Klemens otarł szybko łzy i spuścił głowę. — Masz rację — wyszeptał. — Masz całkowitą rację. Ale... Ale... Ja jestem taki brzydki... — Nie wiem, czego teraz ode mnie oczekujesz — powiedziała powoli Amelia. — Jeśli liczysz na to, że uniosę się i zawołam „ależ co ty Klemens! Wcale nie jesteś brzydki!” to zapomnij. Rzeczywiście jesteś szkaradny. I co z tego? Klemens spojrzał na dziewczynę nierozumiejącym wzrokiem. — No... Przecież... — Co ma twoja morda do tego, jakim jesteś człowiekiem i jak żyjesz? — No bo... Przecież wszyscy się ze mnie śmieją z powodu tej twarzy. Amelia westchnęła, nachyliła się nad stołem i piąstką popukała chłopaka po czole. — Ty kretynie. Śmieją się z tego, jak się prezentujesz, jak chodzisz, mówisz. Śmieją się, bo wiedzą, że ty im nigdy nie odpowiesz, nigdy nie odpłacisz. Ludzie, którzy śmieją się z innych to najgorsi i najobrzydliwsi tchórze z wszystkich tchórzy. Nigdy nie naśmiewają się, gdy są sami, a tylko w grupach. Pojedynczo się boją, pluskwy cholerne. Zawsze wybierają sobie ofiary słabe i bezsilne. Czasami bywa, że się pomylą. Pozorny słabeusz okazuje się mocarzem, a pluskwy uciekają popłakując, z podkulonymi ogonami. Ale czasami okazuje się, że rzeczywiście trafiły na słabeusza. A wtedy drwinom i szyderstwom nie ma końca. Pluskwy osładzają sobie młodość śmianiem się z takich ofiar losu jak ty, potem rżną się z podobnymi sobie miernotami, biorą tani ślub, płodzą dzieci, wychowują je, przedstawiają się jako godne, porządne osoby...W końcu starzeją się i zaczynają biegać do kościółka, gdzie pieprzą te swoje zdrowaśki. Aż w końcu zdychają. Ale nie myśl, że otrzymują to, na co zasłużyli. Kochany Jezus Chrystus wybacza im wszystkie grzechy i wpuszcza ich do nieba. Tym samym stawia równość pomiędzy pluskwami, parszywcami, a takimi nieszczęsnymi ofiarami jak ty. Dla Jezusa jesteście warci tyle samo. To jego boska sprawiedliwość. Zawsze wybaczać. Zaczęła to mówić spokojnie, ale z czasem, z każdym kolejnym słowem jej głos stawał się coraz bardziej nieprzyjemny i pełen gniewu. Gdy skończyła i wyczekująco patrzyła na niego swoimi bezbarwnymi oczyma, zrozumiał, jak bardzo się boi. — Kim ty jesteś? — zapytał nie zająknąwszy się ani razu. — Ty wiesz, kim ja jestem — powiedziała, wpijając w niego spojrzenie swoich wąskich oczu, które go coraz bardziej przerażały. — Ty dobrze wiesz, bo ty mnie tu wezwałeś. — Nie... O czym ty cholera mówisz?! — uczynił gest, jakby chciał powstać, ale ona przytrzymała go w miejscu ostrym: „Siedź!”. Rozejrzał się panicznie dookoła. Nikt z gości nie zdawał się zwracać uwagi na dziewczynę, ani na jej dziwne zachowanie. — Dlaczego patrzysz w ich stronę? — zapytała drwiąco. — Oczekujesz od nich pomocy? Pomocy przeciwko mnie? Nie potrafisz durniu odróżnić sojusznika od wroga? Sam mnie tu wezwałeś kretynie. Od dwóch lat podświadomie na mnie czekałeś, więc nie wygłupiaj się teraz — przegarnęła dłonią włosy i założyła nogę na nogę. — Przepraszam, że tak się rozdarłam. Nie zawsze nad sobą panuję. Jak chcesz, to możesz oczywiście wstać i pójść sobie. Możesz wrócić do nich — niedbale wskazała ręką na szybę, za którą przewijały się niewielkie grupki ludzi. — To twój wybór. Ale jeśli teraz wstaniesz i odejdziesz, stracisz ostatnią szansę na to, żeby kiedykolwiek zasmakować prawdziwego życia. Popatrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem. Jej oczy wydawały mu się teraz mądre i pełne współczucia. Nadal się bał, ale podświadomie zrozumiał jej słowa. Wiedział, że jeśli teraz ulegnie strachowi, czeka go powrót do