powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Prędkość mroku
Elizabeth Moon
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Rozdział czwarty
Tom obserwował z ulicy, jak Marjory Shaw i Don Poiteau idą przez podwórze. Lucia myślała, że Marjory interesuje się Lou Arrendale’em, a oto spaceruje sobie z Donem. Właśnie wziął od niej torbę ze sprzętem, ale… gdyby go nie lubiła, to czy nie odebrałaby jej z powrotem?
Westchnął, przeczesując rzednące włosy. Kochał szermierkę, kochał towarzystwo ludzi, lecz bezustanny ciężar intryg w grupie z biegiem lat wyczerpywał go coraz bardziej. Chciał, żeby ich dom był miejscem, gdzie ludzie dorastają do swych możliwości, fizycznych i społecznych, lecz czasami odnosił wrażenie, że utknął w gronie wiecznych niedorostków. Wcześniej czy później wszyscy przyłazili do niego ze swoimi skargami, pretensjami i zranionymi uczuciami.
Albo obskakiwali Lucię. Przeważnie kobiety. Siadały obok niej, udając zainteresowanie jej szyciem albo zdjęciami, i zaczynały opowiadać o swoich kłopotach. Spędzali z Lucią wiele godzin na rozmowach o tym, co się dzieje, kto potrzebuje wsparcia i jak najlepiej mu pomóc, nie biorąc na siebie zbyt wielkiej odpowiedzialności.
Gdy podeszli bliżej, Tom przekonał się, że Marjory jest zirytowana. Niczego nieświadomy Don trajkotał w najlepsze, wymachując jej torbą z entuzjazmem wywołanym własnymi słowami. No właśnie, pomyślał Tom. Był pewny, że nim upłynie wieczór, dowie się, czym Don rozwścieczył Marjory, a od Dona usłyszy, że Marjory nic nie rozumie.
– Za każdym razem musi odkładać swoje rzeczy dokładnie na to samo miejsce, nie potrafi położyć ich gdzie indziej – perorował Don, gdy znaleźli się w zasięgu słuchu.
– To schludność – odparowała Marjory. Zabrzmiało to afektowanie, czyli była więcej niż tylko zirytowana. – Masz coś przeciwko porządkowi?
– Mam coś przeciwko obsesji – odrzekł Don. – Ty, moja droga, okazujesz zdrową elastyczność, parkując to po jednej, to po drugiej stronie ulicy, jak również nosząc różne stroje. Lou co tydzień ubiera się tak samo, czysto, przyznaję, ale tak samo, a już ta historia z miejscem na jego sprzęt…
– Odłożyłeś go na niewłaściwe miejsce i Tom kazał ci go przełożyć, prawda? – domyśliła się Marjory.
– Bo Lou by się zdenerwował – odparł urażonym tonem Don. – To nie w porządku…
Tom widział, że Marjory miała ochotę nawrzeszczeć na Dona. On też. Ludzie czasami na niego krzyczeli i nigdy nie przynosiło to pożądanego rezultatu. Nic nie skutkowało. Miał porządną, ciężko pracującą dziewczynę, która od ośmiu lat mu matkowała, a on wciąż był taki sam.
– Ja również lubię porządek – wyznał Tom, starając się, by nie zabrzmiało to złośliwie. – Wszystkim jest łatwiej, kiedy każdy wie, gdzie ma swój sprzęt. Poza tym, zostawianie rzeczy gdziekolwiek mogłoby zostać uznane za taką samą obsesję, jak odkładanie ich zawsze w to samo miejsce.
– Daj spokój, Tom. Roztargnienie i obsesja to przeciwności. – Don nawet nie sprawiał wrażenia rozzłoszczonego, tylko rozbawionego, zupełnie jakby Tom był nieświadomym niczego dzieckiem. Tom się zastanawiał, czy Don tak samo zachowuje się w pracy. Jeśli tak, to wyjaśniałoby to zawiłe meandry jego kariery zawodowej.
– Nie miej pretensji do Lou o to, że przestrzega moich reguł – rzucił, zastanawiając się, czy odniesie to jakiś skutek. Don wzruszył ramionami i wszedł do domu po sprzęt.
Parę minut spokoju, zanim się zacznie… Tom usiadł obok Lucii, która właśnie rozgrzewała się, i sięgnął palcami dłoni do stóp. Zwykle było to dość łatwe. Marjory usadowiła się po drugiej stronie Lucii i pochyliła do przodu, starając się dotknąć czołem kolan.
– Wieczorem powinien przyjść Lou – odezwała się Lucia, zerkając na Marjory.
– Zastanawiałam się, czy nie sprawiłam mu kłopotu, prosząc, żeby pojechał ze mną na lotnisko – powiedziała Marjory.
