Szybko odszukał w pamięci czyje ciało umieszczone było na stole, obok którego przewróciła się nadstawka; musiał pamiętać ich wszystkich bezbłędnie, by nie pogubić się w gąszczu często zmieniających się zwłok. Przypomniał sobie, że spoczywała tam inna dziewczyna, przywieziona dzisiejszego ranka. Jej ciało odkrył w rzece starszy wędkarz, unosiło się bezwładnie na wodzie między trzcinami; prawdopodobnie gdyby nie konary rosnących tuż przy korycie drzew, które spowolniły bieg wody i pokierowały w stronę brzegu, popłynęłoby dalej i nikt nie wiedziałby o jego istnieniu. Sekcja miała być przeprowadzona niedzielnym popołudniem w obecności policyjnego specjalisty, z uwagi na niecodzienny stan zwłok. Biedaczka była okropnie pokiereszowana, co już na pierwszy rzut oka wykluczało rzecz jasna śmierć przez utonięcie. Robert widział już wiele silnie okaleczonych ciał, lecz mimo to widok tej orzechowej blondynki wywarł na nim nieprzyjemne wrażenie; jego zdaniem wyglądała tak, jakby przejechała po niej kilkunastotonowa ciężarówka o podwoziu pełnym ostrych, wystających części. Stopień odniesionych obrażeń widoczny był nawet przez przykrywający ciało materiał; wstępnie oceniono, że wszystkie z ważniejszych kości szkieletu zostały złamane lub przemieszczone. Teraz jednak Robert mógł przysiąc, że rysujące się pod całunem kształty były bardziej naturalne; chociaż tłumaczył sobie, że to tylko przywidzenie, zwykły efekt gry świateł i cieni, potęgowany dodatkowo odległością od stołu, to jednak widział wyraźnie obrys ramion i korpusu dziewczyny. Wcześniej w tym miejscu były tylko nie przypominające niczego wypukłości i pofałdowania. Pokręcił ze zrezygnowaniem głową i wrócił do przerwanej pracy. Miał jej jeszcze trochę przed sobą i szkoda mu było czasu na zmaganie się z własnymi urojeniami.I chociaż nie potrafił na razie podać jakiegokolwiek wytłumaczenia przewróconej nadstawki, nie widział też powodu, dla którego powinien to zrobić. Przecież był tutaj sam. Kątem oka złowił jakiś błysk; refleks światła odbity od wypolerowanej, gładkiej powierzchni. Tuż przy potężnej stopie sąsiedniego stołu, kryjącej w sobie mechanizm podnoszenia i opuszczania blatu, dostrzegł młotek Collina; ten, który nieudolnie strącił. Robert obszedł stół i pochylił się w stronę błyszczącego się narzędzia; tym samym przez kilka chwil jego głowa znalazła się poniżej poziomu blatu, a sanitariusz stracił z oczu wnętrze prosektoryjnej sali. I wówczas, kiedy jego palce zacisnęły się na chłodnej stali, doleciał go kolejny dźwięk; odgłos ten wywołał w nim coś na kształt irracjonalnego niepokoju. Od strony znalezionej w rzece dziewczyny dobiegał szmer prześlizgującego się po skórze materiału... zupełnie tak, jakby ktoś ściągał przykrywający jej ciało całun. Ale przecież był tutaj sam... Podniósł się gwałtownie jak rażony prądem i z tego powodu w duchu zdążył nawet zaśmiać się jeszcze z samego siebie, zanim ujrzał obraz, który w jednej chwili przysłonił wszystko inne; zobaczył coś, co nie powinno mieć miejsca. Chociaż chciał krzyknąć, nie był w stanie wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Pod mostkiem eksplodował mu pęcherz odbierającego oddech bólu i poraził sobą całe ciało. Młotek wysunął się ze zdrętwiałych nagle palców i po raz drugi uderzył o zielono-białą szachownicę podłogi. Przywieziona rankiem, ciężko okaleczona dziewczyna siedziała teraz na blacie