Tamtego wieczoru zabrzęczał telefon. Dzwonił ojciec. – Znalazłem coś, co może cię zainteresować. – Co takiego? – List od Jacka, ten, o którym wspominałem. I kartkę od twojej matki adresowaną do niego, która przyszła pocztą zwrotną. – Z jaką datą? – Chwileczkę. Nastąpiło krótkie milczenie. Wyobraziłem sobie, jak ojciec odsuwa okulary na czoło i mrużąc oczy, spogląda na trzymany w ręku papier. – Tysiąc dziewięćset trzydziesty czwarty – odczytał. – Chcesz je? Podniecenie, jakie mnie ogarnęło, było absolutnie nieproporcjonalne do wiadomości. Nie istniał ku niemu żaden powód. – Tak – wyszeptałem. – Zatrzymam je dla ciebie. – Zaraz po nie przyjadę. Nie mogłem usiedzieć na miejscu.
Koperty pożółkły. Na tej od Jacka widniał stempel Detroit w stanie Michigan z datą 22 lutego 1934. W prawym górnym rogu pysznił się fioletowy znaczek za trzy centy z wizerunkiem Waszyngtona oraz pieczątka o ironicznej w tej sytuacji wymowie: „Powiadom swoich korespondentów o zmianie adresu”. Koperta pochodziła z hotelowej papeterii. W lewym górnym rogu była adnotacja: „Zwrócić w ciągu pięciu dni do hotelu Vermont, 138 W. Columbia, Detroit, Michigan”. Koperta została rozerwana na brzegu. Była zaadresowana do mojej matki, tutaj, na ten jedyny adres, pod jakim mieszkała, od kiedy poślubiła mego ojca. Drugą kopertę ostemplowano w Toronto w stanie Ontario, o godz. 20.30, 29 kwietnia 1934. Zaadresowano ją do pana Jacka F. Radeya, hotel Vermont itd., na dole zaś przystawiono stempel Detroit z datą 3 maja oraz pieczątkę z napisem: „Zwrot do nadawcy, adresat nieznany”. Ktoś inny dopisał długopisem: „Sprawdzić w hotelu Washington”. – Co oznacza to F.? – Francis. Twój brat Ron nosił takie samo drugie imię. Wybrała je matka. Przez rozerwany brzeg koperty wyciągnąłem list Jacka do mojej matki. Składał się z czterech wyblakłych arkuszy firmowego papieru listowego hotelu Vermont ze stylizowanym nagłówkiem. W lewym górnym rogu było napisane: „Dzwoń na numer Cherry 4421”; po prawej stronie na górze umieszczono informację: „Ceny od $1”. Pismo było dość czytelne, słowa skreślone ołówkiem. List opatrzono datą 22 lutego 1934. otrzymałem Twój list i byłem wniebowzięty, że do mnie napisałaś. Przykro mi, że Ronnie zachorował, i mam nadzieję, że kiedy dotrze do Ciebie ten list, Ronnie już się wykaraska i będzie rozrabiał jak pijany zając. Mnie chyba odbija jakaś szajba. Zacząłem już myśleć, że mnie opuściłaś, a tu proszę, podałem Ci zły adres. Dziwne, że nie dotarły Twoje poprzednie listy i kartki walentynkowe. Pewnie zawieruszyły się gdzieś w drodze. O rany, Margaret, podoba mi się tu jak nie wiem co! Gdybym z jakiegoś powodu musiał się stąd zwijać, chyba pękłoby mi serce – mówię całkiem serio. Pracuję w branży fotograficznej w największej i najlepiej płacącej firmie w mieście i lubię tę robotę. Czy wiesz, że przyjazd tutaj dał mi zupełnie nowe spojrzenie na życie? Mam wrażenie, że teraz zależy mi na osiągnięciu czegoś o wiele bardziej niż kiedykolwiek w całym moim dotychczasowym żywocie. Tu jest całkiem nieźle, można żyć taniej i zarobić więcej pieniędzy