Zrobieni w jajo… Faberge
Kręcenie “Ocean’s Twelve”, kontynuacji przeboju z 2001 roku, musiało być świetną zabawą dla Soderbergha i jego aktorów. Pytanie: czy dla widzów oglądanie tego efektów również będzie zabawą? Wszystko podobne jak w pierwszej części. Z ekranu spoglądają na nas wielkie gwiazdy, ciągłe zwroty akcji zaskakują, a całość ma charakter niezobowiązującej rozrywki. A jednak nie wszystkie elementy układanki pasują…  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ocenić sequel to zadanie więcej niż trudne, bo ciągle na myśl przychodzi porównanie z pierwowzorem. Ocenić sequel remake’u jest jeszcze trudniejszym zadaniem, bo jak można sztuką filmową nazwać odbitkę kopii niekoniecznie zachwycającego dziełka. Mimo to, Hollywood wciąż dobrodusznie zapewnia nam okazję do przeżywania perypetii znanych bohaterów raz jeszcze, kręcąc sequele wszystkich tytułów, które dobiły w statystykach box office’u do magicznej liczby 100 milionów zielonych. Nawet reżyser o tak charakterystycznym stylu jak Steven Soderbergh dał się skusić na kontynuację i uraczył nas kolejnymi przygodami zespołu Oceana. Na szczęście, gdyby większość sequeli prezentowała taki poziom, dałoby się manię drugich części przełknąć. Główną siłą dwunastki Oceana jest obsada, bo dla Clooneya czy Pitta niejedna niewiasta wysupła kilkanaście złotych na bilet, a dla Zety-Jones niejeden młodzian zrobi to samo. Aktorzy wyraźnie podczas zdjęć byli w szampańskim nastroju i nie trzeba czytać plotek, ile to alkoholu wypili w rezydencji Clooneya nad jeziorem Como, żeby to zauważyć. Brad Pitt słusznie stwierdził, że za podobną zabawę nie powinien był dostać pieniędzy. Gwiazdy jednak bez powodu gwiazdami nie są, a więc mamy do czynienia z niezłymi rolami, odegranymi naturalnie, z werwą. Ocean i spółka szybko zdobywają sympatię widza, nawet takiego, który o wielkim skoku na trzy kasyna z części pierwszej nie ma pojęcia. A jednak, brak tu przedstawienia postaci, nie ma miejsca na zindywidualizowanie każdej z nich, dlatego gdyby nie słynne nazwiska, zlałyby się w jedno pojęcie tytułowej dwunastki, a nie zespołu różnych osobowości. Zbyt dużo w scenariuszu poświęcono miejsca na nieprawdopodobne rozwiązania fabularne, a za mało na bohaterów, którzy w końcu są główną atrakcją filmu. Andy Garcia, mimo że stanowi punkt zapalny dla dalszych wydarzeń, dostał rolę epizodyczną i afiszowanie się z jego nazwiskiem w czołówce jest kolejnym objawem skoku na kasę. Bohaterowie pozbawieni zostali drobnych cech ich charakteryzujących, co odbija się na generalnym wrażeniu widza. Ponad resztę obsady wybijają się panie: Catherine Zeta-Jones i Julia Roberts. Pierwsza dodała historii świeżego powiewu, drugiej zawdzięczamy jeden z zabawniejszych epizodów w całym filmie. W tego typu produkcjach zdradzenie fabuły jest śmiercią dla filmu, ponieważ odbiera mu jakiekolwiek zaskoczenie i niszczy budowane napięcie. W “Ocean’s Twelve” historia rozwija się dość niedbale i sennie, choć klarownie, dopiero po pewnym czasie wybija z letargu na ostrym wirażu scenariuszowym. Potem okazuje się, że tych wiraży jest trochę za dużo i naprawdę niepotrzebnie wprowadzone zostały wątki a la opera mydlana. Pod