powrót do indeksunastępna strona

nr 7 (XLIX)
wrzesień 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Książę Ryszard miał koszmary.
We śnie przyszła do niego kobieta, do przesady nieoryginalna, bo w białej, długiej sukni i ze śmiertelną bladością na obliczu. Nie przypominała mu nikogo znanego. Stała przed nim milcząc, obserwując go oczami, w których pełgał niepokojący blask.
– Kim jesteś? – zapytał wreszcie.
– Istotą z odległej przyszłości – odpowiedziała.
– Też mi, kurwa, wyczyn – stwierdził wzruszając ramionami – Sam jestem istotą z odległej przyszłości, przynajmniej dla niektórych.
– Głupie kilkaset lat! – prychnęła – Ja jestem z czasów, gdy ludzie nie zabijają się, nie torturują, nie czynią żadnej krzywdy sobie nawzajem. Żyją w pokoju. Pochodzę z czasów, w których takie rzeczy jak Unreal czy Quake byłyby na indeksie, totalnie zakazane.
– To musi być faktycznie odległa przyszłość – w głosie księcia brzmiało niedowierzanie. Quake zakazany? Brednie. To nie może być mój świat.
– Aby cię uspokoić – kontynuowała zjawa – jestem z innej ścieżki rzeczywistości. Alternatywnej. I masz rację – jakby czytała w jego myślach – twój świat skończy się szybciej, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.
– Więc to prawda? Pieprzony tempodealer nie kłamał?
– A więc to prawda? – odpowiedziała takim samym pytaniem – To ty byłeś tym tajemniczym rozmówcą dealera. Nawet nie podejrzewasz, jakie zamieszanie wprowadziła ta rozmowa.
– O czym, na bogów, mówisz? Jaka rozmowa? Przejdź do rzeczy, zjawo – Ryszard nie dał się zbić z pantałyku – Nie jesteś chyba widmem bez powodu? Nie powinnaś przypadkiem przekazać mi czegoś ważnego, czego autor z różnych powodów w inny sposób nie może umieścić w książce? No to mów, kiedy skończy się ten gówniany świat?
– Dokładnie w Nowy Rok dwutysięcznego, dwie minuty po północy – odpowiedziała kobieta.
– Dwa tysiące? Nie dwa tysiące jeden?
– Widać Stwórca też nie umie liczyć.
Albo jest Francuzem z Paryża, pomyślał Ryszard, co na jedno wychodzi.
– Jak to się stanie? I dlaczego?
– Przykra i głupia sprawa, książę. Tam, na górze – wskazała niebo – jeden gość odpowiedzialny za Y2K stwierdzi, że nie ma potrzeby sprawdzania głównego komputera, wiesz, serwera samego Pana B., bo przecież ta jednostka na pewno jest odporna na pluskwę. No i pomyli się, a ten komputer to nie byle co, nie żadna tam głupia maszynka licząca pieniądze w banku czy sterująca elektrownią. To sam Główny Serwer. Przy zmianie daty zgłupieje RTC, a możesz sobie wyobrazić, jak system operacyjny próbuje nagle załadować w realia końca dwudziestego wieku świat z 1900 roku? Bajzel to najsłabsze określenie. BIOS będzie próbował zrestartować serwer, ale po trzech próbach padną przeciążone procesory. No i koniec.
Cholera jasna, pomyślał książę.
– A gdybym powstrzymał Graala, jakie szanse miałby świat?
– W takim przypadku dość spore. Bookmacherzy stawiają pięć do trzech na dalsze jego istnienie – a może trzy do pięciu? Hmm, zapomniałam.
– Co ze mną, zjawo?
– Przegrywasz, Ryszardzie. Kiepsko z tobą. Masz już niewiele szans, by doprowadzić Drużynę do celu. Dam ci wskazówkę: szukaj wioski w dżungli. Dbaj o Tristana. Uważaj na magów płci obojga.
– Tyle to sam wiem. A co do tej wioski, to chyba masz jakiś błąd w oprogramowaniu. Nie planuję wyjazdu w tropiki. A teraz spadaj już. I wyświetl mi jakiś dobry sen erotyczny.

