powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Pewne formy zła
ciąg dalszy z poprzedniej strony
— Cudzołóstwo to nie jedyne zło, którego się dopuściłeś — oznajmiła w końcu, szepcząc mu wprost do ucha. — Czuję w tobie coś o wiele poważniejszego. Pośród mnóstwa mniejszych lub większych typowych ludzkich grzeszków nosisz w sobie jeden prawdziwie potworny. I jest jeszcze bardzo świeży, prawie pali cię od wewnątrz. Powiesz mi, co to jest?
Obraz zmasakrowanej blondynki, który stanął mu na kilka chwil przed oczyma w jakiś sposób podziałał na niego jak zimny prysznic; wlał nowe siły w stężałe ze strachu mięśnie. Adam poczuł, jak oplatające jego szyję palce rozluźniają się lekko, lecz na tyle wystarczająco, by odważył się na desperacki krok. Jednym, silnym szarpnięciem ciała wyswobodził się z uścisku demonicznej dziewczyny i skoczył w kierunku otwartego okna. Zdążył jeszcze usłyszeć pełen złowieszczego szyderstwa śmiech Ksymeny, a potem owiało go chłodne powietrze nocy, kiedy z impetem krótkiego biegu wypadł na zewnątrz.
Okno wychodziło na znajdujący się na tyłach domu ogród i szczęśliwym trafem znajdowało się tuż nad niewielką, drewnianą werandą. Miała ona ukośne zadaszenie, zaczynające się nieco poniżej poziomu podłogi sypialni i było na tyle solidne, by utrzymać ciężar jego ciała. Uderzył w nie lewym barkiem, w którym natychmiast zapłonęło ognisko bólu i przez chwilę toczył się bezwładnie po nachyleniu jak szmaciana lalka, rzucona ze szczytu wzniesienia przez niesfornego dzieciaka. Świat wirował mu przed oczyma, aż w końcu Adam przechylił się przez krawędź daszku i upadł z chrzęstem łamanych żeber na zielony trawnik.
Krew szumiała mu ogłuszająco w głowie, kiedy jęcząc głośno usiłował podnieść się do dalszego biegu. Jak przez mgłę widział żelazne pręty ogrodzenia i malującą się za nimi, roziskrzoną od gwiazd taflę jeziora. Za punkt orientacji obrał sobie odbijającą się w wodach tarczę księżyca. Podjął wysiłek dźwignięcia się na nogi i zignorowania obezwładniającego bólu w klatce piersiowej; na bladej skórze zdążyły już wykwitnąć ciemnoczerwone, siniejące coraz bardziej pręgi. Zdołał tylko przepełznąć na kolanach kilka metrów i ponownie upadł. Zdążył jeszcze przetoczyć się na plecy i zamarł.
Ksymena już nad nim stała; jej skrzydła zakrzywiały się w połowie, jakby wskazując go swymi ostrymi zwieńczeniami.
— Czasem zadziwia mnie wasza wola przeżycia — odezwała się; miała całkowicie spokojną twarz, z której nie dało się nic odczytać. — Ale teraz jest ona co najmniej przedwczesna.
Pochyliła się i wyciągnęła szponiastą dłoń w jego stronę. Obserwował ją z wybałuszonymi oczyma, gotów na natychmiastowy atak z jej strony.
— Jak już powiedziałam, postanowiłam ci wybaczyć. Tym razem. Może faktycznie za bardzo się wmieszałam w twoje życie, a nie powinno to mieć miejsca. Nie, z mojego punktu widzenia. Nie wiem, co takiego strasznego niedawno zrobiłeś... ale było mi dobrze w sypialni. Jestem gotowa przymknąć na to oko.
Patrzył na nią z mieszaniną strachu i nieufności. Ból pożerał mu okolice żeber, lecz nie odważył się dotknąć nieludzkiej dłoni Ksymeny.
— No dalej — zachęciła go. — Naprawdę nie zamierzam zrobić ci krzywdy.
Zamrugał oczami. Na trawniku ogrodu pochylała się nad nim nie szara, skrzydlata istota, tylko ta Ksymena, którą spotkał rankiem w barze. Wiatr tańczył w jej czarnych włosach, rozwiewając je lekko. Powoli, z ociąganiem wysunął rękę i zacisnął ją na dłoni dziewczyny.
