powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Prędkość mroku
Elizabeth Moon
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– I stoisz dokładnie pośrodku – dodaje Lucia. – Proszę, nie wciskaj się między dwoje ludzi. – Rzuca mi krótkie spojrzenie. Nie robię niczego złego; w przeciwnym razie powiedziałaby mi o tym. Ze wszystkich ludzi, jakich znam, a którzy nie są tacy jak ja, Lucia bardzo otwarcie mówi, czego chce.
Don ogląda się, prycha i odsuwa na bok.
– Nie zauważyłem Lou – mówi.
– A ja tak – odpowiada Lucia. Zwraca się do Marjory: – A tutaj zatrzymaliśmy się czwartej nocy. Zrobiłam to zdjęcie z wnętrza. Co za widok!
– Cudowny – zachwyca się Marjory. Nie widzę fotografii, którą ogląda, lecz dostrzegam radość na jej twarzy. Przyglądam się jej, zamiast słuchać Lucii, która opowiada o pozostałych zdjęciach. Od czasu do czasu Don wtrąca jakiś komentarz. Kiedy już obejrzeli wszystko, Lucia zamyka album i kładzie pod krzesłem.
– Chodź, Don – mówi. – Zobaczymy, jak sobie poradzisz ze mną. – Zakłada rękawice i maskę, po czym wyciąga szpadę. Don wzrusza ramionami i idzie za nią na plac.
– Siadaj – mówi Marjory. Siadam, wyczuwając resztki ciepła Lucii na opuszczonym przez nią krześle. – Jak minął dzień?
– Omal nie miałem wypadku – odpowiadam. Nie zadaje pytań. W zamian pozwala mi mówić. Trudno to wszystko opisać. Fakt, że opuściłem miejsce wypadku, wydaje się teraz trudny do zaakceptowania, ale nie chciałem się spóźnić do pracy i rozmawiać z policjantami.
– Brzmi przerażająco – mówi ciepłym, kojącym głosem. Nie jak profesjonalistka, tylko delikatnie.
Mam ochotę powiedzieć jej o panu Crenshawie, ale właśnie wraca Tom i pyta, czy chcę z nim walczyć. Lubię się pojedynkować z Tomem. Jest prawie tak wysoki jak ja i choć starszy, to nadal bardzo sprawny. I jest najlepszym szermierzem w grupie.
– Widziałem, jak walczyłeś z Donem – mówi. – Bardzo dobrze radziłeś sobie z jego sztuczkami. Ale on się nie rozwija. Na dobrą sprawę się cofa, pamiętaj więc, żeby co tydzień walczyć z lepszym szermierzem. Ze mną, Lucią, Cindy, Maksem. Przynajmniej z dwojgiem z nas, dobrze?
„Przynajmniej” znaczy „nie mniej niż”.
– Dobrze – zgadzam się. Każdy z nas ma dwa długie ostrza: szpadę i rapier. Kiedy po raz pierwszy próbowałem użyć jednocześnie drugiej klingi, ciągle obijały się o siebie. Potem starałem się trzymać je równolegle. W ten sposób ostrza się nie krzyżowały, lecz Tom potrafił je odtrącić. Teraz wiem, że trzeba je trzymać na różnych wysokościach i pod różnym kątem.
Krążymy wokół siebie najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Staram się pamiętać o wszystkim, czego nauczył mnie Tom: jak stawiać stopy, jak trzymać klingi, jakimi ruchami parować poszczególne ciosy. Zadaje pchnięcie; moje ramię unosi się, by zablokować je lewym ostrzem, a jednocześnie sam zadaję cios, który on paruje. To jest jak taniec: krok-krok-pchnięcie-blok-krok. Tom mówi, że trzeba zmieniać wzór, być nieprzewidywalnym, lecz kiedy ostatnio obserwowałem jego walkę z kimś innym, wydawało mi się, że dostrzegam pewien wzór w pozornym jego braku. Jeśli uda mi się powstrzymać Toma wystarczająco długo, to może zdołam ponownie dostrzec tę prawidłowość.
