powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Królewski skrytobójca
Robin Hobb
Prezentujemy fragment powieści Robin Hobb „Królewski skrytobójca”. Książka będąca kontynuacją „Ucznia skrytobójcy” ukaże się w księgarniach nakładem wydawnictwa MAG.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Przejrzysta noc pod lśniącymi gwiazdami. Silne zdrowe ciało, hasające po ośnieżonym zboczu. Biały puch osypywał się kaskadami z mijanych krzewów. Upolowaliśmy, zjedliśmy. Nasyceni pod każdym względem, szczęśliwi. Noc rześka i jasna, przyjemny chłód, skrzypiący śnieg. Nikt nas nie więził, nikt nie bił. Razem znaliśmy pełnię wolności. W jednym miejscu wartki strumień prawie nigdy nie zamarzał. Chłeptaliśmy lodowatą wodę. Ślepun otrząsnął nas od czubka nosa po czubek ogona, wciągnął powietrze przez nos.
„Nadchodzi świt”.
„Wiem. Nie chcę o tym myśleć. Świtem sny się kończą, wraca rzeczywistość”.
„Musisz iść ze mną”.
„Ślepunie, przecież jestem z tobą”.
„Nie tak. Musisz iść ze mną całkiem. Nie wracać. Puścić”.
Już mi to mówił wcześniej, przynajmniej dwadzieścia razy. Naciskał. Ponaglał. Bardzo mnie dziwiła ta konsekwencja, tak do niego niepodobna, gdy nie miała nic wspólnego z jedzeniem. Bez wątpienia działał pod wpływem Brusa.
Nie pojmowałem, czego ode mnie chce.
Ciągle od nowa tłumaczyłem mu, że jestem w zamknięciu, moje ciało zostało uwięzione w klatce. Myślą mogłem podążać za nim, ale nie potrafiłem spełnić jego żądania.
Zbierał resztki cierpliwości.
„Musisz iść ze mną, teraz. Na cały czas. Zanim przyjdą cię obudzić”.
„Nie mogę. Moje ciało jest zamknięte w klatce”.
„Zostaw je! – wściekł się. – Puść!”
„Co takiego?”
„Zostaw, puść je, chodź ze mną”.
„Czy to znaczy, że mam umrzeć? Zjeść truciznę?”
„Tylko jeśli musisz. Ale teraz, szybko, zanim jeszcze cię skrzywdzą. Puść i chodź ze mną. Puść. Raz już tak zrobiłeś, pamiętasz?”
Ponieważ dużo wysiłku wkładałem w zrozumienie jego intencji, skupiałem się na łączącej nas więzi. Przez nią przedzierała się udręka mojego ciała. Gdzieś tam leżałem zesztywniały z zimna i cierpiący. Gdzieś tam każdy oddech rezonował bólem w żebrach. Oderwałem się, wróciłem do silnego zdrowego ciała wilka.
„No właśnie, tak. Po prostu zostaw. Teraz. Puść. Zwyczajnie puść”.
Nagle pojąłem, czego ode mnie chciał. Nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić, i nie byłem pewien, czy potrafię. Kiedyś, tak, przypominałem sobie, zostawiłem swoje ciało pod jego opieką. Później obudziłem się u boku Sikorki. Niestety, nie byłem pewien, jak tego dokonałem. Wilk strzegł mego ciała, a ja odszedłem dokądś, sam nie wiem dokąd. Tym razem żądał, abym wyrwał siebie. Przeciął więzy łączące ciało i duszę. Nawet gdybym odkrył, jak to uczynić, nie byłem pewien, czy chcę.
„Połóż się i umrzyj…” – powiedział mi przecież Brus.
„No właśnie. Umrzyj, jeśli musisz, ale chodź ze mną”.
Podjąłem nagłą decyzję. Zaufać. Zaufać Brusowi, zaufać wilkowi. Co miałem do stracenia?
Wziąłem głęboki oddech, balansowałem jak przed skokiem w zimną wodę.
„Nie, nie. Po prostu zostaw”.
„Dobrze, dobrze”.
Rozglądałem się w sobie, szukając, co mnie więzi w ciele. Wydłużyłem oddech, chciałem zwolnić bicie serca. Zapomnieć o bólu, chłodzie, zesztywnieniu. Zapadłem daleko, głęboko w siebie.
„Nie! Nie! – zawył Ślepun rozpaczliwie. – Do mnie! Chodź do mnie, zostaw to, chodź do mnie!”