sekcyjnego stołu i przypatrywała mu się. Jej oczy nie były oczami człowieka, lecz dwoma jarzącymi się zimną zielenią ślepiami. W wąskich szparkach, jakie utworzyły jej ściągnięte powieki, wyglądały jak skośne oczy wygłodniałego drapieżnika. Robert zacisnął kurczowo dłoń na swojej piersi i cofnął się kilka kroków, próbując nabrać chociaż trochę powietrza płytkimi ruchami ust, niczym wyrzucona na piasek ryba. Serce rzucało mu się nierówno pod żebrami, a każdy z jego skurczów wywoływał kolejne fale obezwładniającego bólu. Sanitariusz oparł się o stojący za nim stolik z narzędziami; chociaż czuł jak długie, ostre igły do szycia skóry wbijają mu się w dłoń, nie cofnął ręki. Gdyby to zrobił, mógłby upaść, a nie miał tej pewności, czy zdołałby wówczas ponownie się podnieść. Dziewczyna spoglądała na niego z malującą się na twarzy odrazą, przemieszaną z czymś w rodzaju chłodnej, bezgranicznej pogardy. Całun, który jeszcze nie tak dawno ją przykrywał, teraz opadł aż do pasa, obnażając krągłe, sterczące piersi. Ramionami przytrzymywała się krawędzi stołu i Robert mógł dostrzec bez przeszkód, że na jej ciele nie pozostał żaden ślad dawnych obrażeń. Tylko skóra wciąż sprawiała wrażenie martwej; blada, prawie biała, pod którą wyraźnie rysowała się mozaika fioletowych żył. Dziewczyna zmieniła się, lecz Robert nie miał cienia wątpliwości, że to była ona. Czując, jak stopniowo opuszczają go siły, a nogi coraz bardziej nie są w stanie utrzymać ciężaru ciała obserwował, jak dziewczyna odrzuca całun i rozglądając się z pewną ciekawością po otoczeniu schodzi ze stołu. W końcu westchnęła z dezaprobatą i ponownie zerknęła na niego swoimi lśniącymi na zielono oczami. Usta wykrzywił jej uśmiech; pozbawiony wesołości, złowrogi grymas odsłaniający zaciśnięte zęby. — Nie tego się spodziewałeś, co? — zapytała, a jej głos zabrzmiał wyjątkowo nisko. Teraz, kiedy stała wyprostowana Robert spostrzegł, że jest nieprzeciętnie wysoka, jak na kobietę. — Przykro mi, przyjacielu, ale ja nie jestem jeszcze dość martwa, jak na to miejsce. Poruszyła głową i w pomieszczeniu rozległ się cichy trzask przeskakujących w stawach kości. Potarła z ulgą kark bladą dłonią o długich, zakrzywionych paznokciach. Robert nie przypominał sobie, żeby były takie wcześniej. Oddychanie teraz zdawało się być wręcz niemożliwe; każde kolejne wciągnięcie powietrza przypominało okrutną walkę, którą musiał stoczyć z tym czymś, co rozsadzało mu od wewnątrz mostek. Z twarzy odpłynęła Robertowi cała krew, świat wirował przed oczami coraz bardziej. Mimo to podjął desperacki wysiłek i łamiącym się, prawie niezrozumiałym głosem wyszeptał: — Proszę... musisz mi... pomóc... Tak naprawdę nie wiedział, jakie słowa wydostawały się z jego ust. Odcięty od tlenu mózg powoli tracił swą sprawność. Dziewczyna ruszyła wolnym krokiem przed siebie, nie spuszczając z niego spojrzenia zielonych ślepi. Przez ten czas zaczęła się zmieniać jeszcze bardziej; niby nieznacznie, lecz jednak diametralnie. Robert, chociaż bardzo się starał, nie potrafił zauważyć samego momentu przemiany; wszędzie, gdzie spojrzał widział już tylko gotowy efekt. Sięgające biustu włosy niczym obdarzone własnym życiem cofnęły się za uszy, zbijając w jedną, gładką falę i pociemniały; nie nabrały żadnego określonego koloru, po prostu zrobiły się... ciemne. Jak mrok. Skóra na całym ciele również zmieniała barwę; nie była już blada