powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Pewne formy zła
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Życie przypomina nieco kolorową mozaikę tworzącą się z szeregów upadających kostek domina; obraz, który w pełni będzie widoczny dopiero wówczas, kiedy przewróci się ostatni element. Jeśli klocki wciąż są jeszcze w ruchu, rządzi nimi jedno z podstawowych praw istnienia; prawo ciągu przyczynowo-skutkowego. Jedno zdarzenie pociąga za sobą drugie, to z kolei prowokuje następne, czasem nawet kilka następnych, i kiedy cała ta machina rozkręci się na dobre, to już nie sposób jej zatrzymać.
Mężczyzna prowadzący samochód z uszkodzonym prawym błotnikiem nazywał się Adam Nowakowski i nigdy nie patrzył na życie, jako na ciąg powiązanych, uzależnionych wręcz od siebie zdarzeń. Zbytnie zagłębianie się w fundamenty bytu nie należało do jego mocnych stron; po prostu płynął beztrosko z falami przewracających się, kolorowych kostek i chociaż nadawał im pewien określony bieg, nie zastanawiał się, co mogłoby się stać, gdyby któryś element przewrócił się w nieodpowiednim momencie. Może gdyby to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale przecież „może” to bardzo wielkie słowo.
Kiedy odjeżdżał z miejsca wypadku nie zdawał sobie sprawy, że właśnie uruchomił ten szereg klocków, który odbiegał znacznie od wytyczonej przez niego ścieżki i na dobrą sprawę czynił go podporządkowanym swej woli. Zapoczątkowany na leśnej drodze (a może już dużo wcześniej?) ciąg przyczynowo-skutkowy doprowadził bowiem do tego, że niespełna dwadzieścia cztery godziny później mężczyzna za kierownicą już nie żył.
• • •
Siedział przy drewnianym, wypolerowanym do połysku kontuarze, ze zwieszoną nisko głową i powoli obracał w palcach samo zatrzaskującą się zapalniczkę, którą na dwudzieste siódme urodziny sprezentowała mu jego żona. Ktokolwiek, kto przyglądał mu się z boku, dochodził zapewne do wniosku, że jest półprzytomny z alkoholowego upojenia, lecz on od czasu przyjazdu do tego miasteczka, którego nazwy nawet nie znał, nie zwilżył chociażby ust czymś mocniejszym niż woda z ulicznego automatu; gardło miał niemiłosiernie ściśnięte, z trudem przełykał zwykłą ślinę. Zapalniczka co jakiś czas zamierała w jego dłoni i wówczas można było odnieść wrażenie, że usnął, lub, co gorsza, nie żyje, gdyż jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała tylko nieznacznie.
— Proszę pana — wyrwała go z zamyślenia kelnerka w czarnym, obszytym koronką fartuszku. Podniósł zmęczone, podkrążone oczy. Na zawieszonej na prawej kieszeni i połyskującej niklem tabliczce ozdobną czcionką wygrawerowane było jej imię: Maja. — Może przynieść panu nową?
Popatrzył na nią jakby nie rozumiejąc o co jej chodzi. Szczupłą dłonią, o palcach udekorowanych szeregiem pierścionków, wskazywała na stojącą przed nim, nie tkniętą filiżankę kawy.
— Ta już zupełnie wystygła — dodała wyjaśniająco dziewczyna, uśmiechając się niepewnie, jakby lękliwie, gdyż w jego oczach dostrzegalne było coś, co mogłoby przejąć dreszczem co bardziej wrażliwych ludzi. — Jest zimna, widzi pan?
„Boi się mnie? Niemożliwe. Chyba że wie, do czego jestem zdolny.”
Pokiwał tylko ciężko głową.
— Tak, zimna — wymamrotał pod nosem. — Zimna jak tru... jak lód. Poproszę jeszcze jedną.
Nie miał zamiaru jej wypić, zamówił tylko po to, by wyglądać na klienta.
