Relacja naszego wysłannika z „Portalu 2005”, największego, po charkowskim „Zwiezdnym Mostie”, ukraińskiego konwentu (i nie tylko).  | Zmagania wieczorne. Wołodia Wocha Wasiliew i Wojtek Sedeńko.
|
Bladym świtem w czwartek, 14 kwietnia 2005 roku, pojawiliśmy się w Dorohusku, na polsko-ukraińskim przejściu granicznym. My, czyli Małgosia i Wojtek Sedeńko, Ewa i Rafał Wichmanowie oraz autor niniejszej relacji. Naszym celem jest Kijów, a dokładnie – drugi z kolei konwent o dźwięcznej nazwie Portal. Przy okazji chcemy zobaczyć trochę naszych dawnych kresów; mam nadzieję, że zobaczę więcej niż podczas wcześniejszych wypraw na Ukrainę. Cóż, z okien samolotu i pociągu mniej widać… Pięknie opracowany plan (o piątej przekraczamy granicę na pustym praktycznie przejściu, zero czekania, potem grzejemy do muzeum kosmonautyki w Żytomierzu, o czternastej jesteśmy w Kijowie, wyrabiamy się na otwarcie konwentu i konferencję prasową) legł w gruzach już na samym początku. Okazało się, że nie mamy potwierdzenia ubezpieczenia, tak zwanej zielonej karty. U nas już nikt jej praktycznie nie wydaje, bo jakoś agentom ubezpieczeniowym nie przychodzi do głowy, że zwykły człek może w celach turystycznych wyjechać własnym wozem na wschód, czyli tam, gdzie tej cholernej zielonej karty wymagają. Choć i to nie zawsze – ale o tym za chwilę. Odbijamy zatem od granicy. Poszukiwania agenta ubezpieczeniowego w jej pobliżu o tak wczesnej porze nie przynoszą rezultatu, wracamy więc te marne trzydzieści kilometrów do Chełma. Na miejscu okazuje się, że inspektorat PZU otworzą o wpół do ósmej; bagatela, półtorej godziny czekania. Na przejściu jesteśmy ponownie przed dziewiątą. Kolejka zdążyła się już ustawić. Polacy jeżdżą na Ukrainę przede wszystkim po benzynę, prawie dwa razy tańszą niż u nas, Ukraińcy do Polski – po stare lodówki, pralki i tym podobny szmelc. Dwa na trzy z przekraczających granicę samochodów na ukraińskich numerach mają, czy to przytroczony do dachu, czy w bagażniku, czy wreszcie na tylnim siedzeniu, wspomniany sprzęt AGD. Szczególne wrażenie wywiera na nas przedpotopowa, zielona wołga z lat sześćdziesiątych – na chodzie! – z wielgachną lodówką wystającą z bagażnika.  | Arkadij Sztypiel, Maria Galina, autor.
|
Gdy o dwunastej (trzynastej według obrządku wschodniego) udaje nam się przebrnąć przez ostatnią kontrolę i wjechać na gościnną ukraińską ziemię, oddychamy z ulgą. Jakoś nawet nie wzbudza naszej irytacji fakt, że tym razem nikt nawet słowem nie zająknął się na temat zielonej karty. Choć ta przydała się – jedziemy samochodem zarejestrowanym na firmę, do przekroczenia granicy niezbędna jest poświadczona notarialnie zgoda pozostałych wspólników na ów niecny czyn. Rzecz jasna nic takiego nie mamy – Wojtek jednak nie stracił zimnej krwi i wepchnął ukraińskiemu pogranicznikowi zieloną kartę. Zaprawdę powiadam – poważny był to dokument! Urzędowy papier, mnóstwo pieczątek, podpisy bardzo ważnych osób. Ukrainiec pokiwał ze zrozumieniem głową, wyraźnie usatysfakcjonowany widokiem bumagi… i machnął ręką. Można jechać! Prze pierwszych kilkanaście kilometrów droga jest nawet nawet. Dwupasmowa, z w miarę równą nawierzchnią. Dość szybko jednak zwęża się do jednego pasa, a nawierzchnia… Szkoda gadać. Choć i tak jest lepiej niż się spodziewaliśmy. Po jakiejś godzinie jazdy docieramy do Łucka. Muzeum w Żytomierzu zamykają o siedemnastej, nie mamy najmniejszej szansy na to, by zdążyć. Robimy zatem postój, zwiedzamy zamek, zaliczamy wizytę w przyzamkowej restauracji. Przepyszny barszczyk ukraiński! Mówię o prawdziwym barszczu, nie o tej zupie jarzynowej z burakami, którą przyjęto u nas określać tym mianem. Warto się wybrać do Łucka choćby po to, by spróbować tego cuda. Później, z przewodnika Pascala, dowiadujemy się, że najzupełniej przypadkowo trafiliśmy do najlepszej knajpy w mieście.  | Uroczyste zamknięcie konwentu. Przemawia Misza Litwiniuk.
