powrót do indeksunastępna strona

nr 6 (XLVIII)
lipiec-sierpnień 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Wypędzona Izolda faktycznie była w ciąży, choć z sobie tylko znanych powodów skrzętnie to ukrywała przez cały czas pobytu na zamku. Sama zresztą też niewiele o tym myślała, pochłonięta ciągłymi zabawami. I nagle wszystko się rypło. Eleonora dała jej godzinę na spakowanie manatków, nie pomogły wrzaski, nie pomogła heroiczna obrona srogiej Brangien. Wielka brama zatrzasnęła się za nią, a ona stała przed murami, mając kompletny mętlik w głowie. Wściekła na cały świat, zupełnie nie wiedziała, co począć. Wracać do ojca nie ma po co, nie ruszy nawet palcem w obronie córki mimo wszystkich szczytnych deklaracji, bo przecież milsza własna dupa w całości. Nowa królowa to nieporównanie większy problem niż Marek i tata na pewno nie poważy się z nią zadrzeć, raczej tak jak ona wypędzi Izoldę na zbity pysk, by nie pamiętać o problemie i nie rozdrażniać Eleonory, która sama łakomie patrzyła na okoliczne włości, szykując się do pomnożenia stanu posiadania.
Dobrze wiedziała, czyje dziecko nosi w łonie; na oko wyglądało to na piąty miesiąc, co zgadzało się z jej obliczeniami w kalendarzyku; ojcem mógł być jedynie Tristan. Nie mogła więc liczyć na odzyskanie władzy przez Marka i ponowne zajęcie miejsca obok niego. Prawda zbyt szybko wyszłaby na jaw, a na tolerancję Marka wobec bachora z nieprawego łoża nie mogła liczyć.
Nie miała więc żadnego wyjścia. Stanie pod bramą i wykrzykiwanie najgorszych przekleństw nie przyniosło rezultatu, tylko to, że w pewnym momencie na blankach pojawiła się Eleonora i wrzasnęła, żeby stąd zaraz zjeżdżała, bo poszczuje ją psami. Poczłapała do najbliższej gospody, kazała podać wino i zaczęła intensywnie myśleć. Kiedy trochę się uspokoiła, przyszedł jej do głowy dobry plan. O losach Tristana i jego miejscu pobytu nie wiedziała nic, ale miała jeszcze trochę czasu przed rozwiązaniem, by go zlokalizować. Po porodzie albo podrzuci mu dziecko i ucieknie, albo każe płacić mu takie alimenty, że do końca życia będzie harował w pocie czoła przeklinając, że pewnej nocy zamiast baraszkować z Izoldą nie znalazł sobie jakiejś owcy.
Biżuteria, kamienie szlachetne i trochę złotych dukatów, które przezornie ukryła zaraz po przybyciu Eleonory na zamek, wystarczały na noclegi i posiłki w lichych gospodach. Rosnący brzuch nie przeszkadzał tak bardzo, nie był zresztą tak wielki, jakie widywała u innych kobiet. Może to przez odziedziczoną po linii żeńskiej budowę ciała – myślała. Niby kłóciło się to ze zdrowym rozsądkiem, ale matka, wysoka i szczupła jak ona, ponoć też aż do rozwiązania miała prawie niewidoczny bebzol, inaczej niż ojciec, który bez zachodzenia w ciążę wyglądał jak stugalonowa baryła. Póki mogła, nie zrezygnowała z podróżowania konno, na łagodnej, śnieżnobiałej klaczy, która kosztowała ją kilka sporych brylancików. Chciała koniecznie zdążyć dowiedzieć się czegoś o Tristanie, objeżdżała więc bliższą i dalszą okolicę pytając o niego; kiedy przyjdzie właściwy czas, przesiądzie się na wóz.
W pewnej karczmie mimochodem podsłuchała rozmowę dwóch podróżników, z której dowiedziała się, że pewien książę imieniem Ryszard zbiera mężnych rycerzy na wielką wyprawę przeciwko siłom zła i ciemności, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało zapewne, że jakiś niedorobiony paniczyk werbuje bandę zbirów, by solidnie dokopać uprzykrzonemu sąsiadowi. Tristan jak ulał pasuje do takiego przedsięwzięcia – pomyślała – Założę się o królestwo, że znajdę go u boku tego Ryszarda.
