powrót do indeksunastępna strona

nr 6 (XLVIII)
lipiec-sierpnień 2005

 Heroldowie Joe Blacka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
– A znacie to? – zapytał młody drwal. Właściwie, ze względu na pełne usta, zdanie brzmiało raczej jak: „A żnaczie tfo?”, ale nikt nie miał problemów ze zrozumieniem, tym bardziej, że w trakcie trwania posiłku brodacz zdążył zadać je już kilkanaście razy. Z resztą dowcipu odczekał, aż do przełknięcia ostatniego kęsa.
– Co to jest: czterdziestu ludzi w mini morrisie? – Dał obowiązkowe trzydzieści sekund na odpowiedź, a potem wyjaśnił: – Autokar wycieczkowy z Glasgow.
Wszyscy zebrani (za wyjątkiem Suzie) wybuchnęli śmiechem, choć Stewart każdy z opowiadanych przez drwala dowcipów słyszał już przynajmniej po pięćdziesiąt razy. Zwykle opowiadał je Ojciec podczas rodzinnych kolacji.
Mimo to nikt jakoś nie miał sumienia przerywać brodaczowi, więc każdy cierpliwie szczerzył zęby w uśmiechach i czekał, aż wyczerpie mu się repertuar. Zbiegło się to mniej więcej z chwilą podania na stół szarlotki, na której widok ślinianki drwala ostro zabrały się do pracy. Moment ten błyskawicznie wykorzystał Konował.
– A co się tam właściwie wydarzyło na drodze? – zapytał. – Co spowodowało wasz wypadek? Nie dostrzegłem tam żadnych kałuż, ani leżących na drodze konarów. Wiewiórka wybiegła? A może coś większego?
Ojciec pokręcił głową.
– Właściwie – stwierdził – to nawet zabawna historia, prawda kochanie?
Ostatnie słowa skierował do siedzącej obok żony, która skinęła głową i dalej usiłowała wcisnąć kawałek mięsa pomiędzy zaciśnięte zęby córki. Ojciec nalał sobie herbaty.
–Wszystko zaczęło się od książki Stewarta… – zaczął.
Gdzieś tak w połowie opowiadanej historii zorientował się, że to, co jemu wydało się zabawne, wcale nowych znajomych nie śmieszy. Wręcz przeciwnie, siedzieli oni teraz z pełnymi skupienia minami, wszyscy wyprostowani, jak dzieci na ogniskach, gdzie opowiadane są historie o duchach. Gdy wspomniał o praczce, gospodyni przeprosiła wszystkich na moment i wyszła do drugiego pomieszczenia. Jej twarz wydała się Ojcu blada, jakby trupia.
– I wtedy właśnie zobaczyliśmy pana – zakończył swą historię. – Resztę już pan zna.
Stewart przez chwilę miał taką minę, jakby koniecznie chciał uzupełnić wypowiedź Ojca, ale po głębszym zastanowieniu, postanowił milczeć. Konował i drwal popatrzyli po sobie. Młodszy mężczyzna wzruszył ramionami. Lekarz westchnął.
– Myślę, że będziecie państwo potrzebować pomocy hm… mechanika. – powiedział, drapiąc się po głowie. – Znam nawet jednego takiego. Zaraz spróbuję się z nim skontaktować.
Wstał i podszedł do radia. Przez chwilę wywoływał kogoś, aż w końcu z pomiędzy szumów rozległ się cichy głos w dziwnym, kojarzącym się Ojcu z bułgarskim, języku. Rozmawiali przez chwilę, a potem Konował odwiesił mikrofon.
– Powinien tu być za nie więcej niż trzy godziny – rzucił bardziej do drwala niż do Crane’ów. – Mówił, że zdąży ze wszystkim zanim się ściemni.
Brodacz uśmiechnął się smutno.
– Panie Crane chciałbym, żeby pan wiedział, że strasznie mi przykro.
– Niepotrzebnie – zapewnił go Ojciec. Trochę dziwne wydały mu się przeprosiny w tym właśnie momencie. – Nam przecież nic nie jest, a samochód był ubezpieczony.
Konował pokręcił głową, ale nic nie odpowiedział.