Usłyszałem kroki, szmer głosów. Przeszedł mnie dreszcz strachu, mimowolnie owinąłem się mocniej płaszczem księcia Krzepkiego. Uchyliłem jedno oko. Ujrzałem tę samą mroczną celę, to samo zakratowane okienko. W głębi mnie przyczaił się głęboki mroźny ból, coś bardziej zdradliwego niż głód. Nie złamali mi żadnej kości, ale coś uszkodzili. Na pewno.
„Wróciłeś do klatki! – krzyknął Ślepun. – Wychodź! Zostaw ciało i chodź do mnie!”
„Za późno – szepnąłem. – Uciekaj. Nie chcę tego z tobą dzielić”.
„Nie jesteśmy stadem?” – Desperacja rozpaczliwa jak wilcze wycie.
Już byli przed progiem, otworzyli drzwi. Strach ścisnął mnie za gardło. Niewiele brakowało, bym podniósł rękaw do ust i przeżuł bryłkę ukrytą w sekretnej kieszonce. Zamiast tego ścisnąłem w dłoni zwitek pergaminu.
Ten sam człowiek z pochodnią, ci sami dwaj strażnicy. Ta sama komenda.
– Wstawaj.
Odsunąłem płaszcz. W jednym z żołnierzy pozostała jeszcze odrobina człowieczeństwa, bo pobladł na mój widok. Na pozostałych nie znać było wrażenia. Poruszałem się zbyt wolno jak na ich potrzeby, więc któryś chwycił mnie za ramię i poderwał na nogi. Krzyknąłem z bólu, nie zdołałem się opanować. I zaraz zadrżałem ze strachu. Jeśli nie potrafiłem zdusić krzyku, jakim sposobem miałem się oprzeć Stanowczemu?
Wyprowadzili mnie z celi, powiedli korytarzem. Trudno właściwie powiedzieć, że szedłem. Posiniaczone ciało zesztywniało przez noc. W czasie bicia otworzyły mi się rany od miecza na ramieniu oraz na udzie, wraz z nimi wrócił ból. Ból był dla mnie teraz niczym samo powietrze. Nie opuszczał mnie ani na chwilę. Na środku dawnej wartowni ktoś mnie popchnął, upadłem. Leżałem na boku. Nie widziałem powodu, by wstawać. Nie miałem już dumy. Lepiej niech myślą, że nie mogę ustać na nogach. Miałem przed sobą ważne zadanie. Wolno, pracowicie zebrałem siły, skupiłem się i zacząłem wznosić mury obronne mego umysłu. Wyżej i wyżej, przez mgłę cierpienia, umacniałem ściany Mocy, ukrywałem się za nimi. One były najważniejsze – one, nie moje ciało. Zaczęli wchodzić żołnierze, ustawili się wokół mnie pod ścianami. Rozmawiali przyciszonymi głosami, czekali. Ledwie ich zauważyłem. Mój świat to były mury obronne i ból.
Zazgrzytały zawiasy, powiało od otwartych drzwi. Pojawił się książę Władczy. Stanowczy kroczył za nim, beztrosko promieniując energią Mocy. Wyczuwałem go wyjątkowo jasno. Był groźny. Książę Władczy sądził, że przekształcił go w posłuszne narzędzie, nie spodziewał się niebezpieczeństwa.
Usiadł w fotelu. Ktoś przyniósł mu podręczny stolik. Słyszałem otwieranie butelki, zapach nalewanego wina. Ból wyostrzył mi zmysły. Książę wypił. Wzbroniłem sobie myśleć, jak bardzo byłem spragniony.
– Och, spójrz na niego. Nie sądzisz, że posunęliśmy się za daleko? – Nutka rozbawienia w głosie księcia Władczego zdradziła mi, że wypijał już nie pierwszy kielich dzisiejszego dnia. A może wąchał dym? Tak wcześnie? Wilk powiedział: „Świt”. Książę Władczy nigdy by nie wstał o świcie… Coś było nie tak z moim wyczuciem czasu.
Stanowczy zbliżył się wolno. Nawet nie próbowałem spojrzeć mu w twarz. Oszczędzałem siły. Kopnął mnie, powietrze uszło mi z płuc. Niemal w tej samej chwili zaatakował Mocą. Tutaj przynajmniej mu się oparłem. Wrócił do księcia.
– Wasza wysokość, jego ciało wytrzyma już niewiele, można mu tylko wyrządzić szkody, które będzie widać nawet po upływie miesiąca. W umyśle, niestety, nadal stawia opór. Zadawanie bólu może otępić, ale nie musi się łączyć z osłabieniem Mocy. Nie sądzę, żeby się dało go złamać w ten sposób.
