powrót do indeksunastępna strona

nr 5 (XLVII)
czerwiec 2005

 Klimat Nowej Trylogii czy obraz wyjątkowo żenujący?
‹Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów›
Po miesiącu od premiery i opadnięciu pierwszych emocji o „Zemście Sithów”, ostatniej części „Gwiezdnych wojen”, rozmawiają Agnieszka Szady, Sebastian Chosiński, Winicjusz Kasprzyk, Jarosław Loretz, Bartosz Sztybor i Konrad Wągrowski.
‹Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów›
‹Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów›
Konrad Wągrowski: Trzy tygodnie już minęły od premiery “Zemsty Sithów”, zakładam więc, że każdy już film obejrzał, a niektórzy pewnie więcej niż raz (cóż, są tacy, którzy uważają, że inaczej w przypadku “Gwiezdnych wojen” nie wypada). Zdążyliśmy już też ochłonąć. Sądzę więc, że nadszedł czas na naszą dyskusję. Burzliwą, mam nadzieję. Oto tematy, które chciałbym, abyśmy poruszyli.
Po pierwsze – film jako film. Jak sprawdza się “Zemsta Sithów” po prostu jako dzieło sztuki filmowej – reżyseria, scenariusz, aktorstwo, muzyka, zdjęcia, efekty specjalne, montaż, dźwięk, montaż dźwięku, scenografia, kostiumy, charakteryzacja, fryzury, etc. etc.
Sebastian Chosiński: Nie da się ukryć, że “Zemsta Sithów” to zdecydowanie najlepsza część nowej sagi. Ze stwierdzenia tego nie wyciągałbym jednak daleko idących wniosków, ponieważ – oceniając rzecz obiektywnie (czyli w oderwaniu od całości “Gwiezdnych wojen”) – jest to obraz wyjątkowo żenujący. George Lucas po raz kolejny potwierdził (kolejny, bo przecież siedział na reżyserskim stołku już podczas kręcenia “Mrocznego widma” i “Ataku klonów”), że reżyserem jest kiepściutkim. Niestety, tym razem udowodnił też, że jest równie kiepskim scenarzystą. Film ma tyle głupawych momentów, iż wymieniać by je można w nieskończoność. Na najsłabszą ocenę zdecydowanie zasługują dialogi i aktorstwo. Bohaterowie “Zemsty…” nie rozmawiają ze sobą, ale wygłaszają przemówienia, jakby mieli świadomość, że każde ich słowo usłyszą miliony widzów. Folgują więc sobie niesamowicie. Niemal każda scena, która miała szansę (i nawet powinna z racji dramatyzmu sytuacji) zapaść w pamięć widzowi, została właśnie zarżnięta przez pseudokrasomówstwo głównych bohaterów. Pal licho, gdyby jeszcze mówili z sensem, ale ich dialogi są na poziomie marnej telenoweli. Rekordy w tej dziedzinie bije para Anakin – Amidala. Przyznam się bez bicia, że kilka razy zdarzyło mi się podczas ich fascynujących konwersacji wybuchnąć w kinowej sali głośnym śmiechem i – dodam na swoje usprawiedliwienie – nie byłem jedyny.
Aktorstwo jest generalnie drewniane. Facet, który gra Anakina-Vadera (wybaczcie, ale nawet nie zapamiętałem jego nazwiska, a nie chcę przekręcać), stara się co rusz srożyć minę, przez co osiąga efekt odwrotny od zamierzonego – zamiast straszyć, rozśmiesza. Przykro mówić, ale talentu aktorskiego to pan ten nie ma za grosz i wcale się nie zdziwię, jeśli po “Zemście Sithów” jego kariera aktorska zostanie definitywnie pogrzebana. Co gorsza, do jego poziomu dostosowali się nawet ci aktorzy, od których można było wymagać dużo, a więc Ewan McGregor, Samuel L. Jackson i Jimmy Smits. Tyle że… z pustego (scenariusza) i Salomon nie naleje. Na tle “żywych” aktorów całkiem przyzwoicie wypadli aktorzy wirtualni, czyli Yoda i generał Grievous. A skoro tak, to może należało nakręcić film animowany, na kształt “Toy Story” itp.?
Najlepsze wrażenie robią, bez dwóch zdań, efekty specjalne. Film jest jednak nimi nasycony do tego stopnia, że po pewnym czasie i one obojętnieją. Tym bardziej że w kilku momentach ich nagromadzenie sięga absurdu. Chociażby otwierająca film scena pojedynku w przestrzeni kosmicznej. Chciałbym, żebyście dobrze mnie zrozumieli – ja nie wymagam od “Gwiezdnych wojen” żelaznej logiki, ale chciałbym, aby ten film mnie nie obrażał.
