powrót do indeksunastępna strona

nr 1 (XLIII)
styczeń-luty 2005

 Czarne światło
Elizabeth Hand
ciąg dalszy z poprzedniej strony
2. Najpierw wprowadzenie

…pierwszego dnia Bumpy wziął mnie na pospieszne zwiedzanie najbliższej przypadkowej wioski…
Frederick Exley: Z notatnika fana

Najważniejsze, byście pojęli, że mieszkaliśmy wtedy w nawiedzonym mieście. Na przestrzeni stuleci miasteczko przeżywało śmierć od ognia, wody i wiatru. Ba, nie tylko samo miasto musiało to wszystko przetrwać, rozumiecie, chodziło tu też o jego mieszkańców. Wioska została założona w roku 1627 jako daleki odłam starej holenderskiej kolonii z Nowej Holandii. Najstarsze domy – surowe chaty z polnych kamieni, o spadzistych, smołowanych dachach i szczytach ścian – datowano na dwadzieścia lat po tym fakcie. Jednakże istniały też ruiny starszych, drewnianych domostw spalonych do gołej ziemi przez Indian Tankiteke w odwecie za wyrżnięcie indiańskiej wioski. Pod koniec osiemnastego wieku miasteczko spłonęło ponownie za sprawą brytyjskiego generała Eustisa „Krwawego” Warrentona, nawróconego jansenisty, którego później spotkał marny los, gdyż został zamordowany przez Polly Twomey, byłą tragiczkę (podobno zagrała Ariadnę w Siostrach rywalkach lepiej od pani Siddons) i śpiewaczkę sprośnych piosenek. Polly słynęła też z czarów. Okaleczone ciało Warrentona znalazł jego adiutant. Leżało za obozowiskiem, w lasach za miastem. Mieszkańcy wsi uprzejmie obstawali, że to sprawka górskiego drapieżnika, bo kogóżby innego? Jednakże sympatycy torysów wiedzieli, że maczała tu palce wiedźma.
Sto lat później, w roku 1873, Biały Huragan ogołocił lasy wzdłuż rzeki Muscanth tak, że wyglądały, jakby w nie uderzył meteoryt. Bór ledwo się zaczął odradzać, gdy w roku 1907 zalała go powódź po tym, jak na Muscanth zbudowano tamę, by tworząc zbiornik, dostarczała wodę wielkiemu miastu na południu. Większość ludzi przeciągnęła domy za pomocą koni i wołów – wciąż można zobaczyć ich zdjęcia w Bibliotece Constance Charterbury i w Sądzie Wsi Kamensic (obecnie muzeum, otwarte w weekendy) – ale niektórzy odmówili. Ich domy wciąż znajdują się pod ciemnozielonymi wodami jeziora Muscanth, wraz z przerdzewiałymi lodówkami, pogrzebanymi samochodami i kilkoma niezgłoszonymi nigdzie trupami.
Od stuleci nad całą scenerią górowała dziwaczna, wielka posiadłość zwana Bolerium. Cętkowane, granitowe mury tak obrosły mchem i porostami, że stapiały się z kamieniami wokoło, a wieżyczki i kopuły wyrastały ze ścian, jakby wykuto je w górskiej skale. Bolerium nie odgrodziło się od Kamensic. Wydawało się, że miasto urodziło ten cud, chimerę, dziw. Spiralnie ułożone okna przeglądały się w zwodniczo spokojnej, ciemnej powierzchni jeziora, jakby dom śnił o samym sobie.
Bolerium było najstarszym budynkiem w Kamensic. Zgodnie z legendą, holenderscy osadnicy zastali tu już stojącą rezydencję. Za grubymi szybami paliły się pochodnie, a po korytarzach snuły się mroczne postacie. Oczywiście to bzdura. Zbudowanie tak ogromnej konstrukcji zajęłoby lata, a może nawet dziesięciolecia.
Wiadomo, że granitowe bloki, z których skonstruowano dom, nie pochodziły ze stanu Nowy Jork, ani nawet z Nowego Świata. Owen Schelling, założyciel Schelling Market i amator geolog z ery wiktoriańskiej określił, iż materiał budowlany przybył z półwyspu Penwith, najbardziej wysuniętego na zachód krańca Kornwalii. Ponieważ kamienie były niezwykłe, mógł dokładnie określić ich pochodzenie: z pastelowo barwionych klifów zatoki Cove, gdzie starożytne kamieniołomy produkowały piaskowiec i gruboziarnisty granit, budulec kurhanów tego kraju, neolitycznych fortec i kamieni milowych.
Po odkryciu Schellinga zagadkowe kamienie Bolerium od czasu do czasu odrywały geologów w całym kraju od muzeów i zajęć na uniwersytetach. Ostukiwali wówczas ostrożnie mury posiadłości i odłupywali wąskie próbki, by zabrać je do miasta, gdzie okazywało się, że wyniki brzmią tak samo: niezwykła kombinacja piaskowca z Penwith i granitu z St. Buryan. Zestruganą i poobłupywaną skałę badano, oznaczano datą i chowano do magazynów, ale nadal pozostawała zagadką, albowiem po procesie budowy Bolerium nie pozostał ślad. Żaden okrętowy list przewozowy nie określał jak, kiedy ani dlaczego miliony ton kornwalijskiego granitu przybyły do zatoki Nowego Jorku, i kto przetransportował je ponad sto kilometrów w głąb lądu do odległej wioski zamieszkanej jedynie przez zapyziałych farmerów, czerwonoskórych i wiedźmy.
Księgi miejskie wykazywały, że oficjalna data budowy Bolerium przypadała na rok 1743 i przypisywały budynek pierwszemu zarejestrowanemu właścicielowi, Irlandczykowi o nazwisku Crom MacCrutch. Zgodnie z wiejską legendą, MacCrutch przywiózł ze sobą ostatnie stado Megaloceros, tak zwanego olbrzymiego łosia irlandzkiego, zamierzając utworzyć dla zwierząt rezerwat w Nowym Świecie. Fakt ten został należycie odnotowany na pożółkłej fiszce przeczytanej przeze mnie w szkole podstawowej na jednej z dorocznych wypraw do Muzeum w Sądzie.
– To niemożliwe – obwieścił pogardliwie Hillary, gdy opowiedziałam mu o tym po szkole. Zaszyliśmy się w piwnicy i oglądaliśmy The Munsters, jedynego telewizyjnego rywala wujka Cosmo. – To były jelenie, nie łosie. Poza tym wyginęły jakieś dwieście lat temu.
– No cóż, tak mówią w muzeum – upierałam się, a potem ciągnęłam zawzięcie. – A pani Langford mówiła, że to prawda. A poza tym, skąd ty masz to wiedzieć?
Hillary nic nie odpowiedział, tylko zacisnął usta i gapił się w telewizor. Ale kiedy zaczęły się reklamy, wspiął się na górę i wrócił z dwoma opasłymi tomiszczami. Postawił je obok siebie na niskim stoliku i otworzył pierwszą ciężką, starą księgę z poplamioną, niebieską okładką, z wybitym złotymi literami tytułem Starożytni ludzie Brytanii.
– Skąd mam wiedzieć? – zapytał buntowniczo i otworzył księgę. W powietrze wzbił się kurz i skrawki papieru. Gdy przerzucał kartki, rozsnuła się słaba woń pleśni. W końcu się zatrzymał. – Stąd…
Dźgnął palcem stronę z ilustracjami. Odcienie sepii szarzały, oprószone resztkami rybików.
– „Łoś irlandzki – przeczytałam na głos – znaleziony w pokładach torfu w Hound’s Pool, Devonshire, obok szczątków ludzkich”. I co z tego? – spytałam.
– Tyle że to było dziesięć tysięcy lat temu – prychnął Hillary. – Czekaj, patrz no tutaj… – Odepchnął na bok pierwszą księgę i otworzył drugą. Kilka lat temu podarowano mu na Boże Narodzenie błyszczący przewodnik po prehistorycznych ssakach. Wtedy jego pasja dotycząca tygrysów szablozębnych doprowadzała mnie do szału. – Spójrz na to – polecił i wskazał na dwustronicową rozkładówkę.

