 | Lista Do Ponownych Seansów Michała Chacińskiego - Powrót
- 21 gramów
- Władca Pierścieni: Powrót Króla
- Trio z Belleville
- Zły Mikołaj
- Między słowami
- Dróżnik
- Krucjata Bourne’a
- Powrót do Garden State
|  |
PD: Z letargu wyrwał się za to horror. Genialny „Świt żywych trupów”, dobra „Droga bez powrotu”, przyzwoite „Teksańska masakra piłą mechaniczną” i „Śmiertelna gorączka”. I jeszcze udany horror na wesoło, czyli „Wysyp żywych trupów”. Generalnie zombiaki górą. Oczywiście mieliśmy też masę gniotów – „Oni”, „Godsend”, „Smakosz 2”, „Resident Evil 2”, „Anakondy: Polowanie na krwawą orchideę” – ale pamiętając fatalny rok ubiegły, można być chyba zadowolonym. Jest postęp. KW: Jest postęp. „Wysyp żywych trupów”, „Świt żywych trupów”, czy „Teksańską masakrę” uważam za bardzo przyzwoite pozycje. Zwłaszcza ten drugi – oglądanie go w multipleksowym kinie było niezłym przeżyciem… BS: Nie ma co dyskutować. Ten rok należał do horroru. Wiele naprawdę bardzo dobrych tytułów, kilka słabszych, ale ważne, że horror cały czas przewijał się w kinowych repertuarach. Oby tak dalej. TK: Nie zapominajmy o „Osadzie”. Co sądzicie? Mnie film zawiódł swoją przewidywalnością. Znając poprzednie sztuczki Shyamalana, łatwo przewidzieć, o co tak naprawdę tu chodzi. Reżyser jak zwykle buduje skomplikowaną fabułę, wplata „ważne treści” i, w „Osadzie” widać to szczególnie mocno, ma to tylko na celu odwrócenie uwagi od końcowego taa-daaam. Mimo oporów, które pojawiły się w trakcie i zaraz po seansie, film nadal mocno tkwi w pamięci. Czekam z niecierpliwością na kolejne filmy Shyamalana, ale być może powinien on zrezygnować z tego, czego wszyscy po nim oczekują – Wielkiego Zaskoczenia na Koniec.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
KS: Jak dla mnie – „Osada” jest najsłabszym filmem Szlajajomana i dowodem, że facet coraz mniej ceni spostrzegawczość i inteligencję widzów. Gdyby nie wyjątkowo piękna oprawa, nie byłoby w ogóle powodu, żeby ten film pamiętać. MCh: Mam to samo. To też przykład, co dzieje się, kiedy reżyser za bardzo przyzwyczai się do jednego pomysłu. Bardzo gryzło mnie w oczy to, że niemal wszystko w „Osadzie” okazuje się istnieć po to, by odciągnąć uwagę od zaplanowanych zaskoczeń. W poprzednich filmach Shyamalan potrafił jednocześnie opowiedzieć ciekawą historię, uszanować inteligencję widza, uszanować postacie i zaskoczyć. Tutaj środek ciężkości przesunął niemal całkowicie w kierunku zaskoczenia. Jak dla mnie – z pominięciem logiki. Najbardziej bolesne jest dla mnie porzucenie ciekawych wątków międzyludzkich w połowie tego filmu, na rzecz scenariuszowych sztuczek. Piękna inscenizacja tego nie wynagradza. KW: Pozwolę sobie zacytować podsumowanie roku w najnowszym brytyjskim „Empire”: „Dosyć o tej oczywistości zwrotu akcji. Czemu nie zauważyliście jak oszałamiająco wyglądająca, pięknie zagrana i złożona jest ta opowieść o wychodzeniu z traumy?”. Nie zauważyliście, że to jeden z najładniejszych estetycznie filmów minionego roku? Nie zauważyliście Bryce Dallas Howard? Jeśli nie zaskoczył was zwrot akcji na koniec filmu (mnie zaskoczył), to czy nie zaskoczył ten w połowie? Poza tym – po „Znakach” wszyscy recenzenci marudzili, że Shyamalan zapomniał o zwrocie akcji. A teraz owi recenzenci zapomnieli, że w „Znakach” takiego zwrotu nie było i nadal twierdzą, że jest w każdym filmie? Ręce precz od „Osady”, to dla mnie będzie z pewnością jeden z ulubionych filmów minionego roku i chętnie będę do niego wracał – choćby dla doznań estetycznych. PD: Przyznając rację Konradowi, pójdę jeszcze dalej – dla mnie to