Podnosząc się zauważył coś kątem oka; jakiś ledwo uchwytny ruch po drugiej stronie ogrodu.
— Jesteś doskonałym materiałem na złego człowieka — rzekła, kiedy już stanął na nogi, lekko zgarbiony i przytrzymujący się za pęknięte żebra. — To jeden z powodów, dla których cię teraz wypuszczam. Może kiedyś będziesz mi bardziej przydatny. Jeśli żyjąc będziesz rozprzestrzeniał wokół siebie zło, to będę ci wdzięczna. I wówczas zawsze cię znajdę, pamiętaj. Znam przecież twój zapach.
Z ulgą puścił jej dłoń; chociaż w dotyku nie różniła się od zwykłej, ludzkiej dłoni, dla niego była już czymś odrażającym. Postąpił dwa kroki do tyłu, wciąż obserwując Ksymenę, jakby nadal nie wierząc, że pozwoli mu odejść.
Do jego uszu dotarł jakiś dźwięk. Dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że słyszał go już od kilku chwil; początkowo był gdzieś daleko, teraz zaś przybliżał się coraz bardziej, dolatując zza pleców Ksymeny. Ciche szur-szur-szur, zupełnie jak...
Szelest trawy pod bosymi stopami.
Ponad ramieniem kruczowłosej dziewczyny zamajaczyła zbliżająca się ich stronę ciemna sylwetka, skryta całkowicie w cieniu rosnącego nieopodal drzewa. Adam zmarszczył brwi, gdyż było w niej coś niepokojąco znajomego. Ksymena podchwyciła jego spojrzenie i odwróciła głowę.
— Witaj, słodziutka — rzekła w ciemność, uśmiechając się szeroko. — Gdzie byłaś tyle czasu?
Na widok dziewczyny, która zatrzymała się obok Ksymeny, Adam poczuł się tak, jakby jakaś olbrzymia siła zmiażdżyła go od wewnątrz. Wstrzymał oddech, nieświadomy, że to robi, oczy zaszły mu mgłą. Przez całe ciało przepłynęła lodowato zimna fala, która eksplodowała w umyśle panicznym, wręcz bolesnym strachem. Postąpił kilka kroków w tył, potknął się na jakimś korzeniu i upadł, lecz wciąż wpatrywał się w nowoprzybyłą z rozdziawionymi ustami.
Miał wrażenie, że cofnął się w czasie i znów stoi na leśnej drodze, która połyskuje od lśniącej w świetle księżyca i reflektorów krwi; to było zupełnie jak okrutne, przerażające deja-vu. Przez chwilę widział na jej ciele szereg obrażeń, które sam jej zadał, widział wyraźnie rozcięty brzuch i obnażone dziąsła z wyszczerzonymi zębami. Potem zrozumiał, że dziewczyna najzwyczajniej w świecie uśmiecha się, a rana w dole brzucha to tylko cień pobliskiej gałęzi. Stała przed nim nago, zupełnie odmieniona, lecz nie miał cienia wątpliwości, że to była ona.
„Przyszła po mnie! Wróciła zza grobu, by się zemścić!”.
Wszystko w nim krzyczało bezustannie te słowa.
Przypatrywała mu się z prawdziwym rozbawieniem.
— To moja siostra, Gisela — odezwała się Ksymena, obejmują tamtą ramieniem. — Mówiłam ci przecież o niej.
Adam nie potrafił wykrztusić słowa; z sekundy na sekundę rzeczywistość otaczającego go świata, którą znał od dziecka, rozpadała się, a on nie potrafił odnaleźć się w nowo powstającej. To wszystko wykraczało daleko poza jego zdolność pojmowania.
— No dalej — zachęciła go. — Nie bądź nieuprzejmy, przedstaw się.
Gisela wysunęła się z objęć siostry i zbliżyła się, świdrując go bezustannie palącym, pełnym wściekłości wzrokiem.
— Przecież my się znamy, nieprawdaż? — rzekła, a raczej wycedziła. — Poznaliśmy się w dość... kuriozalnych okolicznościach.
