powrót do indeksunastępna strona

nr 6 (XLVIII)
lipiec-sierpnień 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Godfryd, Emerald i niedawny nieszczęsny, choć teraz już szczęśliwy narzeczony Lady Zdefloruj Mnie, blady młodzieniec imieniem Zygfryd galopowali przez równinę, chcąc jak najszybciej oddalić się od zamku Lady. Wielokrotnie przekraczali rzeki płytkimi brodami, by zatrzeć za sobą ślady, wyrzucili nawet telefony komórkowe, aby nie można ich było namierzyć po sygnałach satelitarnych. Sprytny Zygfryd dla zmylenia pogoni wysłał do swej gnębicielki kartkę pocztową z widokiem Góry Kościuszki i napisem „Pozdrowienia z Australii”, z podrobionym na atramentówce stemplem pocztowym z Sydney. Po trzech dniach nieprzerwanej jazdy zatrzymali się w słynącej w całej krainie ze świetnego jedzenia i najlepszych win karczmie przekonani, że zgubili pościg. Zygfryd spieniężył skradzioną Lady biżuterię, mówiąc, że nie godziło się zostawiać tak wspaniałych precjozów tej starej kupie, bo stanowiło to obrazę prawdziwego piękna. Za uzyskane pieniądze balowali trzy dni, poważnie uszczuplając zapasy karczmarza.
Czwartego dnia po sutym i przepysznym śniadaniu Godfryd oznajmił, iż Emerald w czasie pięcioletniej służby u niego wielokrotnie dał dowody męstwa, odwagi i prawości, i że nadszedł czas pasowania go na rycerza. Godfryd, posiadający tytuł książęcy potwierdzony licencją Państwowej Izby Nadzoru Nad Tytułami Książęcymi był uprawniony do nadawania godności rycerza, natomiast Zygfryd miał być świadkiem.
Uroczystość była skromna, ale podniosła. Po ślubowaniu Godfryd wręczył Emeraldowi piękny, bogato zdobiony miecz z przedniej stali i solidnie wykonaną ciężką zbroję, którą ten natychmiast wdział na siebie. Na twarzy świeżo pasowanego rycerza zagościła duma.
Niebawem ruszyli w dalszą drogę. Zygfryd, zamknięty przez całe dwa lata w wieży, niecierpliwie oczekiwał okazji do sprawdzenia się w rycerskim rzemiośle u boku tak znamienitego bohatera. Godfryd również był chętny kontynuować swą chwalebną misję pomagania uciśnionym. Rozmawiali więc nieustannie, snując plany na najbliższą przyszłość. Emerald początkowo wtórował im, jednak z upływem czasu przygasł, na jego twarzy pojawił się grymas niewiadomego pochodzenia, został w tyle, smętnie wlokąc się parę długości końskich za towarzyszami. Podczas obiadu w przydrożnym zajeździe nie odzywał się wcale, ale Godfryd z Zygfrydem nie zwrócili na to uwagi, pogrążeni w wymyślaniu coraz to śmielszych czynów.
Po obiedzie ujechali może jeszcze z dziesięć mil; zatrzymali się w trzygwiazdkowym motelu na peryferiach dość dużego grodu, blisko zewnętrznych murów. Godfryd po obejrzeniu knajpki wyraził chęć przyłączenia się do ucztujących w sali restauracyjnej, na co Zygfryd przystał z ochotą, Emerald natomiast odmówił i poczłapał do swego pokoju.
Rankiem były giermek nie pojawił się na śniadaniu, choć motel zapewniał obfity i niemożliwie smaczny szwedzki stół. Nasyciwszy głód Godfryd z Zygfrydem poszli po Emeralda do pokoju, lecz ten był pusty, zniknęły też wszystkie bagaże. Nasi bohaterowie jak szaleni pognali do recepcji, gdzie stary portier powiedział im, że ich towarzysz kazał się obudzić przed wschodem słońca, uregulował rachunek i bez jednego słowa opuścił motel, nie jedząc nawet śniadania. Staruszek nie potrafił określić, dokąd mógł się udać, ani dlaczego wyjechał w takim pośpiechu.
Zygfryd i Godfryd zasępili się. Ten pierwszy w zadumie pokiwał głową.
– Chyba przybyła nam kolejna nierozwiązana średniowieczna tajemnica – powiedział ze smutkiem.
Nie mieli szans na doścignięcie Emeralda, nie wiedzieli zresztą, w jakim kierunku mógł pojechać. Zdecydowali więc, iż ruszą w dalszą podróż, a przy najbliższej okazji poszukają prywatnego detektywa i niezależnie od kosztów postarają się wyjaśnić tę zagadkową i mocno niepokojącą sprawę. Obietnicy nie dotrzymali z przyczyn obiektywnych, ponieważ pierwsi prywatni detektywi pojawili się dopiero w ósmym stuleciu, ale przynajmniej czuli, że w tej kwestii mają czyste sumienia.
