 | Ta ekipa miała zagrać w „Krzyżakach” Jarka Żamojdy. Niestety polska ekranizacja nie doszła do skutku i fachowy zespół został podebrany przez Ridleya Scotta. |
Wyprawy krzyżowe są uważane za pierwsze z wielu europejskich przedsięwzięć kolonizacyjnych. Formalnie miały one charakter religijno-militarny i nie należy łatwo zbywać emocji religijnych, nadających krucjatom specyficzną atmosferę. Zwłaszcza wśród mas ludzi prostych, ubogich, często chłopstwa, bardzo żywe były mity chrześcijańskie i tęsknota za nimi, połączona z fantastyką apokaliptyczną (wielu uważało, że koniec świata miał nadejść w roku 1000, a nie nastąpił, ponieważ poganie zaczęli deptać Ziemię Świętą i Chrystus nie miał gdzie spełnić obietnicy o swym powrocie i nastaniu Sądu Ostatecznego). Szczególnie żywa była idea poszukiwania Królestwa Bożego na ziemi, gdzie nie będzie panów i poddanych, nie będzie ucisku, nędzy, trudu pracy, niesprawiedliwości. Wokół tych ludzi pełno było „proroków”, często nawiedzonych mnichów i zręcznych agitatorów. To im udawało się w trakcie „epoki krucjatowej” zmobilizować biedotę pod sztandarami i prowadzić ją na „krucjaty ludowe”. Niemniej, nie sposób zaniedbać względów politycznych, społecznych czy gospodarczych zjawiska wojen krzyżowych. Krucjata wzmacniała autorytet papieża i jego władzę – w świadomości całych rzesz był on faktycznym, jedynym i prawdziwym władcą chrześcijańskiego świata; postrzegano go jako tego, który jednoczy panów feudalnych, odciąga od wewnętrznych sporów i zatargów, by spożytkować ich w walce z wrogami wiary. Udzielenie pomocy Bizancjum dawało szanse na odnowienie więzi z Kościołem Wschodnim (warto pamiętać, że w 1054 roku miała miejsce schizma wschodnia) i narzucić mu zwierzchność Rzymu (jako tego, który pośpieszył z pomocą i ocalił od zagłady). Nie bez znaczenia była okazja do stworzenia zupełnie nowego państwa kierowanego przez papiestwo. Z kolei odpowiedź na papieskie wyzwanie była duża wskutek czynników społeczno-gospodarczych. Wiek XI był początkiem ery ekspansji, nadchodził czas pionierów-kolonistów, żołnierzy-zdobywców, kupców i żeglarzy. Nastali energiczni władcy: Bolesław Chrobry, Kanut Wielki, cesarze Henryk III i Henryk IV, Robert Guiscard, Roger I Sycylijski, Alfons VI z Leonu i Kastylii, wreszcie Wilhelm Zdobywca. Wyprawy krzyżowe były tylko częścią, elementem szerszego, powszechnego i wzmagającego się ruchu średniowiecznych społeczeństw. Europa tej doby robiła się zwyczajnie za ciasna, w szczególności dla panów feudalnych. Co ciekawe, sytuacja ta miała miejsce, gdy – jak się szacuje – kontynent ten liczył 46 milionów mieszkańców. Problem nie leżał w przeludnieniu, lecz w ziemi – brakowało jej, kurczyło się miejsce na nowe lenna.Feudum było podstawowym źródłem utrzymania, przeto starano się je pomnażać, rozszerzać. Konsekwencją tych praktyk był trudny zazwyczaj los młodszych potomków wielodzietnych rodzin, dla których nie starczało ojcowizny. Często przeznaczano młodszych synów czy córki do stanu duchownego, reszta zaś szukała szczęścia poza rodzinnymi stronami, nierzadko utrzymując się z miecza. Możliwość zdobycia bogactw (często iście baśniowych) i własnych ziem, do tego chwały i wiekuistego życia, krótko mówiąc – zaspokojenia wszelkich ambicji, a wszystko to bezkarnie, z usprawiedliwieniem mordów, gwałtów, rabunków, pobudzała niejedną wyobraźnię. To właśnie splot tych perspektyw, tych czynników był fundamentem sukcesu krucjat i wielkiego odzewu, który tak przeraził cesarza Bizancjum. Na koniec tego długaśnego wstępu jeszcze słów parę o tle historycznym wydarzeń przedstawionych w filmie. Rzecz dzieje się po klęsce