— Jak to... możliwe — wyrzucił w końcu z siebie Adam. — Przecież byłaś martwa... zabiłem cię...
— To nie do końca prawda — odparła; chłodna wyższość, jaka z niej emanowała mogła zamrozić wszystkie wody tego świata. — Przyznaję, że twój wybryk mnie zaskoczył i przez pewien czas byłam ogłuszona. Ale, jak widzisz, już wróciłam do siebie. Takich, jak my dwie, nie da się łatwo zgładzić.
Powoli obeszła go dookoła i zatrzymała się przy lewym ramieniu.
— Wyobraź sobie Ksi, że ten człowiek potraktował mnie bardzo nieładnie wczorajszej nocy. Potrącił mnie i myśląc, że jestem martwa, wyrzucił do rzeki, jak zepsutą zabawkę.
Ksymena zbliżyła się także i stanęła po jego prawej; z jej twarzy znikło wszelkie rozbawienie, teraz był na niej tylko gniew.
— A więc to cię tak paliło — powiedziała. — Morderstwo.
— Jakie morderstwo?! — wykrzyknął rozpaczliwie, nie czując łez, które zaczęły spływać mu po twarzy; teraz tylko to mu już pozostało: krzyk i płacz. — To był wypadek! Poza tym... poza tym ona przecież żyje!
— Owszem, potrącenie było wypadkiem — zgodziła się Gisela — Ale nie podjąłeś wysiłku, by mi pomóc. A to czyni cię mordercą. Byłam dla ciebie tylko zbędnym ciężarem, nie istotą ludzką.
— Myślałeś, że jest martwa i to w zupełności wystarczy — dodała Ksymena — Myślałeś, że zabiłeś człowieka i pozbyłeś się ciała. Zrobiłeś to z pełną świadomością. Zgrzeszyłeś przed samym sobą, przed swoim sumieniem. To, że byłeś w stanie tego dokonać, czyni cię złym człowiekiem.
Oczy sióstr jednocześnie zapłonęły zielonym, upiornym blaskiem.
— Bardzo złym — zawtórowała Gisela. — I za to jesteśmy ci wdzięczne.
Ich ciała zaczęły się zmieniać. Wracała szarość skóry, nienaturalnie wydłużone, przeistaczające się w szpony palce, plątanina wiotkich macek; coraz bardziej traciły swą ludzką postać, na jego oczach stając się tym, czym były naprawdę. Odrażającymi, skrzydlatymi bestiami. Błysnęła mu w głowie myśl, przebijając się przez pokłady otępienia i strachu, że jeśli miałby zaryzykować ucieczkę, a przecież nie miał już nic do stracenia, to teraz nadarzała się ku temu najlepsza okazja. Teraz, kiedy są zajęte swoją diabelską metamorfozą.
Ignorując tępy, pulsujący ból złamanych żeber poderwał się gwałtownie, odpychając jednocześnie ramionami od powierzchni trawnika. Opierając na nich ciężar swojego ciała, obrócił się wokół własnej osi i jeszcze będąc nisko pochylonym rzucił się biegiem w kierunku jeziora. Przez kilka chwil poruszał się niezgrabnie, potykając się i zataczając w nieudanych próbach utrzymania równowagi i to w zasadzie wystarczyło. Nie zdołał przebiec nawet kilku metrów. Silne uderzenie, które poczuł na plecach, powaliło go ponownie na trawnik. Zarył twarzą w ziemię, na chwilę tracąc oddech, a kiedy odwracał się już ku rozgwieżdżonemu niebu, zdążył jeszcze ujrzeć szary kształt, który błyskawicznie spadł na niego i przysłonił sobą resztę świata.
To była Gisela. Przygniotła go ciężarem swojego ciała, opierając bezpalce stopy o jego barki. Przykucnęła, przyjmując pozę przypominającą kamienne posągi gargulców na dachach średniowiecznych katedr, twarz pochyliła tak nisko, że czuł, jak jej oddech mierzwi mu włosy. Pomiędzy rozchylonymi udami dostrzegł czerń nabrzmiałego, wydatnego sromu; błyszczał wilgocią, a kilka wiotkich macek zagłębiało się w jego wnętrzu, poruszając się w przód i w tył.