– Nie sądzę – mruknęła Lucia. – Powiedziałabym raczej, że było mu bardzo przyjemnie. Czy coś się stało?
– Nie. Odebraliśmy moją przyjaciółkę, potem podrzuciłam go tutaj. To wszystko. Don mówił coś o jego sprzęcie…
– Och, Tom kazał mu wszystko pozbierać i Don chciał to poutykać byle gdzie. Tom dopilnował, żeby zrobił to właściwie. Powinien wiedzieć, jak się do tego zabrać, widząc to tyle razy, ale Don… on się po prostu nigdy nie nauczy. Teraz kiedy nie jest już z Helen, cofa się do poziomu beztroskiego chłopczyka. Wolałabym, żeby wreszcie dorósł.
Tom tylko się przysłuchiwał, nie wtrącając niczego do rozmowy. Wiedział, co będzie. Za chwilę Lucia poruszy sprawę uczuć Marjory do Lou i Dona, a on wolałby być daleko stąd, kiedy do tego dojdzie. Skończył rozgrzewkę i wstał w chwili, gdy Lou wynurzył się zza narożnika domu.
• • •
Po sprawdzeniu świateł i uprzątnięciu wszystkiego, co groziłoby nabawieniem się kontuzji, Tom zaczął obserwować rozgrzewającego się Lou… metodycznego jak zawsze i jak zawsze dokładnego. Niektórzy ludzie uznaliby, że Lou jest tępy, lecz dla Toma był niezmiennie fascynujący. Trzydzieści lat temu mógłby nigdy tego nie dokonać, pięćdziesiąt lat temu spędziłby życie w zakładzie zamkniętym. Lecz postęp w zakresie wczesnej interwencji, metod nauczania i komputerowo wspieranych ćwiczeń zmierzających do zintegrowania zmysłów umożliwił mu znalezienie dobrej pracy, niezależne życie i funkcjonowanie w świecie na niemal równych warunkach z innymi.
Cud adaptacji, dla Toma nieco przygnębiający. Ludzie młodsi od Lou, urodzeni z tym samym zaburzeniem neurologicznym, mogli być całkowicie uzdrowieni dzięki kuracji genowej przeprowadzonej w ciągu pierwszych dwóch lat życia. Tylko ci, których rodzice odmówili poddania dzieci terapii, musieli się borykać – jak Lou – ze żmudnymi metodami terapeutycznymi. Gdyby Lou był młodszy, nie cierpiałby. Byłby normalny, cokolwiek to znaczy.
A jednak był tutaj, na lekcjach fechtunku. Tom przypomniał sobie jakby szarpane, nierówne ruchy Lou podczas pierwszych zajęć – przez długi czas zanosiło się na to, że szermierka w jego wykonaniu będzie zwykłą parodią. Na każdym etapie szkolenia obserwował ten sam powolny start i mozolny postęp… od floretu do szpady, od szpady do rapiera, od jednego ostrza do floretu i sztyletu, szpady i sztyletu, rapiera i sztyletu, i tak dalej.
Lou dochodził do wszystkiego dzięki wytężonej pracy, nie zaś wrodzonym zdolnościom. A przecież teraz, gdy opanował czysto fizyczne umiejętności, w ciągu kilku miesięcy osiągnął biegłość, co w przypadku innych szermierzy trwało całe lata.
Uchwycił spojrzenie Lou i przywołał go do siebie.
– Pamiętaj, co powiedziałem: potrzebujesz teraz praktyki z najlepszymi w grupie.
– Tak jest… – skinął głową Lou, po czym pozdrowił go formalnie.
Otwarcie wydawało się sztywne, szybko jednak zmienił styl na taki, który dawał mu przewagę dzięki specyficznym dla niego ruchom. Tom krążył, zmieniał kierunek, markował ciosy i udawał, że się odkrywa, a Lou odpowiadał manewrem na manewr, sprawdzając go tak, jak on sprawdzał jego. Czy był w tym jakiś wzór, czy tylko zwykłe reakcje na jego posunięcia? Nie potrafił tego określić. Lecz raz za razem Lou omal go nie trafiał, przewidując jego ruchy… co musiało oznaczać, rozumował Tom, że sam postępuje według jakiegoś wzoru, który zaobserwował Lou.
– Analiza wzorów – odezwał się w tej samej chwili, w której ostrze Lou ominęło jego klingę i trafiło go w pierś. – Powinienem był o tym pomyśleć.
– Przepraszam – powiedział Lou. Zawsze przepraszał, sprawiając wrażenie zakłopotanego.
– Dobre trafienie – pochwalił go Tom. – Próbowałem się domyślić, jak robisz to, co robisz, zamiast koncentrować się na pojedynku. Wykorzystujesz analizę wzorów?