Za oknami baru, którego nazwy nie zauważył, gdyż niespecjalnie go interesowała, słońce właśnie minęło południe, a po błękitnym niebie nie płynęła nawet najmniejsza chmurka. Było niezmiernie ciepło; idealny, wymarzony środek lata. W liściach rosnącego w ogródku przed restauracją drzewa cicho śpiewały ptaki, a na stojącej w jego cieniu ławce siedziała przytulona para, wpatrzona w dwójkę bawiących się nieopodal dzieci. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody, znacznie więcej kręciło się po niej nastolatków na barwnych rowerach lub rolkach.
Miasteczko należało do tych, wśród których malowniczość i wszechobecny, kojący nerwy spokój grały najistotniejszą rolę. Kilka niezbyt szerokich uliczek, obstawionych cieszącymi oko domkami z bujnymi ogrodami, trzy lub cztery większe sklepy i punkty obsługi oraz całe mnóstwo pomniejszych budek i sklepików, oferujących przeróżne produkty turystom zamieszkującym sieć położonych nad brzegiem obszernego jeziora pensjonatów. Typowo letnie miejsce, wprost wymarzone na długie, beztroskie wakacje.
Adam Nowakowski beznamiętnym wzrokiem obrzucił postawioną przed nim filiżankę parującej kawy. Tym razem nie uraczył kelnerki nawet spojrzeniem, wracając do swego krzywego, niewyraźnego odbicia w blacie kontuaru. Człowiek, który stamtąd na niego spoglądał był mu obcy, chociaż nosił rysy jego oblicza. Nie lubił tego mężczyzny, z całej siły starał się powstrzymywać gniew i nie uderzyć go prosto w twarz.
Do miasteczka dotarł kilkanaście minut po trzeciej. Zmęczenie, ciężar ostatnich dwóch godzin czy w końcu hałaśliwie pracujący samochód ostatecznie skłoniły go do zatrzymania się w przydrożnym motelu na jego obrzeżach. Przez całą drogę usiłował wyrzucić z pamięci ostatnie zdarzenia, lecz im silniej się starał, tym gorliwiej stawały mu na powrót przed oczami. Własne zapewnienia, że z czasem znikną same z siebie, nie dawały mu ukojenia. A kiedy w końcu upadł ciężko na łóżko w przydzielonym mu pokoju, odgłos kapiącej z niedokręconego kranu wody przypomniał mu plusk rzeki, jakim ta podziękowała mu za jego hojność, a mozaika pęknięć na białym suficie — ściekające w dół ulicy strużki krwi.
Rankiem, a właściwie już wczesnym przedpołudniem, po najcięższej w jego życiu nocy, podczas której niemal w ogóle nie zmrużył oka, odszukał lokalny warsztat samochodowy.
Ubrany w niebieskie dżinsy i poplamiony, niegdyś pewnie biały podkoszulek, mechanik krytycznie przyjrzał się uszkodzonej karoserii jego auta, przez chwilę w ciszy oceniając czekającą go pracę.
— Nieźle go pan sobie załatwiłeś — skomentował w końcu, szczerząc do niego żółte zęby spomiędzy kilkudniowej szczeciny na twarzy. — W drzewo pan żeś uderzył?
Adam niecierpliwym gestem potarł kark.
— Nie, nie, to była... — zająknął się, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. — To była sarna... tak, sarna. Wyskoczyła mi przed maskę prosto z lasu.
Mechanik pokiwał głową i wrócił do lustrowania uważnym wzrokiem pogruchotanego pojazdu, drapiąc się przy tym hałaśliwie po wydatnym brzuchu.
— Spora sarna musiała być. Ano zdarza się to, panie, zdarza. Lasy w tej okolicy nie osłonięte, to i zwierzyna gania w te i we w te.
Pochylił się, postękując ciężko i przyjrzał się wgnieceniom błotnika z bliska, mrużąc oczy w promieniach słońca.