|
Dalej z drogami bywa różnie. Zdarzają się naprawdę fantastyczne (na przykład obwodnica Żytomierza), ale większość to jednak koszmar. Trzeba uważać, żeby nie zostawić koła wraz z połową podwozia w jakiejś dziurze. Zauważyłem, że tamtejsi kierowcy mają w zwyczaju jeździć z głową nad kierownicą, przysuniętą jak najbliżej przedniej szyby. Wzrok skupiony w poszukiwaniu przeszkody… Po drodze tylko raz usiłowano zepchnąć nas do rowu. Sprawcą nieudanego zamachu na nasze życia był, nawalony jak stodoła, kierowca lanosa… Fajnie. Do Kijowa docieramy o wpół do ósmej (podaję według czasu miejscowego), akurat na bankiet powitalno-rocznicowy (sześćdziesiąte urodziny Siergieja Diaczenko). Przed hotelem, jak i wewnątrz straszny ścisk. Co i rusz miga mi jakaś znajoma twarz – Wołodia Areniew, Misza Litwiniuk, H. L. Oldi (dwie twarze), Dmitrij Bajkałow, Siergiej Łukianienko, Andrzej Sapkowski… Długo by wymieniać. Zakwaterowanie przebiega początkowo z pewnymi zgrzytami, ale w końcu jakoś trafiamy do swoich pokoi. Mam szczęście – sam w dwójce. Salonik z telewizorem i oknem z widokiem na las, łazienka z prysznicem, antresola z miejscami do spania. Czysto, sympatycznie. Sam bankiet nie trwa długo. I dobrze; czas odpocząć po podróży. Piątek wita nas piękną pogodą. Słońce, cieplutko. Wyśmienita aura na zwiedzanie Kijowa. Korzystamy z konwentowego autokaru – kwaterujemy na samych obrzeżach miasta, a impreza odbywa się zaś niemalże w samym centrum. Całkiem niezły punkt wypadowy – rzut beretem do Andrejewskiego Spuska, Sofijskiego Soboru i kilku jeszcze interesujących nas zabytków.  | Bankiet pożegnalny. Rafał i Ewa Wichmanowie, Witalij Kwitka, Wojtek i Małgosia Sedeńko.
|
Autokar mile zaskakuje – dziwnym trafem wylot rury wydechowej ma na zewnątrz. Pojazd, z którego miałem wątpliwą przyjemność korzystać w trakcie ubiegłorocznego Portalu, miał to rozwiązane zupełnie inaczej. Z tym większą przyjemnością przyglądam się zmaganiom kierowcy pokonującego zakorkowane ulice stolicy, zmuszonego przy okazji walczyć z oporną dźwignią zmiany biegów. Na szczęście ma pomocnika, który w newralgicznych momentach śpieszy mu z pomocą; jakoś we dwóch dają sobie radę ze złośliwą maszynerią. Śniadanie jest już zimne; wrzucam coś symbolicznie na ząb, dochodząc do wniosku, że zdążę się jeszcze gdzieś najeść. Szkoda czasu – choć większość zaplanowanych na ten dzień atrakcji już zaliczyłem, wciąż jest to dla mnie nie lada atrakcja. Muzeum Bułhakowa (wszędzie biel, biel, biel), Ławra, panorama Dniepru, Chreszczatik, Majdan Niezalieżnosti… Na więcej czasu nie starcza. Do „Proliska” wracamy metrem, chcemy zrobić po drodze jakieś zakupy. Wieczór szykuje się obfity w wydarzenia. Na początek – wizyta u Wasilija Gołowaczowa. To jedyny z rosyjskojęzycznych autorów „Solarisu”, którego twórczość zupełnie do mnie nie przemawia. Nakłady osiągane w Rosji i naprawdę znaczna popularność tego autora na wschodzie robią jednak duże wrażenie. Wojtek dogaduje szczegóły wydania najlepszej ponoć jego rzeczy; pierwszy tom grubaśnej dylogii (chyba) ma się ukazać już niedługo, w czerwcu lub w lipcu tego roku. Wypijamy po lampce szampana (Gołowaczew wyznaje nam, że z alkoholu przyjmuje tylko wina musujące) za sukces przedsięwzięcia i ruszamy do pokoju Sedeńków, gdzie wkrótce, prócz Wichmanów, stawiają się Maria Galina z mężem, Siergiej Diaczenko z synem, Władimir „Wocha” Wasiliew, Oleg Diwow… Zaczynają się wieczorno-nocne fanów, pisarzy i wydawców rozmowy, nakrapiane napojami wzmacniającymi. Załatwiamy interesy: dogrywamy szczegóły przyjazdu Marii na Festiwal, Siergiejowi wręczamy jeszcze cieplutkie egzemplarze „Magom wszystko wolno”, Wochę namawiamy usilnie na to, by zrezygnował z czerwcowych regat na Morzu Czarnym i jednak wpadł do Nidzicy, z Olegem umawiamy się na wydanie „Wybrakowki”…  | Bankiet. Drugi od lewej – Robert Sheckley. Po jego lewej stronie – ładniejsza połowa Aleksandra Zoricza.
