powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Wody cierpienia
Romuald Pawlak
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Oskar Huniak
Ilustracja: Oskar Huniak
II
Można poznać, z jakim nastawieniem stąpa człowiek, którego kroki właśnie się usłyszało. Jeżeli się skrada, prawdopodobnie ma złe zamiary. Gdy podąża swobodnie i energicznie, raczej nie zwiastuje to niczego złego.
Astrogoniusz pędził korytarzem niczym człek doprawdy szalony. Jego buty łomotały po mozaikowej posadzce w sposób, który w uszach maga zabrzmiał złowieszczym werblem.
Co gorsza, malarz zmierzał prosto do komnaty Rosselina!
Mag z ciężkim westchnieniem odłożył na stół w połowie obraną ze skórki licyjską pomarańczę o smaku jabłkowym i sięgnął po księgę leżącą przed nim na stole. Kichnął, otworzył ją na przypadkowej stronicy i zawiesił wzrok na obrazku przedstawiającym syczącego szyszkuna, jedno z najbardziej jadowitych stworzeń, jakie można spotkać na ziemiach Imperium Faraelickiego.
Drzwi niemal runęły do środka pchnięte ręką malarza. On sam wpadł za nimi – sinoczerwony, zdyszany. I wściekły jak jasna cholera.
– Ty wiesz, co ona mi powiedziała?! – krzyknął, oskarżycielsko kierując palec w stronę Rosselina. Drugą ręką szarpał koszulę, jakby go kołnierz dusił. – Że jak będzie chciała ciemność, to sobie palcem w tyłku pogrzebie!!! I nawet nie mogłem jej odpyskować, bo to cesarzowa przecież, a gwardziści trzymali łapy na mieczach! Uch!!!
Ruszył na pogodnika. Ten rozpaczliwym ruchem wyciągnął przed siebie książkę, zupełnie jakby obrazek straszliwego szyszkuna był w stanie powstrzymać jego chlebodawcę.
– Ależ Astrogoniuszu – zaczął mag z rozpaczą – pogoda jest nieprzewidywalna… Zaś obraz można z pewnością poprawić…
Malarz tylko prychnął przez nos.
– Płacę ci za słońce, jak mam malować słońce, a za tęczę, jak chcę tęczę… Guzik mnie obchodzi, co wy w tej waszej cholernej Akademii robicie i jakie teorie wyznajecie. Płacę, zamawiam, dostaję, rozumiesz?!!!
Ostatnie słowa zamieniły się w dziki ryk. Z gniewem pokonał ostatnią linię obrony, wytrącając ofierze księgę, i silnymi dłońmi uchwycił ją za szyję.
– To jakiś zawistnik wywołał tę burzę – jęknął Rosselin ostatkiem sił, wyrywając się nieco z rąk Astrogoniusza.
Ten pomimo szaleństwa usłyszał jego słowa. Nadstawił ucha, jednocześnie nieco zwalniając chwyt.
– Ktoś chce cię pogrążyć – skrzeknął mag, czepiając się wątłej nici nadziei. – Pomyśl, jak bardzo musi cię nienawidzić, skoro wydał złoto, żeby zepsuć ci pogodę! Musiał użyć pogodnika pierwszej kategorii! Albo nawet bojowego czarnucha!
Przez chwilę wydawało się, że artysta połknie to zręczne kłamstwo. Rosselin już czuł się wolny, a nawet zabrzęczały mu w kieszeni złote imperiały, jakimi malarz płacić będzie za wyszukiwanie antyzaklęć… Opowieści o czarnych magach mógł mu wyprodukować dobrych parę setek. Mnóstwo ich krążyło po komnatach Akademii – a co jedna, to bardziej nieprawdopodobna. Wszystkie brały się stąd, że tamci uczyli się na wydziale, do którego nikt inny nie miał dostępu, później zaś krążyli po Imperium w sobie tylko wiadomych celach. Czasem, może raz na stulecie, wyruszali na zagadkowe wyprawy nazywane wojnami czarnych magów…
I nagle cały ten misterny plan oplątania malarza kłamstwem, półprawdą i szczyptą banalnych oczywistości legł w gruzach.
