powrót do indeksunastępna strona

nr 6 (XLVIII)
lipiec-sierpnień 2005

 Heroldowie Joe Blacka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
5.
Stewart nie krzyczał. Przez jakiś czas wydawało mu się, że to robi, po chwili jednak do jego przerażonego umysłu dotarło, że wrzeszczy jego siedząca nieopodal siostra, a on wydaje z siebie tylko ciche rzężenie.
Matka pogładziła go po włosach.
– Już dobrze synku – uspokajała go, zerkając w stronę Ojca.
Ten stał przy przepaści i przeczesywał wzrokiem drugi brzeg. Z ręką przy czole wyglądał jak okrętowy majtek wypatrujący lądu. Nic nie zauważywszy, odwrócił się do żony i wzruszył ramionami. Ta delikatnie skinęła głową.
– Musisz się wziąć w garść, Stewarcie – mówiła, nadal głaszcząc go po włosach. – Tam nie ma żadnej praczki. Musiało ci się wydawać.
Ojciec podszedł do Suzie i wziął ją na ręce. Z niewiadomych przyczyn dziewczynka, niedająca się dotąd przekupić nawet koszem słodkości, nagle umilkła. Rodzice przyjęli ten mały cud z nieukrywaną ulgą.
We względnej ciszy, po niespełna kwadransie chłopiec wrócił do siebie na tyle, by pomóc Ojcu wypchnąć samochód z powrotem na drogę i nawet oburzyć się, gdy Matka nazwała go dzielnym małym czarodziejem. Suzie znowu zaczęła płakać, ale tym razem dość szybko uległa wdziękom wyjętego z bagażnika milky way’a.
Wszystko zmierzało ku dobremu i tylko samochód (głupi zagraniczny grat, jak nazwał go Ojciec) nie dawał się przekonać, aby przejść nad sprawą do porządku dziennego. Nie wiedzieć czemu, za żadne skarby nie chciał odpalić.
– Przydałby się jakiś mechanik – stwierdził w końcu Ojciec, zamykając klapę. Wytarł ręce w otrzymany od żony papierowy ręcznik. – Ja się na tym kompletnie nie wyznaję. Mechanik albo chociaż transport, bo do Shella mamy już ładny kawałek. A tędy jeszcze nikt nie przejechał, zauważyłaś?
– Ktoś w końcu musi – pocieszyła go Matka. – Droga jest bardzo zadbana. Niemożliwe, żeby nikt tędy nie jeździł.
Jak na zawołanie, gdzieś z oddali dobiegło ich rytmiczne KLAP KLAP i ciche skrzypienie. Po dłuższej chwili zza zakrętu wyłonił się ciągnięty przez koszmarnie chudą szkapę wózek. Na koźle siedział podobny do stracha na wróble mężczyzna w czarnym płaszczu i ze spiczastym kapeluszem na głowie.
– Co tam jest? – zaciekawił się Stewart. Ku uciesze Suzie odłożył na bok torbę chipsów i wstał z ziemi. – Co to za dziwne dźwięki?
Przez chwilę wydawało mu się, że umysł po raz kolejny płata mu figla, ale pełne rozbawienia zdumienie na twarzach rodziców odebrało mu tę nadzieję. Co ich tak cieszy? Przecież on przyjechał tu, żeby zwiastować… nagle dotarło do niego, że przecież tego wierszyka rodzice nie słyszeli. Nie przeczytał go im. Są zupełnie nieświadomi tego, co się zbliża.
– Mamo – zaczął. – Nie patrzcie na niego. To…
Poczuł jak jego język drętwieje, a oczy zasnuwają się mgłą. Zadrżały mu kolana, a włoski na karku stanęły na baczność. Potem zemdlał.

cz.2
Joe Black
6.
– Nic mu nie będzie – rzekł Konował, zbadawszy Stewarta. Mówił nieco skrzekliwym głosem, który brzmiał jedynie odrobinę bardziej miłosiernie od skrzypienie kół jego wozu. – Ale dobrze by mu zrobił kawałek materaca i świeża herbata. Znajomi, do których jadę, mieszkają nieopodal. Na pewno bliżej niż ktokolwiek inny.