Tymczasem dzielny niedawny giermek Emerald, z szerokim uśmiechem na twarzy, w lekkim ubraniu galopował w stronę Lasu Sherwood. Nigdy nie zakosztował smaku rycerskiego życia, lecz nie dlatego, że opuściła go odwaga. Po prostu stwierdził, że przyciasna w niektórych miejscach zbroja boleśnie obciera mu jądra, doprowadzając do szału i psując całą przyjemność bycia rycerzem. Głupio mu było wyznać to towarzyszom, wyjechał więc bez pożegnania, sprzedał zbroję pierwszemu napotkanemu wieśniakowi po cenie złomu i bez chwili wytchnienia wyruszył do Sherwood, gdzie założył konkurencyjną bandę rozbójników, zupełnie odmienną od tej pierwszej, poza jednym szczegółem. Do końca życia chwalił gustowne, dobrze skrojone i nigdzie nie uciskające zielone wdzianka z miękkiego, delikatnego aksamitu, w jakie ubierał się on i jego banda wyjętych spod prawa.

Ryszard Lwie Serce pochłonięty był organizowaniem drużyny. Oznaczało to, że władca i ważniejsi rycerze niemal bez przerwy, na wzór rzymski, ucztowali w sali dla VIP-ów, średni szczebel w mesie podoficerskiej, hołota w sali ogólnej, a nowo przybyli po zapisaniu nazwisk kierowani byli w odpowiadające ich randze miejsca, gdzie przyłączali się do ogólnej zabawy, wszystko za pieniądze z kredytu, którego Ryszard i tak nie zamierzał spłacać. Karczmarz był szczęśliwy, rycerze byli szczęśliwi, okoliczne kurwy były szczęśliwe; pewnie tylko Śnięty Graal bolejący nad utratą bogatej piwniczki nie byłby szczęśliwy widząc kmiotów z najbardziej zapadłych dziur zalewających się jego najlepszym burgundem.
Pewnego dnia władca zdenerwowany nieustannymi pytaniami dotyczącymi aktualnego statusu rzeczywistości postanowił zorganizować krótkie szkolenie, by mu już więcej nie zawracano głowy. Kazał zebrać wszystkich liczących się rycerzy na placu przed gospodą i przemówił tymi słowy:
– A teraz, aby wyjaśnić wam, cholerne głąby, przybysze z obcych krain i czasów, dość skomplikowaną sytuację w Brytanii, żebyście więcej nie truli mi dupy wciąż tymi samymi bzdetami, kto, z kim, kiedy i dlaczego, nasz mędrzec, Braciszek Tuck przeprowadzi krótki kurs historyczny. Prosimy. Mnichu! Dalej na podium i gadaj, bo nie dostaniesz żryć!
Pustelnik niechętnie, obarczając Ryszarda złym spojrzeniem wyszedł z tłumu i wdrapał się na prowizoryczną mównicę.
– Jak nadmienił książę – zaczął wreszcie – sytuacja jest skomplikowana i bez znajomości przeszłych wydarzeń, czasem dość odległych, trudno jest zrozumieć wiele spraw na Wyspie. Rozpocznę od niemal mitycznych pradziejów, by przez przypadek nie przeoczyć czegoś ważnego. A więc, na początku był… nie, to wszyscy znają. Inaczej. Kiedyś, bardzo dawno temu mieszkały na tych terenach ludy przedindoeuropejskie, żyjące w harmonii z Czarownym Ludem, elfami. Dobra, nie w harmonii, ale każą nam teraz tak mówić, żeby nie urażać naszej ludzkiej dumy. Elfy wpieprzyły nam solidnie, trzymały krótko za mordy, nazywając niższą rasą. Trwało to jakiś czas. Nasza, ludzka tradycja przypisuje zwycięstwo nad elfami pojawieniu się pierwszych magów, którzy tajemną sztuką pokonali Czarowny Lud. Elfy z kolei opowiadają, że przegrały na skutek wrednego podstępu ludzi, którzy za szybko się rozmnażali i samą przewagą liczebną zmusili je do odwrotu. Obie wersje kłamią – otóż pewnego dnia na Wyspie zjawiła się liczna, strasznie zła banda krasnoludów, i to ich toporom zawdzięczamy wolność. Cóż, taka prawda jest nie do zaakceptowania przez żadną ze stron. Oczywiście, poza krasnoludami. Po tej masakrze zdziesiątkowane elfy wpadły na pomysł, by w magiczny sposób oddzielić własne tereny od pozostających pod panowaniem człowieka. Świat elfów zaczął się oddalać, ale następowało to niezwykle wolno, same zaś elfy spuściły z tonu i przyjmowały u siebie ludzi, ucząc ich i szkoląc w sztuce magii. Potem przybyli tu Celtowie, pierwsi Indoeuropejczycy, i po wycięciu zaledwie dziewięciu dziesiątych tubylczej ludności zmienili swoje podejście do świata i zaprzestali mordów. Oni też skorzystali z pomocy elfów w drodze do cywilizacji. I być może udałoby się zapomnieć o dawnych urazach, zbudować porozumienie dwóch ras, jednak pewna czarodziejka nie potrafiła wybaczyć elfom. Zwała się Morgana i była rodzoną córką Merlina. Odziedziczyła po nim zdolności, a szczególna zawziętość pozwoliła jej przewyższyć ojca w Sztuce. Doprowadziła do zerwania kontaktu między dwoma światami, a potem przeniosła się do Czarownej Krainy, pewnie po to, by dalej mścić się na elfach. Gdyby nie była taką wredną suką, pewnie potrafiłbym zrozumieć jej motywy. W każdym razie Morgana zniknęła bez śladu, a my zaczynamy uważać elfy za rasę mityczną.