– Wiesz, kto to? – Astrogoniusz przeszedł do konkretów.
Pogodnik z trudem pokręcił głową, nadal trzymany jak w imadle. Malarz miał zaskakująco silne dłonie. Pewnie furia dodała mu sił. A może nie furia, tylko obawa przed blamażem na dworze.
– Nie – zachrypiał Rosselin. – Ale mogę się dowiedzieć… Są też zaklęcia kontrujące…
Malarz ze wstrętem odepchnął go od siebie.
– Znaczy, że nic nie wiesz. A jak nie wiesz, to i się nie dowiesz – podsumował sytuację. Znów zrobił dwa kroki w przód. Mag zasłonił się rękoma, krzyknął, ale Astrogoniusz tylko boleśnie wbił mu palec w pierś i rzekł:
– Nie, nie zabiję, bo po co mi awantury z twoim cechem. Ale wynocha z mojego pałacu i z miasta. Spróbuj pokazać mi się na oczy, zanim złość nie przejdzie, to posiekam żywcem. Albo zagruntuję tobą płótno.
– Panie, ja… – zaczął nieśmiało nieszczęsny pogodnik.
– Ty… Ty jesteś zwolniony! – warknął artysta, wskazując mu drzwi swym długim, wyprostowanym jak strzała paluchem.
III
Słońce zachodziło nad pałacem Astrogoniusza, kiedy Rosselin ruszył w stronę miejskich murów, aby tam szukać szczęścia.
Wciąż był w szoku. Nikt nigdy nie zwolnił go w tak okropny sposób. Nikt nigdy nie zwolnił go w ogóle. To była przecież jego pierwsza praca…
Pomimo gróźb malarza zamierzał szukać zajęcia tutaj, w stolicy świata. Choć urodził się na prowincji, jednak wychował się w Fercie – i nie zamierzał opuszczać miasta.
Groźby Astrogoniusza nie były dla niego straszniejsze niż widmo spędzenia reszty życia na leczeniu kurzajek babom z Dambasu, Chrypasty czy innych zapadłych dziur Imperium. Przecież nie miał pojęcia o znachorstwie… A z kolei cóż miał pogodnik do roboty na prowincji, gdzie lud zarówno deszcz jak i spiekotę przyjmował z taką samą fatalistyczną biernością?
No owszem, mógłby tam siedzieć bezczynnie i sącząc wino, doprowadzać się do stanu, w jakim znajdował się wiecznie pijany wuj Rosselina, Falistern, który trzeźwiał tylko po to, aby stwierdzić, ile jeszcze może w siebie wlać, zanim padnie na twarz. „Kontloruję się” – mawiał przy tym z dumą.
Mag miał większe ambicje. Można by rzec za Sarturusem, największym filozofem w dziejach cesarstwa, że plany miał imperialne, choć umiejętności żadne.
• • •
Najtańsze wino – czyli akurat takie, na jakie Rosselin mógł sobie pozwolić – można było znaleźć jedynie w dzielnicy portowej, pośród doków. By tam dotrzeć, musiał wzdłuż morskiego brzegu przebrnąć cało przez kwartały miejskiej biedoty. A jeszcze wcześniej pokonać pieszo całe ćwierć mili z pałacu Astrogoniusza do najbliższej miejskiej bramy.
Zbliżając się do niej, poprawił swój błękitny płaszcz oznaczający maga pogodowego, mocniej ujął w dłoń sakwę z kilkoma drobiazgami, odpisami ksiąg z uczelnianej biblioteki oraz stustronicowym notatnikiem, w którym miał prowadzić raporty dla Akademii. „Cóż – pomyślał z żalem – jakoś nie udało się wzbogacić na służbie u malarza…”.