– Tak – przyznał Lou. W jego tonie zabrzmiało lekkie zaskoczenie i Tom się zastanowił, czy jego przeciwnik pomyślał sobie: „A inni nie?”.
– Nie potrafię tego robić w czasie rzeczywistym – powiedział Tom. – Chyba że ktoś działa według naprawdę prostego schematu.
– Czy nie jest to nie fair? – zmartwił się Lou.
– To jest bardzo fair, o ile potrafisz tego dokonać – uspokoił go Tom. – To również oznaka dobrego szermierza… albo szachisty, jeśli już o tym mowa. Grasz w szachy?
– Nie.
– Cóż… Wobec tego przekonajmy się, czy potrafię skupić się na tym, co robię, i zdołam ci się zrewanżować. – Tom skinął głową i zaczęli od nowa, lecz trudno było mu się skupić. Chciał myśleć o Lou: o chwili, w której niezgrabne, gwałtowne ruchy nabrały skuteczności, kiedy po raz pierwszy dopatrzył się w nim prawdziwego potencjału, kiedy Lou zaczął rozpoznawać wzory postępowania wolniejszych szermierzy. Jak świadczyło to o jego sposobie rozumowania? Jak świadczyło to o nim jako o człowieku?
Dostrzegł lukę i zaatakował, lecz natychmiast poczuł uderzenie w klatkę piersiową.
– Trafienie, Lou. Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy mogli zgłosić cię do turniejów – powiedział, tylko na wpół żartobliwie. Lou zesztywniał i przygarbił się. – Zmartwiło cię to?
– Ja… nie wiem, czy powinienem walczyć w turniejach – odparł.
– Decyzja należy do ciebie. – Tom ponownie zasalutował. Zastanawiał się, dlaczego Lou wyraził to w taki właśnie sposób. Czym innym jest nie mieć ochoty na występ w turnieju, a czym innym twierdzenie, że „nie powinno się” tego robić. Gdyby Lou był normalny – nienawidził siebie za samo użycie tego słowa, lecz tak właśnie było – występowałby w turniejach od trzech lat. Zacząłby zbyt wcześnie, jak większość ludzi, zamiast zbyt długo ograniczać się do tych prywatnych ćwiczeń. Tom skupił się na pojedynku, z trudem sparował cios i spróbował bardziej chaotycznych ataków.
W końcu zabrakło mu tchu i musiał przerwać zdyszany.
– Potrzebuję przerwy, Lou. Chodź, popatrzymy sobie.
Lou podążył za nim posłusznie i przysiadł na kamiennym murku wokół patio, Tom zaś zajął jedno z krzeseł. Zauważył, że Lou był spocony, nie oddychał jednak zbyt ciężko.
• • •
Tom wreszcie przerywa walkę; sapie i mówi, że jest zbyt zmęczony, by kontynuować. Prowadzi mnie na stronę, a na placu pojawia się kolejna para. Z trudem łapie powietrze; słowa rozdzielają długie przerwy, dzięki czemu lepiej je rozumiem. Cieszę się, że uważa, iż mimo wszystko dobrze sobie radzę.
– No proszę… nawet się nie zadyszałeś. Idź powalczyć z kimś innym, daj mi odetchnąć. Pogadamy później.
Oglądam się na Marjory, która siedzi obok Lucii. Zauważyłem, że obserwowała, jak walczyłem z Tomem. Teraz patrzy w ziemię, a gorąco zaróżowiło jej twarz. Ściska mnie w żołądku, lecz wstaję i do niej podchodzę.
– Cześć, Marjory – mówię. Bije mi serce. Marjory podnosi wzrok. Uśmiecha się szczerym uśmiechem.
– Cześć, Lou – odpowiada. – Jak się masz?
– Świetnie – zapewniam. – Czy… zechcesz… ze mną powalczyć?
– Oczywiście. – Podnosi z ziemi maskę i ją zakłada. Teraz nie widzę już tak dobrze jej twarzy, a ona nie będzie widziała mojej, kiedy ja założę swoją maskę; odpycham tę myśl. Mogę patrzeć, nie będąc widzianym; puls mi się uspokaja.
Zaczynamy od przećwiczenia sekwencji z podręcznika fechtunku Saviola. Krok po kroku, naprzód i w bok, okrążając się nawzajem i wyczuwając. Jest to zarówno rytuał, jak i rozmowa, gdy paruję cios i sam natykam się na zastawę. Czy to znam? Czy ona zna tamto? Jej ruchy są płynniejsze, bardziej nastawione na sondowanie przeciwnika niż u Toma. Kółeczko, krok, pytanie, odpowiedź, rozmowa stali, wtórująca muzyce, która rozbrzmiewa w mojej głowie.
Trafiam ją, gdy wykonuje inny ruch, niżbym oczekiwał. Nie chciałem jej uderzyć.