Przepytawszy kilku ludzi podążyła natychmiast w stronę zamku, gdzie książę gromadził wojska. Popędzała konia, by znaleźć się tam jak najszybciej. Tak łatwo nie uciekniesz przede mną na jakąś głupią wojenkę, dzieciorobie. Czekają na ciebie obowiązki.
Przejeżdżając przez małą, zagubioną gdzieś na kompletnym zadupiu wioskę, liczącą może tuzin krzywych chłopskich chat, poczuła nagły ból, przeszywający jak rozpalone ostrze. Zgięła się wpół, przywarła do końskiego grzbietu, z trudem łapiąc powietrze. Przeklęci bogowie, tylko nie teraz – pomyślała z wściekłością, że jej plany znów diabli biorą. Oddychała głęboko, licząc na to, że ból minie po krótkiej chwili, ale nie: poczuła wilgoć spływającą po nogach. Niech to jasna cholera. To chyba jednak nie początek ósmego miesiąca, jak myślałam; zmylił mnie ten mały brzuch i ostatnia miesiączka, której już zupełnie nie powinno być. Byłam przy kilkunastu porodach, a sama zachowałam się jak głupia wioskowa dziewka. Zaraz się rozpłaczę.
Zsunęła się z konia, łapiąc oddech dowlokła się do pierwszej z brzegu chaty, ciężko wsparta na futrynie załomotała w drzwi. Otworzył chudy, niski, zabiedzony chłopina; wcisnęła mu w rękę garść srebra, odsunęła na bok, weszła do chaty i padła na zapuszczony barłóg. Do chłopa po chwili dotarło, co się dzieje, zawołał swą babę, a sam wybiegł z chaty. Izolda wyła z bólu, rzucała kurwami, przeklinała wszystko i wszystkich, a najwięcej Tristana. Kobieta coś mówiła, uspokajała, ale jej słowa nie docierały do Izoldy.
Niecałe pół godziny później do chaty wkroczyły wraz z chłopem dwie mniszki w szarych, długich habitach. Spojrzały na leżącą, wyrzuciły mężczyznę za drzwi, a babie kazały szykować wrzątek i jakieś czyste ręczniki. Słysząc nieustanny potok najgorszych przekleństw kazały Izoldzie zawrzeć gębę, wcisnęły jej między zęby kawał drewna owinięty postrzępioną szmatą, zakasały obszerne rękawy i zabrały się do pracy.

Karawana ciężkich, transportowych wozów, konnych rycerzy i piechoty powoli posuwała się szeroką, międzykrólewską autostradą. Na czele pochodu jechał Ryszard Lwie Serce z podniesionym czołem i kretyńskim uśmiechem przylepionym do twarzy; władcę wręcz rozpierała duma. Zebrał wielką armię, której być może trudno będzie poruszać się szybko i niezauważenie, ale dzięki tej liczebności odpadł problem przejmowania się byle oddziałkiem spotkanym na gościńcu. Takiej grupy nie zaczepią niewielkie i słabo uzbrojone drużyny okolicznych władyków, niezadowolonych z ostentacyjnego przemarszu obcych sił przez ich ziemie.
Wrócili zwiadowcy, wysłani dla zbadania drogi. Zameldowali księciu, że szlak aż do granic Lasu Sherwood jest pusty, nie widać żadnych obcych wojsk ani ukrytych w krzakach snajperów. Po godzinie ujrzeli ciemną ścianę prastarej puszczy po prawej stronie drogi; kawałek dalej był zjazd z autostrady. Wąskim, podrzędnym traktem dotarli do granicy Sherwood; ścieżka zagłębiała się między omszałe, rozłożyste drzewa i ginęła w półmroku. Książę Ryszard nakazał kolumnie zatrzymać się.