Następnymi przybyszami po Celtach byli Rzymianie. Nie starczyło im sił na podbicie całej Brytanii, nieustanny bajzel na kontynencie zmusił ich do zatrzymania się wpół drogi. Rozpieprzyli druidyzm i parę innych fajnych rzeczy, jednak w zamian dali nam swój model cywilizacji, który w sporej odległości od Rzymu i nieustannego zarzynania się w walkach o cesarski tron całkiem dobrze się sprawdził. Niestety, zaczęły się najazdy germańskie, Rzymianie nie zdzierżyli, barbarzyńcy opanowali Brytanię i w tej chwili jesteśmy dopiero na początku ścieżki prowadzącej do uporządkowania tego bałaganu. Pamiętajcie, wszyscy kolejni władcy tej wyspy pozostawili ślady, które nie znikną jeszcze przez wieki. Musicie być gotowi na wszystko.
O tym, co stało się w ostatnich latach, co dzieje się teraz, nawet nie wspominam. Jutro świat może być zupełnie inny niż dzisiaj. Stąpamy po bardzo kruchym lodzie.

Roland z Lancelotem siedzieli w kącie sali, sącząc powoli wspaniałego pilsnera. Przy stole zgromadziło się kilkunastu rycerzy, zapijając przeszłe i przyszłe zmartwienia, racząc się opowieściami ze swego życia.
– Wchodzę do ciemnej, ponurej sali – perorował jeden z nich zawzięcie gestykulując – i co widzę? Stary, spasły mnich siedzi za pulpitem i pracowicie przepisuje jakąś księgę, oczy czerwone, spuchnięte, prawie oślepł od wpatrywania się w starożytne kulfony. Co za głupek, myślę sobie, zamiast ślęczeć tak przez pół życia powinien usiąść przy pececie, wstukać to w Worda, albo jeszcze lepiej, w darmowego OpenOffice’a, wydrukować na laserówce, a potem powielić na kserokopiarce w tysiącu egzemplarzy. Przecież to takie proste! Ale, myślę sobie, aż za proste, czy ja przypadkiem nie popełniam w swym rozumowaniu jakiegoś błędu? I nagle olśnienie: no pewnie! Stuprocentowy anachronizm! No bo powiedzcie mi, skąd ten biedny mnich weźmie w średniowiecznym klasztorze zasilanie do tego prądożernego peceta, drukarki i ksero? No skąd, w szóstym stuleciu naszej ery? Zrozumiawszy własną gafę palnąłem się w czoło, tylko zapomniałem, że mam na ręce pancerną rękawicę od wyjściowej zbroi, więc prawie mi pysk odpadł, a gały na szypułach wylazły na dobre dwie stopy. Zaraz potem spojrzałem na mnicha z szacunkiem, ale i współczuciem, bo przyznajcie sami, cóż to za okropna niesprawiedliwość losu, musieć tak niszczyć sobie wzrok tylko dlatego, że nikomu nie chciało się wynaleźć zwyczajnej prądnicy!
Wszyscy pokiwali głowami, dumając o podłości życia.
– Zaiste, jest tak jak mówisz – odezwał się inny rycerz – Dlatego prawdziwym darem niebios są notebooki zasilane energią ziemskiego pola magnetycznego, no wiecie, te z tym sprytnym ogniwem od Obcych.
I z tą wypowiedzią zebrani ochoczo się zgodzili, pamiętając dobrze nieodległe czasy, gdy standardowe akumulatorki z temporalnego przemytu były przeraźliwie drogie, szybko się rozładowywały i nie można było grać w Quake’a tyle, ile się chciało.