Megaloceros: Gigantyczny jeleń eurazjatycki ery plejstocenu.

Nad podpisem widniała realistyczna ilustracja zwierzęcia, które wyglądało jak zwykły jeleń, tego samego gatunku, który przeskakiwał drogę przed szkolnym autobusem albo ogryzał jabłka z jabłoni u nas na podwórku. Tyle że ten jeleń na ilustracjach miał olbrzymie rogi niczym łoś. Jak korona dębu rozpościerały się nad łbem. Były tak ogromne, że wydawało się niemożliwe, by zwierzęta mogły utrzymać prosto głowę.
– O kurczę. – Gwizdnęłam i przeczytałam resztę podpisu.

U w pełni rozwiniętego samca rozłożyste poroże mogło osiągnąć sześć metrów rozpiętości i ważyć osiemnaście kilogramów. Nawet po osiągnięciu pełnej dojrzałości z każdym rokiem rogi kontynuowały wzrost, stając się coraz bardziej niewygodne, co mogło przyczynić się do wyginięcia gatunku. Wraz ze schyłkiem ery lodowcowej ok. 10 000 lat p.n.e. liczba osobników przerzedziła się, choć istnieją dowody, iż niektóre mogły przeżyć w niecce Morza Czarnego aż do roku 500 p.n.e.

