Lisie zakusy producentów
„Star Fox: Assault” to kolejna część jednej z bardziej znanych serii kojarzonych z konsolami Nintendo od ponad dekady. Czy formuła gry przetrzymała próbę czasu?  |  | ‹Star Fox: Assault› |
Po współpracy takich rynkowych gigantów jak Namco i Nintendo można było się spodziewać wszystkiego co najlepsze. Jednak życie bywa okrutne i z żalem muszę oznajmić, że ogromny potencjał tej produkcji nie został wykorzystany. Każda strzelanina, do których zalicza się także „Star Fox: Assault”, wymaga intuicyjnego i precyzyjnego sterowania. Czyli dokładnie odwrotnego niż to, jakie znalazło się w grze. Rozgrywka opiera się na trzech wymieszanych ze sobą sposobach oddawania ognia: na własnych nogach, z pokładu myśliwca oraz kierując czołgiem. Jedynie druga opcja wypadła dobrze. Latanie w przestrzeni niczym nie zachwyca, ale jest solidnie wykonane. Cała gra jednak cierpi z powodu zupełnego braku mocy dostępnych broni. Same fuzje, jak i amunicja oraz wybuchy są kolorowe i ciche — naprawdę ciężko czerpać z tego radość. Może to zresztą i dobrze, gdyż w przeciwnym razie te marne dziesięć misji na pewno nie zaspokoiłoby głodu zabawy. Gra jest nie dość, że kiepska, to jeszcze za łatwa i krótka. Poza tym trzeba wreszcie powiedzieć, że uniwersum Star Foxa jest przestarzałe. Żaba i królik w roli kompanów głównego bohatera już ani nie cieszy, ani nie śmieszy. Fabuła jest żenująca i sztampowa, jak w mało której pozycji. Nie sądziłem, że to powiem, ale już lepiej byłoby bez niej. „Star Fox: Assault” nie jest może tytułem na tyle tragicznym, aby się w niego grać nie dało, ale to gra zwyczajnie nieudana. Mimo dwóch lat pracy, nie zachwyca niczym. Brak w niej pomysłu, rozmachu, dopracowania. Nie porywa wartką akcją czy ciekawą historią, bo takie się w niej po prostu nie znalazły. Naprawdę nie mam pojęcia, jak takie tuzy świata gier mogły potknąć się przy produkcji nowego Star Foxa, ale to już jest fakt dokonany. Szkoda. Konsole Plusy - różne ujęcia walki
- stały framerate
Minusy - tragiczne sterowanie
- żenująca fabuła
- słaba oprawa
- nudne misje
Tytuł: Star Fox: Assault Tytuł oryginalny: Star Fox: Assault Data produkcji: 29 kwietnia 2005 Ekstrakt: 50%
Gdzie diabeł zapłakał na dobranoc…
Marka Devil May Cry była po premierze PlayStation 2 postrzegana jako jedna z dziesięciu o kluczowym znaczeniu dla sukcesu konsoli. Trudno więc o lepsze rozpoczęcie serii. A w jakich okolicznościach przyszło się jej pożegnać z obecną generacją?  |  | ‹Devil May Cry 3: Dante's Awakening› |
Po tworzącej nowy standard jedynce i spapranej dwójce, ekipa pracująca nad DMC3 dostała ostatnią szansę na rehabilitację na PlayStation 2, tworząc prequel do obu poprzedniczek. Ku obopólnej radości graczy i twórców, wykorzystali ją w pełni. Nowy DMC ponownie ustanawia nowe standardy, jeśli idzie o efektowność walk, chociaż z nieco mniejszą gracją niż pełen rozmachu konkurent spod skrzydeł Sony — „God of War”. Zresztą właśnie owa efektowność swym natężeniem zahacza nieco o kicz i pozostawia pewien niesmak. „Gra” w powietrzu kulami bilardowymi uderzanymi kulami z pistoletów? Nawet Amerykanie by tego nie wymyślili, specyficzna japońska hiperbolizacja jest tu widoczna jak na dłoni. Graficznie wyciśnięto z