Przyglądali się ogromnemu, groźnemu lasowi. Przy drodze stały tablice, na których czerwoną farbą – książę miał nadzieję, że to farba – wielkimi kulfonami wypisano ostrzeżenia. Teksty: „Tu łupią!”, „Jesteś pewien, podróżniku?” oraz „Po przekroczeniu czerwonej linii reklamacji nie uwzględnia się” powtarzały się najczęściej. Ich postawienie wymusiła na wyjętych spod prawa rada gminna i towarzystwa ubezpieczeniowe. Pierwsi mieli już dość opłacania kosztów pogrzebów z lichego budżetu, drudzy wypłacania bajońskich odszkodowań. Ryszard pomimo swej umowy ze zbójcami gwarantującej bezpieczny przejazd wolał dmuchać na zimne i ogłosił pogotowie bojowe. Drzewiej bywało, że w Lesie Sherwood, nazywanym przez niektórych Przeklętym, znikały bez śladu oddziały dużo większe od jego drużyny. Mimo przedsięwzięcia środków ostrożności wierzył w obietnicę wyjętych spod prawa; zamierzał też dotrzymać swojej części porozumienia, wybrał więc północne odgałęzienie drogi prowadzącej wprost pod mury siedziby szeryfa Gizberna, któremu mieli obić mordę. Gród nazywał się Not-in-Time, w późniejszych czasach skrócono tę nazwę na Late, kiedy już wymyślono to słowo.
Leśne ścieżki Sherwood były dobrze utrzymane, konary pobliskich drzew starannie przycięte, by nie przeszkadzały zbójcom w pościgu za nieszczęsnymi podróżnymi. Kolumna wojsk Ryszarda utrzymywała równe, szybkie tempo. Nie napotkali żadnych niespodzianek, raz tylko z oddali dobiegło ich głośne, żałosne beczenie, zupełnie jakby jeden ze zbójców dawał upust niezgodnym z naturą i bożym przykazaniem żądzom. Było to zresztą całkiem prawdopodobne – niedobór kobiet wśród wygnańców był powszechnie znany. Co więcej, wyjęci spod prawa mieszkańcy Sherwood byli bardzo izolowaną grupą, której członkowie stronili od nieprzyjaznych obcych, i by utrzymać jako taką populację, uprawiali, brzydko mówiąc, chów wsobny. Nic więc dziwnego, że po kilkuset latach rozmnażania się bez istotnego napływu świeżego materiału genetycznego powierzchowność większości, jak też ich władze umysłowe pozostawiały wiele do życzenia. W owych czasach Las Sherwood stał się naprawdę przerażającym miejscem, pełnym szpetnych na ciele i umyśle potomków szlachetnych zbójców. Minęły kolejne lata i stulecia, ludzie zapomnieli prawdy, a legendy tworzone przez natchnionych, a zwłaszcza solidnie nawalonych poetów dość mocno idealizowały Sherwood i jego mieszkańców. Jedno z podań niezasłużenie wyróżniło jednego z nich, niejakiego Robina, przypisując mu inteligencję, urodę i odwagę. Człowiek ów mógłby w innych okolicznościach być wioskowym głupkiem, ale że nie mieszkał w żadnej wsi, ominęła go nawet tak poślednia funkcja. Wedle słów naocznych świadków Robin był tak koszmarnie brzydki, że towarzysze nakazali mu nosić kaptur, zasłaniający całą twarz. Zaczęto go wkrótce nazywać Robinem Kapturem – Robin Hoodem.

Dopiero szarzało, kiedy książę rozkazał poszukać jakiegoś suchego, bezpiecznego miejsca na nocleg. Umowa umową, lecz w mroku bezksiężycowej nocy łatwo przecież o pomyłkę, a Ryszardowi zupełnie jakoś nie uśmiechały się przeprosiny pośmiertne. Nadarzyła im się duża polana, porośnięta rzadką, pożółkłą trawą; rozbili na niej obóz. Władca liczył, że będzie to ich jedyny nocleg w puszczy; najpóźniej następnego wieczora powinni dotrzeć do Not-in-Time, zaatakować świtem, uporać się do południa z Gizbernem i móc spożyć wieczorną ucztę w ludzkich warunkach, w przytulnych, dobrze ogrzanych zamkowych komnatach. To może być ostatnia okazja przed ryzykowną wyprawą na odsiecz królowi Brytanii; rycerze muszą przedtem solidnie podjeść, popić i pociupciać, ponieważ nie wiadomo, jak długo może potrwać walka pod murami królewskiego grodu, a żołnierz wyposzczony, ukradkiem wciąż marszczący freda to dupa, nie żołnierz.
