• • • Cela. Gołe ściany. Zostawili mnie na podłodze, nogami w stronę drzwi. Uznałem, że to nie w porządku, skoro już i tak mnie nieśli taki kawał drogi. Teraz musiałem się odwrócić, żeby zobaczyć, czy mam wodę. Nie. To zbyt męczące. „Teraz przyjdziesz?” „Chciałbym, Ślepunie, ale nie wiem jak”. • • • „Odmieńcu. Odmieńcu! Bracie mój! Odmieńcu”. „Co takiego?” „Tak długo byłeś uciszony. Idziesz?” „Uciszony…?” „Tak. Myślałem, że umarłeś. Nie mogłem cię znaleźć”. „Pewnie miałem atak. Nie wiedziałem. Już jestem, Ślepunie. Już jestem”. „No to chodź. Pośpiesz się, zanim umrzesz”. „Chwileczkę. Muszę się zastanowić”. Wiedziałem, że muszę mu odmówić, ale dlaczego? Nie mogłem sobie przypomnieć. Nazwał mnie Odmieńcem. Mój wilk nazwał mnie Odmieńcem, błazen oraz Cierń – Katalizatorem. No dobrze. Czas odmienić plany księcia Władczego. Skoro będę martwy, nie zdoła mnie złamać. Zejdę z tego świata sam. Nie pociągnę za sobą innych. Miałem nadzieję, że książęta zażądają pokazania mojego ciała. Długo trwało, nim przesunąłem rękę z podłogi na pierś. Wargi miałem porozcinane i spuchnięte, zęby obluzowane, dziąsła obolałe. Wsadziłem do ust fragment rękawa, wyszukałem bryłkę zawiniętą w listek. Zgryzłem ją mimo bólu, zacząłem ssać. Po chwili poczułem smak karime. Dosyć przyjemny. Trochę cierpki. Kiedy zioło znieczuliło mi usta, zacząłem bardziej intensywnie przeżuwać rękaw. Zupełnie niepotrzebnie starałem się uważać na kolec jeżozwierza. Nie chciałem go sobie wbić w wargę. „To naprawdę boli” – ostrzegł mnie wilk. „Wiem, Ślepunie”. „Chodź”. „Próbuję. Daj mi chwilę”. Jak się zostawia własne ciało? Próbowałem myśleć o sobie tylko jako o Ślepunie. Doskonały węch. Leżąc na boku, pracowicie wygryzałem spomiędzy palców bryłkę zmarzniętego śniegu. Czułem jego smak i smak własnej łapy. Przygryzałem ją i oblizywałem. Podniosłem wzrok. Zapadał wieczór. Wkrótce najlepszy czas na polowanie. Wstałem, otrząsnąłem się cały. „Właśnie tak”. – Ślepun dodawał mi odwagi. Ciągle jednak był strach, ta krucha świadomość sztywnego cierpiącego ciała na zimnej kamiennej podłodze. Sama myśl o nim nadawała mu realny kształt. Przebiegł je dreszcz, wstrząsnął kośćmi, zaszczekał zębami. Następny atak. Tym razem wyjątkowo silny. I nagle wszystko stało się łatwe. Zostawić tamto ciało dla tego. I tak już do niczego się nie nadawało, w dodatku zamknięte w klatce. Nie było sensu się go trzymać. Nie było sensu w ogóle być człowiekiem. „Jestem”. „Wiem. Chodźmy na łowy”. Ruszyliśmy. 33 Wilcze dni Być sobą jest łatwo. Należy przestać myśleć, co zamierza się zrobić. Potem przestać myśleć, co się zrobiło. Następnie przestać myśleć, że przestało się myśleć. Wówczas odnajduje się teraźniejszość, czas rozciągnięty w wieczności i jedyny. Tam. w tamtym miejscu, ma się nareszcie czas być sobą. • • • Jest jakaś doskonałość w życiu, gdy tylko polujesz, jesz i śpisz. W końcu naprawdę niczego więcej ci nie trzeba. Biegaliśmy samotnie, my, jeden wilk, i niczego nam nie brakowało. Bywało, że zadowalaliśmy się królikiem, bywało, że nie żałowaliśmy krukom resztek sarny. Niekiedy przypominał nam się inny czas, inne życie. Wtedy zastanawialiśmy się, dlaczego był taki ważny. Jeśli nie byliśmy głodni, nie zabijaliśmy, a gdy nie udało się zabić, byliśmy głodni. Zmrok i świt to najlepszy czas na łowy, a inne pory są dobre na spanie. Poza tym czas nie miał znaczenia. Życie wilka, podobnie jak psa, trwa krócej niż człowieka, jeśli je mierzyć liczbą dni oraz pór roku, ale po dwóch latach szczeniak jest dorosły, silny i umie wszystko, czego mu trzeba, żeby być myśliwym, obrońcą lub przewodnikiem. Płomień jego życia pali się