maleńkiej izdebki w kościele, gdzie do końca życia będzie przesiadywał w apatii, z krótkimi przerwami na posprzątanie parafii, umycie podłóg kościelnych i zrobienie zakupów dla księży — tak długo, aż wszechotaczające go pogarda, apatia i samotność zmienią go w wariata. O ile już nim nie był. — Jeszcze nie — uśmiechnęła się Amelia. — Ale już niedługo. Czytała w jego myślach. Szok nie był tak wielki, jaki powinien być. — Kim... — jęknął, wciąż stojąc. — Kim ty jesteś. — Prześliczną dziewczyną, która posiadła wystarczającą moc, żeby spełnić wszystkie twoje marzenia. Jeśli tylko tego chcesz. Chcesz? Jeśli tak, to usiądź proszę, bo nie lubię gadać, jak ktoś nade mną stoi. Usiadł ostrożnie, jakby na krześle leżała sterta pinezek. — Tak lepiej — obdarzyła go promiennym uśmiechem. — Muszę cię chyba przeprosić. Mój mały... monolog najwyraźniej wywarł na tobie nieszczególnie pozytywne wrażenie. Czasami tracę nad sobą panowanie, perdone. — Jesteś... — odważył się zadać pytanie. — Jesteś Hiszpanką? — Oho — uniosła brwi. — Widzę, że masz jako taką znajomość języków obcych. Si quieres, puedo ser espanol, ale jeśli nie, mogę również pozostać Polką, or English, oder auch eine Deutsche, ganz wie du magst. Jeśli sobie tak zażyczysz, to nawet watashi wa nihonjin desu, ale czy to tak naprawdę ma znaczenie? Umówmy się, że jestem Amelia, a moja narodowość nie gra żadnej roli. Liczy się to, po co tu jestem. — A jesteś...? — A jestem? — skrzywiła się zniecierpliwiona. — Cholera Klemens! Czy ty w ogóle słuchasz tego, co się do ciebie mówi? Po co ja od kilku minut z hakiem strzępię sobie język? Jestem tu po to, żeby spełnić twoje marzenia. — Na wróżkę to ty mi raczej nie wyglądasz — powiedział z lekkim przekąsem, powoli przełamując nieśmiałość. Roześmiała się lekko. — Nie, rzeczywiście nie. Ale widzę, że się już trochę rozkręcasz. Nawet masz poczucie humoru. Brawo, jeszcze trochę i pojmiesz, na czym polega przyjemna, niezobowiązująca rozmowa. Bo nasza aktualna konwersacja, jeśli musisz wiedzieć, jest zupełnie niewinna i służy jedynie poznaniu siebie lepiej. Co innego z tym, co chcę ci zaproponować, ale to już inna sprawa. — Więc...Powiedz mi, do czego dążysz? Jak chcesz mi pomóc? — mówił drżącym głosem, nawet nie próbując ukryć podniecenia i ekscytacji. Rozbawił ją tym. — Powoli, powoli — ze śmiechem uniosła dłonie w geście obronnym. — Wszystko w swoim czasie. Najpierw chcę wykorzystać fakt, że znajduję się w takim miejscu, w jakim się znajduję. — To... Znaczy. — To znaczy? — popatrzyła na niego kpiąco. — Jesteśmy w Blue Nine Club. Tam na dole — wskazała prowadzące w dół drzwi, które Klemens zauważył już na początku — trwa impreza. Chce się napić, nażreć i natańczyć. Z innych przyjemności na razie zrezygnuje, jako że ostatecznie jestem tu służbowo. Gwałtownie podniosła się z krzesła i chwyciła Klemensa za rękaw. — Idziemy się trochę rozerwać. — Nie! — przestraszył się, gwałtownie wyrywając rękaw z jej dłoni. — Nie chcę. — Jak to nie — wyszczerzyła swoje drobne, białe ząbki. — Jesteśmy młodzi i musimy korzystać z życia, tak żeby było co wspominać na starość. — Ja nie chcę... Nie potrafię tańczyć. — Klemensie Kaminowiczu — zrobiła poważną minę. — Chciałabym więc ciebie zapewnić, że dziewięćdziesiąt procent bywalców dyskotek nie potrafi tańczyć. W tłumie nikt nie zwraca na to uwagi. — Nie... — jęknął, patrząc ze wstydem w blat stołu. — Proszę cię. Wszystko, tylko nie coś takiego. — Boisz się? — zmrużyła oczy. Spojrzał w jej ciemne źrenice. — Tak. — odparł twardo i stanowczo, zadziwiając samego