względem scenariusza, film Soderbergha ma podobną konstrukcję co “Ocean’s Eleven”. Też myślimy, że wszystko jest oczywiste do kumulacyjnego momentu, który przekonuje widzów, że nic nie jest takie, jakim się wydawało. Tak jak trzy lata temu Clooney ryzykował wiele dla Roberts, tak Pitt działa pod koniec filmu sam, aby zdobyć piękną Catherine. Klisz jest więcej, ale powtórki to nieodzowny element kontynuacji, który trudno wyplenić ze scenariuszy holywoodzkich. Każdy ze znanej nam jedenastki zajął się już czymś innym, prawie zapominając o swoim wielkim skoku. Jednak Benedict, właściciel obrabowanych kasyn, doskonale pamięta bezczelne włamanie do jego skarbca, dlatego odnajduje winowajców i żąda zwrotu pieniędzy wraz z odsetkami. Ekipa Danny’ego ma tylko 2 tygodnie. Żeby nie było za prosto, do złodziejskich rozgrywek włącza się zblazowany, francuski złodziej, tak zwany Nocny Lis i pani detektyw Isabel Lahiri. W fabule widać wyraźną próbę odejścia od schematu “jedynki”. Zamiast jednego celu, dwunastka ma do rozgryzienia kilka spraw, a uporanie się z wszystkimi zadaniami nie jest tak ważne, jak błyskotliwe zmylenie przeciwnika i pomysłowość w dokonanej kradzieży. Rozgrywki między postaciami wydają się ważniejsze niż przestępczy proceder, szkoda więc, że scenarzysta George Nolfi przedobrzył w kilku punktach. Zwyczajnie, niektóre rozwiązania przez niego wprowadzone są nieprawdopodobne, co odbiera nieco przyjemność płynącą z oglądania filmu. Jeżeli pogodzimy się z klątwą sequela wiszącą nad “Ocean’s Twelve”, po czym potraktujemy produkcję Soderbergha jak sympatyczną zabawę, możemy otrzymać coś, co w kinie nie jest częste. Przyjemną, błyskotliwą rozrywkę, jednocześnie relaksującą i zaskakującą. Co bardziej wybrednych z pewnością musi irytować naiwność czy nadmierna ekspozycja fabularnych ornamentów, ale należy to do konwencji, jaką wybrał reżyser. Soderbergh prowadzi z nami jeszcze jedną grę. Bawi się swoim filmem oraz klasycznymi zawijasami wpisanymi do tego gatunku i patrzy, czy widzowie zorientują się, że to do gry właśnie zostali zaproszeni. Zaakceptowanie formuły lekkiego filmu o sympatycznych przestępcach winduje “Ocean’s Twelve” na wyższy poziom. Można narzekać na opowiadaną historię, na przysłonięcie wystawnością produkcji aktorów, ale nie można słowa powiedzieć na Soderbergha, który lekko i zręcznie balansuje na granicy irytującej cliche i wciągającej bajki o kreatywnych złodziejach. Historię przedstawia bardzo precyzyjnie, a także nadaje jej własnych, indywidualnych cech, takich jak chaotyczna jazda kamerą czy wyeksponowanie dialogów. Największą luką w szczegółowej realizacji staje się porwany rytm filmu, pocięty przez retrospekcje i rozłożenie fabuły na kilka linii. Za dodatkowy plus należy uznać wyważony humor słowny, nadający produkcji błysku. Przez cały czas nie mamy wątpliwości, że twórcy robili ten film jako rozrywkową błahostkę, a teraz nie udają, że mają do zaoferowania coś innego. Dobra zabawa to wszystko, co “Ocean’s Twelve” ma do zaproponowania, ale często tyle wystarczy. Ponadto, warto zobaczyć, co łączy Julię Roberts z jajkiem koronacyjnym Faberge i ile zamieszania może z tego wyniknąć.
Klawo jak cholera!
