powrót do indeksunastępna strona

nr 7 (XLIX)
wrzesień 2005

 Metanoia
ciąg dalszy z poprzedniej strony

4.
Świat widziany z piwnicznego okna jawił mu się mało przyjaźnie. Miał nadzieję, że to jedynie wina niezbyt interesującego widoku na dziedziniec Instytutu. Odrapane mury z czerwonej cegły przywodziły na myśl stare przedwojenne filmy. Nie mógł sobie jednak przypomnieć żadnego tytułu. Zresztą, jakie to miało w tej chwili dla niego znaczenie? To, co spotkało go dotychczas, było nawet nie historią, ale jakimś archeologicznym wykopaliskiem – tyle niezrozumiałym, co odległym w czasie. Przekroczył granicę dwóch światów i wcale nie miał pewności, czy jest z tego powodu zadowolony. Problem polegał jednak na tym, że nikt nie pytał go o zgodę; zrzucono na jego barki olbrzymi ciężar, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy jest w stanie go udźwignąć.
Przez pierwsze tygodnie grono jego znajomych ograniczone było do zaledwie trzech osób: dwóch pielęgniarek i doktora Archera. Nikt więcej nie miał do niego dostępu, a może w tym dziwnym miejscu – ni to więzieniu, ni szpitalu – nie było nikogo więcej z obsługi. Archer odwiedzał go średnio raz dziennie, zawsze w godzinach wieczornych. Siadali wówczas w pomieszczeniu graniczącym z jego pokojem. Jego wyposażenie stanowiła jedynie obita w czarną skórę sofa i stolik, na którym zawsze stała karafka po brzegi wypełniona wodą; obok niej znajdowały się natomiast dwie szklanki. Zawsze tylko dwie.
Heimlig, chociaż Archer nie powiedział mu tego wprost, nie miał prawa opuszczać budynku. Więcej nawet – gdy pewnego dnia próbował wydostać się z piwnicy na parter, uruchomił alarm. W ciągu ułamka sekundy zatrzasnęły się wszystkie drzwi. Barney został uwięziony w korytarzu. Tkwił tam przez mniej więcej godzinę, nim wreszcie lekarz pofatygował się, aby go uwolnić.
– Jeszcze nie pora – wyjaśnił mu Archer, gdy stanął naprzeciw niesfornego pacjenta, za kwaśnym uśmiechem kryjąc złość.
– Nie może mnie pan tu trzymać w nieskończoność, doktorze – stwierdził na to Heimlig. Starał się, by jego głos zabrzmiał hardo, kompletnie mu się to jednak nie udało. Zaskomlał bowiem jak przegnany przez właściciela pies.
Archer spoważniał, po czym sucho odparował:
– Nie po to został pan przywrócony do życia, żeby zgnić w tym lochu.
– Więc jak długo jeszcze… – Poirytowany lekarz nie dał mu dokończyć. Machnął ręką, każąc mu zamilknąć. Jego twarz zdradzała zdenerwowanie. Patrzył na Heimliga jak na wyjątkowo nieokrzesanego dzieciaka.
Przyjdzie pora, proszę mi zaufać. – Ujął pacjenta pod ramię i zaprowadził do pokoju.
Spotkali się tego dnia jeszcze raz, jak zwykle wieczorem. Archer przez kilka minut siedział w milczeniu, ukradkiem zerkając na Heimliga. Ten udawał, że nie dostrzega spojrzeń rzucanych przez lekarza. Urażony jego wcześniejszym zachowaniem, postanowił czekać na przeprosiny. Ale doktor Archer nie miał najmniejszego zamiaru przepraszać.
– Zdaję sobie sprawę, że to wszystko może się panu jawić jak koszmarny sen… – rozpoczął rozmowę.
Słowa, których użył, zelektryzowały mężczyznę opartego o ścianę, zabrzmiały bowiem nad wyraz poważnie. Heimlig przeszedł przez pokój, obszedł stolik i usiadł po przeciwnej stronie sofy. Nadal nie odzywając się sięgnął po karafkę i nalał wodę do jednej ze szklanek. Wziął spory łyk. Dopiero teraz spytał z nieukrywaną ironią:
– Godzina szczerości?
Lekarz zaprzeczył.
– Wszystko w swoim czasie.
– Mam rozumieć, że ten czas nadszedł?
