powrót do indeksunastępna strona

nr 5 (XLVII)
czerwiec 2005

 Brakujące ogniwo
Janusz Płoński, Maciej Rybiński
Zapraszamy do lektury fragmentu sensacyjnej powieści Janusza Płońskiego i Macieja Rybińskiego zatytułowanej „Brakujące ogniwo”. Książkę wydała oficyna superNOWA.
Tytuł: Brakujące ogniwo<br/>Autorzy: Janusz Płoński, Maciej Rybiński<br/>Wydawca:  <A href='http://supernowa.pl' target='_blank'>superNOWA</A><br/>ISBN: 83-7054-170-4<br/>Format: 252s.<br/>Cena: 25,50<br/>Data wydania: 25 maja 2005<br/>WWW: <a href='http://www.supernowa.pl/ksiazki.php?p=195' target='_blank'>Polska strona</a><br/><a href='http://www.merlin.com.pl/frontend/cart/1,406660?skad=ikoymhuviz' target='_blank'><font color='#CC0000'><b>Kup w Merlinie (23,50)</b></font></a><br/><br/>PSY WOJNY NA SAHARZE!<br/><br/>Członkowie ekspedycji naukowej poszukujący „brakującego ogniwa” między małpą a człowiekiem zostają porwani przez islamskich fundamentalistów. Francuski rząd chce spełnić żądania porywaczy, ale czyni to wyjątkowo nieudolnie. Do akcji wkracza mąż jednej z zakładniczek, który organizuje komando śmierci. <br/><br/>NIE WIERZYSZ W MĘSKĄ LOJALNOŚĆ?<br>PRZECZYTAJ „BRAKUJĄCE OGNIWO”!
Tytuł: Brakujące ogniwo
Autorzy: Janusz Płoński, Maciej Rybiński
Wydawca: superNOWA
ISBN: 83-7054-170-4
Format: 252s.
Cena: 25,50
Data wydania: 25 maja 2005
WWW: Polska strona
Kup w Merlinie (23,50)

PSY WOJNY NA SAHARZE!

Członkowie ekspedycji naukowej poszukujący „brakującego ogniwa” między małpą a człowiekiem zostają porwani przez islamskich fundamentalistów. Francuski rząd chce spełnić żądania porywaczy, ale czyni to wyjątkowo nieudolnie. Do akcji wkracza mąż jednej z zakładniczek, który organizuje komando śmierci.

NIE WIERZYSZ W MĘSKĄ LOJALNOŚĆ?
PRZECZYTAJ „BRAKUJĄCE OGNIWO”!
Poniedziałek
Godzina 3.43. Paryż
Telefon zadzwonił chyba z pięć razy, zanim Michel Vernet odszukał przycisk lampy i podniósł słuchawkę.
– Monsieur Vernet? – usłyszał męski głos.
– Tak, słucham.
– Dzwonię z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Musi się pan natychmiast u nas pojawić.
– W porządku – odparł Vernet. – Niech pan zadzwoni do mnie do biura, to się umówimy.
Chciał odłożyć słuchawkę, ale rozmówca podniósł nagle głos.
– Monsieur Vernet, to nie są żadne żarty. Sprawa jest poważniejsza, niż może się panu wydawać. Chodzi o pana żonę. Zamiast podejrzewać znajomych o głupie kawały, niech pan lepiej zadzwoni do centrali ministerstwa i poprosi o połączenie z pokojem 346. Podać panu numer?
– Nie, nie trzeba – Vernet już trochę oprzytomniał. – Wsiądę w samochód i zaraz będę. To znaczy gdzieś za pół godziny, szybciej się nie da. – Odłożył słuchawkę.
– Co się stało? – Christine Dubois, jego kochanka, usiadła na łóżku.
– Nie mam pojęcia – tarł w zamyśleniu czoło. – Dzwonili z MSZ, żebym natychmiast się tam zjawił. Mówili, że chodzi o żonę. W pokoju, zaraz, 346.
– Ale w jakiej sprawie? Przecież jest czwarta rano – Christine spojrzała na zegarek leżący pod lampą. – O tej porze żadne ministerstwo na świecie nie urzęduje. To na pewno jakiś kawał. A poza tym Evelyne jest przecież w Afryce.
– Nie, myślę, że nie – Vernet wstał i zapalił światło. Mimo swych czterdziestu lat nie prezentował się najgorzej, choć jak każdy mężczyzna nago czuł, że wygląda śmiesznie. Rozglądał się chwilę po swej sypialni, po czym wyszedł do łazienki, skąd zaraz rozległ się szum wody.
– Christine – wystawił głowę zza drzwi. – Znajdź w książce numer MSZ i poproś telefonistkę, żeby cię połączyła z pokojem 346.
