– Pamiętam tylko, że w jakimś filmie człowiek grał w szachy ze Śmiercią – przypomniała sobie Matka. Konował skinął głową. – „Siódma pieczęć”, mój ulubiony. A pamięta pani scenę, gdy Śmierć ścina drzewo, na którym… – Przerwał pod naporem przeszywającego spojrzenia gospodyni. – Przepraszam, odbiegam od tematu. „Nie ma żadnych omenów. Los nie wysyła heroldów. Zbyt jest na to mądry lub zbyt okrutny.” „Portret Doriana Graya” Oscar Wilde
1. Niech w waszych duszach zagości strach, Ankou prawdziwym jest władcą zjaw. Okryty płaszczem utkanym z nocy Kiedy go spotkasz, nie szukaj pomocy. Chudy dziadyga, stary wóz, szkapa Obwieszczą twój koniec… i koniec świata.  | Ilustracja: Artur Wawrzaszek
|
– Stewart. Głos Matki wyrwał go z transu. Chłopiec niechętnie podniósł oczy znad książeczki i posłał rodzicielce pełne wyrzutu spojrzenie. „Zawsze wiesz, kiedy się czepić, by zepsuć zabawę, nie?”, pomyślał. „Oboje z tatą jesteście w tym najlepsi. Mistrzowie świata w czepianiu się Stewarta Crane’a.” – Słucham? – wycedził. Matka zamachała mu przed nosem portfelem Ojca. – Tata zapomniał go zabrać. Podskocz tam szybciutko, żeby nie było scen przy kasie. Wiesz, że ojciec nie lubi takich nerwowych sytuacji. Wiedział o tym doskonale. Przez tę właśnie nerwowość, wszyscy, od Ojca począwszy, a na siedzącej obok Stewarta dwuletniej Suzie kończąc, mieli na sobie identyczne, różniące się tylko rozmiarem, koszulki. Widniała na nich gęba tego durnego, modnego ostatnio, literackiego bohatera – czarodzieja Oliego Cromwella i logo wydawnictwa Ojca, które „miało zaszczyt” wydawać tę żenadę. „Nie denerwuj taty”, usłyszał rano. „Wiesz jak nie lubi takich nerwowych sytuacji.” A teraz wszyscy wyglądali jak idioci. Wziął od Matki portfel i burcząc cicho pod nosem wysiadł z samochodu. Stacja Shell, na której się zatrzymali, jak zresztą wszystkie stacje tej firmy na całych niemal wyspach, wyglądała teraz bardziej na skrawek świata wyciągnięty wprost z „Rob Roya” niż współczesną placówkę „muszelki”. Wejście do sklepu i wszystkie dystrybutory zabudowano makietami udającymi karczmę, drzewa, krzaki, studnie, a nawet wygódkę. Tu i ówdzie porozstawiano tajemnicze drogowskazy i papierowe menhiry, a całości dopełniał, pomalowany na zielono, podjazd. Pomimo starań dekoratorów żadna z ozdób nie zainteresowała jednak Stewarta na tyle, by poświęcił jej choć przelotne spojrzenie. Jego uwagę przykuł dopiero wiszący przy wejściu plakat. Z zapowiadającego najnowszą hollywoodzką superprodukcję afisza spoglądał nań staruszek Connery w zielonym wdzianku leprechauna i z wielkim pistoletem w ręce. Pod spodem umieszczono tytuł i hasło reklamowe, które brzmiało „Skradli mu złoto – wrócił po swoje”. Chłopiec skrzywił się. W całym swoim jedenastoletnim życiu nie słyszał ani nie czytał jeszcze niczego głupszego. Zbliżył się na tyle, by fotokomórka raczyła go zauważyć i rozsunąć drzwi. Wszedł do środka. Od razu dostrzegł Ojca (przydrożna stacja Shell nie byłaby w stanie ukryć przyprószonych siwizną sześciu stóp i dwóch cali w kretyńskiej koszulce) i podszedł do niego zanim zaczepił go któryś z przebranych za „chochlika tęczy” pracowników. – Zostawiłeś w samochodzie – powiedział, podając mu portfel. Ojciec skinął głową i uśmiechnął się. – Dzięki mały czarodzieju – rzucił wesoło. – Kupić ci coś? – Nie tato – wycedził Stewart. – Jakoś nie mam na nic ochoty. Podniósł z półki pierwszy lepszy komiks i udał, że pogrąża się w lekturze. Ojciec wzruszył