Oto… nadchodzi… Król… Słońce…
Sięgnęłam ręką po metalową gałkę. – Auć! Była rozpalona do czerwoności. Cofnęłam rękę i ostrożnie potarłam dłonią drzwi. Martwiłam się, że po drugiej stronie szaleje pożar. Jednakże same drzwi były chłodne. Zapukałam cicho, ale poza głuchym metalowym hukiem nic nie usłyszałam. Owinęłam dłoń fałdą sukienki, ostrożnie przekręciłam gałkę i zajrzałam do środka. Pustka. Zerknęłam w tył, na mroczny korytarz, a potem weszłam do środka, zamykając za sobą drzwi. Znalazłam się w długim pomieszczeniu o wysokim suficie. Pokój nie różnił się zbytnio od opuszczonego przeze mnie przed chwilą korytarza, tyle że znajdowały się tu tylko jedne drzwi, te, przez które weszłam. Wotywna świeczka, umieszczona na białym spodeczku na podłodze, paliła się chwiejnym płomieniem. Ogień zdawał się nieproporcjonalnie duży, a przez to mój cień rósł i malał, kiedy zbliżałam się do świecy. Przyklęknęłam przy niej, by ogrzać dłonie i rozejrzałam się wokół. – Zielony – szepnęłam. – Zielony pokój… Taką miał barwę. Nie panowała tu trupia zieleń rodem z betonowych klatek schodowych, której można było spodziewać się w takim miejscu, ale miękka zieleń paproci, cętkowana w miejscach, gdzie liznęło ją światło. Kolor tak mnie ucieszył po bezkresnej czerni Przedszkola, że omal nie wybuchnęłam głośnym śmiechem. Wstałam, podeszłam do ściany i dotknęłam jej, niemalże spodziewając się, że poczuję wilgotne ciepło liści. Ale nie, napotkałam tylko chłodną i gładką farbę. Przeszłam powoli wzdłuż pokoju, przesuwając dłonią po murze. Świeca nadawała wszystkiemu dziwny, aksamitny połysk. Mój podskakujący cień potęgował jeszcze niesamowite wrażenie. Poczułam się tak, jakbym znalazła się w jednym z tych czarodziejskich kręgów, rosnących za naszym domem w Kamensic, złożonych z wysokich paproci, które budowały nad głową zakrzywiony, zielony dach. Gdzieś rozległ się dziwny dźwięk. Brzmiał tak cicho, że dopiero po kilku minutach uświadomiłam sobie jego istnienie. Był to miękki, jednostajny szum. Początkowo myślałam, że ktoś zostawił odkręcony kurek w sąsiedniej łazience. Ale gdy dotarłam do drugiego końca pokoju, dźwięk rozbrzmiał donośniej. Zdałam sobie sprawę, że to nie szum wody, lecz liści na wietrze. To nie był odgłos łagodnego wietrzyku, ale szarpiącego drzewami niespokojnego i brutalnego nocnego wichru. Zdumiona, zadarłam głowę. Pokój nie miał okien ani świetlików. Prowadziły do niego tylko jedne drzwi – te, którymi weszłam. Na dolnym Manhattanie panowała sroga zima – tam też nie było liści. A mimo to dźwięk rozlegał się tak natrętnie blisko, że omal wyobraziłam sobie jego chłodny oddech na szyi. „To jakiś film” – pomyślałam. „Gdzieś tu po prostu kręcą film…”. Stałam tak przez minutę, zasłuchana, a potem się obróciłam. Ze świeczki wotywnej został tylko ogarek. Znalazłam się już pośrodku pokoju, gdy dostrzegłam coś na przeciwnej ścianie. „Jeszcze jeden obraz – pomyślałam – taki jak nieco dziwaczne płótno, przedstawiające but”. Malowidło było wielkie, więc dziw, że go nie zauważyłam, wchodząc, ale za to w odróżnieniu od innych obrazów, porozwieszanych w różnych częściach Przedszkola, ciężko się było od razu zorientować, co przedstawia. Nie