powrót do indeksunastępna strona

nr 4 (XLVI)
maj 2005

 Wody cierpienia
Romuald Pawlak
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
• • •
Po kilku dniach rejsu Rosselin uznał jednak, że nie jest źle i niepotrzebnie panikował. Choroba morska minęła, wiatry pchały „Aqurę” we właściwym kierunku, więc mag powoli zaczął dostrzegać szansę wykaraskania się z tej opresji bez szwanku. Tym bardziej, że szaleństwo w oczach Tortinatusa zgasło. Szyper zamienił się w troskliwego, dbającego o statek i ludzi dowódcę.
Co więcej, z upływem czasu Rosselin nabierał przekonania, że może jednak nie jest takim ciamajdą, jak mu się pierwotnie wydawało. Może rulon ukończenia Akademii Magicznej jednak jest coś wart?
Pojął także, iż tym rejsem płaci cenę za przywołanie Pierwszego Maga podczas pracy u malarza Astrogoniusza, oby zaraza go oślepiła i przywiodła do impotencji. Coś jednak musiało być w Rosselinie cennego, jakieś niezwykłe umiejętności, skoro Starzec ukarał go tylko wysłaniem na przestwór oceanu, podczas kiedy innym potrafił odebrać rozum albo zamienić w pół kozła, pół krzesło.
I kiedy mag rozmyślał o różnych nieważnych sprawach, powoli zbierając się do śniadania, naraz ktoś zapukał do drzwi, burząc jego optymistyczną aurę. Po czym zburzył ją jeszcze bardziej.
– Jest mały problem, magu – powiedział Tortinatus, bez pozwolenia wsadzając głowę do kajuty. Na jego twarzy malował się lekki niepokój. – Nie zechciałbyś pomóc?
Strach przeorał oblicze Rosselina.
– A… – jęknął – o co chodzi?
Szyper wszedł do środka i starannie zamknął za sobą drzwi, jakby chciał, żeby nikt nie usłyszał jego słów.
– Jedna z naszych świń zachorowała i nie wiem, czy bydlę wyrzucić, leczyć czy zjeść. – Odchrząknął niepewnie. – Wiem, żeś pogodnik, nie mag od zwierząt. Ale może obejrzałbyś zwierzaka? We własnym interesie – Tortinatus roześmiał się zgrzytliwie. – Bo jak zjemy, to będzie za późno, sam rozumiesz… Z kolei szkoda mięsa, jakby było dobre. Krakern już dostał, co jego…
Rosselin bardzo się starał, żeby na jego twarzy nie pojawił się wyraz wielkiej ulgi, co mogłoby wzbudzić podejrzenia szypra.
– No cóż – westchnął teatralnie – pójdę.
Wszelkie zapasy jedzenia trzymane były pod pokładem. Z bekami solonego mięsa, koszami sucharów i owoców nie było problemu, nawet jak się trochę nadpsuły czy zarobaczyły. Odzysk był tylko kwestią fantazji kucharza. Ale że ta nie wznosiła się na wyżyny finezji, wszyscy żeglarze jedli omlety robione z sucharów przemielonych razem z robakami oraz nadgniłymi owocami. Załoga za jednym zamachem dostawała i witaminy chroniące ją przed szkorbutem, i pożywne białko.
Część białka przewożono jednak w postaci żywej, a nawet skrzeczącej, gdakającej czy kwiczącej. Zwykle były to drób i świnie, takie jak ta zamordowana owej strasznej pierwszej nocy przez pijanego kapitana.
Teraz jednak Tortinatus w niczym nie przypominał Czarnego Szypra. Wręcz przeciwnie: choć Rosselinowi wskazał ręką właściwe wejście pod pokład, sam nie zdradzał chęci podążenia jego śladem.
– Schodkami, a potem na węch i słuch – doradził. – Jest tam Nemmo, majtek, co to się opiekuje naszym żarciem. On ci wyjaśni, o które zwierzę chodzi.
Rosselin bez trudu pojął, że Tortinatus boi się złapania zarazy. Nawet to rozumiał. „Jakby to wyglądało, gdyby dumny Czarny Szyper zaraził się jakimś paskudztwem od świni?” – pomyślał ironicznie.
Sam jednak nie miał żadnego wyboru. Zaraza może nie była lepsza od kompromitacji, ale od wyrzucenia za burtę na pewno tak. Potem by się mówiło, że to wielka fala zabrała nieszczęsnego maga… a Krakern zapewne ucieszyłby się odmianą w postaci świeżego ludzkiego mięsa.
