Na pierwszy rzut oka film jest statyczny i wydumany. Jednak z każdym kolejnym kadrem mocniej wciąga w opowiadaną historię. Może to być zasługą egzotyki – w końcu nie co dzień mamy okazję widzieć tajlandzki film, ale może być też zasługą świetnych zdjęć i wspaniałych popisów kaskaderskich głównego bohatera.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Odwilż w kwestii dalekowschodnich produktów kinematografii trwa. Po obrazach japońskich, chińskich (wliczając Hong Kong) i koreańskich, na rynku pojawił się film tajlandzki, jeden z nielicznych z tego kraju, jakie trafiły do szerszej światowej dystrybucji. Trafił jednak zasłużenie, bowiem jest to porządny kawałek kina akcji. Główną osią fabuły jest poszukiwanie skradzionej głowy Ong Bak – bardzo starego posągu lokalnego, wiejskiego bóstwa. Świętokradczy czyn młodzika z Bangkoku spowodował suszę, konieczne więc stało się wysłanie do stolicy ochotnika, który odzyskałby relikwię. Jest nim Ting (w tej roli człowiek-guma – Tony Jaa), młody adept Muay Thai, tajskiej sztuki walki, przeważnie kopanej. W stolicy udzielić pomocy Tingowi ma zamieszkały tam, a wywodzący się z tej samej wioski co Ting – Humlae. Tyle że Humlae okazuje się hazardzistą i naciągaczem dbającym wyłącznie o własną kieszeń. Bardzo szybko Ting zostaje wmieszany w brudne rozgrywki lokalnych gangów i – wbrew złożonej swemu mistrzowi obietnicy – musi używać Muay Thai, by ocalić życie i zarobić trochę pieniędzy dla Humlae. Nie jest to może przesadnie ambitny czy oryginalny film. Fabuła w sumie jest prosta jak drut, zbudowana na szkielecie klasycznej opowieści sensacyjno-przygodowej, wypełniona pościgami i kopaniną, a zwieńczona boską – dosłownie – interwencją. Filmu nie poprawia sposób realizacji – jest grany sztucznie a dialogi aż kłują w uszy swoją drętwotą i nieporadnością. W dodatku bardzo drażni maniera czterokrotnego nawet powtarzania tzw. „wyjątkowo udanych scen” – czy to w zwykłym replayu, czy to z innej kamery, czy też z innej perspektywy. Owszem, zgadzam się – zdjęcia są zrobione doskonale, a niektóre sceny są szalenie plastyczne i rzeczywiście wzbudzają zachwyt (jak na przykład obecny na początku filmu wyścig na szczyt drzewa), ale bez przesady! Nie można budować filmu na ordynarnych powtórkach ujęć! Taka maniera jest niczym piach w precyzyjnym mechanizmie – stopuje akcję i drażni widza. Jeśli do tego dorzucić nudną początkowo fabułę i brak zdecydowanego sygnału o czym w sumie będzie „Ong Bak” (pierwsza scena walki ma miejsce dopiero koło dwudziestej minuty filmu), to jawi się nam obraz nędzy i rozpaczy, zabójczy dla produktu nieznanego reżysera, z nieznanymi aktorami, w dodatku z egzotycznego kraju.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na szczęście jak już zaczyna się coś dziać, to dzieję się z hukiem i w wielkim stylu. Tony Jaa prezentuje bowiem fenomenalne wyszkolenie i formę fizyczną. Te wszystkie figury i ewolucje, jakie wykonuje, są wręcz fantastycznie dopracowane pod względem choreograficznym i po prostu przykuwają widza do ekranu, nie pozwalając ruszyć się choćby na krok. Wspaniałe walki, bez udawanych ciosów (ach, pamiętam te prześmieszne „walki” w „Tekwarze” – pięść atakującego kończyła bieg trzy centymetry od twarzy przeciwnika, po czym „uderzony” odlatywał na dwa metry, „tracąc przytomność”), może ze ździebko nadużywanym ciosem w głowę, w dodatku z mnóstwem przekomicznych kopniaków w stopę, kolano, czy w inne nietypowe miejsca objawiają niesamowite możliwości fizyczne Tony’ego Jaa, oraz niezłe poczucie humoru. Jest to po prostu wspaniałe widowisko ze sporym przymrużeniem oka i bez zbędnej bufonady, jak to ma miejsce u Van Damme’a, Jackiego Chana, czy innych wyrobników kopanego kina akcji. Nie jestem przesadnym sympatykiem tego typu kina, jednak film mnie naprawdę urzekł. Może nie tyle opowiadaną historią, ile właśnie tymi akrobatycznymi popisami, a także potraktowaną humorystycznie konwencją walk. Jednak najbardziej podobało mi się co innego – otóż rozłożyła mnie na łopatki scena pościgu samochodowego w wersji „niski budżet”. Po ulicach Bangkoku śmigają bowiem pyrkoczące zajadle trójkołowe taksówki, coś w rodzaju motorowych riksz, zachowując się jak rasowe, duże auta dziesiątkami rozbijane w amerykańskich filmach sensacyjnych – piszcząc oponami, przewracając się i wybuchając. Nie mogło również zabraknąć – oczywiście także branych niezbyt serio – wielokrotnie już eksploatowanych motywów – bardzo ostrego zakrętu, utraty dachu, czy nagłego końca wiaduktu. Dawno już pościg samochodowy nie sprawił mi takiej frajdy. Reasumując – jest to niezbyt mądry, ale za to bardzo ładny film akcji, znacznie ciekawszy od większości aktualnie serwowanych sensacyjnych produktów hollywoodzkich. Mimo wielu niedociągnięć – warto go obejrzeć.
Tytuł: Ong-bak Reżyseria: Prachya Pinkaew Zdjęcia: Nattawut Kittikhun Scenariusz: Prachya Pinkaew, Panna Rittikrai Obsada: Phanom Yeerum, Petchtai Wongkamlao, Pumwaree Yodkamol Rok produkcji: 2003 Kraj produkcji: Tajlandia Data premiery: 17 września 2004 Czas projekcji: 105 min. Parametry: Dolby Digital 5.1; format: 16 : 9 - 1,85 : 1 Gatunek: akcja, przygodowy Ekstrakt: 70% |