Cała reszta – a więc muzyka, montaż, scenografia – są na poziomie przyzwoitym. I tylko tyle da się napisać. John Williams wszystko, co mógł, “powiedział” w ścieżkach dźwiękowych do starej sagi. Soundtracki do nowych części to już jedynie dalekie echo dokonań sprzed lat. Tylko w jednym momencie ciarki przeszły mi po plecach – gdy w tle rozległ się fragment od dawien dawna kojarzony z Vaderem.
Gościnny występ Edwarda Nożycorękiego
Gościnny występ Edwarda Nożycorękiego
Winicjusz Kasprzyk: Reżyseria? Aktorstwo? Nie stwierdziłem ich obecności w “Zemście Sithów” – to już w dwóch poprzednich epizodach było, moim zdaniem, lepiej. Nie no, ja wiem, przesadzam zapewne, bo rola Imperatora przypadła mi do gustu, Yoda też ujdzie, cóż to jednak za pociecha, gdy scenariusz nie pomieścił istotnych treści? I nie nadrobią tego efekty specjalne, wymyślna scenografia made by Intel, czy męcząca nadmiarem choreografia walk na miecze świetlne i Moc.
Agnieszka Szady: Bez przesady – jest w Epizodzie III co najmniej jeden przykład dobrej gry aktorskiej, a to mianowicie Ian McDiarmid. Jego kanclerz Palpatine to świetna kreacja – wprawdzie można się dziwić, dlaczego Anakin tak łatwo i bez żadnych dowodów uwierzył w jego zapewnienia o możliwości uratowania Padme, ale sceny, kiedy przyszły Imperator subtelnie go omotuje, są doskonałe. Na przykład ta, którą ja nazywam “sithowską bajką na dobranoc”, czyli opowieść o Darthu Plagueisie. Palpatine mówi niby obojętnie, jak o jakiejś nieznanej mu bezpośrednio osobie, a jednocześnie jego zadowolona, niemal rozmarzona mina sugeruje, że to on sam, nie kto inny, był tym uczniem, który zadusił mistrza we śnie. A Ewan McGregor perfekcyjnie naśladuje gestykulację i sposób mówienia sir Aleca Guinessa, co doceniłam w pełni dopiero wtedy, kiedy w tydzień po premierze miałam okazję zobaczyć “Nową nadzieję”. Wrażenie było niesamowite!
Oczywiście, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby Anakin był lepiej zagrany, a jego dialogi z żoną mniej maślane, ale trudno. I tak spodziewałam się dużo gorszych rzeczy, sądząc po scenach miłosnych z Epizodu II – wypowiedź “I truly… deeply… love you!” w scenie wjazdu na arenę jest w mojej opinii najbardziej kretyńskim wyznaniem miłosnym w całej historii kinematografii. A w “Zemście…” owszem, mdło się robi, kiedy Anakin z czeszącą włosy Padme licytują się landrynkowym tonem, kto kogo kocha bardziej (rany, myślałam, że za chwilę w “kosi, kosi łapci” zaczną grać!), ale jest to króciutka scena i jak ktoś chce, zawsze może się skupić na wspaniałej scenerii Coruscantu, widocznej w tle. Widoki Corusantu, Naboo ze sceny pogrzebu Padme i paru jeszcze innych planet są w Epizodzie III naprawdę wspaniałe.
KW: Właśnie – przecież ten dialog (kiepski), który tak często jest cytowany i wyśmiewany to zaledwie kilka słów rzuconych w przelocie. Wyciąganie z tego wniosków zahacza o czepialstwo.
Bartosz Sztybor: I to straszne czepialstwo. Dialogi nie są złe, co najwyżej niedobrych jest kilka zdań. Patos w wypowiedziach postaci filmowych jest zawsze zalążkiem kłótni krytyków. Dla niektórych jest powodem śmiechu, inni kwitują go łzami. Granica cienka między powagą a autoparodią jest. Lucas w tym przypadku ani ziębi, ani grzeje.