Ryszard kazał wystawić porządne warty i mieć baczenie na wszystko. Kto jest w stanie przewidzieć, co strzeli do głowy wyjętym spod prawa; mogą chcieć dla żartu napędzić nam trochę strachu, powygłupiać się; moi żołnierze są zdenerwowani, moment nieuwagi, a pozostanie nam liczenie trupów. Po osobistym sprawdzeniu, czy nie zlekceważono jego rozkazów, książę wrócił do namiotu, nalał sobie szczodrze łyskacza i włączył mały, turystyczny telewizor. Obejrzał informacje i prognozę pogody na Polsacie, potem była jakaś durna komedia, na jedynce któryś tam odcinek serialu, w dwójce publicystyka, położył się więc spać szpetnie przeklinając, że nikt w Sherwood nie pomyślał o założeniu kablówki, a on sam w ferworze przygotowań do wyprawy zapomniał o zabraniu przenośnego zestawu satelitarnego.
Obudził się wczesnym rankiem wściekły i przemarznięty do szpiku kości, zeżarł zimną konserwę (sam wcześniej zakazał palenia jakichkolwiek ognisk), zapił kwartą diabelnie mocnej rosyjskiej wódki i kazał dać sygnał do wyruszenia. Rycerze też byli źli, burczeli i narzekali pod nosem, zwłaszcza najsłynniejsi bohaterowie, ci, którzy byli gotowi poważyć się na wszystko, byle tylko bzyknąć zamkniętą w niebotycznej wieży księżniczkę albo dokonać innych równie chwalebnych czynów, oczywiście pod warunkiem, że nie trzeba było przy tym nocować pod gołym niebem i moczyć nóg w na pół zamarzniętej fosie. Ryszard widząc długie miny rycerzy z miejsca postarał się wlać otuchę w ich serca, obrzucając wiązką przekleństw nie zostawiających suchej nitki na ich rodzinach i inwentarzu domowym. O tak, Ryszard umiał bluzgać. Rycerze znajomi lingwistycznych talentów księcia postarali się przywołać na twarze uprzejme uśmiechy i przyspieszyli, by nie narażać się na ciąg dalszy.
Drugi dzień podróży przez Sherwood był równie monotonny jak poprzedni, zamilkły nawet żałosne pobekiwania owieczki. Nie napotkali żadnych śladów działalności wyjętych spod prawa, gościniec był czysty, nie walały się na nim resztki spalonych wozów, trupy podróżnych czy gnijące zezwłoki koni. Ryszard poczuł sympatię dla herszta zbójców, że tak dba o porządek i nie pozwala swym ludziom zanieczyszczać środowiska naturalnego. Po południu, mimo wszystko z rozdzierającym westchnieniem ulgi opuścili las i podążyli gościńcem wśród pól i łąk. Trwały właśnie wykopki ziemniaków, uprawianych w Europie trochę wcześniej, niż wynikało to z założeń Stwórcy i chronologii wielkich odkryć geograficznych. Do uszu Ryszarda dobiegał głos profesora, który zupełnie niezrażony tłumaczył ryczącym ze śmiechu wojakom, że płodozmian to nie biseksualizm, a trójpolówka nie ma nic wspólnego z zatruwaniem pól nawozami sztucznymi. Książę zastanawiał się, czy porwany z takim nakładem środków dwudziestowieczny uczony okaże się kiedyś użyteczny i czy wysiłki zmierzające do pobicia Graala przy pomocy przybysza z jego czasów przyniosą jakieś rezultaty, bo większego idioty od profesora w życiu jeszcze nie spotkał.
Na przedpola Not-in-Time dotarli rzeczywiście późnym wieczorem; bramy grodu były już zawarte, a na murach otaczających całe miasto spacerowali uzbrojeni strażnicy o dużej wartości bojowej (inaczej niż w filmach o Robin Hoodzie, gdzie żołnierze szeryfa to zawsze najgorsze łamagi, popaprańcy i tchórze). Ryszard polecił nie zbliżać się zbytnio do murów, by pozostać niezauważonym, zachować absolutną ciszę, znaleźć najsłabsze punkty obrony, rozlokować się, spróbować zdrzemnąć i czekać na sygnał ataku o świcie.
