powrót do indeksunastępna strona

nr 7 (XLIX)
wrzesień 2005

 Metanoia
ciąg dalszy z poprzedniej strony

3.
Choć od dnia, kiedy opuścił szpital minął już prawie miesiąc, wciąż jeszcze nie odzyskał pełni sił. Wspinając się na porośnięte wrzosami wzgórze, co kilkanaście metrów musiał przystawać, aby odpocząć. Ciężko, jak astmatyk, łapał powietrze. Rozciągająca się przed jego oczyma panorama krwawo zachodzącego słońca także nie dodawała mu otuchy. Nie mógł też przyzwyczaić się do reakcji ludzi na jego widok. Zazwyczaj rzucali się do panicznej ucieczki. Jak ci młodzi, którzy jeszcze kilka chwil wcześniej, zapatrzeni w siebie, nie dostrzegali świata dokoła nich. Trudno było mu pogodzić się z myślą, że jest dla nich jedynie zwiastunem nieszczęść. Podczas gdy on tak naprawdę niósł nadzieję – nadzieję na zmartwychwstanie, na życie wieczne.
W świecie, który dawno już zapomniał czym jest Kościół, pełnił rolę wędrownego kaznodziei. Był żywym dowodem na istnienie Boga-wskrzesiciela zmarłych. Dlaczego więc tak trudno było zwykłym ludziom uwierzyć, że nie jest narzędziem Szatana? Dlaczego gdziekolwiek się pojawiał obrzucano go kamieniami, wylewano nań wiadra pomyj, grożono śmiercią? Dlaczego nikt nie chciał wysłuchać w spokoju do końca słów prawdy, którą głosił?…
Ze wzgórza rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na położoną w dolinie wioskę. Niewielka niecka upstrzona była różnokolorowymi domkami, tuż obok zagród pasły się zwierzęta, z oddali dochodziło szczekanie rozleniwionych psów.
O ileż wolniej płynie czas w takim miejscu – pomyślał Heimlig. – O ileż bardziej nieufni są jego mieszkańcy…
Rozsznurował plecak i wyjął z niego butelkę z wodą. Zmoczył włosy i dłonie, którymi następnie przetarł twarz. Na koniec wziął kilka głębokich łyków, aż w butelce pojawiło się dno. Cicho zaklął. Bardzo źle znosił wysokie temperatury. Jeszcze gorzej niskie. Lekarze uprzedzali go o tej nadwrażliwości – co innego jednak przyjąć daną informację do wiadomości, a co innego doświadczyć negatywnego działania ciepła bądź chłodu.
Słońce już niemal całkiem skryło się za odległymi pagórkami, okalającymi dolinę od południowego-zachodu. Mrok stał się wyjątkowo nieprzyjazny. Heimlig nie miał wyjścia. Musiał zejść do wioski i poprosić któregoś z gospodarzy o gościnę na nadchodzącą noc. Nie miał złudzeń, że zdobycie lokum nie będzie sprawą prostą, o czym przekonała go chociażby reakcja tych dwojga młodych na samo jego pojawienie się w okolicy. Ryzyko było jednak zbyt duże, noc bowiem zapowiadała się na bardzo chłodną. Już teraz wiejący od północy wiatr przyprawiał go o dreszcze. Jeśli chciał doczekać rana, musiał podjąć ryzyko po raz kolejny.
Ostrożnie schodził ze wzgórza, ku ścieżce prowadzącej do wioski. Obojętnie minął pierwsze gospodarstwa, mając świadomość, że w oknach, skryci za grubymi firanami, tkwią mieszkańcy zaintrygowani pojawieniem się tajemniczego przybysza. Doświadczenie podpowiadało mu jednak, że znacznie bardziej skorzy do pomocy i udzielania gościny są ludzie mieszkający w centrum osad – czują się po prostu bezpieczniejsi, otoczeni zewsząd sąsiadami. Minął jeszcze kilka domostw, nim wreszcie zdecydował się przystanąć przy wysokim na półtora metra żywopłocie. Po drugiej stronie stał starszy, siwy już mężczyzna. Milcząc, wpatrywał się w nieznajomego – i na pewno nie był to przyjazny wzrok.