Z niechęcią wstąpił pod pokład. Rzeczywiście, w tej kwestii kapitan się nie pomylił – Rosselin nie miał żadnego problemu z odnalezieniem spiżarni. Wystarczyło posiadać średnio sprawny węch.
W pewnej chwili z głębi korytarza wyjrzało wielkie chłopisko. Widząc maga, Nemmo skrzywił się z niechęcią.
– Tortinatus mnie przysłał, żeby obejrzeć chorą świnię – wyjaśnił pogodnik.
Majtek w milczeniu poprowadził pogodnika do wielkiego pomieszczenia, gdzie w kojcach spoczywał cały żywy inwentarz. Wskazał mu jedną z czarnych świń. Osowiałe zwierzę podniosło na nich błędne spojrzenie, kiedy podeszli.
– Gorączkę ma – mruknął Nemmo. – Zdechnie jak nic…
Rosselin podszedł do kojca, wsunął rękę i pociągnął po szorstkiej sierści zwierzęcia.
– Głupia świnia – usłyszał mruczenie za plecami. – Myśli, że sobie pieska znalazła…
Mag powoli odwrócił się i spojrzał chłopakowi prosto w oczy.
Nemmo w odpowiedzi wyprostował się na całą swoją sześciostopową wysokość. Skrzyżował ręce i hardo patrzył na pogodnika. Nie wydawał się przestraszony jego poirytowanym wzrokiem.
Na twarz Rosselina wypłynął rumieniec gniewu, przed oczyma ze zdenerwowania zaczęły mu latać ciemne plamy. Nie pozwoli, żeby ubliżał mu zwykły majtek!
Szarpnął poły płaszcza, mamrocząc:
– Niech no ja tylko znajdę różdżkę… gdzie jesteś, moja słodka…
Oczywiście nie miał jej przy sobie. Została w sakwie, gdzie leżała sobie od roku nigdy nieużywana. Magowie jej nie potrzebują, zaklęcia mogą rzucać, jak im wygodnie, nawet głosem wewnętrznym. Różdżki używali tylko dla fasonu, dając pospólstwu sygnał: „Uwaga, teraz będę czarować!”. Gdyby więc chciał i mógł, już w tej chwili Nemmo zamieniłby się w świnię albo zbrylone ptasie odchody, grzecznie zwane guanem.
Ale majtek o tym nie wiedział, podobnie jak o tym, że słone wody pozbawiły Rosselina całej jego magii. Hardość i odwaga gdzieś wyparowały, bo nagle dotarło do niego, że przeholował. Chłopak kwiknął więc przeraźliwie, łomotnął w drzwi prowadzące na korytarz i zniknął.
Pogodnik w zadumie popatrzył na wilgotny ślad ciągnący się wzdłuż korytarza.
– Wiesz co? – zwrócił się do czarnej świni, która nadal przyglądała się całej sytuacji mętnymi od gorączki oczyma. – Będzie z niego dobry marynarz. Łatwo oddaje wodę…
Wieprzek chrząknął cicho. Mag popatrzył na niego, wzruszył ramionami. Nic tu nie mógł poradzić, przecież nie znał się na zwierzętach. Ruszył z powrotem na pokład.
Na górze zaczepił go wyraźnie zaniepokojony szyper, którego ucieczka majtka wprawiła w pewną nerwowość.
– No i co? – chrypnął. – Poradziłeś coś? Nie grozi nam zaraza?
Rosselin popatrzył na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Czy świni pomogłem, to nie wiem – wyznał szczerze. – Ale twemu marynarzowi to na pewno. Bardzo się chłopak ożywił, nie sądzisz?
I zadowolony, ruszył do swojej kajuty.
V
Cisza nadeszła nieoczekiwanie następnego dnia rankiem. Według twierdzeń Farclaya, który zajmował się nawigacją, statek znajdował się jakieś sto pięćdziesiąt mil od Garandyny, do której płynęli. Wiatr ucichł, żagle sflaczały i pomarszczyły się niczym wysuszony rybi pęcherz. Wokół był tylko bezkresny ocean, po którym niosły się falki nie większe od małych, srebrzystych ryb zwanych wśród pospólstwa „zakęskami”.
– No, sam widzisz – rzekł Tortinatus, drapiąc się w ucho. Z nadzieją popatrzył na maga spoglądającego z wysokości mostka na martwy żywioł, który za nic nie chciał współpracować z „Aqurą”. Nie pomogły na przemian miotane przez szypra klątwy i błagania. – Przecież nie prosiłbym o pomoc, gdyby to była jakaś bzdura.
