Włosy nie były nawet trochę przerzedzone, a delikatne pasma siwizny tylko dodawały mu atrakcyjności. Gdyby nie one, nikt nie uwierzyłby, że Klemens ma czterdzieści dwa lata. Uniósł lekko lewą brew i zasalutował swojemu lustrzanemu odbiciu. Zasalutował najdroższym winem w najdroższym kieliszku. Nie uniósł go jednak do ust, a tylko odstawił na pięknie rzeźbiony stół. Czuł się bardzo słaby. Przez chwilę chciał zapalić cygaro. Wyciągnął nawet dłoń po pudełko stojące na stole, wyciągnął brązowy zwój tytoniu i włożył go sobie do ust. Na stole brakowało zapałek. Włożył więc dłoń do wewnętrznej kieszeni swojej czarnej, niechlujnie zapiętej marynarki. Tam także ich nie znalazł. Podniósł się z fotela i począł macać po wszystkich kieszeniach spodni, marynarki i koszuli. Powoli wpadał we wściekłość i już miał zakląć na głos, kiedy nagle ponownie opanowało go zmęczenie. Zrezygnował, pozwolił dłoniom swobodnie obwisnąć i z powrotem opadł na fotel. Otworzył usta tak, że cygaro z nich wypadło i wylądowało na nogach, skąd stoczyło się na dywan. Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. — Ostrzegałam cię. Słysząc znajomy głos, otworzył oczy i podniósł głowę. Amelia siedziała w fotelu po drugiej stronie stołu. W dłoni trzymała kielich, z którego Klemens nie był w stanie się napić. — Ostrzegałam cię dwadzieścia jeden lat temu. Wiedziałeś dobrze, jakiego wyboru dokonujesz. — Nie. Dopiero teraz wiem naprawdę. — To normalne. Dopiero, gdy przychodzi moment zapłaty, pojmujemy, ile tak naprawdę będą nas kosztować przyjemności, z których dotąd z radością czerpaliśmy. Przyglądał się jej tak samo, jak pierwszego dnia, kiedy ją zobaczył. W ogóle się nie zmieniła. Wciąż wyglądała na siedemnastoletnią latynoskę. Była piękna, z odrobinę dziecięcą twarzą, wąskimi oczyma i czarnymi włosami, obciętymi nieco poniżej oczu. Miała na sobie tą samą rozchełstaną białą koszulę i beżowe spodnie. Buty i czarny płaszcz leżały parę metrów dalej, niedbale rzucone na drogi dywan. — Weź mi się tak nie przyglądaj — wyszczerzyła się. — Aż mi głupio. Uniosła kielich do ust i powoli, bez pośpiechu wypiła jego zawartość. Czerwona strużka wina wyciekła jej z prawego kącika ust i potoczyła się po policzku. Odstawiła kielich na stół i ponownie błysnęła zębami. — Ech... Tego mi było potrzeba. — Długo już tu jesteś? — spytał przenosząc wzrok na jedną z szaf, gdzie na czwartej od góry półce widać było grzbiet starej Biblii. — Dość długo — rozparła się wygodnie w fotelu i wyłożyła bose stopy na stół. — Dlaczego dopiero teraz się ujawniasz? — czuł powoli narastającą irytację. — Obserwowałam cię. — Aa... Rozumiem. To aż takie przyjemne? Obserwować człowieka w moim stanie? Patrzeć jak się miota, jak... — Tylko bez taniego patosu i poezji — przerwała mu obcesowo. — I bez zgrywania ofiary. Za swój obecny stan możesz winić jedynie samego siebie. Był to twój wolny wybór, mogłeś zrezygnować. Milczał. — Nie zachowuj się jak dziecko — żachnęła się zniecierpliwiona. — To naprawdę żałosne. Próbujesz poruszyć moje sumienie, albo wywołać we mnie poczucie winy? Dałam ci wszystko, czego chciałeś, czego zawsze pragnąłeś. Czy w ciągu ostatnich dwudziestu jeden lat miałeś jakikolwiek powód do narzekania? Czy choć raz cię zawiodłam lub