W przeciwległej części sali Ryszard Lwie Serce przeglądał stertę papierów w towarzystwie księcia Henryka.
– Ha! – krzyknął w pewnym momencie – Mamy już blisko trzystu konnych rycerzy, w tym niemal dwustu tytułowych i pierwszoplanowych bohaterów literackich. Do tego dochodzi kompania kuszników i dwie seciny doborowej piechoty, więc właściwie moglibyśmy już ruszać. Przyszła też odpowiedź od wodza wyjętych spod prawa, gwarantuje nam bezpieczny przejazd przez Las Sherwood, pod warunkiem, że po drodze dokopiemy pewnemu szeryfowi z grodu Not-in-Time. Nawet dobrze się składa, Drużynie przyda się mały chrzest bojowy przed uderzeniem na zamek królewski, bo to już nie będą przelewki. Poczekamy jeszcze tydzień, ale przyjmujemy już tylko najbardziej znanych. Paru bohaterów jeszcze się nie zjawiło, a warto, bo szykuje się przecież najważniejsza chyba wyprawa w historii średniowiecza!

Król Marek marzł. Zbliżała się zima, a ciepłownia już dawno wypięła się na niego, tylko co tydzień słała kolejną notę odsetkową. Choć inflacja w królestwie była niska dzięki paru genialnym wręcz posunięciom ostatniego ministra finansów, który wykręcił taki numer chłopom, że musiał salwować się ucieczką z kraju przed nabiciem na widły, odsetki od niezapłaconych rachunków były wściekle wysokie, bo ciepłownią zarządzała firma pod kontrolą cholernych baronów. Tylko Izolda nie narzekała, jej komnaty ogrzewano farelkami podłączonymi do małej baterii atomowej, stanowiącej część posagu królowej.
Marek nie bardzo wierzył w interwencję swojej mamy, która onegdaj wywaliła go na zbity pysk z rodzinnego zamku, nazywając nieudacznikiem, mazgajem i tchórzem. Tak, jestem nieudacznikiem i mazgajem – ponuro myślał monarcha – oraz skurwysynem. I tylko to ostatnie może mnie uratować. To, że moja własna matka, księżna Eleonora Walijska, znana ogółowi jako Żelazna Dziwa, ulituje się nade mną, przybędzie tu i zrobi porządek. Ale nie mam już nadziei.
Już od dwóch dni siedział zabarykadowany w sali tronowej. Owinął się szczelniej śpiworem, popijał gorący kubek Knorra wyżebrany od służącego za ostatnie srebrne widelce z rodowej zastawy. Wiedział, że w każdym momencie do nie bronionej już prawie fortecy może wedrzeć się rozzuchwalone chłopstwo, skuszone plotkami o ukrytym gdzieś ogromnym, bajecznym wręcz skarbie, rozpuszczanymi przez baronów, chcących ułatwić sobie rozprawę z królem. Stąd ta barykada. Będę żył trzy minuty dłużej.
Usłyszał hałas na korytarzu za drzwiami. Idą po mnie – stwierdził, pospiesznie dopijając resztki zupy. Nie chciał umierać z burczącym brzuchem, bo to jakoś nie przystoi dumnemu monarsze. Głośne dźwięki sugerowały, że ktoś walczy i mocno obrywa po gębie, co go niepomiernie zdziwiło, bo sądził, że doborowa gwardia na którą wydał ciężkie miliony prędzej ucieknie, niż będzie bronić swego króla.
Drzwi komnaty zadrżały, a wraz z nimi ogromna sterta mebli, którymi były podparte. I jeszcze raz. I jeszcze. Mają taran – pomyślał niewesoło, utkwiwszy wzrok w domniemany nieprzyjaciół szaniec, nabijając strzelbę i licząc różaniec. Graty rozprysły się we wszystkie strony, skrzydła drzwi wyrwane z zawiasów pofrunęły aż pod sufit, rozbiły się w drzazgi na marmurowej posadzce. Do środka wleciał głową naprzód gwardzista, pełniący w tej chwili zaszczytną funkcję tarana. Żołnierz zarył pyskiem w podłogę, znieruchomiał, nie zdradzając najmniejszej ochoty do podnoszenia się. Za progiem stała wyniosła niewiasta w pełnej zbroi. Otrzepywała ręce.
– Mama… – wyszeptał król Marek.
Eleonora rozglądała się przez chwilę po komnacie wypatrując kolejnych chętnych na mordobicie, po czym przestąpiła próg, kierując się w stronę kulącego się ze strachu Marka. Na wszystkich bogów dobrych i złych, przez te lata zupełnie zapomniałem, kim jest moja matka, ale teraz w jednej chwili, tej samej, w której człowiek widzi całe swoje dotychczasowe życie, przypomniałem sobie. To chyba raczej na pewno nie był dobry pomysł z wzywaniem jej na pomoc. Lepiej było mnie biednemu zginąć z ręki chłopów – myślał gorączkowo, szukając drogi ucieczki z sali.
