 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Księga piąta Prawdziwa jesień średniowiecza, czyli nadchodzą stare czasy
Jak powszechnie wiadomo, ściany mają uszy. Nikogo nie mógł więc dziwić burdelowy kolorek komnat Graala, którego siarczyste bluzgi powodowały zaczerwienienie zwykle bardzo odpornych murów. Dostało się Ryszardowi, dostało jego drużynie, niepewnym sojusznikom, jak również całemu światu w bogactwie jego historycznych przejawów. Utrata zamku, potem drugiego, wreszcie zniweczenie szans na przejęcie całego królestwa, w którym przekupił za prawdziwą fortunę wszystkich baronów, a oni dostali po dupie od niespodziewanie przybyłej Żelaznej Dziwy – tego było zbyt wiele jak na pryszczaty łeb Graala. Doszedł w końcu do siebie, a to za sprawą diabelskiego planu pełnego przewrotności i wszelkiego kurestwa, który przyszedł był mu na myśl wkrótce po tym, jak wyciskając zbił ostatnie lustro. Może właśnie to, że los oszczędzał mu po tym wypadku jego własnego widoku, stało się katalizatorem wydarzeń, które na trwale odmieniły epokę. Kiedy spłynęło na niego natchnienie, rzucił się w wir pracy, choć srodze był utrudzon rozdrapywaniem. Chwycił kopertę z najnowszym wyciągiem z konta, który przysłano mu dzień wcześniej, otworzył, zbladł odrobinkę, zakwiczał przeraźliwie – ale zdzierżył. Wypisał polecenie przelewu na swój rachunek inwestycyjny ze skutkiem natychmiastowym (dla niektórych czytelników z pewnego pięknego kraju nad smrodliwą rzeką na W, oczekujących na pieniądze czasem trzy tygodnie może wydać się to bajką) i pognał do biura maklerskiego. Spekulował dni sześć, a siódmego odpoczął, bo zdążył zmonopolizować rynek używanych halabard i jego konto spuchło jak balon, a poza tym była niedziela. W połowie następnego tygodnia został zmuszony do natychmiastowego wycofania się z rozgrywek, bo niektórzy z giełdowych graczy zaczęli przebąkiwać coś o diabelskich sztuczkach i konieczności przeprowadzenia egzorcyzmów – ale mógł to zrobić ze spokojnym sercem, bo kasa była pełna. Zamknął się w wynajętej wysokiej wieży i zaczął knuć. Siedział i knuł tak długo, aż wymyślił. „Ja wam, kurde, pokażę – snuły mu się po głowie zjadliwe myśli – wydaje się wam, dranie, że możecie mnie olewać tylko dlatego, że jestem przybyszem i nie daję sobie rady w waszych porąbanych czasach? Zobaczymy, co powiecie na to!” Ale nie uprzedzajmy wypadków. Tymczasem pewnego dnia, podczas bardzo intensywnego knucia, do drzwi jego wysokiej wieży zapukało jasnowłose dziewczę, sponiewierane bardzo. Była to oczywiście Izolda, w której nikt chyba nie rozpoznałby niedawnej dumnej królowej. Po długich tygodniach tułania się po gościńcach w poszukiwaniu nie wiadomo czego trafiła wreszcie na reżysera filmów artystycznych, zainteresowanego jej zatrudnieniem. Wcześniej zdążyła wydać wszystkie pieniądze, bo potencjalni sponsorzy po poznaniu jej imienia odwracali się od niej, nie chcąc tykać tak brzydko pachnącego interesu. Niestety, sprawa Tristana, króla Marka i Eleonory ciągnęła się za nią jak smród za wojskiem. Nie miała więc wyjścia, a branża filmowa wydawała się lepszym rozwiązaniem niż powrót do klasztoru. I tu, niestety, doszło do okropnej klapy. Porno bawiło ją do łez, obserwując plan zdjęciowy zwijała się ze śmiechu widząc nieporadnych kochanków, a im ten śmiech bynajmniej nie pomagał w erekcji. Dotarli wreszcie do sceny, w której miała wystąpić. Nie mogła opanować opętańczego chichotu, który tak zdeprymował wielką gwiazdę, słynnego Johna Big Wacka Alvareza, że piętnaście minut jego próśb i gróźb skierowanych do sflaczałego fiuta nie odniosło żadnego rezultatu. Wściekły producent wywalił ją na zbity pysk. Marzenia o wielkiej karierze w Hollywood szlag trafił. Znowu na