PS2 siódme poty i gra robi wrażenie, chociaż w kłującym lekko oczy aliasingu oraz w prostych w budowie obiektach widocznych na zbliżeniach widać już lata konsoli. Za to projekt głównej lokacji, wzorowanej na mitycznej wieży Babel ogromnej, zigguratopodobnej konstrukcji, będącej „pomostem pomiędzy światem demonów i ludzi”, budzi prawdziwy podziw i świetnie buduje naprawdę mroczny klimat. Pomaga mu w tym równie dobra, w ogólnym rozliczeniu chyba nawet wywierająca silniejsze wrażenie od grafiki, muzyka w modnym ostatnio stylu — metalowe kawałki podczas walk i wplecione podczas spokojniejszych momentów gotyckie chorały. Gra jest bardzo trudna nawet na średnim poziomie, większość graczy będzie się zacinać równie często co w poprzednich częściach. Z jednej strony to dobrze, bo o czas gry martwić się nie musimy, chociaż momentami potrafi to doprowadzić niemal do frustracji (jak na razie pozycji nie ukończyłem). W zasadzie tytuł nie jest wyraźnie słaby w żadnym aspekcie, z pewnością jest jedną z najlepszych gier akcji na PS2. W sumie najpoważniejszą rzeczą, którą można jej zarzucić jest... niemal równoległa premiera „God of War”, które po prostu przebija DMC3 pod każdym praktycznie aspektem. Więc przewrotnie — to z powodu tej niezamierzonej winy, diabeł ma wreszcie prawdziwe powody do płaczu. Konsole Plusy - klimat, na który składają się...
- ...muzyka, design lokacji
- ogromna ilość czystej, wymagającej akcji
Minusy - wszystko świetne, ale co najmniej pół klasy niżej niż w „God of War”
- po dłuższej zabawie bolą kciuki...
Tytuł: Devil May Cry 3: Dante's Awakening Tytuł oryginalny: Devil May Cry 3: Dante's Awakening Cena: 199,— Data produkcji: 24 marca 2005 Ekstrakt: 80%
Kulawe Smocze Kule
Znany dowcip mówi, że suma inteligencji na świecie jest stała, tylko ludzi przybywa. Czyżby podobna relacja zachodziła pomiędzy jakością growych adaptacji Dragon Balla i ich ilością?  |  | ‹Dragon Ball Z: Sagas› |
Jako fan anime z wielkim zainteresowaniem zasiadłem do DBZ Sagas. Moje rozczarowanie było wielkie — tak słabej gry już dawno nie widziałem. Zawodzi wszystko na całej linii, od aspektów technicznych (oprawy) po zawartość (rozgrywkę). Rola gracza sprowadza się do chodzenia po pustych, brzydkich i mało ciekawych lokacjach (z „niewidzialnymi ścianami”) i zbierania kapsułek oraz literek „Z”, by za ich pomocą kupować ulepszenia ciosów. Po przejściu monotonnego, schematycznego poziomu (jeśli zasługują one w ogóle na tę nazwę) walczymy z równie nieciekawym bossem — i tak w kółko. Pozycja jest nie dość, że nudna, to jeszcze strasznie zabugowana — podczas gry zdarzyło mi się jakimś cudem na chwile wylecieć za ścianę, co zaowocowało koniecznością zresetowania konsoli. DBZ:S jest na poziomie naprawdę słabej gry na PSX — aż się włosy jeżą na myśl, że taka produkcja powstała na dzisiejsze konsole. Takich gier w ogóle nie powinno się robić! Jeżeli jesteś zagorzałym fanem DBZ, nie masz nic lepszego do roboty i zupełnie nie żal Ci pieniędzy na swoją pasję, możesz ewentualnie się zainteresować — reszcie mówię: omijać szerokim łukiem! Konsole Plusy Minusy
Tytuł: Dragon Ball Z: Sagas Tytuł oryginalny: Dragon Ball Z: Sagas Data produkcji: 22 marca 2005 Ekstrakt: 20%
One RPG To Rule Them All!
