powrót do indeksunastępna strona

nr 1 (XLIII)
styczeń-luty 2005

 Ścieżki wiedźm
Tomasz Pacyński
Zapraszamy do lektury fragmentu opowiadania Tomasza Pacyńskiego „Ścieżki wiedźm” z objętego patronatem Esensji zbioru „Linia ognia”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ostry, wąski snop światła rozproszył się na drobinach kurzu, wirujących w powietrzu, wzbijających się z porozdzieranych worków. Zatańczył po betonowej posadzce, brudnej i zaplamionej. I zamarł.
Skrzat stał rozkraczony nad zgniecionym kartonem po mleku „Łaciate”. I sikał. Cieniutki strumień siuśków bębnił o tekturę, opadał wdzięcznym łukiem, skrzył się złotawo. Mały, włochaty człowieczek, w usmolonej czapeczce krzywo nasadzonej na spiczastą czaszkę, stękał cicho z ukontentowaniem.
Tak był pochłonięty swą czynnością, że nawet nie zwrócił uwagi na bezlitosne światło, które nagle wydobyło go z mroku. Zmrużył tylko małe, czarne oczka jak paciorki, przypominające jako żywo ślepia tłustego szczura.
Dziadek, zafascynowany widokiem, wciąż nie naciskał spustu. Po raz pierwszy widział dzikiego miejskiego skrzata. Poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła z obrzydzenia. Zrozumiał, dlaczego Matylda zaliczała te stworzenia raczej do żywiołaków.
Nie było w nich nic ludzkiego. Krasnoludki to prawie ludzie, wprawdzie szpetni i obleśni, ale przynajmniej ich twarzyczki zachowały wyraz człowieczeństwa. Dziadek skrzywił się bezwiednie. Zachowywały, przypomniał sobie, dopóki nie trafił w nie Glaser Safety Slug. Ale ten stworek najbardziej przywodził na myśl skrzyżowanie małpki kapucynki ze szczurem.
Cienki strumyczek wciąż bębnił w tekturę. Dziadek machinalnie przeczytał widoczny kawałek napisu. Mleko UHT, 0,5 procent tłuszczu… Kurde, w co on szczy? Przemknęło mu przez głowę. Przecież to i tak sama woda.
Uświadomił sobie, że jeśli będzie tak stał i patrzył, to za chwilę się porzyga. Z kontenerów, skrytych w mroku, dochodziły obrzydliwe odgłosy. Pozostałe skrzaty nie darły już worków, nie świergotały z podnieceniem. Teraz słychać było tylko głośne, przyspieszone, obleśne posapywanie. Widać czekały na swoją kolejkę.
Włochaty, szpetny stwór nie zwracał na nic uwagi. Jak każdy prawdziwy nałogowiec był całkiem pochłonięty swą czynnością. I było mu wszystko jedno, w co leje. Nawet w kartonik, zawierający niegdyś sinawy, odciągany płyn, który mlekiem mógł nazwać tylko ktoś z przerostem wyobraźni.
Wstrętne, otrząsnął się Dziadek. Wąski promień światła latarki drgnął, przesunął się po włochatym, brudnym torsie skrzata. Znieruchomiał w miejscu, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pod zmierzwionych futerkiem, osłonięte chudą, sterczącą żeberkami klatką piersiową, biło serce.
Palec na spuście drgnął lekko, pokonał pierwszy opór. Pistolet naładowany był śrutem H&N Field&Target, klasycznym diabolo z lekko zaokrągloną główką, ale wykonanym ze stopu ołowiu z irydem. Piekielnie szybka i celna amunicja. Dziadek wybrał ją, mimo iż była stosunkowo lekka, śrucina ważyła zaledwie 8,49 graina. Ale skrzaty były wszak małe, a Dziadek Mróz wolał strzelać precyzyjnie. Zawsze śmieszyła go czterdziestkapiątka Matyldy, potężna spluwa, za duża jak na dziewczynę.
Drugi opór. Dziadek, podświadomie oczekujący szarpnięcia przy wystrzale, drgnął zaskoczony. Zanim śrut opuścił lufę.