drugiej krucjaty. W Królestwie Jerozolimskim królowi Baldwinowi IV udawało się, dzięki mądrej polityce, utrzymać względny spokój i podtrzymywać zawieszenie broni z Arabami. Miał on w tym działaniu poparcie pullanów, tych, którzy osiedli na dobre w nowym świecie, zasymilowali się i chcieli spożytkować zyskane zdobycze, pokojowo koegzystując z wyznawcami islamu. Okazało się to niewykonalne, ponieważ do Ziemi Świętej przybywali wciąż nowi ludzie, już to żądni zyskania sławy w boju i zdobycia nowych ziem, już to fanatyczni i zaciekli wrogowie pogan, którym w głowach się nie mieściło, że można obok tych ludzi normalnie żyć, wzajemnie się tolerować i nawiązywać kontakty handlowe, czy wręcz wchodzić w związki małżeńskie. Ta grupa z premedytacją próbowała naruszyć kruchy impas, atakując arabskie karawany, napadając na obozy i bezlitośnie mordując każdego, kto tylko podszedł pod miecz. Film ma swój początek w momencie, gdy sytuacja w Królestwie Jerozolimskim się zaognia, a Arabowie coraz trudniej znoszą kolejne naruszenia rozejmu i tylko autorytet Saladyna powstrzymuje ich jeszcze przed uderzeniem na innowierców (chociaż i on traci cierpliwość). Król Trędowaty jest coraz słabszy i nie ma następcy, za to nie brak konkurentów do tronu, których ambicje sięgają czegoś więcej, niż starań o zachowanie pokojowego status quo. Pora przejść do filmu. Jak na czasy „po Władcy Pierścieni” jest to dość przyzwoite widowisko, w którym oblężenia, deszcz strzał, przemarsze armii i jazda mameluków są pyszne. Wizualna staranność i efektowność jest tu atutem tyleż niewątpliwym, co spodziewanym – nie do pomyślenia jest, aby ktokolwiek w Hollywood ośmielił się dziś poskąpić grosza na efektowną batalistykę. Mimo tej staranności i rozmachu scen (dla przykładu: pojawienie się armii króla Baldwina z odsieczą pod zamkiem Reynalda de Chatillon, pokazane w falującym rozgrzanym powietrzu, jakby to była fatamorgana, dosłownie wgniata w fotel), mimo pięknych obrazów pustyni, zamków, oaz, jest w tym filmie coś, co sprawiło, że wyszedłem z kina trochę rozczarowany. Nie chodzi tutaj o kompletne poprzeinaczanie faktów, ponaginanie ich i przerobienie na potrzeby filmu, bo to nie przeszkadza aż tak bardzo. Nie wadzi również jakoś przesadnie to, że bitwę na Rogach Hattin – punkt zwrotny, po którym było wiadomo, że krzyżowcy przegrali nie tylko tę kampanię wojenną, ale właściwie wszystko, co dotąd zdobyli – potraktowano po macoszemu i ograniczono w zasadzie do obrazu pobojowiska usianego trupami. Przeszkadzało mi trochę toporne ukazanie głównego bohatera, ograniczenie wizji Królestwa Niebieskiego do warstwy dworskiej (na dobrą sprawę patrzymy na tę niezwykłą krainę tylko i wyłącznie z pozycji rycerstwa i władców; nie ma giermka czy jakiegoś podrzędnego księdza, który mógłby nam pokazać Jerozolimę z punktu widzenia biedoty), zaniedbanie zupełnie warstwy oderwanej od wojny (jedynym pielgrzymem jest główny bohater siedzący przez całą noc u stop świątyni wybudowanej na miejscu ukrzyżowania; nie ma ani jednej odprawianej mszy czy nabożeństwa Drogi Krzyżowej, nie ma tych, którzy docierali za morze nie tylko po to, by machać mieczem; kapłani ukazani są tylko w roli agitatorów, błogosławiących wojska lub szczujących możnych panów przeciwko innowiercom). Wreszcie – last, but not least – względny obiektywizm można dostrzec wyłącznie w przedstawieniu krzyżowców (są ci dobrzy i ci źli); w przypadku strony przeciwnej, mamy w zasadzie tylko szlachetnych, filozofujących, tolerancyjnych wodzów (orędownik zdecydowanych, choć niezbyt rozsądnych działań wobec Franków, pojawia się obok Saladyna tylko w jednej scenie).  | Każdy szanujący się rycerz, zanim stanął do walki z przeciwnikiem, musiał zmierzyć się z krzakiem w rytualnym pojedynku. |