– Naprawdę dziękujemy, że się pan zatrzymał – wyraziła swą wdzięczność Matka. – Właśnie rozmawialiśmy z mężem o tym, jak bardzo opustoszała jest ta droga. Baliśmy się, że już nikt nie przyjdzie nam z pomocą.
Stojący nieopodal Ojciec, bezskutecznie siłujący się z komórkowym brakiem zasięgu, potwierdził słowa żony skinieniem głowy. Konował wzruszył ramionami.
– Lekarz ma obowiązek pomóc ludziom w potrzebie – powiedział. – To z mojej strony nic nadzwyczajnego. A teraz, jeśli nie mają państwo nic przeciwko, proponowałbym zabezpieczyć samochód i zabrać stąd chłopca. Nie powinien tak leżeć na ziemi. – Uśmiechnął się krzywo. – Jak mawiał mój Ojciec, staruszka Gaja strasznie szybko się przyzwyczaja.
Położyli Stewarta na wózku, po czym Matka z Suzie usadowiły się koło chłopca, a Ojciec obok Konowała na koźle. Wozem zatrzęsło, zaskrzypiały koła, a szkapa ponownie zaczęła wystukiwać swe staccato. Ruszyli.
• • •
– A czym pan się zajmuje panie Crane? – zapytał Konował, gdy wszelkie konwenanse i rozmowy o pogodzie mieli już za sobą. Chwilę temu zjechali właśnie z głównej drogi w ukrytą między drzewami porośniętą soczystozieloną trawą dróżkę.
– Jestem właścicielem wydawnictwa dla dzieci – odparł Ojciec, rozglądając się z zachwytem. – Rany! Nie wiedziałem, że okoliczne lasy są tak piękne.
– Nie są. – Konował uśmiechnął się smutno.
Ojciec uniósł brwi.
– Nie rozumiem.
Woźnica wzruszył ramionami.
– To proste panie Crane – wyjaśnił. – Ma pan szczęście jechać jedną z tych niewielu dróg nie odkrytych jeszcze przez turystów. Pozostałe nie wyglądają tak pięknie.
Niemal równocześnie westchnęli i przez chwilę jechali w milczeniu.
Mroczny, zielony baldachim drzew z każdą chwilą przepuszczał coraz więcej światła, aż w końcu wóz stanął nad rzeką. Oba jej brzegi spinał w tym miejscu dość szeroki mostek z jedną poręczą, po której wolno, majestatycznie przechadzał się czarny kruk.
Ptak przez chwilę zdawał się nie dostrzegać wozu, a gdy już zwrócił na niego uwagę, swe przenikliwe spojrzenie skierował na siedzących na koźle mężczyzn. Jego dziób otworzył się powoli.
– Nigdy już – dobiegło do uszu Ojca, który wzdrygnął się mimowolnie. Dopiero śmiech Konowała uzmysłowił mu, kto tak naprawdę powiedział te słowa.
– Niech mi pan wybaczy ten drobny psikus – poprosił woźnica – ale tak dawno nie miałem okazji poćwiczyć swych brzuchomówczych zdolności. A teraz nadarzyła się po prostu wspaniała okazja.
– Żadna sprawa. A swoją drogą, ciekaw jestem czy Poe też padł ofiarą takiego dowcipu.
Konował zaniósł się jeszcze większym śmiechem.
– Padł ofiarą – wydusił. – A to dobre.
Przeprawa przez mostek przebiegła spokojnie, choć widok szalejącej pod nim rzeki, tej samej, w której niemal nie wylądowali, przyprawił Ojca o szybsze bicie serca. Całe szczęście, pomyślał, że wszystkich na tyle wozu zmorzył sen. Dość mieli wrażeń.