i naciągnięta, lecz szara i sprawiała raczej wrażenie twardej, jednolitej skorupy. Ciemnobrązowe jeszcze przed sekundą sutki teraz rozwiały się zupełnie; pozostał tylko sam kształt kołyszących się w rytm kroków piersi. Palce dłoni wydłużyły się niemal do kolan i zakrzywiły ostro na swych końcach. Czarne zgrubienia, jakie tam wykwitły, zderzając się ze sobą wydawały nieprzyjemny, przyprawiający o ciarki chrzęst. A potem pojawiły się skrzydła; wyrosły wprost z jej pleców, olbrzymie i szare jak reszta skóry. Kiedy się rozpostarły, przysłoniły większą część prosektoryjnej sali, rzucając cień na wycofującego się z najwyższym wysiłkiem Roberta. Dziewczyna uśmiechała się bez przerwy; zęby, które kryły się pod jej czarnymi teraz ustami, układały się w dwa rzędy spiczastych kłów. Wydobywał się spomiędzy nich upiorny, wprawiający w drżenie szkło syk. Sanitariusz zdołał już odsunąć się poza stół, który do tej pory miał za sobą, kiedy z pępka kroczącego stworzenia wysunęła się plątanina drobnych, ociekających śluzem macek i ciasno owinęła wokół jej ud. — Jesteś bardzo złym człowiekiem — rzekła dziewczyna głosem brzmiącym, jakby jednocześnie mówiło kilkanaście kobiet, z których każda odezwała się ułamek sekundy później. — Czuję to, czuję jak tym śmierdzisz. Jesteś zły, ponieważ nie masz szacunku dla zmarłych. Lecz to wcale nie jest twoim największym grzechem, prawda? Robert osunął się na kolana, potrącając stojącą obok lampę; upadła i roztrzaskała się hałaśliwie. Na blacie pobliskiego stolika spostrzegł ciężki młynek do miażdżenia odpadów, lecz nie miał nawet siły, by go unieść i rzucić w górującą nad nim teraz istotę. Była tak olbrzymia, że przesłoniła sobą wszystko inne. Zaczął desperacko i mozolnie wycofywać się w stronę najbliżej ściany; nie mógł się już podnieść, po prostu ciągnął własne ciało po chłodnych płytkach podłogi. — Masz ich wiele na sumieniu, o tak — ciągnęła dalej, podążając za nim z zimnym spokojem malującym się na twarzy — Widzę je w tobie, czuję ich stęchły odór. Czuję, jak palą ci duszę. I wiesz co? Zatrzymał się; za plecami miał już tylko aluminiową obudowę zmywaka. Nie było dokąd dalej uciekać. Ramiona opadły mu bezwładnie, wzrok zaszedł mgłą, kiedy dziewczyna pochyliła się nad nim tak nisko, by mógł spojrzeć jej w twarz. — Jestem ci wdzięczna, że je w sobie nosisz. Nawet nie wiesz, jak bardzo. — Proszę... mam... chyba... atak... — starał się wyjąkać Robert, lecz szept ten był ledwie słyszalny. Wiedział już, że opór jest pozbawiony sensu. „Czy właśnie tak wygląda śmierć?”, przemknęło mu jeszcze przez głowę. Twarz dziewczyny wykrzywiła się w grymasie udawanego, sarkastycznego współczucia. — Biedaczek — rzekła i oblizała szybko wargi wiotkim, czarnym jak smoła językiem. — Ale nie martw się. To nie twoje serce cię zabije. To mogę ci zagwarantować. Ostatnią rzeczą, jaką za życia ujrzał Robert, były usta dziewczyny, które w mgnieniu oka rozwarły się niemożliwie szeroko, demonstrując kilka rzędów ostrych, błyszczących od żółtego śluzu kłów. Z szybkością atakującego węża dziewczyna skoczyła do przodu i wgryzła się w jego twarz, obejmując ją niemal w całości. Zdążył jeszcze poczuć, jak pęka mu czaszka, a później świat utonął w plamie nieprzeniknionej ciemności, z której kilka chwil później zaczęły wyłaniać się... Była nienasycona; płonął w niej ogień, gorący płomień, który zamiast przygasać tylko się