 | Ilustracja: Łukasz Matuszek
|
Księga szósta Schabkowski z kością, czyli bestiariusz wcielony, upolowany, upieczony i zjedzony
– Wszystko zniknęło – jęczał król Marek, trzymając się za głowę – Sram na takie średniowiecze. I po co ja uciekałem od mamy? Pokazał wszystkim dziwny, okrągły przedmiot na nadgarstku. – To był urodzinowy prezent od Eleonory – powiedział gorzko – Prawdziwa złota Omega zasilana światłem słonecznym i polem grawitacyjnym Ziemi, synchronizowana satelitarnie z pulsarem. A co teraz mam? Naręczny zegarek słoneczny. Co mi po nim, jak nie wiem, gdzie jest wschód? Rada książęca siedziała w namiocie już od kilku godzin. Jak dotąd nikt nie potrafił wymyślić niczego optymistycznego. Dym z kopcących pochodni gryzł ich w oczy, było duszno i smrodliwie. – Zreasumujmy – odezwał się Henryk – Nie wiemy, gdzie jesteśmy. Nie wiemy dokąd iść. Zamiast wczesnej wiosny mamy jesień. Nie mamy co jeść, bo zbiorniki nullentropiczne szlag trafił, a puszkowanego żarcia zabraliśmy tyle, co kot napłakał. Jest nas prawie pięciuset chłopa z konwencjonalnym, to znaczy bardzo mizernym uzbrojeniem. Magicznie jesteśmy równie bezsilni. Jak się uprzejmie wyraziła Uryna, ona i jej czarodzieje zbyt długo przebywali w świecie nowoczesnych wynalazków i bez wsparcia technologicznego ich talenty można, póki co, o dupę potłuc. Mówi też, że kiedyś to minie, ale nieprędko. Jedyne, co nadal działa, to cztery Polonezy, zupełnie przypadkowo zabrane przez króla Marka. Dobre i to na początek. Poza tym wszyscy są zdezorientowani, chodzą w kółko bez celu, narzekają na nas, że to nasza wina, że dopuściliśmy do tego. Najgorszy jest Fulko. Czuję w powietrzu bunt, musimy szybko coś zrobić. – Dobrze więc – rzekł milczący długo Ryszard – Będą musieli poznać prawdę. Całą prawdę o Graalu i Merlinie, którą poza mną znali dotychczas tylko Henryk i Uryna, a domyślały się jeszcze dwie, góra trzy osoby. Nie patrzcie tak na mnie. Wolałem trzymać to w tajemnicy. Obawiam się, że bez tego Drużyna nie pójdzie dalej. Każcie wszystkim zgromadzić się na placu. Ach, i dajcie tu Fulka. Z nim załatwię się osobno. Książęcy adiutant wybiegł z namiotu. Po paru minutach wrócił, prowadząc ze sobą wysokiego rycerza z nieszczęśliwą miną. Ryszard poznał go: Fulko skądś tam. Dobry, wierny żołnierz. – Jesień, mój książę? Jak to: jesień? – Fulko miał minę piechura dotkniętego bolesnym owrzodzeniem stóp po dwustumilowym marszu. – Pierdolę to! – wydarł się na księcia – Ja się nie zgadzam. Staje mi tylko raz w roku, w wiosenne zrównanie dnia z nocą, a to miało być jutro. Proszę, odkręć to, książę. Chcę znowu wiosnę. Nie będę czekał kolejne pół roku. Ryszard ze smutkiem pokręcił głową. Znana mu była niecodzienna przypadłość Fulka. – Niestety, dzielny rycerzu, nie potrafię ci pomóc. Ale nie załamuj się, pół roku szybko minie, a na następną równonoc dostaniesz ode mnie parę dni wolnych, żebyś mógł się przygotować przed i odpocząć po. No już, żadnego burczenia pod nosem. Wracaj do swoich.