nie dotrzymałam warunków umowy? Milczał jeszcze przez chwilę, wpatrzony w grzbiet Biblii, aż w końcu przyznał — Nigdy. Dostałem to, czego chciałem. Wszystkie moje marzenia zostały spełnione. Masz rację — wyszeptał, po czym ponownie przeniósł wzrok na nią, a raczej na jej stopy. — Nie trzyma się nóg na stole — westchnął ze smutnym uśmiechem. — Perdone — zachichotała nie zdejmując stóp. — Wybacz. Ja niewiele wiem na temat dobrych manier. Ale musze ci przyznać, że masz gust w urządzaniu domu. — To nie ja, tylko wynajęty artysta. — Ha! Wynajęty artysta! Jak stać cię na coś takiego, to już widać, że ci się dobrze powodzi. A księgozbiór? Niejedna biblioteka zapłaciłaby majątek, żeby mieć choć jedną czwartą z tego, co ty masz. — To dzięki tobie mogłem to wszystko mieć. — Nieprawda — odparła. — To nie tylko moja zasługa, Klemensie Kaminowiczu. Sam też sobie na nie zapracowałeś. Ja dałam ci tylko to — wskazała palcem jego twarz. — Resztę sam zdobyłeś. — Gdyby nie ty, niczego bym nie był w stanie zdobyć. — Skoro tak uważasz — wzruszyła ramionami. — Amelia — odezwał się po dłuższej chwili ciszy. — Tak? — Czy mogę mieć jeszcze jedno, ostatnie już życzenie? — Mów. — Chciałbym... — zawahał się na sekundę, po czym dokończył. — Chciałbym tam jeszcze raz pójść. Pokręciła wolno głową. — To niemożliwe — odparła. — Blue Nine Club już nie istnieje. Dla ciebie istniał tylko tej jednej nocy. Tam gdzie wtedy stał, znajduje się dziś zupełnie inny lokal. Westchnął cicho. — Rozumiem — powiedział ze smutkiem. — Tak bardzo chciałem go jeszcze raz zobaczyć. Jeszcze raz pójść tam z tobą. — Po co? Czy myślisz, że poczułbyś się od tego lepiej? Spojrzał w jej wąskie, złote oczy. — Z pewnością tak. — Pamiętasz go dobrze? Tamten wieczór? — Dziwne by było, gdybym go nie pamiętał. Blue Nine Club niczym nie różnił się od innych Łódzkich lokali, ale na Klemensie, który w życiu jeszcze nie był w takim miejscu, wywarł niesamowite wrażenie. Kaminowicz bał się; miał poczucie, że wszyscy go obserwują i, zapewne miał rację. Klemens Kaminowicz miał dwadzieścia dwa lata i był szkaradny. Wiedział o tym cały świat, wiedział i sam Klemens — to było najgorsze. Miał twarz tak brzydką, że z powodzeniem można by go wystawiać w cyrku, jako wybryk natury. Przypominał mieszankę goryla ze słoniem. Był oprócz tego bardzo niski, pryszczaty i zgarbiony. Grube szkła zasłaniały jego żabie oczka. Rude włosy były tłuste i wyraźnie przerzedzone na czubku głowy. Starał się patrzeć w dół, na blat stołu tak, żeby nikt nie zauważył jego brzydoty, ale było to działanie bezcelowe. Nieopodal usłyszał złośliwy chichot. Siedzące dwa stoły dalej dwie dziewczyny — zapewne gimnazjalistki, albo wczesne licealistki — pokazywały go sobie palcami, śmiejąc się bezwstydnie. — Ale morda — usłyszał. — Takiego pięknisia to jeszcze w życiu nie widziałam. Odwrócił wzrok i dalej wpatrywał się w blat stołu, usiłując zdusić koszmarny ból w klatce piersiowej. „Co ja tu robię?” Zapytywał samego siebie w myślach, „Czego ja tu właściwie chcę? Po co ja tu przyszedłem?” Raz jeszcze wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę i po raz dwudziesty z rzędu przyjrzał się jej treści, wciąż nie mogąc uwierzyć ani zrozumieć. „Do Klemensa Kaminowicza. Bądź