Potrząsnęłam głową.
– Nie wyginęły dwadzieścia tysięcy lat temu. Tu jest napisane, że można je było znaleźć gdzieś w Europie 500 lat przed naszą erą, więc…
Hillary otworzył szerzej oczy.
– A więc to wciąż ponad dwa tysiące lat temu, Lit! Słuchaj, nie ma mowy, żeby ktoś trzymał irlandzkiego łosia w Kamensic, dobra?
– Po prostu powiedziałam ci, co było napisane w muzeum w Sądzie.
– Napis w muzeum nie mówił prawdy. I skąd pani Langford miałaby o tym coś wiedzieć? Wierzy w Wielką Stopę. – Hillary pozbierał swoje książki i ruszył na górę, wykrzykując przez ramię swój ostateczny argument. – Twój tato zadzwonił. Powinnaś wracać do domu.
Hillary był moim najlepszym przyjacielem i sąsiadem. Za rodziców miał Cudownych Wellerów, Natalie i Edmunda: angielskich aktorów, którzy zadebiutowali u boku Laurence’a Oliviera w produkcji z lat czterdziestych Szkoda, że z niej taka dziwka, a potem utrzymali się w głównym nurcie lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych w serii komedii z Ealing, gdzie grali Flo i Moe Flecków, rozwiedzionych prywatnych detektywów, nadal pracujących razem pomimo przeszłej (i obecnej) niewierności. W rzeczywistości obydwoje byli homoseksualistami. Wszyscy wiedzieli o młodzieńczych, pełnych pasji zauroczeniach Natty. Pozostawała w związku z żoną finansisty z Chicago, a potem przez długi, burzliwy czas zadawała się z krwiożerczą blond gwiazdką – Adą Morn, by w końcu poślubić Edmunda. Jego kochankowie zwykle byli w tym samym wieku co on i mieli ten sam charakter: stały, cichy i czasami kapryśny.
Oboje teraz dobiegali pięćdziesiątki. Tak jak mój ojciec, Natalie i Edmund grywali w Avalon Shakespeare Theatre w Avonie w Connecticut, a w czasie wolnym hodowali pszczoły i dbali o stare jabłonie obdarzone takimi imionami jak Lisiątko lub Dziesięć Przykazań. Hillary był ich jedynym dzieckiem. Otrzymał imię po sir Edmundzie Hillarym, przyjacielu rodziny.
– W rzeczywistości musieli dokonać olbrzymiego poświęcenia – zauważył kiedyś, gdy plątaliśmy się po Jelenim Parku. – To znaczy, najprawdopodobniej chcieli tak naprawdę nazwać mnie Bob albo Stan…
– Albo Butch.
– Albo Butch. – Skinął mądrze głową i pociągnął łyk piwa. – Ale trzymali fason i nadali mi imię Hillary, niech to szlag. Moi rodzice to dobrzy ludzie. Cholernie zacni.
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy spotkałam Hillary’ego. Zawsze był gdzieś w pobliżu, zupełnie jak stare jabłonie Wellersów i smagany wichrem wiejski dom w stylu kolonialnym, który stykał się z tyłem mojego domostwa. Mieliśmy tyle samo lat i chodziliśmy do tej samej klasy w Wiejskiej Szkole Kamensic. Poza kilkoma szczeniackimi miesiącami dorastania, kiedy darzyliśmy się nienawiścią, nie można nas było ani na chwilę rozdzielić. Szwendaliśmy się nieskrępowanie między naszymi dwoma domami. Razem jedliśmy, bawiliśmy się, a potem sypialiśmy, niczym dwa nierozłączne szczeniaki. Kiedy moi rodzice wyjeżdżali na próby albo przedstawienia, zostawałam z Hillarym. Kiedy Natty i Edmund wyruszali do Anglii na nagrania powrotu Flo i Moe, Hillary mieszkał z nami. Niektórzy ludzie myśleli, że jesteśmy rodzeństwem i nawet istniało między nami pewne podobieństwo. Oboje byliśmy wysocy i mieliśmy włosy do ramion, choć fryzura Hillary’ego była kruczoczarna, a moja to mysi ciemnoblond. Oboje mieliśmy wielkie, skośne oczy. Moje błyszczały bladą szarością, Hillary’ego orzechowym kolorem, przypominającym świeży mech na starej barce. Kiedy osiągnęliśmy wiek czternastu lat rozpoczęliśmy długoletni proces wzajemnego zakochiwania się i odkochiwania, przechodząc od namiętnych deklaracji do równie głębokich platonicznych dyskusji o tym, dlaczego o wiele lepiej jest pozostać najlepszymi przyjaciółmi. Wcale nie powstrzymało nas to od sypiania razem, zwykle po nocy spędzonej na piciu w Parku Jeleni. Seks z Hillarym niósł radość, tak samo jak seks