powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Pewne formy zła
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
„Przyjdź o dziewiątej.”
Słowa te rozbrzmiewały w uszach Adama przez cały dzień, wydłużając płynące sekundy w nieskończoność. Włóczył się bez celu po miasteczku, posiedział nieco na plaży, próbując zapatrzeć się w kolorowe żagle pływających po jeziorze desek do surfingu, lecz przed oczyma nieustannie miał cudowny, kojący wręcz uśmiech czarnowłosej Ksymeny. Zerkał co chwila na zegarek, jakby chciał w ten sposób przyspieszyć bieg wskazówek po jego tarczy, lecz nic takiego rzecz jasna nie następowało. Za to zmagał się za każdym razem z rozpierającą go od wewnątrz frustracją, ilekroć przekonywał się, że miniony czas, który brał za co najmniej godzinę, w rzeczywistości okazywał się zaledwie kilkoma minutami. Pod wieczór nerwowym krokiem zaczął nawet przemierzać miasteczko z jednego krańca na drugi, raz po raz zaciskając wilgotne dłonie w pięści.
W całym tym szaleństwie było jednak coś pozytywnego; niemal nie myślał o potrąconej nocą dziewczynie. Na moment zdominowała jego myśli zaledwie dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy mijająca go na rowerze blondynka z włosami związanymi w majtający się na prawo i lewo kucyk oraz szarym, obcisłym stroju, na nierównościach drogi straciła panowanie nad kierownicą i uderzyła w maskę zaparkowanego samochodu. Upadając dotkliwie potłukła sobie kolana i zdarła skórę z przedramienia. Przez chwilę leżała na jezdni, przygnieciona ciężarem roweru, a kiedy spojrzała w jego stronę z niemą prośbą o pomoc w piwnych oczach, Adam odwrócił się na pięcie i niemal biegiem wrócił do motelowego pokoju.
Za drugim razem było znacznie gorzej. Upał, zmęczenie po nieprzespanej nocy i stres wywołany przedłużającym się oczekiwaniem, zmorzyły go całkowicie i w swym małym pokoiku Adam zapadł w drzemkę. Sen, który go nawiedził, należał do najpotworniejszych, jakie tylko mógł sobie wyobrazić, ponieważ Adam nie odnosił wrażenia, że śni. W koszmarze tym nadal siedział w fotelu, zapatrzony w zieloną ścianę malującego się za oknem lasu i znikającej między drzewami drogi, po której co chwilę mknęły samochody. Martwa dziewczyna pojawiła się znikąd, bez żadnego ostrzeżenia. Adam w odbiciu szyby zauważył ruch w drzwiach łazienki, a kiedy tam spojrzał, zobaczył ją, jak z twarzą zakrytą zlepionymi krwią włosami, spomiędzy których spoglądało jej wodniste, zamglone oko, mozolnie pełznie w jego stronę, podpierając się bladymi ramionami. Zmasakrowane nogi ciągnęła za sobą w smudze szkarłatnej krwi, a z ziejącej w dole brzucha rany na zewnątrz wydostawały się lśniące wnętrzności.
Adam krzyczał jeszcze długo po przebudzeniu. Ze snu wyrwał się, kiedy dziewczyna zacisnęła zimną, kościstą dłoń na jego kostce. Dotyk ten Adam czuł jeszcze wówczas, kiedy boleśnie wymiotował do umywalki. Miał wrażenie, że pod wpływem tych martwych palców jego noga staje się lodowato zimna a chłód płynie w górę jego ciała, by wkrótce objąć go całego. Kiedy w końcu zdołał się opanować i doprowadzić do porządku, wiedział już, że nie jest w stanie przebywać w tym pokoju nawet sekundy dłużej. Wrócił do spacerowania uliczkami niezmiernie rad, że nie spędzi w nim kolejnej nocy. Co prawda zostawił wewnątrz swoją torbę podróżną, ale co tam. Zabierze ją jutro rano, wracając od Ksymeny. Myśl ta sprawiła, że obraz czarnowłosej piękności powrócił i ponownie wyparł z jego świadomości wszystko inne.