Po drugiej stronie ścieżka sprawiała wrażenie nieco węższej, ale wóz nadal mieścił się na niej bez problemów. Właściwie to nawet jechało się przyjemniej, bo trawa była zdecydowanie bardziej puszysta, nigdzie nie czaiły się złośliwe kamienie czy korzenie, a ptasie trele wyraźnie przybrały tak na sile jak i jakości.
W końcu po którymś z kolei zakręcie, zza drzew zamajaczył im kształt, kojarzący się nieodparcie z bajkami braci Grimm – stara drewniana chata.
– Oto i cel naszej podróży – oznajmił Konował, uśmiechając się. – Niech się pan nie przeraża. W środku jest nieco nowocześniej.
Ojciec odpowiedział uśmiechem.
– Od nowoczesności to właśnie próbuję uciec.
Odwrócił się i dotknięciem w ramię obudził żonę. Ta przeciągnęła się, a otworzywszy oczy westchnęła z wrażenia.
– Boże, jak tu pięknie – wyszeptała.
Siedzący na koźle wymienili znaczące spojrzenia, niczym starzy wyjadacze, którzy właśnie dopuścili żółtodzioba do tajemnicy.
– Ciesz się, że nie widziałaś rzeki – powiedział Ojciec, a Konował potwierdził skinieniem głowy. – Możesz obudzić dzieci?
– Jasne – zgodziła się.
Wóz minął niewielką, ozdobioną polnymi kwiatami tabliczkę i wjechał na podwórze.
• • •
Obudzony Stewart potrzebował chwili leżenia w bezruchu, by zorientować się gdzie są. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał był stukot kopyt po asfalcie, skrzypienie kół starego wozu i przerażająca postać w kapeluszu, jak ten czarownicy z krainy Oz. Potem pojawił się sen, w którym tajemniczy przybysz wcale nie okazał się potworem, a tylko dobrodusznym staruszkiem, oferującym im swą pomoc.
Zapamiętane ze snu oblicze woźnicy, choć wyglądające jak twarz Pinokia wyrzeźbionego z pustynnego drzewa, było tak pełne ciepła, że po przebudzeniu jedynym życzeniem chłopca było móc zobaczyć je raz jeszcze. Tym razem na jawie.
Nie bał się już ani odrobinę. Wręcz przeciwnie, nawet jeżeli przybysz rzeczywiście był straszliwym Ankou, to on, Stewart Crane właśnie obudził się na jego wozie cały i zdrowy. A Ojciec nawet śmiał się z dowcipów zjawy. To wszystko całkiem nieźle wróżyło na przyszłość.
Chłopiec usiadł, przeciągnął się. Posłał szeroki uśmiech wpatrującej się w niego z niepokojem Matce (ona na ten widok wyraźnie odetchnęła z ulgą) i z zachwytem rozejrzał się wkoło.
Wóz, skrzypiąc niemiłosiernie, usiłował właśnie sprostać wymaganiom swego właściciela i wykonać zgrabny zwrot tuż przed chatką. Udało się średnio, przede wszystkim ze względu na kobietę, która pojawiła się w progu i tak zaaferowała woźnicę, że ten nie dostrzegł wystającego z ziemi kamienia. Pojazd z niemal ludzkim jękiem podskoczył na wyboju, charknął, strzyknął i wygiął się gwałtownie w parodii ukłonu, a siedzący na nim pasażerowie cudem uniknęli bliskiego spotkania z ziemią.
Kobieta pokręciła głową z wyrazem pogardy na twarzy.
– Brawo, Konowale – zadrwiła. – Ostatnia rzecz jakiej mi dzisiaj trzeba, to twoje rozklekotane szkaradzieństwo na moim podwórzu.
Woźnica wzruszył ramionami, uśmiechnął się przepraszająco do Ojca i zsunął się z kozła. Dystyngowanym krokiem podszedł do stojącej w progu kobiety, pochylił się i usiłował pocałować ją w rękę. Omal nie oberwał ścierką.
– Nie czas na umizgi, stary capie – ofuknęła go, po czym dużo ciszej dodała: – Poza tym, co pomyślą sobie twoi goście.