krócej, ale intensywniej niż człowieczego żywota. Trzeba mu ledwie dziesiątka lat na to, na co człowiek zużywa pięć lub sześć razy więcej. Rok dla psa jest jak dekada dla człowieka. Nie brakuje czasu temu, kto zawsze żyje w teraźniejszości. Tak więc rozróżnialiśmy noce i dni, głód i uczucie sytości. Beztroską radość i niespodzianki. Złapać mysz, podrzucić ją wysoko, mlasnąć, schrupać. Jak dobrze. Wystraszyć królika, ścigać go, gdy kluczy i zatacza koła, nagłe wydłużyć krok i dopaść go w fontannie śniegu i futra. Jedno potrząśnięcie łamie mu kark, potem leniwa uczta, rozedrzeć mu żołądek, trącać nosem ciepłe wnętrzności, potem jeść soczyste mięso, chrupać kostki żeber. Ociężałość z przejedzenia i sen. Pobudka, znowu polowanie. Zagonić łanię na zmarzniętą taflę sadzawki. Wiedzieliśmy, że nie uda nam się dopaść tej zdobyczy, ale cieszyliśmy się radością polowania. Ona wchodzi na lód, a my zataczamy koła, jeszcze i jeszcze, i jeszcze, bez końca, a jej ślizgają się racice i w końcu decyduje się uciekać, ale jest zbyt zmęczona, nie umknie przed naszymi zębami, tniemy po ścięgnach, kły tak blisko gardzieli. Żremy do przesytu. Sztorm, który zacina deszczem ze śniegiem, zapędza nas do nory. Śpimy z nosem przy ogonie, na zewnątrz hula wiatr. Budzi nas światło połyskujące przez warstwę białego puchu. Kopiemy, oto jasny dzień zimowy, który lada moment zgaśnie. Na łani zostało jeszcze mięso, zmrożone, krwiste i słodkie, wystarczy wyciągnąć spod śniegu. Cóż może być piękniejszego od świadomości, że czeka na ciebie doskonałe mięso? „Chodź”. Zatrzymujemy się. Nie. Mięso czeka. Ruszamy kłusem. „Chodź do mnie. Chodź. Mam dla ciebie mięso”. Mamy mięso. Znacznie bliżej. „Ślepunie! Odmieńcu! Serce Stada was wzywa”. Znowu się zatrzymujemy. Drżymy. To nieprzyjemne. A kim jest dla nas Serce Stada? Nie jest stadem. Mięso mamy bliżej. Postanowione. Ruszamy nad brzeg stawu. Tutaj. Gdzieś tutaj. Kopiemy. Jest. Przyleciały kruki, czekają, aż skończymy. „Ślepunie! Odmieńcu! Chodź do mnie. Chodź. Wkrótce będzie za późno”. Mięso jest zmrożone, chrupie w zębach. Jeden kruk zlatuje z drzewa, ląduje na śniegu, niedaleko. Hop, hop, podskakuje. Przekrzywia łebek. Dla zabawy skaczemy na niego, zrywa się do lotu. Całe mięso nasze. Starczy na długo. „Chodź. Proszę. Chodź. Proszę. Chodź szybko, chodź teraz. Wracaj do nas. Jesteś potrzebny. Chodź. Chodź!” Nie odszedł. Kładziemy uszy po sobie, ale ciągle go słyszymy. „Chodź, chodź, chodź!” Niszczy radość jedzenia tym upartym skamleniem. Dosyć. Wystarczy na razie, jesteśmy syci. Pójdziemy, niech wreszcie zamilknie. „Dobrze. Tak dobrze. Chodź do mnie, chodź do mnie”. Idziemy, biegniemy w zapadających ciemnościach. Nagle królik. Staje słupka, rzuca się do ucieczki. Czy…? Nie. Brzuch jest pełen. Biegniemy dalej. Przecinamy ścieżkę człowieka – nagą pustą przestrzeń pod nocnym niebem. Przekraczamy ją spiesznie, biegniemy poboczem w cieniu drzew. „Chodź do mnie. Chodź. Ślepunie, Odmieńcu, wzywam cię! Chodź do mnie”. Las się kończy. Przed nami nagie zbocze, dalej płaska przestrzeń, bez żadnej osłony. Zbyt otwarta. Na skrzypiącym śniegu nie ma żadnych śladów, ale u stóp wzgórza są ludzie. Dwóch. Serce Stada robi dół, a ten drugi patrzy. Serce Stada kopie szybko, z całych sił. Jego oddech unosi się mgiełką. Ten drugi ma światło, za jasne, nie sposób na nie patrzeć. Serce Stada przestaje kopać. Podnosi na nas wzrok. „Chodź – mówi. – Chodź”. Czarna ziemia, zmarznięte grudki na czystym śniegu. On wskakuje do dziury z głuchym odgłosem, jaki wydaje jeleń walący rogami w drzewo. Kuca, używa narzędzia, które łupie i drze. Siadamy, ogon wyciągnięty