Rankiem okazało się, że w obozie brakuje kilkunastu piechurów i paru mniej znaczących rycerzy. Ryszard kręcił głową, Uryna nie odzywała się wcale, stała na uboczu ze swymi czarodziejami. Część Celtów Conana olewając swego dowódcę panoszyła się, zauważywszy rozluźnienie dyscypliny. Zwijanie obozu szło nieskładnie, nikt nie zdradzał ochoty na dalszą wędrówkę.
Tristan i O’Merry czekali przygotowani na wymarsz.
– Źle się dzieje – powiedział ślepiec nasłuchując podniesionych głosów rycerzy – Wszystko się rozsypuje.
– Faktycznie, Ryszard zupełnie się już pogubił.
– Tristanie, ja odchodzę – głos staruszka drżał – Żałuję tylko, że w tak złym momencie.
– Nigdy! – krzyknął Tristan – Wszyscy potrzebujemy cię, zwłaszcza teraz, O’Merry. Nie spuszczę cię z oka. Trzymaj się mnie, a jakoś dotrwamy razem do końca.
– Żałuję, przyjacielu.
Tristan był przerażony słowami przyjaciela. I on zaczął coś przeczuwać.
Ryszard, z wyraźnymi śladami nieprzespanej nocy na obliczu, z trudem dosiadł konia. Henryk w jego imieniu kazał trąbić na wyjazd. Ruszyli, stara gwardia Ryszarda na przedzie, książę, Henryk, Marek i Indianie za nimi, potem rycerstwo i piechota. Tym razem to czarodzieje szli na samym końcu, za Celtami. Tristan prowadził konia poboczem drogi, pilnie wpatrując się w ścianę lasu. Dla pewności chwycił uzdę wierzchowca O’Merry’ego.
– To nic nie da, Tristanie – rzekł ślepiec.
Nasz bohater długo się nie odzywał.
– Gdyby tak miało się stać… – powiedział wreszcie – musisz wiedzieć, że tylko ty trzymałeś mnie w tej drużynie szaleńców. Mam już dość. Od chwili przybycia do tego zaklętego świata mam dość wszystkiego. Jeśli coś ci się stanie, ja odejdę. Nic mnie nie będzie trzymało przy tych świrach. Spróbuję odszukać Izoldę, zacząć jeszcze raz.
– Ależ nie, Tristanie, zostaniesz z Drużyną – odezwał się O’Merry – Zrobisz to dla Ryszarda. Będziesz z nim do końca.
Jechali dalej w milczeniu. Wszystko było takie spokojne, miejsce lasu po obu stronach drogi zajęły pola rozciągające się szeroko na pofałdowanej łagodnymi wzgórzami równinie. Nie było żadnych ludzi. Nic, absolutnie nic się nie może stać – powtarzał sobie nasz bohater.
Czerwone światełko alarmowe w kombinezonie Tristana zaczęło nerwowo pulsować.
– Zaczyna się! – warknął, chwytając oburącz karabin – O’Merry, trzymaj się mnie, bądź tuż za moimi plecami!
Zamigotało, pięćdziesiąt jardów przed nimi zaczął formować się ogromny wir ze światła i powietrza. Narastał wibrujący dźwięk, spłoszone konie poniosły, piechurzy rzucili się na ziemię. Uryna i czarodzieje z daleka obserwowali zjawisko, nie kwapiąc się cokolwiek uczynić.
Tristan jak w transie skierował konia prosto w kierunku wiru, trzymając wzniesioną broń. Ktoś wołał za nim, kazał wracać, nie ryzykować, ale on nie słyszał i parł naprzód. Przeładował karabin.
Błyskające świetlne refleksy na moment zupełnie go oślepiły. Kłąb powietrza przesunął się w bok, poszybował z ogromną prędkością, mijając rycerza o parę stóp, pozostawiając pas wypalonej ziemi. Wprost tam, gdzie stał O’Merry.
– Nie! – krzyknął Tristan widząc oddalający się wir. Ściągnął lejce, zawrócił konia i wbił ostrogi w jego boki. Rumak wstrząsnął łbem, ruszył ostro do przodu, ścigając kłąb. Za późno. O wiele za późno.