Biedny Fulko opuścił namiot żałośnie pochlipując. Ryszard dał znak swej Radzie; wstali i wyszli na zewnątrz. Rycerze już czekali. – Słuchajcie mnie teraz uważnie, kmioty – rzekł książę do zgromadzonych – Co z wami? Parę drobnych niedogodności, a już głupiejecie! Czy tak postępują sławni bohaterowie literaccy? Z tłumu dobiegło Radę gniewne buczenie dezaprobaty. Przegina – pomyślał Tristan – Jeszcze chwila, parę takich zdań, i będziemy musieli wybierać nowego przywódcę wyprawy. – Spodziewaliście się może, że wszystko pójdzie gładko, jak kiedyś, gdy wasze czyny tworzyły Historię? – pytał Ryszard – Otóż nie. Nie będzie już Historii przez duże H. Śnięty Graal sprowadzony z odległej przyszłości przez maniakalnego czarodzieja Merlina rozpieprzy wszystko, co znaliście i do czego zdążyliście się przyzwyczaić. To właśnie Graal tak namieszał, że nie wiemy, gdzie jesteśmy. Ale on nie musi nic robić, wystarczy, że tu jest. Zmiany nadejdą same, prędzej, czy później. Myślicie, że powodem tej wyprawy jest jakaś głupia profanacja kawałka mebla należącego do dwunastu półgłówków? Uczynna gwardia książęca w porę powstrzymała Sir Lancelota du Lac przed Ryszardobójstwem. – Mam głęboko w dupie pretensje Artura – niewzruszenie kontynuował władca – i fochy jego urażonego rycerzyka. Bo jeśli nic nie zrobimy, nikt nie będzie pamiętał nie tylko Camelotu i jego rycerzy, ale i was, bohaterowie wszelkich krain i czasów! Nie będzie Historii, nie będzie epok, wielkich wydarzeń, wielkich rzezi z grozą wspominanych przez stulecia, nie będzie nic! Zostanie tylko brzydki jak krowia kupa Graal, nakręcany przez psychopatę Merlina i głupawa rzeczywistość postmodernistyczna we wszystkich pieprzonych aspektach. I tylko my możemy się temu przeciwstawić! Tylko my możemy zapakować Graala w karton, szczelnie zakleić i posłać z powrotem w jego śmierdzące czasy! Tylko my możemy dorwać Merlina i pałą wybić mu z głowy igraszki z dziejami! Czy pójdziecie za mną? Reakcja słuchaczy raczej nie przypominała entuzjastycznej aprobaty. Ale książę odniósł wrażenie, że chyba się zgodzili.
Opuszczając zgromadzenie Ryszard nakazał adiutantowi przyprowadzić do namiotu Braciszka Tucka. – Jakie jest twoje zdanie, mnichu? – zapytał go – Jesteś jedynym wykształconym człowiekiem w Drużynie, który być może mógłby wyjaśnić, co właściwie się stało. – A profesor? – Siedzi w kącie i opłakuje swój przenośny odtwarzacz DVD, który przestał działać. Krzyczy, że nie będzie mógł oglądać ulubionych pornoli, i że się zabije. Rozumiem go, bez kablówki umrę tu z nudów. Do rzeczy. Czy to naprawdę prawdziwe średniowiecze? – Takie, jakie opisują w dwudziestowiecznych podręcznikach? Nie, nie sądzę, książę. Merlin, bo zgadzam się, że to jego dzieło, nie dąży do normalizacji. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie, że chce jak najbardziej oddalić świat od pierwotnej ścieżki rzeczywistości. Możemy więc wyzbyć się obaw o zgrzebności, prymitywizmie, wielkich, nieprzebytych puszczach, nielicznych drogach, małych forteczkach zagubionych tu i ówdzie oraz skromnych, łatwych do pokonania książęcych drużynach. Czuję, że raczej będzie przeważał mit. Czeka na nas świat legend, smoków, potworów, czarnej i białej magii, niebotycznych zamków i mrowia bohaterów. Zaginione ludy? Obcy bogowie? Czarowne krainy? Czemu nie. Ale żeby to miały być legendy w czystej formie, w to nie wierzę. Nasz drogi Merlin to psychopata z totalnym bajzlem w głowie, więc już niebawem znów ujrzymy wokół nas anachronizmy, nasze komputery zaczną działać, a nad głowami pojawią się samoloty. Sądzę, mój książę, że wkrótce odzyskasz swoją kablówkę. – Myśl o kablówce wlewa otuchę w moje serce, jednak perspektywa nieznanych i nieoczekiwanych zagrożeń budzi moją obawę! – książę mimowolnie wpadł w patos – Mimo to dziękuję ci z całego serca, pustelniku. Twe rozumowanie wydaje się słuszne.