– Już szukam – odpowiedziała i odchyliła kołdrę. Przez chwilę patrzyła z przyjemnością na swoje nagie ciało, po czym wstała i wzięła do ręki książkę telefoniczną. Nakręciła numer, telefonistka odezwała się prawie natychmiast.
– Poproszę pokój 346.
– Łączę.
Christine odłożyła słuchawkę, nie czekając, aż ktokolwiek odbierze telefon. Michel Vernet wyszedł z łazienki, wycierając się kraciastym ręcznikiem.
– To nie kawał – powiedziała. – Tam rzeczywiście ktoś w tej chwili jest.
– A co ci powiedział?
– Nic. Odłożyłam słuchawkę, zanim doszło do połączenia. Ale telefonistka nie była w ogóle zdziwiona i chciała łączyć. Tylko o co tu może chodzić? MSZ? Co ma MSZ do wyprawy naukowej?
– Nie mam pojęcia.
– Dziwna sprawa. A już najdziwniejsza jest pora i ten ich pośpiech.
– No nic. Pojadę i przekonam się. A ty wracaj do łóżka i śpij. Niedługo chyba wrócę – uniósł ją za ramiona, pocałował w czubek nosa i pchnął lekko w kierunku ogromnego łoża. Sam szybko ubrał się, przed lustrem przygładził włosy, kiwnął ręką Christine i zgasił światło w sypialni.
W garażu minął czarnego citroena CX, R-5 żony i wsiadł do czerwonego jaguara.

Godzina 4.10. Paryż
Droga przez puste o tej porze ulice miasta nie zabrała Vernetowi wiele czasu. Nie było ruchu, więc zdecydował się na dłuższą, ale szybszą trasę, przez Avenue Kleber, Place de l’Etoile, potem Champs Elysée i most Aleksandra III. Jechał szybko, wyprzedzając po drodze nieliczne taksówki i samochody dostawcze. Skręcił z piskiem opon w Quai d’Orsay. Pałac Ministerstwa Spraw Zagranicznych tonął w mroku, światło paliło się tylko w kilku oknach na parterze.
Zwolnił, wypatrując miejsca do zaparkowania. Sprawa była trudna, na nielicznych odcinkach, gdzie nie obowiązywał zakaz zatrzymywania, gęsto tłoczyły się samochody. Przystanął na wprost okutej, zamkniętej bramy, za którą aż po schody pałacu ciągnął się starannie utrzymany gazon.
Niemal natychmiast z mroku wyłoniła się sylwetka policjanta, otulonego czarną pelerynką. Policjant przechylił się ku uchylonej szybie, Vernet już otworzył usta, aby się tłumaczyć.
– Monsieur Vernet? – padło stwierdzenie raczej niż pytanie. – Proszę zaparkować tutaj.
Vernet zjechał do krawężnika, zgasił silnik.
– Proszę tędy – ponaglał policjant, prowadząc go do lekko uchylonej furtki. – Czekają na pana.
Wzruszył ramionami. Był trochę rozbawiony, a trochę zaintrygowany.
Chyba nie zamierzają mnie mianować ministrem spraw zagranicznych i to o wpół do piątej rano – myślał, idąc w stronę reprezentacyjnych schodów.
W obszernym, pałacowym holu siedziało w fotelach i na wyściełanych kanapkach kilku mężczyzn. Vernet zatrzymał się w drzwiach, niezdecydowany.
– Tędy – rzekł lakonicznie, podnosząc się jeden z mężczyzn, a po chwili dodał: – Zaprowadzę pana.
Szli szybko, w milczeniu, korytarzami wśród luster, rzeźb, obrazów. Przewodnik stanął wreszcie przed rozległymi, obszernymi drzwiami. Na drzwiach widniał numer: „346” i duży, kategoryczny napis: „Wstęp wzbroniony”. Bez dodatkowych tłumaczeń, że obcym albo nieupoważnionym.
Przewodnik otworzył drzwi i zrobił Vernetowi miejsce. Ledwie wszedł, drzwi zamknęły się za nim. Znalazł się w obszernym gabinecie, w którym nie było niczego, oprócz ogromnego imponującego biurka i kilku krzeseł, ustawionych wzdłuż ściany jak w poczekalni u dentysty. Jedyną ozdobą pokoju była olbrzymia mapa Europy i wiszący naprzeciw niej portret generała de Gaulle’a. Za ustawionym skosem biurkiem znajdowały się drugie drzwi, lekko uchylone, otwierające widok na kolejne pomieszczenie i kolejne drzwi. W dalekiej perspektywie widać było inne biurko i pochyloną nad nim sylwetkę mężczyzny, piszącego coś szybko. Twarz tego mężczyzny Vernet znał z gazet albo z telewizji.
