Tragiczna śmierć żony niesie za sobą rozpacz męża. Jeśli jest przyczyna, musi być i skutek. Prawo akcji i reakcji, wywodzące się z podstaw naukowych Newtona, strasznie ułatwia życie. Egzystencja postrzegana jest dzięki temu jako zbiór fizycznych powiązań. W takim razie jakiś rodzaj powyższego fizycznego powiązania występuje między krytykiem / recenzentem / redaktorem a opisywanym przez niego filmem.  |  | ‹Głosy› |
Z wyniku jakiegoś zdarzenia, według teorii fizycznych powiązań, nie trzeba się tłumaczyć. Jakie to tanie, oszczędne i wydajne. Można wtedy napisać, że film był słaby i dlatego się nie podobał. W końcu – czas to pieniądz. Nie ma sensu się rozpisywać, skoro rozbudowana argumentacja sprowadza się do potwierdzenia prostej tezy – to jest zła produkcja. Niektórzy krytycy już zaczynają podchodzić do swojej pracy w tak ekonomiczny sposób. Do pierwszej części zdania: „Nie podobał mi się, bo jest...” dodają tylko króciutkie wyjaśnienia, w stylu: „...adaptacją komiksu”, „...amerykański”, „...głupawym horrorem”, „...z Willisem” itd. Należy się zastanowić, czy taka notka wymaga nagany? A także, czy jej twórcę powinno się skazywać na ostracyzm? Z punktu widzenia kodeksu dziennikarskiego, na pewno tak. Bo przecież należy tłumaczyć swoją decyzję. Ale nie ma przypadkiem powiedzenia, że tylko winny się tłumaczy? Powiedzmy sobie szczerze: większość potencjalnych widzów najpierw idzie do kina, a dopiero później czyta opis filmu. Porównuje, dyskutuje wewnętrznie, czasami się irytuje, ale także promienieje dumą po dojściu do podobnych wniosków. Recenzja nie jest już tak opiniotwórcza jak kiedyś. Aktualnie staje się felietonem, tekstem publicystycznym albo humorystycznym. Raczej zapewnia rozrywkę niż do niej namawia. Dlatego jaki jest sens umieszczania żarcików, dygresji i meta-przemyśleń w tekście dotyczącym określonej produkcji? Lepiej energię twórczą zachować na przyszłą książkę, a film skwitować jednym zdaniem. Oczywiście zgodnie z zasadą: akcja = reakcja. W tym, co napisałem, sporo jest przesady. Niestety, o niektórych filmach naprawdę nie da się napisać wiele. Można poniekąd powtarzać wykorzystywane kilkakrotnie argumenty i rzucać pustymi słówkami. Pisanie staje się wtedy schematem, a recenzja formularzem. I gdzie w takim czymś radocha? Bo trzeba Wam wiedzieć, że często praca krytyka / recenzenta / redaktora, to jedna wielka męka. Właśnie oglądanie „Głosów” było takim wielkim cierpieniem. Natomiast pisanie o nich okazuje się gorsze niż wszystkie męczarnie Tantala. Bo o czym tu się produkować? O tym, że Keaton już od ponad dziesięciu lat nie jest tym samym Keatonem co kiedyś? O tym, że Deborah Kara Unger jest ładna, ale zawsze wygląda jak zrozpaczona alkoholiczka? Może o tym, że „Głosy” są kolejnym niestrasznym horrorem marnującym świetny pomysł? Koniec z wysilaniem się. Nie podobał mi się, bo jest głupawym horrorem. Ale to jeszcze nie koniec. Teraz, żeby prawo akcji i reakcji sprawdziło się, nie możecie iść na „Głosy” do kina. Równowaga zostanie zachowana, a ja będę mógł zasnąć z czystym sumieniem.
Tytuł: Głosy Tytuł oryginalny: White Noise Reżyseria: Geoffrey Sax Zdjęcia: Chris Seager Scenariusz: Niall Johnson Obsada: Michael Keaton, Chandra West, Deborah Kara Unger, Ian McNeice, Aaron Douglas Muzyka: Claude Foisy Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Kanada, USA, Wielka Brytania Dystrybutor: Vision Data premiery: 26 sierpnia 2005 Czas projekcji: 101 min. Gatunek: thriller Ekstrakt: 30% |