powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

Autor
 Daleko od domu
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Dwóch żołnierzy stało na korytarzu, zaraz za wyjściem z mesy.
– Ty, długo jeszcze ten Hara zamierza tam siedzieć? Zakład już i tak wygrał.
– Na razie to wygrał połowę zakładu. Naprawdę myślisz, że mu się coś z nią udało? Założę się, że dostał kopa w jaja na samym początku i teraz siedzi w kącie i czeka, aż go wypuścimy. Niech mnie mynocki zjedzą, jeżeli tak nie jest!
– No to chodź, Mieels, wypuścimy go.
Ten, którego nazywano Mieelsem, zachichotał dwuznacznie.
– A nie za wcześnie aby? Bo może jednak w czymś mu przeszkodzimy?…
– To zastukamy najpierw. Chodź, bo jak się stary zorientuje, to oberwiemy wszyscy trzej.
Podeszli pod opancerzone drzwi celi. Mieels załomotał w nie pięścią.
– Ej, Hara! Chcesz, żeby cię wypuścić, czy dobrze się bawisz?
Nie było odpowiedzi.
– Hara! Bo wchodzimy!
Odczekali jeszcze z pół minuty, ustawili na wszelki wypadek broń na ogłuszanie i otworzyli drzwi. Nie zdążyli wystrzelić ani nawet się zdziwić: jaskrawy rozbłysk na lufie miotacza był ostatnim, co w życiu zobaczyli.
Nessie wyjrzała na korytarz, czujna i spięta, w obawie, że wystrzały postawiły już na nogi cały statek, w mesie jednak grała głośna muzyka i nikt nic nie słyszał.
Zebrała się w sobie jeszcze bardziej. Nienawidziła zabijać, a tym razem w dodatku musiała złamać podstawowe zasady etyki Jedi i zaatakować pierwsza. Nie mogła dopuścić do siebie agresji, która była prostą drogą na Ciemną Stronę, ale nie mogła też dopuścić litości. Właściwie było to tak, jakby na czas walki wyłączała wszystkie uczucia, stając się czymś w rodzaju robota.
Nienawidziła tego.
Przez mgnienie pomyślała o przestawieniu miotacza na ogłuszanie, ale zrezygnowała: nie miała doświadczenia w strzelaniu z broni ręcznej, a nie mogła ryzykować żadnych niespodzianek. Musi ich zabić. Trudno. To jest wojna.
Zrobię to dla Luke’a.
Ilustracja: Agnieszka ‘Achika’ Szady
Ilustracja: Agnieszka ‘Achika’ Szady
Skrzywiła się, jakby miała zjeść coś wyjątkowo paskudnego, cicho przemknęła korytarzem w stronę mesy i błyskawicznie zastrzeliła wszystkich znajdujących się tam żołnierzy. Dwóch wybiegło z kokpitu z bronią gotową do strzału i może udałoby się im trafić, ale Nessie była zbyt szybka. Przeskoczyła ich ciała i wpadła do kokpitu, wyczuwając Mocą, że znajduje się tam ostatni z członków oddziału.
Skulony w fotelu nawigatora ciemnowłosy chłopak wyglądał na jakieś szesnaście lat, chociaż z pewnością miał więcej. Zielony ze strachu, rozpaczliwie zasłaniał się rękami jak przed ciosem.
– Nie, proszę!… – zaskomlał na jej widok, mrużąc oczy i uchylając się, jakby się bał, że zaraz oberwie w twarz.
Nessie miała już dość zabijania. Zresztą ten dzieciak w mundurze, chyba skierowany do garnizonu wprost ze szkoły, nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia.
– Nie ruszaj się – warknęła szorstko, po części dlatego, żeby nie wypaść z roli, ale głównym powodem było to, że gardło miała jeszcze ściśnięte z obrzydzenia do samej siebie. Opuściła miotacz, zabezpieczyła i wetknęła z tyłu za pasek od spodni, w sposób podpatrzony u tatooińskich przemytników.
– Wyjdź z nadprzestrzeni i przeprogramuj kurs na układ Tangrene. I nie trzęś się tak, bo nas wpakujesz w supernową.