|
Gdy po północy wracam do swego piętrowego apartamentu, nawet nie mam zbyt wiele siły na to, by cieszyć się, że nikogo mi nie dokwaterowano. Budzi mnie szum deszczu za oknem. Niech to szlag! Czeka mnie wyprawa na Pietrowkę, po książki, a ja nawet parasola nie mam… Sedeńki i Wichmany zaraz po śniadaniu wyruszają do Humania, zobaczyć przepiękny park. Chętnie też bym się z nimi wybrał, ale kiedy mam zrobić zaopatrzenie książkowe, jak nie dziś? Jutro jedziemy do Lwowa… No i te, bagatela, 200 kilometrów w jedną stronę; nie, zostaję w Kijowie. Parasol, a właściwie damską parasolkę pożycza mi Witalij Kwitka, szef marketingu wydawnictwa „Moj komp’juter”, współorganizatora Portalu. Od góry zatem jako tako jestem chroniony przed wodą; niestety, kanalizacja deszczowa jest jeszcze w Kijowie niezbyt dobrze znana, i ulica, którą przyszło mi iść (a raczej: płynąć) przypomina raczej rwący, górski potok. Po jakichś pięciu minutach w butach zaczyna mi nieprzyjemnie chlupać. Super. W końcu docieram do stacji metra na Majdanie Niezalieżnosti. Na szczęście deszcz słabnie; gdy wysiadam z metra na Pietrowce, już w zasadzie przestaje padać. Pietrowka – to raj dla moli książkowych. Dziesiątki, a może nawet setki straganów z książkami, tańszymi niż w księgarniach. Ceny wahają się średnio w granicach 12-20 hrywien (jakieś 8-15 złotych), rzadko je przekraczając. Czy muszę dodawać, że moja torba nie pomieściła wszystkich łupów? W drodze powrotnej zaliczam jeszcze jedną z księgarń; mam zamówienie na „Riekę Chronos” Bułyczowa, której na Pietrowce nie znalazłem. Już jest trochę drożej, ale i tak nieźle. Jakby co, polecam sieć księgarni „Bukwa”; o sieci tej będzie jeszcze zresztą mowa. Wracam na jakąś godzinę przed oficjalnym zamknięciem konwentu. Andrzej Sapkowski sprawiał wrażenie ucieszonego moim widokiem; od rana żaden z Polaków nie nawinął mu się na oczy, i jakoś tak się stęsknił za rodakami. Chyba. Główne nagrody – a jest ich sporo – trafiają do Marii Galiny za powieść „Giwi i Szenderowicz” i do H. L. Oldiego za nowelę „Az wozdam” z cyklu „Piesni Petera Sliadeka”. Część artystyczna nie odbyła się; w ostatniej chwili zakontraktowani artyści, z niewyjaśnionych przyczyn, zrezygnowali z występu. Biedny Misza Litwiniuk musiał gęsto tłumaczyć się zgromadzonym, na jego barki spadł też cały niemalże ciężar prowadzenia gali zamknięcia konferencji.  | Jurij Siemieckij z autorem.