Drwal, podobnie jak wcześniej jego Matka, przeprosił zebranych i udał się do drugiego pomieszczenia. Po dłuższej chwili (podczas której jedynym dźwiękiem w saloniku było ciche podśpiewywanie Suzie) wrócili razem. Kobieta niosła pod pachą szachownicę.
– Pomyślałam sobie – wyjaśniła, rozkładając ją na stole – że skoro i tak musicie państwo tu zaczekać, to może poćwiczycie sobie odrobinkę.
Państwo Crane popatrzyli po sobie z rozbawieniem.
– Ale my nigdy nie graliśmy w szachy – powiedział Ojciec. – Poza tym nie za bardzo rozumiem, po cóż mielibyśmy właśnie w tej chwili ćwiczyć grę…
– Bo to czasem bardzo przydatna umiejętność – wyjaśniła Drwalowa. – Nie wiem czy słyszał pan o tym, jak to szachy uratowały setki ludzkich istnień?
– Pamiętam tylko, że w jakimś filmie człowiek grał w szachy ze Śmiercią – przypomniała sobie Matka.
Konował skinął głową.
– „Siódma pieczęć”, mój ulubiony. A pamięta pani scenę, gdy Śmierć ścina drzewo, na którym… – Przerwał pod naporem przeszywającego spojrzenia gospodyni. – Przepraszam, odbiegam od tematu.
– Ja umiem grać w szachy – wtrącił się Stewart. – Wygrałem nawet międzyszkolne zawody.
Konował wyszczerzył zęby.
– Doskonale. Więc może na rozgrzewkę zagrasz z Drwalem. Ostatnio sporo ćwiczył.
– Jasne – zgodził się chłopak.
Ojciec jednak nie dawał za wygraną.
– Ja jednak dalej nie rozumiem, dlaczego akurat teraz mamy grać w szachy. Mój samochód stoi…
– Samochód jest bezpieczny kochanie – uspokoiła go Matka. Dostrzegła płomień radosnego podniecenia w oku syna i z całych sił chciała, by mienił się tam jak najdłużej. – I tak nikt tam nie jeździł. A Stewartowi przyda się lekcja główkowania, nie uważasz?
Ojciec, gdy się namyślił, rzeczywiście tak uważał, więc nie oponował już ani słowem, ograniczając się do wzruszenia ramionami.
Gracze zajęli miejsca po przeciwnych stronach stołu i rozpoczęła się rozgrywka. Nie trwała nawet pięciu minut. Podobnie jak rewanż. Drwal pomimo swych ćwiczeń nabierał się na najprostsze triki pokroju „mata w pięciu ruchach”, zdarzało mu się mylić gońca z wieżą i poświęcał figury, ratując pionka. Nic dziwnego, że dość szybko ustąpił miejsca Konowałowi.
Lekarz radził sobie znacznie lepiej. Pierwszej partii omal nie wygrał (w ostatniej chwili Stewart doprowadził do pata), druga trwała prawie godzinę i zakończyła się pyrrusowym zwycięstwem chłopca.
– Mają państwo cudownego dzieciaka – pochwaliła gospodyni. – Jest znakomitym zawodnikiem.
– Sam jestem zaskoczony – przyznał Ojciec. – Grał tak, że z pewnością wygrałby ze Śmiercią.
Drzwi na podwórze otworzyły się gwałtownie i do środka wkroczyła mroczna postać w płaszczu z kapturem.
Czy ktoś mnie wzywał? – zapytała grobowym głosem. – Czy ktoś ze śmiertelnych odważył się wymienić moje imię?
Ojciec już chciał skomentować pojawienie się przybysza w jakiś błyskotliwie zabawny sposób, gdy poczuł, że słowa więzną mu w gardle. Tajemnicza postać uniosła ręce i wypowiedziała kilka słów w owym dziwnym, podobnym do bułgarskiego języku. Nagle cała izba wypełniła się obrazami gnających przez krwistoczerwoną wieczność zjaw o groteskowo wykrzywionych twarzach. W ich oczach pojawiał się czasem jakiś ognik świadomości, zaraz jednak niknął w mętnej otchłani szaleństwa. Potem obraz zmienił się. Widzieli płonące pole bitwy, przez które szły gnijące zwłoki, wymachując przestarzałą bronią.