ulicy, z garścią srebrnych drobniaków w mieszku, zdecydowała, że musi wreszcie znaleźć bogatego sponsora, na tyle ustawionego, żeby zwisała mu przeszłość Izoldy. Tułając się w głodzie i chłodzie przybyła wreszcie pod wieżę Graala, który, jak usłyszała w miasteczku, miał kupę forsy i układy absolutnie nie do ruszenia. Kiedy Graal otworzył drzwi, a ona spojrzała na niego, poczuła, że los (w pewnym sensie, rzecz jasna) uśmiechnął się do niej. Tak obrzydliwej podróby człowieka jeszcze nie spotkała. Obojętnie, ile ma pieniędzy i jaką władzę zdobędzie, ona ma zagwarantowane miejsce przy nim do końca jego nędznego żywota, bo trzeba byłoby naprawdę wielkiej desperacji, aby przebywać z takim czymś dłużej niż przez pięć minut. A ona zdążyła nauczyć się wytrwałości. Postara się, by Graal wyszedł na ludzi, zdobył fortunę, a potem przekazał jej potwierdzonym notarialnie aktem pół majątku. Lub cały. Później znajdzie się dla niego jakąś gustowną maskę, choćby żelazną, i miły loszek, byle gdzieś na uboczu i bardzo, ale to bardzo głęboko. A na razie należy zacząć uczyć się powstrzymywać mdłości. – Graalu ty mój najmilszy! – wydarła się na całe gardło i skoczyła w ramiona zdębiałego Śmierdziela. Graal przyjął to bardzo dzielnie, zwłaszcza gdy ujrzał pod głęboko wydekoltowaną suknią Izoldy najfantastyczniejsze cycuszki, jakie w życiu oglądał. Możesz sobie pomarzyć – pomyślała widząc śliniącego się kurdupla. Tak wiec Izolda zamieszkała z Graalem w wysokiej wieży, nareszcie szczęśliwa, że spełnią się jej plany bycia kimś, prawdziwym VIP-em, wielką damą, że historia zapamięta ją pod imieniem Izoldy Wielkiej. Graal tymczasem realizował z upodobaniem pierwszą część swojego perfidnego planu, polegającą na uprzykrzeniu życia Ryszardowi i jego Drużynie. Rył dni i noce całe w zakurzonych księgach magicznych, przechowywanych w najgłębszych piwnicach miejskiej biblioteki publicznej. Natrafił tam na wiele białych kruków, dotarł nawet do unikatowego egzemplarza Podręcznika czarnej magii dla początkujących, odnalazł również powszechnie uważany za zaginiony przed tysiącem lat egipski poradnik Jak nauczyć się magii w weekendy. Znalazł w nich całą kupę zwykłego i wyrafinowanego kurestwa, na koniec jednak stwierdził, że wykorzysta sztuczkę podpatrzoną u wiedźmy Ple-Ple z nigdy nie wyemitowanego odcinka Fragglesów (ze względu na sceny drastyczne i słownictwo powszechnie uważane za obraźliwe). Zebrał wszystkie potrzebne ingrediencje, co do jednej ohydne i cuchnące, choć przecież nie tak bardzo jak on sam, i pewnego pięknego wieczora pieprznął czar.
– Panie! Książę! – darł się wniebogłosy posłaniec stojący przed namiotem Ryszarda. Inaczej nie mógł, bo brakowało czegoś twardego, by zapukać, a skrobać jakoś nie wypadało. Po paru minutach zdzierania gardła przez nieszczęśnika władca wygramolił się wreszcie na zewnątrz, zły jak jasna cholera, bo przerwano mu oglądanie ulubionego Wieczoru z Alicją. Chciał na wstępie zaznaczyć, że jeśli wiadomość nie będzie ważna, to łeb urwie przy samej dupie, ale posłaniec nie dał mu dojść do słowa krzycząc: Książę, nic nie działa! Żadne urządzenie! Zupełnie nic! Ryszard wlazł do namiotu ciągnąc za sobą nieszczęsnego posłańca, by naocznie udowodnić fałsz jego słów; wskazał na telewizor – i zamarł. Na ekranie śnieżyło, z głośników dobiegał jedynie szum. – O kurde – zamruczał – A byłem pewny, że to Wieczór z Alicją. Posłaniec tymczasem zameldował, że w obozie wysiadły wszystkie pojazdy z silnikami spalinowymi i nie działają generatory prądotwórcze, więc szlag jasny trafił oświetlenie, ogrzewanie – no i nie ma prądu w gniazdkach. Rycerze już się burzą, pytają, co będzie, jak im się rozładują akumulatorki w golarkach. Sekcja analiz strategicznych