|
A potem był bankiet w „Prolisku”. Tańce, hulanki, swawole. Siedzieliśmy przy jednym stole z Sheckleyem; dziarski staruszek, nie wyglądał na takiego, kto jakieś dwa tygodnie później na tyle poważnie zapadnie na zdrowiu, że bez podłączenia do respiratora się nie obejdzie… Wpadam w objęcia Jurija Siemieckiego, legendarnego nieboszczyka rosyjskiego fandomu, zabijanego już przez tylu autorów i na tyle wymyślnych sposobów, że nawet wspomnienie po nim powinno wyekspirować. Ale Siemieckij się trzyma, i to całkiem nieźle. Pijany w trzy de zaczyna – w najlepszej wierze – przedstawiać mi Marię Galinę, Tanię Kochanowską i parę innych jeszcze bardzo dobrze znanych mi osób. Jest sympatycznie. O jedenastej obsługa wygania nas z Sali. Każdy chwyta po flaszce lub dwie (albo i więcej; Wojtek widział rano Diwowa, opuszczającego jedną z wiat w pobliskim lesie, który sprawiał usilne wrażenie, że na zawartości dwóch butelek w jego przypadku się tej nocy nie skończyło), by podjąć przerwany bankiet w hotelowych pokojach, w ramach zajęć w podgrupach. My idziemy spać. Jutro czeka nas ciężka jazda na zachód, do Lwowa. Jeszcze tylko kilka słów zamieniam z Miszą Litwiniukiem; tak się złożyło, że nie mieliśmy okazji dłużej pogadać. Może w Nidzicy…? Pogoda nieco się wyklarowała, choć jeszcze daleko jej do tej z piątku. Ale nie ma co narzekać; do długiej jazdy jak znalazł.  | Lwów. Przed restauracją.
|
Zaraz po śniadaniu pakujemy manele, żegnamy się i ruszamy w drogę powrotną. Przed nami Lwów; dzieli nas od niego, bagatela, 500 kilometrów z hakiem. Po drodze, już stosunkowo niedaleko Lwowa, zaglądamy do Olecka. Niesamowite wrażenie sprawia ten w gruncie rzeczy niepozorny zameczek – wzniesiony na wzgórzu, otoczonym zewsząd równiną, widoczny z daleka, górujący nad okolicą. Od razu widać, kto tu kiedyś rządził. Za czasów ZSRR na innym wzgórzu, tuż przy samej drodze, którą przyszło nam jechać, postawiono pomnik ku czci konnicy Budionnego, która w 1920 roku dostała w okolicy niezły łomot od naszych wojsk. Ot, ironia historii – po zwycięzcach stara się zatrzeć wszelkie wspomnienie, pokonanym stawiane są pomniki. Swoją drogą – wyjątkowo koszmarny. Wygląda jak kostropaty paluch, wystający ze zbocza wzgórza, wycelowany gdzieś w chmury… Na zamku zgromadzono dzieła sztuki zebrane po wojnie z okolicznych majątków; wyeksponowane bez ładu i składu, w większości nieopisane, więc nie bardzo wiadomo, co się ogląda. Za to restauracja zamkowa – po prostu cudowna! Klimat jak sprzed stuleci, wspaniała kuchnia; próbuję duszonej cielęcinki z ziemniaczkami i grzybami – palce lizać! We Lwowie zatrzymujemy się w hotelu Własta; koszmarny blok z, na oko, lat siedemdziesiątych, z wyposażeniem z tego samego okresu, z prysznicem na poziomie posadzki w łazience; brodzików chyba wtedy jeszcze nie znano. Nic nas jednak z Wojtkiem nie jest w stanie złamać po zeszłorocznym, kilkudniowym pobycie w hotelu Charków. A że pokoje są w miarę czyste, a w samym hotelu spokojnie… Jedną noc da się przeżyć.  | Wnętrze restauracji.