widniała na nim słynna twarz ani but, ani pudełko Cracker Jack. Obraz miał nieregularne, nierówne krawędzie. Na płótnie wirowały brązy, czerń i głęboka rdzawa czerwień. Podeszłam blisko, aż w końcu stanęłam przed nim i zmarszczyłam brwi. To nie było malowidło. A raczej, nie mogłam określić go mianem jedynie obrazu. Na ścianie widniał olbrzymi plaster skały, wysoki może na dziesięć stóp i dwa razy szerszy. Wyglądał tak, jakby nie został na ścianie zawieszony, ale wystawał z niej. Nie widziałam nigdzie gwoździ ani drutów. Na podłodze nie stało nic, co mogło podtrzymywać tak wielki ciężar. Powierzchnia skały była pofałdowana, wilgotna i gładka, choć nierówna. Ostrożnie przesunęłam dłonią w górę dzieła. Wielka, zakrzywiona skała zdawała się ożywać pod dotykiem. Przypominała mi gładki bok konia lub byka. Zatrzymałam się, gdy dotarłam do środka kamienia. Zobaczyłam, że coś tam namalowano, używając kolorów tak podobnych do naturalnych odcieni skały, że o mało co przeoczyłabym malunek. Przedstawiał postać mojego wzrostu, narysowaną zupełnie bez zachowania proporcji, z poplątanymi i umieszczonymi pod groteskowymi kątami kończynami. Przygarbiona postać wyciągała dziwacznie przed siebie ramiona. Przykrótkie, jak u karła, ręce zaznaczono zamazanymi, ciemnymi liniami, sugerując, że porastało je futro. Jednakże same dłonie były ludzkie, a pokryte futrem nogi także kończyły się ludzkimi stopami. Jedna z nich była dziwnie skrócona. Narysowano ją niestarannie, albo chciano pokazać, że stworzenie zostało zranione. Reszta istoty sprawiała po prostu okropne wrażenie. Pasiasty, falujący grzbiet należał do konia, a długi ogon kończył się białym punkcikiem jak u lisa. Między nogami zwisał smukły zakrzywiony kształt. Wiedziałam, że symbolizował penisa. Skrzywiłam się i odwróciłam wzrok, próbując dojrzeć twarz stwora. A była ona jeszcze gorsza. Wyzierające z kamienia oblicze przypominało szkaradną maskę wyrastającą wprost z ramion. Głowa kształtem przypominała jeleni łeb. Z czoła istoty wyrastały dwa asymetryczne kręte rogi. Zamiast pyska namalowano tylko długą, czarną szramę symbolizującą nos lub usta, która wiodła do naszkicowanych poniżej kresek oznaczających grzywę. Ale najbardziej przeraźliwe okazały się oczy stwora: wielkie, okrągłe i wgapione w obserwatora. Tęczówki zaznaczono trupią bielą, a źrenice wyglądały jak czarne punkciki. Dwóch pustych okręgów nie łagodziły żadne rzęsy ani powieki, nic, co mogło nadać im najlżejsze pozory ludzkości. Te oczy mogły należeć do węża lub sowy. Tak patrzyłaby czaszka. Zaczęłam drżeć i na chwiejnych nogach ruszyłam ku drzwiom. Wtedy ją zobaczyłam. – Cześć – powiedziała. Miała niski, zmysłowy głos, jakby mówiła do siebie samej. Lecz jej oczy – szerokie, o intensywnym spojrzeniu, przypominające ślepia stwora na obrazie, tyle że okolone zielenią pływających w ciemnej wodzie liści – wpatrywały się we mnie. – Wiesz, zamierzałam ci coś powiedzieć – ciągnęła, machinalnym ruchem drapiąc się po głowie. – Ale zapomniałam, a potem, no wiesz… – Potrząsnęła ręką. – Znikłaś. I zaczęłam się martwić… Tkwiła w przeciwległym krańcu pomieszczenia, oparłszy się o ścianę. Nie stała wcale w pobliżu drzwi – lecz