powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Pewne formy zła
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Maja nalewała właśnie tęgiej, starszej kobiecie drugą już filiżankę kawy, kiedy jej wzrok przypadkowo padł na dwójkę ludzi siedzących przy stoliku pod obszernym oknem. Zauważyła tam uśmiechającą się osobliwie, czarnowłosą dziewczynę, którą widywała tu już kilka razy wcześniej. Towarzyszący jej mężczyzna odwrócony był do baru plecami, kelnerka nie mogła więc dostrzec wyrazu jego twarzy.
Dziewczyna, której imię Maja przypadkowo uchwyciła podczas którejś z poprzednich wizyt, niemal za każdym razem zachowywała się tak samo. Wybierała samotnego mężczyznę, trzepotała przed nim rzęsami, by po krótkiej rozmowie wyjść w jego towarzystwie. Piotr Górecki, właściciel baru, sądził, iż była luksusową prostytutką, a ponieważ wygląd i zachowanie czarnowłosej nie budziły zastrzeżeń, tolerował jej obecność w restauracji. Jednak Maja nie podzielała tego zdania; Ksymena miała w sobie coś, co nie pozwalało sklasyfikować jej tak łatwo. Emanowała z niej zbyt duża siła i pewność siebie. Poza tym, zdaniem Mai, była na to stanowczo zbyt inteligentna i niemal za każdym razem sprawiała wrażenie za bardzo rozbawionej tą swoją zabawą, by stanowiła ona tylko jej zawód. Nie zmieniało to jednak faktu, że kelnerka nie przepadała za tajemniczą dziewczyną. Gdyby to od niej zależało, wyrzuciłaby Ksymenę na zewnątrz i z hukiem zatrzasnęła za nią drzwi.
Ciężko przyszło jej się do tego przyznać przed samą sobą, lecz Maja w końcu stwierdziła, pomimo całej tej antypatii, że Ksymena była niesamowicie piękną kobietą, chociaż stosunek młodziutkiej kelnerki do innych kobiet nigdy nie wykraczał poza ramy zwykłej przyjaźni, gdyż dalszy obszar zupełnie jej nie interesował. Niemniej po czysto kobiecym, krytycznym spojrzeniu na urodę potencjalnej rywalki, Maja zgodnie podzielała opinię wszelkich bywających w barze mężczyzn, iż Ksymenie natura nie poskąpiła piękności i czaru. Teraz zaś, kiedy kątem oka złowiła jej uśmiech, którym to najwyraźniej zadowolona z osiągniętego efektu obdarzyła kolejnego nowo poznanego przyjezdnego, Maja dostrzegła w nim coś niepokojącego, co burzyło idealną harmonię piękna, wdzięku i gracji. Fałszywą nutę, która odezwała się ukłuciem irracjonalnego, instynktownego strachu w sercu kelnerki.
Maja poczuła dreszcz przebiegający jej w dół pleców. Dłoń jej zadrżała, przez co część kawy rozlała się po wypolerowanym blacie kontuaru.
W uśmiechu Ksymeny nie było śladu radości. Cień złowieszczego zadowolenia, jaki padł w ten sposób na twarz czarnowłosej wyparł z niej wszelką kobiecość. Prysł w jednej chwili intrygujący, anielski urok, zastąpiony wykrzywioną maską wściekłej wilczycy. I chociaż siedzący przed nią mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać, w głębi oczu Ksymeny zalśnił przerażający chłód, od którego wszystko wokół zdawało się pokrywać grubą warstwą szronu.
Mai ten krzywy, imitujący uśmiech grymas przywiódł na myśl oblicze głodnego drapieżnika, który pewien swego panowania nad upolowaną właśnie zdobyczą przymierza się już do zatopienia w niej przesiąkniętych paraliżującym jadem kłów. Mogło to być jedynie przywidzenie, lecz Maja mogłaby przysiąc, że na kilka krótkich chwil długie, czarne włosy poruszały się same, falując wokół głowy jakby obdarzone własnym życiem, a kilka lśniących kosmyków wijąc się wzdłuż ramion dziewczyny sięgało w stronę mężczyzny na podobieństwo macek ośmiornicy.
