Wnętrze kantyny w Mos Eisley było ciemnawe i zatłoczone, a jednak w jakiś paradoksalny sposób przytulne. Orkiestra grała miłą melodyjkę gdzieś w tle, wokół kręcili się ludzie i obcy ze wszystkich możliwych ras galaktyki. Było gwarno i nawet dość wesoło, tym dekadenckim rodzajem wesołości, jaki spotyka się w podobnych miejscach. Nessie i Cranberry siedziały przy stoliku pod ścianą, tak, aby mieć widok na wejście, popijając sok z owoców roogla – jedyny bezalkoholowy napój serwowany w barze. Młody przemytnik, który dosiadł się do nich, wydawał się nie zauważać strojów Jedi i mieczy świetlnych przy paskach. Nic dziwnego zresztą, bo rozszerzone źrenice i wypieki na jego twarzy jasno wskazywały na nadużycie któregoś z popularnych tutaj środków odurzających. – Co takie ładne dziewczyny robią same w tej zakazanej knajpie? – zapytał mało oryginalnie, pochylając się w stronę Nessie. Odsunęła go łokciem, nawet na niego nie patrząc, ale on nie rezygnował. – Zatańczymy? Rzuciła mu swoje najbardziej spopielające spojrzenie. Nie poskutkowało. – No chodź, nie bądź taka – wziął ją pod ramię; wywinęła się zręcznym ruchem. – Czekamy na kogoś – powiedziała lodowato. Oblizał wargi i uśmiechnął się nerwowo. – Zaczekam razem z wami. Ładne dziewczyny nie powinny siedzieć samotnie. Cranberry niedbałym gestem uniosła dłoń. – Pójdziesz do tamtego faceta przy barze i powiesz mu… – Przestań, Cran. Nonszalanckim krokiem podeszła do nich młoda kobieta, wyglądająca na łowczynię nagród. Wyrazista twarz o ostro zarysowanych kościach policzkowych, bardzo jasne włosy z nastroszoną grzywką, nienaturalnie błyszczące oczy. Wojskowe spodnie i miotacz na biodrze. Obcisła koszulka bez rękawów odsłaniała muskularne ramiona. – Ej, Seebo, znowu żadna cię nie chce? Biedaczek! Może powinieneś zacząć nosić maskę, jak Boba? – Odczep się, Zantara. – Lepiej się stąd zabieraj. Przed chwilą widziałam w okolicy Jaspersa. Wymachuje miotaczem i odgraża się, że jak cię dopadnie, to na zawsze cię oduczy oszukiwania w sabaka. Przemytnik skrzywił się, jakby go ząb rozbolał, rozejrzał się z niepokojem i już go nie było. Kobieta usiadła na jego miejscu i pociągnęła ze swojego kufla. – Sebcio próbował się do was dostawiać? – zachichotała. – Nie przejmujcie się, on zaczepia wszystkie babki. Popatrzyły na nią z kamiennymi twarzami. – Może potrzebujecie ochrony? Chwilowo jestem bez zajęcia. – Dzięki, ale same nieźle się chronimy – nie wytrzymała Cranberry, odchylając się tak, żeby było widać miecz świetlny u jej boku. Tamta zmrużyła oczy. – No proszę, rycerze Jedi – stwierdziła. – Nieustraszeni obrońcy prawa. Może nie powinnam z wami rozmawiać… bo jeszcze mnie aresztujecie albo co… Nessie uśmiechnęła się nieznacznie. – Nie jesteśmy tu po to, żeby kogokolwiek aresztować. – O, to mam szczęście!… Zanim zdążyła jeszcze coś powiedzieć, tuż za nią stanęło dwóch mężczyzn o wyglądzie, który nawet jak na standardy kantyny był wyjątkowo nieprzyjemny. – Dobrze, że jesteś, Zantara – odezwał się jeden. – Co z naszymi pieniędzmi? Kobieta zesztywniała na moment, potem bardzo powoli odwróciła się w jego stronę. – Oddałam wam przecież wszystko. – Zapomniałaś o odsetkach. – Jakich odsetkach, ty złodzieju? – Doszliśmy do wniosku, że za długo zwlekałaś z oddaniem. Należy się jeszcze ćwierć należności. – Pocałujcie mnie gdzieś. – Ależ Zantara, tobie to tylko jedno w głowie – mężczyzna w paskudnym uśmiechu ukazał metalowe zęby. Łowczyni nagród bardzo powoli opuściła prawą rękę w stronę kabury miotacza. Obaj przemytnicy byli szybsi: w ułamku sekundy miała lufę przy karku. – Rączki na stół, cwaniaczko, i nie próbuj żadnych sztuczek! – Chwileczkę – Nessie podniosła się z miejsca. – Spróbujmy załatwić tę sprawę bez strzelania… – Nie wtrącaj się, smarkulo – warknął mężczyzna. – Daj spokój, to Jedi – zmitygował go drugi. – Nie zaczynaj z nią. Jego towarzysz nie zwrócił na to uwagi. – Znam prawo. Jedna ze stron musi oficjalnie poprosić o rozstrzygnięcie. – Nie w przypadku zagrożenia życia – odparła Nessie. – Wtedy każdy Jedi ma obowiązek interweniować. – Ja wam zaraz pokażę zagrożenie życia!