jakże inaczej mogła dostać się do środka? Nigdzie nie było drugiego wejścia. Ale byłam pewna, że usłyszałabym ją przecież albo zobaczyła, kiedy otwierały się drzwi. Odgłos wiatru, szeleszczącego w liściach, wzmagał się i cichł, gdy rozglądałam się wokół w panice. Dziewczyna wciąż się we mnie wpatrywała. Po chwili osunęła się na podłogę, mając u boku zszytą ze skrawków materiału torbę. – Hej – pokiwała na mnie dłonią. – Podejdź do mnie… Zawahałam się. A potem podeszłam. W końcu miałam jedynie dwanaście lat, a ona była starsza, choć nie na tyle, by sprawiać wrażenie niebezpiecznej. Kiedy szłam po pokoju, czułam, że przerażający, kamienny stwór śledzi mnie spojrzeniem. Jednakże powstrzymałam się od zerknięcia przez ramię. Zacisnęłam powieki i ostrożnie drobiłam kroczki, aż znalazłam się po przeciwległej stronie. Wtedy otworzyłam oczy. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie i przestałam się bać, zupełnie, jakby uśmiechnęła się do mnie jedna z moich przyjaciółek, sympatycznie, bez złych zamiarów i w jakiś sposób porozumiewawczo. – Wiem, kim jesteś – rzekła. Pochyliła się i poklepała podłogę, jakby ubijała poduszkę na sofie. Siadłam obok niej, próbując tak ułożyć sukienkę, by się nie zabrudziła. Wciąż uważałam, żeby nie spojrzeć na malowidło na przeciwległej skale. – Piękna – powiedziała, gładząc moją sukienkę. Ponownie uśmiechnęła się do mnie czarująco. – Jesteś tą córką chrzestną. Charlotte. Prawda? – Tak – odparłam, wzruszywszy ramionami. Wyglądała na zadowoloną. Zaczęła bawić się rąbkiem swojej sukienki. Metaliczny niebieski materiał pruł się. W niektórych miejscach tak się przetarł, że można było przejrzeć go na wylot. – Wiesz, skąd się o tym dowiedziałam? – Miała suche, popękane usta. Oblizywała je nieustannie, aż pokazał się strumyczek krwi. – Bo ja też nią jestem. Wiedziałaś o tym? – Nie – odparłam nieśmiało. Skinęła głową. – A więc jesteśmy w pewien sposób spokrewnione. Prawda? To dlatego chciałam z tobą porozmawiać. Z powodu tego, co nam się przytrafia. Tak, byś też wiedziała. – Pochyliła się ku mnie i ponownie poczułam wstrętny, chemiczny odór. – Nikt nie rozumie Axela. Ludzie myślą, że go rozumieją. Oglądają filmy i czytają bzdety o nim, ale nikt tak naprawdę o niczym nie wie. Poza mną. – Wzięła mnie za rękę i otworzyła ją. Śledziła linie na dłoni tak samo, jak moja przyjaciółka Ali, gdy bawiłyśmy się we wróżenie. Dziewczyna podniosła wzrok i skupiła go na ścianie naprzeciwko. Wbrew sobie też tam spojrzałam, a potem szybko opuściłam wzrok. Wskazała malowidło na skale. – Widzisz to – powiedziała. To nie było pytanie. – Mało kto je widzi. Wiesz, co to jest? – Nie – odszepnęłam. – Autoportret. – Kiedy spojrzałam na nią z powątpiewaniem, potrząsnęła głową. – Nie mój. Jego. Jakoś to mi dodało pewności. Poza tym pochlebiło mi, że zwraca na mnie uwagę i mówi do mnie tak, jakbym była jej przyjaciółką, a nie małą dziewczynką. Pomyślałam o dziwacznych dziełach sztuki, kolekcjonowanych przez niektórych przyjaciół moich rodziców i brzydkich obrazach, które widziałam tu i tam w Przedszkolu. Zaryzykowałam i jeszcze raz zerknęłam na malowidło na skale. – Naprawdę? – No pewnie. – Zniżyła głos. – Powinnaś