I znowu zmiana.
Tym razem pośrodku izby pojawiło się łóżko, na którym leżał stary człowiek. Starzec otworzył usta wypuszczając z nich maleńki, niebieskawy obłoczek…
Przybysz opuścił ręce i sięgnął do kaptura. Obraz łóżka z każdą chwilą stawał się coraz mniej wyraźny. Gdy zniknął zupełnie, kaptur opadł na plecy i ramiona, ukazując wszystkim przystojną twarz, do złudzenia przypominającą oblicze Brada Pitta.
Jam jest ten, którego zwą Śmiercią – oznajmił Przybysz. – I przyszedłem po Was, Crane’owie.
Pierwszy otrząsnął się Stewart.
– A nie mówiłem? – wrzasnął bardziej podniecony niż wystraszony. Świadomość, że jednak miał rację, jakoś zupełnie przyćmiła lęk. – Od razu wiedziałem, że to nie może być przypadek. – Wskazał ręką gospodarzy i Konowała. – To zwiastuny Śmierci. Heroldowie Joe Blacka.
Ojciec powoli odwrócił głowę i zerknął w stronę lekarza. Z całych sił pragnął, aby tamten wybuchnął śmiechem, okazał się aktorem wynajętym przez kolegów z wydawnictwa, albo nawet tym wrednym typem od ukrytej kamery, który zaraz każe mu się szczerzyć do kuchenki gazowej i pozdrowić wszystkich znajomych. Konował jednak stał ze spuszczoną głową. I to najbardziej przekonało Ojca, że to jednak może być prawda.
– Bez urazy, mały – powiedział Drwal, wyciągając rękę w stronę Stewarta. – Taka praca.
Chłopiec również wyciągnął dłoń. Uścisk Drwala był pewny i mocny, ale również w jakiś sposób delikatny.
– Rozumiem. Ale i tak wiedziałem. To ty krzyczałeś?
Drwal skinął głową.
– Możesz mi mówić Ban… To znaczy mógłbyć… Znaczy, no wiesz, gdyby nie…
Śmierć chrząknął i wskazał rodzinie drzwi wyjściowe.
Jakby to powiedzieć, jestem troszkę zajęty.
Ojciec rozejrzał się niepewnie, szukając jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji; jego racjonalny umysł poległ jednak w konfrontacji z tak niedorzecznym pomysłem. Jak można uciec przed czymś, w czego istnienie nawet nie do końca wierzysz? Matka przytuliła Suzie do piersi i z całą surowością, na jaką było ją stać spojrzała Śmierci w oczy.
– A jaka jest, jeśli mogę wiedzieć – zapytała – przyczyna naszej śmierci? Tylko to, że widzieliśmy tę trójkę?
Postać przy drzwiach wyszczerzyła się w uśmiechu.
Wypadek samochodowy, rzecz jasna. Chyba nie myśleliście, że uratuje was zwykła barierka? Albo, że istnieją jeszcze tak piękne fragmenty lasów? Pospieszcie się, nie macie już cza…
I wtedy właśnie gospodyni krzyknęła.
– Zaproponuj mu szachy, Stewarcie. Zagraj z nim o wasze ży…
Śmierć błyskawicznie odwrócił głowę i kobieta trafiona jakąś niewidzialną siłą uderzyła o ścianę. Pozostała na niej w bezruchu. Było już jednak za późno. Stewart podbiegł do szachownicy i odwróciwszy się wrzasnął.
– Wyzywam cię na pojedynek! Pojedynek o nasze życia!
Śmierć skrzywił się i podrapał po gładko wygolonym policzku. W końcu jednak zdjął płaszcz i podszedł do stołu.
Zgoda, młody człowieku – odparł. – Ale okaż się godnym przeciwnikiem.
Usiadł i odwrócił szachownicę tak, by do niego należała biała armia. Przesunął o dwa pola pionka przy samej lewej krawędzi.
Twój ruch.