– Sprowokował pan pewne wydarzenia… – Archer urwał w pół zdania, jakby bał się, że za moment powie zbyt dużo, że nie będzie miał już odwrotu i będzie musiał wyjawić pacjentowi całą prawdę.
Jaka jednak jest ta prawda? – zastanowił się lekarz. – Co skrywa się pod jej pozłacaną otoczką?
W tym samym czasie z myślami zmagał się również Heimlig. Czuł, że za chwilę dowie się czegoś ważnego i miał świadomość, że to, co usłyszy, może przyprawić go o ból głowy. Z drugiej jednak strony – co takiego może go jeszcze dobić? Co ma do stracenia? Przecież nie… – Z zamyślenia wyrwał go głos Archera:
– Niewiele o panu wiemy… Poza imieniem i nazwiskiem… Owszem, możemy dotrzeć do innych dokumentów z panem związanych. Dowiedzieć się, kim pan był, czy miał rodzinę, gdzie pracował… Możemy to zrobić. – Lekarz zawiesił głos, ale Heimlig mu nie przerywał, cierpliwie czekał na ciąg dalszy wywodu. – Moglibyśmy to zrobić za pana. Oddać panu przeszłe życie, podać je na tacy… – Znów zamilkł na kilkanaście sekund, lecz pacjent ponownie nie przyszedł mu w sukurs, zadając pytania, które na pewno cisnęły mu się na usta.
Teraz Archer sięgnął po wodę. Może zaschło mu w gardle, a może potrzebował chwili na zebranie myśli.
– Nie interesuje to pana? – zapytał lekarz, przerywając nieznośną ciszę.
Heimlig zastanawiał się długo. Wyraz jego twarzy odzwierciedlał wewnętrzną burzę.
– I ma pan rację – zlitował się w końcu doktor Archer. – Pańska rodzina, znajomi, koledzy z pracy dawno przyzwyczaili się już do myśli, że nie ma pana wśród żywych. Nie mamy pewności, jak zareagowaliby na pana pojawienie się. Nie mamy pewności, czy to, co zastałby pan w domu, przypadłoby panu do gustu…
Chcąc nie chcąc, jego myśli poszybowały daleko w przeszłość. Nie dostrzegł tam jednak nic – trafił na mur, tak samo obskurny jak ten, którego zniszczenia kontemplował codziennie przez piwniczne okienko.
Przecież wcale nie jest powiedziane, że ja miałem rodzinę… żonę, dzieci… że byliśmy szczęśliwi. Nie mam żadnej pewności – bił się z myślami. – Jakiż więc sens miałoby wracać do tego.
– Jeśli tak pan podchodzi do sprawy, doktorze – Heimlig wbił wzrok w Archera – dlaczego podał mi pan moje prawdziwe imię i nazwisko? Dlaczego nie zmyślił pan jakiegoś nieistniejącego?
– Dobre pytanie – podsumował lekarz.
– Co panem kierowało, do cholery?!
– Przyzwoitość!
– Mógłby pan powtórzyć? – poprosił Heimlig, jakby nie dowierzał własnemu słuchowi.
– Przyzwoitość.
– Nie rozumiem – odparł pacjent z rezygnacją.
– Chcemy dać panu szansę, a może raczej… prawo wyboru.
– Czego?
– Po skończonej misji będzie pan mógł podjąć decyzję. Wrócić do tego, co było, albo… zacząć wszystko od nowa.
– „Po skończonej misji”, tak? – powtórzył bezwiednie Heimlig. – Doktor Frankenstein nie bawi się w zbawcę ludzkości bezinteresownie.
Ostatnie określenie wyraźnie ugodziło dumę lekarza. Rzucił pacjentowi wściekłe spojrzenie.
– Proszę mnie… nas – poprawił się odruchowo – nie obrażać. To nie jest literatura, to prawdziwe życie.
– Czuję – odparował natychmiast Heimlig. – Niezwykle boleśnie odczuwam to, że żyję. Szkoda, że nie miał pan możliwości spytać mnie wcześniej…
– Nikogo nie pytamy.
Nikogo nie pytacie?
Czy on to powiedział świadomie, czy mu się jedynie niechcący wyrwało? – Heimlig starał się wyczytać coś, cokolwiek, z twarzy lekarza. Ale ten nagle skamieniał.
– Więc to nie był przypadek, nie jakiś szalony eksperyment… – stwierdził pacjent, zawiesiwszy wzrok na pustej białej ścianie.
– Przypadkowa może być śmierć, ale nie zmartwychwstanie – wyjaśnił doktor Archer.