Wtem słyszę muzykę z Romeo i Julii Prokofiewa, majestatyczny taniec. Wypełnia mi umysł i dostosowuję się do jego rytmu, zwalniając. Tom również zwalnia. Teraz to widzę, ten opracowany przez niego dalekosiężny wzorzec, ponieważ nikt nie może działać zupełnie chaotycznie. Poruszając się w rytmie mojej osobistej muzyki, potrafię dotrzymać mu kroku, blokując każde pchnięcie, testując jego riposty. I nagle wiem, co zaraz zrobi, i moje ramię wykonuje odruchowo zamach i uderzam go w bok głowy. Czuję ten cios w całej dłoni i barku.
– Dobrze! – woła. Muzyka się urywa. – Ha! – dodaje, potrząsając głową.
– To było za mocno, przepraszam – mówię.
– Nie, nie, wszystko w porządku. Dobry, czysty cios, który dokładnie ominął moją obronę. Nie miałem szansy go sparować. – Uśmiecha się przez maskę. – Mówiłem ci, że jesteś coraz lepszy. Spróbujmy jeszcze raz.
Nie chcę wyrządzać nikomu krzywdy. Kiedy zaczynałem, nie mogli zmusić mnie do dotknięcia kogokolwiek ostrzem na tyle mocno, by przeciwnik to poczuł. Nadal tego nie lubię. Lubię za to uczyć się wzorów, a potem odtwarzać je tak, bym sam stawał się ich częścią.
Światło spływa po klingach Toma, gdy unosi je w geście pozdrowienia. Na chwilę poraża mnie blask i prędkość świetlnego tańca.
Potem znów się poruszam, w obrębie mroku poza światłem. Jak szybki jest mrok? Cień nie może być szybszy od tego, co go rzuca, ale nie każdy mrok jest cieniem. A może jest? Tym razem nie słyszę muzyki, lecz widzę wzór światła i cienia, zmienny, wirujący, składający się z jasnych łuków i helis na tle ciemności.
Tańczę na czubku światła i poza nim, i nagle czuję ten drażniący nacisk na rękę. Tym razem odczuwam także mocne trafienie klingi Toma w moją pierś. Mówię „dobrze”, on także, i odstępujemy od siebie, uznając podwójne trafienie.
– Auuuu! – Odrywam wzrok od Toma i widzę Dona zginającego się wpół z ręką na plecach. Kuśtyka do krzesła, lecz Lucia dochodzi do niego pierwsza i ponownie siada obok Marjory. Odnoszę dziwne wrażenie: że to zauważyłem i że się tym przejąłem. Don zatrzymuje się, pochylony. Nie ma więcej wolnych krzeseł, gdyż zjawili się inni szermierze. W końcu Don osuwa się powoli na chodnik, cały czas stękając i jęcząc.
– Chyba będę musiał dać sobie spokój – wyznaje. – Robię się na to za stary.
– Nie jesteś za stary – rzuca Lucia. – Jesteś leniwy.
Nie rozumiem, czemu Lucia bywa taka niemiła dla Dona. To przyjaciel; nie jest miło obrażać przyjaciół, chyba że w żartach. Don nie lubi rozgrzewki i strasznie narzeka, ale to nie dyskredytuje go jako przyjaciela.
– Chodź, Lou – mówi Tom. – Raz ty mnie zabiłeś, a raz zabiliśmy się nawzajem. Daj mi szansę wyrównania rachunków. – Jego słowa są gniewne, ale głos przyjazny; poza tym się uśmiecha. Ponownie unoszę ostrza.
Tym razem Tom robi coś, czego nigdy ze mną nie próbował – szarżuje. Nie mam czasu przypomnieć sobie, co trzeba zrobić, kiedy ktoś szarżuje; daję krok wstecz i obracam się, odpychając jego szpadę moją, i jednocześnie próbuję pchnąć go rapierem w głowę. Lecz on porusza się zbyt szybko; chybiam, a jego uzbrojone w rapier ramię wznosi się ponad głowę i uderza mnie w sam czubek czaszki.
– Mam cię! – mówi.
