Prezentujemy fragment powieści Elizabeth Hand „Czarne światło”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.  | Tytuł: Czarne światło Tytuł oryginalny: Black Light Autor: Elizabeth Hand Wydawca: Zysk i S-ka ISBN: 83-7298-651-7 Format: 348s. 125×183mm Cena: 32,90 Data wydania: 8 lutego 2005 WWW: Polska strona
„Czarne światło” to książka, na którą nieustannie rosnące grono fanów Elizabeth Hand długo czekało. To najbardziej dojrzała, chwytająca za serce i poruszająca powieść. Trzeba dać się jej porwać.
Charlotte „Lit” Moylan jest dzieckiem sławy, tak jak otaczający ją przyjaciele w leżącym tuż za miastem Kamensic. Dziewczyna, której rodzice to słynny Wujek Cosmo z serialu „Opowieści z Baru Zbrodniarzy” oraz nagradzana za rolę Livii Prentiss w soap operze matka, przygotowuje się do ostatniej dzikiej imprezy przed wyjazdem na uniwersytet i wkroczeniem w dorosłość.
Charlotte nie jest odosobniona w przygotowaniach, ponieważ całe miasto szykuje się na przyjęcie. Oto do Kamensic wraca Axel Kern, legendarny reżyser, który wdarł się do Hollywood dzięki Warholowskiej scenie z „czarnym światłem”, zamierzając ponownie otworzyć podwoje swej wspaniałej posiadłości Bolerium. Jednakże to szczególne przyjęcie nie będzie zwykłe. To impreza z okazji Halloween, która zostanie okrzyknięta wydarzeniem dekady… a może nawet stulecia.
Zaproszenia otrzymują wszyscy mieszkańcy miasteczka, młodzież i staruszkowie, sławy i zwykli ludzie. Lit, córka chrzestna Kerna, z pewnością się tam pojawi w towarzystwie najlepszych przyjaciół, Ali i Hillary’ego. Dodatkowo towarzyszył im będzie przybysz, Jamie, mając u boku tajemniczego ojca, a na twarzy smutny uśmiech.
Jednakże w ciągu dnia pojawiają się coraz bardziej niepokojący goście. Daje się ich dostrzec na skraju lasu i tuż po zmroku: wielki rogacz, który powinien wyginąć przed tysiącleciami, rogaty, odziany w krew mężczyzna i zapomniany bóg, którego pragnieniem jest zdradzić dziewczynie to, co sama chce rozpaczliwie usłyszeć. Albowiem krąg znajomych Kerna sięga znacznie poza Hollywood, a nawet poza teraźniejszość… W rozbrzmiewających echem komnatach Bolerium szykuje się straszliwa konfrontacja dwóch starożytnych sił: Malandanti i nieśmiertelnych, którzy przysięgli za wszelką cenę powstrzymać przeciwników, nie bacząc na żadne ofiary.
Nawet, jeśli miałyby to być Młodość, a na pewno Niewinność. |
Dla Johna Clute’a, który pomógł mi w nakreśleniu mapy Kamensic oraz Kathleen Hart, Anne Wittman i Steve’a Plaushina, którzy tam ze mną mieszkali
Samotny, dumałem na wzgórzu o tym, co jest prawdziwe. Moim oczom objawiło się zdumiewające piękno. Usłyszałem pewną opowieść. Gdybym rzeczywiście ją przeżył, a nie utkał z ciemności, czarnej gałęzi i jasnego blasku, który wypełzał na niebo zza wielkiego okrągłego wzgórza; gdybym naprawdę ją przeżył, to wówczas byłbym w stanie myśleć o wszelkich innych cudownych, ślicznych i okropnych rzeczach. Tymczasem ogarnęła mnie tęsknota. Drżałem, rozpalony i trząsłem się z zimna. Spojrzałem w dół, na miasto, tak ciche i spokojne niczym biały obrazeczek, wciąż myśląc nad tym, czy to mogła być prawda. Arthur Machen: Biali ludzie