– Psiakrew! – jęknął Rosselin. Po raz kolejny przeklął fakt, iż Farclay wybrał żeglugę z dala od brzegu na czystych, głębokich wodach – wolnych tak samo od punktów orientacyjnych psujących równą linię horyzontu, jak i oczywiście od wieśniaków dorabiających łupieniem bezbronnych statków. Ale przez to mag nie mógł nawet wyskoczyć i próbować dopłynąć do brzegu. A czuł przez skórę, że powinien, MUSI to zrobić…
Szyper popatrzył na niego z niepokojem.
– Co, nie dasz rady? Ejże, pogodniku, nie bądź taki skromny – próbował mu dodać otuchy.
Rosselin nie odpowiedział. Ponurym spojrzeniem wodził po pokładzie. Dla prawdziwego morskiego maga wywołać wiatr o określonej sile i kierunku to pestka. Ale on mógł jedynie w duchu prosić Pierwszego…
Naraz oblicze maga rozjaśniło się lekko.
– Północny wiatr, jakieś sześć stopni w skali, co? – spytał Tortinatusa.
Ten skinął głową.
– Sześć wystarczy, ale mamy lekkie opóźnienie, siódemka byłaby lepsza. Aby tylko równo szła – dodał. – To co, mają chłopcy dołożyć płócien na rejach?
I wtedy Rosselinowi przydała się uszczypliwa uwaga, którą niedawno wygłosił o nim jeden z majtków – że nigdy żaden mag morski nie stąpał po pokładzie „Aqury” i było dobrze. To dawało magowi spore szanse na wybrnięcie z kłopotu. „Więc i teraz będzie dobrze – pomyślał. – Tak dobrze, że nikt nie zauważy różnicy”.
– Nie tak zaraz, wiśta wio i już – stwierdził ostro. – Jednym pstryknięciem palca, kapitanie, trudno wywołać porządne wietrzysko. – Gra była ryzykowna, ale i tak nie miał nic do stracenia.
Tortinatus skrzywił się, ale zmilczał cierpką uwagę. Rosselin dobrze trafił: szyper nie miał żadnego doświadczenia w tych sprawach. „Swoją drogą, cóż za pech – pomyślał mag z goryczą – że akurat nasze drogi musiały się skrzyżować w tamtej knajpie. Tak to jest, jak się człowiek zapatrzy na kształtne kolanko…”.
– Potrzebuję świecy – zażądał.
Gdy ją dostał, z wielką pompą nakapał wosku na koło sterowe, niemal parząc marynarza, który wciąż stał na mostku całkowicie w tej chwili nieprzydatny. I mocno wystraszony, że to on najbardziej ucierpi na poczynaniach maga, skoro znajduje się na pierwszej linii frontu.
Później Rosselin wymamrotał kilka zdań w queszu. Tego języka szyper na pewno nie znał. Była to bowiem sekretna mowa cechu magów pozwalająca im na bezpieczną rozmowę nawet w obecności wrogów. Tortinatus kiwał więc mądrze głową, uświęcając swym kapitańskim autorytetem tajemny obrzęd, podczas którego pogodnik obiecywał, że za porwanie i wywiezienie z Fertu, a zwłaszcza rzucenie w bezmiar oceanu, wkrótce udusi szypra z grzybami, po czym nakarmi tym frykasem jego załogę. Albo wieprzki w spiżarni. Albo Krakerna, oby nigdy nie wylazł z największych głębin.
Później, wciąż mając za plecami kapitana, Rosselin podążył do swojej kajuty. Postawił na stole świecę, w queszu obiecując, że wytopi całe sadło z tej grubej świni, która zagląda do jego kabiny, bojąc się przekroczyć próg.
Później zamknął Tortinatusowi drzwi przed nosem, tłumacząc sucho:
– Reszta obrzędów jest tajna.
Faktycznie, musiała taka pozostać, ponieważ ledwo zamknął drzwi na zasuwkę, zgasił też cuchnący, kopcący artefakt i wyciągnął się wygodnie na koi. „Poczekamy na wiatr – pomyślał z uśmiechem. – W końcu musi nadejść”.
Nie chcąc marnować czasu, na wszelki wypadek próbował sobie przypomnieć jakieś stosowne do okoliczności zaklęcia. Starał się tak intensywnie, że… zasnął.
• • •
Zbudziło go łomotanie do drzwi. Poderwał się z koi lekko nieprzytomny.
– Nadal cicho – dobiegł zza drzwi zrozpaczony głos Tortinatusa. – Nie możesz czarować szybciej?
Rosselin stłumił chichot. Wyjrzał przez bulaj. Kapitan nie kłamał: cisza nie odeszła, statek nadal martwo tkwił w miejscu.