wzmagał, czyniąc ją na przemian dziką i potulną, drapieżną i delikatną. To, do czego była zdolna i to, czym doprowadzała go na granice ekstazy z obłędem, wykraczało daleko poza ramy doznań, z którymi zetknął się dotychczas. Lecz nie chciał, aby przestawała; ani teraz, ani najlepiej nigdy. Dla niego świat wokół przestał istnieć, liczyła się tylko ta bogini, kruczowłosa Ksymena, której z każdą chwilą pożądał coraz bardziej, pomimo że miał wszystko, co tylko mogła mu dać. Wiedział już, że odtąd seks nigdy nie będzie miał takiego samego smaku i wszelkie zbliżenia z Agnieszką będą już tylko marną namiastką prawdziwej namiętności. Gdyby mógł, zostałby z Ksymeną na zawsze. Elektroniczny budzik na stoliku obok łóżka wskazywał pierwszą trzydzieści cztery. W sypialni na piętrze panował półmrok, światło padało tylko zza pomarańczowego abażuru nocnej lampki. Chociaż kochali się przy otwartym oknie, ich ciała pokrywały kropelki potu. Już dawno pozbyli się pościeli; leżała teraz w nogach łóżka, mokra i stłamszona. Haftowana firanka poruszana lekko wiatrem szeleściła cicho, rzucając roztańczony, mglisty cień na biały dywan. Na ciemnym, udekorowanym gwiazdami niebie za oknem wisiał księżyc, rozcinając jasnym blaskiem jego czerń i spoglądając na nich swym srebrnym okiem. Adam sycił się widokiem błyszczącego wilgocią ciała dziewczyny i piersi kołyszących się zmysłowo w rytm jej ruchów. Siedziała na nim okrakiem, wijąc się z wyczuciem, które doprowadzało go do szaleństwa; raz wodziła biodrami po okręgu, pozwalając by jego członek ślizgał się po wilgotnym, ciasnym wnętrzu jej kobiecości, raz poruszała nimi w górę i w dół, z rozmysłem zatrzymując się na kilka rozkosznych chwil w skrajnych położeniach. Każdy jej oddech przynosił serię pełnych uniesienia westchnień, niemal wpadających w krzyk, ilekroć odchylała się w tył powodując, że nabrzmiały penis trafiał w jej najczulsze punkty. Trzymał ją za dłonie i czuł jak wpija się wówczas swymi długimi paznokciami w skórę, raniąc niemal do krwi. Kaskada czarnych, jedwabistych włosów prześlizgiwała mu się po nogach, wzmagając tyko rozpierające go pożądanie. Przymknął oczy, czując wzbierającą coraz bardziej w dole brzucha falę ciepła, która zwiastowała nadejście kolejnego tego wieczoru spełnienia. Ksymena zaledwie jednym spojrzeniem, jednym dotykiem potrafiła wydobyć z niego siły, o które wcześniej nawet by siebie nie podejrzewał. I chociaż wiedział, że niewiele już brakuje, by skończył, przez myśli przebiegały mu już następne gry, pozycje, uniesienia. Noc wciąż była przed nimi. Oddech Ksymeny zaczął przyspieszać. Pełne podniecenia serie jęków, jakie wydobywały się z jej ust z narastającą intensywnością, przeplatały się z krótkimi, urywanymi pokrzykiwaniami świadczącymi, że dziewczyna także zaczyna dochodzić. Jej biodra wiły się coraz szybciej, wpadając momentami w dziki, niepohamowany taniec. Czuł, jak ciało Ksymeny napina się mimowolnie w obliczu nadchodzącego orgazmu i kiedy sam stanął już przy krawędzi najwyższej rozkoszy, pogrążony w skupieniu, by jak najdłużej delektować się cudownym połączeniem jej słodkiego ciężaru i gorącego wnętrza, do jego uszu dotarło coś, co zburzyło całą tą idealną harmonię wielo zmysłowego doznania. W momencie, kiedy ciałem dziewczyny zaczęły targać pierwsze skurcze kulminacyjnego punktu, jej głos zaczął się zmieniać. Adam otworzył oczy. Ksymena szczytowała z głową