Strażnicy popatrzyli tylko na jego cechowy strój i przepuścili bez pobrania opłaty, odwracając wzrok na wypadek, gdyby chciał rzucić na nich urok czy jakąś inną klątwę. Nie żeby Rosselin był w takich sprawach dobry – jak się człowiek specjalizuje w pogodzie, to nie w głowie mu takie drobiazgi jak kurzajki, pryszcze albo mokry kaszel nocą. Pokiwał jednak głową w podzięce za zaoszczędzonego imperiała i przekroczył bramę wykutą w solidnym kamiennym murze sięgającym trzydziestu stóp wysokości i na dziesięć stóp grubym.
Za fortyfikacjami rozciągała się stolica świata. Astrogoniusz mógł sobie posiadać artystyczną fanaberię zamieszkiwania w podmiejskiej dziczy (uzasadniał swój kaprys mówiąc, iż mieszczuchy kradną mu zbyt wiele światła). Lecz dla każdego normalnego człowieka liczył się tylko Fert, i to wyłącznie Fert leżący wewnątrz murów. Tu znajdowały się rezydencje arystokratów, tu leżało Wewnętrzne Miasto cesarskie, dzielnice kupców, rzemieślników i port, przez który wszelkie bogactwa imperium wpadały do Fertu jak do skarbonki. Cała reszta, dzielnice pospólstwa i biedoty, wylały się po drugiej, wschodniej stronie murów, gdzie ląd łagodnie opadał w stronę Zatoki Finnea.
Rosselin postanowił najpierw się napić, później zaś pośród przybyszy poszukać kogoś, kto potrzebowałby maga i przewodnika po Fercie w jednej osobie. Jeżeli to się nie uda, przyjdzie mu podkulić ogon i udać się po prośbie do aptekarza Farfinkelszta, u którego najmował się czasem jako goniec, kiedy nie miał już pieniędzy nawet na chleb, a nie był jeszcze tak zdesperowany, żeby kraść. Ale to była ostateczność – stary pigularz z pewnością zapyta, gdzie jego pięć złotych imperiałów.
Kiedy wkroczył w okolice nabrzeży, doszedł go charakterystyczny smród słonej wody z gnijącymi wodorostami. Westchnął. Nienawidził tej woni.
„Ech, praca – pomyślał. – Praca czyni sytym, ale czasem nos trzeba zatkać, a rozum wyłączyć…”.
Rozejrzał się po bulwarze, którym wędrował. Można tu było znaleźć cały przekrój społeczny Imperium: uczciwych kupców, żołnierzy i zwykłych obywateli, duchownych od Aarafiela w pomarańczowych szatach, kapłanów Draceny w białych, a wreszcie złodziei, prostytutki i oszustów.
Nikt z nich nie odważył się zaczepić maga, udawali, że nie istnieje, odwracając spojrzenia w bok. Wszyscy pamiętali jeszcze skandal sprzed miesiąca.
Z pozoru sprawa była banalna: jakiś rzezimieszek ukradł sakiewkę magowi ziemnemu drugiej kategorii, Spauerowi. Ten zorientował się w porę… i zamiast rzucić się w mało skuteczny pościg, pchnął za przestępcą szybką klątwę wiążącą.
Złodziej na oczach tłumu pośrodku ulicy zaczął zamieniać się w porcelanowy posąg. Zdążył wywrzeszczeć ledwie parę kłamstw na temat swojej niewinności, wreszcie po czubek głowy stał się powiększoną wersją jednego z tych bibelotów, którymi żony bogatych kupców zastawiały całe kredensy.
Zadowolony Spauer pewnie odzyskałby swoją własność, po czym uwolnił zbója, uznając skamienienie za właściwą lekcję wychowawczą. Naturę miał bowiem łagodną jak większość magów zajmujących się wybrykami gór, rzek, jezior i wulkanów. Nie zdążył jednak podejść i zdjąć czaru. Z bocznej uliczki wypadła karoca ze spieszącym się gdzieś arystokratą i… rozbiła rzezimieszka. Fatalna sprawa: roztrzaskał się na tak drobne kawałki, że nawet Pierwszy Mag nie zdołałby go posklejać.