„Królestwo niebieskie” zaczyna się całkiem nieźle: obrazem Francji, na którą delikatnie spada zima (w powietrzu wirują płatki śniegu, wieje wiatr, jest ponuro – aż czuć chłód). W tę mroczną krainę wjeżdża orszak krzyżowców, kierując się na podgrodzie pewnego zamku, w stronę kuźni. Okazuje się, że orszak należy do rycerza Godfreya z Ibelinu, który przybywa do Europy wyłącznie po to, by odnaleźć swego nieślubnego syna. Jest nim młody kowal, który właśnie doznał bardzo wielkiej straty (jego żona popełniła samobójstwo po śmierci dziecka). Świeżo poznany ojciec uświadamia mu, kim naprawdę jest i proponuje wyprawę do Ziemi Świętej po to, by odpokutował grzechy, a także – co oczywiste – objął po nim we władanie zdobyte ziemie. To staje się szczególnie ważne, gdy Godfrey umiera od zadanej w walce rany, nie dotarłszy z synem do brzegów Lewantu. Balian wyrusza przez morze, mając jego miecz i obowiązek do wypełnienia. Dalej wszystko rozgrywa się podług znanego schematu „bohatera mimo woli„: szary, nic nie znaczący człowiek zostaje wrzucony w wir ważkich dla świata wydarzeń, gdzie musi się rozpychać łokciami i stawiać czoła konkurentom nie rozumiejącym wcale, że on jest rywalizacji z nimi zupełnie nieciekawy. Najczęściej konstruowana w ten sposób rola jest dla takiego bohatera jak znalazł, czasem zaś go przerasta, przygniata swym ciężarem. Niemniej, zwykle wiadomo, w jaki sposób go zmienia, jak kształtuje się jego charakter, jak się hartuje lub demoralizuje. A właśnie to straszliwie w tym filmie kuleje. Główny bohater o imieniu Balian jest postacią historyczną – rycerz o tym imieniu strzegł tyłów podczas przemarszu wojsk Franków z Seforii do Tyberiady; nigdy tam nie dotarły, bo rozbito je na Rogach Hattin (Balian dał nogę z pola bitwy). Dowodził również obroną Jerozolimy podczas jej oblężenia. W filmie jest najbardziej kuriozalną postacią, bo niby to prosty kowal z Francji, a patrząc na niego ma się przemożne wrażenie, że reżyser postanowił pokazać nam skomplikowane perypetie europejskiego rycerstwa na Wschodzie z punktu widzenia stoika-geniusza. Sposób, w jaki ten człowiek przyjmuje gwałtowne i dotkliwe ciosy losu: jakiś prymitywny i nadgorliwy klecha bezcześci zwłoki jego żony; jego kuźnia i cały dobytek idą z dymem; zostaje zaatakowany przez podążającą swym tropem biskupią jurysdykcję – i nie ma w jego twarzy żadnej większej boleści, jakiegoś głębszego żalu, łez rozpaczy, wahania czy zagubienia. Nul. Taki początek jest zresztą symptomatyczny dla całości kreacji tej postaci, bo dalej Balian wyrasta nagle na rycerza (jego ranny ojciec sam go na niego pasuje), feudała, jednego z najprzedniejszych wojów wspomnianego Trędowatego Króla. W dodatku, ni z stąd, ni zowąd staje się domorosłym strategiem, obliczającym zasięg rażenia katapult, sugerującym ruchy wojsk. No i okazuje się, że jest piśmienny. Momentami ten rozkwit charakteru młodego rycerza jest pokazany w sposób doprawdy przesadzony – on jeden, patrząc na piaszczystą, suchą ziemię swych włości, wpada na genialną iście myśl: żeby ona rozkwitła, potrzebuje wody, a żeby mieć wodę, trzeba wykopać studnię. Pokazano to tak, jakby podobny wniosek wymagał przebłysku geniuszu i nikt inny na to nie wpadł, zanim zza morza nie przybył dziedzic. Owa nachalność sprawiła, że przestałem patrzeć na tę scenę dosłownie, a zacząłem doszukiwać się w niej czegoś na kształt symbolu: oto młode serce, spragnione pokuty, a jednocześnie szlachetne (Balian darowuje wolność słudze pokonanego pana, oddaje mu również