– Przepraszam – mówię. Muzyka się urywa; gubię rytm. Cofam się, przerywając kontakt i kierując czubek szpady ku ziemi.
– Nie… To był dobry cios – mówi Marjory. – Nie powinnam była opuścić zasłony…
– Nic ci nie jest? – To było mocne uderzenie, aż zabolała mnie dłoń.
– Nic… Walczymy dalej. – Za maską dostrzegam błysk zębów: uśmiecha się.
Salutuję. Odpowiada mi. Wracamy do tańca. Staram się być ostrożny. Po dotyku stali wyczuwam, że Marjory staje się bardziej zdecydowana, skupiona, szybsza. Nie przyspieszam; trafia mnie w ramię. Od tego momentu próbuję się fechtować w jej tempie, przedłużając pojedynek do maksimum.
Jej oddech zbyt szybko staje się chrapliwy. Kończymy walkę. Dziękujemy sobie, ściskając dłonie; jestem jak odurzony.
– Cóż to była za zabawa – mówi. – Muszę skończyć z wymówkami i zabrać się porządnie do roboty. Gdybym ćwiczyła z ciężarkami, nie bolałoby mnie tak ramię.
– Ja podnoszę ciężary trzy razy w tygodniu – odpowiadam. Zaraz sobie uświadamiam, że może uznać, iż mówię jej, co ma robić, albo się przechwalam, ja jednak chciałem tylko wyjaśnić, że to dzięki ćwiczeniom nie bolą mnie ramiona.
– Też tak powinnam – przyznaje. Jej głos jest radosny i zrelaksowany. Ja też się odprężam. Nie popsułem jej humoru tymi ciężarami. – Kiedyś ćwiczyłam. Teraz jednak mam na głowie nowy projekt, który pożera mnóstwo czasu.
Wyobrażam sobie projekt jako coś żywego, przeżuwającego zegar. Musi chodzić o badania, o których wspominała Emmy.
– Rozumiem. Co to za projekt? – Z trudem łapię oddech, czekając na odpowiedź.
– No cóż, zajmuję się przede wszystkim przekaźnictwem nerwowo-mięśniowym – wyjaśnia Marjory. – Opracowujemy metody leczenia niektórych chorób uwarunkowanych genetycznie i niepoddających się terapii genowej. – Patrzy na mnie, a ja kiwam głową.
– Takich jak dystrofia mięśniowa? – pytam.
– Tak, między innymi – odpowiada Marjory. – Prawdę mówiąc, to dzięki niej zajęłam się szermierką.
Czuję, że marszczę czoło – zakłopotanie. Jaki jest związek pomiędzy szermierką a dystrofią mięśniową? Tacy ludzie się nie pojedynkują.
– Szermierką… ?
– Tak. Wiele lat temu, idąc na zebranie wydziału, przeszłam przez podwórko, na którym Tom demonstrował fechtunek. Rozważałam prawidłową pracę mięśni z punktu widzenia lekarza, nie uczestnika… Pamiętam, jak tam stałam, obserwując walczących i zastanawiając się nad biochemicznym zachowaniem komórek mięśniowych, gdy nagle Tom podszedł do mnie i spytał, czy nie chciałabym spróbować. Pewnie wyczytał z mojej twarzy zainteresowanie szermierką, podczas gdy ja przypatrywałam się mięśniom nóg.
– Myślałem, że fechtowałaś się na uczelni – mówię.
– To było na uczelni – przyznaje. – Byłam wtedy świeżo po studiach.
– Och… i zawsze zajmowałaś się mięśniami?
– W pewnym sensie. Odniosłam sukces w pewnych terapiach genowych i zwróciłam się bardziej ku nerwom mięśni… czy może powinnam raczej powiedzieć, że zajęli się tym moi przełożeni. Jestem zwykłą szefową projektu. – Długo patrzy mi w twarz. Muszę odwrócić wzrok, gdyż uczucie staje się zbyt intensywne. – Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, prosząc, żebyś mi towarzyszył w drodze na lotnisko, Lou. Z tobą czułam się bezpieczniej.
Robi mi się gorąco.
– Ja nie… chciałem… – Przełknięcie śliny. – Nie jestem zły – mówię, odzyskując kontrolę nad głosem. – Pojechałem z przyjemnością.
– To dobrze – mówi Marjory. Potem milczy; siedzę obok niej i czuję, jak moje ciało się rozluźnia. Siedziałbym tak całą noc, gdyby tylko było to możliwe. Kiedy moje serce zwalnia, rozglądam się wokół. Max, Tom i Susan walczą dwoje na jednego. Don rozwala się w fotelu na patio. Przygląda mi się, ale odwraca wzrok, gdy na niego patrzę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

42
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.