powrót do indeksunastępna strona

nr 1 (XLIII)
styczeń-luty 2005

 Gabinet osobliwości
Douglas Preston, Lincoln Child
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Dwa
Nora Kelly wyjrzała przez okno swego gabinetu na trzecim piętrze, lustrując wzrokiem miedziane dachy nowojorskiego Muzeum Historii Naturalnej, kopuły, minarety, wieżyczki ozdobione gargulcami i ciężkie od liści korony drzew w Central Parku. Jej spojrzenie padło w końcu na rząd odległych budynków przy Piątej Alei, zwarty, nieprzerwany mur, posępny i prosty niczym monolit albo wał niezdobytej twierdzy, mieniący się złociście w promieniach jesiennego słońca. Ten piękny widok nie sprawił jej jednak przyjemności.
Zbliżała się pora spotkania. Zaczęła tłumić w sobie narastający gniew, ale zmitygowała się. Ten gniew będzie jej potrzebny. Przez ostatnie półtora roku budżet naukowy pozostawał zamrożony. W tym czasie liczba wiceprezesów muzeum wzrosła z trzech do dwunastu, z których każdy zarabiał dwieście tysięcy rocznie. Wydział public relations zmienił się z małej, sennej grupki byłych dziennikarzy w dział młodych, modnie ubranych siks nie mających zielonego pojęcia o archeologii ani o naukach ścisłych. Górne szczeble zarządu muzeum, niegdyś obsadzone przez naukowców i wykładowców, przejęli prawnicy i mecenasi. Gdzie się tylko dało, w muzeum urządzono gabinety dla większych lub mniejszych fisz. Każde zarobione pieniądze szły do kieszeni mecenasów, aby napędzać niekończący się proces pozyskiwania dalszych pieniędzy i pomnażania stanowisk kierowniczych w obłędnym cyklu biurokratyzacji muzeum.
Nora była świadkiem tych wszystkich przemian, lecz powtarzała sobie, że to wciąż było to samo nowojorskie muzeum, największe muzeum historii naturalnej na świecie. Dopisało jej szczęście, że dostała tę robotę. Po fiasku jej ostatnich przedsięwzięć, osobliwej wyprawy archeologicznej do Utah, którą poprowadziła i niespodziewanym zamknięciu projektu planowanego Muzeum Lloyda, potrzebowała tej pracy, aby stanąć na nogi. Tym razem – mówiła sobie – rozegra to na chłodno, zintegruje się z systemem.
Odwróciła się od okna i rozejrzała po gabinecie. Zintegruje się z systemem czy nie, ale bez dalszych dotacji nie zdoła dokończyć swoich badań dotyczących więzi między Indianami Anasazi i Aztekami. Co ważniejsze, potrzebowała starannej analizy spektrograficznej izotopem węgla C 14 sześćdziesięciu sześciu próbek przywiezionych zeszłego lata z południowego Utah. To koszt rzędu osiemnastu tysięcy dolarów, ale musiała zdobyć te cholerne dane, jeśli miała kiedykolwiek dokończyć swoją pracę. Poprosi o te pieniądze właśnie teraz, reszta będzie musiała poczekać.
Już czas. Wstała i wyszła z gabinetu, po wąskich schodach wspięła się na elegancko urządzone czwarte piętro muzeum. Przystanęła przed gabinetem wiceprezesa, by poprawić swój szary kostium. Oto, co ludzie rozumieli najlepiej. Ciuchy szyte na miarę i pewne spojrzenie. Przyjęła obojętny wyraz twarzy i uchyliwszy drzwi, zajrzała do gabinetu.
Sekretarka wyszła na lunch. Nora śmiało weszła do środka i zatrzymała się przed drzwiami wewnętrznego gabinetu; serce waliło jej jak młot. Musiała zdobyć te pieniądze; nie wyjdzie stąd, póki ich nie dostanie. Zebrała się w sobie, uśmiechnęła i zapukała. Sztuczka polegała na tym, aby pomimo uprzejmości zachować nieustępliwość.