W tym miejscu przytaczamy rozmowę zarejestrowaną przez ukryty magnetofon, umieszczony w hotelowym pokoju przez agentów czasowych polujących na nielegalnego tempodealera. […] – …denerwuje mnie już ten DOOM, a to przez kompletny brak realizmu – [niezidentyfikowany rozmówca dealera, prawdopodobnie średniowieczny rycerz wysokiego rodu] – W prawdziwym świecie jak przypieprzę porządnym toporem we wrota, to rozpadają się w kawałki, a w DOOM-ie wywalam w ścianę cały magazynek i nic, najmniejszej rysy. Może następnym razem przyniesiesz coś nowego, bardziej realistycznego, jakąś grę z dwudziestego pierwszego wieku, no wiesz, DVD, Pentium V, 128 bitów, AGP razy szesnaście, itd.? – Che, che, che – roześmiał się dealer przez bezdźwięczne „ch”, po czym dodał, już dźwięcznie – Ha, ha, ha. Żartujesz sobie. – Jestem śmiertelnie poważny – odparł rycerz. Coś metalicznie brzęknęło, prawdopodobnie miecz wysuwany z pochwy. – Hej, daj spokój! Nic nie wiesz? Cały numer polega na tym, że nie będzie dwudziestego pierwszego wieku; nie jest przewidziany w tym wariancie rzeczywistości! Po DOOM-ie powstały jeszcze dwie, może trzy rozpierdalanki, fakt, z o niebo lepszą grafiką, ale prawdziwy skok jakościowy nie nastąpił nigdy! Dziury w ścianach po pociskach, owszem, lecz jakoś mało w nich realizmu. Nie zdążyli zaimplementować obsługi trójwymiarowych tekstur, posypały się plany standaryzacji rozszerzeń instrukcji multimedialnych… zresztą, po co ja to mówię, i tak nie zrozumiesz. A potem nastąpiło wielkie bum! To wina jakiegoś gościa, który przez przypadek zaplątał się w twoich czasach. Ale dość o tym, interesy czekają. Bierzesz ten Myth? Naprawdę niezłe, mówię ci, a muzyka taka, że włosy na jajcach staną ci dęba. I nie ma tej pieprzonej ekonomii, więc nie wystarczy zgromadzić megaarmii i rozgnieść przeciwnika – albo dobrze pogłówkujesz, albo idziesz do piachu. Jeśli ci się spodoba, załatwię ci następnym razem drugą część, jest podobno jeszcze lepsza. No to jak, bierzesz? […] Tu kończy się nagranie.
Jak głosi rozpowszechniana różnymi kanałami plotka, tajemniczym rycerzem był sam Ryszard Lwie Serce, który po rozmowie z przemytnikiem stwierdził, iż zmieni historię, aby mógł zaistnieć dwudziesty pierwszy wiek, bo chciał wypróbować jakąś naprawdę realistyczną grę. My oczywiście uważamy, że to ohydna potwarz i straszliwe łgarstwo, gdyż tak sławny i renomowany władca jak Ryszard nie mógł kierować się równie niskimi i banalnymi pobudkami, podejmując świętą misję poszukiwania Graala. Choć niektórzy sądzą inaczej.