Kiedy tylko niebo na wschodzie rozjaśnił pierwszy brzask, ruszyli, niemal bezgłośnie podeszli pod mury i korzystając z półmroku przystawili drabiny i zaczęli się wspinać. Zaspani strażnicy zauważyli atakujących dopiero wtedy, gdy pierwsi rycerze byli już na szczycie. Rozległy się gromkie okrzyki, ktoś zaczął walić w gong, inny trąbił na alarm, było już jednak za późno, pierwsze szeregi wojów Ryszarda zmiotły straż z murów. Otwarto od wewnątrz bramy, do środka wdarły się główne siły. Z marszu zaatakowano wysypujących się z koszar wyrwanych ze snu żołnierzy Gizberna, których aktualna wartość bojowa była bardzo uszczuplona przez fakt, że musieli stawać w samych gaciach, piżamach lub nocnych koszulach przeciw zakutej w stal Drużynie. Jednak obrońców było całe mrowie, kilkakrotnie przewyższali liczebnie rycerzy Ryszarda i walka przez kilkanaście minut pozostawała nierozstrzygnięta. W momencie, gdy do boju włączyła się gwardia miejscowego księcia, dla odmiany w pełnym rynsztunku, same rosłe chłopy zakute w podwójne pancerze, atakujący zaczęli powoli ustępować pola. Sytuacja zaczynała być niepokojąca, groziło im otoczenie i odcięcie drogi odwrotu przez bramę, a wtedy atak zakończyłby się całkowitą klęską. Słońce stało wysoko na niebie, walczący byli zmęczeni i już miano ogłosić przerwę na lunch, kiedy całkiem nieoczekiwanie obrońcy zostali zaskoczeni atakiem od tyłu. To nadchodziły rezerwy Ryszarda pod dowództwem księcia Henryka, które wdarły się do fortecy z drugiej strony, przez nie pilnowaną prawie bramę. Szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na ich stronę. Nagle, bez wyraźnej przyczyny, drużyna księcia z Not-in-Time opuściła broń i podniosła białą flagę na długim drzewcu, zupełnie jakby ich dowódca dostał rozkaz poddania się przez telefon komórkowy. Mniej liczni żołnierze Gizberna nie stawili długo oporu.
Gdy wszyscy obrońcy zostali rytualnie wzięci do niewoli poprzez założenie na szyjach symbolicznych pętli ze sznurka do snopowiązałek, a najciężej rannych opatrzono, naklejając całe mnóstwo plastrów, zużywając kilometry bandaża i nastawiając niezliczoną liczbę wywichniętych rąk, palców i szczęk, zwycięski Ryszard Lwie Serce na czele pocztu wybranych rycerzy wkroczył na zamek, siedzibę księcia i szeryfa.
– Dawać mi tu Gizberna!!! – wrzasnął Ryszard do kulącej się po kątach pałacowej służby.
Personel, któremu i tak było wszystko jedno, wolał się nie sprzeciwiać tak srogiemu wojownikowi, z miejsca pobiegł szukać szefa i już po kilku minutach w sali zjawił się szeryf Gizbern, prowadzony przez czterech krzepkich pachołków. Wraz z nim przyprowadzono księcia, tak na wszelki wypadek, by drugi raz nie fatygować się szukaniem. Ryszard kazał puścić Gizberna, podszedł do niego i strzelił go w mordę na odlew.
– Za co? – wydarł się szeryf, masując obolałą szczękę.
– Właściwie nic do ciebie nie mam, człowieku – odparł Ryszard – ale zawarłem układ z bandą z Sherwood, a biznes to biznes.
– Ja jestem neutralny! – krzyknął mocno pobladły książę Not-in-Time, poruszony losem swego szeryfa – Wydałem rozkaz poddania się, kiedy tylko zobaczyłem, że to nie żadna banda złoczyńców atakuje zamek, lecz ty, szlachetny panie, przyjacielu dzielnego Robin Hooda z lasu Sherwood! Jestem neutralny! – wykrzykiwał pospiesznie, widząc zbliżającego się do niego Ryszarda – Moim idolem jest Geralt!