– Proszę – rozległ się silny, zdecydowany głos.
Narożny gabinet tonął w promieniach porannego słońca. Pierwszy wiceprezes, Roger Brisbane III, siedział za lśniącym, bauhausowskim biurkiem. Nora widziała zdjęcia tego miejsca z czasów, gdy jeszcze należało do tajemniczego doktora Frocka. Wówczas był to rzeczywiście prawdziwy gabinet kustosza, zakurzony i zagracony, pełen skamielin i ksiąg, ze starymi, wiktoriańskimi fotelami, włóczniami Masajów i wypchaną krową morską. Teraz to miejsce wyglądało jak poczekalnia u ortodonty. O tym, że był to jednak gabinet, mogła świadczyć jedynie nieduża, zamknięta na klucz, przeszklona gablota stojąca na biurku Brisbane’a, zawierająca kilkanaście przepięknych klejnotów, zarówno oszlifowanych, jak i nie, skrzących się i migoczących na aksamicie. Tajemnicą poliszynela było, że Brisbane zawsze pragnął zostać gemmologiem, ale pragmatyczny ojciec zmusił go, by poszedł na studia prawnicze. Nora miała nadzieję, że to prawda, może przynajmniej będzie mógł zrozumieć znaczenie badań naukowych.
Próbowała uśmiechać się najszczerzej, jak potrafiła. Brisbane wyglądał na wyniosłego i pewnego siebie. Twarz miał gładką, zimną i różową jak wnętrze konchy, był starannie ogolony, zadbany i pachniał drogą wodą kolońską. Falujące brązowe włosy, gęste i błyszczące, miał trochę przydługie.
– Pani doktor Kelly – rzekł Brisbane, ukazując garnitur śnieżnobiałych zębów. – Proszę czuć się jak u siebie.
Nora zajęła miejsce na chromowano-drewniano-skórzanej konstrukcji udającej krzesło. Było piekielnie niewygodne i skrzypiało przy każdym poruszeniu.
Młody wiceprezes odchylił się do tyłu przy wtórze szelestu samodziału i splótł dłonie za głową. Mankiety koszuli miał sztywne i śnieżnobiałe, węzeł jedwabnego, angielskiego krawata nienagannie zadzierzgnięty pod szyją. Przyjrzawszy się uważniej wiceprezesowi, Nora zaczęła zastanawiać się, czy miał nałożony makijaż, zwłaszcza w okolicy oczu, aby zatuszować parę drobnych zmarszczek. Boże, jej przeczucia się potwierdziły. A jednak to prawda. Odwróciła wzrok, uświadomiwszy sobie, że zbyt nachalnie mu się przygląda.
– Co słychać w składzie kości i szmat? – spytał Brisbane.
– Doskonale. Naprawdę. Ale jest coś, o czym chciałam z panem pomówić.
– W porządku. Ja też chciałem z panią porozmawiać.
– Panie Brisbane – zaczęła pospiesznie Nora. – Ja…
Brisbane przerwał jej, unosząc prawą rękę.
– Noro, wiem, po co tu pani przyszła. Potrzebuje pani pieniędzy.
– Zgadza się.
Brisbane pokiwał głową z wyrozumiałością.
– Nie może pani dokończyć badań z uwagi na zamrożony budżet.
– Zgadza się – powtórzyła Nora, zaskoczona, ale czujna. – To prawdziwe zrządzenie losu, że udało się zdobyć dotację Murchisona na badania w Utah, ale nie zdołam dokończyć pracy bez serii analiz i datowania izotopem węgla C 14. Porządne dane to fundament, na którym osadza się całą reszta. – Usiłowała zachować miły, acz posłuszny ton, jakby postanowiła zatańczyć tak, jak Brisbane jej zagra.