sztywno po ziemi. Co to ma wspólnego z nami? Jesteśmy najedzeni, moglibyśmy teraz spać. Nagle patrzy na nas. „Zaczekaj. Jeszcze chwilę. Zaczekaj”. Warczy coś do tego drugiego, tamten opuszcza światło do dziury. Serce Stada się pochyla, ten drugi mu pomaga. Coś wyciągają. Woń tego czegoś jeży nam sierść na karku. Odwracamy się, rzucamy do ucieczki, zawracamy, nie możemy odejść. Tu jest strach, niebezpieczeństwo, groźba bólu, samotności, końca. „Chodź. Chodź do nas, chodź tutaj. Teraz jesteś potrzebny, nadszedł czas”. Nie nadszedł. Czas jest zawsze, jest wszędzie. Potrzebujesz nas, ale może my nie chcemy być potrzebni. Mamy mięso i ciepłe miejsce do spania, i nawet mięso na następny raz. Pełny żołądek i przytulna nora, czego więcej nam trzeba? Podejdziemy bliżej. Powąchamy to coś, zobaczymy, co to jest. Przeraża, a nęci. Brzuch przy ziemi, ogon nisko, ześlizgujemy się po zboczu. Serce Stada siedzi na śniegu i trzyma to coś. Drugiemu gestem kazał odejść, i tamten się cofa, cofa, cofa, zabierając ze sobą bolesne światło. Bliżej. Zbocze jest za nami, nagie, niebezpieczne. Daleko do schronienia, jeśli coś nas przestraszy. Nic się nie porusza. Jest tylko Serce Stada i to coś, co trzyma. Cuchnie starą krwią. On to otrząsa, jakby się troskał o kawałek mięsa. Potem to przeciera, przesuwa rękami, jakby suka zębami iskała szczeniaka. Znamy zapach tego czegoś. Podchodzimy bliżej. Bliżej. Na odległość jednego susa. „Czego chcesz?” – pytamy go. „Wróć”. „Przyszliśmy”. „Wróć, Odmieńcu. – Jest uparty. – Wróć tutaj”. – Przesuwa ramię, podnosi dłoń. Pokazuje nam głowę opartą na swoim ramieniu. Odwraca tę głowę, pokazuje nam twarz. Nie znamy. „Cuchnie. To mięso jest zepsute. Nie chcemy takiego. Mamy lepsze przy stawie”. „Chodź tutaj. Chodź bliżej”. To nie jest dobry pomysł. Nie podejdziemy bliżej. Patrzy na nas, przyszpila wzrokiem. Przysuwa się bliżej, to coś bierze ze sobą. Bezwładne w jego ramionach. „Spokojnie. Spokojnie, Odmieńcu. Chodź bliżej”. W gardzieli rodzi nam się warkot, ale on nie odwraca wzroku. Kulimy się, ogon pod brzuchem, chcemy odejść, ale on jest silny. Bierze to coś za rękę i kładzie nam tę dłoń na łbie. Żebyśmy się nie ruszali, chwyta nas za sierść na karku. „Wróć. Musisz wrócić”. Kulimy się mocniej, wbijamy pazury w zaśnieżoną ziemię. Garbiąc grzbiet próbujemy się wycofać, choć o jeden krok. On ciągle trzyma za kark. Zbieramy siły, żeby się wyrwać i uciec. „Pozwól mu odejść, Ślepunie. On nie jest twój”. – Cień groźby. Serce Stada mierzy nas ciężkim spojrzeniem. „Twój także nie” – odrzekł Ślepun. „Czyj więc jestem?” Moment niepewności, balansowania na krawędzi dwóch światów, dwóch rzeczywistości, dwóch ciał. Potem wilk zawraca i umyka z podkulonym ogonem, pędzi po śniegu, biegnie sam, ucieka przed obcością. Na szczycie wzgórza się zatrzymuje, celuje nosem w niebo i zanosi wyciem. Jest nieszczęśliwy. Wyje, wyje, wyje… • • • Nie mam żadnych wspomnień z własnego lodowatego grobu. Czasem tylko wraca do mnie sen. Byłem strasznie zmarznięty, zesztywniały, poczułem płomień okowity, nie tylko w ustach, ale w całym ciele. Brus i Cierń nie chcieli mnie zostawić. Nie zważali, że zadają mi ból; rozcierali mi dłonie i stopy, nie zwracając uwagi na stare stłuczenia, na strupy na ramionach. Kiedy tylko zamykałem oczy, Brus szarpał mną, potrząsał jak kukłą. – Zostań ze mną, Bastardzie – powtarzał. – Zostań ze mną. Zostań ze mną. Żyjesz, chłopcze, żyjesz. Nagle przycisnął mnie do siebie, jego brodata twarz znalazła się tuż przy mojej, gorąca łza skapnęła mi na policzek. Kołysał mnie w ramionach, siedząc na brzegu mojego grobu. – Żyjesz, synu. Żyjesz. |