Moja matka utrzymywała, że uczestniczyła w kręceniu Widzialnej ciemności, kiedy to Axel Kern strzelił z rewolweru w powietrze. Ponoć nie zagrzewał aktorów do pracy, tylko zdenerwował się, ponieważ inspicjentka wciąż podawała mu niewłaściwe strony. Moja matka rzeczywiście przez bardzo krótki czas pracowała u Kerna jako inspicjentka, zanim zaczęła grać dochodową rolę Livii w Niebezpiecznych losach, której nie porzuciła już do końca kariery. Powątpiewanie w jej słowa było nierozsądne, tak samo jak okazywanie zaciekawienia tą anegdotką, powtarzaną za każdym razem, gdy poruszano temat artystycznych temperamentów, a to się często zdarzało w naszej rodzinie. Ojciec przyjaźnił się z Kernem, zanim ten został sławnym reżyserem. Gdy urodziłam się w 1957 roku, Kerna poproszono na ojca chrzestnego. Kiedy byłam dzieckiem, nadal bywał w naszym domu, a moi rodzice często jadali obiad w Bolerium, jego rozległej, niszczejącej posiadłości na szczycie góry Muscanth. Ale wraz z upływem czasu Kern coraz rzadziej zostawał na dłużej w Kamensic, a kiedy miałam kilkanaście lat, od dawna już go nie widziałam. Wiele go łączyło z moim ojcem. Byli kumplami od kieliszka i kolegami z luźno stowarzyszonej, nieformalnej grupki opojów z Broadwayu i Hollywood. Większość już nie żyje i z pewnością ich nałogi wyszły już z mody, może poza wyjątkiem veteris vestigia flammae. Tylko Kern przeskoczył z wdziękiem ze starego Hollywood do nowego, które w tamtych czasach wcale nie mieściło się w Hollywood, tylko w Nowym Jorku. Mieszkanie w mieście oznaczało obcowanie z Radykalnym Szykiem, Fabryką Andy’ego Warhola i Nowym Jorkiem Czarnego Światła. Mój ojciec chrzestny zawsze szukał swojej wielkiej szansy. Kiedy przez krótką chwilę pod koniec lat sześćdziesiątych wydawało się, że przemysł filmowy wraca na stałe do Nowego Jorku, gdzie przecież powstał na początku wieku w magazynach i na bruku 14 Wschodniej Ulicy – cóż, wówczas Axel także się przeprowadził i zamieszkał w narożniku bloku w Bowery, który najtrafniej można było określić mianem zapadłej ruiny. W środku widać było obnażone belki i poplamione rdzą dźwigary, a zapadłe, bielone sufity ukazywały wnętrzności budynku: spróchniałe i zżarte przez korniki odłamki desek i dębowe krokwie. Budynek nawiedziła plaga szkodników, szczurów, myszy, robactwa i zdziczałych kotów. Jednakże pod tymi krokwiami żyli też i ludzie – odpadki ze strumienia niskobudżetowych eksperymentalnych produkcji, które Axel realizował w mieście. Niektórzy ciągnęli za Axelem aż z Zachodniego Wybrzeża, ale większość z nich rekrutowała się z młodych ludzi, żyjących na ulicach lub w dziesięciopiętrowych wieżowcach bez wind w części miasta, którą od nobilitacji dzieliły całe lata świetlne. Wśród nich obecni byli fani spidu, wraz z takimi noms du cinema jak Joey Face i Elektryczny Aksamit albo pasożyty funduszy powierniczych w rodzaju „Całuśnej” Caresse Hardwick i jej kochanki Angelique, wraz z bukietem męskich i damskich cichodajek o imionach inspirowanych kwiatami: Liatra, CeCe Anemon i Mglista Koniczyna. Byli tak młodzi i tak liczni, że Rex Reed ochrzcił miejsce pracy Axela Przedszkolem. Nazwa przyjęła się. W filmach nakręconych wówczas przez Axela – Skag, Dziwak, Dom śpiących królewien – widać, że wielu z nich dopiero co skończyło gimnazjum. Na pewno Joey Face i CeCe byli starsi ode mnie zaledwie o parę lat. Spod makijażu Bonne Bell wyzierał trądzik. Wszyscy nieumiejętnie stosowali eyeliner. Żadne z nich nie zaliczało się do piękności, z wyjątkiem Całuśnej Hardwick, która cechowała się delikatnymi jak u charta kośćmi i ekscentrycznością solidnie opartą na