ASz: A jak już mowa o Padme – zadziwiający jest regres psychiczny tej postaci. W Epizodzie III służy już głównie do tego, żeby stać na tle okna i wyglądać smutno. Czy usposobienie kobiety w ciąży może zmienić się aż do tego stopnia, żeby z silnej, mądrej pani senator zrobić takie mdłe cielątko? W scenie, kiedy leci na Mustafar do Anakina/Vadera, widzimy przez chwilę dawną, energiczną Amidalę z poprzednich epizodów, ale tylko przez kilka chwil, bo potem zaraz umiera. Owszem, nagła zmiana ukochanego mężczyzny w mordercę z pewnością jest przeżyciem strasznym, ale to nie uzasadnia galopującej depresji, w którą popada Padme – bo tak tłumaczyłabym sobie nagły zanik woli życia. Wygląda na to, że nie liczą się dla niej nawet własne dzieci…
Zaraz, zaraz - jak to stracić chęć do życia? To chyba błąd w scenariuszu - pogadam z Georgem.
Zaraz, zaraz - jak to stracić chęć do życia? To chyba błąd w scenariuszu - pogadam z Georgem.
Co do scenariusza, to po raz kolejny odnoszę wrażenie, że Lucas kompletnie nie umie pokazywać upływu czasu. Dziecięciem nieletnim będąc głowiłam się, jakim cudem szkolenie Luke’a pokrywa się czasowo z przelotem “Sokoła Millennium” do Miasta Chmur, skoro to pierwsze musiałoby potrwać co najmniej kilka miesięcy, a to drugie – najwyżej parę dni. Ja rozumiem, że lot bez hipernapędu musi trwać dłużej, ale po paru miesiącach chyba skończyłoby im się jedzenie? Już nie mówiąc o tym, że – jak to skomentowała jedna moja znajoma – w tak długim czasie Han i Leia albo by się pozagryzali, albo rozmnożyli ;-) To było w klasycznej trylogii.
KW: A słyszałaś o efektach relatywistycznych? J Dlaczego nie przyjąć, że lot bez hipernapędu, z prędkością podświetlną trwał dla Hana i Lei tydzień, a dla Luke’a na Dagobah kilka miesięcy? Jak to już niejednokrotnie wspominałem – prawdziwy fan zawsze znajdzie wyjaśnienie. Choć ten problem też mnie kiedyś gryzł. Podobnie, jak to się stało, że Luke żegna się z Biggsem, potem w ciągu dwóch, trzech dni dociera na Yavin, a tam jest już Biggs jako doświadczony pilot Rebelii…
ASz: W Epizodzie III mamy natomiast akcję obejmującą… no nie wiem? Kilka tygodni? Powiedzmy, że dwa miesiące, ale Padme, która w końcowej scenie rodzi bynajmniej nie wcześniaki, w pierwszej scenie, kiedy ją widzimy, z pewnością nie jest w siódmym miesiącu.
BS: Dobra dieta. Przecież po Johnie Hurcie też nie było widać, że miał w sobie Obcego.
ASz: Oczywiście, łatwiej jest pokazać upływ czasu w filmie dziejącym się na Ziemi lub jakiejś podobnej planecie, gdzie wystarczy kilka kadrów obrazujących zmiany w przyrodzie, ale, do licha, reżyserzy innych filmów s-f jakoś sobie z tym radzą!
BS: Ciekawe jacy? Stanley Kubrick też nie umiał pokazywać upływu czasu. Robił to jeszcze gorzej niż Lucas. Przecież w “Odysei Kosmicznej” główny bohater tak jakoś za szybko się starzeje.
WK: Oto i Achika wysupłała kilka z wielu grzechów logicznych. Nad tymi przejdę jednak do porządku dziennego, bo i mnie naszła chęć zagłębić się w szczegóły, choć znów jest to rzecz dotycząca gry aktorskiej, czy może raczej scenariusza. To jedna z tych ostatnich scen – gdy Vader na wieść o śmierci żony zrywa okowy nibystołu operacyjnego, poruszając się, nie przymierzając, jak twór dr. Frankensteina, jednocześnie robi demolkę za pomocą Mocy w umeblowaniu i innym sprzęcie, i na dodatek woła: “Nie tak miało być!” czy coś bardzo podobnego. Wybaczcie mi, ale od razu przypomniał mi się stary kawałek Budki Suflera o podobnym tytule. Właściwie zdanie to jest dla mnie najcelniejszym podsumowaniem warstwy fabularnej “Zemsty Sithów”. Bo i najlepszy aktor będzie miał problemy, gdy przyjdzie mu odgrywać kiepsko napisaną scenę.