zdobytego konia), zjawia się na ojcowiźnie i robi wszystko, by okazać się godnym następcą; nie przewraca mu się w głowie od nagle otrzymanych godności i tytułów, kopie ową studnię razem z innymi, nie bacząc na pył brudzący koszulę; wysiłek jest nagrodzony, woda wypływa, a gdy już jest po wszystkim, pan włości ramię w ramię ze swoimi robotnikami wraca z pola do domu. Ot, taka sobie wcielona równość synów „Królestwa Niebieskiego”, o której roiła biedota, gdy wyruszała z Europy. Muszę przyznać, że Orlando Bloom wyszedł z tej roli w miarę obronną ręką. Świetnie pasował na Legolasa we „Władcy Pierścieni”, ale ten sam styl gry w „Piratach Karaibów”, gdzie wystąpił jako Will Turner, już tylko drażnił. Tutaj ilość prezentowanej przezeń egzaltacji na centymetr kwadratowy filmu utrzymuje się na poziomie w miarę bezpiecznym dla widza, wystarczającym, by uwypuklić niewątpliwy zamiar zawarcia w filmie elementów idealistycznych (chociaż nawet to ma stosowną kontrę, bo pada tam zdanie „Królestwo Jerozolimskie nie potrzebuje błędnych rycerzy”). Jeśli chodzi o pozostałe kreacje aktorskie, to uwagę zwraca król Baldwin IV, niewątpliwie jedna z najciekawszych postaci w filmie. Wprawdzie kreuje ją Edward Norton, niemniej świadczy o tym tylko jego głos i oczy wyzierające spod srebrnej maski, która chroni przed spojrzeniami postronnych zniekształconą trądem twarz. Ani razu aktora tak naprawdę nie widać – nawet gdy umiera i jego siostra Sybilla zdejmuje mu maskę, ukazują się pod nią ohydnie zmienione rysy. A jednak ten słaby i dogasający król ma swoją charyzmę i autorytet, które dobrze widać, gdy prowadzi wojska pod siedzibę Renalda z Chatillon, by ukarać go za złamanie rozejmu. A propos słonia – wspomniany warchoł odgrywany przez Brendana Gleesona wespół z Guidonem z Lustignan (w tej roli Marton Csokas) to właściwie jedyne czarne charaktery w filmie. Niewątpliwie obaj są winni ostatecznego upadku Królestwa Jerozolimskiego. Pierwszy z nich regularnie łamał ustanowiony z Saladynem rozejm, napadając na kupieckie karawany. Drugi, tyleż urodziwy, co nieudolny i głupi mąż siostry króla, Syblli, otrzymał z jej rąk koronę i już jako król powiódł krzyżowców ku zagładzie. O ile w przypadku Renalda próbowano stworzyć coś na kształt charakterologicznego usprawiedliwienia (w scenie napadu na obóz siostry Saladyna Renald mówi sam do siebie, choć bardziej do widza: „Jestem, jaki jestem – ktoś musi być”), o tyle Guidonowi nie dano już żadnych forów – apogeum był okrutny mord dokonany przezeń na posłańcu Saladyna. W rzeczywistości Saladyn „darował go zdrowiem”, bo było mu na rękę to, że na czele Franków pozostawał tak nieudolny, głupi i niezdecydowany władca, który więcej czynił szkody, niż pożytku (z podobnych względów w pewnym momencie II Wojny Światowej alianci przestali rozważać możliwość dokonania zamachu na Hitlera i odmawiali poparcia dla wszelkich przedsięwzięć tego typu podejmowanych przez niemiecką opozycję). A co do Renalda, jego los był taki, jak w filmie – marny. Warto wspomnieć jeszcze Tyberiusza (w tej roli Jeremy Irons), który należał do grupy rycerzy wiernych królowi, podobnie jak jego przyjaciel, ojciec Balina, Godfrey. Nie wahał się karać tych, którzy łamali królewskie nakazy (vide scena z powieszeniem templariuszy) i był właściwie jedyną podporą monarchy w jego dążeniach do utrzymania pokoju. Mam wrażenie, że odpowiadał on historycznej postaci Rajmunda z Trypolisu, choć przeczyłaby temu jego odmowa udziału w walkach prowadzonych przez Guidona po objęciu tronu – ani jego, ani Baliana nie ma w bitwie na Rogach Hattin, podczas gdy to fatalna w skutkach propozycja