Niemal każde draństwo i przestępstwo można przedstawić tak, by budziło sympatię, by widzowi gdzieś umknęła przygana wynikająca z moralności i uczciwości. A jeśli do tego dorzuci się dobry, nienachalny humor i pomysłowość w kształtowaniu intrygi, jak to ma miejsce w “Ocean′s Tvelwe” - dobra zabawa gwarantowana.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Filmy traktujące o tak zwanych "włamach" czy "skokach" cieszą się niesłabnącą popularnością, a ponieważ należą do różnych gatunków, więc dla każdego coś miłego: "Gang Olsena", "Vabank", "Rozgrywka", kultowa "Gorączka", "Włoska robota", "Starsza pani musi umrzeć", "Osaczeni", "Vinci" - to tylko czubek góry, a na horyzoncie już widać kolejny do niej kamyczek: "Po zachodzie słońca" z Piercem Brosnanem i Salmą Hayek, premiera końcem lutego. Pośród tego licznego dość inwentarzu "oceaniczna" seria ("Ocean′s Eleven" z 2001 roku i "Ocean′s Twelve", od niedawna na ekranach) zajmuje miejsce szczególne. Po bardzo udanym skoku, w którym ekipa Daniela Ocena ukradła Terry′emu Benedictowi ze skarbca jego kasyn 160 milionów dolarów, każdy z członków grupy zajął się wydawaniem pieniędzy i inwestowaniem ich w różne branże - z takoż różnym skutkiem. Stare nawyki jednak bardzo trudno zabić, tym bardziej, że ktoś zdradza całą ekipę (o której wyczynach mówi się w półświatku i w Interpolu). Terry Benedict zaczyna odwiedzać członków bandy, jednego po drugim, żądając zwrotu skradzionych pieniędzy i grożąc "ostatecznym wymiarem kary". Ekipa Oceana, rada nie rada, musi porzucić raczej beztroski i dostatni żywot, by uczynić zadość temu żądaniu, oczywiście w jedyny znany sobie sposób (w dodatku mając na to jedynie dwa tygodnie). Tak mniej więcej (z dokładnością do jednej czy dwu retrospekcji) zaczyna się "Ocean′s Tvelwe". Śmiało można powiedzieć, że obie części serii (a zwłaszcza druga) to filmowy barok. Treść jest bardzo prosta - ukraść stosownie lukratywny łup z mniej lub bardziej profesjonalnie i kosztownie zabezpieczonego lokum. Za to forma to istny kociokwik zwodów, zmyłek, chirurgicznie precyzyjnych planów i przewidywań, zwrotów akcji. To oczywiście gwarantuje dobrą rozrywkę, ale jednocześnie przez to film traci nieco na wiarygodności - momentami trudno po prostu uwierzyć, że pewne rzeczy da się aż tak drobiazgowo przewidzieć i zaplanować. Często sequele mają tę przypadłość, że pełna i właściwa ich percepcja jest warunkowana obejrzeniem części poprzednich - często, choć oczywiście nie zawsze. Rzadko natomiast tak się zdarza, że oglądanie części poprzedniej po prostu przeszkadza. "Dwunastka Ołszena" jest przykładem takiej osobliwości. Wynika to stąd, że jest ona w bardzo wielu aspektach kalką części poprzedniej. Dla przykładu: znowu całą sprawę rozgrywają Danny Ocean i Rusty Ryan, nie do końca informując o wszystkich zamiarach resztę ekipy, za co - notabene - pod koniec filmu Ocean dostaje nadobną rączką w twarz; większość zagadek wyjaśniają poupychane w odpowiednich miejscach retrospekcje (choć to jest z całą pewnością konsekwencja utrzymania stylu prowadzenia fabuły przyjętego w części pierwszej, zresztą bardzo dobrego i właściwego); znowu cyrkowiec Yen pozwala się zamknąć w bardzo ograniczonej kubaturze (co daje jedną z najzabawniejszych scen w filmie). Tę listę można by wydłużyć o kilka innych elementów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rzuca się w oczy brak indywidualizmu, który w pierwszej części pozwalał uwypuklić cechy i umiejętności poszczególnych członków zespołu: biegłość portfelowych "wzięć" Linusa, gimnastycznych talentów Yena, kłótliwości i technicznych ciągotek braci Malloy czy umiejętności reanimacyjnych Rusty′ego. Stary Saul znów ma okazję do aktorskiego występu, ale już dużo mniej efektownego, niż poprzednie omdlewanie dystyngowanego pana Zergi. Choć