siebie. — Hmm — uśmiechnęła się. — Skoro masz odwagę przyznać się do strachu, to nie jest z tobą tak źle. Niewielu ludzi to potrafi. A teraz wstawaj i chodź ze mną. I nie obawiaj się, nikt nie będzie się z ciebie śmiał. A chłopaki będą ci co najwyżej zazdrościć. — Czego? — parsknął. Nachyliła się nad nim i zbliżyła usta do jego lewego ucha. — Bo będziesz tańczyć z najpiękniejszą dziewczyną wieczoru — wyszeptała. Wracali ciemnymi, słabo oświetlonymi uliczkami Łodzi. Klemens chwiał się i raz po raz ze zdziwieniem zderzał się barkiem z murem. Amelia śmiała się głośno, skakała, kręciła kółka dookoła słupów drogowych, a raz nawet głośno beknęła tak, że echo poniosło się po całej ulicy. Nieliczni ludzie idący o tej porze ulicami byli w podobnym nastroju, toteż nikt nie patrzył na tą dwójkę z potępieniem, ani nie rzekł im złego słowa. W końcu padli wycieńczeni na schodki jakiejś kamieniczki. Amelia cały czas chichotała jak głupia, a Klemens w końcu też dał się zarazić jej wesołością. — I jak było? — spytała w końcu. — Za... rąbiście. — Ha ha ha! A nie mówiłam. Trochę się już nawaliłeś, no ale spoko. Dobra zabawa to podstawa, a kaca każdy musi przeżyć parę razy w życiu. — Ty też nie wyglądasz na zbytnio trzeźwą. — Ha ha ha — roześmiała się. — To co? Chciałbyś przeżyć coś takiego jeszcze raz w życiu. — Tak — wyznał. — Codziennie. Może zajrzymy tam jeszcze jutro? — O nie, Klemensie — pokręciła z uśmiechem głową, a odurzony chłopak nie spostrzegł, że jej alkoholiczne upojenie minęło w jednej chwili, zupełnie jakby dziewczyna wytrzeźwiała za sprawą magicznej różdżki. — Ja nie jestem tu po to, żeby umilać ci czas w ten sposób. Chcę dobić z tobą targu, a to, co dzisiaj przeżyłeś... Hmm, potraktuj to jako darmową reklamę. Jako przedsmak tego wszystkiego, co jeszcze przed tobą. Jeśli tylko dojdziemy do konsensusu. — No to słucham — mruknął rozczarowany nieco słowami Amelii. — Co to za konsensus? — Spełniam twoje marzenie — Amelia w zamyśleniu spojrzała na rozrzucone po niebie gwiazdy. — A w zamian za to biorę ciebie i odbieram ci wszelkie szczęście. He he... Co za tani tekst... Aż mi wstyd. — Nie rozumiem — popatrzył na nią wciąż mętnymi oczyma. — Co wolisz? — zapytała, wlepiając w niego swoje źrenice, które już nie były złote, a mieniące się dziesiątkami kolorów. — Czekać dziesiątki lat w upokorzeniu, aż nadejdzie dla ciebie raj, czy też wolisz samemu sobie stworzyć ten raj — tu, na Ziemi? Co wolisz, Klemensie Kaminowiczu? Co wybierasz? Muszę cię jednak ostrzec, że ten raj na Ziemi będzie trwał znacznie krócej, a gdy minie, nastąpi ból i cierpienie. Ale będzie to twój raj, stworzony przez ciebie i to ty będziesz w nim dyktować warunki, niszczyć, kochać, brać, dawać co tylko chcesz i kiedy tylko chcesz. Strach pomógł Klemensowi wytrzeźwieć. Poderwał się niedbale ze schodów. Dopiero teraz zaczynał rozumieć. Miał do czynienia z wariatką. Z czubkiem, która zapewne niedawno uciekła z wariatkowa i teraz najwyraźniej upatrzyła sobie nową ofiarę. — Jeśli jestem zwykłą wariatką — zadrwiła — to wyjaśnij mi, z łaski swojej, jakimże to cudem czytam w twoich myślach? Fakt ten nie uspokoił Klemensa. Wręcz przeciwnie. Ale właśnie w tym momencie okazało się, że jego wytrzeźwienie jednak nie było całkowite. Bezsilnie uderzył tyłkiem o asfalt, nawet nie czując bólu. Amelia nadal siedziała niedbale na schodkach i patrzyła na niego kpiąco. — Nie przeceniaj swoich sił, Klemensie — rzuciła. — Jeszcze nie jesteś w stanie, w którym mógłbyś przede mną uciec. Zresztą, nie będzie takiej potrzeby. Musisz