Potem wszystko minęło, równie nagle, jak się pojawiło, a Ksymena szepnęła kilka słów wprost do ucha mężczyzny i wyszła powolnym, powłóczystym krokiem, pozostawiając go wpatrzonego w jej rozkołysany chód. Stukot wysokich obcasów napełnił salę echem.
Mężczyzna zanotował coś pospiesznie na kawałku miękkiej chusteczki, lecz Maję niespecjalnie to interesowało. Widywała coś takiego już wiele razy wcześniej; za chwilę ten przyjezdny podejdzie do kontuaru i zapyta jak dotrzeć pod zapisany na restauracyjnej chusteczce adres. Jeśli Ksymena nie wychodziła od razu z mężczyzną, zostawiała ich w takim właśnie, nieznośnym oczekiwaniu. A do jej domu nad brzegiem jeziora można było trafić stosunkowo łatwo.
Kiedy mężczyzna wyszedł, dokładnie poinstruowany jak tam dotrzeć, ruch w restauracji na kilka chwil zmalał na tyle, iż Maja mogła pozwolić sobie na krótką przerwę. Zapaliła więc papierosa, za nic mając ostrzeżenia przyjaciół o jego szkodliwości, i powróciła do lektury miejscowej gazety, którą zwiniętą w rulonik trzymała pod ladą. Zainteresował ją artykuł na pierwszej stronie, jednak zanim zdążyła zacząć go czytać, zjawili się nowi klienci i zmuszona była powrócić do pracy.
Nagłówek na górze pierwszej strony głosił:
NIEWYJAŚNIONE ZNIKNIĘCIA CZTERECH OSÓB.
POLICJA POSZUKUJE POWIĄZAŃ
Wieczorem, po ciężkim dniu Maja zupełnie straciła ochotę na jakąkolwiek lekturę i po drodze do domu wyrzuciła gazetę do pobliskiego kosza.
• • •
— Miłej nocy — rzucił zmęczonym głosem do siedzącego w ciasnej dyżurce młodego sanitariusza doktor Kruk, po czym poprawił zapięcie swego płaszcza i wyszedł na zewnątrz.
Metaliczny, niezwykle głośny odgłos, jaki wydało zatrzaskujące się za nim ciężkie skrzydło drzwi, odbił się echem od zielonych ścian korytarza i trzech sal miejskiego prosektorium, drażniąc nerwy wibracją drżących okiennych szyb, przeszklonych drzwi i medycznego sprzętu. Ucichł dość szybko, lecz w uszach Roberta rozbrzmiewał jeszcze przez jakiś czas. W ciszy, jaka nastąpiła wkrótce potem dało się słyszeć monotonne tykanie zawieszonego nad wejściem zegara o tarczy pozbawionej cyfr. Sanitariusz został sam; oczywiście jeśli nie brać pod uwagę kilkunastu rozłożonych po salach ciał.
Robert rozsiadł się wygodniej na swym krześle, odchylił do tyłu i zarzucił nogi na blat biurka, zaśmieconego papierami, pustymi opakowaniami po batonach i jogurtach oraz wszelkiego rodzaju niepotrzebnymi drobiazgami, w rodzaju zużytych wkładów do długopisu, czy rozgiętych spinaczy. Odetchnął z zadowoleniem, w którym pobrzmiewała też nuta ulgi. Sekcja znalezionego w kanałach ciała mężczyzny w średnim wieku przedłużyła się niespodziewanie o ponad dwie godziny i wiele wskazywało na to, że potrwa jeszcze dłużej. Sędziwy doktor Jakub Kruk nigdy nie należał do patologów sądowych szybko wykonujących powierzoną im pracę („Po co mam się spieszyć, możesz mi to wyjaśnić? Przecież nie jestem chirurgiem, a oni i tak są martwi.”), co w pewnych warunkach stawało się dość uciążliwe. W soboty takie jak ta robiło się wręcz niepokojące. Robert wolał nie myśleć, co mogłoby się stać, gdyby łysy jak kolano Kruk zamarudził dziś jeszcze dłużej i w efekcie spotkałby się przy wyjściu oko w oko z tym kurduplem, Maleckim. Cały, tak dobrze układający się interes mógłby runąć. Oczywiście zawsze można było się wyłgać, ale od pewnego czasu pośród personelu prosektorium krążyły pewne plotki, a spotkanie takie z pewnością przyczyniłoby się do ich nasilenia, a wówczas zaczęliby stąpać po dość niepewnym gruncie. Niemniej teraz w budynku nie było już nikogo — nikogo żywego, poprawił się w myślach — więc nikt nie mógł przyłapać ich w najbardziej newralgicznym momencie.