Brisbane znów pokiwał głową, przymrużył oczy i zaczął kręcić się z fotelem z boku na bok. Nora wbrew sobie poczuła przypływ nadziei. Nie spodziewała się zrozumienia ze strony przełożonego. Chyba jednak się uda.
– O jakiej sumie mówimy? – spytał Brisbane.
– Dysponując kwotą osiemnastu tysięcy dolarów, mogłabym na Uniwersytecie Michigan dokonać datowania wszystkich sześćdziesięciu sześciu próbek, bo tylko tam mają najlepszy na świecie spektrometr laboratoryjny do datowania izotopem węgla C 14.
– Osiemnaście tysięcy dolarów. Sześćdziesiąt sześć próbek.
– Zgadza się. Nie proszę o stałą podwyżkę budżetu, tylko o jednorazowy grant.
– Osiemnaście tysięcy dolarów – powtórzył wolno Brisbane, jakby się namyślał. – Gdy się nad tym zastanowić, ta kwota nie wydaje się wcale wielka, prawda, pani doktor Kelly?
– Nie.
– Właściwie to bardzo mała kwota.
– Nieporównywalna z naukowymi rezultatami, jakie dzięki niej uzyskamy.
– Osiemnaście tysięcy. Cóż za zbieg okoliczności.
– Zbieg okoliczności? – Nora poczuła nagły niepokój.
– Tak się składa, że o taką właśnie kwotę zamierzam zmniejszyć pani przyszłoroczny budżet.
– Obetnie pan mój budżet?
Brisbane skinął głową.
– Dziesięcioprocentowe cięcia w całym zarządzie. I we wszystkich wydziałach naukowych.
Nora zaczęła się nagle trząść i zacisnęła dłonie na chromowanych podłokietnikach krzesła. Już miała coś powiedzieć, ale wspomniawszy obietnicę, jaką sobie złożyła, w ostatniej chwili ugryzła się w język.
– Koszty nowych sal dinozaurów okazały się wyższe od przewidywanych. Dlatego właśnie cieszę się, że pani zdaniem to niewielka, żeby nie powiedzieć, nic nie znacząca kwota – ciągnął wiceprezes.
– Panie Brisbane – powiedziała Nora, starannie modulując głos i kontrolując oddech. – Jeżeli obetnie mi pan budżet, nie będę mogła dokończyć moich badań.
– Będzie pani musiała. Badania naukowe to tylko drobna cząstka tego, czym się tu zajmujemy, pani doktor. Naszym zadaniem jest urządzać wystawy, ekspozycje, otwierać nowe sale i oferować ludziom rozrywkę.
– Ale przecież podstawowe badania naukowe to krew, która daje życie i napędza to muzeum – rzuciła Nora z przejęciem. – Bez nauki to byłoby jedynie puste show.
Brisbane podniósł się z fotela, obszedł biurko i stanął przed szklaną gablotą. Wyjął pęk kluczy i wsunął klucz do zamka.
– Widziała pani kiedyś szmaragd Tev Mirabi?
– Że co?
Brisbane otworzył gablotę i wyciągnął smukłą dłoń w stronę pięknego szmaragdu wielkości jajka drozda. Wyjął go z aksamitnego łoża i ujął dwoma palcami – kciukiem i wskazującym.
– Szmaragd Tev Mirabi. Bez skazy. Jako gemmolog z zamiłowania powiadam pani, że szmaragdy tej wielkości nigdy nie są bez skazy. Z wyjątkiem tego jednego. – Uniósł klejnot do oka, które widziane przez szmaragd było powiększone i zniekształcone. Po chwili opuścił rękę. – Proszę spojrzeć.
Nora znów stłumiła w sobie irytację. Wzięła od Brisbane’a szmaragd.
– Ostrożnie. Proszę nie upuścić. Szmaragdy są kruche – dodał. Nora przez chwilę obracała klejnot w palcach. – Śmiało. Przez szmaragd świat wygląda inaczej.