– Właśnie miałem zamiar ci ich przedstawić – odparł Konował pogodnie. – Oto są państwo Crane i ich urocze pociechy. Spotkałem ich…
Gospodyni machnęła ręką.
– Jakoś sobie poradzimy z tą prezentacją bez ciebie. Idź, zobacz co z moim chłopcem.
Konował posłusznie wszedł do chaty. Kobieta poczekała, aż cała rodzina zgramoli się z wozu, po czym podeszła do nich z każdym witając się tak serdecznie, jakby znali się od lat. Kazała mówić na siebie Drwalowa (te współczesne nazwiska, stwierdziła, zupełnie nic nie znaczą) i zaprosiła ich na potrawkę z królika, jak tylko ten gamoń Konował upora się z raną jej syna.
Stewart zostawił słuchanie kobiety rodzicom, a sam, pod pozorem spaceru z siostrą, ruszył po skrzętnie zamiecionym podwórku. Rozglądał się uważnie, ale nie wypatrzył zupełnie nic ciekawego. Wbita w pieniek, wypolerowana i lśniąca w słońcu siekiera za nic nie chciała przypominać walecznego topora baśniowych krasnoludów, a w równo ułożonych szczapach drewna coś interesującego mógłby znaleźć jedynie jakiś maniak, z rodzaju tych, co gapią się w chmury i widzą w nich króliki i żaby.
– Stewart – usłyszał za plecami głos Ojca.
Odwrócił się i zauważył, że rodzice stoją tuż przed progiem. Kobieta musiała już wejść do środka. Podniósł siostrę na ręce.
– Już idziemy tato – zawołał, ruszając w ich stronę.
• • •
Wnętrze chaty rzeczywiście wyglądało nieco nowocześniej. Całą ścianę po lewej zajmował zalążek kuchni i nieco podstarzałe CB-radio, stojące na udziwnionym metalowo-szklanym biurku, a po przeciwnej stronie izby znajdował się mały salonik składający się z dwóch topornych foteli (zielonych), starej ławy (wiśniowej) i wiklinowej kanapy.
Na prawo od wejścia, w rogu, wisiał sporych rozmiarów telewizor, który, zamocowany pod kątem trzydziestu stopni tuż pod sufitem, wyglądał jak pozostałość po jakimś pubie. Podobnie zresztą jak metalowe drzwi z kwadratowym wizjerem prowadzące do wnętrza chatki. Zza nich wyłonił się właśnie Konował, asekurując wielkiego jak dąb młodego drwala.
– Nic mu nie będzie – powiedział, zauważywszy, że gospodyni bacznie się im przygląda. – To tylko…
– Wiemy, co się stało, stary capie – odburknęła niewiasta. – Poza tym ten gamoń powiedział ci wszystko przez radio.
Odwróciła się w stronę stojących w progu, nieco onieśmielonych wnętrzem, Crane’ów
– Proszę, niech się państwo rozgoszczą. – Uśmiechnęła się ciepło do Matki, bądź też siedzącej na jej rękach Suzie. – Potrawka zaraz powinna być gotowa.
– Nie chcielibyśmy sprawiać kło… – zaczął Ojciec, ale kobieta machnęła ręką.
– Jaki to tam kłopot – odparła. – Goście to sama słodycz.
Poczekała, aż wszyscy, łącznie z Konowałem i jego pacjentem, rozsiądą się wygodnie w „saloniku”, (upewniła się też, czy lekarz nie popełnił żadnej gafy przy prezentacji drwala), po czym skrzętnie zabrała się do pracy.
Po chwili posiłek nęcąc przepięknym zapachem znalazł się na ławie w glinianym półmisku. Woń potrawki była tak niezwykła, że cała rodzina Crane’ów z niecierpliwością czekała, aż gospodyni rozłoży talerze i usiądzie wreszcie na zwolnionym przez Konowała fotelu.
Staruszek podsunął sobie krzesło i mogli zabrać się do jedzenia.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.