Pokiwał głową na znak, że zrozumiał, i odwrócił się do konsoli. Dzięki temu nie widział, jak Nessie ociera pot z czoła i ciężko siada na fotelu za nim.
Dobra, co teraz? Znaleźć miecz. Nie, najpierw trzeba tego małego gdzieś zamknąć, żeby mi się nie plątał pod nogami.
Dopilnowała zmiany kursu, wstała i trąciła żołnierzyka w ramię.
– Idziemy, tylko bez żadnych sztuczek. Jak będziesz grzeczny, nic ci się nie stanie.
Dobrze, że Yoda mnie nie widzi… Co ta wojna z nami zrobiła, że rycerze Jedi muszą się zachowywać jak bandyci?
Chłopak pobladł jeszcze bardziej, mijając trupy swoich kolegów. Nessie miała ochotę powiedzieć: „Nie miałam innego wyjścia”, ale się powstrzymała.
To na swojej własnej opinii ci zależy, nie na jego. Przecież naprawdę nie miałaś innego wyjścia, powtarzała w duchu. Nie pomagało – nadal czuła się wyjątkowo paskudnie.
Zamknęła chłopaka w celi i poszła szukać swojego miecza. Zgodnie z przewidywaniami, miał go przy sobie dowódca. Nessie kontrolnie zapaliła błękitne ostrze i od razu poczuła się nieco lepiej. No, w każdym razie bezpieczniej.
Usiadła w kokpicie, żeby spokojnie pomyśleć. Głównym problemem było to, że na Tangrene z całą pewnością stacjonowali szturmowcy i lądowanie imperialnego statku nie mogło zostać niezauważone. Im bardziej Nessie się nad tym zastanawiała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że sprawa jest beznadziejna. Teraz jej się udało, bo miała do czynienia z niezdyscyplinowanymi i słabo wyszkolonymi żołnierzami z prowincjonalnej jednostki, ale nie było co liczyć na to, że podobne lebiegi znajdzie na Tangrene. Na dużą i licznie zamieszkałą planetę z pewnością skierowano zawodowych żołnierzy.
Mogła próbować lądowania w jakimś odludnym miejscu, ryzykowała jednak, że będzie tam czekał na nią patrol naziemny. Kontrolę lotów mają z pewnością na wysokim poziomie.
Przygryzła wargę w zamyśleniu. Jedynym rozsądnym wyjściem byłby lot na jakąś mało uczęszczaną przez Imperium planetę i zamiana imperialnego statku na inny transport. Ten plan miał tylko jedną wadę: wymagał czasu. Co najmniej kilku dni. Jak później odnajdzie Luke’a?
Ale z tym statkiem naprawdę nie miała szans. A ratowanie kogoś nie polega na bezmyślnym narażaniu się samemu na niebezpieczeństwo. Nauczyła się tego dawno temu.
Nessie niechętnie obróciła fotel w stronę komputera nawigacyjnego. Jedyną „mało uczęszczaną przez Imperium” planetą, jaka pasowała do tego planu, było Tatooine. Znała tam odpowiednich ludzi. Kiedyś wprawdzie miała też kontakty w rebelianckich agendach na Alderaanie i Chandrilli, które również cieszyły się względną niezależnością, ale to było trzy lata temu. A poza tym, te planety znajdowały się po drugiej stronie galaktyki.
Sprawdziła poziom paliwa, przeprogramowała kurs jeszcze raz i westchnęła. Dwa dni lotu na Tatooine, potem jakieś cztery na Tangrene… nie mówiąc już o tym, ile może jej zająć samo znalezienie transportu.
Trzymaj się, Luke. Przylecę tak szybko, jak tylko będę mogła.
• • •
Młody szeregowiec prawie podskoczył, kiedy drzwi celi rozsunęły się i do środka weszła ta dziewczyna. Ta Jedi, poprawił się w myślach. Patrzył bez słowa, jak wydaje rozkazy towarzyszącemu jej robotowi sprzątającemu. Robot podniósł zwłoki kaprala Hary i gdzieś je zabrał, a Jedi kiwnęła głową w stronę swojego jeńca.