Też dostał w ryj.
– To chyba wszystko – powiedział Ryszard do swych rycerzy, odwrócił się na pięcie i wyszedł, a oni za nim, ścigani złymi spojrzeniami pobitych.
Ryszard Lwie Serce uważał za niezwykle denerwujące, że historia postanowiła łączyć jego postać z półgłówkiem, który przez pomyłkę zyskał miano bohatera ludowego. Wyprawy krzyżowe – dobrze, walka z bratem, Janem bez Ziemi – dobrze, ale przyjaźń z jakimś Robinem?
Tymczasem książę Not-in-Time przykładając lodowaty kompres do rozkwaszonego, spuchniętego nosa, intensywnie zastanawiał się, za co dostał, za Robina, czy za neutralność.

Było po wszystkim. Izolda ciężko dyszała i ocierała pot z czoła; choć w chacie panował chłód, była cała przemoczona, włosy pozlepiały się w strąki. Mniszka fachowo podwiązała pępowinę i pokazała jej dziecko. To był chłopak, wrzeszczał, ile sił w płucach
– Jakie ma mieć imię? – zapytała.
Izolda zastanawiała się chwilę.
– Tristan – powiedziała wreszcie z wysiłkiem – Po ojcu, którego nie pozna zbyt szybko. Niech go diabli.
Następnego dnia, gdy trochę wydobrzała, zabrały ją i dziecko do klasztoru, leżącego niecałe dwie mile od wioski. Spędziła jeszcze cztery dni w łóżku zgodnie z zaleceniem matki przełożonej, która po obejrzeniu Izoldy stwierdziła, że kobiety o tak wąskiej miednicy w ogóle nie powinny zabierać się za rodzenie dzieci. Tristan był jednak zdrowy.
Kiedy wstała, zajmowała się trochę synem, trochę pomagała przy codziennych pracach, do czego zmusiła ją przełożona, twierdząc, że nikt, nawet czystej krwi królewna nie będzie siedziała bezczynnie w jej klasztorze. Na widok złotych monet, którymi Izolda chciała wykupić się od pracy, stara kobieta wybuchnęła drwiącym śmiechem; fochy Izoldy nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia.
Młoda matka burcząc pod nosem włączyła się w klasztorne życie. Do dziecka czuła niewiele; było jej, krew z jej krwi, ale przeszkadzało. Jestem młoda – mówiła sobie – muszę wyrwać się stąd jak najszybciej do świata, do ludzi. Izolacja tego miejsca, zagubionego wśród gęstych lasów, z dala od dużych grodów i uczęszczanych szlaków, ogłupiająca monotonia codziennych, wciąż tych samych prac doprowadzały ją do szału.
Wytrzymała w klasztorze trochę ponad dwa miesiące. Pewnej nocy, spokojna o dalszy los syna, już wystarczająco dużego, by bez szkody dla zdrowia wykarmiła go jakaś mamka, uściskała go obiecując sobie i jemu, że kiedyś wróci, choć sama w to nie wierzyła, a potem wymknęła się cichcem przez boczną, niestrzeżoną furtkę. Znów była na szlaku.

Drużyna ruszyła w dalszą drogę, gdy tylko odebrała z rąk mieszkańców miasta zwyczajową nagrodę za zwycięstwo. Długa karawana wypełnionych wszelakimi dobrami wozów pilnie strzeżonych przez zadowolonych rycerzy dość pospiesznie opuszczała zamkowe mury, ścigana przekleństwami złupionych do cna kupców. Lecz nie wszyscy protestowali, zewsząd słyszeli podziękowania dopiero co rozdziewiczonych kupieckich córek i pierwszy raz od wielu lat zaspokojonych żon.