Spojrzała przez klejnot i zobaczyła zniekształcony świat, w który poruszała się wielka, zielona istota, pękata jak meduza – Brisbane.
– To bardzo ciekawe. Tyle tylko, że, panie Brisbane…
– Bez skazy.
– Nie ulega wątpliwości. Jednak rozmawiamy tu o czymś innym.
– Jak pani sądzi, ile jest wart ten szmaragd? Milion? Pięć milionów? Dziesięć? To unikat. Gdybyśmy go sprzedali, wszystkie nasze kłopoty poszłyby w niepamięć. – Zachichotał, po czym znów uniósł szmaragd do oka. Gałka oczna widziana przez zielony kamień napęczniała, sprawiała wrażenie wilgotnej i ciemnej. – Ale rzecz jasna nie możemy tego zrobić.
– Przykro mi, ale nie rozumiem.
Brisbane uśmiechnął się słabo.
– Pani i cała reszta naukowców. Wszyscy zapominacie o jednym – tu naprawdę liczy się show. Dajmy na to – ten szmaragd. Z naukowego punktu widzenia nie ma w nim nic, czego nie można byłoby znaleźć w szmaragdzie sto razy mniejszym od tego. Tyle tylko, że ludzie nie chcą oglądać jakiegokolwiek starego szmaragdu, chcą zobaczyć największy szmaragd. Show, pani doktor, widowisko, oto krew, która daje życie temu muzeum. Według pani, jak długo mogłaby pani prowadzić swoje cenne badania, gdyby ludzie przestali tu przychodzić, przestali się interesować i przestali dawać nam pieniądze. Potrzebne są ekspozycje – oszałamiające zbiory – wielkie meteoryty, dinozaury, planetaria, złoto, ptaki dodo i olbrzymie szmaragdy, bo to one przyciągają tu ludzi. To one zwracają uwagę zwiedzających. Pani praca nie podpada pod tę kategorię.
– Ale moja praca jest ciekawa.
Brisbane rozłożył szeroko ręce.
– Moja droga, wszyscy, którzy tu pracują, uważają, że ich badania są wyjątkowo ciekawe i zajmujące.
Słowa „moja droga” były kroplą, która przepełniła czarę. Nora poderwała się z krzesła z ustami zbielałymi z wściekłości.
– Nie powinnam tu siedzieć, wyjaśniając panu, jak ważna jest moja praca. Badania te pomogą określić, kiedy wpływy Azteków dotarły na południowy zachód i odmieniły kulturę Indian Anasazi. Dzięki temu dowiemy się…
– Gdyby pani wykopywała szczątki dinozaurów, sprawa przedstawiałaby się inaczej. Oto kwintesencja działania. I wiążą się z nią spore pieniądze. Sęk w tym, pani doktor, że prócz pani nikogo nie interesują sterty starych skorup.
– Prawda jest taka, że to pan jest niespełnionym naukowcem – odparowała Nora stanowczo. – Tylko gra pan rolę biurokraty, ale szczerze mówiąc, mocno pan z tym przesadza.
Gdy tylko te słowa padły z jej ust, Nora zorientowała się, że powiedziała za dużo. Oblicze Brisbane’a na krótką chwilę zastygło w bezruchu. Zaraz jednak wykwitł na nim wystudiowany uśmieszek. Wyjął z kieszonki na piersi chustkę do nosa. Zaczął metodycznie, wolno i z przejęciem przecierać nią szmaragd. Następnie odłożył klejnot na miejsce, zamknął drzwiczki i zajął się czyszczeniem szklanych ścianek gabloty powolnymi, uważnymi ruchami. Wreszcie przemówił:
– Proszę się tak nie ekscytować. To usztywnia arterie i jest szkodliwe dla zdrowia.
– Nie chciałam tego powiedzieć, przepraszam, ale nie mogę dopuścić, aby dotknęły mnie te cięcia.
Brisbane odezwał się przyjaznym tonem.
– Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Jeżeli chodzi o kustoszów, którzy nie godzą się na planowane cięcia albo nie umieją sobie z nimi poradzić, nie ma sprawy – z przyjemnością zrobię to za nich – mówiąc to, już się nie uśmiechał.

Nora zamknęła drzwi do zewnętrznego biura i stanęła w korytarzu; w głowie miała mętlik. Poprzysięgła sobie, że nie wyjdzie stamtąd bez dodatkowych funduszy, a w rezultacie jeszcze na tym straciła. Czy powinna pójść do Collopy’ego, dyrektora muzeum? To był surowy człowiek, srogi i nieprzystępny, takie posunięcie z pewnością wkurzyłoby Brisbane’a. Już raz powiedziała o kilka słów za dużo. Gdyby spróbowała obejść decyzję Brisbane’a, mogłoby się to skoczyć zwolnieniem jej z pracy. A co jak co, nie mogła stracić tej posady. W przeciwnym razie mogłaby już zacząć myśleć o zmianie zawodu. Może udałoby się jej znaleźć potrzebne pieniądze gdzieś indziej, wykombinować skądś dotację. Poza tym za pół roku znów będzie ustalany budżet. Grunt to nie tracić nadziei.
Powoli zeszła po schodach na trzecie piętro. Przystanęła w korytarzu, zdziwiona, że drzwi do jej gabinetu były otwarte na oścież. Zajrzała do środka. Przy oknie, w miejscu gdzie stała przed niespełna kwadransem, ujrzała bardzo dziwnie wyglądającego mężczyznę przeglądającego pracę monograficzną. Miał na sobie czarny, prosty garnitur, w którym wyglądał jak pracownik firmy pogrzebowej. Jego skóra była bardzo blada, bielsza niż u jakiegokolwiek człowieka, którego miała okazję spotkać. Włosy blond były tak jasne, że wydawały się prawie białe, a smukłe, długie palce przewracające stronice monografii wyglądały jak wyciosane z kości słoniowej.
– Proszę wybaczyć, ale czy mogłabym dowiedzieć się, co pan robi w moim gabinecie? – spytała Nora.
– To ciekawe – wymamrotał mężczyzna, przewracając kolejną stronę.
– Słucham?
Uniósł do góry monografię Geochronologię Jaskini Sandii, odwracając książkę w jej stronę.
– To niesłychane, że jedyne wyraźne punkty Folsoma odkryto powyżej poziomu Sandii. Wielce sugestywne, nie uważa pani? – zapytał z łagodnym, miękkim akcentem arystokratycznego południowca.
Nora poczuła, że zaskoczenie przeradza się w jej wnętrzu w gniew, była wściekła, że ktoś śmiał wtargnąć do jej gabinetu.
Mężczyzna podszedł do regału, odłożył monografię na półkę i zaczął przyglądać się innym woluminom, muskając delikatnymi, precyzyjnymi ruchami palca wskazującego grzbiety ksiąg.
– Ach – mruknął, wyciągając kolejną monografię. – Widzę, że ktoś ośmielił się podważyć wyniki badań Monte Verde.
Nora postąpiła naprzód, wyszarpnęła mu z ręki monografię i odstawiła na miejsce.
– Jestem obecnie bardzo zajęta. jeśli chce pan umówić się na rozmowę, proszę o kontakt telefoniczny. Wychodząc, niech pan zamknie za sobą drzwi.
Odwróciła się do niego plecami, czekając, aż wyjdzie. Dziesięć procent. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Jak miała sobie z tym poradzić?
Mężczyzna nie wyszedł jednak. Miast tego, znów usłyszała jego aksamitny głos.
– Chciałbym pomówić z panią już teraz, jeśli nie ma pani nic przeciw temu. Czy mógłbym zająć pani kilka minut, pani doktor Kelly i przedstawić, na czym polega mój mały problem?
Odwróciła się. Mężczyzna wyciągnął rękę. Trzymał w niej małą, zbrązowiałą czaszkę.


ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.