– A chcesz mnie zastąpić? – burknął.
Kroki odchodzącego szypra brzmiały niczym niechętne stąpanie skazańca zmierzającego w stronę katowskiego pniaka.
Z nudów Rosselin wyjął notatnik i przekartkował śnieżnobiałe stronice. Ktoś mógłby pomyśleć, że przegląda zapiski sporządzone niewidzialnym atramentem, jednak prawda była taka, że mag nawet nie zaczął raportu na temat pracy u Astrogoniusza. Ciszę na morzu uznał za stosowny moment, aby to nadrobić.
Spojrzał na kałamarz i wetknięte weń zaostrzone pióro. Wyjął je, otrząsnął ze zbędnego atramentu i… gryząc wargę w grymasie skupienia, zaczął pisać coś innego, niż planował. A mianowicie:
Jak można się nazwać Czarnym Szyprem – z impetem szurał piórem po papierze. – Tortinatus powinien raczej nosić tytuł Świńskiego Łba! Albo porywacza… Swoją drogą trzeba wybadać, jakim sposobem przetransportował mnie na statek i czy tylko spił, czy też dodatkowo otruł. Przyda się, gdy będę składać skargę w żeglarskim cechu…
Ostatnie słowa podkreślił wężykiem. Zeznanie dla Akademii to jedno, ale złożyć donos na Tortinatusa też nie zaszkodzi…
Naraz poczuł drgnięcie.
„Nie, to nie ja – pomyślał ze zdziwieniem wyrwany z układania w myślach denuncjacji na kapitana. – Przecież nic nie piłem!”.
Wtedy usłyszał lekki łopot żagli. A zaraz potem radosne krzyki marynarzy.
„Całkiem nieźle mi idzie – z zadowoleniem pomyślał Rosselin. – Chyba zmienię specjalizację…”
• • •
Wieczorem, gdy statek śmiało pruł fale, Tortinatus przy kolacji długo przyglądał się magowi. I wreszcie gdzieś tak pomiędzy potrawką z królika a musem owocowym, specjalnie dla mesy kapitańskiej bez robaków, rzekł:
– Zacny chłop z ciebie. Pić pijesz jak należy, świnię uleczyłeś, wiatry się ciebie słuchają… Wiesz co? Może się zgodzimy na roczny kontrakt?
Najwyraźniej wcześniej tego dnia szyper nie łapał tych samych co Rosselin kosych spojrzeń załogi ani nie dotarły do niego komentarze w rodzaju „Też mi sztuka, naprawdę!”.
Mag zastanawiał się, jak zręcznie odmówić. W końcu uznał, że najlepiej sprawę odwlec. Może sama umrze śmiercią naturalną?
– To szczodra i zaskakująca propozycja – powiedział, starając się, aby jego głos brzmiał szczerze. – Muszę ją przemyśleć.
Kapitan wydawał się rozczarowany, ale pokiwał głową ze zrozumieniem i odparł:
– Nie ma sprawy, myśl. Jakby co, wciąż tu jestem…
• • •
Życie samo rozwiązało problem Rosselina. Następnego dnia po południu barometr zaczął spadać, a załoga – denerwować się nie na żarty.
– Idzie burza – mruknął Tortinatus, gdy wraz z magiem obserwował zachód słońca. Niebo było jakby rozmyte, odległe. – Będziesz miał rankiem robotę.
Pogodnik milczał. Szyper też już się nie odezwał słowem, tylko stał ciężko wsparty o burtę i widać było, że naprawdę się martwi.
Pół nocy pogodnik spędził na rozmyślaniach. Ale nie znalazł dobrego zaklęcia. Do głowy przychodziły mu tylko kiepskie, te same, które nawet na lądzie nie zawsze chciały działać.
Zapowiedziana przez kapitana robota nadeszła bladym świtem. Tortinatus wyciągnął Rosselina z pościeli, mówiąc, że nie ma na co czekać. Mag, wzdychając ciężko, wyszedł z nim na mostek.
– Cyklon – szyper wskazał ręką ciemną plamkę na horyzoncie, pionową kreskę, która wyglądała jak pojedynczy filar łączący niebo z oceanem. Bardzo estetyczny, niby pończocha Draceny. Ten drań Astrogoniusz zaraz rzuciłby się do sztalug, żeby go namalować.
– Wali prosto na nas i to szybciej, niż się spodziewałem. Weź go zepchnij na bok albo rozbij, jak to tam robicie – rozkazał kapitan.
Rosselin nerwowo oblizał wargi.