Teraz, kiedy wieczór rozlał się po niebie i Adam stał przed jej domem, serce biło mu tak szybko, że od pulsującej w skroniach krwi niemal kręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że jeszcze chwila a rozerwie klatkę piersiową w fontannie krwi. Oddychając głęboko ruszył przed siebie i po trzech wyłożonych kafelkami schodkach dotarł do drzwi wejściowych. Było w nich niewielkie okienko w kształcie rombu z szybą pokrytą rozmazującym widok wnętrza kwiecistym wzorem. Nad dzwonkiem nie było wizytówki i przez chwilę Adama ogarnął niepokój, że być może nieznajoma zadrwiła z niego okrutnie, świadoma swej kobiecości i podała mu pierwszy lepszy adres. Za chwilę zrobi z siebie kompletnego idiotę i zmuszony będzie wrócić do pokoju z niespełnionymi fantazjami, kołaczącymi się dziko po umyśle. Strach przed spełnieniem tych obaw przysłonił na moment inne emocje.
Adam unosił już drżącą dłoń, by przycisnąć czarny guziczek dzwonka, kiedy z wnętrza domu doleciał go kobiecy, należący niewątpliwie do Ksymeny, głos:
— Wejdź proszę. Drzwi są otwarte.
Odetchnął głęboko, przeczesał palcami włosy i przekręcił gałkę klamki. Kiedy przekroczył próg, znalazł się w wąskim, przytulnym korytarzyku, ze ścianami wyłożonymi dębową boazerią i podłogą przykrytą miękkim, czerwonym dywanikiem; prześwitujące po jego bokach płytki lśniły w przyciemnionych światłach trójramiennego żyrandola. Na końcu korytarza, tam, gdzie rozdzielał się on na dwa kolejne, odchodzące na lewo i prawo, Adam dostrzegł olbrzymie lustro w złoconej ramie i swoje majaczące w półmroku odbicie; blada twarz odcinała się od reszty sylwetki, sprawiając wrażenie zawieszonej w powietrzu. Poza nim wokół nie było nikogo.
Panujący tu chłód przyjemnie kontrastował z parnym, wieczornym powietrzem na zewnątrz. W zalegającej ciszy nie dało się mimo to słyszeć charakterystycznego, cichego pomruku klimatyzacji, jednak Adam nie zwrócił na to większej uwagi, pochłonięty całkowicie innymi myślami; wyobraźnia, rozbudzona wizją niesamowitej, erotycznej przygody, skutecznie zdominowała go bez reszty, podsuwając coraz to nowe obrazy nagiej, wyprężonej Ksymeny. Był niemal pewien, że jak tylko przekroczy próg jej domu, nie zdoła się powstrzymać i natychmiast pochwyci ją w ramiona, wpijając się w jej pełne, zmysłowe usta. Teraz, kiedy z głębi domu nie dolatywał najmniejszy dźwięk, który mógłby zdradzić mu obecność kruczowłosej, poczuł się wytrącony z rytmu i przez kilka chwil stał ze zwieszonymi bezwładnie ramionami, niepewny co robić dalej.
Wolnym krokiem ruszył przed siebie z wrażeniem, że nagle mięśnie jego nóg przekształciły się w watę. Minął wieszak na ubrania i stojącą pod nim szafkę na buty. Na jednej z półek dostrzegł białe pantofle na obcasie, które dziewczyna tego ranka miała na sobie, oba równo ustawione obok siebie; znajdowało się tam także kilka innych par, różnego koloru i fasonu, wszystkie jednak łączył ten sam element — nieprzeciętnie wysokie obcasy, wyzwalające w każdym mężczyźnie płomień nieokiełznanej żądzy. Adam przypomniał sobie, że Ksymena wspominała coś o siostrze, z którą dzieliła dom. Miał nadzieję, że jej obecność nie stanie im na drodze, lub, co gorsza, nie przekreśli zupełnie tak dobrze zapowiadającej się nocy. A może będzie dokładnie odwrotnie? Myśl ta, w połączeniu z obrazem jednej z jego największych fantazji, który odmalował się mu przed oczyma, sprawiła, że gardło ścisnęło mu się tak bardzo, że niemal poczuł ból. Jeśli tylko siostra chociaż po części była podobna do Ksymeny... Z trudem przełknął ślinę i podjął przerwany krok.
Był już przy wnęce, wewnątrz której znajdowały się drewniane, spiralnie wijące się wokół zdobionej kolumienki schody prowadzące na piętro, kiedy doleciał go ponownie głos dziewczyny.
— Pospiesz się. Nie daj mi na siebie czekać — głos ten nie stracił nic ze swej zmysłowości. Ksymena nadal mówiła w subtelny, rozbudzający sposób, niemal bawiąc się każdym słowem. — Jestem w pokoju na lewo, nie powinieneś się zgubić.