Rajmunda, dotycząca rozbicia obozu, pogrzebała szanse zwycięstwa wycieńczonych i pozbawionych wody Franków. W tej chmarze mniej lub bardziej urodziwych i honorowych mężów widoczna jest tylko jedna kobieta: Sybilla, siostra króla, żona Guidona. O jej urodzie nie będę się rozpisywał, wszak „de gustibus…”, niemniej w filmie możemy obejrzeć jej dwa wyjątkowe dokonania: wyjątkowo wyprany z chemii i namiętności romans z Balianem i wyjątkowo głupią decyzję koronowania Guidona na króla. Muszę przyznać, że dawno już nie widziałem tak doskonale bezbarwnej kobiecej roli – sam nie wiem, czy to za przyczyną niezbyt udanej aktorskiej kreacji, czy raczej czasów i kultury, w których znaczące, władcze kobiety, z wpływami sięgającymi choć trochę poza harem i „robótki”, nie zdarzały się zbyt często. Nawet w królewskich rodach.  | Armie klonów pojawiały się już w Ziemi Świętej |
O tym, które wzgórze jerozolimskie będzie doznawać kultu jako Golgota, zadecydowała matka cesarza Konstantyna, święta Helena, w roku 326. To ona, wedle tradycji, odszukała szczątki Krzyża Świętego (legendę o tym pięknie zobrazował Piero della Francesca w kościele Św. Franciszka w Arezzo). Owe szczątki zostały wbudowane w relikwiarz (mający oczywiście kształt krzyża), pokryty złotem i klejnotami. Wojska krzyżowców nosiły tę relikwię ze sobą, w jej blasku tocząc bój. W filmie jest on pięknie ukazany, jaśniejący w słońcu, tyle że… jest on pełnowymiarowy. Tymczasem istnieje wiele świadectw, że podczas bitwy na rogach Hattin próbowano ów krzyż zakopać (podam jedno, z „Turniejów Bożych” Pierre′a Barreta i Jean-Noela Gurganda: „[…] Obrońcy Prawdziwego Krzyża chcą iść w ślad za nim. Na chwilę odcinają się od reszty swej armii. […] Wre zażarta walka. To wojna w wojnie. Zrzucony z konia biskup Lyddy pragnie zakopać świętą relikwię. Kładzie koło siebie wielki krzyż z sykomory, gdzie wśród rubinów i szmaragdów spoczywa inkrustowany odłamek krzyża, na którym przed tysiącem lat umarł Bóg wcielony w człowieka. Biskup drapie paznokciami rozpaloną ziemię, wyrywa palce spod czarnych kamieni, lecz żłobi tylko śmiesznie małą bruzdę. […] Sam Błękitny Wilk z okrzykiem tryumfu zawładnął Prawdziwym Krzyżem i wlecze go za koniem.”) Brak mi wiedzy na temat rzeczywistych rozmiarów tego szczególnego krzyża. Tak na chłopski rozum, wnioskując po kilku przypisach w książce „Hatting 1187”, wydaje mi się, że był porównywalny do tych, które są noszone podczas procesji – w książce czytamy: „Podczas ważnych wypraw wojennych dzierżył go patriarcha Jerozolimy, bądź inny wysoki rangą duchowny”. Stąd też mam wrażenie, że w filmie srodze przesadzono, ukazując pełnowymiarowy, prowadzony na jakimś powozie krzyż. Niemniej, widok tego krucyfiksu na czele licznej jak mrowie armii jest imponujący. Z krzyżem wiąże się jeszcze jedna scena filmu. Saladyn, który na pytanie Balina: „Ile warta jest Jerozolima?”, odpowiada: „Nic”, by zaraz potem dodać tryumfalnie: „Wszystko”, wkracza do zdobytego miasta, do jego pałaców i świątyń. Zauważa przewrócony z ołtarza, leżący na podłodze krucyfiks. Zatrzymuje się, z namaszczeniem go podnosi i stawia na właściwym miejscu. Wprawdzie wizja Arabów w tym filmie jest niezwykle grzeczna i uładzona, niemniej trudno tę akurat scenę uważać za kolejną cegiełkę do ich pomnika. Jest to raczej cześć dla niezwykłego i – jak świadczą zapisy źródłowe – wspaniałomyślnego niejednokrotnie wodza, który potrafił zachować rozsądek w morzu otaczającego go fanatyzmu, skutecznie zwalczać wroga i nie szafować krwią swych żołnierzy. Dobrze, że taka scena się w tym filmie znalazła. „Królestwo Niebieskie” paradoksalnie nie jest wizją realnych