– Chodź, dostaniesz jeść.
Podniósł się niepewnie z koi i posłusznie podążył za nią. Mesa i kokpit były już uprzątnięte z ciał załogi, ale przeszedł go dreszcz na samo wspomnienie rzezi. Co się z nim stanie? Jest jedynym świadkiem tego, co zaszło… a jedyni świadkowie na ogół nie żyją długo.
Jedi machnęła ręką w stronę automatu żywnościowego.
– Weź sobie coś.
Sama nalała sobie tylko kawy z dyspozytora, usiadła i przyglądała się, jak on nakłada sobie talerz jakiejś paćki polanej sosem i zajmuje miejsce przy stole, na wszelki wypadek jak najdalej, po przeciwnej stronie pomieszczenia.
Jedzenie, i tak niezbyt smaczne, stawało mu w gardle, ale jadł, nie wiedząc, kiedy trafi się następna okazja. Poza tym, lepiej nie denerwować kogoś, kto w pojedynkę poradził sobie z całym oddziałem imperialnego wojska…
Przełknął ostatnie kęsy i zebrał odwagę, żeby zadać pytanie, które dręczyło go od samego początku:
– Co ze mną będzie? – wyrzucił z siebie szybko.
Podniosła głowę, zdziwiona – chyba wyrwał ją z zamyślenia.
– Jak to co? Nic. Dolecimy na miejsce i puszczę cię wolno.
– I… mam wrócić do swojej bazy?
– Jeśli chcesz – wzruszyła ramionami.
– A-ale – zająknął się – oni mnie mogą rozstrzelać…
– Imperialna sprawiedliwość – mruknęła pod nosem Jedi. – No tak, to lepiej nie wracaj. Na Tatooine potrzebują osadników, łatwo znajdziesz jakąś robotę.
– Na Tatooine? Mówiła pani, że lecimy na Tangrene.
Pociągnęła łyk kawy.
– Zmiana planów. Lecimy na Tatooine.
Chłopak podniósł się odsuwając krzesło ze zgrzytem i wrzucił brudny talerz do zsypu. Rozmowa nie była tak straszna, jak się spodziewał, ale powiedzenie tego, co teraz miał zamiar powiedzieć, wymagało całego zasobu jego odwagi.
Podszedł bliżej, tak, że dzielił ich tylko stół.
– Pani jest z Rebelii, prawda?
Spojrzała na niego uważniej, odstawiła kubek.
– Może. A co?
– No bo… – nabrał tchu – tak naprawdę, to zawsze chciałem być w Rebelii. Tylko nie wiedziałem, jak się tam dostać, no, a potem wzięli mnie do wojska… Może by tak… eeee… no, tego… może by…
– Chcesz wstąpić do Rebelii? – zapytała domyślnie.
– Właśnie! – ucieszył się. Cholera, nie na darmo gadają, że ci Jedi umieją czytać w myślach!
Kobieta nagle wstała i jednym zwinnym ruchem znalazła się przy nim, chwytając go za nadgarstek. Cofnął się, wystraszony, ale jasne było, że z tego pozornie łagodnego uchwytu tak łatwo się nie wyrwie.
Wbiła mu prosto w oczy nieruchomy, skupiony wzrok, jakby chciała go prześwietlić. Zrobiło mu się jeszcze bardziej nieswojo.
– Nie kłamiesz – powiedziała nagle, puszczając jego rękę. – Zobaczymy co się da zrobić.
Usiadła z powrotem i sięgnęła po swoją kawę.
– No to jak się nazywacie, żołnierzu?
Głos miała taki, że odruchowo stanął na baczność.
– Wedge Antilles, psz’pani.
• • •
Nie wrócił już do celi, Jedi pozwoliła mu spać w kajucie. Sama spędzała czas głównie w kokpicie – wyjaśniła, że wyspała się przedtem i teraz może długo czuwać. Statek leciał na autopilocie i żadne wachty nie były potrzebne, wydawało się jednak, że Jedi nie może spać, ponieważ coś ją dręczy. Ciągle sprawdzała koordynaty i poprawność kursu, jakby patrzenie na przyrządy mogło sprawić, że dolecą wcześniej do celu.
