powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Prędkość mroku
Elizabeth Moon
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Cameron i ja jesteśmy na siłowni, rozmawiamy w trakcie podskoków na trampolinie. Przez ostatnich kilka dni obaj odwaliliśmy kawał dobrej roboty i teraz się odprężamy.
Wchodzi Joe Lee i patrzy na Camerona. Joe Lee ma tylko dwadzieścia cztery lata. Byłby jednym z nas, gdyby nie poddano go kuracji, którą w naszym przypadku wynaleziono zbyt późno. Uważa jednak, że jest jednym z nas, ponieważ wie, że byłby nim i że ma parę charakterystycznych dla nas cech. Jest na przykład bardzo dobry w abstrakcjach i rekurencjach. Lubi niektóre z naszych gier i naszą salkę gimnastyczną. Lecz jest znacznie lepszy – prawdę powiedziawszy, jest normalny – jeśli chodzi o zdolność czytania umysłów i wyrażeń. Normalnych umysłów i wyrażeń. Nie różni się od nas, którzy w tym sensie jesteśmy jego najbliższymi krewnymi.
– Cześć, Lou – wita mnie.
– Cześć, Cam. – Widzę, jak Cameron sztywnieje. Nie lubi, kiedy ktoś skraca jego imię. Powiedział mi kiedyś, że to tak, jakby odcinali mu nogi. Joemu Lee też to mówił, ale Joe Lee o tym zapomina, gdyż zbyt wiele czasu spędza z normalnymi.
– Jak leci? – pyta niewyraźnie, jednym ciągiem, zapominając stanąć twarzą do nas, żebyśmy mogli czytać z ruchu jego warg. Zrozumiałem jego słowa, ponieważ mam lepszy słuch od Camerona i wiem, że Joe często mówi niezrozumiale.
– Jak leci? – powtarzam wyraźnie, na użytek Camerona.
– Świetnie, Joe Lee – sapie Cameron.
– Słyszeliście? – pyta Joe Lee i dodaje, nie czekając na odpowiedź: – Ktoś pracuje nad procedurą odwracania autyzmu. Sprawdziło się na szczurach czy czymś takim, więc starają się to wypróbować na naczelnych. Założę się, że wy, chłopaki, będziecie niedługo tak samo normalni jak ja.
Joe Lee zawsze mówił, że jest jednym z nas, teraz się jednak okazało, że tak naprawdę nigdy w to nie wierzył. My jesteśmy „wy, chłopaki”, a normalni są „jak ja”. Ciekawe, czy twierdził, że jest jednym z nas, tylko miał więcej szczęścia, żeby sprawić przyjemność nam, czy komuś innemu.
Cameron patrzy na niego ze złością; czuję niemal gąszcz słów, które go dławią, udaremniając próbę powiedzenia czegokolwiek. Wiem, że lepiej go nie wyręczać. Mówię zawsze tylko za siebie; każdy powinien tak postępować.
– A więc przyznajesz, że nie jesteś jednym z nas – mówię i Joe Lee sztywnieje, przybierając minę, którą nauczono mnie interpretować jako „zranione uczucia”.
– Jak możesz tak mówić, Lou? Wiesz, że to tylko leczenie…
– Jeśli przywrócić głuchemu dziecku słuch, nie jest już głuche – upieram się. – Jeśli dokonasz tego odpowiednio wcześnie, nigdy nim nie będzie. To wszystko to tylko udawanie czegoś innego.
– Co to znaczy udawanie czegoś innego? Jakiego innego? – Joe Lee ma minę jednocześnie zmieszaną i urażoną, a ja orientuję się, że pozostawiłem niewielką przerwę, jakbym stawiał przecinek. Lecz jego zakłopotanie mnie niepokoi – niepokoi mnie bycie niezrozumianym; tak długo to trwało, kiedy byłem dzieckiem. Czuję, jak słowa plączą mi się w głowie, w gardle, i staram się za wszelką cenę wydobyć je w odpowiednim porządku i z właściwym wyrazem twarzy. Dlaczego ludzie nie mogą po prostu mówić tego, co myślą, samymi słowami? Dlaczego muszę walczyć z intonacją głosu, jego tempem, tonem i modulacją?
Czuję i słyszę mechaniczność głosu wydobywającego się przez moje zaciśnięte gardło. Brzmi w nim złość, ale tak naprawdę jestem przerażony.
– Naprawili cię przed urodzeniem, Joe Lee – mówię. – Nie przeżyłeś choćby jednego dnia taki jak my.