dzisiaj wieczorem o dwudziestej trzydzieści w lokalu Blue Nine Club, przy ulicy Batorego 1/3. Mam dla ciebie propozycję, która powinna cię zainteresować. Jeśli przyjdziesz, spełnię twoje marzenia... Amelia H.” Klemens nie wiedział, co ma sądzić o tym zaproszeniu, ani dlaczego w ogóle przyszedł. W ciągu całego życia był tak często oszukiwany, nabierany a następnie wyśmiewany, że powinien był już sobie wypracować pewnego rodzaju mechanizm samozachowawczy. Był niemal pewien, że dziś wieczorem zostanie ponownie ośmieszony i że wróci do domu z twarzą płonącą od wstydu, a gdy wejdzie do swojego żałosnego pokoiku na parafii, usiądzie na podłodze i rozpłacze się jak małe dziecko. A jednak był tu teraz i czekał na osobę, która podpisywała się samymi inicjałami. Czekał, nie pozwalając, aby maleńkie ziarenko nadziei w jego duszy zakiełkowało i zmieniło się w kwiat. Skoro miał już cierpieć, to przynajmniej nie chciał czynić tego jeszcze bardziej bolesnym dla siebie, karmiąc się fałszywą nadzieją, która lada chwila mogła runąć. Jedna z dziewczyn usiadła przy jego stole i uśmiechnęła się. Nie była ładna. Nijaka blondyneczka w tanich, jaskrawych ciuszkach z pryszczami na czole. — Cześć — miała ładny głos. Klemens chciał coś powiedzieć. Chciał warknąć „Zjeżdżaj stąd, głupia cipo. Idź się nabijać z kogoś innego. Lecz gdzie indziej swoje kompleksy, naśmiewając się z obcych ludzi, których nawet nie znasz.” Naprawdę chciał tak powiedzieć. Ale wydał z siebie tylko niewyraźnie jąkanie. Dziewczyna roześmiała się, zasłaniając dłonią usta z krzywymi zębami. — Chciałbyś mnie przebzykać? — zapytała. Zaczerwienił się ze wstydu, upokorzenia, wściekłości i z jeszcze paru innych powodów. — Chciałbyś, prawda? Założę się, że jeszcze w życiu nie zamoczyłeś. I pewnie w życiu nie zamoczysz. No chyba, że znasz jakąś dziewczynę, która chciałaby się rżnąć ze współczesnym dzwonnikiem z Nodren Dam. Ale wiesz co? — dodała ze śmiechem. — Jeśli chcesz, to mogę się z tobą przespać. Musisz tylko powiedzieć pięć razy bez zająknięcia „Król Karol kupił Królowej Karolinie korale, koloru koralowego”. Oczywiście musisz to powiedzieć od tyłu. No... Co ty na to, mój mały dzwonniczku z Nodren Dam? — Notre Dame, koleżanko — niewysoka, piękna dziewczyna o krótkich, czarnych włosach poprawiła ją, kładąc jej dłoń na ramieniu. — Notre Dame, maleńka. A teraz zjeżdżaj stąd i znajdź sobie jakiegoś ślepca, który może zlituje się nad tobą i w końcu cię oddziewiczy. A od Klemensa się odpieprz, bo jak jeszcze raz się do niego odezwiesz to stracisz tą twoją krzywą klawiaturę w mordzie, a może jeszcze coś więcej. Spadaj... I radzę nadrobić braki w edukacji. Blondyneczka spojrzała z przerażeniem na brunetkę, po czym poderwała się z miejsca. Zanim jednak zdążyła wycofać się do swojej koleżanki, która z paniką patrzyła na to, co się dzieje, czarnowłosa przytrzymała ją jeszcze za ramię, nachyliła się nad nią i wysyczała w ucho. — Aha. Mogę cię jeszcze zapewnić, że umrzesz przed dwudziestką. Nie wiem, czy dziś czy pojutrze, ale bądź pewna, że nie zdążysz użyć życia. Uwierz mi, ja wiem, o czym mówię. A teraz won mi stąd! Blondynka z paniką w oczach patrzyła na uśmiech brunetki, a gdy tylko ta puściła jej ramię, zaraz uciekła do swojej koleżanki. Po