– Kiedy… – zaczerpnął tchu. – Hmmm… kiedy ja nie bardzo mogę…
Tortinatusowi, który i tak już był blady i zmęczony, jakby nie spał pół nocy, mina wyraźnie zrzedła.
– Magu! – podniósł głos. – Idzie burza, kurewska burza. Zaleje nas i pójdziemy na dno jak nic. Szlus i zostanie po nas tylko wspomnienie. A ty mi mówisz, że nie jesteś w nastroju. Do roboty albo zaraz wylecisz za burtę!
Rosselin już-już chciał mu wyznać, że nie jest żadnym morskim magiem i jeżeli cyklon nie potknie się na jakiejś fali, walnie w nich z całą siłą. Jednak mając do wyboru: umrzeć trochę wcześniej lub ciut później, zdecydował się na to drugie.
– Pójdę do siebie, spróbuję coś zdziałać. – I odprowadzony gniewnym spojrzeniem Tortinatusa uciekł do kajuty.
Patrząc w bulaj, klął z ponurą rozpaczą. Gdyby w tej chwili mógł przywołać Pierwszego Maga… Zmarnował jednak tę możliwość niczym ostatni dureń! Prosił o blade słońce dla jakiegoś malarza, który niech będzie przeklęty na wieki! A przecież mistrz Purgion wbijał w głowy szkolarzy, że Starca można przyzywać w odstępie nie mniejszym niż 812 dni!
Siedział więc i przeklinał własną głupotę, aż usłyszał szybkie kroki, a potem łomot wściekłych pięści w drewno.
– Wyłaź albo wyłamię drzwi! – zawołał gniewnie Tortinatus. – Psiakrew, cyklon się zbliża, nie ma na co dłużej czekać!
„Oto nadciąga chwila śmierci – pomyślał z posępną rezygnacją Rosselin. – I nie wiadomo, co zabije mnie najpierw: burza czy Czarny Szyper”
Otworzył i z niechęcią wyszedł z kajuty. Kapitan złapał go pod ramię i wywlókł na pokład.
– Coś słaby jestem – stękał po drodze pogodnik. – A może poradzimy sobie bez czarowania?
– Nie użyjesz magii? – spytał wyraźnie wstrząśnięty szyper. – Nawet po to, żeby ocalić nam życie?!
Rosselin zaprzeczył słabym ruchem głowy. Spróbowałby może wytłumaczyć, że na lądzie jest świetny, ale woda to naprawdę nie jego żywioł. I może nawet takie kłamstwo przeszłoby mu przez gardło bez mrugnięcia okiem, jednak krtań miał tak zaciśniętą i suchą, że nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa.
– Chcesz mi powiedzieć, że chociaż podpisałeś papier i mam ci zapłacić żywą gotówką, nadajesz się tylko do wybierania wody? – wrzasnął kapitan równocześnie wściekły i przerażony.
Mag spuścił głowę. Przysłuchująca się tej rozmowie załoga zaszemrała głośno i nerwowo.
– No to pod pokład! – warknął Tortinatus niemal kredowobiały na twarzy. – Wodę wybierać! Później się policzymy, kurwi synu! O ile przeżyjemy, psia twoja mać!
A było co wybierać. Cyklon zbliżał się z niewiarygodną prędkością i wkrótce wpadli w jego łapy. „Aqurę” zaczęły zalewać potoki wody. Na górze, na pokładzie, Tortinatus kierował częścią załogi, która pilnowała, żeby jakaś fala nie położyła statku. Na dole… cóż, pod pokładem większość ludzi wybierała wodę. Ta jednak uparcie wlewała się lukami, puściło kilka uszczelnień, w jednym miejscu pękło spróchniałe poszycie…
Statek, miotany dzikimi podrygami żywiołu, rozpaczliwie walczył o utrzymanie się na powierzchni. Ludzie walczyli o życie. Rosselin walczył dodatkowo z wymiotami, bo powróciła morska choroba. Nie zapominał jednak o przeklinaniu Astrogoniusza oraz Czarnego Szypra, życząc im śmierci w mękach trwających wiele dni bez przerwy.
Trwało to wieczność. Albo pół godziny – zależy, jak liczyć. W końcu cyklon odszedł, a statek, choć lekko uszkodzony, wciąż utrzymywał się na wodzie. Z wyjątkiem dwóch marynarzy, którzy wypadli za burtę, oraz jednego, który utopił się w ładowni, kiedy puściło poszycie, nie zanotowano większych strat. Krakern obszedł się z „Aqurą” dosyć łaskawie.
Rosselin powlókł się do swojej kabiny, padł tam na koję i natychmiast zasnął.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.