— Zdrowo pan żeś w tą sarnę przygrzmocił — stwierdził, nie odwracając głowy. — Biedaczka. Pewnie zdechła już?
Adam przełknął ślinę. Nagle nie potrafił odpowiedzieć, nie był w stanie zmusić swej krtani do wydania chociażby najmniejszego dźwięku.
„Tak, nie żyje, zabiłem ją! To chcesz usłyszeć?! Zabiłem, zmasakrowałem, a potem wyrzuciłem jak zepsutą zabawkę!”
— Zdechła, zdechła, jakże by inaczej — ciągnął dalej mechanik, nie czekając na jego reakcję. Pochylił się jeszcze głębiej i zsuwając na tył głowy czerwoną czapkę z daszkiem i emblematem Harley Davidsona, parokrotnie uderzył silnie wygięty, poobcierany z lakieru metal. — Mogę spróbować coś z tym zrobić, ale lepiej byłoby wymienić to w całości.
— Niech pan zrobi, co uważa za słuszne — odparł Adam, a suchość w ustach utrudniała mu mówienie. — Niech pan to... nie wiem... wyklepie, czy coś.
Mechanik wyprostował się i spojrzał na niego, ocierając owłosionym przedramieniem spływające po czole krople potu.
— Ano zrobić się da — zgodził się. — Nie będzie to tanie, bo to poważna sprawa, nie byle stłuczka. Za kilka dni powinien być gotowy.
Adam rozdziawił usta i niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
— Kilka dni? Nie można byłoby szybciej? Trochę mi się spieszy...
Mechanik bezradnie rozłożył ręce.
— Panie, spójrz pan tam — machnął w stronę ogromnego, zagraconego i zastawionego pojazdami garażu. — Widzisz pan ile mam pracy? Jakiś porządek musi być.
— A jeśli zgodzę się zapłacić podwójnie?
— Wszystkim tu się spieszy, nie panu jednemu...
— Potrójnie? — nie ustępował Adam. W innych okolicznościach wolałby poczekać te kilka dni, niż bezrozumnie przepłacać.
Mechanik ogarnął spojrzeniem swój warsztat i zamyślił się, pocierając przybrudzony smarami kark.
— No dobra, pana na wierzchu — rzekł w końcu wzdychając. — Ale najszybciej będzie gotowy na jutro rano. I tak będę musiał pracować całą noc...
— Niech będzie.
— Ale kołpaka takiego nie mam, będziesz pan musiał kupić sobie nowy komplet.
— Nie szkodzi. To teraz mało istotne.
Papierkowe formalności załatwili w ciasnym, dusznym gabinecie na tyłach warsztatu. Mechanik odprowadził go do wyjścia, uścisnęli sobie dłonie, a kiedy Adam schodził w dół dość stromego podjazdu, usłyszał za sobą raz jeszcze głos brzuchatego:
— Powinieneś pan to zgłosić.
Znieruchomiał. Miał wrażenie, jakby ktoś położył mu na plecach mokry ręcznik, a szyję ciasno owinął pętlą wisielczego sznura. Odwrócił się bardzo powoli i z ukosa spojrzał na szczyt podjazdu.
Mechanik kiwnął na niego.
— Tą sarnę — wyjaśnił. — Powinieneś pan ten wypadek zgłosić do tutejszego leśnika. Tu zawsze tak się robi.
Adam pokiwał tylko głową, nie odzywając się, z ulgą słuchając własnego serca, którego bicie powoli wracało do normalnego rytmu.
— Mieszka nad jeziorem, na Leśnej 31, dobre co? — zarechotał głośno. — Leśnik na leśnej. Jak pan chcesz, to mogę do niego zadzwonić.
— Nie, nie trzeba — pospiesznie odpowiedział Adam, odrobinę za szybko i zapewne zbyt nerwowo, gdyż mechanik zmarszczył ze zdziwieniem brwi. — Niech się pan tym nie przejmuje i zajmie moim samochodem. Leśniczego poinformuję sam, proszę mi wierzyć.