wzięła wolne, bo stacje robocze padły, a o notebookach nawet nie chcą słyszeć, mówią, że na tych śmiesznych, pięćset megahercowych procesorach to oni mogą sobie pograć w pasjansa, a nie uruchamiać poważne aplikacje. Konwencjonalna kablowa łączność też padła, pozostały tylko komórki. Czułem przecież, że kiedyś musi się tak stać – pomyślał wściekły Ryszard – za dobrze nam dotychczas szło. Dał znak, że posłaniec może już spadać, co ten niezwłocznie uczynił. I jak ja teraz zabiorę się z całym tym bajzlem? Jak nic tydzień do tyłu. I niech ktoś mądry mi podpowie, w jaki sposób mam prowadzić szarżę bez sprzętu zmechanizowanego i analizy komputerowej w czasie rzeczywistym? Zebrał się, chcąc poradzić się Henryka, a może i solidnie potrząsnąć profesorem, by ten wreszcie zapracował na wikt i opierunek – i przy samym wyjściu z namiotu niemal zderzył się z gołębiem pocztowym. Gołąb zaskrzeczał i ze strachu przed kolizją sfajdał się prosto na rzymski nos księcia Ryszarda. Tego było już za wiele. Chwycił mocno ptaka za szyję, szybkim ruchem odczepił od nóżki zwitek pergaminu – i już po chwili odczytywał wiadomość napisaną drobniutkim, równym maczkiem. A gołąbek? Cóż, gołąbek nie dostarczył już żadnej wiadomości. Właściwie nie zrobił już niczego. Zupełnie. W związku z twymi nieprzewidzianymi problemami logistycznymi – czytał władca – proponuję zmianę miejsca naszego spotkania – za półtora tygodnia na północnych błoniach stolicy królewskiej. Nie musisz potwierdzać. Dobra wróżka Uryna. Jak, do cholery, ona dowiedziała się tak szybko? – książę nie mógł w to uwierzyć – Półtora tygodnia? Ile to, kurde, będzie? Dziesięć czy jedenaście dni? – myślał zdenerwowany – Lepiej założyć, że dziesięć, wszyscy wiedzą, jakie potrafią być wróżki. Ale nawet gdyby było jedenaście, i tak nie damy rady, nawet jeśli wyruszymy natychmiast.
Rycerze drużyn książęcych, oblegających zamek króla, z niedowierzaniem spoglądali na równinę przed południowym murem. Przecierali oczy, mruczeli modlitwy, kapelani odprawiali egzorcyzmy, ale dziwne obrazy nie chciały zniknąć. Najpierw, tuż po świcie, na polu pojawiła się starsza, nobliwa pani w otoczeniu pięciu mężczyzn, również nie pierwszej młodości, ubranych w bardzo nietypowe stroje – długie, obszerne, srebrzyste płaszcze i spiczasto zakończone czarne kapelusze. Wyglądali trochę niepokojąco. Mniej więcej od południa starsza pani co chwila z niecierpliwością spoglądała na zegarek; o drugiej zaczęła wybijać rytm stopą obutą w ogromny drewniany trep. Co mniej odważni oblegający dyslokowali się na przeciwległą stronę zamkowych murów, nie chcąc oglądać dalszej części dziwnego widowiska. I wreszcie, chwilę po czwartej z lasu, dwie mile od fortecy, wysypała się gromada rycerzy i pieszych z wywalonymi ozorami, spiesząc ku starszej pani. Niektórzy rycerze dźwigali na plecach konie. Kiedy grupa dotarła na miejsce, kobieta jeszcze raz ostentacyjnie spojrzała na zegarek i pokręciła głową z dezaprobatą. Przybyli w milczeniu pozwieszali głowy. O dziwo nie doszło do mordobicia. Książę Ryszard kazał rozbijać obóz, sypać szańce, postawić budynek sztabu i porządną stajnię, by wierzchowce znużone drogą mogły porządnie odpocząć przed szturmem. A jednak się udało – myślał z satysfakcją – Tylko sześć godzin spóźnienia, bo wróżka mówiąc półtora tygodnia miała na myśli nie dziesięć dni, nie jedenaście, tylko właśnie półtora tygodnia. Niektórych naprawdę trudno zrozumieć. Uryna boczyła się tylko przez moment, a kiedy wręczył jej Złotą Kartę Kredytową City Bank i papiery wszelkich pełnomocnictw, gotowa była uścisnąć i wycałować księcia. Ryszard obszedł teren przyszłego obozu, z całego serca pragnąc znaleźć jakiegoś opieprzającego się żołnierza, by mu solidnie