Adamowi na moment serce zwiększyło swój rytm. Minął załamanie korytarza, zrównując się na kilka chwil ze swym odbiciem i wszedł do pokoju gościnnego. Tu także panował przyjemny, kojący nerwy półmrok. Ksymena pochylała się właśnie nad stołem i przypalała jedną z dwóch smukłych świec, ustawionych na blacie okrągłego stolika. Płomień drugiej drgał lekko, rzucając chybotliwy cień dziewczyny na wytapetowaną ścianę.
Ksymena popatrzyła na niego spod opadającej na twarz kaskady czarnych włosów i uśmiechnęła się kącikiem ust; w ten sam, niezwykle pociągający sposób. W jej piwnych oczach odbijał się płomień świecy, dodając im magicznego wręcz blasku. Odczekała aż nawilżony knot na dobre zajmie się ogniem i wyprostowała się. Powłóczystym dmuchnięciem zgasiła zapałkę, wpatrując się w Adama z osobliwym połączeniem rozbawienia i przyjemności, jakie zdawały się wypływać z obserwowania jego reakcji.
— Przyszedłeś jednak — rzekła. — Prawdę mówiąc ani chwili w to nie wątpiłam.
— Nie mógłbym nie przyjść.
Zbliżyła się kilka kroków do niego. Poczuł zapach jej perfum, usłyszał szelest prześlizgujących się po skórze włosów.
— Wiem — odparła. — Nie po tym, jak rozbierałeś mnie wzrokiem dziś rano. I, jeśli mam być szczera, to bardzo mnie to cieszy.
Miała na sobie czarną, obcisłą sukienkę na podwójnych ramiączkach, z marszczeniami uwydatniającymi pełny biust; nie włożyła pod spód stanika i w trójkątnym, sięgającym niemal brzucha dekolcie rysowały się wyraźnie dwie oliwkowe krągłości, lśniące lekko w świetle płomieni świec. Asymetryczny krój wykończenia sukienki podkreślał smukłość talii i nóg, z jednej strony docierając zaledwie przed kolano, z drugiej zaś kończąc się na samym biodrze; jeśli miała majtki, to musiały być bardzo wysoko wcięte. Stała teraz przed nim boso, lecz mimo to niewiele ustępowała mu wzrostem.
Adam wyciągnął ramię i objął ją w pasie, lekko przysuwając do siebie; pod miękkim materiałem sukienki wyczuł cudowną gładkość i ciepło jej skóry. Ksymena wywinęła się zwinnie z jego uścisku, musnęła dłonią policzek i cofnęła się.
— Jaki niecierpliwy — rzekła, zalotnie mrużąc oczy. — Chciałby wszystko od razu. Nie wiesz, że oczekiwanie zaostrza apetyt?
Wiedział. Stanowczo za dobrze. Miał ochotę wykrzyczeć to w tą jej piękną twarzyczkę, zedrzeć sukienkę i posiąść chociażby tu, na tym stole. Nawet na podłodze. Jej krzyki byłyby muzyką dla jego uszu.
Pomiędzy świecami stały dwa wysokie kieliszki i wypełniony kostkami lodu kubełek, z którego wystawała oszroniona butelka czerwonego wina. Ksymena wydobyła ją i starła delikatnie wilgoć ze szkła.
— Może się napijemy? — zaproponowała. — Mamy przecież mnóstwo czasu. Nie musimy się spieszyć.
Adam zdjął marynarkę i rzucił na oparcie stojącej nieopodal sofy; przez ten czas ani na chwilę nie oderwał wzroku do dziewczyny. Od jej pośladków, rysujących się pod tkaniną, kiedy odwróciła się, by napełnić kieliszki. Od długich, opalonych nóg.
Podała mu trunek, po czym usiedli na sofie bokiem, tak, by móc patrzeć sobie w twarz. Ksymena podkurczyła nogi pod siebie i skrzyżowała bose stopy. Czy to czerń włosów łonowych mignęła mu w odchylonej na moment sukience zanim dziewczyna zdążyła ją poprawić, czy też była to tylko jego wyobraźnia? Zapach perfum owionął go całego, niczym obłoczek magicznego afrodyzjaku; chociaż tak naprawdę nie potrzebował przecież żadnego.