Kiedy w końcu zdecydował się upić łyk kawy, ta także zdążyła już wystygnąć. Nie przejął się tym jednak zbytnio i przełknął chłodny, gorzkawy napój, który w pustym żołądku odezwał się krótkotrwałym, ściskającym bólem. Podziałało to na niego nieco orzeźwiająco, przywracając do świata i rzeczywistości. Adam podniósł głowę i przetarł twarz rękoma.
„Koniec z tym. Koniec z roztrząsaniem przeszłości. Stało się, trudno, ale już po wszystkim. Trzeba żyć dalej.”
Wyczuł na sobie czyjś wzrok i dostrzegł ją kątem oka. Nawet nie zauważył kiedy weszła do środka i usiadła obok, zaledwie dwa miejsca dalej. Zerknął na nią i dostrzegł uśmiech, nieśmiało igrający w kącikach jej ust.
— Nie sądziłam, że podają tu tak fatalną kawę — odezwała się lekkim, zmysłowo brzmiącym głosem.
Odchrząknął i wyprostował się nieco na barowym stołku.
— Słucham?
— Pańska kawa — wyjaśniła. — Wypił ją pan na zimno i skrzywił się. Szkoda, bo ja także zdążyłam już zamówić.
Adam przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Spoglądała na niego z hamowanym rozbawieniem w piwnych, podkreślonych czarnym cieniem oczach, a w jej urodzie było coś tak niezwykle intrygującego, że momentalnie zapomniał o dręczących go niepokojach; niesamowite połączenie wdzięku kobiecej urody z lekkimi, młodzieńczymi rysami nastolatki. Subtelna, gładka twarz o perfekcyjnie, niemal posągowo zarysowanych kościach policzkowych otoczona była bujną kaskadą pofalowanych, czarnych jak heban włosów, które opadały jej nieco poniżej pasa. Mały, rozkosznie zadarty nosek i lśniące wilgocią, nieznacznie tylko pociągnięte różową szminką usta dopełniały wizerunku, który na kilka sekund odebrał mu oddech z płuc.
Siedziała bokiem do niego, jakby świadomie kusząc go widokiem swego kształtnego, długiego uda, które w bocznym, długim niemal do biodra rozcięciu białej, sięgającej kolan, wąskiej spódniczki prezentowało się ze swej najlepszej, przyspieszającej bicie serca strony. Także biała, odsłaniająca płaski, opalony brzuch bluzka na ramiączkach, wydawała się być co najmniej o dwa numery za mała, niemal w całości ukazując światu skąpy, koronkowy stanik, który niezbyt udanie usiłowała skryć. Kiedy nieznajoma poruszyła się, a jej pełne piersi zakołysały zmysłowo, Adam poczuł jak nagle robi mu się o wiele za gorąco, niż wynikałoby to z panującego na zewnątrz upału.
— Może zechciałby pan ją wypić razem ze mną? — kontynuowała. — Może w moim towarzystwie będzie smakowała nieco lepiej?
Adam uśmiechnął się do niej, nieco zakłopotany, wybity z rytmu bezpośredniością siedzącej obok piękności, a jego serce załomotało dziko w piersi. Dziewczyna bawiła się zsuniętym do połowy stopy białym butem na wysokim obcasie, kołysząc nim powoli, z rozmysłem, w przód i w tył, co skutecznie rozpraszało jego uwagę.
„Dlaczego nie? Skoro i tak mam spędzić tu kolejną dobę... Agnieszka jest daleko stąd, nie musi przecież o tym wiedzieć. Zadzwonię do niej później i coś wymyślę. Jak zawsze.”
— Nie potrafiłbym odmówić — odparł więc. — Nie takiej osobie jak pani.