Do dwudziestej — to właśnie o tej porze zazwyczaj zjawiał się Malecki i stukał odpowiednim sposobem w metalowe drzwi — pozostało jeszcze niecałe pół godziny. Robert ostrożnie, by nie stracić równowagi, podniósł stopę w ciężkim, wojskowym bucie i podeszwą wcisnął przycisk włącznika małego, czarno-białego telewizora stojącego na blacie nieopodal; w zielonej obudowie i sterczącymi z niej dwiema antenami rozłożonymi w kształt litery „V” wyglądał trochę jak zagubiony kosmita z wielkim, szarym okiem, który z sobie tylko znanych przyczyn wybrał za miejsce swego spotkania z ludźmi małe prosektorium na peryferiach miasta. Żart ten wpadł Robertowi do głowy drugiego dnia pracy i niezmiennie bawił go podczas każdego kolejnego dyżuru.
Przez kilka chwil telewizor nie reagował, a potem ekran pojaśniał, zamigotał, raz czy dwa przebiegły po nim blade, nierówne pasma zakłóceń, z głośnika zaś doleciały nieprzyjemne trzaski aż w końcu obraz ustabilizował się i nabrał znośnej ostrości. Antena była w stanie względnie dobrze odbierać sygnał pierwszego programu TVP, zaś kompletnie beznadziejnie czyniła to z drugim, Robert pozbawiony więc większego wyboru obejrzał czołówkę głównego wydania „Wiadomości”, po czym sięgnął do przewieszonej przez oparcie krzesła torby i wydobył z niej butelkę przyjemnie chłodnego piwa. Otworzył ją przytwierdzonym do paska otwieraczem w kształcie nagiej kobiety z dużym biustem i rozłożonymi nogami, między które wsuwało się kapsel (zwinął go dawno temu z baru ze streap-teasem, nie potrafił już przypomnieć sobie, z którego; po pijanemu zazwyczaj mało pamiętał) i przez chwilę delektował się dobiegającym z wnętrza syczeniem. Dopiero kiedy piana przelała się przez krawędź szyjki wypił ją duszkiem i przechylając butelkę kilkoma łykami opróżnił niemal do połowy. Tę właśnie chwilę zawsze lubił i wręcz cenił najbardziej; „świeży” jeszcze organizm z wdzięcznością chłonie każdą kropelkę, a po całym ciele rozchodzi się kojąca wszelki stres fala. Oderwał butelkę od ust, otarł je wierzchem dłoni, odczekał aż przełknięty gaz wróci tą samą drogą — gołe ściany wzmocniły tylko odgłos czknięcia — i ponownie spojrzał na ekran.