– Ale dlaczego ja? – nie dawał mu spokoju Heimlig. – Co takiego jest… co było we mnie, że…
– …zdecydowaliśmy się wskrzesić właśnie pana?
Przytaknął ruchem głowy. Naprawdę chciał poznać odpowiedź na to pytanie. Nawet gdyby miała się ona okazać nieprawdziwa. Kłamstwo też przecież jest informacją, na podstawie której można dojść do właściwych wniosków. Oczywiście pod warunkiem, że się wie, kiedy jest się okłamywanym.
– Potrzebujemy ludzi, którzy zmarli młodo, najczęściej w nieszczęśliwych wypadkach – kontynuował lekarz, a Heimlig ponownie zanotował w pamięci owych tajemniczych „onych”. – Takich, którzy nie boją się ryzyka i…
– …którzy nie mają nic do stracenia – dokończył z uśmiechem mężczyzna. – Ilu nas jest?
– Nie wiem – odparł Archer. Czy kłamał? Heimlig przyjrzał się jego oczom, wielkim, brązowym, nawet wzbudzającym zaufanie. – Nikt nie wie. Takich miejsc jak to, może być sto, a może nawet dwieście… I w każdym z nich przywraca się do życia takich ludzi jak pan.
– Z myślą o „misji"?
Lekarz przytaknął, tym razem z szerokim, szczerym uśmiechem.
Od tego dnia rozkład dnia Heimliga uległ diametralnej zmianie. Dostarczono mu do pokoju wiele książek. Starych, podniszczonych i zakurzonych. Czytał je od rana do wieczora, a po kolacji spotykał się z przedstawionym mu już następnego dnia przez doktora Archera wiekowym mężczyzną z długimi siwymi włosami. Czas, aż do nocy, spędzali na dyskusji. Mężczyzna, który przedstawiony został Heimligowi jako profesor Pike, zadawał pytania dotyczące przeczytanych przezeń książek, wyjaśniał zawiłe, niezrozumiałe kwestie, przekonywał co do słuszności wyrażonych w nich opinii.
Heimlig polubił te codzienne spotkania z sympatycznym staruszkiem. Już po kilku dniach traktował je jak niezbędny rytuał poprzedzający sen. Bywało, że sprzeczali się o istotę tego czy owego, ale słowna utarczka zawsze kończyła się zwycięstwem Pike’a. Profesor nigdy się jednak nie irytował, wykazując się – jak określił to kiedyś w rozmowie z Archerem Heimlig – anielską cierpliwością. Lekarz uśmiechnął się na tę uwagę i protekcjonalnie klepnął swego pacjenta w ramię.
– On też wyraża się o tobie w samych superlatywach – stwierdził z zadowoleniem. – Robisz duże postępy.
– Czy to znaczy, że…
Heimlig nie dokończył, ale Archer doskonale wiedział, jakie pytanie chce zadać.
– Wszystko w swoim czasie – odparł. – Jeśli profesor Pike dojdzie do wniosku, że jesteś gotowy, natychmiast opuścisz nasz Instytut. Bądź pewien, że nie będziemy cię tu trzymać ani dnia dłużej, niż będzie to konieczne.
Pocieszony uwagą lekarza Heimlig przykładał się do spotkań z profesorem ze zdwojoną energią. Czytał więcej, starał się sam dochodzić do wielu rozwiązań, zadawał coraz bardziej fachowe pytania – wszystko po to, by jak najszybciej odzyskać wolność. Inna sprawa, że im dłużej przebywał w szpitalu, tym mniejsza była świadomość zniewolenia. Profesor Pike wszystko potrafił tak objaśnić…
– Chciałbym być kiedyś taki jak pan – powiedział pewnego wieczora Heimlig.
Ku jego zaskoczeniu profesor nie zareagował na to hołdownicze wyznanie pełnym zadowolenia uśmiechem, wręcz przeciwnie – jego twarz stężała, na czoło wystąpiły żyły.
– Kto wie – odparł – może kiedyś mnie zastąpisz… Gdy mnie już zabraknie. A teraz – profesor Pike wstał z sofy – pójdę porozmawiać z doktorem Archerem.
– Czy to znaczy, że… – Heimlig przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniego określenia – że jestem już przygotowany? – nie przyszło mu do głowy nic lepszego.
– Zobaczymy – odpowiedział, zamykając za sobą drzwi.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.