Dziewczyna obdarzyła go szerokim uśmiechem, ukazując szereg białych, zadbanych zębów, a w jej oczach zatańczyły ogniki. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Chociaż Agnieszka była jego żoną od przeszło sześciu lat, nie potrafił teraz postąpić inaczej i nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zaprzepaścił szansę chociażby krótkiej, przelotnej rozmowy przy kawie z kobietą taką, jak ona, ta anielskiej niemalże urody nieznajoma, która zjawiła się obok niego w momencie, kiedy najbardziej tego potrzebował.
Pod dużym oknem, wychodzącym na położone za budynkiem baru ogród i jezioro, znaleźli wolny stolik, z okrągłym, drewnianym blatem, obstawiony czterema ręcznie rzeźbionymi krzesłami. Kiedy dziewczyna wstała od kontuaru a jej czarne włosy zafalowały jakby obdarzone własnym życiem, Adam spostrzegł, że nieznajoma jest nieprzeciętnie wysoka jak na kobietę. Z pewnością miała więcej niż sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i chociaż on sam nie należał do najniższych, poczuł się nieco nieswojo idąc obok niej, gdyż w swych butach na obcasie wyraźnie go przewyższała.
Usiedli naprzeciw siebie, a dziewczyna pełnym wdzięku ruchem odrzuciła swe jedwabiste włosy, które delikatnie, niczym muśnięcie skrzydeł motyla przemknęły po szczupłych, odsłoniętych ramionach koloru oliwki i zsunęły się w dół pleców. Nieznajoma oparła się o blat stołu i złożyła podbródek na splecionych przed sobą dłoniach. Miała długie, wypielęgnowane paznokcie, które pomalowane na perłowo błyszczały w padających zza okna promieniach słońca.
W jej dużych, sarnich oczach było coś magicznego; coś, co sprawiło, że dla Adama nagle przestał istnieć cały świat. Zmysłowość, z jaką na niego patrzyła przysłoniła ciemną kurtyną obraz własnej żony, jaki przez chwilę odmalował się wewnątrz jego umysłu. „Czy to możliwe, że może istnieć kobieta tak niesamowicie pociągająca?”, przeleciało mu przez głowę i w tym samym momencie zrozumiał, że pożąda tej dziewczyny tak bardzo, jak żadnej innej w swoim życiu.
— Często tu pani bywa? — zagadnął w pierwszy lepszy sposób, jaki przyszedł mu na myśl.
— Och, przestań — odparła. — Nie lubię, jak ktoś zwraca się do mnie w ten sposób. Mówmy sobie po imieniu. Jestem Ksymena.
Jej głos brzmiał jak szelest atłasowej pościeli, targanej bezkresną namiętnością dwojga kochanków, spragnionych siebie do granic możliwości.
— Ksymena? — Adam uniósł brwi. — To dość nietypowe imię. I równie piękne jak ty.
Uśmiechnęła się lekko, kącikiem ust zaledwie, tajemniczo i uwodzicielsko, lecz nie odezwała się.
— Ja nazywam się Adam Nowakowski — ciągnął dalej. — Miło mi cię poznać.
Zamilkł na moment, czekając aż dziewczyna powie o sobie coś więcej. Ona jednak przypatrywała mu się tylko uważnie swymi wielkimi oczami.
— Cóż... Przyjechałaś tu na wypoczynek? — spytał w końcu. — Odpocząć od wielkiego miasta?
Pokręciła głową.
— Nie, mieszkam tu razem z siostrą. Mamy dom nad brzegiem jeziora.
— Ja z kolei jestem tutaj tylko przejazdem. Miałem... drobny wypadek dziś w nocy i muszę poczekać do jutra, aż przywrócą mój samochód do porządku. Może w tym czasie pokazałabyś mi okolicę? Wydaje się być bardzo malownicza.
Nie zareagowała od razu, spoglądając na niego bacznie spod długich, gęstych rzęs.
— Dlaczego nie powiesz mi tego wprost? — odparła, bawiąc się palcami kosmykiem czarnych włosów. — Czy wy zawsze musicie zachowywać się tak samo? Tak... schematycznie?
Adam poruszył się niespokojnie na krześle.
— Słucham?