odrzuconą w tył, tyle że... to już nie była ona. Siedziało na nim stworzenie rodem ze średniowiecznych malowideł, które przypominało ją tylko nieznacznie. W jego twarzy wciąż widział anielsko piękne oblicze kruczowłosej, chociaż usta stały się czarne i spękane, za nimi zaś między szeregami zakrzywionych zębów, które nie były zębami tylko wilczymi kłami, miotał się wiotki, rozwidlony lekko język. Jej skóra przybrała jednolicie szary odcień, piękne, pofalowane włosy zbiegły się w zbitą masę i opadały teraz na plecy dziewczyny jak przypominający monstrualnego węża warkocz. W miejscu, gdzie łączył się z jej ciałem, wyrastała para olbrzymich skrzydeł, poznaczonych mozaiką drobnych żył. Rozkładały się nad ich łóżkiem na podobieństwo upiornego baldachimu i Adam miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zamkną go w swym uścisku. Jednak w tym wszystkim nie to było jeszcze najgorsze; to na widok zwoju wyrastających z pępka macek, w większości oplątanych wokół ud dziewczyny, poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, a po plecach przebiega zimny dreszcz obrzydzenia. Kilka z nich wiło się także po jego podbrzuszu, sięgając jakby ku członkowi (czy to ich wilgoć czuł przez tych kilka ostatnich chwil?!), który teraz znikał we wnętrzu czarnych warg sromowych, znacznie większych i bardziej wydatnych niż u normalnej kobiety; niż zaledwie przed kilkoma minutami. Lepki odgłos, jaki wydawały ślizgając się po jego nabrzmiałym wciąż jeszcze przyrodzeniu, przypominał gniewnie bulgotanie wrzącej cieczy. Podniecenie w mgnieniu oka rozpadło się, a jego miejsce zajął paniczny, niemal zwierzęcy strach. Krzyknął i gwałtownym ruchem odepchnął dziewczynę, wytężając cały zasób posiadanych sił; przez tą krótką chwilę, kiedy jego dłonie dotykały jej ciała, Adam wyczuł pod palcami zimną, twardą powierzchnię, w której nie było śladu dawnego człowieczeństwa. Ksymena, wytrącona z równowagi nie zdążyła zareagować i poleciała do tyłu, a z jej krtani wyrwał się rozdzierający uszy jęk. Adam poderwał się, odsuwając jednocześnie możliwie najdalej w kąt pokoju. Wypadając na oślep z łóżka potrącił stolik, przewracając tym samym stojącą na jego blacie nocną lampkę, która upadła na podłogę i stłukła się. Przez chwilę w pokoju dały się słyszeć ciche trzaski elektryczności, a potem pozostał tylko chrapliwy, wciąż jeszcze przyspieszony oddech Ksymeny. Dziewczyna zdążyła się już podnieść i stała teraz przed nim oświetlona wpadającą przez otwarte okno srebrzystą poświatą księżyca. Patrzyła na niego z zaskoczeniem, jakby nie bardzo rozumiejąc, dlaczego tak się zachował. Skrzydła złożyły się jej jak u motyla, z pozbawionych źrenic oczu bił zielony, zimny blask. Postąpiła dwa kroki do przodu, wyciągając do niego ramiona o dłoniach z wydłużonymi palcami, jakby chciała go objąć i dokończyć to, co tak niespodziewanie przerwał. Adam drgnął niespokojnie; stał wciśnięty w kąt pokoju i modlił się żarliwie wewnątrz swej duszy, by ściany w magiczny sposób rozstąpiły się i wypuściły go na zewnątrz. Jednak pomimo całej odrazy, jaką czuł spoglądając na to stworzenie, nie był w stanie odwrócić wzroku; nie potrafił przekonać samego siebie, że jeszcze przed kilkoma minutami było ono tą samą seksowną, ciemnowłosą Ksymeną, którą poznał dzisiejszego ranka. To po prostu nie mieściło mu się w głowie. Ksymena znieruchomiała widząc jego reakcję i powoli