Urodziwa blondynka, która ilekroć pojawiała się jako prowadząca, zawsze sprawiała, że Robert przestawał słuchać i skupiał się raczej na patrzeniu, mówiła właśnie o serii zuchwałych profanacji kilku cmentarzy, których dokonano na przełomie ostatnich dni (lub nocy, co było bardziej prawdopodobne). Zdjęcia reportażu, które pojawiły się kilka chwil później, ukazywały poprzewracane nagrobki, złamane lub rozbite krzyże oraz odrzucone na bok, kamienne płyty grobów. Raz czy dwa mignęła czerń ziemi i skorodowane wieka trumien. Zanim myśli młodego sanitariusza pobiegły swoim torem, zdążył jeszcze usłyszeć, iż sprawców nie zdołano jeszcze ująć, a później dźwięk telewizora odpłynął gdzieś na bok, kiedy Robert postanowił poświęcić swą uwagę wyłącznie butelce piwa. Nie zamierzał się upijać; bądź co bądź był przecież w pracy i, w razie konieczności, musiał mieć sprawny umysł. Spoczywające w torbie trzy kolejne butelki umiejętnie rozłożone na całą noc nie powinny go zamroczyć, a jedynie umilić nudny jak flaki z olejem dyżur. Wiedział, że tak będzie, ponieważ nie pierwszy raz przyniósł ze sobą alkohol i zdążył już nabrać pewnej wprawy w jego spożywaniu.
Reportaże zmieniały się jedne za drugimi jak w kalejdoskopie, ukazując wiece polityczne, blokady dróg organizowane przez zdesperowanych rolników, czy też nieco zamglone, szaro-brunatne zdjęcia wojennych konfliktów w odległych regionach, lecz wszystko to niespecjalnie obchodziło Roberta; obrazy przeskakiwały mu przed oczyma jak strony z wertowanej zaledwie książki. Cały czas były gdzieś obok, napełniając towarzyszącymi im dźwiękami wnętrze dyżurki i to mu w zupełności wystarczyło. Miał kilka bieżących spraw, które musiał załatwić, ale chwilowo wolał siedzieć i bezczynnie wpatrywać się w zaśmiecone biurko. Nie zamierzał zabierać się za jakąkolwiek pracę wiedząc, że za kilkanaście minut zjawi się tu Malecki i zmusi go tym samym do jej przerwania. Poza tym miał przecież przed sobą całą noc.
Nieco po dwudziestej, kiedy rozpoczął się już wieczorny film, Robert usłyszał głuche, jakby nieśmiałe stuknięcie. Pojedyncze uderzenie w jedno ze skrzydeł drzwi wejściowych. Sanitariusz podniósł się z ociąganiem; wojskowe buty ciężko opadły na marmurową, lśniącą podłogę. Chociaż wiedział kogo się spodziewać — wspólnie z Maleckim doszli do wniosku, że jedno stuknięcie to chyba najsprytniejszy z umówionych sygnałów — dla pewności wyjrzał przez niewielkie, wychodzące na front budynku okno. Malecki tkwił tam, gdzie zawsze. Mały, zgarbiony człowieczek, miętoszący kapelusz w pulchnych dłoniach. Za wjazdową, żelazną bramą, teraz lekko uchyloną, z włączonym silnikiem i reflektorami stał nierówno zaparkowany zielony Megane, a na miejscu dla pasażera Robert dostrzegł skrytą w cieniu postać, której obecność zdradzała tylko rozżarzona końcówka papierosa, zawieszona na wysokości twarzy. Resztę skutecznie maskowała pogłębiająca się szarość wieczoru.
Robert odsunął się od okna i odpiął brelok z otwieraczem w kształcie kobiety. Do lśniącego w świetle jarzeniówek kółeczka przytwierdzonych było jeszcze kilka różnej wielkości kluczy. Wybrał jeden z nich, mały i srebrny, o prostokątnej główce, wsunął do zamka szafki wbudowanej w prawą nogę biurka i przekręcił dwukrotnie. Z wnętrza usunięto tworzącą półkę deskę i w powstałej w ten sposób przestrzeni stała teraz żółta, turystyczna lodówka z czerwoną pokrywą i szerokim uchwytem. Po południu zostawił ją tu doktor Stępniak, a potem zadzwonił do Roberta. „Kilka dni temu dali mi znać czego potrzebują. Mają pieprzone szczęście, że dziś rano przywieźli nam akurat trzy ciała. Skorzystałem z tego nastolatka z pękniętą czaszką, miał nienaruszoną klatkę piersiową, więc nadawał się najlepiej. Dałem go pod czwórkę. Poddaj kremacji jak najszybciej, resztą już się zająłem. Towar zostawiam tam, gdzie zawsze. I powiedz Maleckiemu, że robimy małą przerwę na miesiąc, może dwa. Powinniśmy teraz trochę przystopować, by nie sprowokować podejrzeń.”