jest coś w zamian - choćby świetny ironiczny epizod, gdy dwójka bohaterów gra przez moment dość znane osobistości Hollywoodu - to jednak trochę tych "solówek" brakuje. Fabuła drugiej części rozpoczyna się przysłowiowo słodką zemstą Terry′ego Benedicta, której dokonanie umożliwia mu wirtuoz złodziejskiego rzemiosła, znany policji pod troszkę pretensjonalnym pseudonimem "Nocny Lis". Później konieczność oddania pieniędzy Benedictowi staje się celem wtórnym, bo na pierwszy plan wysuwa się pojedynek ze złodziejem, który łamie Zasadę Numer Jeden - pojedynek o prymat w półświatku. Tym, co może przeszkadzać dużo mocniej, niż wtórność pewnych rozwiązań, jest nacisk na efektowność wyczynów bohaterów, momentami przesadzony - moja tolerancja srodze ucierpiała podczas "laserowego tańca" pewnego arystokraty (nie wyjaśnię, o co tu chodzi - kto film obejrzy, zarzut zrozumie bez trudu). Ale już z całą pewnością wadzi jakieś podkorowe przeświadczenie, że wszystkie te tarapaty, w które popadają poszczególni członkowie "nie-parszywej dwunastki", wcale nie są poważne - ogląda się to na zasadzie: wy udajecie, że macie problem, ja udaję, że w to wierzę. Sukces przedsięwzięcia (mimo iż, stosownie do rangi pojedynku, wyczyn jest klasycznym "mission impossible") i wyjście obronną ręką to aksjomat, którego obecność czuje się przez skórę nawet wtedy, gdy zespół wędruje w jedno miejsce, a pewna istotna część jego bagaży w inne. Trudno w pełni pokazać, na czym polega specyficzna "gęstość" materii filmowej "Ocean′s Twelve", a jednocześnie nie zdradzić, przez co tym razem musieli przejść nasi sympatyczni spryciarze w drodze do zamierzonego celu. Dla mnie głównym atutem tego filmu jest właśnie ich sympatyczność, inwencja i koncertowa wręcz finezja (nie ma tu śladu chamskiej przemocy), oryginalność pomysłów, a także liczne przywary (jak chociażby dziecinna kłótliwość braci Malloy czy wielkie pragnienie Linusa bycia przywódcą). Dzięki temu nie jest to banda bezdusznych i zimnych oprychów, lecz raczej towarzystwo pozostające ze sobą w niemal rodzinnej zażyłości, z głupawymi nieco niesnaskami i kłótniami. Przypominał mi się, jako żywo, niezrównany “Gang Olsena”, choć oczywiście "Dwunastka" stosuje w swojej działalności bardzo zaawansowane techniki i narzędzia - ech, gdzie ten śmierdzący żółty ser, którym duński gang wypędzał z budki strażnika... Ponadto cały wic oczywiście polegał na tym, że "olsenom" raz za razem skoki nie wychodziły, a u "ołszenów" to wykluczone. Daję filmowi wysoką ocenę pomimo wielu słabości, bo dominują jednak jego dobre strony, które bardzo w filmach cenię. Przede wszystkim humor - nie ma go za wiele, ale jest na dobrym poziomie i stwarza sympatyczną otoczkę wokół naszych bohaterów. Ponadto niebanalna fabuła - nawet jeśli wiadomo, że wszystko skończy się dobrze, to i tak widza ciekawi, w jaki sposób, a to już jest odpowiednio skrywane do samego końca. Muzyka jest - podobnie jak w "Ocean′s Eleven" - świetna, a obsada doborowa (do poprzedniej ekipy dołącza piękna Catherine Zeta-Jones). Słowem: dobra rozrywka, w sam raz do obejrzenia, nawet jeśli z przymrużeniem oka.
Tytuł: Ocean's Twelve: Dogrywka Tytuł oryginalny: Ocean's Twelve Reżyseria: Steven Soderbergh Zdjęcia: Steven Soderbergh, Chris Connier Scenariusz: George Nolfi Obsada: Casey Affleck, Scott Caan, George Clooney, Vincent Cassel, Matt Damon, Don Cheadle, Brad Pitt, Julia Roberts, Bernie Mac, Andy Garcia, Eddie Jemison, Carl Reiner, Catherine Zeta-Jones, Elliott Gould, Stephon Fuller, Jared Harris, Robbie Coltrane, Jeroen Krabbé, Johan Widerberg, Eddie Izzard, Jerry Weintraub, Cherry Jones, Albert Finney, Topher Grace, Bruce Willis Muzyka: David Holmes Rok produkcji: 2004 Kraj produkcji: Australia, USA Data premiery: 14 stycznia 2005 Gatunek: komedia, sensacja Ekstrakt: 70% |