Księżna przystanęła, słysząc za plecami jakiś hałas. Czwórka barczystych gwardzistów z elitarnego oddziału specjalnego czaiła się za nią, szykując się do ataku. Chciał krzyknąć, ostrzec ich, ale nie zdążył. Księżna w mgnieniu oka odwróciła się w ich stronę.
Dobre dwa miesiące później czterech gwardzistów, dopiero co przeniesionych z intensywnej terapii na oddział ogólny zgodnie twierdziło, że wejście do sali tronowej i próba dyskusji z Eleonorą były niewątpliwie najgorszym pomysłem w ich życiu.
Księżna nie patrząc na porozrzucane po całej komnacie ciała ponownie zwróciła się w stronę Marka. „Aniele Boży, królu mój…” szeptał wstając, gdy podchodziła do syna. Była wyższa od niego o głowę. Chciał coś powiedzieć. Ostatni raz.
Eleonora Walijska podniosła rękę i z rozmachem strzeliła go w pysk.
– Ty głupi gówniarzu – odezwała się, a na drugim policzku wylądował następny cios. Przez chwilę stał jeszcze, po czym stwierdził, że nie warto i z hałasem klapnął dupą o podłogę.
– Całe tygodnie zajmie mi porządkowanie tego burdelu, do którego doprowadziłeś – kontynuowała księżna – Niech cię cholera. Gdyby to w jakiś sposób było możliwe, pomyślałabym, że nie jesteś moim synem. Zostajesz odsunięty od władzy. Od tej chwili rządzę ja, jako Królowa Matka, a ty stajesz się w czymś w rodzaju niepełnoletniego następcy tronu, aż odzyskasz rozum. Jeśli kiedykolwiek go odzyskasz.
– Tak, mamo – wyszeptał król Marek i rozpłakał się.

Godfryd i Zygfryd od czasu tajemniczego zniknięcia Emeralda stali się nierozłączną parą. Przeżyli całe mnóstwo przygód, uczestniczyli w setkach bitew, kampanii i potyczek, zwiedzili kraje znane i nieznane, zawsze razem. Dzielili się wszystkim, no, może poza aktualnie miłowanymi partnerami. Niebawem stali się na tyle sławni, że zaczęto opowiadać o nich dowcipy. Nasi bohaterowie nie byli pozbawieni poczucia humoru, więc słysząc większość z nich zaśmiewali się do rozpuku, pecha mieli jedynie opowiadacze tych anegdot, które przypisywały im niezgodne z naturą i obrzydliwe dewiacje seksualne. Notabene było to zupełną nieprawdą, gdyż Zygfryd i Godfryd byli zwykłą, normalną parą homoseksualistów i żaden z nich nigdy nie tknął faceta po trzydziestce. Jak często powtarzali, ludzka zawiść nie zna granic.
Brali udział w kolejnych wojnach i wciąż nie odczuwali zmęczenia rycerskim rzemiosłem, choć oboje dobrze czuli, że coś się zmieniało. Oboje w młodości zaczytywali się Trylogią Tolkiena, książkami Williamsa i Le Guin z temporalnego przemytu, doskonale znali też cykl o pewnym sympatycznym wiedźminie, więc w sprawach światów fantasy byli obstukani. Wieczorami, paląc papierosa po amorach, rozpoczynali długie dyskusje, przeciągające się do późnej nocy, a kończące nieuchronną konstatacją, że ich średniowieczny świat umiera, mimo że dopiero co się zaczął, i że to cholernie niesprawiedliwe, i że nie chcą podzielić losu elfów, hobbitów, wiedźminów i innych stworów pozostałych po Koniunkcji Sfer. Jedyną pociechą dla nich był fakt, że świat ogarnięty zmianami świetnie nadaje się do opisania w powieści, więc mają szansę zostać bohaterami, choćby drugoplanowymi, jakiegoś epickiego dzieła. Może nie stanie się ono tak sławne jak książki mistrza Tolkiena, ale i otaczająca ich rzeczywistość była cokolwiek zgrzebnie siermiężna i nie przystawała do wymogów stylu wysokiego. Choćbyś miał na drugie Homer, jakbyś się nie starał, ze śmieciowiecza eposu nie stworzysz.