ramionami, wrzucił do koszyka jeszcze kilka drobiazgów i ruszył w stronę kasy. Do samochodu wrócili razem. Ojciec podszedł do bagażnika i położył torbę na ziemi. Wyjął z niej paczkę chipsów. – Daj to do mamie – polecił. – Schrupiemy po drodze. Chłopiec skinął głową. Otworzył drzwi samochodu, pochylił się, by wsiąść i zobaczył swą książkę w pulchnych dłoniach Suzie. – Zostaw to, ty mały złodzieju! – wrzasnął. Matka odwróciła się błyskawicznie. – Co się dzieje? – zapytała surowo. – Ona wzięła moją książkę – odparł Stewart wzburzonym głosem. Zdążył już dostrzec świeżo zagięty dolny narożnik okładki. – Zaraz ją podrze. Matka pokręciła głową. – Nie wygłupiaj się, Stewarcie, i nie rób nerwowej atmosfery. Twoja siostra jest po prostu ciekawa, co ty tam czytasz. Poza tym zaraz ci ją odda, prawda Suzie? Dziewczynka posłusznie oddała książkę bratu. Niemal w tym samym momencie usłyszeli trzask zamykanej klapy i po chwili wsiadł Ojciec. – Co to były za krzyki? O jaką książkę chodzi? – zapytał. Mama wzruszyła ramionami. – Twoje dziecko uparło się, by nam coś poczytać na głos. Postanowiliśmy poczekać z tym na ciebie. – Odwróciła się w stronę syna i posłała mu wymowne spojrzenie. – Myślę, kochanie, że możesz już zaczynać. Dusząc w sobie przekleństwa (nie zamierzał wszak robić nerwowej atmosfery), Stewart otworzył książeczkę na pierwszym lepszym wierszyku. Odczekał, aż zamruczy odpalony silnik, a na przednim siedzeniu zaszeleści otwierana torba chipsów. Potem zaczął czytać. Boisz się kruków? I słusznie, mój panie Lecz bój się także, gdy nad rzeką staniesz A odzież skrwawioną prać będzie starucha Bo bliski już dzionek, gdy wyzioniesz ducha. – Czy naprawdę nie ma w tej książce niczego innego, niż te krwawe wierszyki? – zapytał Ojciec. Nosił się z tym pytaniem od pierwszej przeczytanej przez syna rymowanki, wtedy jednak postanowił dać książce szansę. Teraz, siedem rymowanek później, zmienił zdanie. Stewart wzruszył ramionami. – Ma jeszcze rysunki – powiedział. Zaraz jednak dorzucił: – Ale nie wiem, czy chciałbyś je obejrzeć. Są trochę… upiorne. Matka kolejny raz zaszeleściła trzymaną na kolanach torebką chipsów. Wyjęła jeden niepołamany i włożyła do ust mężowi. – Zastanawiam się, kto wydaje takie głupoty – stwierdził Ojciec mlaskając. – Jaki jest tytuł tego koszmaru? – „Heroldowie Joe Blacka”, Tato – odparł chłopiec. Niepewnie zerknął na profil Matki i dodał: – A wydało ją twoje wydawnictwo. W zeszłym roku. W samochodzie zapanowała niezręczna cisza. Ojciec przestał mlaskać, a ręka Matki zamarła we wnętrzu torebki. Nawet Suzie, wyczuwając wiszącą w powietrzu burzę, przestała mówić do siebie i włożywszy kciuk do buzi czekała na rozwój wypadków. Stewart poczuł się nagle w obowiązku znaleźć choć jeden wierszyk, który mógłby naprawić sytuację. Choć jeden, z którego Ojciec mógłby być dumny. Szybko przekartkował książeczkę i znalazłszy zaczął czytać. Krzykiem zwiastuje smutną nowinę Banshee, co z głosu mocnego słynie. Gdy arią raczy ten widmowy śpiewak Przyjdzie słuchaczom pójść prosto do nieba. – To już nie jest takie złe – skomentowała Matka, uśmiechając się nerwowo. – Właściwie to myślę, że… Gdzieś z oddali dobiegł ich nagle potworny, świdrujący uszy wrzask. Przestraszony Ojciec skręcił gwałtownie i samochód z impetem uderzył w słabą barierkę. Za nią była już tylko przepaść…