… – przemytnik odwrócił się błyskawicznie i strzelił w nią. Smugi laserowego ognia odbiły się od niebieskiego ostrza, choć nikt z obecnych nie spostrzegł, żeby dziewczyna sięgała po miecz. Trafiony w udo napastnik zgiął się, z wściekłością wypluwając z siebie przekleństwa w kilku językach. Jego towarzysz schował broń, chwycił go wpół i wyprowadził z kantyny. Cranberry, stojąca z dłonią na rękojeści miecza, obrzuciła kantynę czujnym spojrzeniem, wyglądało jednak na to, że incydent nie zwrócił niczyjej uwagi. Stali bywalcy nie takie rzeczy już widzieli. – Nie prosiłam was o pomoc – burknęła dla porządku kobieta. Nessie z uśmiechem zasalutowała jej mieczem, jednym płynnym ruchem zgasiła go i przypięła do pasa. – Drobiazg. Tamta obrzuciła ją długim spojrzeniem. W końcu na jej wargach wykwitł nieco bezczelny uśmiech. – W każdym razie, dzięki. Jakbyście kiedyś potrzebowały transportu albo ochrony, to pytajcie o mnie. Guri Zantara. Dla przyjaciół: Guri. Odwróciła się i wyszła z kantyny swoim rozkołysanym krokiem. Po kilkunastu godzinach lotu wylądowali wreszcie na Tangrene. Luke nigdy nie wyobrażał sobie, że w jednym miejscu może zgromadzić się tyle osób. Owszem, słyszał opowieści o innych planetach i czasami oglądał reportaże na holonecie, ale czymś zupełnie innym było zobaczenie tego na własne oczy. Tłum ludzi i obcych najróżniejszych ras przemieszczał się we wszystkich kierunkach, najwyraźniej wszystkim bardzo się spieszyło. Co chwila ktoś potrącał Luke’a, tak, że w końcu zdecydował się chwilowo porzucić dumę i wziął Mabel za rękę. Gwar rozmów i komunikaty wygłaszane przez megafon zlewały się w jego uszach w chaotyczny szum, od którego niemal bolała go głowa. Nawet zapachy były tu zupełnie inne, niż na Tatooine. Największe miasta na jego rodzinnej planecie nie mogły równać się z tym, co tutaj było zaledwie drugorzędnym pasażerskim portem. Luke tylko parę razy odwiedził Mos Eisley i słabo je pamiętał, a Mos Espa i Anchorhead były sennymi, farmerskimi miasteczkami, gdzie w południe wszelki ruch zamierał na kilka godzin. Poza tym na Tatooine ludzie nigdy nie podchodzili tak blisko do siebie. Może dlatego, że było tam więcej miejsca. Tutaj Luke cały czas miał wrażenie, że za chwilę ktoś go rozdepcze. Uskoczył przed bothańską rodziną holującą gromadkę rozbrykanych dzieci, potknął się, schował za Mabel. Na szczęście po chwili zatrzymała się przed jakimś kontuarem. Luke musiałby stanąć na palcach, żeby coś zza niego widzieć, ale nie był aż tak ciekaw. Przykucnął, opierając się o niego plecami. Poprzez hałas dzwoniący w jego głowie słyszał pojedyncze słowa z tego, co jego nowa opiekunka mówiła do kobiety po drugiej stronie. Potem poszła sprawdzić coś na górującej nad halą przylotów olbrzymiej tablicy świetlnej. – Statek na Ukio mamy za cztery godziny – musiała się nachylić, żeby Luke ją słyszał. – Chodźmy coś zjeść. Zaprowadziła go do portowej restauracji szybkiej obsługi. Luke nie miał apetytu, choć żołądek skręcał mu się z głodu. Z trudem wmusił w siebie mleko z jakimiś chrupkami. Potem Mabel zabrała go na zwiedzanie pasażu handlowego. W innych okolicznościach byłoby to pasjonujące przeżycie, ale teraz zamieniło się w istną torturę, zwłaszcza, że uparła się szczególnie dokładnie zwiedzać sklepy z odzieżą, co chwila przykładać do siebie jakieś sukienki czy bluzki i pytać, co o nich sądzi. Na szczęście w widoczny sposób nie oczekiwała odpowiedzi, żywo rozmawiając ze sprzedawczyniami i innymi klientkami. Luke starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo go to nudzi. Jedi powinien być cierpliwy. Marzył o tym, żeby wreszcie znaleźć się na statku i zaszyć w jakiś kąt, gdzie byłby zupełnie sam. Na razie jednak nie było na to widoków. Po kilku niekończących się godzinach chodzenia, przystawania i oglądania, wrócili wreszcie do portu. Luke starał się zwracać uwagę na wszystko, pamiętając pouczenia Nessie, że rycerz Jedi jest zawsze czujny i skupiony na