króciutkiej wymianie zdań obie błyskawicznie opuściły lokal, przy czym ta druga przypatrywała się swojej blond koleżance z lekkim rozbawieniem pomieszanym z zakłopotaniem. Widocznie nie bardzo chciało jej się wierzyć w to, co opowiadała jej koleżanka. Czarnowłosa już na to nie patrzyła. Rozwaliła się na krześle, naprzeciwko Klemensa, przewiesiła ramiona przez oparcie i spojrzała na niego wesoło. — No, hej Klemensie Kaminowiczu. Jestem Amelia Hostal. Miło mi cię poznać. Klemens gapił się na nią cielęcym wzrokiem. Jeszcze nigdy wcześniej nie widział czegoś równie pięknego. Zreflektował się dopiero po paru sekundach, gdy zobaczył jej oczy o dziwnie złocistym kolorze. Nie wytrzymał spojrzenia i spuścił wzrok, czerwieniąc się. „Boże.” Myślał, „Co tu się dzieje? To na pewno jakaś pomyłka...Tak, pomyliła mnie z kimś innym... Ale... Przecież wypowiedziała moje imię. I nazwisko...” — Boisz się mnie? — zapytała go, na co on podniósł wzrok powoli, nieśmiało, z niemożliwym do opanowania lękiem. — Jestem taka straszna? — skrzywiła swoją ładną buzię, przyjmując na chwilę wyraz twarzy obrażonego dziecka. — A może taka szkaradna? — Nie... Nie — zaprzeczył szybko, nie chcąc za nic w świecie urazić tej wspaniałej istoty. — Jesteś... Jesteś... — słowa nie chciały mu przejść przez gardło. — Piękna — dokończyła za niego, nie siląc się na fałszywą skromność. — Tak, wiem o tym. Cieszę się, że też tak uważasz. Bo chyba nie ma we mnie niczego strasznego? — Nnn... Nie... — No to przestań się kurwa gapić na blat stołu i popatrz mi w oczy! O, tak. Znacznie lepiej! Chyba nie jest aż tak trudno, wytrzymać spojrzenie normalnej dziewczyny. Normalnej? Klemensowi nie wydawało się, żeby to określenie pasowało do tej dziewczyny. — Kim... Kim ty jesteś? — Już ci to powiedziałam — ujęła w dłonie kosmyk włosów i zakręciła go w palcach. — Amelia Hostal. — Ale... Ale... — Ale... Ale... — naśladowała jego sposób mówienia. — Ale... Przestań do cholery mówić do mnie w taki sposób, bo wszystko mi się w brzuchu przewraca, jak widzę taką parodię faceta. Nie potrafisz wysławiać się jak człowiek? Musisz się jąkać? — Nnn... Nie... Przepraszam. — O kurwa — wywróciła oczy do góry i strzepnęła ramionami na znak rezygnacji. — Ciężki z ciebie okaz, Klemensie. Kaminowicz milczał zawstydzony. — A dokładniej rzecz biorąc: żałosny. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale zbiera mi się na wymioty, gdy na ciebie patrzę. Klemens kiwnął lekko głową. Często był już wyzywany i poniżany przez różnych ludzi, ale tym razem nie czuł wściekłości. Bo Amelia nie szydziła z niego, nie nabijała się, nie drwiła. Ona po prostu mówiła mu prawdę, z której on sam także zdawał sobie sprawę. — Tylko popatrz na siebie — westchnęła. — Niedomyty, tłuste włosy, zahukany, drżący przed własnym cieniem. I ten okropny sweter! Czerwone paski na brązowym tle, przecież to aż prosi się o kopniaka. Kto cię w to ubrał? Nawet dwie cipy z gimnazjum potrafią ci dogadać i cię poniżyć. Cały świat się z ciebie śmieje, a ty co? Chowasz głowę przed nim, kulisz się w sobie i uciekasz dalej i dalej. Żałosne. I tak ma wyglądać całe twoje życie? Ej! Kurwa tylko mi się tu teraz nie porycz, bo sobie pójdę. Dużo mogę wytrzymać, ale jakieś granice są. |