– To zrobiłeś jak? – pytam i zaraz zmieniam kolejność słów: – Jak to zrobiłeś?
– To moje sekretne pchnięcie turniejowe – wyznaje Tom, ściągając maskę. – Ktoś wykorzystał je przeciwko mnie dwanaście lat temu, a ja wróciłem do domu i ćwiczyłem, dopóki nie nauczyłem się tej kombinacji na pamięć… Zwykle stosuję ją wyłącznie podczas zawodów. Lecz ty jesteś gotowy, by się jej nauczyć. Jest tylko jeden haczyk. – Uśmiecha się, a po twarzy spływa mu pot.
– Hej! – woła Don z drugiej strony podwórza. – Nie widziałem tego. Zrób to jeszcze raz, co?
– Jaki to haczyk? – pytam.
– Musisz sam wykombinować. Zachęcam cię do tego, ale właśnie byłeś świadkiem jedynej demonstracji, na jaką możesz liczyć. Wspomnę tylko, że jeśli nie wykonasz tego dokładnie, padniesz trupem z ręki przeciwnika, który nie ulegnie panice. Widziałeś, jak łatwo odbić cios zadany drugą ręką.
– Tom, nie pokazałeś mi tego pchnięcia. Zrób to jeszcze raz – rzuca Don.
– Nie jesteś jeszcze gotowy – odpowiada Tom. – Musisz sobie na to zasłużyć. – W jego głosie brzmi gniew, podobnie jak przedtem w głosie Lucii. Co Don takiego zrobił, że ich rozgniewał? Nie rozgrzał się i naprawdę szybko się męczy, ale czy to wystarczający powód? Teraz nie mogę zapytać, ale zrobię to później.
Zdejmuję maskę i podchodzę, by stanąć obok Marjory. Patrząc z góry, widzę refleksy światła na jej ciemnych włosach. Gdybym poruszał się w przód i w tył, blask przesuwałby się po jej włosach, tak jak wędrował po ostrzach Toma. Ciekawe, jakie jej włosy są w dotyku.
– Usiądź na moim miejscu – mówi Lucia wstając. – Zamierzam się jeszcze trochę pofechtować.
Siadam, bardzo świadomy bliskości Marjory.
– Będziesz ćwiczyć dziś wieczorem? – pytam.
– Nie. Muszę wyjść wcześniej. Moja przyjaciółka Karen przylatuje, a ja obiecałam ją odebrać z lotniska. Zajrzałam tutaj, żeby zobaczyć się z… ludźmi.
Chcę jej powiedzieć, że się cieszę, że tak zrobiła, lecz słowa utykają mi w gardle. Czuję się sztywny i niezgrabny.
– Skąd przylatuje Karen? – pytam w końcu.
– Z Chicago. Była tam w odwiedzinach u rodziców. – Marjory wyciąga przed siebie nogi. – Miała zostawić samochód przed lotniskiem, ale w dniu wyjazdu złapała gumę. Dlatego właśnie muszę po nią pojechać. – Obraca się i patrzy na mnie; spuszczam wzrok, niezdolny znieść żaru jej spojrzenia. – Długo tu dzisiaj zostajesz?
– Niezbyt długo – odpowiadam. Skoro Marjory wychodzi, a Don zostaje, to ja idę do domu.
– Chcesz pojechać ze mną na lotnisko? Odwiozę cię potem tutaj, żebyś mógł zabrać swój samochód. Oczywiście, będziesz przez to późno w domu; jej samolot przylatuje piętnaście po dziesiątej.
Pojechać z Marjory? Jestem tak zaskoczony/szczęśliwy, że przez dłuższą chwilę tkwię bez ruchu.
– Tak – odpowiadam. – Tak. – Czuję gorąco na twarzy.
• • •
W drodze na lotnisko wyglądam przez okno. Mam wrażenie lekkości, jakbym mógł wzbić się w powietrze.
– Bycie szczęśliwym sprawia, że człowiekowi się zdaje, jakby grawitacja była mniejsza – mówię.
Czuję spojrzenie Marjory.