Gisela syknęła coś niezrozumiale i szybkim ruchem chwyciła jego głowę w swe zniekształcone dłonie; palce oplotły ją ciasno niemal w całości, kciuki wcisnęły się w oczodoły. Wrzasnął, kiedy z cichym puf pękły jego gałki oczne.
A potem dziewczyna wyrwała mu głowę.
• • •
Z trzaskiem rozdzieranego, mokrego płótna i głośnym dźwiękiem pękających kości ciało mężczyzny rozdzieliło się, a dziki wrzask utonął w odrażającym bulgocie, który powstał, kiedy krew zalała mu krtań, by po chwili ucichnąć zupełnie. Ksymena z zadowoleniem przypatrywała się, jak siostra powoli, tryumfalnie prostuje się, wciąż jeszcze trzymając w dłoniach głowę nieszczęśnika; twarz wykrzywioną miał w grymasie krzyku. Ze strzępów szyi wystawały lśniące szkarłatem kości kręgosłupa oraz kołysały się resztki przełyku i krtani. Gisela odrzuciła głowę w głąb ogrodu i odwróciła się do siostry. Na jej ustach gościł pełen rozmarzenia, radosny uśmiech.
Ksymena zbliżyła się do niej, wpatrując się z rozchylonymi ustami w szkarłatną posokę, po czym podniosła wzrok. Gisela widząc w oczach siostry niewypowiedzianą prośbę, pochyliła się ponownie i zanurzyła dłoń w strumieniu krwi tryskającej z kikuta szyi leżącego mężczyzny, który nie tak dawno dawał jej rozkosz i zaspokojenie.
Podniosła się i wysunęła lśniącą w księżycowej poświacie dłoń w stronę Ksymeny. Ta z wdzięcznością oblizała ją wiotkim językiem, a zaraz potem wsunęła palce siostry do swoich ust. Z przymkniętymi oczami delektowała się lekko słodkawym smakiem, mrucząc cicho jak zadowolona z wyrafinowanych pieszczot kocica.
Gisela zeszła z bezgłowego ciała i cofnęła dłoń. Przez chwilę przyglądały się sobie w milczeniu, rozumiejąc bez słów, a potem równocześnie jak na dany znak objęły się, przylegając do siebie jak para kochanek rozdzielona na zbyt długi czas. Ich zaczerwienione od krwi wargi złączyły się, igrając w sobie tylko znanej, uwodzicielskiej grze, języki muskały się wzajemnie to wewnątrz ust, to znów na zewnątrz. Oddychając szybko Gisela zlizywała krople krwi z twarzy siostry, raz po raz chwytając zębami jej dolną wargę i lekko przygryzając. Ksymena pozwalała jej na to przez jakiś czas, a potem otworzyła zielone oczy i cofnęła się nieznacznie. Raz jeszcze, z wypiekami na policzkach, pociągnęła językiem po rozchylonych ustach siostry, po czym obie roześmiały się wiedząc już, że mają przed sobą upojną noc.
Wylewająca się z ciała i wsiąkająca w trawnik krew Adama Nowakowskiego powoli zaczynała krzepnąć. Budzik na nocnym stoliku sypialni Ksymeny, przy łóżku na którym jeszcze kilka minut temu byli parą nienasyconych kochanków, wskazywał właśnie drugą po północy.
• • •
Cmentarz pogrążony był w absolutnym mroku; tylko księżyc oświetlał nieśmiało rzędy przekrzywionych, miejscami zmurszałych nagrobków i krzyży dumnie wznoszących się nad mogiłami. Pasma bladej mgły przepływały delikatnie w przerwach między grobami, zwilżając kępki traw wystające ze szczelin w ziemi lub kamieniach mogił. Marmurowe posągi aniołów, strzegące wejść do rodzinnego grobowca na tyłach nekropolii zdawały się być pogrążone we śnie. Panującą wokół ciszę zakłócały jedynie świerszcze oraz pewne odgłosy, które dobiegając z północnej części cmentarza mogły zwykłego człowieka przyprawić o ciarki.