zobaczyć też parę innych. To znaczy, pewnie nie powinnam o tym mówić, bo jesteś jeszcze na to za młoda – ale, cóż, niektóre z nich są bardzo seksowne. Stanowczo tylko dla dorosłych. – Zachichotała. – To jedna ze zdumiewających cech Axela. Te wszystkie malowidła, wiesz? Wszystkie są tak jakby ukryte w publicznych miejscach. Filmy, obrazy, książki i inne rzeczy, które zbiera – wszyscy myślą, że to jakieś śmieci – ale one mają swój cel. Starannie gromadzi tu różne przedmioty. Tak samo robi w innych domach… Na przykład w Swarthmore czytałam książkę o wiedźmach. Uważam, że to się właśnie tu dzieje. Mam na myśli te wszystkie rzeczy, które są jego własnością, te manuskrypty i kolekcja… no, niektórych seksownych rzeczy… wszystko jest prawdziwe. I wiesz, co jeszcze, Charlotte? – Położyła dłonie na moich kolanach i przysunęła twarz, aż dzieliły ją od mojej tylko centymetry. – My też jesteśmy prawdziwe – szepnęła. Miała entuzjastyczny wyraz twarzy. Otworzyła szeroko oczy. – Ja, Precious, Joey, CeCe i Page… wszyscy jesteśmy tacy, jak mówimy. Tak jak i ty, Charlotte. Tak jak i ty… – Odsunęła się, potrząsając głową. Wyglądała na pogrążoną w kompletnym błogostanie. – Czyż to nie zdumiewające? Cała energia, wibracje całego świata, skupiają się dokładnie tutaj, na nas. Wszystko, co się wokół dzieje, nadejście nowej ery, napływ niesamowitej energii i kompletny przewrót, wszystko wywołujemy właśnie my! Charlotte, to się dzieje dokładnie teraz, a my, ty i ja, siedzimy w samym środku. Ale czad, co? Skrzyżowała ręce na piersiach. Brudny niebieski materiał wzdymał się między jej palcami. Próbowałam wyglądać tak, jakbym wiedziała, o czym mówi. Coś mi tam świtało – widziałam to i owo w telewizji i przeglądałam „Life”. Słyszałam piosenki w radiu i czytałam kradzione egzemplarze „Rolling Stone”, „Creem” i „Circus”, a także „Vivę” i Dziecko Rosemary. Wiedziałam, że ludzie uważali, iż coś się niebawem wydarzy. A kiedy widziałam zdjęcia ludzi takich jak ta dziewczyna, albo mijałam ich na ulicy, wspaniale różnobarwnych, obwieszonych okultystyczną biżuterią, z płonącymi jak ogarki oczami jak pawie pióra, z lekko rozchylonymi ustami, jakby właśnie dostrzegli coś niewypowiedzianie cudownego, czego nazwy nigdy nie poznam – cóż, wtedy i ja uważałam, że coś się wydarzy. Rozmarzyłam się, ale dziewczyna dźgnęła mnie palcem. Niemalże wyskoczyłam ze skóry. – Ale należy to zrobić we właściwy sposób. Poprzednio zawsze wszystko szło źle. Nikt niczego nie zrobił prawidłowo. Ale teraz tak nie będzie… – Zrobiła śmieszną, trzpiotowatą minę i potrząsnęła głową, aż zatańczyły jej długie, rozmigotane kolczyki. – Bo ja jestem silna. Tak silna, że właśnie to ja wykonam wszystko prawidłowo! A wtedy, Charlotte, będziesz mogła mnie odwiedzać w niedziele! Zaśmiała się i klasnęła w dłonie – tylko raz, jakby uznała, że udała jej się wspaniała sztuczka. Spojrzałam na nią podejrzliwie. Nie byłam pewna, czy się ze mnie nie naśmiewa, ale jej zadowolenie wyglądało na prawdziwe. – W niedziele? – spytałam. – To tylko żart. Słuchaj, czy wiesz, co się tutaj dzieje? Ludzie przybywają i zostają przez jakiś czas, a Axel rośnie coraz bardziej w siłę. Mówię ci, to się dzieje już od