Najpilniejszą rzeczą do zrobienia stało się zapewnienie Drużynie prowiantu. A nie było rzeczą łatwą wyżywić pięciuset rycerzy przyzwyczajonych do nieustannego napychania kołduna, wbrew temu, co się niektórym pisarzom fantasy wydaje. Po pierwsze, w najbliższej okolicy prawie nie było chłopskich zagród, które można byłoby złupić. Po drugie, nieliczne gospodarstwa, które znaleziono, były tak biedne, że nie było czego łupić. Po trzecie, jak na legendarne średniowiecze przystało, lasy i pola obfitowały niemal wyłącznie w zwierzęta legendarne, których przydatność do spożycia była mocno wątpliwa. I po czwarte, typowe zwierzęta jadalne okazały się zbyt szybkie jak na niewprawnych, spasłych, głośno chrzęszczących ciężkimi zbrojami myśliwych, pozbawionych nowoczesnego sprzętu. Wobec powyższych okoliczności książę Ryszard rozkazał strzelać absolutnie do wszystkiego, co przebiera łapami albo macha skrzydłami, bez zważania na ekologię czy zdrowy rozsądek. Do stwierdzenia ewentualnej jadalności lub też toksyczności upolowanego mięsa wybrał ochotników spośród Drużyny. Na korzyść księcia należy przyznać, że w wyborze nie kierował się osobistymi sympatiami czy antypatiami. Po prostu brał, jak leci.
Dziesięć pogrzebów później Drużyna miała już nieźle obstukany jadłospis. Manticora była dobra, ale trzeba ją było trzykrotnie gotować, za każdym razem starannie zlewając wodę. Gryf, poza móżdżkiem, był raczej niestrawny. Smażony zielony smok był pyszny, brunatny zaś smakował jak krowie łajno. Jednorożca trzeba było przed pieczeniem dobrze natrzeć ziołami i ostrymi przyprawami. Bazyliszek powodował u jedzących interesujące drgawki i malowniczy obrzęk, niestety szybko ustępujący. Zaraz po zgonie. Ghula należało obficie popijać samogonem, by zneutralizować trupie jady. Odkrywca przepysznych pulpetów ze strzygi został odznaczony przez Ryszarda, niestety pośmiertnie, bo chwilę potem degustował wiwernę. Zdecydowanie niejadalną. Kiedy już posmakowano dostępnych przedstawicieli wszystkich gatunków figurujących w bestiariuszach od starożytnych po dwudziestowieczne, Ryszard Lwie Serce rozkazał skupić uwagę na tych strawnych i gromadzić prowiant na długą drogę. W trakcie jednego z polowań odkryto coś dziwnego. Tristan, Lancelot, profesor i paru innych z zachwytem biologa odkrywającego nowy gatunek przypatrywało się łażącym w trawie niewielkim stworzeniom, o których milczały najlepsze spisy. – To krasnoludki – twierdził Lancelot. – Nie! – zdecydowanie zaprzeczył profesor – To na pewno ufoludki! – Ufoludki w czerwonych butach? Też coś! – To specjalna antyradarowa farba, głupku! Do grupy podszedł książę Ryszard. – Krasnoludki, ufoludki, kurwoludki, co za różnica – uciął dyskusję – Pytanie brzmi: co z nich będzie, jak się je wsypie do wielkiego gara i podusi na wolnym ogniu z godzinę. Lancelot, nadal śmiertelnie obrażony na Ryszarda, ukradkiem popukał się w czoło, a potem odszedł bez słowa. Tymczasem pozostali uczynili tak, jak powiedział książę. Stworzonka nieznanego pochodzenia smakowały wybornie, tylko twardsze części ich kosmicznych skafandrów trochę właziły w zęby. Tak zakończył się pierwszy kontakt człowieka z obcą, inteligentną rasą z kosmosu.