Sanitariusz wydobył lodówkę. Ważyła całkiem sporo, co niemal natychmiast dało o sobie znać w kręgosłupie i mięśniach ramion, lecz Robertowi niespecjalnie to przeszkadzało; ciała, które zmuszony był dźwigać ważyły przeważnie znacznie więcej, zatem wypełniona kostkami lodu lodówka nie była wielkim wyzwaniem. Oczywiście wewnątrz znajdowało się także coś więcej, może nawet kilka rzeczy więcej — nigdy nie zaglądał do środka, ponieważ niezbyt go to interesowało, dopóki jego portfel po każdej wizycie Maleckiego w magiczny sposób robił się grubszy — lecz te kilka dodatkowych kilogramów nie sprawiało już znaczącej różnicy. Poza tym zdążył przyzwyczaić się do tej lodówki, nawet polubić ją na swój sposób; przecież wiązał się z nią tak przyjemny i łatwy przypływ ukochanej mamony.
Kiedy Robert uchylił na nieznaczną odległość jedno ze skrzydeł, Malecki podnosił właśnie rękę, by ponownie zastukać i teraz zamarł z uniesioną dłonią zaciśniętą w pięść. Światło jarzeniówek w korytarzu padło na jego bladą, poprzecinaną głębokimi bruzdami twarz, na której zastygł na moment trudny do określenia wyraz, jakby doszczętnego zaskoczenia nagłym otwarciem drzwi. Pod wpływem jasnego światła zmrużył wodniste, kaprawe oczy za okularami o podwójnych szkłach w rogowej oprawie. Kiedy ujrzał Roberta, głośno wypuścił powietrze z głębokim westchnieniem ulgi, niczym dziecko, które niespodziewanie odkryło, że oślizgły, czający się w ciemnościach potwór to tylko sterta ubrań, niedbale rzucona na krzesło.
— Przez chwilę myślałem, że jest tu ktoś inny zamiast ciebie... — wyjaśnił.
— Przyniosłeś kasę? — rzucił tylko szorstko Robert.
Na zewnątrz światła prosektorium były pogaszone, sanitariusz włączał je tylko wówczas, jeśli zjawiała się karetka z pechowcami w czarnych, foliowych workach. Malecki mrugał przez kilka chwil, próbując przyzwyczaić wzrok do tak gwałtownej zmiany natężenia światła.
— Tak, oczywiście, że mam — odparł w końcu. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył dużą, szarą kopertę i wręczył ją Robertowi. — Tyle, ile się umawialiśmy. I tak w ogóle, to dobry wieczór.
— Taa...
Robert zajrzał do koperty i przesunął kciukiem po krawędziach spiętych banderolą banknotów. Od dawna uważał, że szelest jaki wydawały w ten sposób to chyba najlepszy dźwięk, jaki można było usłyszeć na tym świecie. Konkurowały z nim tylko westchnienia targanej orgazmem kobiety.
— Nikt was nie widział? — spytał, nie odwracając wzroku od zawartości koperty. — Nikt za wami nie jechał?
Malecki odwrócił się niepewnie, z wahaniem lustrując otoczenie.
— No, nie... Raczej nie...
— Raczej, czy na pewno?
— Uważaliśmy przez całą drogę. Nikogo za nami nie było.