tym, co go otacza. Miał jednak wrażenie, że ogląda jakiś niezwykle chaotyczny holofilm. Przechodzili przez jakieś korytarze i bramki; wreszcie znaleźli się na statku, gdzie odetchnął z ulgą, nareszcie odcięty od wszechobecnego tłumu. Stary liniowiec, choć ciasny, niemal świecił pustkami, dzięki czemu Luke dostał dwuosobową kabinę tylko dla siebie. Była wprawdzie tak mała, że w przejściu obok piętrowych łóżek z trudem zmieściłby się dorosły mężczyzna, ale chłopcu to nie przeszkadzało. Z rozmachem usiadł na dolnej koi, oparł się o ścianę i przymknął oczy, nareszcie sam. W uszach huczało mu jeszcze od tych wszystkich dźwięków i był zbyt zmęczony, by spać. Siedział nieruchomo przez jakiś czas, w końcu postanowił spróbować relaksacyjnej medytacji, której zaczęła go uczyć Nessie. Zrzucił buty i usiadł na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Plecy prosto, wyrównać oddech… jak to było? „Postaraj się wsłuchać w siebie, zjednoczyć z otaczającym światem…” Nie żeby chciał się jednoczyć z tymi plastikowymi obiciami i porysowaną ścianką działową, ale trochę uspokojenia na pewno by mu się przydało. Był to zdecydowanie najbardziej męczący dzień w jego życiu. Nie najgorszy, ale najbardziej męczący, bo najgorszy był wtedy, kiedy ciocia i wujek… Miałeś o tym nie myśleć!, upomniał sam siebie, ale za późno: oczy zapiekły go od powstrzymywanych łez. Zaraz potem ogarnęła go złość na samego siebie. No tak. To już po medytacji. Nessie i Obi-Wan ciągle powtarzali, że jakiekolwiek bawienie się w medytację kiedy człowiek nie jest całkowicie wolny od tych… jak im tam, negatywnych uczuć, może być niebezpieczne. Luke miał już zdecydowanie dość niebezpiecznych rzeczy w swoim życiu. Usiadł normalnie i zastanowił się, co robić. W ciasnej kabinie nie było zbyt wielu możliwości, a wychodzić nie chciał. Wzrok jego padł na leżące na podłodze buty i przez następną godzinę bezskutecznie starał się Mocą podnieść jeden z nich. Wszystkim, co uzyskał, było leciutkie drgnięcie buta, a Luke i tak nie był pewien, czy nie spowodowały tego raczej jakieś wibracje podłogi. Jednak konieczność całkowitego skupienia się na próbach pozwoliła mu w pewien sposób odpocząć. Przynajmniej od niewesołych myśli. Ćwiczył tak, dopóki Mabel nie przyszła zabrać go na kolację. Jedzenie na statku było takie sobie, ale Luke nagle stwierdził, że wrócił mu apetyt.
Po kolacji Mabel zaproponowała mu przejście razem ze wszystkimi do sali rozrywkowej, gdzie można było oglądać holo albo grać na komputerze, ale odmówił. Powiedział grzecznie „dobranoc” i wrócił do swojej kabiny. Nie chciało mu się spać, bo wciąż funkcjonował według czasu z Tatooine. Postanowił znowu spróbować medytacji – tym razem był spokojny i bardziej wyciszony, powinno się udać. Długo siedział na koi z przymkniętymi oczami, ale jedynym uczuciem było drętwienie kręgosłupa. Potem odczuł jakby senność: zdążył jeszcze pomyśleć „Chyba nic z tego”, kiedy nagle stało się coś dziwnego. Jakby jego świadomość rozszerzyła się poza granice ciała. Zaskakująco wyraźnie poczuł wokół siebie obecność wszystkich pasażerów i załogi statku, trochę tak, jakby byli błędnymi ognikami w nocy na pustyni. Mógł dokładnie rozpoznać, kto z nich jest wesoły, a kto smutny albo zły, kto się właśnie na czymś skupia, a kto śpi. Przez chwilę pławił się w tym niezwykłym uczuciu, po chwili jednak miał już dosyć towarzystwa, nawet tak dziwnego. Nie wiedząc, co dalej robić, spróbował na oślep, instynktownie. To przyszło znienacka. Jakby cała galaktyka zwaliła się na niego. Porażające wrażenie ogromu, nieskończoności, potęgi Mocy. Luke miał uczucie, że znajduje się wszędzie równocześnie, a jednocześnie robi się coraz mniejszy, znika, jest nic nie znaczącym pyłkiem wobec tych jakichś przerażających sił. Coraz bardziej przestraszony próbował wyplątać się z tej pułapki, ale nie wiedział, jak. Nie mógł wrócić do własnego ciała, nawet nie mógł już go odnaleźć, jakby znajdowało się gdzieś daleko, poza zasięgiem. Nie było przy nim nikogo, kto mógłby mu pomóc. |