Skrzat aż podskoczył, kiedy cztero- i półmilimetrowa śrucina wyrwała piękną dziurkę w kartonie, dokładnie w samym środku poprzecznej laseczki litery H w skrócie UHT. Po czym zrykoszetowała o beton z przeciągłym, wibrującym odgłosem.
Dziadek zaklął głośno. Na nic nie przydał się staranny wybór amunicji ani przestrzeliwanie pistoletu. Cholerne, stare nawyki zwyciężyły. Klął dalej, i naciskał spust raz za razem, snop światła tańczył po betonie. Ale cel zdążył zniknąć. Na środku został tylko osikany dokumentnie, zgnieciony kartonik, z małą dziurką. W powietrzu zrobiło się gęsto od kurzu. Pociski, choć lekkie, miały całkiem niezłą siłę przebicia, wybijały w silikatowych cegłach spore dziury.
Wreszcie do Dziadka dotarł bezsens jego własnych poczynań. Nie było do czego strzelać, chyba że do puszek po piwie, których walało się dokoła całkiem sporo, widać ekipy śmietnikowych nurków, łasych na aluminiowy złom, nie zdążyły zaliczyć jeszcze tego miejsca.
Klął jeszcze przez chwilę, omiatając latarką pojemniki. Cisza, żadnego ruchu. Skrzaty zakopały się w workach, przykryły śmieciami, spleśniałymi kromkami chleba i używanymi podpaskami.
Przecież nie będę w tym grzebał, pomyślał bezradnie i splunął. Ani, cholera, tak sterczał na środku. Nie pamiętał, co mogły zrobić człowiekowi zagrożone skrzaty, był jednak pewien, że nic miłego. A sądząc z wyglądu, i zapachu, jaki roztaczały, przenosiły niewątpliwie wiele groźnych chorób.
Mimo to nie rezygnował. Przecież, do czorta, nie może tak być, że odpuszczę i pójdę jak niepyszny. Z krasnoludkami się udało, wampirów nastrzelałem dobry tuzin. Nawet cholerny Król Lew swoje oberwał, a mnie, psiakrew, nazywają Bwana Simba. I teraz takie kosmate paskudztwo miałoby ze mną wygrać? Ujść cało?
– Niedoczekanie – warknął pod nosem.
Ale wciąż nie miał pomysłu, co dalej. Podszedł niezdecydowany do usmolonego pojemnika z niewyraźną, prawie zatartą nazwą firmy na brudnozielonym boku. Stuknął w plastik końcem lufy.
Nic. Cisza.
Uświadomił sobie, że przecież nie ma pojęcia o polowaniu na żywiołaki. To Matylda wiedziała o nich wszystko. A jeśli nie wszystko, to bardzo wiele. Które są bardzo wredne, a które tylko szkodliwe. Ze szczególnym uwzględnieniem tych, co dzieciom w główkach zawracają.
Wiedział, że przywiodło go tu niejasne poczucie winy. Bo krucjatę przeciw okrutnym bajeczkom trzeba kontynuować. Nie tylko zarabiać grubą kasę i sprzedawać Elvisów, z których każdy, jeden w drugiego, jest oryginalny, a na certyfikacie autentyczności, dodawanym do każdego egzemplarza, widnieje na dowód odcisk kciuka samego Saddama. Trudno, rozsypał się zespół, każde z nich poszło inną drogą. Ale można tępić bajkowe stworki choćby po godzinach, w ramach hobby. W imię, kurwa, zasad.
Zakończywszy tę pospieszną psycho-, a raczej autoanalizę, Dziadek ze złością kopnął z całej siły w bok kontenera. Pojemnik, wypełniony po brzegi wszelkim plugastwem, jakie zdolne było wydalić z siebie ponure bokowisko, zachybotał się na kółkach. I zaraz znieruchomiał.
Dziadek już miał obrócić się na pięcie z rezygnacją i pójść ze wstydem, dokąd oczy poniosą. Znieruchomiał w pół obrotu.