Wir dotarł do ślepca, otoczył, wciągnął do wnętrza, pokrywając migotliwym blaskiem. O’Merry stał nieruchomo, nie krzyczał, uniósł tylko dłoń, jakby w geście pożegnania. Po chwili światło przygasło, powietrze uspokoiło się, rozproszyło bez śladu. Tylko czarna, spalona trawa znaczyła miejsce, w którym przed chwilą stał stary ślepiec.
– Nie! – ponownie krzyknął Tristan, rzucił karabin i podbiegł bliżej. O’Merry zniknął bez śladu.
Nadbiegli inni. Roland i Marek mówili coś do niego, lecz nie słuchał, wpatrywał się w czarną ziemię wciąż nie wierząc temu, co się stało. Nagle rozsunął rycerzy i chwiejnym krokiem poszedł w stronę Uryny i czarodziejów. Karabin leżał na ziemi. Widząc, co się święci, gwardia księcia otoczyła szczelnym kręgiem Ryszarda i Radę.
Tristan zatrzymał się przed czarownicą.
– Nic nie zrobiłaś – powiedział – Nie ruszyłaś nawet palcem. To twoja wina. Skazałaś bezbronnego, niewinnego człowieka. Ostatnia rzecz, jakiej od ciebie chcę: co to było i co się stało z O’Merrym?
Uryna wymruczała parę zaklęć, wymieniła kilka słów z czarodziejami.
– To był silny wsteczny prąd czasowy – odrzekła – Przeniósł go w odległą przeszłość. Ponad półtora tysiąca lat.
Niech bogowie mają go w swojej opiece. Nie poradzi sobie.
– Skazałaś go na śmierć, wiedźmo. Nigdy tego nie zapomnę. Mogę cię tolerować, ale lepiej nie zbliżaj się do mnie. Nie odzywaj się do mnie. Nie rób nic, co mogłoby zaszkodzić Drużynie. Zrobisz to – zginiesz.
Uryna omiotła go spojrzeniem.
– I nie potrzebuję karabinu, aby to zrobić – powiedział – Zapamiętaj moje słowa.
Odwrócił się i odszedł. Uryna patrzyła za nim zaciskając dłoń na magicznej lasce. Nie odzywała się.

Ruszyli dalej. Książę Ryszard nie próbował się wtrącać, choć sam czuł, że będzie mu brakować starca o złotych ustach. Jechał w milczeniu myśląc o problemie nazywającym się Uryna.
Marek próbował nawiązać rozmowę z Tristanem, ten jednak ignorował go uparcie. Właściwie przez długie miesiące pobytu z Drużyną nie zdobył przyjaciół, O’Merry był jedyny. Król rozumiał go doskonale.
Półtora tysiąca lat – myślał Tristan – Wtedy nawet Grecy nie wpadli jeszcze na pomysł stworzenia wysokiej kultury, tylko namiętnie zarzynali się pod Troją. Cóż on zrobi, ślepy poeta? Gdzie się pojawi? W tym samym miejscu, z którego zniknął? Próbował przypomnieć sobie, co działo się w Brytanii przed piętnastoma wiekami. Chyba niewiele. Lasy i trochę dzikusów. Piktowie i śniadoskórzy barbarzyńcy mówiący zupełnie niezrozumiałym dla nas językiem, w rzadko rozsianych osadach. O dobre pięćset lat za wcześnie na Celtów, z którymi mógłby się porozumieć. Nie da sobie rady, nawet jeśli ktoś go znajdzie. Strasznie cię zawiodłem, O’Merry. Przepraszam.
Uryna, czy to poważnie biorąc ostrzeżenie Tristana, czy może z jakichś własnych powodów, wlokła się z czarodziejami na szarym końcu pochodu. Drużyna wkraczała do ogromnej, ciemnej puszczy.

Wiadomości o Ryszardzie i jego rycerzach rozchodziły się po świecie. Dotarły też do Lasu Sherwood.
– Chcem iść na Graala! – krzyczał Robin Hood pochylony nad stołem, zdzierając zębami politurę – Chcem być bohaterem!
– Ależ jesteś bohaterem, Robinku – odpowiadali mu towarzysze – Spójrz, wszyscy cię znają, wszyscy o tobie mówią, opowiadają o twych czynach niegrzecznym dzieciom; najstraszliwsi wrogowie uciekają na sam twój widok – czy to nie cechy bohatera?