– Mylisz się – rzuca pospiesznie, jakby chciał mi przerwać. – W środku jestem taki sam jak wy, z wyjątkiem…
– Z wyjątkiem tego, co cię odróżnia od innych, których nazywasz normalnymi – powiadam, tym razem mu przerywając. Przerywanie boli. Panna Finley, jedna z moich terapeutek, dawała mi po łapach, kiedy przerywałem. Nie mogłem już jednak znieść wysłuchiwania nieprawdy. – Słyszałeś dźwięki i mogłeś je wydawać. Nauczyłeś się normalnie mówić. Nie miałeś niewidzących oczu.
– Tak, ale mój mózg pracuje w ten sam sposób.
Kręcę głową. Joe Lee powinien być mądrzejszy; powtarzamy mu to na okrągło. Nasze kłopoty ze słuchem, wzrokiem i innymi zmysłami nie mają źródła w organach, lecz w mózgu. Czyli mózg nie pracuje tak samo u kogoś, kto nie ma takich problemów. Gdybyśmy byli komputerami, Joe Lee miałby inny procesor, z odmiennym zestawem instrukcji. Nawet jeśli dwa komputery z różnymi procesorami pracują na tym samym oprogramowaniu, nie czynią tego w identyczny sposób.
– Ale wykonuję taką samą pracę…
Wcale nie. Tylko tak myśli. Czasami zastanawiam się, czy koncern, dla którego pracujemy, podziela jego zdanie, gdyż zatrudnił innych Joe Lee, choć wiem, że są jeszcze bezrobotni ludzie tacy jak my. Rozwiązania Joego Lee są linearne. Czasami bardzo efektywne, lecz czasami… Chcę to powiedzieć, ale nie mogę, ponieważ sprawia wrażenie rozgniewanego i niezadowolonego.
– Dajcie spokój – mówi. – Zjedzcie ze mną kolację, ty i Cam. Ja stawiam.
Czuję w środku chłód. Nie chcę jeść kolacji z Joem.
– Nie mogę. Mam randkę – odpowiada Cameron, a ja podejrzewam, że chodzi o jego partnera szachowego z Japonii. Joe przenosi na mnie wzrok.
– Przykro mi – mówię. Pamiętałem, żeby to powiedzieć. – Umówiłem się na spotkanie. – Pot spływa mi po plecach; mam nadzieję, że Joe Lee nie zapyta, o co chodzi. Najgorsze jest to, że znalazłbym czas na kolację z Joem Lee przed spotkaniem, jeśli jednak będę musiał skłamać, przez następne dni będę czuł się naprawdę podle.
• • •
Gene Crenshaw zasiadł w wielkim fotelu u szczytu stołu, Pete Aldrin, podobnie jak pozostali, zajął zwykłe miejsce z boku. Typowe, pomyślał. Zwołuje narady, ponieważ w tym wielkim fotelu wygląda na ważnego. To już trzecie spotkanie w ciągu czterech dni i na biurku Aldrina piętrzyła się sterta roboty, której nie mógł wykonać przez te nieszczęsne narady. U pozostałych było podobnie.
Tego dnia tematem był negatywny duch w miejscu pracy, co zdawało się oznaczać każdego, kto w jakikolwiek sposób sprzeciwił się Crenshawowi. Zamiast tego mieli „uchwycić wizję” – wizję Crenshawa – i skupić się na niej, zapominając o reszcie. Wszystko, co nie pasowało do wizji, uznawano za… podejrzane, jeśli nie złe. Nie było w tym za grosz demokracji: był to biznes, nie jakaś impreza. Crenshaw powtórzył to parokrotnie. Potem wymienił zespół Aldrina – Sekcję A, jak nieformalnie go określano – jako przykład negatywny.
Aldrin poczuł zgagę; w ustach pojawił się kwaśny smak. Sekcja A wykazywała się znakomitą produktywnością; dostał za to szereg pochwał. Jak Crenshaw mógł uważać, że coś było nie tak?
Zanim zdążył się wtrącić, przemówiła Madge Demont.
– Wiesz, Gene, zawsze pracowaliśmy w tym dziale jako zespół. A ty przychodzisz tutaj i nie zwracasz uwagi na ustalone, i przynoszące sukcesy, metody wspólnej pracy…
– Jestem naturalnym liderem – oznajmił Crenshaw. – Mój profil psychologiczny dowodzi, że mam być kapitanem, a nie członkiem załogi.
– Praca zespołowa jest ważna dla wszystkich – powiedział Aldrin. – Liderzy muszą się nauczyć, jak współdziałać z innymi…
– Nie na tym polega mój talent – zauważył Crenshaw. – Moje zadanie polega na inspirowaniu innych i gwarancji silnego przywództwa.
Jego talent – pomyślał Aldrin – to pozowanie na bossa bez najmniejszego ku temu prawa. Lecz Crenshaw cieszył się znacznym poparciem wyższego kierownictwa. Wywalą ich wszystkich, nim przyjdzie kolej na niego.