Po dwóch okropnie nudnych dniach wyszli z nadprzestrzeni w układzie Tatooine. Nikt nie pytał o ich dane ani cel przylotu. Nina Jinn (kazała tak na siebie mówić, ale widać było, że nie jest to jej prawdziwe nazwisko) zgrabnie posadziła statek na odrapanym lądowisku w jeszcze bardziej odrapanym mieście wyrastającym na środku pustyni, która pokrywała całą planetę.
– No to idziemy. Pamiętasz, co ci mówiłam?
– Tak – chłopak nerwowo poprawił rękawy obszarganej koszuli. Była na niego nieco za duża, ale innych cywilnych ubrań na statku nie znalazł. Właściwie i te ciuchy stanowiły wykroczenie przeciwko regulaminowi, dziwne, że któremuś z żołnierzy chciało się je przechowywać w szafce.
Wyszli z budynku portu na zalaną oślepiającym słońcem, piaszczystą ulicę. Rozedrgane od upału powietrze wyglądało jak ściana z topiącego się szkła.
– U nas na Korelii nigdy nie jest tak gorąco – wystękał Wedge, ocierając pot zalewający mu oczy. Jedi zaśmiała się krótko.
– Wstąp do armii imperialnej, poznasz świat – powiedziała tonem spikera z propagandowej reklamówki.
– Więcej, niż byś chciał – wymamrotał pod nosem chłopak.


Na szczęście kantyna, do której szli, znajdowała się niedaleko. Zaraz po przestąpieniu progu ogarnął ich przyjemny chłód. Wedge przystanął i zamrugał oczami, usiłując przyzwyczaić się do panujących wewnątrz budynku ciemności, Jedi jednak szła przed siebie jakby nigdy nic, nie wpadając na stoliki ani na klientów. Podążył za nią, zadowolony, że kieruje się w stronę baru, będącego jedynym oświetlonym punktem pomieszczenia.
Rozejrzała się i podeszła do chudego Rodianina, sączącego przez słomkę jakiś zielonkawy napój.
– Greedo. Nie widziałeś gdzieś Zantary?
Zapytany odwrócił leniwie głowę, zawierając w tym ruchu maksimum cwaniackiej nonszalancji.
– Może widziałem… a może nie…
Jedi delikatnie wyjęła mu szklankę z ręki i przytrzymała za przegub ruchem, który bez najmniejszych wątpliwości wskazywał, że jest w stanie posłać go na podłogę jednym szarpnięciem. Wedge stanął za nią, starając się wyglądać groźnie i bojowo, ale zgodnie z rozkazem nie wtrącał się. Zresztą nie miał wątpliwości, że dziewczyna doskonale poradzi sobie sama.
– Greedo, pytałam grzecznie.
– Jest u Jabby – Rodianin najwidoczniej doszedł do wniosku, że wystarczająco już poudawał chojraka. – Ma tu być wieczorem.
– Dziękuję – puściła go i spojrzała na barmana. – Sok roogla i stek z banthy, tylko świeży – obejrzała się na Wedge’a. – Zjesz coś?
– Cokolwiek, co nie jest sztuczne – obydwoje mieli już dosyć żarcia z automatu na statku.
Po chwili siedzieli przy stoliku pod ścianą nad parującymi talerzami. Jedzenie nie wyglądało może szczególnie apetycznie, ale było bardzo smaczne.
– Kto to jest Jabba? – zapytał Wedge między jednym kęsem a drugim.
– Miejscowy szef mafii – wyjaśniła Jedi dość obojętnie. – Mamy parę godzin, więc skoczę jeszcze coś załatwić. Możesz poczekać tutaj, tylko nie wdawaj się w żadne awantury.
– A gdzie pani idzie? – za późno ugryzł się w język, przypominając sobie, że miał nie zadawać żadnych pytań.
Zacisnęła usta dziwnie ponuro.
– Muszę coś sprawdzić.


ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.