– Nie pytałem cię o zdanie! – rzucił ostro książę Władczy. Usiadł wygodniej. – Za długo to trwa. Książęta zaczynają się niecierpliwić. Musi się złamać dzisiaj. Mówiłeś, że jego ciało wytrzyma już niewiele? – zapytał melancholijnie. – Co byś w takim razie zaproponował?
– Zostaw go, królu, ze mną sam na sam. Dam ci, czego pragniesz.
– Nie. – Odmowa nie dopuszczała dyskusji. – Dobrze wiem, czego ty od niego chcesz. Dla ciebie jest źródłem tryskającym Mocą, chętnie byś je osuszył. Może na koniec coś ci się dostanie, ale jeszcze nie teraz. Chcę, żeby stanął przed Radą Królestwa i przyznał się do zdrady. Nie koniec na tym. Chcę, żeby pełzał u moich stóp i błagał o litość. Ma oskarżyć wszystkich, którzy mi się przeciwstawili. Nikt nie zwątpi, jeśli to on nazwie ich zdrajcami. Niech obwini córkę księcia Krzepkiego na jego oczach, niech cały dwór usłyszy, że księżna Cierpliwa, która tak głośno domaga się sprawiedliwości, sprzeniewierzyła się koronie. A potem ta… Sikorka.
Serce we mnie zadrżało.
– Nie znalazłem jej jeszcze, mój królu – wtrącił Stanowczy.
– Cicho! – zagrzmiał książę Władczy. Prawie jakbym słyszał króla Roztropnego. – Po co mu dajesz nadzieję? Nie musisz jej odnaleźć, żeby mógł ją obwinić o zdradę. Dziewczynę odszukamy przy sposobności. Bękart będzie umierał ze świadomością, że ona wkrótce pójdzie w jego ślady, skazana słowami, które wyszły z jego własnych ust. Przetrząsnę Kozią Twierdzę od lochów po dachy najwyższych wież i uwolnię od sprzeniewierców! – Podniósł kubek w toaście za samego siebie, pociągnął długi łyk.
„Zupełnie jakbym słyszał królową Skwapliwą, kiedy była pod działaniem wina albo dymu” – pomyślałem.
W połowie pyszałek, w połowie tchórz. Zawsze będzie się bał każdego, kto nie jest od niego całkowicie zależny. A potem także i tych, nawet jeszcze bardziej.
Odstawił kielich.
– Dobrze. No, zaczynamy. Andrus, postaw go.
Andrus dobrze znał swoją pracę, lecz jej nie lubił. Nie był delikatny, ale i nie przesadnie brutalny. Stanął za mną, chwycił mnie za ramiona. Nie pobierał nauk u Czernidła. Mogłem mu głową złamać nos i wybić kilka zębów. Bolałoby mnie to tylko odrobinę mniej, niż gdybym nią wyrżnął o kamienną posadzkę. Stałem spokojnie, rękoma osłoniłem brzuch. Odsuwałem od siebie ból, zbierałem siły. Wreszcie podniosłem wzrok na księcia Władczego.
Przesunąłem językiem po zębach, oddzieliłem od nich wargi.
– Zabiłeś własnego ojca – powiedziałem.
Książę Władczy zesztywniał. Trzymający mnie żołnierz napiął mięśnie. Zwisałem w jego uścisku, zmuszałem go, żeby mnie dźwigał.
– Prawy i Pogodna uczynili to na twój rozkaz – rzekłem spokojnie. Książę Władczy wstał.
– Zdążyliśmy jednak jeszcze sięgnąć Mocą ku księciu Szczeremu – odezwałem się głośniej. – On wie o wszystkim. – Książę zbliżał się do mnie, Stanowczy tuż za nim. Przeniosłem spojrzenie na niepozornego członka kręgu Mocy. – O tobie także wie. Wie o wszystkim.
Strażnik przytrzymał mnie mocniej, książę Władczy wymierzył mi siarczysty policzek. Jeden. Drugi. Popłynęła krew z rozciętej skóry. Książę zwinął dłoń w pięść. Przygotowałem się, skoncentrowałem, skupiłem.
– Uwaga! – wrzasnął Stanowczy, rzucił się na księcia.
Za bardzo się starałem. Mocą wyczuł moje zamierzenia. W tej samej chwili wyrwałem się strażnikowi, zrobiłem unik. Jedną ręką chwyciłem uzurpatora za kark, przygiąłem do drugiej, w której trzymałem rozgnieciony papierek z proszkiem. Zamierzałem mu go rozetrzeć na ustach i nosie, miałem nadzieję, że zdołam go zabić.