Robin wyraźnie zdenerwowany, nie mogąc wymówić ani słowa, czerwony z wysiłku, opluty i usmarkany wymachiwał rękami.
– Ja wam jeszcze… – wykrztusił.
– Robin, zostaw kaptur! – krzyknęła przerażona Lady Marion – Jak możesz! Mówiliśmy ci sto razy, żebyś już nigdy, ale to nigdy nie zdejmował kaptura przy jedzeniu!

Ryszard, Rada Książęca, Marek, Uryna i czarodzieje siedzieli w ciasnym kręgu przy małym ognisku pośrodku obozu, zabezpieczonym magiczną blokadą antypodsłuchową.
– Moje badania przyniosły wreszcie pozytywny skutek – powiedziała czarownica – Kilkunastu najlepszych specjalistów przerzuciło całe tony papierzysk w bibliotekach i starych archiwach. Kosztowało mnie to majątek, ale opłaciło się. Wiem już wszystko o Śniętym Graalu, naszym wspólnym wrogu, przyczynie całego tego zamieszania.
A co ty, namiastko i parodio czarodziejki, możesz wiedzieć – myślał Tristan, siedzący nieco na uboczu. Już w tej chwili wiem, że cała twoja wiedza jest gówno warta. Grzebiesz w rozpadających się rękopisach, szastasz nie swoim złotem na prawo i lewo – i otrzymujesz wielkie nic. No dalej, gadaj, czekamy na twoje rewelacje.
– Graal nie jest przyczyną tego, jak mówisz, zamieszania – powiedział Ryszard patrząc zimno na Urynę – Przyczyną jest Merlin.
Nie odpowiedziała, choć Tristan miał wrażenie, że słowa księcia nie przypadły jej do gustu.
– Udało mi się prawie niemożliwe – po chwili mówiła dalej – Prześledziłam dokładnie linię genetyczną Śniętego Graala, zrekonstruowałam ją wstecz aż do momentu pojawienia się tego niesamowitego zwyrodnienia. I nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, że źródło znajduje się w naszych czasach, całkiem niedaleko stąd.
– Robin Hood, wioskowy głupek – mruknął jeden z czarodziejów.
– No właśnie. Powinnam się tego wcześniej domyślić. Rezultat wsobnego chowu bandy idiotów, kretyn okrzyknięty przez historię ludowym bohaterem. Pierwszy z długiej linii, co także nie zaskakuje. Robin oto spłodzi dwóch synów z niejaką Mary, zwaną Śliczną. Tak, to ta sama, której sprytnie użył król Aleksander do zgładzenia swych wrogów, pokazując ją publicznie na wiecu opozycji. Uśmiechnęła się wtedy najpiękniej jak umiała – i już było po sprawie. Starszy syn, zwany Depilatorem z Sherwood, zyska uznanie władcy jako naczelny śledczy królestwa. Młodszy, zupełnie normalny, będzie przenosił gen Robina w postaci uśpionej, podobnie jak jego syn i wnukowie. Potomkowie Depilatora wsławią się w rozmaitych kampaniach wojennych, słynnych masakrach, polowaniach na czarownice i podobnych doniosłych wydarzeniach. Szczęśliwie dla innych, ich wrodzona głupota będzie powodowała częstokroć skrajną brawurę, co doprowadzi w wielu wypadkach do przedwczesnej śmierci na polach bitew bez pozostawienia dziedzica. Gdyby nie to, nasze królestwo wyludniło by się i zostało podbite o co najmniej półtora stulecia wcześniej. Historia tej gałęzi rodu kończy się w dwunastym wieku, jednak na scenie już dwieście lat przed tym na scenie pojawia się drugi odłam, potomstwo drugiego syna Robina. Jego prawnuk, Fulko zwany Morduchną wyniósł się na Kontynent. Wnuk wnuka Fulka żeniąc się z Kunegundą Sinozębną uaktywnił latentny gen Robina. Ten odłam rodu nazywany jest z racji miejsca zamieszkania normandzkim.
– Uważaj, czarownico! – warknął Ryszard Lwie Serce, król Anglii i diuk Normandii, syn Henryka II, który był synem Matyldy, wnuczki Wilhelma Normandzkiego, zdobywcy Brytanii.