prastarych nowoangielskich pieniądzach. Axela najwyraźniej pociągały w nich cnoty młodości i apetyt, na przykład na jedzenie (cudownie opasła Wanda LaFlame), amfetaminę i heroinę (Całuśna, Joey, Page, Franchini) i seks (wszyscy). Axel obrósł w Hollywood legendą ze względu na talent do realizacji filmu poniżej budżetu. To był wyczyn, zważywszy, że takie filmy jak Saragossa albo Ty również przybędziesz kapały od zbytkownych kostiumów i scenografii przedstawiających Malagę z czasów Inkwizycji albo piętnastowieczną Wenecję. Później reżyser zasłynął w Nowym Jorku eksperymentem, uruchamiając na sześć godzin bez przerwy na zrujnowanym strychu czynszówki kamerę Super 8. Zaowocowało to krzykliwie archaicznym filmem, przypominającym Satyricon Felliniego. Tylko raz odwiedziłam Przedszkole. Byłam tam w wieku dwunastu lat na przyjęciu bożonarodzeniowym. Tradycyjnie to moi rodzice wydawali przyjęcia w naszym domu w Kamensic. Były to imprezy dla bogaczy, na których podawano śliwkowy pudding, a dzieci biegały w aksamitnych sukienkach i miniaturowych garniturkach. Dorośli pili grzańca tak suto zakrapianego brandy, że wystarczyła szklanka, by zwalić z nóg, grali w rozpustną ciuciubabkę i kalambury, a także wyśpiewywali melodie z przedstawień i kolędę Wessex Mummer’s Carol. Axel Kern zwykle gościł na świątecznych spotkaniach, ale przed rokiem 1969 osiadł w Przedszkolu i chciał tam wydać swoje własne przyjęcie. Zgodnie z ówczesnym pogańskim duchem było to święto zimowego przesilenia, a nie uroczystość Bożego Narodzenia, ale w rzeczywistości nikt nie potraktował imprezy nawet w taki sposób. To był zwykły raut. Działo się to, zanim mój ojciec odniósł komercyjny sukces jako telewizyjny wujek Cosmo. Podpisał kontrakt na letni sezon w Avalon Shakespeare Theater w Connecticut, a matka akurat wzięła nieczęsty urlop od Niebezpiecznych losów, jako że grana przez nią Livia zgoliła swe kruczoczarne loki i wstąpiła do klasztoru urszulanek we francuskiej wsi. Narodziny nowej dekady, gdy rok 1969 z łabędzim śpiewem przeszedł w rok 1970, obiecywały niemalże tyle samo, co początek nowego stulecia. Prezenterzy radiowi przeglądali hity minionych dziesięciu lat, poddając je analizie, jakby były kartami tarota. Na lekcjach wychowania oglądaliśmy ziarniste filmy, ukazujące nastolatków po LSD, którzy wpatrywali się jak zahipnotyzowani w płomienie świecy („patrz, jaki piękny, niebieski kwiat!”), a potem fiksowali i zawijano ich w kaftany bezpieczeństwa, by wsadzić do karetki. Moi rodzice zapewne myśleli o przyjęciu u Axela Kerna jako o doświadczeniu antropologicznym, ale też obowiązku społecznym. Tak więc odłożyli na późniejszy termin swoje doroczne spotkanie i wszyscy razem pojechaliśmy do mieszkania Axela przy ulicy Chrystie, przepełnieni nadzieją na przygodę w mieście. Ale Przedszkole okazało się odrażające. Nawet mojemu ojcu, który, bądź co bądź, wegetował z Axelem w zrujnowanym magazynie w Londynie w dzielnicy East End, kiedy współpracowali przy Wieku ignorancji, ledwo udało się ukryć obrzydzenie na widok połamanych mebli i przepełnionych śmietników, umykających po klatkach schodowych szczurów i długowłosych młodzieńców, którzy kiwali się po kątach. Ale mimo wszystko ani on, ani moja matka stamtąd nie wyszli. Wówczas myślałam, że dorośli są w ten sposób lojalni, tak jak w przypadku gry w brydża ze znienawidzonymi ludźmi albo przyjmowania ról