SCh: Achika, mam wrażenie, stawia się trochę w roli adwokata diabła. Znaczy: stara się bronić straconej pozycji. Wychodzi jednak z zupełnie innego punktu widzenia niż ja. Patrzy na “Zemstę…” jako zaprzysięgły fan “Gwiezdnych wojen” i dlatego – choć dostrzega ewidentne wpadki – robi wszystko, by wytłumaczyć Lucasa. W ten sposób wytrąca nam nieco oręż z dłoni… Inna sprawa, że w roli senatora Palpatine’a nie dostrzegłem żadnego wielkiego aktorstwa, także inne argumenty Achiki każą mi wnioskować, że chyba jednak oglądaliśmy dwa różne filmy.
BS: U McDiarmida także nie zauważyłem wielkiego aktorstwa. Jednak nikt nie zagrał komicznie, beznadziejnie czy wręcz żałośnie. Ganiony przez Was Christensen w roli Vadera był świetny, trochę gorzej wypadł jako Anakin.
O cholera, to nie był błąd - naprawdę mam stracić chęć do życia...
O cholera, to nie był błąd - naprawdę mam stracić chęć do życia...
KW: Hmm… Śmieszą mnie mocno narzekania na brak logiki w połączeniu z przeciwstawianiem nowych “Gwiezdnych wojen” starym. A jaka WTEDY była logika? Dwa roboty z planami stacji bojowej Zupełnie Przypadkowo wpadają w ręce syna wielkiego rycerza Jedi, który, Zupełnie Przypadkowo, jest też jednym z głównych Lordów Imperium. Te plany były transportowane, Zupełnie Przypadkowo, przez siostrę chłopca, a Imperium lekceważy uciekającą kapsułę, choć przecież wie, po co schwytali statek. Potem mamy ekipę, która ratuję księżniczkę z wrogiej stacji bojowej, choć stacjonują tam setki “świetnie wyszkolonych” szturmowców, a potem chłopak, który wczoraj rano był wieśniakiem, dostaje statek i bierze udział w najważniejszej bitwie galaktyki. I tak dalej, i tak dalej. Oglądanie “Gwiezdnych wojen” zawsze wymagało zawieszania niewiary, nie przejmowanie się logicznymi regułami i chłonięcie całej opowieści jako baśni. Przyznajcie się po prostu, że się zestarzeliście, świat się zmienił, i tego już nie potraficie.
Jarosław Loretz: Wydaje mi się, że oczekiwania co do trzeciej części “Gwiezdnych wojen” były bardzo wyśrubowane i jakim by reżyserem Lucas nie był, i tak by im nie podołał. Gorzej, że – tradycyjnie – skoncentrował się głównie na efektach specjalnych i na konkretnych punktach węzłowych historii, nie zwracając większej uwagi na “drobiazgi” w rodzaju dialogów czy rozplanowania scen. “Zemsta Sithów” jako film według mnie broni się całkiem nieźle, zwłaszcza na tle nudnego i nieoglądalnego bez znajomości książki “Władcy Pierścieni”.
KW: Odważne stwierdzenie, i jak to zwykle bywa, całkowicie nieprawdziwe. :-)
BS: Ja dowiedziałem się kim był Tolkien jakiś rok przed premierą “Drużyny Pierścienia”. Z jego książek przeczytałem tylko “Hobbita”, a cała trylogia (oglądana dwa razy) to jedne z moich ulubionych filmów. Oceniając racjonalnie to nawet stare “Gwiezdne Wojny” nie umywają się do trylogii Jacksona. Jackson genialnie poprowadził dramaturgię, połączył różnorodne wątki i wywołał niebywałe emocje. Jeśli masz znajomych a la Atkinson z “Wyścigu Szczurów”, to nie miej do nikogo pretensji.
JL: Cóż, nie będę się tutaj zagłębiał w polemikę na ten temat. A wracając do meritum – “Zemsta Sithów” jest niezłym filmem, nie znaczy to jednak, że nie można było przekonstruować scenariusza w jakiś bardziej sensowny sposób, żeby fani (i nie tylko) nie mieli podstaw do czepiania się jakichś podstawowych błędów (w walce nad lawą nikt nawet nie ociera czoła), czy nieprawdopodobnych postaw bohaterów (Ach, Anakinie, pomóż starszemu panu, i Anakin pomaga). O aktorstwie się nie wypowiem, bo w pierwszej (chronologicznie) trylogii zawsze ważniejsze były produkty techniczne i twory komputerowe, i to im poświęcano najwięcej uwagi (Lucas pewnie sądził, że aktorzy wiedzą, jak grać i nie chciał tracić na nich nerwów, starając się dopieścić projekty komputerowe). Oczywiście – szkoda, jednak zamiast tego mamy ładne plenery i świetną, żywą technikę, jakiej nie ma w żadnym innym filmie. Rozczarowuje natomiast na całej linii muzyka Williamsa. Nie zapada w pamięć, wręcz jej w ogóle nie ma. Z muzyki tworzącej film stała się wyłącznie muzyką ilustracyjną, w dodatku marną, zupełnie jakby Williams jako kompozytor skończył się ładnych kilka lat temu, żyjąc ze stworzonych dawnymi laty dzieł (czy to z tantiem, czy dzięki “kanibalizmowi” motywów). Mam wrażenie, że nie tylko Lucasa jako twórcę zniszczył mit “Gwiezdnych wojen”.