dokopać. Niestety, wszyscy mieli już jakieś zajęcie. Westchnął ciężko i zaczepił paru strażników, którzy wyglądali na znudzonych obserwowaniem oblegających zamek wojsk, każąc im udać się do napastników w charakterze posłańców. Nie bardzo pojmował sens tego zwyczaju, a już zupełnie nie kumał, o co chodzi w tej historii z dwoma gołymi mieczami, ale tym razem wysłanie heroldów było mu na rękę, bo mogli oni spróbować dowiedzieć się jak, do cholery, miał na imię władca Brytanii. Przykra sprawa, do tej pory nikt w Drużynie nie przypomniał go sobie, a Uryna, zapytana, tylko bezradnie wzruszyła ramionami. Trzech heroldów na dorodnych rumakach przy dźwiękach trąb ruszyło stępa w stronę obozu nieprzyjaciela, na ich spotkanie wyjechało kilku konnych; zatrzymali się wpół drogi. – Czego tu? – zapytał jeden z oblegających. – Przyjechaliśmy uwolnić króla – odpowiedzieli heroldowie. – Aaa… króla? – rycerze myśleli przez chwilę. Jeden z nich nagle uśmiechnął się chytrze – A jakiego króla? – spytał. – No… – herold był nieco zbity z tropu – No, tego, co mieszka na zamku. Tym zamku. Tutaj. – A konkretnie? – oblegający nie dawał za wygraną. – A właściwie dlaczego pytasz? – herold przeszedł do kontrnatarcia. – Eeee… Tak sobie pytam – rycerz wyraźnie stracił inicjatywę – co, nie wolno pytać? – Macie coś przeciwko królowi… temu? – dusił herold. – My? – zdziwili się rycerze – My? Nie, my nie mamy nic przeciwko królowi… temu. My tylko oblegamy króla… tego. No właśnie. – Ach, to dobrze – posłaniec Ryszarda odpuścił; dyskretnie otarł pot z czoła, że udało mu się wybrnąć – To my już będziemy jechali. Heroldowie zawrócili w stronę obozu, a obcy rycerze odetchnęli z ulgą, że ta cokolwiek napięta rozmowa skończyła się wreszcie. Ich dowódcy wcale nie byli jednak zadowoleni, bo znowu nie udało się wyciągnąć od strony przeciwnej imienia aktualnego monarchy, a głupio oblegać przez pół roku, i zupełnie nie wiedzieć, kogo. Ryszard też nie był szczęśliwy. Kiedy zwykły brak zadowolenia zaczął mijać, przekształcając się w coś znacznie gorszego, książę podreptał do namiotu Uryny, by zapytać o strategię ataku i w ogóle, jak sprawy stoją. W obecnym stanie ducha nie chciał spotykać na swej drodze własnych rycerzy, bo mogłoby się to skończyć masakrą. A starej kobiety nie będzie przecież bił. Uryna przyjęła go w swoim gabinecie, usadziła w przewygodnym, skórzanym fotelu, służący przyniósł księciu ciepłe papcie, zaproponował kieliszek brandy; w kominku wesoło trzaskał ogień. Zrobiło się tak sielsko, że Ryszard pomyślał: zaraz się porzygam. Uryna była bardzo tajemnicza, a logika jej wywodu nie trafiała władcy do przekonania. – Zaatakujesz jutro, wczesnym rankiem – mówiła – trzeba wykorzystać ich przewagę liczebną i brak zaskoczenia. Jeśli będziemy zwlekać z atakiem, zrobi się źle. Teraz cię lekceważą, ale jeśli posiedzisz tu miesiąc, pomyślą: „ten skurczysyn siedzi tu sobie spokojnie, ma nas za nic” i zaczną się zastanawiać, dlaczego, a po następnym miesiącu będą się ciebie bać – i wtedy już na pewno nie dadzą się nie zaskoczyć. – Masz jakieś asy w rękawie? – zapytał zupełnie skołowany Ryszard. – Ja nie, ale oni mają, i to też trzeba wykorzystać – odpowiedziała spokojnie wróżka – Na początku obawiałam się tej wyprawy, ale teraz, gdy straciłeś cały sprzęt, zaczynam optymistycznie spoglądać w przyszłość. Wychodząc Ryszard miał obłęd w oczach i zastanawiał się, czy wciąż pozostaje przy zdrowych zmysłach. Może to mi odbiła szajba – gorączkowo myślał – a z Uryną wszystko w porządku. Choć znacznie prostszym wyjaśnieniem jest to, że związałem się z kompletnie walniętą wariatką. Pomimo tych niewesołych myśli zwołał swych dowódców i nakazał przygotować się do szturmu już następnego ranka.
|