Ksymena pochyliła się w jego stronę, a w dekolcie bluzki Adam dostrzegł jej krągły, oliwkowy biust, który omal nie wyskoczył z miseczek koronkowego stanika. Na kilka chwil jej sutki uwypukliły rozkosznie miękki materiał.
— Dlaczego nie powiesz mi, że chcesz się ze mną przespać? — szepnęła, patrząc mu prosto w oczy. — Bo przecież od początku myślisz tylko o tym.
Adam zarumienił się lekko, a w ustach nagle zrobiło mu się bardzo sucho. Ksymena, najwyraźniej zadowolona z wywołanej przez siebie reakcji, przesunęła powoli koniuszkiem języka po ustach i opadła z powrotem na oparcie krzesła.
— Powiedz mi to — rozkazała, a w jej głosie było coś, co zdawało się nie znosić sprzeciwu.
Serce waliło mu w klatce piersiowej tak mocno, że miał wrażenie, iż jego bicie rozchodzi się po całej sali. Z trudem opanował drżenie rąk.
— Jeśli usłyszę to z twoich ust, wówczas pierwszą rzeczą, jaką pokażę ci w tym mieście, będzie moja sypialnia. — Ksymena obserwowała go bez mrugnięcia okiem, z nieruchomą, pełną niezachwianej pewności siebie twarzą. Zdawała się czerpać perwersyjną przyjemność z tryumfowania nad nim własną kobiecością. — Obiecuję też udawać najlepiej jak potrafię, że nie widzę obrączki na twoim palcu.
Adam nie pozwolił jej długo czekać. Zbyt obawiał się skutku, jaki mogłoby wywołać jego przedłużające się wahanie.
— Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Masz rację, chcę spędzić z tobą noc.
Nie potrafiłby wydobyć z siebie innych słów. Ksymena była ucieleśnieniem wszelkich jego marzeń i męskich fascynacji; prawdopodobieństwo spotkania drugiej takiej jak ona sięgało zera. Gdyby teraz wstał i wyszedł, zapewne do końca życia miałby przed oczyma obraz jej nagiego, opalonego niemal na brąz ciała, będący tylko zwykłym wyobrażeniem i niczym więcej, i zawsze już zastanawiałby się, jakie byłoby w dotyku. Jaki smak miałyby jej usta.
To było nieuczciwe; zdawał sobie sprawę, że skrzywdzi Agnieszkę, może nawet tak dotkliwie, że ból ten będzie odczuwała przez całe życie. Wciąż pamiętał o obietnicy, którą złożył samemu sobie po tym, jak dowiedział się, że owocem ich przelotnej znajomości na jedną noc jest córeczka, że bez względu na wszystko będzie dla niej dobrym mężem, a przynajmniej będzie starał się nim być; jeśli jej nie pokocha, to przynajmniej będzie szanował. Po dwóch latach zawartego pod presją rodziców małżeństwa wyznała mu, że zaczyna coś do niego czuć, i że może w związku z tym jest jeszcze dla nich jakaś szansa. Wówczas on też zaczął ją dostrzegać; może dlatego, że nie miał innego wyjścia. Dziś jednak to wszystko nie miało chwilowo większego znaczenia. Teraz liczyła się tylko Ksymena i noc, jaka wkrótce miała nadejść. W obliczu nieziemskiej wręcz urody kruczowłosej dziewczyny bledły wszelkie wątpliwości.
„Przecież Agnieszka nigdy się nie dowie. Nawet się tego nie domyśli.”
Dziewczyna, jakby znając jego myśli, zmrużyła z zadowoleniem oczy; w ich głębi wyraźnie dostrzegalny był błysk szybko narastającej, erotycznej drapieżności. Na jej rozchylonych ustach igrał pełen zwycięstwa uśmiech. Adam doszedł do wniosku, że nigdy jeszcze nie widział cudowniejszego, bardziej fascynującego uśmiechu. Uśmiechu, który obiecywał tak wiele.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.