Godzina 22.20, Asse pod Brukselą – Nie śpij – wyszeptał Vernetowi w ucho Stephen. – Patrz lepiej, co się dzieje. Ja mam coś do zrobienia. Leżeli nadal w krzakach przy bocznej drodze do Asse od kilku, może kilkunastu minut. Krótka drzemka, w którą zapadł Vernet zbudziła w nim zmęczenie. Musiał walczyć z sennością. Rozejrzał się. Kilka metrów przed nim lśnił wilgotny asfalt szosy. Jakieś dwadzieścia, najwyżej trzydzieści metrów w prawo, dwoma kołami na poboczu stał czarny mercedes Jacquesa. Droga była mało uczęszczana, tylko z rzadka przemykały nią samochody, na chwilę oświetlając blaskiem reflektorów wysoki, otynkowany na biało mur posiadłości Jednookiego, metalową, jednoczęściową bramę, kolczasty drut wieńczący mur. Tymczasem Stephen wyciągnął swój nóż sprężynowy, naciął nim spory prostokąt darni, ostrożnie podważył i wygrzebał pod odchyloną trawą płytki dołek, rozsypując ziemię jak najdalej od siebie. Potem ułożył w dołku torbę z pieniędzmi, przykrył ją darnią i delikatnie przyklepał. – W porządku – trącił Verneta – i co? – Nic. Tylko nie rozumiem, po co te podchody. – Ostrożność matką długowieczności. Teraz zaczekaj na mnie. Poderwał się i niemal bezszelestnie znikł za krzakami. Nie było go dość długo, Verneta oczy piekły od wpatrywania się w ciemność. Rozpłaszczył się całkiem na ziemi, brodę podparł rękoma i czekał. Gdzieś w dali zaszczekał pies, smutnie, przejmująco. Chłód i wilgoć wdzierały się pod kombinezon i Vernet zaczął tęsknić za łóżkiem wodnym z regulowaną temperaturą, jakie sobie sprawił przed miesiącem. Nagle wzdrygnął się. Coś zimnego dotknęło jego karku. Powoli odwrócił głowę i odetchnął. Obok niego klęczał Stephen i dotykał go zapalniczką. – Nie jesteśmy w hotelu Waldorff Astoria, żebyś sobie drzemał – wyszeptał Stephen. – Obejrzałem to wszystko z bliska. Wygląda na to, że nie będzie nam łatwo dostać się do środka. Takich prostych wynalazków cywilizacyjnych jak dzwonki czy domofony brak. Brama jest chyba uchylana na sygnał radiowy. Słyszałeś o takich urządzeniach?. – A czy nie możemy normalnie?… -Vernet zignorował kpinę w głosie Stephena, ale ten nie dał mu dokończyć pytania. – Tak, możemy poprosić ich o kilkaset karabinów, ponieważ wybieramy się na bal maskowy, a czekać nie możemy ani chwili dłużej. Stary, to jest handel bronią, a nie papeteria czy artykuły perfumeryjne. Tu każdy walczy z każdym, a Bóg jest przeciw wszystkim. Idziemy. – Podnieśli się i wolno, spoglądając na boki, podeszli do mercedesa. W chłodnym powietrzu wieczoru lakier pokrył się drobną rosą. Tym razem za kierownicą zasiadł Stephen. Powoli wrzucił pierwszy bieg, powoli wyprowadził ciężką maszynę czterema kołami na szosę, powoli zajechał przed bramę posiadłości Jednookiego. W światłach samochodowych reflektorów zobaczyli dokładnie płytę stalowej blachy, wzmocnioną skrzyżowanymi szynami. Stephen kilka razy zamrugał światłami, raz po raz naciskając klakson. Żadnej reakcji. Chyba przez dobrą minutę błyskali światłami i trąbili, wciąż bez widocznego rezultatu. Wreszcie Stephen machnął rękami. – Zapnij pasy – rzekł, wrzucając wsteczny bieg i jednocześnie zatrzaskując zamek swojego pasa. – Co chcesz zrobić? – Vernet miał jak najgorsze przeczucie. – Nic takiego. Mam zamiar zaoszczędzić na portierze. Wycofał wóz tyłem dobre dwieście metrów, poprawił się w siedzeniu. – Jak to dobrze – mruknął – że nasz przyjaciel nie jeździ 2CV. Byłyby trudności. – Ruszył do przodu. Mercedes, popędzany wciśniętym do oporu pedałem gazu nabierał szybkości. Silnik wył na najwyższych obrotach. Szybko przebyli odcinek dzielący ich od bramy i Vernetowi już się wydawało, że pojadą po prostu dalej, kiedy Stephen gwałtownie skręcił kierownicę, naciskając jednocześnie lekko, właściwie muskając tylko hamulec. Tył mercedesa zarzuciło