A świat wokół nich zmieniał się nieustannie i coraz częściej czuli się zmurszałymi anachronizmami. Ludziska napotykani w karczmach przebąkiwali o reformach społecznych, prawach proletariatu i konieczności rychłej likwidacji monarchii. Po takich słowach jeden z drugim zarabiali w pysk od Godfryda czy Zygfryda, co powodowało u chamów momentalne wietrzenie z głowy wszelkich wywrotowych myśli o rewolucji oraz natychmiastowe podjęcie należnych obowiązków feudalnych, jednak rycerze czuli, że w dwójkę nie są w stanie powstrzymać potopu zmian.
Pewnego dnia późnym wieczorem, kiedy w ogromnym małżeńskim łożu odpoczywali po występie w turnieju rycerskim, ujrzeli na Polsacie rzecz niezwykłą. Mężczyzna w sile wieku, nazywający siebie księciem Ryszardem, w którym z zaskoczeniem rozpoznali przyszłego króla Anglii, gorąco zachęcał do wstępowania w szeregi organizowanej przez siebie drużyny, której celem było: a) wyprawa na odsiecz oblężonemu przez złych lenników aktualnemu władcy Brytanii, b) zbrojna rozprawa z niejakimi Merlinem i Graalem, paskudami co niemiara i c) przywrócenie dawnego porządku w średniowieczu. Widząc na ekranie trzy podpunkty pomyśleli początkowo, że to następny teledurniej, lecz nikt, cholera, nie kazał nigdzie dzwonić z poprawną odpowiedzią. Zrozumieli, że to nie są żarty.
– Jedziemy! – wykrzyknęli równocześnie.
W jednej chwili zniknęło gdzieś zmęczenie, uleciały rozterki moralne i ponury nastrój. Wreszcie wiedzieli, co robić, żeby móc wpieprzyć tym wszystkim wstrętnym draniom mieszającym w ich przepięknym świecie. Proste sytuacje nie wymagające myślenia to coś, co bohaterowie literaccy lubią najbardziej.
Spakowali się w kilka chwil, dali w zęby recepcjoniście, który ślimaczył się przy wypisywaniu rachunku, rozkwasili nosy stajennym, którzy nie dość szybko okulbaczyli ich konie. I z dzikim wrzaskiem pomknęli przed siebie.
Słońce dawno skryło się już za horyzontem, więc bramy miejskie były zamknięte na głucho. W grodzie panicznie obawiano się ataku którejś z komunistycznych bojówek grasujących w okolicy, rozzuchwalonych do tego stopnia, że napadały nawet pokaźne miasta, najlepiej siedziby różnych książąt i baronów. Zauważyli pojedynczego, zaspanego strażnika stojącego przed masywnymi wrotami. Zygfryd sięgnął po miecz.
– Zaczekaj – powiedział Godfryd, wstrzymując przyjaciela – Nie będziemy zabijać. Wezmę go z zaskoczenia.
Strażnik ocknął się na dźwięk kopyt uderzających w bruk, zauważył pędzących rycerzy i zastąpił im drogę z obnażonym mieczem.
– Dawaj szluga! – krzyknął do niego Godfryd.
Po takich słowach strażnika całkiem wryło w ziemię z zaskoczenia. Dosłownie. I tak już nieszczęśnik pozostał. W procesie przyspieszonej ewolucji jego organizm wyhodował długie na stopę szypułki, tak więc już po niedługim czasie mógł wystawiać oczy ponad ziemię i obserwować boży świat z punktu widzenia glizdy.
Zygfryd uderzył mieczem w bramę. Doskonale opanował tę sztuczkę, której nauczył go Godfryd, bo brama rozpadła się w drzazgi. Byli wolni. Ruszyli galopem, słysząc za sobą wrzask pobudzonych strażników, a pociski z kusz świstały im koło głów. Zupełnie na to nie zważali.
Jako że podany w reklamie ostateczny termin wyruszenia Drużyny Ryszarda zbliżał się wielkimi krokami, jechali gościńcami rzadko się zatrzymując, spali na kulbace, żywili się suszonym mięsem z zapasów, nie chcąc opóźniać marszu, czasami tylko przystawali w knajpkach przy zjazdach z autostrad na parę hamburgerów i kubek coca-coli. W jednej z nich, ciemnej, pamiętającej lepsze czasy oberży w stylu country przyłączył się do nich potężnie umięśniony, przystojny rycerz nazwiskiem SirMacVanVonO’De Grzegżółczyszczykiewicz. Rycerz bardzo chciał wziąć udział w wyprawie Ryszarda i prosił o możliwość przyłączenia się do naszej dwójki. Początkowo wahali się, ale ostatecznie przekonało ich jego swojskie imię – Rodryk. Odtąd jechali w trójkę.
Na miejsce przybyli w ostatniej chwili. Drużyna wyruszała.