najlepszy film Shyamalana, choć z nieco osobistych względów. Pomijając już nawet, że jest znakomicie zagrany, umuzyczniony i, wbrew pozorom, mówi bardzo ładne rzeczy o kondycji współczesnego świata – kompletnie zauroczył mnie tym, co dla wielu było, nie wiedzieć czemu, ogromną wadą. Mianowicie, że horrorem okazał się, de facto, może w jakichś dziesięciu procentach, cała reszta to mistrzowsko sfotografowana, emocjonująca, prześliczna baśń w klimatach braci Grimm, Charlesa Perraulta czy nawet Kraszewskiego. Jako człowiek wychowany na bajkach i baśniach ze wszystkich stron świata, byłem podczas seansu, i jeszcze długo, długo po, wniebowzięty. MŁ: Mimo, iż „Osada” mnie nie rzuciła na kolana (już pal licho, czy dało się przewidzieć ten „parkowo-inkubatorowy” suspens, czy nie), to jednak przychylam się do dobrych ocen za niezwykły klimat i całą resztę, o której w recenzji napisać nie mogłem, a która w tym filmie jest najważniejsza. Nie wiem, czy to było o wychodzeniu z traumy, czy może raczej o fiasku ucieczki przed złem, no i niebanalnej sprawie tego odwiecznego zagadnienia „równych i równiejszych”, którzy wiedzą lepiej, co jest dla maluczkich dobre. Film był ciekawy, a to dużo. Średnio, ale jednak, podobało mi się również „Zgromadzenie” – za interesujący pomysł i niezły początek. Natomiast co do reszty – czyli tych wszystkich „pił”, „wysypów” et consortes – nie mam nic merytorycznego do powiedzenia, co wynika z uprzedzeń – po prostu nawet czterema końmi by mnie na to nikt nie zaciągnął. KS: W tym gatunku zawsze jest dość skrajnie – od rewelacji do zupełniej żenady, i w tym roku nie było inaczej. Jedyne, co mnie osobiście martwi na poletku horrorowym, to tendencja do przerabiania w Hollywood – i puszczania natychmiast do dystrybucji wszędzie, często z pominięciem oryginałów – azjatyckich horrorów, które na tych remake’ach potwornie, potwornie tracą. Mam jednak cień nadziei, że chociaż niektórzy zachęcą się i wygrzebią skądś pierwotne wersje. ED: Horror to zdecydowanie nie ten rodzaj filmu, który potrafi mnie zachwycić. Nie emocjonuje mnie ograny chwyt nagłego straszenia z gwałtownym motywem muzycznym w tle, a tego zbyt dużo na ekranach kin ostatnio się pojawia. Od wysmakowanych „Innych” nic mnie specjalnie nie porwało i wątpię, żeby szybko się to zmieniło. Ewentualnie Shyamalan…  | Top Ten Bartosza Sztybora - Powrót
- Świt żywych trupów
- Hellboy
- Człowiek w ogniu
- Władca Pierścieni: Powrót Króla
- Dziewczyna z Jersey
- Shrek 2
- Ja, Robot
- Pasja
- Zakładnik
|  |
Popłuczyny po „Gladiatorze” TK: Na ekrany trafiły w tym roku trzy batalistyczne dramaty historyczne, które próbowały wykorzystać sukces „Gladiatora” i wcześniejszego „Bravehearta”. „Troję” i „Króla Artura” uznałbym za porażki, lepiej wypadł „Ostatni samuraj”, jednak tu przeszkadzały nasuwające się analogie z „Tańczącym z wilkami”. KW: A mi się podobało. Nie jakoś tak ogromnie, ale z kina wychodziłem usatysfakcjonowany. Choć faktem jest, że główną zaletą tych filmów jest możliwość docenienia wreszcie roboty Ridleya Scotta w „Gladiatorze”. :) KS: Jeśli mam powody, żeby pamiętać wszystkie te sandałowe nieporozumienia z pewnym rozrzewnieniem, to tylko i wyłącznie dlatego, że jestem wielką fanką Pratchetta i na wspomnienie „Troi”, „Artura”, „Alexandra” czy „Samuraja” reaguję ciepłą myślą o „Ruchomych obrazkach” i Gardło-Sobie-Podrzynam Digglerze, który za główną atrakcję każdego filmu uważał Tysiąc Słoni… ED: „Gladiator” póki co trwa niezwyciężony na podium, ale trzeba przyznać, że jego krewniacy radzą sobie może nie wspaniale, ale nieźle. Petersen sam