i dwutonowa masa runęła na bramę. Vernet poczuł gwałtowne szarpnięcie, pasy werżnęły mu się w ciało. Coś przeleciało nad nim, gwałtownym podmuchem wdarło się do samochodu rześkie, wieczorne powietrze. Nie słyszał nawet huku rozwalanej bramy, tylko suchy trzask dartej blachy błotników. Światła reflektorów nagle zgasły, spod pofałdowanej maski trysnęła para. Mercedes stał rozkraczony między dwoma skrzydłami muru, w samym przejeździe. Gdy minął pierwszy szok, Vernet dostrzegł jeszcze kilkudziesięciometrowy podjazd, jakieś klomby i dużą piętrową willę, otoczoną drzewami. W oknach paliły się światła. – No, zdaje się, że mieliśmy niezłe entre – odpinał pas Stephen. – Wysiadamy, ktoś w końcu wyjdzie nas przywitać. Wyszli obaj z wraka mercedesa. Duma Jacquesa, błyszcząca jeszcze niedawno nowiutkim lakierem, zamieniła się w bezużyteczną kupę blachy. Wszystko razem trwało dobrą minutę, a witający, jak ich określił Stephen, jeszcze się nie pojawiali. Willa wyglądała na opustoszałą, nic się w niej nie poruszyło, tylko światła paliły się jak przedtem. Stali niezdecydowanie obok samochodu, aż wreszcie Stephen podjął decyzję. – Coś mi się tu nie podoba – powiedział. – Chodź, przejdziemy się. Ruszyli wolno w stronę willi. Przeszli dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści kroków. Nic. Cisza. Pustka. Stephen zaczął kląć pod nosem. Coraz mniej podobał mu się własny pomysł. Bał się, że nie będą mieli nawet okazji powiedzieć, z jaką sprawą przyjechali tak nagle. Doszli wreszcie do dość szerokich, kamiennych schodów, otoczonych balustradą. Schodów było nie więcej niż dwadzieścia, nad nimi sterczała ciemna w tym miejscu ściana willi, gdzieś dalej, w lewym skrzydle, jaśniały blaskiem okna. Wchodzili powoli na schody, tuż obok siebie, ramię przy ramieniu. Gdy sięgali już piętnastego stopnia oślepiło ich nagle jaskrawe, białe światło. Jednocześnie głos z tyłu zakomenderował: – Ręce na kark – brzmiało to zimno i nieprzyjemnie. Pierwszy podniósł ręce Stephen, Vernet poszedł za jego przykładem. Stali tak, mrużąc oczy, kompletnie oślepieni i bezradni. Sprawne ręce przeszukały ich błyskawicznie, wysupłując nie tylko broń, ale całą zawartość kieszeni. Potem popchnięto obu, wtłoczono w jakieś drzwi, do pomieszczenia, w którym paliło się normalne światło i minęła dobra chwila, zanim mogli rozejrzeć się w otoczeniu. Znajdowali się w dużym holu, zamkniętym z jednej strony schodami, prowadzącymi na piętro. Boczne ściany podtrzymywały galerię, wiodącą od schodów w prawo i w lewo. I na dole i na górze w każdej ścianie było kilkoro drzwi. Hol był, Vernet pomyślał to machinalnie, urządzony z gustem. Stare meble, dobre obrazy na ścianach, dwa symetrycznie zawieszone gobeliny i dwie zbroje strzegące schodów. Na podłodze, wykładanej drewnianą mozaiką leżało kilka skór dzikich zwierząt. Oprócz nich w holu znajdowało się czterech mężczyzn. Ale za plecami, to się czuło, także ktoś stał. Tych czterech było do siebie jakoś podobnych, o twarzach jakich nie sposób zapamiętać, kanciastych sylwetkach, tępych spojrzeniach wykonawców poleceń. – Panowie się pomylili – powiedział jeden z mężczyzn. – Tędy nie biegnie droga do Paryża. Trzeba uważać na drogowskazy. – Ależ nie ma żadnej pomyłki – swobodnie jak zwykle odparł Stephen. – Przyjechaliśmy tutaj na grzyby. – Stul pysk, wszawy skurwysynu – warknął drugi, ale ten który odezwał się pierwszy uciszył go ruchem ręki. – Czy można wiedzieć – spojrzał w trzymane w ręku dokumenty – co panowie robią w tej okolicy? – Jesteśmy miłośnikami przyrody – wyjaśnił Stephen. – Ptaszki, motylki, małe zajączki. Interesują nas te rzeczy. Słyszeliśmy, że mieszka tu jeden facet, który się na tym zna, postanowiliśmy go odwiedzić i trochę się zaprzyjaźnić. – Dobra – powiedział mężczyzna, który