Ksymena siedziała na wysokim krzyżu i wachlowała się lekko skrzydłami, trzymając w dłoniach na pół przegniłe ramię jakiegoś nieboszczyka. Pod nią leżała roztrzaskana trumna, którą chwilę temu wyciągnęła z ziemi i otworzyła silnym uderzeniem o pobliską nagrobną płytę. Spomiędzy kawałków ciemnego drewna wystawały zbutwiałe zwłoki kobiety w pożółkłej, haftowanej sukni, nadgryzionej przez robactwo niemal tak dalece, jak jej właścicielka.
— Chciałabym widzieć teraz ich miny — odezwała się, wpijając zęby w trzymany kawałek ciała i odrywając spory kęs.
Gisela uśmiechnęła się, przeżuwając wolno resztki oddartego z kości udowej mięsa. Siedziała, a raczej kucała na przeciwległym nagrobku, bez problemu sięgając do wnętrza rozkopanego w dole grobu.
— Pewnie kipią ze złości — odparła. — Mogę się założyć, że całe piekło nas teraz przeklina. To zakrawa na niezłą ironię.
Ksymena przełknęła głośno kęs i odgryzła następny. Stawiał trochę oporu, więc musiała szarpnąć silniej głową.
— I bardzo mnie to cieszy — rzekła. — Popamiętają nas jeszcze, srogo pożałują, że tak się z nami obeszli.
Mówiły w sobie tylko zrozumiałym języku. Gdyby ktoś znalazł się przypadkiem w pobliżu, usłyszałby tylko serię osobliwych powarkiwań, chrzęstów i syknięć.
— Myślisz, że wyślą kogoś za nami? — spytała Gisela, grzebiąc we wnętrzu mogiły w poszukiwaniu jakiegoś smakowitego kąska.
Ksymena pokiwała głową.
— Z pewnością, ale na niewiele im to się zda. Jesteśmy za sprytne, nieprawdaż kochana? Jesteśmy jak wirus, na który nie ma antidotum.
Gisela wyszczerzyła tylko w ciemności kły.
— Wytępienie całego zła tego świata trochę potrwa — ciągnęła dalej — Sporo go tutaj zdążyli zasiać przez te kilka tysięcy lat. Ale dopniemy swego, to ci obiecuję. Zniweczymy ten ich trud, zawrócimy plan do punktu wyjścia. Będą wtedy gorzko żałować, że nas nie docenili. Nas!
Zaśmiały się obie niskim, wibrującym głosem, jakby ich zwycięstwo było już przesądzone.
Przez jakiś czas jadły w milczeniu, a ciszę zakłócały tylko odgłosy mlaskania i połykania. Co pewien czas zmieniały groby, otwierając następne i wykopując kolejne trumny, kiedy na ciałach nie pozostawało już nic, co byłoby dla nich warte uwagi. Szeroki, podwójny pas zniszczeń przecinał na ukos cmentarz, znacząc drogę, jaką przebyły.
Gisela rozbijała właśnie pozbawioną gałek czaszkę o krawędź kamiennej płyty, kiedy kątem oka zauważyła jakiś ruch. Cmentarz kończył się kilkanaście metrów dalej, odgrodzony żelaznym ogrodzeniem o czarnych, rozwidlonych u szczytu prętach od biegnącej wzdłuż jego posesji ulicy. Okna stojących po przeciwległej stronie domów były pogaszone i jedynie uliczne latarnie rzucały na chodnik owale jasnego światła. To w ich świetle dostrzegły przytuloną parę, wolnym krokiem przemierzającą popękane płyty.
Siostry znieruchomiały na moment. Doskonale wiedziały, że w żaden sposób nie mogą być zauważone, gdyż teren cmentarza pogrążony był w zbyt głębokim mroku, a i one same perfekcyjnie komponowały się z czernią mogił, potrafiąc nadać swoim skórom czarną barwę w ułamku sekundy. Niemniej przestały jeść i w ciszy obserwowały mijającą ich dwójkę. Dziewczyna o krótkich, czarnych włosach na chwilę oderwała głowę od ramienia mężczyzny i obrzuciła trwożliwym wzrokiem rzędy grobów.