niż w Toronto. Dostałem dzisiaj list od koleżanki z Toronto. Tej, która do Ciebie dzwoniła. Napisała, że żałujesz, że przyjechałem tutaj z Carmenem, bo on może mieć na mnie zły wpływ. Daj spokój, nic się nie stanie; a poza tym zdążyłem spotkać i obracam się wśród tak wielu ludzi, którzy faktycznie mogliby sprowadzić mnie na manowce, że jeden więcej nie robi żadnej różnicy. Więc przestań się martwić, że przez kogoś zejdę na złą drogę. Jeśli chodzi o picie, alkoholu nie tykam. Jestem zbyt zajęty zarabianiem pieniędzy i staraniami, by do czegoś dojść. Jedyne, co mnie wkurza, to to, że nie przyjechałem tutaj jakieś cztery lata temu. Teraz miałbym o wiele więcej powodów do radości. W zeszłą sobotę kupiłem sobie fajne buty, parę koszul itd., a za mniej więcej tydzień mam nadzieję kupić sobie nowy garnitur. Jest mi pilnie potrzebny. Wiesz, Marg, cały sekret w tym, że przyjechałem tutaj bez grosza przy duszy. Kiedy zapłaciłem pani MacDonald w Toronto i opłaciłem kilka innych drobnych należności, byłem doszczętnie spłukany. Jednak uparłem się tu przyjechać. Chłopaki, z którymi pracowałem, dawali mi w kość; nie było lekko. Pożyczyłem trochę pieniędzy od Carmena (stąd jego pomysł, by jechać ze mną) i zwróciłem mu już wszystko co do grosza. To jeszcze nie koniec, bo naprawdę mam zamiar wyjść na ludzi. Mówię serio, Marg. Możesz być tym wszystkim zdziwiona – ja i takie szumne słowa – ale muszę się komuś zwierzyć, a ty jesteś jedyną osobą, której mogę o tym powiedzieć, bo czuję, że nie będziesz się ze mnie naśmiewać za snucie marzeń. To sprawa tylko między nami, Marg. Nie chciałbym, by ktokolwiek inny wiedział, jak byłem uziemiony albo jak kiepsko mi się wiodło w pierwszym tygodniu pobytu w Detroit. Teraz wszystko idzie na lepsze i już wkrótce będę mógł przysłać coś z USA Tobie, dzieciakom i Tommy’emu. Pracuję w okolicach Royal Oak – o rany, Marg, „Sanktuarium” jest przepiękne. Staram się również chodzić na niedzielną mszę. Napisz do mnie jak najszybciej. Odłożyłem list i spojrzałem na ojca, który przyglądał mi się w milczeniu. – Czytałeś to? – Tak. – Skąd to wygrzebałeś? – Z kufra, tego w nogach łóżka. Leżało na dnie. – Co o tym sądzisz? Wzruszył ramionami. – Niewiele. – Napisał, że pracuje w branży fotograficznej. Co miał na myśli? – Margaret mówiła mi, że pracował w charakterze ulicznego fotografa. Dowiedziała się tego od jego koleżanki stąd. – Uliczny fotograf? – Zamrugałem. – No wiesz, jeden z tych facetów, którzy pstrykali człowiekowi fotkę, a potem podchodzili i proponowali kupno odbitek, gdy zostaną wywołane. Nadal patrzyłem zdezorientowany. – No, tak – westchnął ojciec. – Pewnie nie masz o tym pojęcia. Polaroidy, instamatiki, wideo… Oczywiście, skąd masz to wiedzieć. – Wydaje mi się, że widziałem takich gości na filmach. Na tych starych – uśmiechnąłem się. Odwzajemnił uśmiech. – Tak. Na starych. – To chyba kiepski zawód. – Kiepski. – Sądziłem, że pojechał do Detroit zahaczyć się w przemyśle samochodowym. Ojciec wzruszył ramionami. – Nie wiem, co się stało. Czasem los płata figle i niweczy nasze plany.