w sztukach, o których i tak wiadomo, że czeka je klapa. Natomiast ja byłam przerażona. Nieco poprawiło mi humor to, że wraz z upływem czasu pojawiało się coraz więcej przyjaciół moich rodziców z Kamensic. Ale nikt z nich nie przyprowadził swoich dzieci. Nie pojawił się tam żaden z moich przyjaciół, a to już było dziwne. Ludzie w Kamensic nie chronili zwykle swego potomstwa przed grozą bohemy, o której reszta kraju dowiadywała się jedynie za pośrednictwem ostrożnych artykułów w „Life”. Przedszkole zajmowało dwa najwyższe piętra budynku, w którym niegdyś mieściła się przetwórnia śledzi. W środku cuchnęło śniętymi rybami i moczem. Starożytna klatkowa winda powiozła nas w górę. Liny nośne skrzypiały. W końcu wypuściła nas do wielkiego, najwyraźniej pustego pomieszczenia. Nagie deski podłogi pokrywała warstwa papierosowego popiołu o takiej grubości, że zdawało się, iż podłogę obito szarym pluszem. Zastaliśmy już tam paru ludzi, ale nazwanie ich „gośćmi” było przesadą. Ewidentnie zajęli się procesem odpełzania z miejsca jakiegoś okropnego wypadku, do którego musiało dojść gdzieś poza zasięgiem wzroku. W kącie leżały rozwalone dwie kobiety, mając na sobie niewiele więcej prócz srebrnych peruk Lady Godivy. Jedna z nich marszczyła brwi i dźgała palcem w szereg krwawych punkcików na ramieniu przyjaciółki. – Może doktora? – pytała, ale druga kobieta milczała. – Może doktora? Pośrodku pomieszczenia leżał, jęcząc, chłopak w czarnych od brudu dżinsach. Tak spuścił spodnie, że widziałam jego włosy łonowe. Moi rodzice również to dostrzegli, ale wznieśli jedynie do góry oczy (potępiając go nieco) i pogonili mnie do następnego pokoju. Odczuwało się, że ktoś się starał stworzyć świąteczną atmosferę. Ściany pomalowano na czarno i obwieszono różnobarwnymi światełkami. Ku podłodze chyliła się wyskubana choinka. Wyglądała tak, jakby miała za chwilę upaść. Przy ścianie ustawiono stół. Stała za nim kobieta w obcisłej, obszytej cekinami sukni. Najwyraźniej pełniła rolę barmanki. Stereo wyło Come Stay with Me. Dzieloną sofę okupował mniej więcej tuzin ludzi. – Cóż – stwierdził mój ojciec, unosząc jedną szczeciniastą brew – ciekawe, czy goście pozwolą nam dołączyć do swoich tradycyjnych, bożonarodzeniowych zabaw? – Leonard! Audrina! – Przez pokój szedł, witając moich rodziców, mężczyzna w marynarce Nehru i haremowych pantalonach. – Tak się cieszę… Kiedy mężczyźni wymieniali uściski, a matka przekazywała na ręce gospodarza miskę tupperware z domowym sosem z siei, podeszłam, by przyjrzeć się choince. Zabrakło na niej światełek i bombek, za to obwieszono ją zwisającymi na drucianych haczykach skrętami z marihuaną. Przyjrzałam się im z powątpiewaniem: czy rzeczywiście były prawdziwe? A jeśli tak, to czy nikt nie bał się policji? Poza skrętami wisiało tam coś na kształt łańcucha choinkowego. Był to wykonany bez finezji pomarańczowy pasek, nafaszerowany pigułkami Miltown, czarnymi kapsułkami amfetaminy i kilkoma aspirynami Saint Joseph’s Baby, dodanymi najwyraźniej tylko dla efektu kolorystycznego. – Szukasz, co ci zostawił Święty Mikołaj? – pisnął za moimi plecami dziecięcy głos. – Wygląda na to, że byłaś grzeczna. Obejrzałam się, zakłopotana. Ujrzałam dziewczynę w wieku moich opiekunek z New Canaan. Jednakże patrycjuszowskie rysy twarzy tej dziewczyny – zadarty nos, ostra broda – prawie zupełnie znikły pod warstwą tuszu i