Tymczasowy były król Marek samotnie ucztował w małej komnatce położonej, jeśli można tak powiedzieć, na zapleczu budowli. Zajmowało się nim dwóch służących, z czego Marek był niezmiernie zadowolony, bo przez ostatnie miesiące zdążył odwyknąć od podobnych luksusów. Zamkowa służba nader szybko zrozumiała, że nie można już ignorować syna królowej, właśnie z powodu królowej. Czarno odziani ludzie z pobliskiego zakładu pogrzebowego spędzili całą noc na pracowitym zeskrobywaniu ze ściany trzech nieszczęśników, do których nie dość wcześnie dotarło, że zasady rządzące życiem na zamku poddane zostały pewnym drobnym korektom.
Pochłaniając sarni udziec, pierwsze nie-psie i nie-kocie mięso od wielu miesięcy, król Marek pomimo znacznego oddalenia doskonale słyszał odgłosy straszliwej awantury dobiegające z komnat swej żony. Izolda prawdopodobnie wylatywała w tej chwili na kopach z zamku. Prawdopodobnie. Bał się sprawdzić to osobiście, a już zupełnie nie czuł się na siłach zaprotestować. Był przekonany, że Izolda odpowiednio utemperowana byłaby niezłą małżonką, ale było to przekonanie cichutkie, prawie bezgłośne. Z całego serca wolał, by Eleonora nie poznała jego przekonań.
Inną sprawą była domniemana ciąża Izoldy. Lepiej dla dziecka, by nie wychowywało się w towarzystwie takiej babci, to pewne. Po drugie, szczeniak odpowiednio ustawiony przez Eleonorę mógłby zostać następcą tronu zamiast mnie. A po trzecie, nie jestem głupi i dobrze wiem, że szanse na to, że to moje dziecko, są bardziej niż mizerne. Jak mogłeś, podły Tristanie, z własnego ojca zrobić rogacza. Lepiej niech bachor spędzi życie z dala od popieprzonej rodziny, a przynajmniej jej części. Moje sumienie jest czyste.
Marek z rzadka wychodził ze swojej komnaty, ograniczając swe wyprawy głównie do odwiedzania kibelka. Omijanie centralnej części zamku, a przede wszystkim okolic bliskich sali tronowej przynosiło nadspodziewanie dobre rezultaty – przez całe tygodnie udawało mu się uniknąć spotkania z Królową Matką. Jedynymi ludźmi, jakich widywał była dwójka przynoszących mu posiłki i sprzątających komnatę służących, ci jednak słysząc pytania o aktualną sytuację w królestwie momentalnie bledli i nie potrafili wykrztusić ani słowa, więc władca zaczął po jakimś czasie odczuwać głód wieści ze świata.
Wreszcie ciekawość przezwyciężyła paraliżujący go strach i król Marek zdecydował się wyjść z ukrycia. Pewnego dnia, po solidnym drinku dla dodania sobie odwagi, przemknął cichcem korytarzami, by zaczaić się na jakąś poinformowaną osobę, czyli zasięgnąć języka. Udało się. Po paru minutach ukryty w półmroku za załomem muru ujrzał starego marszałka dworu, śpiesznie bieżącego głównym hallem z wywalonym ozorem. Walnął go solidnie w głowę drewnianą pałką owiniętą w szmatę, znaczy z tłumikiem i nieprzytomnego powlókł korytarzem do swej komnatki.
Zaryglowawszy liczne zamki pancernych drzwi troskliwie usadził marszałka w fotelu, przyłożył mu zimny kompres do czoła, zagrzał w srebrnym kubku wino z cynamonem. Wspaniały zapach rozchodzący się po pokoju szybko ocucił wiernego sługę. Grzane wino i szczere przeprosiny udobruchały staruszka, który od razu przypiął się do naczynia z trunkiem. Na prośbę króla zaczął relacjonować wydarzenia z ostatnich tygodni.
Jak Marek słusznie się domyślał, Izolda już jakiś czas temu z hukiem wyleciała z zamku. Jej służąca, Brangien zwana Nieustępliwą, nader dzielnie stawała w obronie swej pani, choć nie zdzierżyła Żelaznej Dziwie. Eleonora doceniła jednak odwagę, wierność i poświęcenie Brangien mianując ją dowódcą królewskich wojsk. Nowa pani generał bez zbędnego marudzenia poddała gwardzistów morderczemu treningowi, tak że już po tygodniu żołnierze przestali narzekać, że chłopi ich biją, a po dwóch sami zapuszczali się na dalekie rajdy po wioskach, walili opornych kmiotów po mordach, przywracając u nich właściwy stosunek do feudalnej rzeczywistości.