Stanowczy udaremnił moje plany. Wyrwał mi księcia z drętwego uchwytu spuchniętych palców, odepchnął. Kiedy trafił mnie ramieniem w klatkę piersiową, sięgnąłem do jego twarzy. Wtarłem papier i biały proszek w usta, w nos i w oczy. Trucizna wzbiła się leciutką chmurką między nami. Stanowczy, zaskoczony goryczą, gwałtownie wciągnął powietrze, a potem obaj znaleźliśmy się na ziemi.
Bardzo chciałem stracić przytomność, ale chwila wytchnienia nie była mi dana. Żołdacy bili mnie, kopali, dusili, a książę Władczy krzyczał rozszalały:
– Nie zabijać go! Nie zabijać!
Wreszcie ktoś zwrócił na niego uwagę. Zeszli ze mnie, wyciągnęli spode mnie Stanowczego. Słyszałem wszystko, ale nie widziałem nic. Krew zalała mi oczy, mieszała się ze łzami. Zaprzepaściłem ostatnią szansę. Nie zabiłem nawet Stanowczego. Będzie chorował przez kilka dni, ale zapewne nie umrze. Dochodził mnie szmer głosów.
– Zabierzcie go do medyka – rozkazał książę Władczy. – Może będzie wiedział, co mu jest. Kopnął go któryś w głowę?
Sądziłem, że mówi o mnie, póki nie usłyszałem, jak wynoszą Stanowczego. Więc albo udało mi się wmusić w niego więcej trucizny, niż przypuszczałem, albo ktoś rzeczywiście kopnął go w głowę. Może w tamtej chwili, gdy głęboko wciągnął powietrze, proszek dostał mu się do płuc. Nie miałem pojęcia, co trucizna mogła zdziałać w takim przypadku. Nacisk Mocy słabł, a ja odczułem ulgę tak wielką, że porównywalną z ustaniem bólu. Ostrożnie opuściłem tarczę. Pozbyłem się wielkiego ciężaru. I jeszcze jedno przyjemne doznanie: przebłysk – oni nie wiedzieli. Nikt nie zauważył papieru ani proszku, dla nich wszystko stało się zbyt szybko. Może nawet nie pomyślą o truciźnie, aż będzie dla niego za późno.
– Bękart też martwy? – książę Władczy był wściekły. – Jeśli tak, przysięgam, powywieszam was bez wyjątku!
Jakiś żołnierz się nade mną nachylił, poszukał pulsu na szyi.
– Żyje – burknął.
Któregoś dnia książę Władczy dowie się, że nie należy straszyć własnej drużyny. Miałem nadzieję, że nauczy się tego dzięki strzale w plecach.
Ktoś wylał na mnie wiadro wody. Wrócił ostry ból, na granicy szaleństwa. Uchyliłem jedno oko. Dojrzałem krew na podłodze. Jeśli cała należała do mnie, było ze mną źle. W zamroczeniu próbowałem wymyślić, do kogo innego mogłaby należeć. Mój mózg nie pracował najlepiej. Czas mijał skokami. Książę Władczy stał nade mną, wściekły i potargany, a zaraz potem siedział w fotelu. Raz tu, raz tam. Światło, ciemność, a potem znowu światło.
Ktoś przykląkł obok mnie, zbadał z wprawą. Brus? Nie. On był tylko dawnym snem. Ten człowiek miał niebieskie oczy i mówił z nosowym akcentem mieszkańca Księstwa Trzody.
– Stracił dużo krwi, królu Władczy. – Przycisnął mi łuk brwiowy. Do porozbijanych ust przytknął kubek z rozrzedzonym winem. Zakrztusiłem się. – Widzisz, wasza wysokość, żyje. Dzisiaj lepiej dać mu spokój. Wątpię, czy zdoła odpowiadać na pytania. Będzie mdlał. – Chłodna profesjonalna ocena. Położył mnie z powrotem na podłodze i odszedł.
Bolesny kurcz. Nadchodził atak. Całe szczęście, że nie było tu Stanowczego. W czasie napadu choroby wątpliwe, bym zdołał podtrzymywać mury obronne.
– Zabierzcie go. – Książę Władczy był zdegustowany i rozczarowany. – Tracę czas. – Nogi fotela zaskrobały o podłogę. Usłyszałem kroki; książę opuścił wartownię.
Ktoś chwycił mnie za koszulę pod szyją, poderwał na nogi. Nie mogłem już nawet krzyczeć z bólu.
– Głupi gówniarz – usłyszałem. – Nie waż się umierać. Nie będę za ciebie brał chłosty.
– Nastrasz go, Werdykt – dotarł do mnie drwiący głos. – Będzie się bał, że jak umrze, to zrobisz mu kuku.
– Zamknij się. Też będziesz miał plecy odarte ze skóry. Pomóż go wynieść, trzeba tu jeszcze posprzątać.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

48
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.