2. Kobieta z całej siły pchnęła drzwi i wybiegła z chaty. Podtrzymywana ręką, niedopięta spódnica i stary katalog z kosmetykami w zaciśniętej pięści wyraźnie sugerowały miejsce, które musiała w pośpiechu opuścić. – Co się stało? – zawołała, usiłując przekrzyczeć wrzask. Nie usłyszała odpowiedzi, ale tak naprawdę wcale jej nie potrzebowała. Wszystko rysowało się przed jej oczami nadzwyczaj wyraźnie. Pierwszym, co dostrzegła wybiegając z chaty, był przewrócony pieniek i rozrzucone drewno. Ułamek sekundy później jej wzrok zarejestrował wystającą zza pieńka ruszającą się nogę i rękę uzbrojoną w zakrwawioną siekierę. Niedostrzegalna z punktu widzenia kobiety reszta ciała właściciela obu kończyn dawała o sobie znać jedynie werbalnie. Potwornym wrzaskiem. Kobieta odwróciła się na pięcie i wbiegła z powrotem do chaty. Gdy wróciła, spódnica była już zapięta, a w dłoni zamiast katalogu trzymała apteczkę. Podbiegła do wrzeszczącego i pochyliwszy się, uderzyła go z otwartej dłoni w twarz. Mężczyzna, olbrzym o porośniętej bujną rudą brodą twarzy i wyglądzie pogromcy barów na Alasce, zamilkł błyskawicznie. Kobieta uśmiechnęła się do niego i z rozbawieniem pogroziła mu palcem. – Ładnie tak straszyć matkę, ancymonie? – spytała. Nie czekając na odpowiedź, zajęła się skaleczoną nogą. – Tyle lat rąbiesz drewno – komentowała przy tym – i dalej nie wiesz jak się obchodzić z siekierą? Co by na to powiedział twój Ojciec? Mężczyzna uniósł się na łokciach. – Pewnie wybełkotałby coś po pi… auu! Kobieta odstawiła na bok buteleczkę ze spirytusem. – Nie waż mi się jęczeć, ancymonie – ostrzegła – ani obrażać swojego Ojca. Tyle dla ciebie zrobił. Zdejmuj te gacie. Całe są w krwi. Odsunęła się kawałek, robiąc synowi miejsce. Mężczyzna sycząc i kwękając rozpiął pas i powoli zsunął dżinsy. Gdy opatrunek był już gotowy, pomogła synowi wstać i usłużyła mu jako wsparcie w drodze do chaty. W środku pomogła mu usiąść na krześle obok radia. – Połącz się z Konowałem – poleciła, przerzucając przez ramię skrwawione spodnie. – I powiedz mu, żeby ruszył tu swój chudy, stary zad, jeśli chce mnie jeszcze kiedykolwiek oglądać. Idę nad rzekę. Może nie jest jeszcze za późno, by uratować coś z tej szmaty. Wzięła z półki szare mydło, pod pachę stojącą przy ścianie tarkę i wyszła. Mężczyzna odczekał, aż zamkną się za nią drzwi, po czym chwycił za mikrofon.
3. Żadne z rodziny Crane’ów nie obejrzało krótkiego filmu o swoim życiu, choć każde z nich (no może z wyjątkiem Suzie) załapało się już na początkowe napisy. Okazało się jednak, że barierka, mimo iż poległa w starciu z samochodem, zadanie swe wypełniła. Pojazd przednimi kołami zawisł nad przepaścią, zachwiał się… i znieruchomiał. Ojciec zmusił się, by puścić kierownicę i ostrożnie odwrócił głowę. – Nikomu nic się nie stało? – zapytał drżącym głosem. Matka i Stewart zaprzeczyli. Po krótkiej chwili chłopak dorzucił, że i z jego siostrą jest wszystko w porządku. Ojciec odetchnął z ulgą. – Dobrze więc – powiedział już nieco spokojniej i bardziej stanowczo. – Musimy opuścić samochód, ale zrobimy to tak, jak powiem. Uśmiechnął się do żony. – Ty wysiądziesz pierwsza. Musimy odciążyć przód. Poza tym wyjmiesz Suzie. Stewart… – Już odpięta, tato – zakomunikował chłopak. – Gotowa do zabrania. – Dobrze – Ojciec westchnął. – Damy przodem. Matka uchyliła drzwi najszerzej jak się tylko dało i ostrożnie przecisnęła się na zewnątrz. Zapanowała nad odruchem oparcia się o samochód i na drżących nogach podeszła do tylnych drzwi. Otworzyła je, pochyliła się i wyjęła córkę z fotelika. Kilka drobnych kamyczków pognało