Bohaterowie kultowej powieści Tolkiena jak do tej pory dość średnio radzili sobie w growych adaptacjach historii Wojny o Pierścień. Czy receptą na to okazała się… zmiana głównych bohaterów gry?  |  | ‹Władca Pierścieni: Trzecia Era› |
Czekałem na taką grę od dawna. Grę, która zdoła uchwycić duszę niemal nieadaptowalnego dzieła Tolkiena, jakim jest „Władca Pierścieni”. Grę, której uda się wciągnąć mnie w opowieść, jak dokonał tego Jackson z jego ekranizacją trylogii. I doczekałem się – otrzymując „Trzecią Erę” – klasyczne RPG, z turową rozgrywką potyczek, rozbudową postaci, misjami, znaleziskami i przekonywującą, ciekawą fabułą wpisującą się doskonale w oryginalną opowieść Tolkiena. Pomysłem gry jest druga drużyna podążająca śladami Drużyny Pierścienia, a niekiedy krzyżująca z nią swe drogi. Inspirowana przesłaniami Gandalfa grupa formuje się w trakcie gry z przedstawicieli najróżniejszych ras zamieszkujących Śródziemie, choć brak w niej hobbitów. Poprowadzenie jej staje się unikalną okazją na odbycie drogi oryginalnej drużyny, zmierzenia się z podobnymi przeciwnościami, a scenariusz wielokrotnie stawia przed nią wyzwania, od których zależą losy prawdziwej Drużyny Pierścienia, a niekiedy wręcz całego świata. Któż nie chciałby być tym, który odmieni losy Śródziemia! Jak wszystkie ostatnie gry na licencji i ta czerpie większość oprawy z filmowej adaptacji Jacksona. Postacie, plenery, przedmioty – wszystko jest żywcem przeniesione z dużego ekranu. W przypadku bardziej skomplikowanych konstrukcji czy postaci twórcy gry musieli oczywiście pójść na kompromis, ale zwykle udało się im wyjść obroną ręką zachowując odpowiedni nastrój. Intrygująca fabuła wciąga skutecznie w rozgrywkę, i choć wiemy jak to wszystko ostatecznie się skończy, to gra raz po raz dostarcza nam dowodów, że nasza drużyna odgrywa w całej historii nie byle jaką rolę. Na uwagę zasługuje wewnętrzna ewolucja bohaterów naszej drużyny, którzy, jak przystało na zwykłych śmiertelników, przeżywają chwile chwały i słabości, miłości i nienawiści. Pod tym względem scenarzyści gry sprawili się nad wyraz dobrze. „Trzecia Era” to obowiązkowa pozycja dla tych, którzy chcieliby stanąć ramię w ramię z Aragornem na murach Helmowego Jaru i bronić go do ostatniego drgnięcia joya. Można spokojnie powtórzyć za twórcami gry – One RPG To Rule Them All! Konsole - PlayStation 2
- GameCube
- Xbox
- Game Boy Advance
Plusy - wyśmienite oddanie klimatu filmu
- możliwość udziału w wydarzeniach Trzeciej Ery z pozycji innej niż w pozostałych grach
- interesująca fabuła
- intuicyjny interfejs, prosta obsługa
Minusy - słaba interakcja z otoczeniem
- w polskiej wersji językowej tłumaczenia niektórych nazw (np. czarów etc) jest w ogóle niezrozumiałe
- prawdopodobnie nigdy nie doczekamy się kontynuacji
Tytuł: Władca Pierścieni: Trzecia Era Tytuł oryginalny: The Lord of the Rings: The Third Age Data produkcji: 5 listopada 2004 Ekstrakt: 90% |