nikotyny. Dziewczyna była okropnie chuda i miała przycięte po chłopięcemu, czarne włosy. Jej twarz pokrywały grube smugi czernidła, więc wyglądała, jakby dopiero co się obudziła i kłykciami wygoniła sen z oczu. Nosiła króciutką, jaskrawą, błękitną sukienkę bez rękawów i długie, dyndające kolczyki w kształcie ryb. Miała małe, brudne, poznaczone żółtymi plamami dłonie. Jej paznokcie były tak potwornie obgryzione, że wyglądały jak postrzępione kawałki celofanu, przyklejone na czubkach palców. Z ramienia dziewczyny zwisała pozszywana ze skrawków materiału torba. Kiedy nieznajoma pochyliła się w moją stronę, poczułam powiew jakichś ostrych chemikaliów, może benzyny albo oparów farby. – Hej, wiesz co, to nie jest dobre miejsce dla dziecka. – Uśmiechnęła się, obnażając białe ząbki. – Nie chcę cię stąd wywalać, ale może zadzwonię po mamę albo tatę, żeby cię stąd zabrali? Wskazałam na drugi koniec pomieszczenia. – Stoją tam. – Tak? No to fajowo, fajowo. – Przesuwała w palcach kolczyk. Najwyraźniej o mnie zapomniała. Po minucie wzruszyłam ramionami i obróciłam się, chcąc odejść. – Pa – powiedziałam. – Oj! – Zdumiona popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się do mnie blado i przepraszająco. – Miło się gadało. Pa pa. Pomachała mi po dziecięcemu. Myślałam, że sobie gdzieś pójdzie, ale dziewczyna pozostała na miejscu, w cieniu żałosnej choinki. Robiła wściekłe miny w kierunku swoich bosych, brudnych stóp. – Charlotte? Och, Charlotte, tutaj jesteś… Podniosłam wzrok z poczuciem winy. Matka objęła mnie ramieniem. Wyglądała niestosownie elegancko w czarnej sukni, z plastikowym kieliszkiem szampana w jednym ręku, a papierosem w drugim. – Lit, kochanie, zajmiesz się sobą przez minutę? Musimy z tatusiem coś zrobić… Okazało się, że moich rodziców namówiono do wspięcia się na górę w towarzystwie kilku innych wybrańców, w celu obejrzenia najnowszego dzieła Axela. Był to undergroundowy film, inspirowany sztuką The Story of Venus and Tannhäuser autorstwa Aubreya Beardsleya. Grano ją krótko w teatrzyku na ulicy MacDougal, zanim nie przeklął jej między innymi kardynał Spellman. Teatr w końcu został zamknięty przez Miejski Departament Zdrowia Nowego Jorku. A teraz moja matka, pomimo jej liberalnego podejścia do innych aspektów edukacji, wcale nie zamierzała mi pokazać tej sztuki. – Skarbie, wiem, że wcale tu nie jest miło, a ty się nudzisz. Powinniśmy pomyśleć o zabraniu z nami Hillary’ego. Sama nie wiem, czemu nigdy nie myślimy o takich rzeczach. Tak mi przykro… Matka westchnęła i pogładziła mnie po włosach, uśmiechając się przelotnie do przechodzącego obok znajomego producenta. – My naprawdę musimy to zobaczyć. Axel uważa, że można z tego zrobić prawdziwy film. Najwyraźniej jest tam rola dla twojego ojca, choć tylko Bóg wie, co mógłby tam zagrać, skoro chyba wszyscy aktorzy są nago. A teraz zjedz trochę siei. Sami ją przynieśliśmy, więc wiadomo, że nic ci nie grozi. Może schowasz się gdzieś w kąciku i poczytasz sobie przez godzinkę, dobrze, skarbie? – Wzięła moją twarz w ręce i pocałowała mnie w brew. – No, już. Do zobaczenia, kochanie… A więc wędrowałam po Przedszkolu samotnie. Po kilku minutach poczułam się pewniej. Nudziłam się coraz bardziej, więc zrezygnowana usiadłam na popielatym bloku pod olbrzymim obrazem, przedstawiającym kobiecy but. Uczestniczyłam już w tylu przyjęciach dla dorosłych w Kamensic, że wiedziałam, iż