w przepaść, ale nawet tego nie usłyszała. Jej tłukące się w piersi serce skutecznie wszystko zagłuszało. Ojciec odczekał, aż żona odsunie się od samochodu, po czym złapał za klamkę. – Otwieramy na trzy, Stewarcie – polecił. – Otwieramy i wyskakujemy. Chłopiec również położył dłoń na klamce. Na sygnał szarpnął za nią, pchnął drzwi i wyskoczył. Znalazł się na przydrożnym żwirze. Obok, dysząc ciężko, leżał Ojciec. Obaj popatrzyli po sobie, po czym niemal równocześnie przenieśli wzrok na samochód. Ten ani drgnął. Ojciec podniósł się z ziemi i podszedł do syna. – Wszystko przez te twoje głupoty – powiedział surowo, podając mu rękę. – Zachciało ci się kretyńskich wierszyków o jakimś Banshee czy innych zmorach. Widzisz, do czego doprowadziłeś? Chłopiec nie odpowiedział. Jakoś wcale, a wcale nie czuł się winny, że jego Ojciec nie lubi nerwowych sytuacji i do tego panikuje prowadząc auto. A co do krzyku, wiedział doskonale, że zadziałałby na nich tak samo, nawet gdyby wcześniej nie słyszeli rymowanek. Był przerażający. Snując te i im podobne myśli, ostrożnie zbliżył się do maski samochodu, aby zerknąć w przepaść. Za jego plecami Suzie dostała nagłego ataku histerii i najpierw Matka, a potem oboje z Ojcem, próbowali ją uspokoić. Stewart przykucnął i zacisnąwszy rękę na wygiętym słupku począł przyglądać się rozhulanej w swym korycie górskiej rzece. Powoli przeniósł wzrok na przeciwległy brzeg i… miał szczęście, że się trzymał. Po drugiej stronie, przy rozłożystym konarze dębu, klęczała stara kobieta i posługując się tarką prała jakieś łachy. Woda w maleńkiej zatoczce, przy której znajdowała się niewiasta, mieniła się czerwienią…
4. Stary Konował westchnął i odłożył mikrofon. Wyjazd w tej właśnie chwili był mu zupełnie nie na rękę, ale i tak wiedział, że pojedzie. Pojechałby, choćby w miasteczku trwała właśnie epidemia dżumy. Wszystko dlatego, że stary Konował się zakochał, a, jak sam twierdził, w jego wieku istniała tylko jedna rzecz gorsza niż ten rodzaj odurzenia. Nieraz powtarzał to kumplom, z którymi co piątek siadał do brydża w knajpie „U Robina” (jakby któryś z owych zapomnianych przez śmierć dziadków potrzebował takich przestróg). Siadał wtedy wyprostowany, podnosił w górę kufel Guinnessa i mówił: – Jest tylko jedna rzecz gorsza od zakochania się na starość, panowie. Jeśli traficie na złą babę i to na tyle sprytną, by wyczuła, o co wam chodzi. Wtedy wpadliście w łajno po uszy. Choć powtarzał to niezliczoną ilość razy, co tydzień otrzymywał owacje jakby odkrył lekarstwo na raka. Potem oczywiście wszyscy, łącznie z nim samym, zapominali o owej mądrości, aż do następnego spotkania. Tyle, że pewnego dnia, bodajże w jakiś pochmurny czwartek, stary Konował spotkał „tę jedyną” i przy następnej partyjce mówił już niestety z własnego doświadczenia. Od tej pory zrodziła mu się też w głowie kolejna mądrość. Gorszym od głupca, mówiła, jest mędrzec, który głupio wpadł… Przechodząc koło lustra w przedpokoju zatrzymał się i poprawił surdut. Przez chwilę przyglądał się sobie krytycznie, po czym zrezygnowany machnął ręką. Nałożył płaszcz i sięgnął po kapelusz. Podniósł z ziemi swą lekarską torbę i wyszedł przed dom. – Dzień dobry panu – ryknął barczysty chłopak, stojący obok zdezelowanego powozu Konowała. Zza jego szerokich pleców wyglądała zaprzężona do pojazdu wychudła szkapa. – Ładny mamy dziś dzionek, nieprawdaż? Konował burknął coś w odpowiedzi, wsiadł na kozioł i ruszył w stronę lasu. |