powrót do indeksunastępna strona

nr 1 (XLIII)
styczeń-luty 2005

Autor
 Nawet w Niebie go nie chcieli...
‹Spadaj na ziemię›
Jest tu taka kupa nonsensów, że nieporadne próby rozśmieszenia widza nie przynoszą skutku. Na dokładkę poważnym problemem Chrisa Rocka jest to, że nie tylko na amatorskim występie w klubie nie jest śmieszny. Nie jest śmieszny również jako Lance Burton. Kwestie, jakie wypowiada, bardzo rzadko wywołują uśmiech, a jego „zabawne” zachowania raczej nużą, podobnie zresztą jak sam film.
Zawartość ekstraktu: 20%
‹Spadaj na ziemię›
‹Spadaj na ziemię›
„Spadaj na Ziemię” to kolejna już w tym roku nieśmieszna komedia proponowana przez dystrybutorów. Mam gorącą nadzieję, że jest to wyłącznie chwilowy trend i pojawienie się tego filmu nie oznacza, że czas dobrych komedii definitywnie się skończył. Zwyczajnie przeraża mnie perspektywa szukania dobrej zabawy dajmy na to w sitcomach, a coś takiego niestety zdaje się nam zagrażać. Bądźmy jednak dobrej myśli. Do dna na pewno jest jeszcze kawałek.
Film będący w istocie remakiem „Awantury w zaświatach” z roku 1978 („Heaven Can Wait”) został nakręcony wyłącznie po to, by mógł zabłysnąć Chris Rock, utalentowany czarny komik. Z oryginalnej fabuły został główny szkielet – przedwcześnie zabrany z ziemskiego padołu delikwent dostaje drugą szansę – może kontynuować życie w innym ciele. W nowej wersji filmu główny bohater – Lance Barton – jest gońcem, którego marzeniem jest kariera komika. Problem w tym, że podczas gdy jest dowcipny na co dzień (przynajmniej tak stoi w scenariuszu), to na estradzie zupełnie sobie nie radzi. Po kolejnym nieudanym występie na amatorskiej scenie lokalu o wątpliwej nazwie „Apollo”, przez nieuwagę wpada pod ciężarówkę. Czatujący w okolicy anioł zabiera go do nieba nie upewniwszy się nawet, że Lance rzeczywiście poniósłby w wypadku jakikolwiek uszczerbek na zdrowiu. Żeby naprawić pomyłkę, Lance dostaje ofertę zamieszkania w ciele wybranej osoby, która właśnie kończy żywot. Jego wybór pada na podstarzałego milionera, Charlesa Wellingtona III, który umarł otruty przez żonę i jej kochanka. I tu zaczynają się schody – głównie w scenariuszu.
Od momentu wcielenia się głównego bohatera w Charlesa Wellingtona III widzimy go wyłącznie jako Chrisa Rocka. Na pierwszy rzut oka założenie, że dla innych jest Wellingtonem, natomiast sam siebie widzi i słyszy jako siebie, czyli Burtona, jest słuszne, jednak owi „inni” to także widzowie, więc formalnie powinniśmy widzieć go jako owego milionera. Niestety, nie było to możliwe z prostej przyczyny – komedia jest adresowana głównie do czarnej widowni (kluczowe postaci są czarne, a większość obecnych w kadrze białych jest szujami, oszustami bądź dziwakami), więc główny bohater musiał być czarnoskóry. Wciąż jednak ciężko – nawet w Ameryce – znaleźć milionera o takim właśnie kolorze skóry, w dodatku nie wypadałoby pokazywać czarnych w złym świetle, a przecież jego żona jest tutaj negatywnym charakterem. Przez co powstał film dziwaczny, pozbawiony bodaj krztyny sensu.
Dzięki temu sceny w zamierzeniu zabawne – jak choćby ubieranie się według wzorca kolorowej subkultury (co jest podwójnym nonsensem, bo nie dość, że u milionera raczej nie spodziewałbym się znaleźć w szafie czapki z daszkiem i pomponem, to w dodatku Lance Burton w swoim oryginalnym wcieleniu nosił normalne ubranie), szukanie kanału z czarnym rapem czy smędzenie na estradzie o biedzie, w jakiej się wychował – raczej nużą, a sceny teoretycznie romantyczne wywołują pewien niesmak, jeśli się pomyśli, że do miłej mulatki nachalnie zaleca się starszy, grubszy jegomość z najwyższych sfer, i całuje się z nią na środku ulicy w rejonie zamieszkałym wyłącznie przez kolorową społeczność. Poza tym bohater upiera się przy występach w amatorskiej spelunie (w końcu nawet ją kupuje, byle tylko tam wystąpić), w ogóle nie zwracając uwagi na to, że ma forsy jak zboża. W ogóle nie widać, żeby posiadanie dużych pieniędzy zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie. Z niezrozumiałych przyczyn zdążył jednak poczynić gruntowne zmiany w testamencie, przepisując większość majątku czarnym służącym i dziewczynie. Intelektualny koszmar.
Jest tu taka kupa nonsensów, że nieporadne próby rozśmieszenia widza nie przynoszą skutku. Na dokładkę poważnym problemem Chrisa Rocka jest to, że nie tylko na amatorskim występie w klubie nie jest śmieszny. Nie jest śmieszny również jako Lance Burton. Kwestie, jakie wypowiada, bardzo rzadko wywołują uśmiech, a jego „zabawne” zachowania raczej nużą, podobnie zresztą jak sam film. A przecież Rock miał taki ładny występ w „Dogmie”, czy „Zabójczej broni 4”. W dodatku sądziłem, że nie będąc Eddiem Murphym, i nie mając solidnie ugruntowanej pozycji nie może sobie pozwolić na słaby film. Widać się myliłem. Może rzeczywiście pewnym kluczem do zrozumienia takiego stanu rzeczy jest to, że Eddie Murphy celuje w wyższą półkę intelektualną, a Rock stara się brylować u niższych warstw, które nie mają specjalnie wybrednego poczucia humoru. Tylko czy my mamy niższą warstwę, w dodatku czarnych odbiorców, która by usprawiedliwiała wprowadzenie takiego knota na polski rynek? Śmiem wątpić.



Tytuł: Spadaj na ziemię
Tytuł oryginalny: Down to Earth
Reżyseria: Chris Weitz, Paul Weitz
Zdjęcia: Richard Crudo
Scenariusz: Chris Rock, Lance Crouther, Ali LeRoi, Louis C.K.
Obsada: Chris Rock, Regina King, Chazz Palminteri, Eugene Levy, Frankie Faison, Mark Addy, Jennifer Coolidge, Wanda Sykes, John Cho
Muzyka: Jamshied Sharifi
Parametry: Dolby Digital 5.1; format 16:9
Gatunek: komedia
Ekstrakt: 20%
powrót do indeksunastępna strona

95
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.