– Lekki jak piórko – mówi. – To masz na myśli?
– Może nie piórko. Bardziej jak balonik – odpowiadam.
– Znam to uczucie – potwierdza Marjory. Nie mówi, że czuje się tak teraz. Nie wiem, jak się czuje. Normalni ludzie wiedzieliby, jak się czuje, ja jednak nie potrafię tego określić. Im lepiej ją znam, tym więcej rzeczy o niej nie wiem. Nie wiem również, dlaczego Tom i Lucia byli tacy złośliwi wobec Dona.
– Wydawało się, że Tom i Lucia gniewają się na Dona – mówię.
Obrzuca mnie szybkim spojrzeniem. Myślę, że powinienem to rozumieć, ale nie wiem, co to znaczy. Sprawia, że chcę odwrócić wzrok; w środku czuję rozbawienie.
– Don potrafi być prawdziwą kosą – zauważa.
Don nie jest kosą, jest człowiekiem. Normalni ludzie mówią takie rzeczy, bez ostrzeżenia zmieniając znaczenie słów, a mimo to się rozumieją. Ja rozumiem, ponieważ wiele lat temu ktoś mi powiedział, że „kosa” oznacza w slangu kogoś ostrego, łobuza. Lecz nie potrafił wyjaśnić mi dlaczego i do dziś się nad tym zastanawiam. Jeśli ktoś jest łobuzem i chcesz powiedzieć, że jest łobuzem, to czemu po prostu tak go nie nazwać? Po co mówić: „kosa”? A przymiotnik „prawdziwy” jeszcze to wszystko pogarsza. Jeśli mówisz, że coś jest prawdziwe, to powinno być prawdziwe.
Ale bardziej chcę wiedzieć, dlaczego Tom i Lucia są źli na Dona, niż wyjaśniać Marjory, czemu nie powinno nazywać się Dona prawdziwą kosą.
– Czy to dlatego, że nie wykonał prawidłowej rozgrzewki?
– Nie. – Marjory sprawia teraz wrażenie poirytowanej i czuję ściskanie w żołądku. Co takiego zrobiłem? – On jest po prostu… czasami złośliwy, Lou. Żartuje sobie z ludzi w niezbyt śmieszny sposób.
Zastanawiam się, czy to żarty są nieśmieszne, czy może ludzie. Znam się na żartach, których większość ludzi nie uważa za śmieszne, ponieważ sam kilka takowych zrobiłem. Nadal nie rozumiem, dlaczego pewne dowcipy są zabawne, a moje nie, ale wiem, że tak jest.
– Żartuje sobie z ciebie – mówi cicho Marjory po przejechaniu następnego skrzyżowania. – A nam się to nie podoba.
Nie wiem, co powiedzieć. Don żartuje sobie ze wszystkich, nawet z Marjory. Nie podobały mi się te żarty, ale nic z tym nie robiłem. Może powinienem? Marjory znów na mnie zerka. Tym razem wydaje mi się, że chce, żebym coś powiedział. Nie mogę nic wymyślić. Wreszcie coś przychodzi mi do głowy.
– Moi rodzice mówili, że jak ktoś się gniewa na ludzi, to oni wcale nie zaczynają postępować lepiej.
Marjory wydaje zabawny odgłos. Nie wiem, co to oznacza.
– Lou, czasami odnoszę wrażenie, że jesteś filozofem.
– Nie – odpowiadam. – Nie jestem wystarczająco mądry, żeby być filozofem.
Znów ten odgłos. Wyglądam przez okno; prawie dojechaliśmy do lotniska. Wieczorem inaczej są oświetlone pasy startowe i postoje taksówek. Bursztyn, błękit, zieleń, czerwień. Żałuję, że nie mają fioletu. Marjory parkuje w sektorze przeznaczonym do krótkiego postoju, po czym przecinamy drogi dla autobusów i dochodzimy do terminalu.