Otworzyłem kopertę, która przyszła pocztą zwrotną. Ponieważ nigdy nie oglądałem kartek urodzinowych z lat trzydziestych, to to, co zobaczyłem, zaintrygowało mnie. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat producenci papeterii i kartek z życzeniami znacząco przekształcili swoją ofertę, pomyślałem sobie. W środku znalazłem dwie kartki urodzinowe – nie takie, jakie widujemy dzisiaj – kartki z tamtej epoki: płaskie, nierozkładane, mniej więcej dziesięć na dziesięć centymetrów, z wymyślnymi, barwnymi, wytłaczanymi rysunkami przedstawiającymi odpowiednio ptaszka w ogrodzie oraz galeon na pełnym morzu. Na jednej napisano: „Życzenia urodzinowe dla Najukochańszego Brata”, na drugiej: „Najmilszemu Wujkowi w dniu urodzin”. Na każdej widniał sympatyczny epigraf i podpis mojej matki złożony w imieniu własnym oraz dzieci. Na odwrocie jej kartki było postscriptum: „Dlaczego nie piszesz?” Przypadkowo rozerwałem kopertę, chowając z powrotem kartki. Papier darł się z łatwością. – I to wszystko? – spytałem. Ojciec przytaknął. – Nigdy więcej nie napisał? Pokręcił głową. – Ona umiera, wiesz. Spojrzenie zza grubych szkieł zmiękło. – Wiem. – Chce go zobaczyć. Ojciec wzruszył ramionami, odwrócił wzrok. – Zaginął. Nie dał znaku życia. – Potem spojrzał na mnie. – Cóż możemy zrobić? Wstałem, podszedłem do kuchennego okna, wyjrzałem na pokryty śniegiem parking. Dalej, na Eglinton Avenue ruch uliczny posuwał się w żółwim tempie. …nasze twarze, poryte, pomarszczone; nasze twarze znaczone przez znój, przez doznane zawody, przez powodzenie, przez miłość; nasze zmęczone oczy wyglądające wciąż, wyglądające niespokojnie czegoś od życia, czegoś, co przeminęło, gdyśmy na to oczekiwali… Przez kolejne kilka tygodni każdy wieczór spędzałem w jednym z dwóch miejsc. Najpierw odwiedzałem matkę, potem jechałem do głównego oddziału Biblioteki Publicznej Toronto na rogu Bloor i Yonge. Tam ślęczałem nad atlasem, spisując nazwy miast, miasteczek i osiedli w bliższych i dalszych okolicach Detroit, aż do Toledo na południu. Litania nazw stawała się dobrze mi znana: Windsor, Pontiac, Wyandotte, Ypsilanti, Ann Arbor, Flint, Lansing, Grand Rapids – nawet Saginaw i Bay City – plus liczne inne. Po sporządzeniu dziennej listy miejscowości prosiłem bibliotekarza o skatalogowane na mikrofiszkach książki telefoniczne wybranych okolic i sadowiłem się przed jedną z przeglądarek, szukając nazwiska Radey. Dopuszczałem możliwość, że on już nie żyje. Niewykluczone jednak, że się ożenił, może nawet miał dzieci. Nazwisko Radey okazało się niezwykle rzadkie, co przemawiało na moją korzyść. Moja lista nazwisk i adresów rosła powoli, acz systematycznie. Wreszcie przerzuciłem się z rejonu Detroit na główne miasta w ogóle, włączając Nowy Jork, Chicago, Cleveland, Filadelfię, Pittsburg, Kansas City, Houston, Nowy Orlean, San Francisco, Los Angeles, San Diego… Zaczęła również do mnie docierać świadomość niemożności wykonania zadania, które sam sobie wyznaczyłem. Zadawałem sobie pytanie, jak mogę mieć nadzieję, że odniosę sukces na polu, gdzie ponieśli porażkę i prywatni detektywi, i Królewska Policja Konna? Odpowiedź brzmiała – byłem świadom tego – że