– Ci ludzie – ciągnął Crenshaw – muszą zdać sobie sprawę, że nie są pępkiem świata. Powinni się dostosować; ich obowiązkiem jest wykonywanie pracy, do której zostali zatrudnieni…
– A jeśli niektórzy z nich to także urodzeni liderzy? – zapytał Aldrin.
Crenshaw prychnął.
– Autystyczni? Liderami? Chyba żartujesz. Daleko im do tego. Nie rozumieją podstawowych zasad funkcjonowania społeczeństwa.
– Mamy zobowiązania kontraktowe… – Aldrin zmienił taktykę, nim zdążył rozzłości się na tyle, by stracić zdolność logicznego myślenia. – Zgodnie z umową musimy zapewnić im odpowiednie warunki pracy.
– Cóż, przecież to robimy, prawda? – Crenshaw aż zadygotał z oburzenia. – Olbrzymim kosztem. Osobna sala gimnastyczna, systemy audio, miejsca parkingowe, wszelkie zabawki.
Wyższe kierownictwo też miało osobną salę gimnastyczną, system audio, miejsca parkingowe i przywileje, takie jak choćby prawo subskrypcji akcji. Nie warto było o tym mówić.
– Jestem pewny, że pozostali pracownicy, którzy dają z siebie wszystko, też mieliby ochotę pobawić się w tej piaskownicy – ciągnął Crenshaw. – Lecz oni wykonują swoją robotę.
– Tak samo jak Sekcja A – odparł Aldrin. – Ich wydajność…
– Jest odpowiednia, przyznaję. Gdyby jednak zajmowali się pracą równie intensywnie co tymi ich zabawami, byłaby o wiele wyższa.
Aldrin poczuł, jak gorąco oblewa mu kark.
– Ich wydajność nie jest tylko odpowiednia, Gene. Jest fantastyczna. Sekcja A, co do jednego pracownika, przewyższa pod tym względem każdy inny dział. Może powinniśmy zapewnić pozostałym te same środki wsparcia, które dajemy Sekcji A…
– I zredukować zysk do zera? Nasi udziałowcy byliby zachwyceni, Pete. Podziwiam cię, że tak walczysz o swoich ludzi, ale właśnie dlatego nie zostałeś wiceprezesem i nie zajdziesz wyżej, dopóki nie nauczysz się ogarniać wzrokiem całości obrazu, dostrzegać. Ta firma się rozwija i potrzebuje pełnosprawnych, produktywnych pracowników, którym nie trzeba tych wszystkich świadczeń. Odchudzamy się, wracamy do szczupłej, mocnej, wydajnej machiny…
Techniczny żargon, pomyślał Aldrin. Walczył z podobną paplaniną, żeby zdobyć dla Sekcji A te wszystkie dodatkowe świadczenia, które sprawiały, że była tak wydajna. Kiedy produktywność Sekcji A dowiodła, że miał rację, wyższe kierownictwo ustąpiło z radością – przemknęło mu przez głowę. Teraz jednak nasłali na nich Crenshawa. Wiedzieli? Mogli nie wiedzieć?
– Wiem, że twój starszy brat cierpi na autyzm – rzucił obłudnym tonem Crenshaw. – Rozumiem twój ból, musisz jednak pamiętać, że to brutalny świat, a nie szkółka pielęgniarska. Twoje kłopoty rodzinne nie mogą wpływać na politykę firmy.
Aldrin miał ochotę chwycić dzbanek i roztrzaskać go – z wodą i lodem w środku – facetowi na głowie. Opanował się. Nie przekona Crenshawa, że powody, dla których walczył o Sekcję A, były o wiele bardziej złożone, że nie chodziło tylko o autystycznego brata. Niewiele brakowało, a odmówiłby przyjęcia tej pracy ze względu na Jeremy’ego i dzieciństwo spędzone w cieniu jego bezsensownych wybuchów wściekłości oraz docinków ze strony innych dzieciaków na temat „stukniętego” brata. Miał dosyć Jeremy’ego. Opuszczając dom, przyrzekł sobie, że będzie unikał wszystkiego, co mogłoby mu o tym przypominać, i resztę życia spędzi wśród zdrowych, niegroźnych, normalnych ludzi.
Teraz jednak dostrzegał różnicę pomiędzy Jeremym (który nadal mieszkał w domu opieki i był niezdolny do niczego z wyjątkiem prostych czynności higienicznych), a mężczyznami i kobietami z Sekcji A. Dlatego ich bronił. Choć czasem trudno mu było dostrzegać ich podobieństwo do Jeremy’ego, nie odczuwając jednocześnie niechęci. Mimo to dzięki tej pracy nie miał takiego poczucia winy, że odwiedza rodziców i Jeremy’ego nie częściej niż raz do roku.