— Więc? — zapytała z lekkim uśmiechem. — Jak minął ci dzień?
Grymas ten w oczach Adama nabrał niemal perwersyjnego zabarwienia. „Igrasz z ogniem, mała. Rób tak jeszcze dłużej, a przestanę bawić się w miłego faceta.”
Obserwowała go z takim rozbawieniem, jakby bezbłędnie odczytała jego myśli.
— Cały czas byłaś razem ze mną — odparł tylko, przysuwając się bliżej.
— Ach! — zaśmiała się, odchylając głowę w tył i przymknęła oczy. — Twój romantyzm sprawia, że cała mięknę!
„Dosyć tego, dosyć gier!”.
Przywarł ustami do jej odsłoniętej szyi, dłoń powędrowała w górę i zacisnęła się na jędrnej, twardej piersi. Przez fakturę materiału wyczuł sztywniejącą szybko sutkę. Ksymena westchnęła cicho, a kiedy jego język musnął skórę szyi, wypuściła kieliszek z dłoni. Z głośnym brzdękiem rozbił się na parkiecie podłogi.
Oddychała teraz szybciej, pozwalając by wędrował po niej ustami; całował okolice jej uszu, ssał ich płatki, raz czy dwa wrócił nieco niżej i wodził koniuszkiem języka po zagłębieniu szyi. Zanurzył drugą dłoń w wodospadzie czarnych włosów i owinął sobie ich kosmyki wokół palców. Objął wargami brodę dziewczyny, a kiedy sięgnął wyżej, do pełnych, zaróżowionych lekko ust, Ksymena wyswobodziła się z tą samą, co poprzednio gracją i wstała.
— Poczekaj... — rzekła, odsuwając się kilka kroków. Była zarumieniona, w oczach tańczyły ogniki, lecz twarz miała spokojną.
Rozpierała go chęć gwałtownego, instynktownego rzucenia się na nią, lecz powstrzymał się, kiedy ujrzał jak sięga do zapięcia sukienki. Gra skończyła się; teraz należało cieszyć się zwycięstwem. I nagrodą.
— Nikt nam nie przeszkodzi? — spytał, rozpinając w pośpiechu koszulę.
— Jesteśmy sami, nie martw się.
— Mówiłaś coś o siostrze...
Tylna część sukienki rozchyliła się na boki, niczym wrota do mistycznej, pełnej cudów krainy. Ksymena trzymała ją teraz tylko za ramiączka, na kciukach uniesionych dłoni.
— Wyszła gdzieś wczoraj wieczorem. Dotąd nie wróciła, a to znaczy, że zabawi gdzieś na dłużej. Często tak robi, ale jest dorosłą kobietą, więc nic mi do tego.
Adam zawahał się na moment przy rozpinaniu paska od spodni. Okrutna i niepokojąca myśl zakłuła go boleśnie. Odrzucił ją od siebie czym prędzej; nie podobała mu się ani trochę.
— Spójrz na mnie — głos dziewczyny był delikatny, jak muśnięcie skrzydeł motyla i aksamitny, jak najwspanialsza tkanina. Podniósł głowę.
Ksymena cofnęła dłonie; sukienka z miękkim szelestem spłynęła w dół jej ciała, ześlizgując się po idealnie opalonej skórze. Kiedy w końcu spoczęła na jej stopach, Adam nie myślał już o niczym innym, jak tylko o tym, by pochwycić tą nagą piękność w ramiona i dać upust rozpierającym ich ciała żądzom.
• • •
Wskazówki ściennego zegara w korytarzu ze zgrzytem przeskoczyły na dwudziestą trzecią piętnaście, kiedy Robert pchnął podwójne, przeszklone do połowy drzwi sali oznaczonej numerem „3” i wszedł do środka; jego cień przez chwilę rysował się na zielono-białej szachownicy płytek podłogi w prostokącie padającego z korytarza światła, a potem przybladł i ostatecznie rozpłynął się, kiedy sanitariusz przekręcił gałkę włącznika po lewej stronie od wejścia.