tylko powiedzieć, żebym sobie odeszła, a już mnie nie ma. Radziłabym jednak najpierw poważnie się zastanowić nad moją propozycją, bo — jak już mówiłam — drugiej takiej nie będzie. Chcesz raj w Niebie czy raj na Ziemi. Raj wieczny, czy krótszy, ale za to jaki intensywny? Co wybierasz? — A... A co to jest ten raj na Ziemi? — Przecież mówiłam. To spełnienie wszystkich twoich marzeń i żądz. Dostajesz wszystko, czego zapragniesz... W określonym czasie, oczywiście. — A co potem? — Piekło — odparła spokojnie Amelia. Tym razem Klemens nie wytrzymał. Zerwał się z nóg i z głośnym krzykiem rzucił się w prawo, pragnąc jak najszybciej wydostać się z tej przeklętej, ciemnej ulicy. Przebiegł raptem pięć kroków, zanim zaplątały mu się nogi, a on sam wymienił z asfaltem gwałtowny pocałunek. — Taa... — mruknęła Amelia, niespiesznie podchodząc do niego z dłońmi schowanymi w kieszeniach kurtki. — Zazwyczaj reagują właśnie w ten sposób. Ale nic to, przejdźmy do dalszej części interesów. Wciąż leżąc na brzuchu, Klemens uniósł głowę. Amelia kucnęła przy nim. Poderwał się gwałtownie i cofnął twarz przed chustką trzymaną w dłoni dziewczyny. Z nosa i ust ciekła mu krew, będąca efektem upadku. Na jego twarzy malowało się wiele uczuć, ale żadne z nich nie wyrażało chęci na przechodzenie do dalszej części „interesów”. — Oj, głuptasie — westchnęła. — No powiedz mi, czego ty się boisz? Wiesz już, kim jestem, ale to nie powód, żeby zaraz reagować w ten sposób. Nie bój się kretynie, nie jestem groźna...W każdym razie nie dla kogoś, kto jeszcze żyje. Po śmierci, to już co innego. Nadal nie wyglądał na przekonanego, jednak przestał się cofać i pozwolił wytrzeć sobie usta chustką. — Unieś głowę — powiedziała. — Szlag by to! Sika ci z nosa jak z hydrantu. Przechyl łeb do tyłu mówię! Przestań się wygłupiać! Myślisz, że rzucę się na ciebie i cię zeżrę? Nażarłam się już czipsów, a ludzi nie jadam od trzystu lat, od kiedy po jednym księdzu z Bolonii dostałam takiego rozwolnienia, że przez dwa dni nie wychodziłam, z kibla. Wybuchła śmiechem, widząc wyraz jego twarzy. — No coś ty! Żartowałam bałwanie! Nie podejmuj proszę kolejnych prób ucieczki, bo znowu się wywalisz na ryj, a ja już nie mam chustek. Zwinęła chustkę w rulon i wsunęła mu w dziurkę od nosa, tamując wypływ krwi. — A teraz — powiedziała, podnosząc się — za twoim pozwoleniem przejdziemy się w jakieś spokojne miejsce, żebym mogła dokładnie opisać wszelkie pożytki, jakie niesie ci proponowany przeze mnie interes. — Klemens Kaminowicz, urodzony piątego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku w Kutnie. Gdy miał pięć lat, jego rodzice przeprowadzili się do Łodzi. Od samego początku oznaczał się wielką nieśmiałością, która uniemożliwiała mu nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami. W okresie podstawówki rozpoczęły się kpiny i docinki, które trwają po dziś dzień. Wcześniej jednak, w wieku sześciu lat stracił rodziców i trafił do domu dziecka. Po ukończeniu osiemnastu lat, wziął go do siebie ksiądz, który potrzebował kogoś do sprzątania w kościele. Odtąd Klemens mieszka w parafii przy kościele św. Jana. Trudni się zamiataniem podłóg, lataniem po zakupy dla księży i innymi zaszczytnymi funkcjami. Na studia nie poszedł, bo nikt nie mógł mu ich opłacić. Boi się ludzi i rzadko kiedy wychodzi ze swojego pokoiku na parafii, nie chcąc narażać się na kpiny... Taa, oto cały ty Klemensie Kaminowiczu — Amelia odrzuciła wyciągnięty z kieszeni notes i spojrzała na chłopaka z wyrzutem. Siedzieli na drewnianych skrzynkach, w