Treningi rychło przydały się do rozwiązania innej palącej sprawy. Baronowie, którzy wcześniej niemal doprowadzili do detronizacji Marka, teraz nie mogli pogodzić się z faktem, że na tronie zasiadła osoba kompletnie bimbająca na wszelkie powinności seniora wobec lenników. Nie dość, że królowa nie chciała dać się ograbiać i wykorzystywać, to jeszcze zażądała spłaty zaległych podatków wraz z karnymi odsetkami, zwrotu zagrabionej ziemi, uwolnienia porwanych chłopów oraz przybycia na klęczkach na zamek i złożenia nowego hołdu lennego. Baronowie wyprowadzeni z równowagi tymi bezczelnymi żądaniami zebrali swe wojska i pomaszerowali na królewski zamek, by raz na zawsze wybić z głowy obecnej władczyni marzenia o władzy absolutnej i zmusić do podpisania dokumentu o nazwie Magnissima Charta Libertatum, mającego zapewnić im i ich potomkom pełną swobodę działania na wieki wieków. Eleonora, mająca przed oczami widmo ciągnącej się latami wojny podjazdowej, szarpania się z baronami i powolnego zdobywania ich dobrze umocnionych zamków, ucieszyła się niezmiernie z możliwości bezpośredniej konfrontacji. Dała Brangien wolną rękę, postawiła tylko jeden warunek – baronowie nie mogą zginąć w bitwie, mają zostać pojmani żywcem. Uradowana Brangien z wyszczerzonymi zębami poprowadziła swe wojska na przeciwnika; rozochocona gwardia ruszyła do ataku przeraźliwie wyjąc na pohybel wrogom i już po czterech godzinach od rozpoczęcia starcia baronowie w pętach pędzeni byli na zamek przed oblicze królowej. Ta przyjęła hołd lenny od zalewających się rzewnymi łzami arystokratów, potem kazała oćwiczyć ich batem, by dobrze zapamiętali lekcję i wypędziła ich z zamku całkiem nago z wetkniętymi w tyłki egzemplarzami Magnissima Charta Libertatum. Tak to zakończyła się pierwsza w historii próba wywalczenia przywilejów szlacheckich.
Staruszek zakończył opowiadanie. Faktycznie wypadłem z obiegu – pomyślał Marek – Zbyt wiele zdarzyło się od przybycia mamy do mojego królestwa. No właśnie, w tym problem – chyba już nie mojego. Mam okropne wrażenie, że przestałem tu pasować.
Próbował namówić marszałka, by wspólnie czmychnęli z zamku, ten jednak okropnie zbladł i stanowczo odmówił, przerażony możliwą reakcją Eleonory, jeśliby ucieczka wyszła na jaw. Królowa bardzo dba o swoich poddanych i byłaby niepocieszona, gdyby ktoś próbował zagubić się gdzieś w obcych krajach bez jej wiedzy i pozwolenia – powiedział Markowi. Ofiarował mu jednak kartę kodową otwierającą większość drzwi na zamku, włącznie z małą, tajemną furtką na tyłach budowli, o której mało kto wiedział. Ostrzegł też, że Eleonora po udanej rozprawie z baronami zaczyna dopytywać się o syna, najwyraźniej chcąc i jemu zacząć udzielać lekcji życia w absolutuum dominium, więc na próbę ucieczki nie ma zbyt wiele czasu. Życząc mu powodzenia i ocierając ukradkiem łzę wzruszenia pożegnał swego monarchę i pospiesznie opuścił komnatkę, zastanawiając się pewnie, czy królowa zauważyła już jego przedłużającą się nieobecność. A jeżeli tak, to co mu zrobi.
Marek natychmiast spakował najpotrzebniejsze rzeczy, między innymi ciepłą, zimową odzież i grube koce, przydatne, gdyby przyszło mu kryć się po lasach przed pogonią, zrobił z wszystkiego niezgrabny tobół, wyciągnął z ukrycia chowane na taką okazję dwa dobrze wypchane mieszki ze złotem i czekał wieczora. Był zdecydowany czmychać jak najszybciej, zanim powrócą matczyne uczucia. Co tam królestwo, władza i zaszczyty – myślał – Życie, zdrowie i nie zszargane nerwy ważniejsze.
Kiedy zapadła ciemna noc, owinięty dla niepoznaki w stare łachmany ostrożnie przekradł się ku furtce w zamkowym murze; jak słusznie przewidywał marszałek, nie była pilnowana. Karta kodowa zadziałała, długo nie używana furta otworzyła się przeraźliwie skrzypiąc, co prawie doprowadziło Marka do zawału. Szczęśliwie nikt jednak nie usłyszał tego dźwięku, więc chyłkiem wymknął się na zewnątrz. Ubrany w żebracze, śmierdzące szmaty, bez majątku pozwalającego na godne życie, bez konia – ale nareszcie wolny. Wykonał jeszcze obraźliwy gest w kierunku rozświetlonych okien komnat Eleonory i powoli poczłapał w mrok.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.