Zawieszone pod sufitem rzędy jarzeniówek rozbłysły nierównomiernie; osadzone w przeszklonych obudowach zapalały się pojedynczo, jedne po drugich, stopniowo wyłaniając z ciemności dwa równe szeregi sekcyjnych stołów, poprzedzielanych chromowanymi nadstawkami na usunięte organy lub stolikami narzędziowymi, zastawionymi sprzętem bądź to pozostawionym przez patologów do uprzątnięcia i wysterylizowania, bądź też przygotowanym już do użycia następnego dnia; w jasnym świetle lśniły skalpele do preparowania tkanek, noże skórne lub amputacyjne, rachitomy, igły, nożyce do cięcia żeber, ręczne piły oraz całe mnóstwo innych, bardziej złożonych narzędzi, zniekształcających odbity na ich powierzchniach obraz otoczenia. Na kilku, może kilkunastu dało się dostrzec ciemnobrązowe plamy i smugi — pozostałości po ich wykorzystaniu podczas minionego dnia. Robert uznał, że najwyższy czas zabrać się za doprowadzenie ich do porządku.
Blaty stołów sekcyjnych przykryte były białymi, obszernymi całunami, na powierzchniach których malowały się kształty skrywanych pod materiałem ciał; na zewnątrz wystawały tylko stopy, z przytwierdzonymi do dużych palców informacyjnymi etykietkami. Łącznie w sali znajdowało się kilkanaście zwłok, w większości przywiezionych niedawno, będących albo krótko po autopsji, albo dopiero do niej przygotowanych i w obu przypadkach nie odstawionych jeszcze do sąsiadującej z salą trzecią kostnicy (chociaż były tutaj trzy ciała złożone już na rolkowych wózkach i czekające tylko na odwiezienie przez Roberta; reszta zaś spokojnie oczekiwała na swoją kolej). Poza tym wszystkim w pomieszczeniu ustawiono aparaturę przydatną patologom podczas prac; w głowach stołów tkwiły halogenowe lampy na statywach, pod przeciwległą ścianą zaś błyszczały powierzchnie zmywaków prosektoryjnych z nierdzewnej stali, ponad którymi zawieszona była centralka higieniczna. Stała tam także szafka z ciężkimi, masywnymi szufladami, po brzegi wypełniona szarymi teczkami kartotek.
Chociaż temperatura w pomieszczeniu obniżona była do wymaganego minimum, Robert zdawał się tego nie dostrzegać. Z ust z każdym oddechem wydobywał mu się obłoczek delikatnej, zwiewnej pary, lecz przyzwyczajenie zrobiło swoje i teraz nie zwracał już nawet na niego uwagi. Zimno prześlizgiwało mu się po odsłoniętych częściach ciała, prostując włosy na karku i przedramionach, chłód przenikał przez biały, znoszony fartuch.
Jak mawiał jego ojciec, właściciel domu pogrzebowego, na piętrze którego od urodzenia wychowywał się Robert, „musimy nauczyć się kochać zimno, bo po śmierci będzie ono naszym najlepszym przyjacielem”. I chociaż teraz ten aforyzm ojca wydawał mu się niedorzeczny, zapadł mu w pamięć na tyle silnie, że zawsze pojawiał się w jego myślach w chwilach takich, jak ta.
Sanitariusz ziewnął przeciągle i ruszył wolnym krokiem w stronę najbliższego stołu, z oczyma lekko zamglonymi wskutek wypitych piw, których gorycz wciąż jeszcze drażniła jego język. I chociaż daleko mu było do upojenia — chód miał przecież prosty — w myślach obiecał sobie, że po kolejne sięgnie dopiero po upływie co najmniej dwóch godzin; wzrok nieco mu falował, na tyle jednak, by Robert zrozumiał, że na razie wystarczy z umilaniem sobie dyżuru. Miał przed sobą jeszcze trochę pracy i musiał ją wykonać tak dokładnie, by nikt nie oskarżył go później o nieróbstwo. Jeśli tylko zauważono by, że coś tutaj spieprzył lub że coś jest nie tak jak powinno, sytuacja stałaby się nieco skomplikowana i mógłby zapomnieć tych o wspaniałych, sobotnich dyżurach.