zapuszczonym, słabo oświetlonym pokoju, gdzieś na jednej z ulic Łodzi. Za półotwartymi oknami widać było ciemną, wąską uliczkę i odrapany mur jakiegoś budynku. Z sufitu zwisała na starym kablu żarówka, zdająca się słabnąć z chwili na chwilę. Nie licząc kilku drewnianych skrzyń i jednej gnijącej komody, pokój był pusty. Wypełniało go nieznośne bzyczenie komarów, znęconych światłem żarówki. — A więc, Klemensie Kaminowiczu? — zapytała Amelia. — Jaki będzie kolejny rozdział historii twojego życia? Czy ma się on toczyć stałym, znanym ci już stylem, czy też może wspólnie spróbujemy zaskoczyć świat czymś nowym? Nowym Klemensem? No, jak będzie? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przez kilka minut wysłuchiwał, jak czytając z notesu przedstawiała mu jego własne życie, a on czuł się coraz podlej i podlej. — Beznadzieja — mruknął w końcu. — Zmarnowane życie. — No, nie do końca — odparła. — Masz dopiero dwadzieścia jeden lat. Jeszcze można co nieco naprawić, użyć trochę życia, a co najważniejsze — uśmiechnęła się paskudnie — dokonać zemsty. — Zemsty? — No... Nie mów mi, że przez te wszystkie lata przez twoje życie nie przewinęła się wystarczająca ilość ludzi, zasługujących na twoją nienawiść. Ci, którzy się z ciebie naśmiewali, albo poniżali cię, albo po prostu wykluczali z towarzystwa, bo nie pasowałeś do ich radosnej, wesołej grupki. Przyznaj, że często myślałeś o tym, jakby się na nich odegrać... Zresztą, nie musisz nic przyznawać, znam twoje myśli i wiem, co się w tobie działo przez ostatnie lata. — Tak... — podchwycił jej myśl i sam się uśmiechnął. W ciągu ostatnich lat wielekroć marzył o zemście. Dziewczyny śmiejące się z niego w autobusie. Chłopak ośmieszający go, żeby popisać się przed swoją dziewczyną. Ksiądz, którego kiedyś usłyszał, jak przy zakonnicy mówił ze śmiechem, że „trzeba nauczyć Klemensa operowania dzwonami. Byłby z niego idealny Quasimodo.” Tak. Było dużo ludzi, na których chciał się zemścić, ale zawsze brakowało mu siły, albo odwagi. Najczęściej jednego i drugiego. Amelia uśmiechnęła się z zadowoleniem, czując, jak powoli zaczyna przekonywać chłopaka. — Taa... — powiedziała. — Zemsta. Najpiękniejsze z ludzkich uczuć. Najprzyjemniejsze. Chociaż... — przyjęła komiczny wyraz twarzy natchnionego moralisty. — To bardzo nieładnie, żeby taki grzeczny sługa boży myślał o takich grzesznych przyjemnościach. Z moich informacji wynika, że, należysz do bardzo rzadkiego gatunku osób, które nie dopuściły się praktycznie żadnego grzechu. Nie licząc oczywiście dziecięcych grzeszków, w rodzaju deptania mrówek itp. Takich ludzi jak ty, spotyka się raz na dziesięć lat, jak nie rzadziej. — uśmiechnęła się drapieżnie. — Mówiąc szczerze, właśnie dlatego mnie zainteresowałeś. — Nie rozumiem. — Och, nie udawaj — żachnęła się. — Co to za osiągnięcie zdobyć duszę zbrodniarza? Albo skusić rozpustnicę do kolejnej libacji? Żadne. Ty, to zupełnie inna sprawa. — Podbudujesz sobie pozycję w piekle? — uśmiechnął się drwiąco, zapominając już o wszelkim strachu. — To moja sprawa — odparła bez gniewu. — Ciebie powinno aktualnie interesować coś zupełnie innego. — Masz rację. Przyjmuję twoją propozycję — odparł. — Hoo... — uniosła brwi w geście zaskoczenia. — Tak szybko? — Chcę tego wszystkiego, o czym mówiłaś. Żyć tak, jak zawsze pragnąłem i odpłacić wszystkim, którzy kiedykolwiek ze mnie drwili. — Zdajesz sobie sprawę z tego, co cię czeka potem? — Zdaję, i nic mnie to nie obchodzi. Piekielne męki przeżywam tutaj, na co dzień. Nie chcę ich znosić ani chwili dłużej. |