zmagań europejskiego rycerstwa z napierającym nań światem arabskim (mimo, że krwistość bitew mogłaby o tym świadczyć). Przede wszystkim to obraz walki o podtrzymanie nie istniejącego raju, tego czegoś, czego nie da się stworzyć na ziemi. Zbyt wiele tu górnolotnej filozofii, zbyt wiele prób wcielania ideałów, by taki wniosek był nieuprawniony. Jest to wizja głęboko humanistyczna, bo Balian, wygłaszając przemowę do ludu Jerozolimy tuż przed oblężeniem, stwierdza, że Królestwo Niebieskie jest w ludziach i to ich trzeba bronić, a nie murów. W tym uniesieniu pokazuje poddanym, że mogą być tacy, jak on – szybko pasuje będących na podorędziu chłopów na rycerzy. Mimo egzaltacji Baliana, jest to jedna z lepszych scen w tym filmie – może dlatego, że współgra ze zdrowym rozsądkiem patrzenia na honor, godności i męstwo. Realia były zaś takie, że Balian dostał się do Jerozolimy za zgodą szykującego się do oblężenia Saladyna, ponieważ chciał wydostać stamtąd swoją żonę (obiecał, że spędzi tam tylko jedną noc). Został, ponieważ mieszkańcy przebłagali go, by nie zostawiał ich na pastwę losu (usprawiedliwił się przed Saladynem, który wspaniałomyślnie mu przebaczył i zapewnił jego żonie eskortę). Na sam koniec jeszcze tylko drobna uwaga co do muzyki. Otóż momentami sprawia ona wrażenie wiernej wprost kopii ścieżki dźwiękowej z „Trzynastego wojownika” – można w trakcie seansu raz po raz nucić sobie dalszy ciąg. Trochę to denerwujące, choć oczywiście nie brak w niej motywów melodyjnych bardzo charakterystycznych dla Wschodu. Reasumując: nie polecam „Królestwa niebieskiego”, by poznawać historię wojen krzyżowych, lecz po to, by do tej nauki nabrać apetytu – to dobry początek. Wprawdzie do paru rzeczy się tu przyczepiłem (czego nie zrobiłem li tylko po to, by ta recenzja nie była monotonna), niemniej per saldo film wychodzi na plus i warto go obejrzeć. Choćby tylko po to, by po raz kolejny się przekonać, że wredna ludzka natura potrafi pogrzebać każdy szlachetny zamiar, nawet jeśli jest nim marzenie o raju na ziemi, kołaczące się w głowach kilku błędnych rycerzy. P.S. Wprawdzie jest to recenzja filmu, niemniej pozwolę sobie drobnym wtrętem polecić książkę Piotra Biziuka „Hattin 1187”, wydaną przez „Bellonę” w znanej serii „Historyczne bitwy” (recenzje innych pozycji tej serii „Esensja” zamieszczała całkiem niedawno). Prezentuje ona – bazując na takich monumentach traktujących o temacie krucjat, jak „Dzieje wypraw krzyżowych” Stevena Runcimana czy „Rycerze w habitach” Edwarda Potkowskiego – bardzo ciekawą syntezę zarówno samego zjawiska parcia Europy na Wschód, jak i okoliczności tej wielkiej bitwy, która przekreśliła szanse na stworzenie chrześcijańskiego imperium „pośród pogan”. Szczególnie polecam lekturę książki, zanim pójdzie się do kina na „Królestwo niebieskie” – film jest wtedy bardzo wartościowym i efektownym uzupełnieniem. Choć ma to również złą stronę – widać wszystkie braki i przeinaczenia. Ale to też ma swoją wartość. Bibliografia - „Rycerze w habitach” Edward Potkowski
- „Hattin 1187” Piotr Biziuk
- „Historia krucjat” Praca zbiorowa pod redakcją Jonathana Riley-Smitha
- Wikipedia (pl.wikipedia.org)
Tytuł: Królestwo niebieskie Tytuł oryginalny: Kingdom of Heaven Reżyseria: Ridley Scott Zdjęcia: John Mathieson Scenariusz: William Monahan Obsada: Orlando Bloom, Eva Green, Liam Neeson, Jeremy Irons, Nikolaj Coster-Waldau, Brendan Gleeson, Edward Norton, Michael Sheen, David Thewlis Muzyka: Harry Gregson-Williams Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Maroko, USA Dystrybutor: CinePix Data premiery: 6 maja 2005 Gatunek: historyczny Ekstrakt: 60% |