Robert obrzucił spojrzeniem okolicę. Prosektorium znajdowało się na rzadko uczęszczanych peryferiach miasta i wokół znajdowały się tylko stare magazyny, w większości opustoszałe o tej porze, oraz ze dwa, trzy budynki, o których Robert nie miał pojęcia, do czego mogły służyć. Samo prosektorium zaś wraz z otaczającym je, wylanym betonem parkingiem, odgrodzone było od świata wysokim, ponad dwumetrowym murem, więc nawet jeśli w pobliżu znalazłby się przypadkiem ktoś niepożądany, mógłby ich zauważyć jedynie przez jego przerwę w miejscu, w którym wbudowano wjazdową bramę. Przez czarne kraty Robert dostrzegał tylko odcinający się od szarości wieczoru samochód i majaczący za nim fronton dwupiętrowej, nieczynnej od dwóch miesięcy hurtowni.
— No dobra — rzekł w końcu.
Koperta znikła we wnętrzu kieszeni pracowniczego fartucha. Część tych pieniędzy należała do Stępniaka, ale będzie jeszcze dużo czasu, by je podzielić. Tymczasem uchylił szerzej skrzydło drzwi i w powstałej szczelinie podał lodówkę Maleckiemu. Ten wyraźnie ugiął się pod jej ciężarem i omal nie wypuścił z rąk.
— Ostrożnie z tym! To dość delikatne rzeczy.
— Ciężkie są...
— Bywa. Przekaż swojemu pracodawcy, że na pewien czas musimy umilknąć. Powiedzmy na miesiąc. Stępniak się do was odezwie, kiedy uznamy, że możemy działać dalej.
Malecki przez chwilę milczał, a potem odparł nieco zmienionym, zaniepokojonym głosem, wolno wypowiadając kolejne słowa.
— To niezbyt dobra wiadomość. Powiedziałbym nawet, że dość niepokojąca.
Robert otwierał już usta, by odpowiedzieć, lecz szybko rozmyślił się. Nie widział sensu w tłumaczeniu się przed Maleckim; bądź co bądź mały człowieczek był tylko zwykłym kurierem. Bagażowym, jak określał to Stępniak.
— Dobranoc — rzekł tylko i zatrzasnął drzwi.
Z okna dyżurki obserwował, jak Malecki walcząc z ciężarem lodówki mozolnie brnął do bramy, ocierając co chwilę czoło rękawem szarego płaszcza. Kiedy w końcu dotarł do otwartych już tylnych drzwi Megane, Robert niemal słyszał jego zdyszany oddech mimo dzielącej ich odległości i okiennej szyby. Ktoś siedzący na tylnym siedzeniu wciągnął lodówkę do środka, Malecki zaś wolnym krokiem obszedł samochód i usiadł za kierownicą. Sanitariusz przez chwilę wsłuchiwał się jeszcze w oddalający się warkot silnika, po czym wrócił na swoje miejsce przed telewizorem.
Z wnętrza koperty wydobył plik banknotów. Czekała go teraz najprzyjemniejsza część interesu i zamierzał delektować się nią możliwie najdłużej. Podsunął pieniądze pod nos i wciągnął głęboko powietrze, sycąc się zapachem, jaki wydawały. Raz jeszcze przewertował ich krótsze brzegi, tym razem tuż przy uchu, aż w końcu rozerwał banderolkę i zaczął rozkładać je na wolnym skrawku biurka. Niebieskie banknoty wyglądały wyjątkowo uroczo w dwóch równych stosikach; w chwilach takich, jak ta, mógł niemal przysiąc, że Kazimierz Wielki uśmiecha się do niego spod bujnej brody.
Prawą połówkę schował do kieszeni spodni; jego wynagrodzenie za „spoglądanie w odpowiednim momencie w zupełnie inną stronę”. Lewą włożył z powrotem do koperty, założył do wewnątrz jej zakładkę, po czym całość wrzucił do wnętrza szafki, w miejsce, gdzie wcześniej stała lodówka. Przekręcił wciąż tkwiący w zamku klucz; stal zgrzytnęła cichutko.
Robert ponownie zarzucając nogi na biurko, odetchnął głęboko w przypływie zadowolenia z perfekcyjnie przeprowadzonego interesu. Chociaż jego dyżur dopiero się zaczynał, miły ucisk twardego zwitku banknotów, który wyraźnie czuł przez spodnie, skutecznie łagodził wszelki stres.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

26
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.