W gabinecie znajdowały się dwie osoby. Starszy siwy pan, siedzący za biurkiem, przeglądał jakieś papiery, młodszy, wysoki mężczyzna pochylał się nad nim i coś tłumaczył.
Do Verneta doleciały tylko strzępki słów.
– Całkowita odpowiedzialność… sprawdzone.
Vernet chrząknął od drzwi.
– Na razie dziękuję – starszy mężczyzna podniósł oczy znad papierów i wstał. Młodszy wyszedł szybko przez uchylone drzwi, zamykając je za sobą.
Starszy zdjął z oparcia fotela marynarkę, założył ją i dopiero teraz ruszył w stronę Verneta.
– Dziękuję, że przybył pan tak szybko – wyciągnął rękę do powitania, nie przedstawiając się jednak. – Proszę, niech pan siada.
Usiedli obaj pod ścianą.
– Wybaczy pan tę nocną pobudkę, ale sprawa jest poważna. Nie chcieliśmy też, aby pan się o tym dowiedział z porannych gazet.
Chwilę milczeli.
– Gorąco tutaj – rzekł starszy mężczyzna. – Zdejmę jednak marynarkę. Chodzi o pańską żonę.
– To już słyszałem – Vernet był zniecierpliwiony i zdziwiony zarazem. – Coś z tym brakującym ogniwem?
Teraz z kolei mężczyzna spojrzał na Verneta z zaskoczeniem.
– Jakim brakującym ogniwem?
– Prasa ostatnio aż huczała od tego – wyjaśnił Vernet. – Moja żona, a właściwie cały jej zespół znaleźli brakujące ogniwo w teorii Darwina. Wie pan, to, co łączyło małpę z człowiekiem. Tak naprawdę to znaleźli jakąś kość…
Fascynujące – stwierdził mężczyzna i Vernet nie wiedział, czy kpi, czy rzeczywiście jest wiadomością zafascynowany. Niestety my tutaj nie zajmujemy się takimi sprawami . Pańskiej żonie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
– W Afryce? Przesada. Była tam już kilka razy. Teraz w Afryce o dzikie zwierzęta trudniej niż w Paryżu.
– Pan mnie nie rozumie – głos mężczyzny był spokojny, beznamiętny. – Pana żonie grozi śmierć. Ona jest już właściwie skazana na śmierć.
Vernet się zdenerwował.
– Proszę pana – wstał i pochylił się nad starszym mężczyzną. – Są pewne granice… Nie wątpię, że panu się tutaj nudzi…
– Niech pan siada – flegmatycznie rzekł mężczyzna – wytłumaczę panu. Gdy spojrzy pan na mapę Afryki, zobaczy pan, że granice większości krajów biegną po linii prostej. To spadek po okresie kolonialnym, kiedy…
– Co mnie obchodzi kolonializm? – zirytował się Vernet. – Gdzie jest moja żona?
– Właśnie w Afryce. Więc, jak mówiłem, biegną w linii prostej, zostały po prostu narysowane linijką na mapie.. I dlatego w wielu państwach zamieszkuje ludność bardzo zróżnicowana etnicznie, kulturowo, religijnie…
– To wiem – westchnął ciężko Vernet – żona mi opowiadała. Może pan pominąć szczegóły.
– Dobrze. W republice Mehari większość terytorium zamieszkuje ludność murzyńska, wyznająca…
– To też wiem. Animizm. Moja żona właśnie ich bada. Więc?
– Już nie bada, jeśli o to chodzi. Pana żona wpadła w ręce zamieszkujących na północy muzułmańskich Merunów, którzy od czterech lat toczą wojnę z rządem Kipun, pragnąc się oderwać i utworzyć własne państwo. Przed kilkunastoma godzinami otrzymaliśmy za pośrednictwem naszej ambasady w Kampali ultimatum. Jeżeli do środy do godziny 7 rano nie dostarczymy w określone miejsce pewnej ilości broni i amunicji, zakładnicy: pańska żona i dwóch jej towarzyszy zostaną rozstrzelani.
– Trzeba im tę broń dostarczyć – bez namysłu powiedział Vernet.
– Jestem tego samego zdania. I tak naprawdę dlatego pana tutaj zaprosiliśmy. Rodzinę Thomsona powiadomiliśmy telefonicznie. A propos, nie wie pan, gdzie może być żona doktora Duboisa? W domu jej nie ma.
– Nie wiem. Skąd miałbym wiedzieć?
– Tak tylko zapytałem. Otóż jest pewna przeszkoda w wypełnieniu żądań separatystów. Zasadnicza. Widzi pan, republika Mehari była kiedyś naszą kolonią. Mamy z nią bardzo dobre stosunki, prawo do utrzymywania baz wojskowych między innymi. A Mehari to klucz do serca Afryki.