tysiąca lat. Nie tutaj, nie w tym budynku, ale – no wiesz, że wszyscy myślą, że to era Wodnika? Cóż, to tylko część. Jedynie czubek góry lodowej… Nagle obróciła się i zaczęła szperać w torbie. Poluzowała sznurki i grzebała w środku. – Gdzie to jest? Boże, nigdy mi się nie udaje nic znaleźć… nie znoszę tego! – krzyknęła i wysypała zawartość. Na podłogę lunął deszcz zdumiewających przedmiotów. Pudełka zapałek, bransoletki Lucite, złote kolczyki w kształcie kół, paczki papierosów, pogniecione i całe, kołonotatnik, różany różaniec, niezliczone fiolki z pigułkami, srebrna buteleczka, słomki do napojów, monety i zwitki banknotów, spięta gumkami książka adresowa oraz kulki z gazet. Gapiłam się, zdumiona, ale dziewczyna po prostu prychnęła niecierpliwie i odgarnęła większość przedmiotów na bok. Z niezwykłą delikatnością szperała w niewielkiej kupce pyłu i rozrzuconych luzem pigułek, aż w końcu wzięła czarną kapsułkę i wrzuciła ją do ust. Potem zaczęła wygładzać na podłodze wycinki z gazet. „Wyląg potworów w Przedszkolu. Oskarżenie o pornografię”. „Premiera Skag zrobiła furorę. »Oto przyszłość filmu« – ogłasza reżyser Kern”. „Dziewczyna i chłopak w jednym: Precious Bane gromi Cannes”. Wyciągnęłam szyję, by przyjrzeć się prześwietlonemu zdjęciu Axela Kerna, eskortującego przez policyjną barykadę wystraszoną, wymalowaną przesadnie blondynkę, ale dziewczyna z powrotem zgarnęła wycinki do torby. – Masz – rzekła, dźgając pojedynczą zgniecioną kolumnę. – Przeczytaj to.
Triumf dionizyjskiego ducha Hollywoodzki monarcha, zamieniony w undergroundowego producenta filmowego, zamienia życie w sztukę – czy też jest zupełnie na odwrót? Najnowsza premiera kontrowersyjnego Przebudzenia barbarzyńskiego boga przypomniała furorę, którą zrobił kilka lat temu Powrót Lucyfera Kennetha Angera. Ale Anger nigdy nie utrzymywał, że jego magiczne sztuczki mają pokrycie w rzeczywistości. Axel Kern twierdzi, że tak. Artykuły prasowe kwestionowały realność sceny, w której dwie nastoletnie laski ćwiartują żywcem kozła, co wywołało oburzenie Amerykańskiego Towarzystwa Humanitarnego i ASPCA. Ale nikt nie przejął się zbytnio laskami, których stroje kąpielowe (zaprojektowane przez znajomego Kerna – Rudiego Gernreicha) mogłyby ujść na cygańskiej plaży w Malibu Beach, ale zdecydowanie szokowały na ekranie i nie tylko. Caresse Hardwick, debiutantka nowojorskiego towarzystwa (zwana wśród obsady „Całuśną”) wywołała po premierze pewne zdziwienie na party La Tartine swoim stwierdzeniem: „Jeśli Beatlesi są więksi od Jezusa, to Axel jest o wiele większy od Boga”. Menu przyjęcia, ułożone przez Les Trois Freres, w większości pozostało nie ruszone, jako że…
Wpatrywałam się w załączone zdjęcie, a potem zerknęłam ukradkiem na dziewczynę u mego boku. Była to ta sama osoba, choć na zdjęciu miała srebrne włosy, nie czarne, a na twarzy grubą warstwę makijażu. Smukłe ciało spowijała biała suknia, która błyszczała jak fluorescencyjna tuba. Przeczytałam podpis. „Reżyser filmowy jest większy od Boga” – twierdzi debiutująca gwiazda filmowa. – To żart, rozumiesz? – Całuśna Hardwick dała mi kuksańca. Ponownie oblizała usta. – On wcale nie jest większy od Boga, on sam jest Bogiem. Nic