– Mylisz się – zwrócił się do Crenshawa. – Jeśli pozbawi się Sekcję A środków, to straty będą większe niż oszczędności. Korzystamy z ich niezwykłych zdolności. Opracowane przez nich algorytmy wyszukiwawcze i analizy wzorów skróciły czas potrzebny na wdrożenie nowych technologii, co daje nam istotną przewagę nad konkurencją…
– Nie sądzę. Utrzymanie wysokiego poziomu ich produktywności jest twoim zadaniem, Aldrin. Zobaczymy, jak sobie z tym poradzisz.
Aldrin stłumił w sobie gniew. Na obliczu Crenshawa zagościł pełen samozadowolenia uśmieszek człowieka pewnego swojej władzy i lubiącego patrzeć na płaszczących się przed nim podwładnych. Aldrin zerknął na pozostałych; nie patrzyli na niego, licząc na to, że unikną jego kłopotów.
– I jeszcze jedno – ciągnął Crenshaw. – W laboratorium w Europie trwają nowe badania. Za dzień lub dwa wyniki powinny być dostępne w sieci. Na razie to faza eksperymentalna, lecz wielce obiecująca. Może powinniśmy im zasugerować, żeby dostarczyli nam raport.
– Nowa metoda leczenia?
– Tak. Niewiele mogę powiedzieć na jej temat, ale znam kogoś, kto dużo o niej wie i orientuje się, że zatrudniam grupę ludzi autystycznych. Poradził mi trzymać rękę na pulsie, kiedy dojdzie do testów na ludziach. Ta metoda ma uzupełnić ich podstawowe braki, uczynić normalnymi. Gdyby byli normalni, nie mieliby pretekstu, by otrzymywać te wszystkie luksusy.
– Gdyby byli normalni – wtrącił Aldrin – nie mogliby wykonywać swojej pracy.
– Tak czy owak, uwolnimy się od obowiązku, jakim jest zapewnianie im tego wszystkiego. – Crenshaw szerokim gestem zilustrował przywileje Sekcji A, od sali gimnastycznej do indywidualnych boksów z drzwiami. – Będą wykonywać swoją pracę mniejszym kosztem, a jeśli okażą się do niej niezdolni… przestaną być naszymi pracownikami.
– Co to za metoda? – zapytał Aldrin.
– Och, jakaś kombinacja neurowspomagaczy i nanotechnologii. Zmusza odpowiednie części mózgu do prawidłowego wzrostu. – Crenshaw uśmiechnął się nieprzyjaźnie. – Może dowiedziałbyś się czegoś na ten temat i przesłał mi sprawozdanie? Gdyby ta metoda się sprawdziła, moglibyśmy się postarać się o licencję na Amerykę Północną.
Aldrin chciał spiorunować go wzrokiem, ale wiedział, że to nic nie da. Wpadł w pułapkę Crenshawa; jeśli sprawa zakończy się źle dla Sekcji A, wina spadnie na niego.
– Wiesz, że nikogo nie można zmuszać do kuracji – powiedział, czując spływający po żebrach pot. – Mają swoje prawa obywatelskie.
– Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek chciał być taki jak oni – odparł Crenshaw. – A jeśli tak, to należy ponownie ocenić ich stan psychiczny. Jeśli wolą być chorzy…
– Nie są chorzy – zaprotestował Aldrin.
– … i niesprawni, jeśli wolą szczególne względy od leczenia… oznacza to brak równowagi psychicznej. A to już jest podstawa do zerwania kontraktu, zważywszy, że wykonują ważną pracę, której chętnie podjęliby się inni.
Aldrin znów musiał nad sobą zapanować, by nie uderzyć szefa czymś ciężkim w głowę.
– Może nawet pomogłoby to twojemu bratu – dodał Crenshaw.
Tego już było za wiele.
– Proszę, nie mieszaj do tego mojego brata – wycedził Aldrin przez zaciśnięte zęby.
– No, no, nie chciałem cię zdenerwować – uśmiechnął się szeroko Crenshaw. – Pomyślałem sobie tylko, że to mogłoby pomóc… – Odwrócił się, machając niedbale ręką, zanim Aldrin zdążył powiedzieć bez ogródek, co myśli, i wybrał kolejną ofiarę. – Przejdźmy teraz do terminów, których nie dotrzymuje twój zespół, Jenifer…
Cóż Aldrin mógł zrobić? Nic. A ktokolwiek inny? Nic. Ludzie tacy jak Crenshaw wspięli się na szczyt, ponieważ byli właśnie tacy – mieli to, co trzeba. Najwyraźniej.
Jeśli istniała taka kuracja – nie bardzo w to wierzył – czy pomogłaby jego bratu? Nienawidził Crenshawa za to, że ten podsunął mu tę przynętę. W końcu zdołał zaakceptować Jeremy’ego takim, jaki był. Stłumił dawne urazy i poczucie winy. Co by było, gdyby Jeremy się zmienił?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.