– Potomkowie gałęzi normandz… tej, której nie było, wrócili na Wyspę wraz z pokojową misją Wilhelma. Tutaj zmieszali swą krew z krwią królewską, co zaowocowało…
– Naprawdę, nie powinnaś – powiedział do Uryny Henryk, z niepokojem obserwując Ryszarda.
– Będę się streszczać – wyglądało na to, że czarownica zupełnie straciła instynkt samozachowawczy – Nieistniejąca gałąź rodu, o której aktualnie nie rozmawiamy, rozrastała się, a dzielni potomkowie Robina utrwalali w Brytanii dobre obyczaje, zgodnie z tradycjami swego antenata. Sami wspaniali ludzie, co do jednego. Gen wzmocniony kilkoma udanymi związkami już nie miał tendencji do zanikania. Ukoronowaniem długiego, pełnego chwały rozwoju jest Graal, przeniesiony tu przez Merlina, chyba też nieprzypadkowo. A z pewnych historycznych wzmianek wnioskuję, że Graal pojawi się kiedyś w jeszcze odleglejszej przeszłości i zostanie dziadkiem Robina, a tym samym swoim własnym ileś tam razy pra- pradziadkiem. To już cała historia tej wspaniałej rodziny.
Tristanowi poczuł mdłości. Inwektywy. Plugastwo. Tylko na to cię stać, wiedźmo. Tak jak myślałem, nic ważnego, zupełne zero.
– Idźcie spać! – rzekł Ryszard – Jutro wcześnie wyruszamy.

Kolejny dzień. Znów zniknęło kilkunastu ludzi. Ryszard martwił się dezercjami, jednak Puł Muzgó stwierdził, że nie należy żałować odejścia paru patałachów. To tylko umocni Drużynę.
– Z tej Drużyny wkrótce niewiele zostanie – odpowiedział książę Indianinowi – A martwią mnie nie same dezercje, ale to, że jest nas – myślę o tych wiernych, którzy pójdą do końca – coraz mniej w stosunku do Celtów Conana, którym nie do końca ufam. Conan, jakby nie było, Celtem nie jest, kompania może się na niego wypiąć, przestać słuchać rozkazów. A nie chcę już wspominać o bandzie Uryny.
– A więc podział stał się faktem – z zadumą stwierdził Wódz.
– W końcu zostaniecie mi wy, Tristan, Godfryd, Konrad, Wanda, profesor, Lancelot z Rolandem, Atylla i jeszcze paru – powiedział Ryszard – Mało. Cholernie mało.

Mimo wszystko przeciwności losu cementowały Drużynę, a powstające konflikty i sprzeczki szybko gasły.
– Kocham cię, będę z tobą zawsze – namiętnie szeptała do ucha swemu kochankowi Wanda.
Konrad nie był tego dnia w szczególnie dobrym nastroju.
– Tak? A jak po którejś bitwie przyniosą ci cuchnącą stertę rozkładającej się materii organicznej, czyli mnie, to nadal ze mną będziesz?
Wanda nie dała się jednak wyprowadzić z równowagi.
– Ty nigdy nie zginiesz, mój ukochany – spokojnie odpowiedziała – Nigdy nie stanie się nam nic złego. O naszej miłości będą układać pieśni.
Zgrabnie zrzuciła z siebie ubranie i naga stanęła przed Konradem. Na takie coś nie znalazł odpowiedzi, którą dałoby się wyrazić słowami.
Inną grupą połączoną wielką przyjaźnią byli Godfryd, Zygfryd, Roderyk, Amalryk, Cedryk, Eryk i Fryderyk. Wszystko robili razem, od walki w jednym szeregu po wspólne wyprawy do pobliskich burdeli. Z tego powodu przyjęli miano Siedmiu Braci Li.
Tak więc stara gwardia trzymała się dobrze i Ryszard mógł na nich liczyć bez zastrzeżeń, natomiast Celtowie oddalali się od reszty coraz bardziej – duchem, nie ciałem – z każdą przebytą milą dzielącą Drużynę od gaelickich siedzib na północy kraju.Uryna zaś i czarodzieje byli właściwie tylko tolerowani. Henryk, Lancelot i Roland na własną rękę pilnowali, by wiedźma przez przypadek nie znalazła się sam na sam z Tristanem gdzieś na uboczu. Czuli, że nie żartował.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.