zastawił na siebie pułapkę, nastawiając publiczność na niezapomniany epos wierny treści „Iliady”, a wypuszczając film-widowisko, film-rozrywkę. Na pewno nie dzieło. Jego wizja „Ilionu” uderza rozmachem, choć wpada do ślepego zaułka o nazwie „przyciągająca oko scenografia i efekty zwalniają nas od dopracowania szczegółów”. Diane Kruger zrobi wielką karierę, bo na zainteresowanie zasługuje kuriozum aktorskie, nie posiadające mimiki. Cud, proszę państwa! Sztywną modelkę wyprzedza na pewno Australijka, Rose Byrne, która jako jedyna wśród pań zaznacza silnym akcentem swoją obecność. Co nam pozostaje po „Troi”? Dobra rozrywka wzbogacona niezłymi kreacjami aktorskimi (Eric Bana) i widowiskowymi scenami batalistycznymi. Plus sterydowy Brad Pitt… „Król Artur” prezentuje zupełnie coś nowego w wyeksploatowanej treści i potrafi tą nową wersją miecza zainteresować. Komu przeszkadza filozofia tytułowego bohatera może skupić się na pięknych zdjęciach Idziaka i monumentalnej, ale wpasowanej doskonale w klimat filmu, muzyce Zimmera. Nic rewolucyjnego ani rewelacyjnego, ale seans „Króla Artura” można zaliczyć do ciekawie spędzonych dwóch godzin w kinie. PD: Można. Ale patrząc ogólnie na obecną kondycję kina historycznego (czy raczej histerycznego), powoli tracę nadzieję, że w najbliższej dekadzie powstanie coś choćby na miarę „Gladiatora” (bo że na miarę „Braveheart” przestałem wierzyć już dawno). No, chyba że sam Scott dorówna sobie samemu „Królestwem niebieskim”… MŁ: Starczy wspomnianych filmów nie traktować jako kino historyczne (za dużo tam błędów i przeinaczeń), a wyłącznie jako epickie widowiska „na kanwie” i będzie dobrze. „Troja” podobała mi się za dobre aktorstwo (sami faceci: Brad Pitt, Eric Bana, świetny Sean Bean jako Odyseusz, bardzo dobry Brian Cox jako Agammemnon) i dobrze zrobione sceny walki (jak choćby efektowny pojedynek Hektora z Achillesem), choć to oczywiście żadna łaska – ich brak by po prostu raził. „Króla Artura” cenię wysoko za to, za co prawdopodobnie przede wszystkim cenić go można – radykalną odmienność przedstawionej historii od otrzaskanych wzorców. Nadto za dwie kreacje aktorskie (Ray Winstone jako Bors i Stellan Skarsgard jako Cedric, wódz Sasów), piękną batalię na jeziorze i kilka obrazków zapadających w pamięć (jak samotny na szczycie góry Artur, w pełnej zbroi rzymskiego legionisty, z powiewającą nad głową chorągwią). W zupełności mi to wystarczy. PD: Chyba nikt w miarę trzeźwo myślący nie ocenia hollywoodzkich superprodukcji w kontekście historycznym. Ale emocje – gdzie były emocje? Ty za podstawowy atut uważasz dobre aktorstwo – sorry, dobre aktorstwo mam w co drugim filmie kinowym i chciałbym odrobinę ponadto… Owszem, są obrazy, w których fabuła schodzi na plan dalszy dzięki wybitnym kreacjom – np. Day-Lewis w „Gangach Nowego Jorku czy Crowe w „Pięknym umyśle”, no ale bez przesady, dobre aktorstwo dobrym aktorstwem (trudno, by taki Cox ni z gruszki, ni z pietruszki zaczął grać słabo), niemniej oskarowo to nikt z ekip „Troi” czy „Króla Artura” się nie zaprezentował.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