dorośli sami się dziwnie zachowują, ale byłam też na tyle młoda, że w rzeczywistości nie miałam pojęcia, na co tak naprawdę patrzę. A przed moimi oczami rozgrywała się ponura scena uliczna, pełna wyrzutków i nastoletnich uciekinierów, których jakimś cudem ktoś uniósł w powietrze, a potem rzucił dziesięć pięter nad nawierzchnią Bowery. Sąsiedzi z Kamensic odpłynęli w dal, niczym doskonale ubrane kukiełki przesuwające się nad brudną sceną. Obok mnie przez jakieś piętnaście lub dwadzieścia minut grał zespół złożony z ogłuszających gitar i wiolonczeli, dzierżonej przez brodacza w różowej sukni. Później widziałam, jak brodacz pieścił się z jakąś kobietą. Wszystko nagrywano na kamerę. Siedziałam na swoim popielatym bloku i niczym kot wgapiony w mysią dziurę wpatrywałam się w drzwi, za którymi znikli moi rodzice. Wokół mnie pęczniał tłum, aż wydawało się, że za chwilę nikt nie zdoła się ruszyć. Nagle pomieszczenie opustoszało. Zostałam sama. Wystraszyłam się. Czyżby pozostali goście musieli stąd wyjść? A jeśli tak, to czy moich rodziców wzięto jako zakładników i uwięziono w labiryncie dziwacznych pomieszczeń wypełnionych ludźmi o złych manierach? Przeraziłam się. Z oddali dobiegł mnie śmiech i wibrujące echo tłuczonego szkła. Poderwałam się z krzykiem i wybiegłam przez drzwi, gdzie po raz ostatni widziałam matkę. Znalazłam się w wąskim korytarzu z nagą, betonową posadzką i pomalowanymi na czarno ścianami i sufitem. Na boki odchodziły inne korytarze, do których wiodły drzwi o powykrzywianych progach i spróchniałych framugach. Niektóre z otworów obwieszono światełkami, a jeden nawet drutem kolczastym. Ruszyłam pierwszym korytarzem i niemalże natychmiast wpadłam do pomieszczenia, na którego podłodze wiły się ciała. W kącie za kamerą Super 8 stał chudy młodzieniec w marynarskiej koszulce w paski i śledził wszystko oślepiającym światłem. Kiedy tkwiłam tam, wahając się, na progu, chłopiec podniósł na mnie wzrok. – Hej – powiedział i zmarszczył brwi. – Ledwo… Obróciłam się i uciekłam. Idąc wzdłuż korytarza, wciąż widziałam to samo: zaciemnione pomieszczenia, oświetlone stuwatowymi żarówkami i pracujące bez wytchnienia ręczne kamery skupione na ludziach, którzy tańczyli, kopulowali, albo po prostu siedzieli z pustym wzrokiem pośrodku pomieszczeń, jednakowo pozbawionych mebli. Zupełnie nie wiedziałam, gdzie się znalazłam, aż mój niepokój zamienił się w zupełną panikę. Gdzie podziali się moi rodzice? Ręce mi się spociły, więc wytarłam je w moją aksamitną sukienkę, która stopniowo zaczynała przypominać mokry zamsz. Moje krótkie włosy przycięte schludnie i wyczesane przed świętami, teraz zesztywniały od brudu, śmierdziały papierosami i kuchennymi zapachami. Wydawało mi się, że każdy mijany pokój wypełniają sami nieznajomi. Jednakże poza jedną postacią za kamerą, która władczo skinęła mi głową, nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Czułam, jak w oczach wzbierają mi łzy, więc zagryzłam usta. Nie chciałam się rozpłakać. Wtem koszmarny korytarz skończył się. – Och, błagam – mruknęłam. Przede mną wyrosły wysokie drzwi, pomalowane tą samą błyszczącą czarną emalią, co reszta Przedszkola. Stałam o parę cali od nich. Wstrzymałam oddech i wsłuchałam się. Cisza. Zza pleców dobiegały mnie niewyraźne głosy. Przerzucano się imionami: „Bobbie? Czy ktoś widział Bobbiego? Gdzie on jest?”. Aż nagle ryknęła muzyka. |