opuściła ramiona. Zielony blask oczu drgnął, jakby przesunęła po nich spojrzeniem, a kiedy spostrzegła wygląd swego ciała, wyraz jej twarzy zmienił się. Pojawiło się na niej coś, czego nie potrafił jasno określić; jakby ulga po zrzuconym ciężarze z pewną dozą gorzkiego rozbawienia całą tą sytuacją. Jednego był pewien; nie podobał mu się ten wyraz. Był za bardzo... odczłowieczony. — Cóż, teraz poznałeś już wszystkie moje tajemnice — odezwała się wypranym z dawnej zmysłowości, niskim głosem. — Utrzymanie ludzkiej postaci zawsze sprawiało mi problem. Gisela jest w tym znacznie lepsza ode mnie. Uśmiechnęła się; delikatnie, kącikiem ust. Adam zadrżał, gdyż grymas ten zupełnie przestał mu się podobać. Był jak zdradliwy pomost nad przepaścią rozdzielającą dwa światy, a on niespodziewanie znalazł się w jego środku. — Kim... czym ty jesteś? — spytał szeptem; jego głos brzmiał obco, jak należący do kogoś innego. — Uwierz mi, to ostatnia rzecz, która powinna zajmować teraz twoją główkę. Na twoim miejscu martwiłabym się raczej o to... — postąpiła kolejny krok w jego stronę; czuł już jej prześlizgujący się po skórze oddech... — jakim człowiekiem jesteś ty sam. Adam zamrugał oczami, nie pojmując ani słowa. Jego umysł gorączkowo analizował możliwe sposoby ucieczki; z rosnącym w zastraszającym tempie przerażeniem uświadomił sobie, że nie istniało ich wiele. Ksymena blokowała swoim ciałem drogę ku drzwiom i w zasadzie jedynym, co mu teraz pozostawało, było okno. — Jesteś złym człowiekiem — rzekła, a jej skrzydła rozłożyły się i przysłoniły sobą większą część pokoju. — Zdradziłeś zaufanie własnej żony, pomyślałeś o tym chociaż przez chwilę? Serce rzucało mu się wściekle w piersi, kiedy zrobiła następny krok. Zielony blask oczu zdawał się padać na wszystko dookoła. — Złamałeś obietnicę złożoną przed Bogiem, co czyni cię grzesznym i za to jestem ci wdzięczna. — To nie tak... — słabo zaprotestował Adam. — To przecież przez ciebie... Gdybyś się nie pojawiła, nic by się nie stało! Zmusiłaś mnie do tego... Wyraźnie ją to zastanowiło; uśmieszek powoli spłynął z czarnych ust, lecz nie przestawała mierzyć go wzrokiem. Adam ocenił, że od okna dzieli go zaledwie półtora, może dwa metry. — To nieistotne — odparła w końcu. — To był twój wybór, podyktowany trawiącym cię od środka pragnieniem. Może i ja je wyzwoliłam, ale było tam przez cały czas, gotowe się uwolnić. — Proszę... cokolwiek masz zamiar mi zrobić... nie rób tego — zaskomlał. — Zdrada to jeszcze nic wielkiego... Proszę, pozwól mi wrócić do Agnieszki, a już nigdy to się nie powtórzy... Zaśmiała się, demonstrując błyszczący żółcią rząd kłów. Jednocześnie objęła jego szyję swymi niezwykle długimi palcami i przysunęła się bardzo blisko. Adam miał wrażenie, że wokół karku oplatają mu się dziesiątki zimnych jak lód węży. — No proszę, marny człowieczek błaga o życie — wycedziła, już bez cienia ponurego rozbawienia, a jedynie z drwiącym współczuciem. — Myślisz, że twoja skrucha coś jeszcze zmieni? Wysunęła wiotki język i przesunęła nim po jego ustach. Żołądkiem Adama targnął bolesny skurcz. — Być może jednak zasługujesz na drugą szansę. Trochę żałuję, że wszystko skończyło się tak szybko. Nawet cię polubiłam... Na swój ludzki, żałosny sposób jesteś nawet zabawny. Przystawiła nos do jego twarzy i powąchała go kilkoma szybkimi wciągnięciami powietrza. To samo zrobiła z jego szyją i karkiem. |