Kiedy podróżuję sam, lubię obserwować, jak otwierają się i zamykają drzwi automatyczne. Dziś wieczorem idę obok Marjory i udaję, że mnie nie obchodzą. Przystaje, żeby spojrzeć na monitor z informacjami o odlotach i przylotach. Zdążyłem już wyszukać właściwy lot: linie te i te, z Chicago, lądowanie o dziesiątej piętnaście, bez opóźnień, brama 17. Jej zabiera to więcej czasu; normalni ludzie zwykle potrzebują go więcej.
Przy bramce przylotów znowu kurczy mi się żołądek. Wiem, jak się zachować; rodzice mnie nauczyli i robiłem to już wcześniej. Wyjąć z kieszeni wszystkie metalowe przedmioty i włożyć do koszyczka. Zaczekać na swoją kolej. Przejść przez bramkę. Łatwe, o ile nikt nie zadaje mi żadnych pytań. Jeśli jednak pytają, nie zawsze dobrze ich słyszę: zbyt wiele hałasu i dźwięków odbijających się echem od twardych powierzchni. Czuję, że jestem spięty.
Marjory idzie pierwsza: torebka na taśmociągu, klucze w koszyczku. Widzę, jak przechodzi. Nikt jej o nic nie pyta. Kładę do koszyka klucze, portfel i drobne, po czym przechodzę. Żadnego brzęczyka. Mężczyzna w mundurze przygląda mi się, gdy chowam do kieszeni klucze, portfel i monety. Odwracam się w stronę czekającej kilka metrów dalej Marjory. Wtedy strażnik się odzywa:
– Mogę zobaczyć pański bilet? I jakiś dowód tożsamości?
Przenika mnie chłód. Nie zapytał nikogo innego – ani mężczyzny z długimi, zaplecionymi w warkoczyki włosami, który przepycha się koło mnie, by zabrać z taśmy swoją teczkę, ani Marjory… a ja nie zrobiłem nic złego. Nie trzeba mieć biletu, żeby przejść przez bramkę przylotów, należy jedynie znać numer lotu, na który się czeka. Ludzie, którzy czekają na innych ludzi, nie muszą mieć biletów, ponieważ nie podróżują. Ochrona przy odlotach żąda okazania biletu.
– Nie mam biletu – mówię. Za nim widzę przestępującą z nogi na nogę Marjory, która jednak nie podchodzi bliżej. Nie sądzę, żeby go usłyszała, a ja nie chcę drzeć się w miejscu publicznym.
– Dowód tożsamości? – mówi. Jest skupiony na mojej osobie; twarz zaczyna mu jaśnieć. Wyciągam portfel i otwieram go na identyfikatorze. Przygląda się mu, po czym przenosi wzrok na mnie. – Jeśli nie masz biletu, to co tutaj robisz? – pyta.
Czuję, jak wali mi serce, a po szyi spływa pot.
– Ja… ja… ja…
– No, wyduś to z siebie – rzuca, marszcząc brwi. – A może się jąkasz?
Kiwam głową. Wiem, że nie zdołam nic powiedzieć przez najbliższych kilka minut. Sięgam do kieszeni koszuli i wyciągam niewielką kartkę, którą tam trzymam. Podaję mu; ogląda ją.
– Autystyczny, co? Ale przecież rozmawiałeś ze mną, odpowiedziałeś mi. Po kogo tu przyszedłeś?
Podchodzi do nas Marjory.
– Jakieś kłopoty, Lou?
– Proszę się cofnąć, proszę pani – rzuca mężczyzna. Nie patrzy na nią.
– To mój przyjaciel – wyjaśnia Marjory. – Przyjechaliśmy tutaj po moją znajomą, lot 382, bramka 17. Nie słyszałam żadnego brzęczyka… – W jej głosie pojawiają się gniewne nuty.
Strażnik obraca głowę i patrzy na nią. Odpręża się lekko.
– On jest z panią?
– Tak. Czy coś się stało?
– Nie, proszę pani. Po prostu wyglądał nieco dziwnie. To… – wciąż trzyma moją kartkę w dłoni – … chyba wszystko wyjaśnia. Jak długo jest pod pani opieką…
– Nie jestem jego opiekunką – mówi Marjory tym samym tonem, którego użyła, gdy nazywała Dona prawdziwą kosą. – Lou jest moim przyjacielem.