TK: No, dobra – czas na „Pasję”. Kto pierwszy? KW: Wrzucasz temat na koniec, żebyśmy zdążyli podyskutować, zanim się kompletnie nie pokłócimy? :) A jest potencjał na tą kłótnię – mamy tu dwóch wielkich wielbicieli „Pasji” (Piotrka i Marcina), jednego umiarkowanego (ja), jednego umiarkowanego krytyka (Michał) i dwoje zdeklarowanych krytyków (Ty i Kamila). Doskonały materiał na wielką kłótnię. A na pewno na wielką, osobną dyskusję, choć chyba przegapiliśmy dobry na nią moment. Ale możemy spróbować. I „Pasja” zrobiła na mnie wrażenie. Ale drugi raz tego filmu już nie obejrzę. MCh: Ja jestem już gadaniem o „Pasji” zmęczony, toteż powiem tylko krótko: niezależnie od tego, że doskonale zdaję sobie sprawę, co powinien pokazywać film zatytułowany „Pasja”, film Gibsona odrzucił mnie tym, że zdaje się nie rozumieć sedna ofiary Jezusa. A jej sednem nie były przecież tortury fizyczne, tylko cierpienia psychiczne i przede wszystkim emocjonalno-duchowe, że tak powiem. Bóg staje się grzeszny, bo przyjmuje na siebie cudze grzechy. Sprowadzenie tego do poziomu chłosty i cierpienia fizycznego uważam za prymitywne. Tak samo zresztą jak wiele filmowych chwytów Gibsona. MŁ: Ja pewnie musiałbym się tu srodze powtarzać – wszystko, co mam i miałem do powiedzenia w kwestii tego niezwykłego filmu, już napisałem (i to soczyście) w tekście „Pasja znaczy cierpienie”. Rzeczywiście nie jest to film do zbyt częstego (jeśli w ogóle powtórnego) oglądania – może przed Wielkim Tygodniem, jeśli ktoś w ten sposób chce się psychicznie nastroić. Jeśli miałbym jednym zdaniem określić, co jest największym atutem tego filmu, to posłużę się sformułowaniem wziętym z tytułu pewnej recenzji – chodzi o przywrócenie ciężaru krzyża. Dlatego właśnie taki a nie inny tytuł dałem mojej recenzji. Można się oczywiście spierać, tak jak to czyni MCh, że sednem cierpienia Chrystusa były nie tortury fizyczne, lecz fakt „stania się grzesznym” przez Boga, wskutek którego później nastąpiło to (jakże rozpaczliwe i przejmujące w „Pasji”) „Elohi, elohi, lama sabachthani”. Niemniej istotą tego, czego naucza Chrześcijaństwo, jest właśnie cierpienie, którego doświadczył Chrystus z rąk ludzi, jego bezmiar. Tego wymagała „ofiara doskonała”, którą on dobrowolnie chciał zostać, pomimo lęku. Druga sprawa to fakt, że „Pasja” miała być ekranizacją Ewangelii, poprzetykaną symboliką zaczerpniętą z Judaizmu. A w Ewangeliach, gdy się czyta Mękę Pańską, nie bardzo jest mowa o cierpieniach psychicznych, za to o fizycznych jest sporo, tylko że w formie tak beznamiętnej (dla tych, którzy Ewangelie pisali, potworność biczowania i kary krzyżowej była doświadczeniem namacalnym, spotykanym dość często, świeżym, realnym), że człowiek ani nie drgnie, gdy tego słucha. Najzwyczajniej w świecie w ogóle go to „nie zwilża”. Gdy się to ogląda w „Pasji”, momentami nie drgnąć po prostu nie sposób. Tymczasem mam wrażenie, że ci, co tak głośno pomstowali na niewątpliwy sadyzm katów w filmie, chcieliby zjeść ciastko i mieć ciastko. Jaki byłby, u licha ciężkiego, sens robić kolejny, grzeczniutki film o Jezusie? Co nowego wniosłaby powszechnie stosowana (i akceptowana) umowność jego męki? To samo co zwykle – człowiek nawet by nie drgnął… PD: A ja, mimo że jestem zwolennikiem „Pasji”, która dała mi swoiste katharsis, nie mogę nie przyznać, że Michał argumentuje bardzo mądrze. Z tym, że jakoś nie potrafię sobie wyobrazić metafizycznej adaptacji Ewangelii i przekonującego przedstawienia przyjęcia przez Chrystusa bezmiaru ludzkich grzechów. Nie mówię nie – jeśli ktoś się kiedyś na to porwie i zrobi to lepiej niż Gibson – tylko przyklasnę. Ale póki co „Pasja” pozostaje najlepszym filmem katolickim, jaki oglądałem, a naturalistycznych chwytów Gibsona nie uważam za prymitywne, podobne jak za prymitywne nie uważam książek Borowskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Zoli i wielu innych…  | Top Ten Piotra Dobrego - Pasja
- Władca Pierścieni: Powrót Króla
- Człowiek w ogniu
- Świt żywych trupów
- Hellboy
- Pamiętnik
- Shrek 2
- Fahrenheit 9.11
- Osada
- Zakładnik
|  |
|