Zatrzymał się przy stole i odsunął nadstawkę z narzędziami nawet na nią nie patrząc; z chromowanego naczynia wyślizgnął się młotek Collina i hałaśliwie upadł na podłogę. Sanitariusz skrzywił się; dźwięk był nieprzyjemnie przenikliwy, drażnił uszy jak tysiące małych igiełek i rozszedł się echem po pogrążonym w ciszy budynku prosektorium. Narzędzie potoczyło się gdzieś pod sąsiedni stół, a Robert chwilowo nie miał ochoty się po nie schylać. Sięgnął pod blat stołu do umieszczonego tam pokrętła i obracając gałką obniżył nieco powierzchnię, na której spoczywało ciało. To właśnie przy nim pracował doktor Kruk zanim opuścił prosektorium i do obowiązków Roberta należało przewieźć je teraz do drugiej sali, a później dodać do archiwum stosowne akta. Usunięte organy spoczywały w plastikowych, czarnych torbach na osobnym blacie, odpowiednio oznaczone starannym pismem przez asystentkę Kruka, Monikę... — sanitariusz zmarszczył brwi — Monikę Jakąśtam. Robert raz czy dwa usiłował ją poderwać, ale bez powodzenia. Cóż, widocznie jeszcze nie poznała się na jego nieodpartym uroku. Ale nic straconego, da jej drugą szansę, przecież każdy może się pomylić. Co prawda nie była znowu taka urodziwa, ale odkąd dwa miesiące temu rzuciła go Agata — krótko po tym, jak sprał ją na kwaśne jabłko, bo za dużo pyskowała na temat jego picia — nie miał żadnej kobiety i zaczynało go to już powoli irytować.
Sanitariusz przysunął do sekcyjnego stołu stojący pod przeciwległą ścianą pusty wózek do przewożenia ciał. Przenoszenie zwłok z jednego blatu na drugi zawsze sprawiało mu kłopot — w pojedynkę to nie lada wyczyn — lecz za każdym razem, kiedy pojawiała się możliwość otrzymania pomocnej pary rąk, Robert skutecznie bronił się przed takim rozwiązaniem, tłumacząc najbardziej przekonywującym tonem, na jaki było go stać, że przecież doskonale radzi sobie sam i nie ma konieczności zatrudniania nowego pracownika. Cóż, niewątpliwie pomoc przydałaby mu się niezmiernie, lecz pociągałoby to za sobą konieczność podziału sobotnich zysków na mniejsze części, a Robert należał do ludzi, którzy bardzo nie lubili się dzielić.
Ostrożnymi ruchami zwinął przykrywający ciało materiał, poczynając od głowy, kończąc zaś na stopach. Na stole, na polietylenowej podstawce leżała teraz naga, młoda dziewczyna; głowę umieszczoną miała na podpórce, przez co szare włosy opadały jej po bokach ładnej, spokojnej twarzy. Przywieziono ją bodajże wczorajszego popołudnia, wstępnie stwierdzając udar mózgu, ale chyba Kruk tego nie potwierdził; białą skórę na jej czole przecinała co prawda gruba linia szwu, jednak trzy podobne do niej widniały też na klatce piersiowej — złączone razem tuż poniżej biustu tworzyły w ten sposób upiorne Y. Poza tym na jej ciele nie dostrzegł żadnych fizycznych obrażeń.
Zdjął przypiętą do przedniej części stołu deskę z przytwierdzonym do niej protokołem sekcji i powiesił ją na wózku. Potem założył gumowe, białe rękawiczki — nigdy nie znosił talku pokrywającego ich wnętrze — przechylił się przez blat stojącego między nim a stołem wózka i jedną rękę podłożył dziewczynie pod kark, a drugą pod uda. Nabrał powietrza głęboko do płuc, po czym jednym, zdecydowanym i doprowadzonym do perfekcji ruchem podniósł bezwładne ciało, jednocześnie przerzucając je na powierzchnię wózka. Upadło dość niezgrabnie, głośno uderzając o metalowy blat, ale spoczęło dokładnie w takiej pozycji, jaką starał się osiągnąć; stężenie pośmiertne i tym razem bardzo mu pomogło.
Kończył właśnie przykrywać ponownie ciało dziewczyny białym całunem, kiedy głośny, metaliczny odgłos, jaki rozszedł się nagle po sali, wyrwał go z potoku własnych myśli; na krótko, lecz to wystarczyło. Wyprostował się i rozejrzał w poszukiwaniu źródła dźwięku, którego się nie spodziewał. Kilka stołów dalej zauważył przewróconą nadstawkę na narzędzia; leżała na boku, a wokół niej roztaczał się półokrąg rozrzuconego, sekcyjnego sprzętu, niczym jakaś upiorna, lśniąca chromem aureola. Jedne z nożyc, te do rozcinania chrząstek kołysały się jeszcze miarowo na zgrubieniu w miejscu zamocowania ostrzy, postukując rękojeścią o płytki podłogi.
Zmarszczył brwi.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.