nie powiedziałam. Miałam tylko dwanaście lat, ale już wtedy wiedziałam, że tej dziewczynie odbiło. A co gorsza, brała narkotyki – sama widziałam, jak łyka czarną pigułkę i tylko Bóg wiedział, co jeszcze z magicznej torby trafiło do jej ust. Spojrzałam na podłogę i spróbowałam pomyśleć, jak mogę się stąd wydostać. Zastanawiałam się, czy po prostu nie wybiec za drzwi, gdy znienacka złapała mnie za nadgarstek. – Dzisiejszego wieczoru. – Piersi dziewczyny falowały pod materiałem sukni, a przez dziurę w ubraniu wyjrzał różowy sutek. Oddychała za szybko i szaleńczo kiwała głową. – Dziś, dziś, dziś. Dwudziestego pierwszego grudnia. Przesilenie zimowe. Rozumiesz? Jestem gotowa. Całkowicie gotowa na to, co się stanie… Próbowałam się wyrwać, ale ona tylko wzmocniła uścisk. – Au… – Dokładnie tutaj – powiedziała, ignorując mnie. Wolną ręką pacnęła śmieci na podłodze. Pudełka po zapałkach i kolczyki wystrzeliły w powietrze, a pigułki rozbiegły się, kiedy jej palce zacisnęły się wokół czegoś. – Bo ja jestem gotowa, tak jak im już to mówiłam… – Podniosła wzrok, wciąż trzymając mnie za nadgarstek. Uśmiechnęła się szeroko absurdalnym jak u lalki uśmiechem i pokazała mi, co trzyma w ręku. – Widzisz, Charlotte? Nóż miał piętnaście, siedemnaście centymetrów długości. Zarówno ostrze, jak i rękojeść wyrzeźbiono z tego samego smukłego kawałka kości. Koniec rękojeści był wąski i rdzawobrązowy, a zakrzywione ostrze kremowe jak kość słoniowa. Kiedy obracała je na wszystkie strony, dostrzegłam niewielkie nacięcia na rękojeści: szereg linii przekreślonych mniejszymi iksami. Ale ostrze złamało się, czubek ścięto, aż pozostała poszarpana krawędź. Kiedy przebiegła po nim palcem, zobaczyłam, że jest tępy niczym fragment plastikowego talerza. – Ha. Chyba będę musiała je naostrzyć. Ale zrobię to, bo to najważniejsze! Wcale się nie boję i… Wstała, gramoląc się i pociągnęła mnie za sobą w górę. Najwyraźniej niemalże zupełnie o mnie zapomniała. Mogłam być jeszcze jednym elementem dziwacznej biżuterii, przytwierdzonym do jej nadgarstka. Z cichym jękiem zaczęła miotać się w przód i w tył. Myślałam, że dostała jakiegoś ataku, ale nagle roześmiała się i wykręciła niezgrabny piruet, wlokąc mnie za sobą. Zdałam sobie sprawę, że tańczy. – Ja to zrobię! – śpiewała bez tchu. Coś chrupnęło pod jej nagimi stopami. Spojrzałam w dół i moim oczom ukazała się podłoga, którą zaśmiecały brązowe makówki wielkości kciuka. – Zrobię… – Lit? Charlotte Moylan, czy… – Tato? Przez ułamek sekundy czułam, jak ręka Całuśnej zaciska się na mojej dłoni. Wtem poczułam ciepło na moim uchu i szept: – Nie zapomnij! Puściła mnie, chichocząc i osunęła się pod ścianą. – Lit? Co ty tu, do diabła, robisz? Gdzie jest światło? Co to za zapach? Do środka wpadł mój ojciec. – Jezu Chryste. Murphy, od godziny chcieliśmy stąd pójść, gdzie do cholery… Pokój zalało światło nieosłoniętej żarówki. Rozległ się cichy trzask i spodek z wotywną świeczką pękł pod stopą mojego ojca. – Charlotte? – zapytał, przytulając mnie. – Niech to szlag, gdzieś ty się podziewała? – Odetchnął głośno i przesunął ręką po moich włosach. Oparłam się o jego pierś, wdychając zapach wina i ciepłą woń tytoniu, którą przesiąkła