|
Zaraz po zakwaterowaniu ruszamy na zwiedzanie… Jestem zaskoczony in plus; choć miasto jest, generalnie rzecz biorąc, mocno zaniedbane, to jednak nie aż tak, jak to sobie wyobraziłem na podstawie wcześnie zasłyszanych opowieści. Sporo budynków odremontowano, zdarzają się nawet dłuższe odcinki przywróconych do dawnej świetności ulic. Chłoniemy specyficzny dla tego miasta klimat; wydaje mi się, że wiem, co czują lwowiacy, wypędzeni stąd po wojnie, gdy w ramach podróży sentymentalnych odwiedzają opuszczoną ojczyznę. Sam się sobie dziwię; nigdy nie spodziewałem się po sobie tego rodzaju reakcji! Na chwilę zachodzimy do jednego z kościołów; właśnie odbywa się nabożeństwo. Świątynia jest wypełniona po brzegi, stajemy przy drzwiach. Zasłuchujemy się w wykonywanych przez kapłana i wiernych pieśniach, dla nas egzotycznych. Pięknych. Tam właśnie poczułem, że duch tego miasta, duch dawnych mieszkańców, duch tworzonej przez nich społeczności i pobudowanych przez nich budowli wciąż tam jest, nie zginął… Pomimo wszystkiego, co z tym miastem w ciągu ostatnich 60 lat zrobiono. Niedaleko Rynku, przy ul. Szewskiej, odkrywam jeszcze jedną księgarnię sieci „Bukwa”. Zajmuje kilka pięter kamienicy; wspaniale zaopatrzona… i tylko jakiejś sześćdziesiąt kilometrów od naszej granicy! Ech, gdybym tak mieszkał w Przemyślu lub w okolicach, z pewnością częściej bym tam wpadał na książkowe zakupy. Wieczorem lądujemy w jednej z restauracji. Zaskoczenie – na ścianach zewnętrznych umocowano tabliczki reklamowe, informacyjne, z nazwami ulic, numerami policyjnymi domów; wszystko z tamtego, dawnego Lwowa; wszystkie, co do jednej, w języku polskim. W środku – nie znam się na tym, na moje oko jednak wnętrza były stylizowane na przełom XIX i XX wieku, na ścianach – pełno pamiątek z tamtego okresu: starych gazet, plakatów, przedmiotów codziennego użytku…  | To samo wnętrze.
|
Poczułem się tak, jakbym wysiadł z maszyny czasu. I co z tego, że piwo (wspaniały, pszeniczny Ethalon!) było jak najbardziej współczesne? Wcale to nie psuło ogólnego nastroju. No i te smakowite pierożki… A potem był powrót nocnymi ulicami Lwowa do hotelu. Coś niesamowitego. Wczesnym rankiem opuszczamy hotel. Szybkie zakupy w pobliskim supermarkecie, wydajemy ostatnie hrywny. Potem małe kluczenie po zakorkowanym godzinami porannego szczytu mieście. W końcu jesteśmy u celu – lwowska Akademia Medyczna, uczelnia, na której studiował Lem. Stamtąd już bliziutko do cmentarzy: Łyczakowskiego oraz Orląt. Ten pierwszy – zapuszczony, tylko część najbliżej głównej bramy i wokół najczęściej odwiedzanych przez turystów grobów (Konopnicka, Grottger itd.) wygląda jako tako. Pomiędzy stare grobowce powtykane, bez ładu i składu, mogiły z pięcioramiennymi gwiazdami; te najnowsze pochodzą z końca lat siedemdziesiątych. Za to Cmentarz Orląt odnowiony (choć w kilku miejscach zauważamy pęknięcia i sypiący się świeży tynk; kasa na remont polska, ale wykonanie – miejscowe), czyściutki – i pełen naszych rodaków. Tuż obok na kolumnie wznosi się pomnik ku czci żołnierzy ukraińskiej armii galicyjskiej, czyli tych, którzy dostali łupnia od polskich harcerzy i studentów. W zamierzeniu miał przyćmić groby polskich obrońców miasta, ale niewiele z owych planów wyszło. Aby się udało, musiałby być chyba z dziesięć razy większy… …Niesamowite wrażenie wywołują krzyże z tabliczkami, na których wiek poległych rzadko przekracza 20 lat… Najbliższe przejście graniczne jest w Rawie Ruskiej; stwierdzamy jednak, że warto jeszcze rzucić okiem na klasztor w Zimnem, tuż pod Włodzimierzem Wołyńskim. Jedziemy więc na północ, wzdłuż granicy. Im dalej, tym drogi coraz gorsze; jazda na azymut, zero drogowskazów. Krajobraz totalnie zdegradowany; to rejon Sokala, do początku lat pięćdziesiątych w granicach Polski, oddany ZSRR z powodu odkrytych ogromnych złóż węgla kamiennego. W sumie dobrze na tym wyszliśmy – dostaliśmy kawał pięknych gór za księżycowy krajobraz jak po wojnie atomowej. Na granicy obwodów, na Bugu – szlaban, kontrola dokumentów. Tłumaczymy, że jedziemy do przejścia w Zosinie, puszczają nas; ale emocje były. Zimne, Włodzimierz, Uściług, Zosin… …Już prawie w domu. |