sprawiał wrażenie najważniejszego. – Pożartowaliśmy sobie dla odprężenia, a teraz mówcie, co was tu przyniosło? Skąd znacie ten adres? Mecenas… – Kto? – nadstawił ucha Stephen. – Nie udawaj durnia. Skalda blisko a woda w niej cholernie zimna… – Mam zanik pamięci. – Może mu pomóc? – znów odezwał się ten sam ponury drab. – Poczekaj – szef spojrzał na bok, w stronę dębowych drzwi na parterze. I w tym momencie Stephen wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. – Słuchaj, chłopczyno – powiedział wprost do szefa – jak chcesz sobie ze mną pogawędzić, to się umówmy na kieliszek u Ritza w Paryżu. Teraz nie mam czasu. Jeśli idzie o bramę, to możecie sobie w ramach odszkodowania zostawić te 30 franków, które ten debil – spojrzał na ponurego draba – wyciągnął mi swoimi brudnymi paluchami z kieszeni. – Ty, szmaciarzu – wycharczał tamten i zanim ktokolwiek zdołał zareagować rzucił się na Stephena. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Stephen skulił się i nagle wyprostował, co wyglądało tak, jakby chciał wziąć szarżującego na barana. Ale zrezygnował w ostatniej chwili. Drab wyleciał w powietrze i zwalił się ciężko na podłogę. Ktoś z tyłu rzucił się na Verneta, który stał nieporuszony, z rękoma na karku, ale zaatakowany zaczął się bronić. Trzech innych rzuciło się na Stephena, gruchnęła o ziemię potrącona zbroja. Vernetowi udało się wyszarpnąć z uścisku kogoś, kto trzymał go z tyłu, ale w tej samej chwili otrzymał silny cios w ucho i oszołomiony poleciał na podłogę. Obok dwa razy huknęły rewolwerowe strzały, posypał się tynk. – Co tu się dzieje? – rozległ się nagle władczy głos. Wszyscy zamarli, dźwigający się na kolana Vernet podniósł głowę. W drzwiach po lewej stronie stał szczupły, szpakowaty mężczyzna w welwetowych spodniach i szarym golfie. – Co się tu dzieje? – zapytał po raz drugi. – Małe nieporozumienie ze służbą – pierwszy odezwał się, stając na nogi, Stephen. – Nauczka, że należy na przyszłość zachowywać dystans. Z kącika ust ciekła mu mała strużka krwi. Szpakowaty spojrzał pytająco na tego, którego Vernet uznawał tu za szefa. – To ci, co wcelowali w bramę. – Pan pozwoli, że się przedstawię, mecenasie – ze zwykłą nonszalancją i nie zważając na lufę rewolweru, którą mu wciskano pod żebro, mówił Stephen. – Moje nazwisko wprawdzie nic panu nie powie, więc nie będę go wymieniał, dobra? A może pan woli, żebym go nazywał Jednookim? – My się znamy? – zmrużył oczy mecenas. – Osobiście nie. Zawsze tak się składało, że gdy ja przyjeżdżałem, to pan właśnie wyjeżdżał. Ale nic straconego, możemy się zaprzyjaźnić. – Wątpię – odwrócił się do szefa swoich ludzi. – Wybadać, skąd znają adres i potem na przejażdżkę. Najlepiej nad Skaldę. Aha, i postaw kogoś przy bramie. Mecenas, zwany także Jednookim, odwrócił się i miał zamiar opuścić towarzystwo. Zatrzymało go pytanie Stephena. – To nawet o interesach nie pogadamy? Coś bym kupił, sprzedał albo zamienił. Na przykład to, co mam w kieszeni – pokazał palcem na pierś – w koszuli pod spodem. Stojący obok facet z rewolwerem sięgnął pod kombinezon Stephena i wyciągnął niewielkie zdjęcie. Trzymał je w dwóch palcach, w wyciągniętej ręce. Mecenas chwilę się wahał, postąpił kilka kroków i wziął zdjęcie. Popatrzył na nie krótko. – Możemy porozmawiać – oświadczył niespodziewanie. – Proszę za mną. – Jestem z przyjacielem. – Proszę. Ruszyli w stronę uchylonych drzwi, przodem mecenas, za nim Stephen, Vernet i na końcu jeden z goryli. Kiedy znaleźli się w gabinecie, obudowanym półkami na książki, mecenas najpierw wziął z biurka dużą, gabinetową zapalniczkę i podpalił róg zdjęcia. Płonęło w popielniczce, zwijając się i czerniejąc na popiół. Swobodny jak zwykle Stephen wyjął sobie ze stojącego na biurku pudełka cygaro, z lubością nacisnął je