– Już rozumiem – przerwał znowu Vernet – będzie mi pan opowiadał bajki o racji stanu. Tutaj idzie o życie trojga ludzi.
– Konsultowaliśmy sprawę z rządem w Kipun. Każde nasze działanie w tej sprawie – ciągnął niezrażony mężczyzna – traktować będą jak agresję. Nawet pertraktacje z separatystami. Polityka…
– Mam w dupie politykę. Wezwał mnie pan w nocy, żeby mi powiedzieć, iż rząd nie ma zamiaru kiwnąć palcem dla uratowania Evelyne i tamtych. Znakomicie. Prasa opozycyjna na pewno się ucieszy.
– Może kawy? – starszy mężczyzna zachowywał się swobodnie niczym we własnej kuchni. – Ciągle nie daje mi pan dokończyć. Proszę nie sądzić, że czynniki rządowe tak łatwo pogodziłyby się ze śmiercią obywateli, gdyby nie istniały inne sposoby ich uratowania. Ta sprawa była przedmiotem konsultacji z najwyższymi czynnikami, z Radą Bezpieczeństwa Narodowego.
– Owszem – z przekąsem rzekł Vernet – i wszyscy byli pewnie zdania, że lepiej, żeby zginęło paru idiotycznych etnologów, niż gdyby miał się na Francję obrazić jakiś kacyk.
– Kiedy trzeba wybierać między racją stanu a racjami humanitarnymi, najlepiej jest znaleźć trzecie wyjście. Francja nie może podarować broni rebeliantom, występującym przeciw prawowitemu rządowi nawet za cenę życia trojga ludzi. Ale Francja może nie przeszkodzić panu Vernetowi podarować im tę broń prywatnie.
– Nie rozumiem.
– Rozważaliśmy różne opcje i brakowało nam jednego ogniwa, by przeprowadzić całą akcję. Pan jest tym ogniwem.
– Ciągle nie rozumiem – Vernet zaczynał znowu podejrzewać, że mężczyzna sobie z niego drwi.
– To proste. Pan spełni żądania separatystów i dostarczy im pięćset sztuk karabinów automatycznych i pięćdziesiąt granatników bezodrzutowych wraz z amunicją.
– Mało. Czołgów nie trzeba? Pan pewnie myśli, że ja mam fabrykę zbrojeniową. A ja jestem tylko właścicielem skromnego biura reklamowego.
– Nie słuchał mnie pan uważnie. Mówiłem o trzecim wyjściu. Pan kupi po prostu tę broń od handlarzy.
– Jasne. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej. I jeszcze wypłacę panu gratyfikację. I złożę datek na sieroty po urzędnikach państwowych.
Mężczyzna wstał, podszedł do biurka, odsunął szufladę. Wyciągnął z niej czarną, sztywną teczkę z kluczykiem tkwiącym w zamku.
– Proszę – podniósł pokrywę teczki. Była wypełniona banknotami – jest tutaj ćwierć miliona franków szwajcarskich. Powinno wystarczyć. Kupi pan za to potrzebną broń, a interes Francji nie ucierpi.
– U Lafayetta? Czy może poleci mi pan inny magazyn?
– Urocze są te uszczypliwości – uśmiechnął się mężczyzna – ale w ten sposób nigdy nie skończymy rozmowy. Pan nic nie musi robić. Będzie pan tylko firmował przedsięwzięcie rządowe. Dostanie pan specjalnego człowieka, który wszystko załatwi za pana. Zrozumiał pan?
– Zrozumiałem.
– Nareszcie. Niełatwe musi być prowadzenie agencji reklamowej. Niech pan weźmie kilka dni urlopu. Trzy, najwyżej cztery. Gdzie pan będzie o godzinie, powiedzmy dziewiątej?
– W biurze. Muszę przekazać wszystkie sprawy mojemu zastępcy.
– Dobrze. Proszę nie zamykać samochodu. O dziewiątej zejdzie pan na dół, w wozie będzie czekał ktoś, kto panem pokieruje i wtajemniczy w szczegóły. Będzie to zupełnie pewny człowiek i może mu pan ufać w każdej sprawie bez zastrzeżeń.
– Ja mam czerwonego jaguara, numer…
– Mon cher Vernet – mężczyzna wstał i kordialnie objął Verneta, po czym popchnął lekko w stronę drzwi – To chyba wszystko.
– A pieniądze? – przytomnie zapytał Vernet.
– Pieniądze także będą w samochodzie. Mógłby pan zgubić. Wszystko jasne?
– Chyba tak, na razie. Mamy dwa dni czasu?
– Niech pan nie liczy dni, niech pan liczy godziny.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.