raczej mi się nie uda. Potrzebowałbym pioruńskiego szczęścia, wyłącznie ono mogłoby mi pomóc. Było zbyt wiele miejsc, nigdy nie zdołałbym dotrzeć do wszystkich, upłynęło zbyt wiele lat. A jednak nie dawałem za wygraną. Chciałem zrobić to dla matki. Tego pragnęła. Dlatego należało podjąć próbę. Ostateczna lista składała się z około pięćdziesięciu nazwisk. Było nawet paru J. Radeyów. Jeden z nich nazywał się John F. Radey i mieszkał w Kansas City. Napisałem list. Szanowna Pani bądź Szanowny Panie, z powodów ściśle rodzinnych usiłuję odnaleźć krewnego noszącego nazwisko Radey. Poszukuję Jacka (Johna Francisa) Radeya, urodzonego w Toronto w 1911 roku. Jego ojciec Martin Radey (nieżyjący) urodził się około 1882 roku w Toronto, a jego matka Margaret Anne Curtis (nieżyjąca) przyszła na świat w Toronto w roku 1878. Miał jedną siostrę Margaret, urodzoną w Toronto w roku 1909. Margaret, siostra Jacka (obecnie pani Thomasowa Nolan) jest moją matką. Jeśli Jack nadal żyje, być może dotrze do niego ten list. Niewykluczone, że ożenił się i miał dzieci, które ten list przeczytają. Zachęcam do zrobienia kserokopii listu oraz puszczenia ich w obieg. Jeśli trafią one w ręce osób, które posiadają jakiekolwiek przydatne informacje, bardzo proszę o jak najszybszy kontakt telefoniczny na mój koszt. Będę wdzięczny za każdą wiadomość. Zrobiłem sto odbitek; wysłałem w ciemno, ile mogłem.
Nie mogę narzekać, że nie było żadnej odpowiedzi. Wprost przeciwnie, otrzymałem około tuzina kartek i listów, większość nadawców jedynie zapewniała mnie, że nie są w stanie w żaden sposób mi pomóc. Z Bostonu przyszła kartka od jakiejś rodziny, która poinformowała mnie, że ich długie polskie nazwisko zostało w 1955 roku prawnie zmienione na Radey. Chyba najbliższy istoty sprawy był list od pewnej pani z Illinois: Mój ojciec Donald, do którego adresowany był Pański list, zmarł w marcu, na kilka tygodni przed swoimi osiemdziesiątymi drugimi urodzinami. Mam dwóch braci – Todda w Atlancie oraz Paula Michaela w Nowym Jorku. Ojciec wychowywał się w okolicach Kolorado. O jego rodzinie wiemy bardzo niewiele. Nigdy nie poznaliśmy nikogo z jej członków. O ile mi wiadomo, nie miał żadnego rodzeństwa. Z tego, co zdołałam ustalić, miał nieszczęśliwe dzieciństwo i nigdy nie wyrażał ochoty na poruszanie tego tematu – uszanowałam więc jego wolę. Przykro mi, że nie potrafię Panu pomóc. Życzę powodzenia w poszukiwaniach. Napisałem do obydwu braci. Odpowiedź nie nadeszła.
Po upływie kilku tygodni przyszedł kolejny krótki list z Haddonfield w stanie New Jersey. przedstawiono mojej uwadze Pański list dotyczący Jacka Radeya. Mój przyjaciel, który interesuje się genealogią, zaproponował, aby zamieścił Pan ogłoszenie w magazynie „Przewodnik Genealogiczny”, wydawanym przez Wydawnictwo Genealogiczne mieszczące się przy N. Calvert Street 1001 w Baltimore w stanie Maryland. Może Pan przesłać kopię swego listu. Może zechcą go opublikować. List wysłałem. Został wydrukowany. Nie wydarzyło się nic. Matka umarła. Nie byłem w stanie przyprowadzić jej Jacka. Zawiodłem. Czas. Pochłaniał nas wszystkich, grzebał warstwami, nic sobie nie robiąc z archeologicznych sond. |