— No zobacz, już sami do nas przychodzą... — szepnęła Gisela.
— Nie, nie tym razem — zaprotestowała Ksymena, przyglądając się kroczącej dziewczynie. — Znam tę małą. Jest kelnerką w tutejszym barze i chyba niezbyt za mną przepada. Nigdy nie wyczułam od niej poważnego zła, tylko te drobne, ludzkie grzeszki, mało istotne w świetle jej dobrych uczynków. Nic nam nie przyjdzie z jej śmierci.
— A chłopak?
Ksymena błysnęła w mroku zębami.
— Odwiedza ją czasem w pracy. Spotkałam go kiedyś na plaży i próbowałam uwieść. Nie zdołałam, chociaż miałam na sobie ten biały, skąpy kostium. Wiesz, ten, przez który widać brodawki, nawet jak jest suchy. Chłopak powiedział mi, że kocha swoją dziewczynę i za nic w świecie jej nie skrzywdzi.
Gisela obserwowała znikającą w mroku parę z nieruchomą twarzą.
— Wiesz, to mnie przeraża — rzekła w końcu, spuszczając wzrok. — Naprawdę przeraża. Bardziej niż gniew całych piekieł. Ta ich przeklęta miłość. Czasem zalatują nią tak, że nie mogę przy nich oddychać. Nie wiem, jak ją zwalczyć, nie mam pojęcia. I boję się, że będzie przez to dla nas zgubą.
Ksymena pokiwała głową.
— Nie mamy z niej pożytku, to fakt — rzekła. — Zawsze krzyżuje nam plany. Już w piekle zrozumiałam, że to ją najpierw musimy zniszczyć, żeby dostać ich dusze. Z drugiej strony, zapominasz o czymś. O kolejnej ironii. Nie uważasz, że to, iż ludzie potrafią ją jeszcze odczuwać, jest nam bardzo na rękę? Nic tak nie złości piekła, jak jej istnienie, ponieważ czyni ich wszystkich bezradnymi. Nawet najbardziej wymyślne sztuczki, by ściągnąć ich na drogę zła, spełzają wówczas na niczym.
— Tak, ale co zrobimy, jak dosięgnie nas? Ksi, powiedz mi, co wtedy zrobimy?
Ksymena nie odpowiedziała, zacisnęła tylko usta i odwróciła wzrok.
Gisela westchnęła i odrzuciła trzymaną czaszkę, wcześniej wyssawszy jej zawartość.
— Cóż, odłóżmy to na później, bo chyba nic innego nam nie pozostaje. Na razie liczy się tylko nasza zemsta. — Wstała i rozprostowała się, rozciągając w pełni kilkumetrowe skrzydła. — Ja mam dość. Chyba najwyższa pora złożyć wizytę pewnemu lekarzowi. Mówiłam ci o nim.
— Temu z prosektorium? Jak on się nazywa?
— Na drzwiach szafki było napisane „Stępniak”.
— Jest dla nas wystarczająco zarobaczony?
— Jak mało kto. Ubranie, które wisiało wewnątrz cuchnęło złem naprawdę wyśmienicie.
Gisela oblizała się i wybuchła krótkim śmiechem. Ksymena zeskoczyła na spękaną ziemię. Trzymane resztki obgryzionych kości wrzuciła do wnętrza leżącej nieopodal trumny przez ziejącą w jej wieku szparę. Spojrzała na siostrę.
— No to prowadź, kochana — rzekła. — Po drodze na pewno napotkamy jeszcze wiele złych duszyczek, które będziemy mogły unicestwić. A piekło niech się wścieka.
Dwa szare kształty uniosły się bezszelestnie ponad szeregi mogił, podmuchem skrzydeł na moment burząc harmonię przepływającej między nimi mgły. Przez chwilę wisiały nieruchomo w powietrzu, a następnie obróciły się na zachód i pomknęły w kierunku błyskających na horyzoncie świateł miasta. Ich sylwetki jeszcze przez jakiś czas rysowały się ciemnymi plamami na tle poznaczonej kraterami tarczy księżyca. Zmniejszały się coraz bardziej, aż w końcu rozpłynęły zupełnie.
powrót do indeksunastępna strona

29
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.