Mężczyzna unosi brwi, a po chwili je opuszcza. Oddaje mi kartkę i odchodzi. Ruszam za Marjory, która idzie tak szybko, że chyba nadweręża sobie nogi. Milczymy, dopóki nie docieramy do poczekalni dla bramek 15-30. Za szklaną ścianą, po stronie odlotów, siedzą rzędami ludzie z biletami. Stelaże granatowych siedzisk wykonano z lśniącego metalu. W przylotach nie mamy miejsc siedzących, ponieważ przewiduje się, że nie powinniśmy wchodzić tutaj wcześniej niż na dziesięć minut przed planowanym lądowaniem samolotu.
Kiedyś było inaczej. Oczywiście, nie pamiętam tego – urodziłem się na przełomie wieków – lecz moi rodzice opowiadali mi, jak to można było podchodzić do samych bramek, by witać przylatujących ludzi. Potem, po katastrofach 2001 roku, tylko odlatujący pasażerowie mogli podchodzić do bramek. Było to bardzo kłopotliwe dla ludzi potrzebujących opieki i tak wiele osób występowało o specjalne przepustki, że władze zaprojektowały w zamian te poczekalnie dla przylotów za osobnymi liniami zabezpieczeń. Zanim rodzice zabrali mnie w pierwszą podróż samolotem – miałem wtedy dziewięć lat – wszystkie duże lotniska rozdzielały przylatujących i odlatujących pasażerów.
Wyglądam przez olbrzymie okna. Wszędzie światła. Czerwone i zielone lampki na końcach skrzydeł samolotów. Rzędy słabo oświetlonych kwadratów wzdłuż ich kadłubów wskazujące usytuowanie okienek. Reflektory maleńkich pojazdów ciągnących wózki bagażowe. Stałe światła i migające światła.
– Możesz już mówić? – pyta Marjory, gdy wciąż przyglądam się światłom przez wielkie okna.
– Tak. – Czuję jej ciepło; stoi tuż za mną. Zamykam na chwilę oczy. – Ja tylko… pogubiłem się. – Pokazuję na podjeżdżający samolot. – To ten?
– Tak myślę. – Obchodzi mnie i zagląda mi w twarz. – Wszystko w porządku?
– Tak. Czasami… to się zdarza. – Czuję zakłopotanie, że stało się to dzisiaj, kiedy po raz pierwszy jestem sam na sam z Marjory. Pamiętam, jak w liceum chciałem rozmawiać z dziewczętami, które nie chciały rozmawiać ze mną. Czy ona też odejdzie? Mógłbym wziąć taksówkę i wrócić do Toma i Lucii, ale nie mam przy sobie za dużo pieniędzy.
– Cieszę się, że nic ci nie jest – mówi Marjory, a wtedy otwierają się drzwi i ludzie zaczynają wysiadać z samolotu. Marjory szuka wzrokiem Karen, a ja się jej przyglądam. Karen okazuje się starszą, siwowłosą kobietą. Wkrótce jesteśmy już na zewnątrz i jedziemy do mieszkania Karen. Siedzę cicho na tylnym siedzeniu, przysłuchując się rozmowie Marjory i Karen. Ich głosy płyną i falują, niczym bystra woda na skałach. Nie całkiem rozumiem, o czym mówią. Robią to zbyt szybko, poza tym nie znam ludzi i miejsc, o których rozmawiają. Ale jest dobrze, gdyż mogę patrzeć na Marjory bez konieczności otwierania ust.
Kiedy wracamy po mój samochód do Toma i Lucii, Dona już nie ma, a ostatnia z szermierczych grup właśnie pakuje sprzęt do aut. Przypominam sobie, że nie schowałem swoich ostrzy i maski, więc wychodzę po nie na zewnątrz, lecz Tom mówi, że już się nimi zajął. Nie był pewny, o której wrócimy, a nie chciał zostawić ich na dworze w ciemnościach.
Żegnam się z Tomem, Lucią i Marjory, po czym jadę do domu w gęstym mroku.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.