Chłopiec podniósł rękę i nagle zauważył, że król wygląda zupełnie jak miniaturka Ojca, królowa – Matki (z trzymaną na rękach Suzie), a wszystkie pozostałe figury i pionki otrzymały jego twarz. Armia Małych Stewartów Crane’ów w pojedynku ze Śmiercią. Wykonał ruch, odczekał swoje i ruszył się po raz kolejny. I znowu…
Z każdym kolejnym traconym pionkiem czy figurą czuł potworne ukłucie gdzieś we wnętrzu głowy, a gdy stracił królową, Matka wrzasnęła z bólu. Śmierć za każdym razem śmiał się jak dziecko i wykrzykiwał „touche”. Stewart zaczynał już tracić nadzieję… i wtedy właśnie wypatrzył lukę. Schowawszy ręce pod stół, zacisnął pięści, z całych sił starając się myśleć o czymkolwiek innym, tylko nie szachownicy. Nie wiedział, czy Śmierć nie czyta mu czasem w myślach i wolał nie ryzykować. Czekając więc na ruch przeciwnika, powtórzył sobie pierwszy z książkowych wierszyków.
Czarne ma serce, tak jak i nazwisko
Znają go wszędzie, może zrobić wszystko
Na całym świecie ma sług swoich mrowie
On zwie się Joe Black, oni – Heroldowie.
Ale przecież, myślał, nadal uciekając wzrokiem od szachownicy, ci tutaj okazali się dla nich mili. Przecież to tylko dzięki tej kobiecie (Krwawej Praczce, poprawił się) mógł teraz siedzieć tu i czekać, aż Joe Black wykona swój ruch. Oby tylko…
Wieża Śmierci przedarła się ku pionkowi Stewarta zbijając go i wywołując u chłopca kolejną falę bólu. Tym razem jednak młody Crane nic sobie z tego nie robił. Zbyt był szczęśliwy. Ręka drżała mu, gdy ustawiał swego gońca na właściwej pozycji, głos załamał się, gdy wyrzucił z siebie dwa obecnie najpiękniejsze dlań słowa na świecie.
– Szach i mat – wyskrzeczał, podrywając się na równe nogi. – Szach. Mat. Udało się!
Śmierć przyglądał się chwilę z niedowierzaniem szachownicy, potem chłopcu, a potem na powrót szachownicy. Wstał i wyrwał swój płaszcz z rąk Konowała.
Ciesz się tym stuleciem, Stewarcie Crane – wyszeptał, stając w progu. – Ciesz się i ćwicz. Przyjdzie czas na rewanż.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł. Drzwi zatrzasnęły się za nim z głuchym łoskotem.
Matka postawiła na ziemi małą Suzie i z całych sił przytuliła drżącego Stewarta. Brodacz pomógł wstać Drwalowej, która przebudziła się już po wstrząsie. Służąc jej ramieniem (zupełnie zapomniał o swej zranionej nodze) opowiadał ze szczegółami o zwycięstwie Stewarta. Konował podszedł do Ojca.
– Powinniście zniknąć stąd jak najszybciej – oznajmił – gdy już znajdziecie się na drodze, nie będzie mógł się wycofać ze złożonej obietnicy, ale teraz… Podwiózłbym was, gdybym mógł.
– Już i tak wiele zrobiliście – odparł Ojciec, podając lekarzowi dłoń. – Jakoś sobie poradzimy. Pomoże nam perspektywa stu najbliższych lat.
– Pewnie tak – zgodził się Konował. Poklepał Ojca po ramieniu i odszedł, aby pogratulować Stewartowi.
• • •
Chłopiec przyjmował gratulacje pogrążony w jakimś dziwnym półśnie. Podobnie jak pożegnania. Stał przed drzwiami chaty, gdzie bez najmniejszego śladu buntu pozwolił się uścisnąć gospodyni, poklepać po ramieniu Drwalowi i pociągnąć za nos Konowałowi. W jego głowie kołatała się tylko jedna myśl. Wygrał ze Śmiercią. Rozgromił ją. Sto lat, Stewarcie!!! Sto Lat!
Wracając przez pogrążony w półmroku las, Crane’owie czuli się jak nowonarodzeni. Nagle przypomniały się im wszelkie przyśpiewki zasłyszane to w przedszkolach, to na różnych imprezach czy ogniskach. Czasem nawet nucili slogany z reklam.