W zielonym kontenerze coś cichutko zaskrobało. Raz, i drugi.
Uśmiech skrzywił wargi Dziadka, uniosły się srebrne wąsiska. Właśnie wpadł mu do głowy pewien pomysł. Czekajcie, włochate skurwysyny, pomyślał złośliwie. Zrobimy to po mojemu.
Zgasił przymocowaną pod lufą latarkę. Odchylił połę płaszcza, wetknął pneumatyczny pistolet za pasek, nie zapomniawszy sprawdzić kciukiem, czy broń jest zabezpieczona. Nigdy tego nie zaniedbywał. Nauczył się jeszcze w Afganistanie, na przykładzie kumpla, którego imienia nikt nie pamiętał, odkąd chłopina wetknął za pasek odbezpieczonego makarowa z nabojem w lufie, Nazywano go później Makaronik, bo był jednojajeczny.
Przymknął powieki, by przyzwyczaić wzrok do ciemności. Jego dłoń ujęła znajomy kształt kolby glocka. Stał chwilę, gotów do działania. Po czym kopnął z całej siły.
Ciężki kontener przechylił się, trafiony potężnym uderzeniem. Przez chwilę wydawało się, że wróci do poprzedniej pozycji i stanie na kółkach, ale góra wystających zeń worków przeważyła. Runął z łoskotem na beton. Spod popękanej folii wypełzła gęsta, prawie dotykalna fala smrodu.
Mimo wstrętnego odoru Dziadek uśmiechnął się pod nosem. Rachuby go nie zawiodły. W mroku zaszeleściło, błysnęła krwawo para małych ślepków.
Wycelował bez problemów dokładnie w środek pomiędzy nimi. Nie miał z tym żadnych problemów, glock miał świetne przyrządy celownicze, powleczone cieniutką warstewką farby, zawierającej fosforyzujący tryt. Nacisnął spust.
Huk dziewięciomilimetrowego pistoletu zabrzmiał ogłuszająco w zamkniętym pomieszczeniu. W momencie strzału Dziadek mrugnął, by nie oślepił go płomień wylotowy. Gdy znów otworzył oczy, krwawe, błyszczące ślepka zniknęły.
Poczuł, jak zalewa go fala euforii. Przecież to łatwe, pomyślał zadowolony, byle tylko zrobić po mojemu. A Matylda nie chciała polować na skrzaty, zawsze odkładała tę, palącą przecież sprawę, na później. Ciekawe, dlaczego…
Za chwilę dowiedział się, dlaczego. Z tyłu, za nim, zahurgotało nagle, i zanim zdążył zareagować, wrzasnął z bólu. Małe, ostre jak szpileczki ząbki ukąsiły go w łydkę.
Wierzgnął tylko, zaskoczony, niczym zdenerwowany osioł. Coś, co wpiło mu się w ciało, poszybowało wysokim łukiem, z oburzonym piskiem. Uderzyło ciężko o ścianę i umilkło.
Skrzywiony z bólu Dziadek nawet nie zaklął. Czuł, jak po łydce spływają ciepłe strumyczki a nogawka lepi się do skóry. Nie schylił się, by zbadać obrażenia. Wciąż trzymając glocka w gotowości do strzału, drugą ręką wydobył pistolet z latarką MagLite. Włączył ją i skierował światło w miejsce, gdzie wcześniej czaił się cel.
– Kurwa mać…
Ze szczura zostały tylko uszy i bezwłosy ogon. Resztę bezpłaszczowy pocisk rozmazał dość dokładnie na przybrudzonych, silikatowych cegłach. Ociekały teraz czerwonymi soplami.
Klął jeszcze długo, niewinne stworzenie, które oddało życie w krucjacie przeciw złym stworom i żywiołakom. Szczur jednak był bezsprzecznie martwy, i niewiele obchodziło go nadużywanie pojęcia strat ubocznych.
Dziadek zgasił latarkę. Wetknął glocka do kabury i pokuśtykał przed siebie. Ugryziona łydka bolała coraz mocniej.
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.