z moimi pozostałymi przyjaciółmi. Czasem powodował zakłopotanie, ale nigdy nie sprowadzał na nas kar. Nasi rodzice odznaczali się wyjątkową dojrzałością w kwestii naprowadzania nas na różnorodne metody kontroli urodzin, tak więc żadne z nas nie dorobiło się dziecka. Sama często i z radością uprawiałam seks, który bardziej przypominał mi pływanie niż uprawianie miłości. Jedyną zagadką związaną z seksem okazało się to, że miała się w nim kryć jakaś zagadka. Trapiło mnie to. Myślałam sobie, że zawodzący o miłości trubadurzy i gwiazdy rocka przybierali artystyczną pozę, bo równie dobrze mogli śpiewać o czerwonym kabriolecie Constantine’a Foxa.
Lecz nagle zaczęłam odczuwać, że tkwi w tym coś więcej, zupełnie jakbym posłyszała w radiu cichnący sygnał, ucięte echo jeszcze nigdy nie słyszanej piosenki, której nigdy się już nie usłyszy. Czasem jakaś prawdziwa melodia sprawiała, że czułam się w ten sposób, jakbym na przykład po raz pierwszy usłyszała Joel Green w Miastach nocy z zaimprowizowanym, niedbałym refrenem i melancholijnym saksofonem. Czasem to było coś, o czym słyszałam, jak film Nocny kowboj albo książka, której nigdy nie czytałam, na przykład Wenus w futrze. A niekiedy działał tak na mnie odgłos wiatru w liściach, gdy leżałam w łóżku nocą, po opuszczeniu pokoju Hillary’ego, gdy oboje bardziej byliśmy podnieceni przed seksem niż w trakcie.
Nigdy nie mieliśmy do siebie z Hillarym pretensji. Pod tym względem naprawdę byliśmy jak rodzeństwo. Nigdy nie kochaliśmy się pobieżnie, ale też nie przepełniała nas namiętność – tę zachowywaliśmy na niekończące się i niebywale cięte rozmowy podsycane wzajemnym próżnym przekonaniem, że byliśmy dwiema połówkami tej samej duszy i choć zgodnie z naszym przeznaczeniem nigdy nie mieliśmy całkowicie zespolić się romantycznie, to pod innymi względami byliśmy nierozłączalni. Wszelkie psychiczne rany, które sobie zadawaliśmy, były czyste i szybko się zaleczały.
I dobrze, że tak się działo, ponieważ zawsze obsadzano nas w szkolnych sztukach w antagonistycznych rolach. Hillary nie prezentował nadzwyczajnych zdolności aktorskich, ale zanim skończyliśmy szesnaście lat, wyprzystojniał. Cechował się charakterystyczną dla komików koordynacją ruchów i przyjemnym, choć przeciętnym barytonem. Na filmach nigdy nie widać, jaki jest przystojny, ponieważ porusza się zbyt żwawo i gwałtownie macha rękoma, opowiadając jakąś komiczną historię o rodzicach, a długie włosy fruwają dziko wokół jego szczupłej twarzy. Ale w produkcjach w ogólniaku grał Sebastiana, Benedicka albo króla Artura w Camelocie. Ludzie zakochiwali się w Hillarym, gdy go zobaczyli w sztuce. Mnie zapamiętali jako ciotkę Abby, która wpadła w pierwszy rząd, kiedy grano Arszenik i stare koronki.
Och, zwariowałam kompletnie na punkcie aktorstwa. Uwielbiałam próby, knucie w kulisach, obwieszoną złotem zhierarchizowaną grupkę, otoczoną zapachem potu, gumy do żucia, żelków i kurzu wypalanego światłem reflektorów, a także smrodem marihuany, pełznącym ze stanowiska oświetleniowca. Niezmiennie wygrywałam konkursy na rolę Rosalindy lub Violi, lub innych naiwnych dziewcząt z lat czterdziestych, ale nie dlatego, że byłam utalentowana, lecz ze względu na mój chłopięcy wygląd. Wokół mnie nie unosiła się arystokratyczna otoczka, jak w przypadku mojej matki. Zamiast tego odżyły we mnie cechy przodków mojego ojca z prowincji Meath – szerokie, piegowate kości policzkowe, pełne usta, zadarty nos. Miałam wąskie biodra i długie nogi. Dobrze wyglądałam w spodniach lub kostiumach, które wyszły już z mody. Umiałam wspinać się na płoty i pchać taczki. Znałam kroki do tuzina skocznych tańców i miałam tyle siły, by utrzymać długi miecz. W teatralnym makijażu mogłam nawet grać lekko ekscentryczną romantyczną heroinę, od zużytej Heleny po Titanię mojej matki.
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.