Wędrował więc Rosselin niczym nie niepokojony, szukając odpowiedniej knajpy. I wreszcie taką znalazł. Na szyldzie wymalowana była morska mewa, a powyżej, dla tej niewielkiej części marynarzy, która posiadła (całkowicie zbędną) umiejętność czytania, widniał napis: „Pod Czterema Mewami”.
Jednak do wybrania tego lokalu najbardziej przekonała Rosselina młoda i bardzo ładna dziewka. Akurat kiedy z zainteresowaniem oglądał szyld, drzwi wejściowe otworzyły się z łomotem, a dziewczyna wykopała jakiegoś pijusa na bruk.
Kolano, które wyjrzało spod spódnicy, miało naprawdę miły dla oka kształt.
• • •
Można siedzieć w knajpie samemu – i magom taki los jest dobrze znany. Mało kto ma odwagę się przysiąść, chyba że też jest czarodziejem. Rosselinowi samotność wcale nie przeszkadzała. Przynajmniej, zamiast gnieść się z moczymordami przy innych stołach, miał cały blat dla siebie.
Niedbale rzucił płaszcz i sakwę na drugi stołek, wyjął ze środka notatnik, szczelnie zakorkowany kałamarz i zaostrzone pióro. Jakoś wcześniej nie znalazł w sobie dosyć siły i motywacji, aby zrelacjonować magiczne aspekty pracy u Astrogoniusza. Co roku musiał jednak przedstawić raport akademikom, jeżeli chciał zachować licencję. Można to było uważać za niesprawiedliwy przymus, nawet szykanę, ale w tej sprawie Rada Magów miała pogląd niezmienny od wieków: czarodziej pozbawiony kontroli staje się niebezpieczny.
Zamówił miarkę cienkusza i zaczął już gryźć w namyśle pióro, gdy naraz usłyszał nad sobą szorstki, ostry głos:
– Można? – Po czym, nie czekając na pozwolenie, do ławy przysunął swój stołek szpakowaty, niski mężczyzna w marynarskich ciuchach i śmiesznym kapeluszu przypominającym pieróg. – Tortinatus – przedstawił się. – Szyper na „Aqurze”.
Nim minęła godzina, byli już w najlepszej komitywie. Rosselin sam, z własnej i nieprzymuszonej woli, opowiedział nowemu przyjacielowi, jakim to bydlęciem jest Astrogoniusz. Jak nie docenił jego skromnych – tu zebrało się magowi na czknięcie – umiejętności pogodowych. Skromnych, ale bez przesady – poprawił się zaraz. W końcu, dostał dyplom ukończenia Akademii Magicznej, a to jest coś więcej niż tylko skromne osiągnięcie, prawda?
Tortinatus kiwał głową. Wyjaśnił, że właśnie powrócił z rejsu do Garandyny. Było to dosyć bogate miasto poszukiwaczy pereł.
– A nie przywiozłeś jakiegoś frajera, który by potrzebował maga, żeby nie zginąć w stolicy? – Rosselin spojrzał na niego z nadzieją. – Szukam zajęcia. Trzeba by na chleb jakoś zarobić…
Szyper pokręcił głową. I zamiast wina zamówił znacznie mocniejszą palonkę.
Po kolejnej godzinie magiczne moce trzeźwości zaczęły opuszczać Rosselina. Minęła następna i zwierzył się kapitanowi, że jego największym marzeniem jest ugotować Astrogoniusza we wrzącym oleju, posypując wonnym tymiankiem. Jeszcze trochę, a wyznałby, co jest prawdziwą przyczyną owej nienawiści, na szczęście (lub kto wie – może właśnie na nieszczęście) język całkiem odmówił mu posłuszeństwa.
Wtedy Tortinatus wyciągnął z zanadrza jakiś wyszmacony papier.
– A nie zerknąłbyś tu, magu? Słabo czytam, a to pismo trudne… – poprosił.
Rosselin życzliwie spojrzał na podetknięty dokument. Jednak litery zaczęły mu tańczyć przed oczyma… i co robiło pióro w jego dłoni, która nagle stała się jakby drewniana i kanciasta?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.