kilka razy przy uchu, obwąchał, odgryzł koniec wypluwając go na podłogę i wreszcie zapalił. Mecenas obserwował to wszystko nieporuszony. – Siadaj – Stephen, rozwaliwszy się na kanapie wskazał miejsce obok wciąż stojącemu Vernetowi. – A pan nie spocznie, mecenasie? Jednooki skorzystał z zaproszenia i usiadł za własnym biurkiem. – Doskonale – Stephen był strasznie zadowolony. – Zrobimy tak: pan dostarczy w ciągu, powiedzmy, czterech godzin pięćset karabinów M 15 i pięćdziesiąt granatników bezodrzutowych. Tysiąc sztuk amunicji na karabin i po pięćdziesiąt granatów. A ja panu dam negatyw tego uroczego zdjęcia i jeszcze kilku innych ujęć. Muszę jednak powiedzieć, że akurat na tym wyszedł pan najkorzystniej. – Gdzie są te negatywy? – Mam je oczywiście przy sobie – uśmiechnął się Stephen. – Rozumiem – odpowiedział mu uśmiechem Jednooki. – A czy mogę wiedzieć… – Lepiej nie wiedzieć. – Tak. Odpowiedź dam za piętnaście minut! – Jaką odpowiedź? – zaniepokoił się Stephen. – Tu się nie ma nad czym zastanawiać. – Nie zrozumieliśmy się. Odpowiedź gdzie, kiedy i tak dalej. Proszę poczekać. Na chwilę zostawię panów samych. No, niezupełnie. Vernet, patrząc na sylwetkę znikającego za drzwiami Jednookiego, pomyślał, że jak na gangstera, ma on nienaganne maniery.
Mecenas wrócił do gabinetu, zgodnie z zapowiedzią, po równym kwadransie. – Mam pewne trudności – oznajmił. – Pan? – zdziwił się Stephen. – I pomyśleć, że ma pan opinię człowieka, który na żądanie gotów jest dostarczyć wieżę Eiffla, dokładnie taką samą jak prawdziwa, tylko większą. Mecenas nie był w nastroju do żartów. – To duża ilość. Ostatnio jest ogromne zapotrzebowanie. – Więc? – Towar będzie do odebrania o czwartej w Ostendzie. – Daleko. – Trudno. Negatywy? – Na miejscu. Transakcja z ręki do ręki. – Zgoda. Umawiamy się o czwartej na stacji benzynowej Shella w Zandvoorde. Będę osobiście. – No myślę – w głosie Stephena kryła się głęboka satysfakcja. – To do czwartej – mecenas miał ochotę ich pożegnać. – Zaraz, zaraz – powstrzymał go Stephen. – Jest jeszcze kilka spraw. Po pierwsze, nasze rzeczy. – Oczywiście. Lucas, przynieś – polecił Jednooki. Lucas wyszedł i za moment powrócił niosąc wszystko to, co wyciągnięto im z kieszeni. Z rewolwerami włącznie. Stephen obejrzał broń bardzo starannie, wsunął swoją pod kombinezon, Vernetowi podał jego colta. – Jeszcze coś? – niecierpliwił się Jednooki. – Musimy jechać do Brukseli po ciężarówkę – Stephen upchał w kieszeni paszport. – Na plecach tego wszystkiego nie przeniesiemy. – Wolna droga. – Właśnie mieliśmy mały wypadek. I nasz samochód… – Lucas, odwieziesz panów do Brukseli, we wskazane miejsce. Wszystko? – W zasadzie. Interesy załatwiliśmy – Stephen wstał i podciągnął spodnie. – Mam jeszcze tylko prywatną sprawę. Wpędziłem się w straszne koszta. Samochód, ciężarówka, śniadanie jedliśmy. Słowem, za wszystko trzeba płacić. – Wystarczy już – Jednooki był wściekły, ale wspaniale nad sobą panował. – Wszystko ma swoje granice. – Ja też tak myślę – zgodnie potaknął Stephen. – Gdyby jednak miało się okazać, że ja te negatywy zgubiłem… – Ile? – warknął Jednooki. – Sto tysięcy. – Franków? – Nie, dolarów. Mogą być duże banknoty. Związane w jedną paczkę. Jednooki chwycił za brzeg biurka, ale zdołał się opanować. Nie odpowiedział ani tak, ani nie. Powiedział tylko: – Będzie dobrze, jeśli negatywy trafią do Ostendy. W samochodzie Stephen i Vernet usadowili się na tylnym siedzeniu, żeby mieć Lucasa przed sobą. Wrak mercedesa przy bramie był już zepchnięty na bok. Ledwie kierowca skręcił w prawo, w stronę Brukseli, Stephen kazał mu się zatrzymać. – Nie wypadało mi prosić Jednookiego, żeby mnie zaprowadził do klozetu. Wszedł w krzaki po drugiej stronie szosy i po chwili wyszedł z nich z brezentową torbą na ramieniu. |