Pewnego dnia do siedzącego na uboczu Lancelota podszedł Tristan. – Ostatnio bardzo zmarkotniałeś, przyjacielu – rzekł do niego. Rycerz wzruszył ramionami. – Hej, nie powinieneś tak mocno przejmować się słowami Ryszarda. On bardzo często gada, co mu ślina na język przyniesie, czasem zupełnie bez ładu i sensu. Brat Tuck mówił mi kiedyś, że to się nazywa glosolalia i każdy wybitny wódz to ma. A już nasz książę wydaje się być wręcz stworzonym do obrażania ludzi. – Tristanie, ja wiem, że Artur to dureń – odrzekł po chwili Lancelot – Wiem, że jego królestwo to lipa, a nazywanie się Najwyższym Królem Brytanii to głupie mrzonki nieślubnego syna podrzędnego księcia z prowincji i reakcja na przesrane dzieciństwo. Ale zrozum, nam wszystkim było z tym dobrze, mnie też. Bo dlaczego nie pomóc życiu, nie mitologizować go odrobinkę? Może jestem takim samym durniem jak Artur, trudno, ale Ryszard nie powinien ogłaszać tego publicznie. Tak jakby sam był lepszy, on i cała reszta tych wioskowych bohaterów, ściągniętych prosto z odpustowego jarmarku. Oni są poważniejsi niż nasza paczka, próbująca wskrzesić napisane w przyszłości legendy? Dziękuję, wolę moją paranoję. Odetchnął głęboko. – No, Tristanie, wreszcie się przed kimś wygadałem. Tego mi było trzeba. Do Rolanda nawet nie docierało to, co mówiłem; dla niego to wszystko jest zbyt dobrą zabawą, aby potrafił dostrzec jakiekolwiek problemy. Nie, nie mam mu tego za złe. Czy ty też uważasz mnie za durnia? – Moje własne życie jest zbyt pokręcone, bym komukolwiek mógł przypinać jakieś łatki – ostrożnie rzekł nasz bohater – A teraz jedziemy na jednym wózku, a przecież nie można naszej wyprawy nazwać najrozsądniejszą, prawda? Lancelot spojrzał na supercienkiego notebooka, wystającego Tristanowi zza pazuchy, na swój pozornie nie mający nic wspólnego z magią miecz, na łysego profesora w grubych binoklach, na rozczochraną, wyszczerzoną Urynę – i wzruszył ramionami. Trudno było nie zgodzić się z Tristanem. Zaiste jesteśmy bandą porąbańców.
Kiedy już rozwiązano problemy z takim przygotowaniem mięsa, aby nie psuło się już po dwóch dniach, Ryszard rozkazał przygotowywać się do wymarszu. Ustalono, że ocalałe cztery Polonezy, szczęśliwie każdy w wersji Truck, mogące zabrać razem niemal trzy tony, będą wahadłowo przewozić żywność do kolejnych miejsc postoju. Jednego dnia obrócą ze cztery razy, gdyż prędkość marszu Drużyny w nieznanym terenie nie będzie zbyt wielka, a to powinno w zupełności wystarczyć do przewiezienia całości zapasów. Myśliwi postarają się na bieżąco uzupełniać żywność, a kiedy będzie trzeba, zorganizuje się postoje na kolejne mordowanie i wędzenie. Pozostała jeszcze prześladująca ich od samego początku wyprawy kwestia kierunku, w jakim mieli wyruszyć. Uryna wraz z pozostałymi magami spędziła trzy dni i trzy noce (a zwłaszcza te drugie) na transach narkotycznych, orgiach, nekromancji, wróżeniu z bebechów i fusów oraz innych czarnoksięskich praktykach. Jednoznacznie i bez najmniejszych wątpliwości oznajmili Ryszardowi, że wybór kierunku północnego będzie równie dobry jak zachodniego, wschodniego czy południowego. To przeważyło. Drużyna podążyła prosto przed siebie drogą, która wydawała się najwygodniejsza.
|