Gdy wkraczali na mostek, Ojciec, wbrew rozchichotanym prośbom Matki, dzielił się z rodziną swoją wersją „Kiss My Irish Ass”. Przerwał, gdy na poręczy dostrzegł czarnego kruka. Uśmiechnął się złośliwie, sięgając po kamień. Trafiony ptak wzbił się pod niebo, skrzecząc swe ptasie przekleństwa.
Ojciec patrzył za nim przez chwilę.
– Noc już była, północ zgoła – zacytował, po czym dodał, grożąc palcem niebu: – A spróbuj mi teraz zachrobotać w okno, palancie. A może chciałbyś jeszcze coś powiedzieć?
– Nigdy już? – padła odpowiedź, tym razem jednak Ojciec nie dał się zaskoczyć. Rozpoznał głos syna.
– Ładnie to tak straszyć tatę, łobuzie? – zapytał.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– A co tam, zawał ci nie grozi.
Wszyscy roześmiali się pogodnie, tak głośno, że Suzie, przysypiająca na rękach Matki, (Ojciec trzy razy proponował, że ją od niej weźmie, ale za nic nie chciała się zgodzić) poruszyła się gwałtownie. Odczekali chwilę, aż dziewczynka pogrąży się na powrót w głębszym śnie, po czym ruszyli w dalszą drogę.

Epilog
Ankou, Krwawa Praczka i Banshee stali na progu chaty i wpatrywali się w drogę. Rodzina Crane’ów zniknęła pomiędzy drzewami już ładną chwilę temu, tak, że właściwie mogliby już wrócić do środka. Wieczór był jednak piękny. Poza tym…
– Możesz już wyjść – zawołała gospodyni. – Poszli.
Zza chaty wyłonił się ubrany w zielony garnitur mężczyzna o twarzy Brada Pitta.
– I jak? – zapytał.
Ankou uśmiechnął się.
– Znakomicie się spisałeś Robinie. Zdecydowanie lepiej niż ja czy Banshee. Wiedziałem, że można na ciebie liczyć stary dobry druhu.
Pochwalony wyprężył się, pierś, wypełniona dumą jak powietrzem, napęczniała.
– To cieszę się niezmiernie. – Wyszczerzył zęby. – Ale może powiecie mi teraz skąd ta heca.
– To standardowa procedura w podobnych przypadkach – wyjaśniła Praczka – choć tym razem zrobiło się nieco cieplej i stąd ta prośba do ciebie. Ci ludzie całkiem przypadkiem otrzymali poselstwo od całej naszej trójki. Zaczęło się od mojego ancymona, a potem wszystko poszło lawinowo.
– Najgorsze w tym wszystkim było to – Banshee, który nie lubił być publicznie nazywany ancymonem, wszedł jej w zdanie – że oni zdawali sobie sprawę, że to poselstwa. Przynajmniej ten mały wiedział. W takich właśnie przypadkach stosujemy tę procedurę.
Dobry druh pokiwał głową.
– Ale nadal nie rozumiem po co wam był Śmierć. I cała ta maskarada.
– Toż to przecież oczywiste, drogi przyjacielu. – Ankou wzruszył ramionami. – Nawet nie do końca wierząc w te zwiastuny, staliby się pewnie ostrożniejsi. Całkiem możliwe, że przynajmniej jedno z nich, najpewniej chłopiec, uniknęłoby skutków naszego zwiastowania. A wiesz czym to grozi.
– Nawet gdy zwiastowanie jest przypadkowe?
– Nawet. A teraz są przekonani, że wygrali ze Śmiercią. Może postanowią popisać się przed znajomymi? I tak, nie tylko uratowałeś sytuację, ale i ułatwiłeś robotę samemu Szefowi. Już nie będzie musiał sam wszystkiego aranżować. Muchy same wpadną mu w łapki.
Znad drzew wyłonił się wielki czarny kruk. Niczym sokół wykonał koło nad polanką i majestatycznie opadł, aby wylądować u stóp stojących w progu postaci. Banshee uśmiechnął się.
– O wilku mowa – powiedział. – Witaj, szefie.
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.