Ryszard usadowiony na wozie sztabowym pospiesznie wklepywał jakieś dane do notebooka i nieustannie odtwarzał sekwencje wideo z ataku, analizując strategię i obmyślając plany na przyszłość, jednak program symulacyjny dawał pokrętne odpowiedzi. Wiedziałem, cholera, że nie powinienem kupować pirackiego oprogramowania – myślał, próbując zrozumieć rozgardiasz wyświetlany na ekranie – Bez pełnej, zlokalizowanej, angielskojęzycznej wersji i dobrej instrukcji nic, kurde, nie zrobię. Skąd on był, ten handlarz? Zamiast znajomego napisu Insert disc to drive A widzę jakieś niezrozumiałe znaczki: Proszę włożyć dyskietkę do napędu A. Nawet nie umiem tego przeczytać. Co to za język? Help to samo, tu nazywa się Pomoc i wyświetla jakieś zawijasy. Wreszcie zrezygnowany machnął ręką i zdecydował, że bez jakiejś dobrej wróżki obstukanej w prekognicji tym razem się nie obędzie.
Kiedy stanęli na noc, książę Ryszard stanowczo nakazał ordynansowi, by mu w żadnym wypadku nie przeszkadzano i szczelnie zamknął się w swoim namiocie. Nerwowo przeszukiwał kieszenie spodni, płaszczy, marynarek i surdutów, bo dobrze pamiętał, że na świstku papieru miał zapisany zastrzeżony numer telefonu pewnej wróżki, która pasowałaby idealnie do jego celów. Świstek znalazł się wreszcie w cholewie buta; był strasznie pognieciony i nieludzko śmierdział, ale numer dał się odczytać.
Po dokładnym zbadaniu, że nikt nie podsłuchuje pod namiotem, połączył się z centralą i po solennym zapewnieniu, że znane mu są taryfy usług telekomunikacyjnych, w żadnym wypadku nie jest bankrutem i gotów jest ponieść koszty roamingu międzynarodowego, przeniesienia połączenia i identyfikacji rozmówcy, dostał zgodę i tonowo wybrał numer wróżki. Męczy mnie ta technika – pomyślał chyba po raz setny.
– Dobra wróżka Uryna, usługi magiczne, w czym mogę pomóc? – usłyszał chropawy głos w słuchawce.
Po niekończących się perswazjach, namowach, rwaniu włosów z głowy i absolutnie bluźnierczych przekleństwach rzucanych w przestrzeń udało mu się załatwić, jak się wyraziła wróżka, „wizytę domową u klienta na specjalnych warunkach”, co oznaczało, że czarownica wyrządza mu wielką łachę i nie będzie musiał fatygować się do niej osobiście. Zamiast tego Uryna przybędzie do obozu księcia Ryszarda tak szybko, jak to będzie możliwe. To znaczy nie wcześniej, niż za pięć dni.
Rozeźlony Ryszard zaczął demolować sprzęty, krzyczeć, że tak nie da się zostać bohaterem i że ma takie średniowiecze w dupie. Ale nie miał wyjścia, musiał cierpliwie czekać. Rozkazał przygotować obóz na dłuższy pobyt, wykopać latryny i rozejrzeć się po okolicy za jakimś operatorem kablówki, by się podłączyć, legalnie lub nie.
Wysłani na przeszpiegi żołnierze znaleźli półtorej mili od obozu nędzną ruderę, w której pomieszkiwał szkieletopodobny chłopina, jego pyskata, gruba żona i pięć córek w wieku mniej więcej prokreacyjnym. A co najpiękniejsze – mieli założoną kablówkę! Pozbawiony nawet elementarnej ogłady chłop mruczał coś pod nosem, gdy podłączali nowe przewody, więc dostał po pysku, córki uniknęły wychędożenia z powodu okrutnej brzydoty – tak więc wszyscy byli jednakowo zadowoleni.
A w obozie książę Ryszard usiadł wygodnie przed telewizorem, otoczył się chipsami, prażoną kukurydzą i skrzynkami piwa. Przez jakiś czas koniec z laniem po mordzie – myślał – pozostało tylko czekać. Siedział więc, czekał, oglądał, dzwonił. I trzeciego dnia wygrał Fiata Punto w Teleaudio. Nadworni astrologowie uznali to za dobry znak, a niecierpliwi czytelnicy przeklinali autora, który zabrnął i nie potrafił zakończyć czwartej księgi. A przecież wszyscy, którym było to pisane, po gębie już dostali.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.