A potem, drogi Anakinie, pokażę Ci moją kolekcję znaczków i posłuchamy razem płyt...
A potem, drogi Anakinie, pokażę Ci moją kolekcję znaczków i posłuchamy razem płyt...
ASz: Lawa, która nie emituje gorąca, jak dla mnie pasuje do innych przykładów gwiezdnowojennej fizyki, która, jak wskazują smugi laserów w próżni i inne podobne efekty, jest mocno odmienna od naszej. Zresztą może to nie lawa była, tylko roztopiona stearyna ;-)
BS: Te Wasze fizyczne dociekania odbierają mi wiarę w Van Damme’a. Przecież przyjął tyle kulek i ciosów, odniósł mnóstwo ran, a dalej był szybki i zwinny jak wietnamscy rikszarze.
KW: Ale po co tu szukać tak trudnych wyjaśnień. Załóżmy, że rycerze Jedi mogą regulować wokół siebie poziom temperatury i dlatego nie ogarniają ich płomienie. Dopiero ranny Anakin przestaje to kontrolować – i wtedy ogarnia go gorąco.
JL: Dla spokoju ducha też przyjmowałem takie założenie (pomijając milczeniem fakt coraz bardziej denerwującego balansowania na najmniejszych kawałkach czegosiów), ale z paru powodów jest ono niesatysfakcjonujące. Prędzej można założyć, że jest to zimna, kolorowa lawa, bo: nikt się nie poci (nie tylko Jedi, ale i słudzy Palpatine’a, którzy raczej nie dysponują Mocą, a stoją o paręnaście centymetrów od lawy), nie przegrzewają się obwody tych śmiesznych latających sprzętów (niektóre nie są przewidziane do noszenia ciężarów, a, ot tak, utrzymują człowieka), no i nie ma aury gorąca (znaczy się tego zabawnie falującego powietrza).
ASz: Natomiast zgadzam się z zarzutem, że scenariusz mógłby być bardziej sensowny, a motywacje bohaterów – realistyczne. Fani na ten przykład zadają sobie pytanie, dlaczego Anakin, bojąc się śmierci żony przy porodzie, nie zaprowadził jej po prostu do lekarza (czy też robota medycznego). Albo dlaczego dla przysłowiowego “wróbla na dachu” w jednej chwili odrzucił całe swoje życie i wartości, w których został wychowany i nie zalągł się w nim nawet cień podejrzenia, że kanclerz może go oszukiwać? Nawet wtedy, kiedy po odebraniu jego “hołdu lennego” Palpatine otwarcie przyznaje, że mocy zapobiegania śmierci tak naprawdę nie posiada?
KW: I to jest właśnie nieco przykre. Gdy większość z nas widzi gołym okiem, jak w prosty sposób można było nadać filmowi większą siłę przekonywania widza, smutno, że nie dostrzegł tego reżyser. Gdyby Lucas zrezygnował z 20 minut początkowej reklamówki gry komputerowej (w szczególności chodzi mi o te irytujące rozbawiacze z R2D2), wyciął zupełnie niepotrzebną sekwencję na Kashyyyk i o kolejne 10 minut skrócił cztery dłużące się pojedynki na miecze świetlne, mógł wygospodarować czas na pokazanie, że Amidala jest chora i ciąża jest dla niej zagrożeniem, że Imperator podsyca sny Anakina, a on w nie wierzy, bo spełniły się w przypadku jego matki, że na poważnie zastanawia się nad tym czy Sithowie są rzeczywiście tak źli, jak ich Jedi malują (mógłby poszperać w archiwach i znaleźć coś, co miałoby wpływ na jego poglądy). Wreszcie Amidala mogłaby umrzeć z ran, zginąć w katastrofie, a nie tak po prostu stracić chęć do życia, zwłaszcza, że pojawiła się dwójka dzieci. Tu widać wyraźnie, jaki błąd zrobił ponownie Lucas, nie biorąc sobie do pomocy fachowego scenarzysty.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

74
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.