jego tweedowa marynarka. – Weszłaś tu i zasnęłaś? – pytał dalej, chwiejąc się. – Matka już miała dzwonić po policję. – Nie, nie, po prostu się zgubiłam, bo was szukałam, aż w końcu tu weszłam i rozmawiałyśmy… Wskazałam ścianę za mną. Kiedy podniosłam wzrok, dostrzegłam, że ojciec marszczy brwi. – Rozmawiałaś? Z kim? – Westchnął, zniecierpliwiony i pociągnął mnie za sobą, ruszając ku drzwiom. – Chodźmy stąd, zanim ktoś nam wlepi mandat. Poza tym zaczął padać śnieg. Wysunęłam się spod jego ramienia i obróciłam. – Poczekaj. Całuśna Hardwick znikła, tak samo jak malowidło na skale. Ściany były takie, jak je zobaczyłam po raz pierwszy. Jarzyły się zielenią. Na podłodze leżały rozgniecione makówki. Słyszałam szelest wiatru w liściach, nikły jak oddech na policzku. – Lit. Posłusznie kiwnęłam głową i bez słowa wróciłam do ojca. Objął mnie ramieniem i poszliśmy korytarzem, mijając opustoszałe już pokoje. Przeszliśmy obok wyskubanej choinki, kierując się ku zapuszczonemu foyer, gdzie jakiś chłopiec wymiotował przez okno. Matka czekała na nas przy windzie. Żadne z rodziców nigdy mi nic nie powiedziało o tym przyjęciu. Nigdy nawet nie wspomnieli o tym, jak to było dziwne, że w święto Bożego Narodzenia nie widziałam swojego ojca chrzestnego, Axela Kerna, ani nie dostałam żadnego prezentu. W sylwestra zostaliśmy w domu i uczciliśmy po cichu nadejście Nowego Roku, oglądając w telewizji film Top Hat z Guy’em Lombardo i Fredem Astairem. Rano, pierwszego stycznia roku 1970 przeczytałam w „Daily News”, że Caresse Hardwick, dziewiętnastoletnia sławna debiutantka, przedawkowała i zmarła. Zwłoki znaleziono na podłodze łazienki w jej apartamencie w hotelu Chelsea. Eksperci medyczni oszacowali, że nie żyła przynajmniej od tygodnia, a może nawet dwóch. Jej związek z Axelem Kernem i jego filmami został należycie odnotowany, tak samo jak pełne przejęcia reakcje rodziny i przyjaciół. Nigdzie nie wspomniano o kościanym nożu. Prawda wyglądała tak, że świat Przedszkola wcale nie był światem moich rodziców, chociaż przyjaźnili się z Axelem Kernem. Moja matka była zbyt wielką profesjonalistką, by sobie folgować jak on. – Noc amatorów – prychała zawsze, gdy mówiło się o przyjęciach po premierach, gdy najważniejsi aktorzy spijali się szampanem albo ginem. Jednakże w tym samym czasie mój ojciec był bezkonkurencyjnym opojem. Widziało się to w jego twarzy. Jednakże pomogło mu to w nakreśleniu dziwacznej trasy, którą obrało jego życie, kierując go ku roli wujka Cosmo w Opowieściach z Baru Zbrodniarzy. Opowiadał mroczne historie o moim ojcu chrzestnym, choć bawiły nas głównie dlatego, że ojciec zawsze wygłaszał je z zawodowym irlandzkim akcentem. W rzeczy samej wszystkie zasłyszane przeze mnie opowieści o Axelu Kernie były mroczne i niepokojące. Dotyczyły jego związków z nieletnimi, dziwacznych okoliczności śmierci jego pierwszej żony i szaleństwa konkubin. Powtarzały się w nich plotki o tym, że spał z naładowaną bronią w ustach, a także groteskowe oskarżenia o używanie narkotyków i kanibalizm, wymyślone przez kilku statystów z Saragossy. W te ostatnie oczywiście nikt nie wierzył, ale wystarczyły na kilka tygodni skandalicznej sławy. Aktorzy narzekali, bo wycięto ich sceny. W tych czasach reputacja Kerna jako rozrzutnika sprawiła, że stał się łatwym celem sądowych pozwów. Działo się to w rok po przyjęciu świątecznym w Przedszkolu. Zaledwie miesiąc po śmierci Caresse Hardwick, jakaś kobieta rzeczywiście próbowała zamordować Axela, choć przy użyciu pistoletu, a nie paleolitycznego noża. Aresztowano ją, a potem uwięziono, ale mimo wszystko sympatia ogółu leżała raczej po jej stronie, nie Axela Kerna. Morderstwa Mansona należały do niedalekiej przeszłości. W ich świetle rytualny kanibalizm w wykonaniu sławnego reżysera filmowego nie wydawał się aż tak niedorzeczny. Przedszkole i dom Kerna w Laurel Canyon zostały przeszukane. W tym drugim skonfiskowano niewielkie ilości pejotlu i grzybków halucynogennych, a także ezoterycznie pornograficzne rzeźby znad Morza Śródziemnego i z Bliskiego Wschodu. Samego Kerna zamknięto w areszcie. Mój ojciec pomógł mu w zdobyciu kaucji (choć Kern nigdy nie przekroczył budżetu żadnego ze swoich filmów, słynął z niewypłacalności) i stał u jego boku, gdy opisy innych wyczynów Kerna – dziwnych ceremonii z udziałem śmietanki towarzyskiej Newport i żywego inwentarza oraz zaginionej płaskorzeźby z Museo delle Therme w Rzymie – wypełniały gazety i wieczorne wiadomości. W końcu uchylono większość oskarżeń, pozostawiając jedynie zarzut posiadania narkotyków. Jednakże szaman z Islandii i dwaj znachorzy z plemienia Lakota zaświadczyli, że pejotl i grzyby służyły celom religijnym i do czasu, gdy dokumenty z Pentagonu wyparły z nagłówków całe to komiczne zajście, Kern pozbył się kilkuset dolarów, przeznaczonych na kary i dziesiątek tysięcy na honoraria dla prawników. Walczyłam z najlepszym przyjacielem Hillarym o „Daily News”, chichocząc na widok zdjęcia na pierwszej stronie, przedstawiającego posępnego mężczyznę o jastrzębiej twarzy ze związanymi w kucyk długimi, ciemnymi włosami i o dziwnie czujnych oczach nie osłoniętych okularami przeciwsłonecznymi. Rok później Kern odtworzył wszystko w filmie dla Granada Television w dokumencie Znienacka zeszłego lata, który później zdobył nagrodę. Przez cały film jego prawnik ponuro sugerował, iż obnażenie masowego spisku wstrząśnie nie tylko Hollywood, ale też Broadwayem, Wzgórzem Kapitolu i Watykanem. Ku mojemu ogromnemu smutkowi spisek nie wydał się przez lata. Całe to zajście tylko wzmocniło przyjaźń Kerna i mojego ojca. Po skomplikowanej historii z narkotykami Kern zarekomendował tatę do roli wujka Cosmo w Opowieściach z Baru Zbrodniarzy. W rzeczywistości o rolę nie ubiegało się zbyt wielu ludzi. Wśród nich pojawiło się kilku nieznanych aktorów, były gospodarz programu dla dzieci, któremu usuwał się grunt pod nogami i schorowany klon Vincenta Price’a. Jednakże ojciec z właściwą sobie werwą dał z siebie wszystko na przesłuchaniu próbnym i opuścił gabinet prowadzącego nabór reżysera z nową pracą. Zanim rozpoczęły się zdjęcia, wytrzeźwiał, nabrał zapału, zaś jego oddanie Kernowi – dotąd głębokie – nabrało pozytywnie wiernopoddańczych nut. Matka śmiała się i mawiała, że jedyną rzeczą, której mój ojciec nie zrobiłby dla Axela Kerna, było powierzenie mu swego jedynego dziecka. Oczywiście, myliła się. |