Dopiero po chwili zza pleców staruszka wyłoniła się młoda dziewczyna, zapewne wnuczka. Heimlig nie był pewien, ale całkiem prawdopodobne, że była to ta sama, którą spotkał nieopodal wzgórza. Za dnia zapewne nie miałby wątpliwości, teraz w mroku zacierały się rysy nieznanych twarzy.
– Angela – zwrócił się do dziewczyny starzec. Ta drgnęła i przywarła do mężczyzny jeszcze mocniej. – To on? – Odpowiedziało mu głuche mruknięcie. Nie można było jednak mieć wątpliwości, że oznaczało ono potwierdzenie.
Heimlig zrobił krok do przodu. Piersią dotknął żywopłotu. Stąd lepiej widział, oświetlone nieśmiałą jeszcze poświatą księżyca, twarze starca i dziewczyny.
– To pana wnuczka – stwierdził raczej, niż zapytał.
– Taaak – odparł przeciągle mężczyzna.
– Widziałem ją tam, na wzgórzu… – ręką zatoczył koło, wskazując kierunek, z którego nadszedł.
– Wystraszył ją pan.
– Był z nią też jakiś chłopak – odparł Heimlig.
– To jej narzeczony, Quinn – wyjaśnił starzec. – A pan… kim jest?
Przybysz przez kilka chwil mełł z ustach słowa, nim zdecydował się odpowiedzieć:
– Sądzę, że pan się domyśla, kim jestem i skąd przychodzę. Może nawet pana wnuczka…
Staruszek instynktownie rozejrzał się za dziewczyną, która w międzyczasie skryła się w stojącej niedaleko altance. Co chwila wyglądała stamtąd, sprawdzając, czy dziadkowi nie dzieje się nic złego.
– Słyszeliśmy o takich jak pan – stwierdził starzec – ale nigdy żadnego z was nie widzieliśmy… Wieś leży na uboczu, trudno tu trafić…
– Mnie się udało – przerwał mu Heimlig.
Między mężczyznami zawisło złowrogie milczenie. Z każdą sekundą cisza stawała się coraz bardziej nieznośna. Wiejskie psy ujadały do księżyca, potęgując jeszcze nastrój grozy. Jego woskowy blask nadawał twarzom mężczyzn upiorny wygląd.
Pierwszy przerwał milczenie Heimlig.
– Pójdę już… – powiedział w mrok, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego.
Starzec nic nie odpowiedział, choć przez cały czas czujnie obserwował nieznajomego. Być może nawet poczuł do niego cień sympatii, wynikający ze współczucia czy też empatii.
– Podejrzewam, że przyszedł pan spytać o nocleg… – powiedział do odchodzącego w ciemność przybysza. Ten w pierwszej chwili nie zareagował. Staruszek pomyślał, że nie usłyszał jego słów, dlatego dodał głośniej, z naciskiem: – Proszę zaczekać.
Heimlig zatrzymał się.
– Przemyślał pan to? – zapytał, odwracając się powoli. – A wnuczka?…
– Zawsze mi powtarzano, że powinniśmy bać się żywych, a nie… – starzec zawiesił głos, łapiąc się na niezręczności swojego stwierdzenia. Przybysz jednak dokończył za niego, mówiąc cicho:
– …umarłych?
W wieczornej ciszy słowo to bez przeszkód dotarło do uszu skrywających się za drzewami ciekawskich mieszkańców wioski. Ich oczy odprowadzały Heimliga aż do progu domu staruszka. Na końcu, za mężczyznami, do sieni wślizgnęła się jeszcze Angela. Bała się nieznajomego bardzo, ale zwyciężyła ciekawość i przewaga, jaką w ten sposób zyskiwała nad wszystkowiedzącym Quinnem. Jutro rano to ona będzie mu mogła opowiedzieć o tajemniczym przybyszu.
Choć jesień dopiero się zbliżała, starzec wieczorami palił już w kominku. W pokoju panowało więc przyjemne ciepło. Heimlig rozejrzał się z zainteresowaniem po niewielkim, ale może dzięki temu bardzo przytulnym pomieszczeniu. Było nad wyraz skromnie urządzone – prosty stół, cztery krzesła, stary podniszczony kredens i ustawiony przodem do kominka bujany fotel. Staruszek gestem dłoni zaprosił przybysza, by ten usiadł na krześle, po czym mruknąwszy coś pod nosem wyszedł do kuchni. Heimlig spoczął, kładąc obok, na podłodze, plecak.
Dziewczyna przyglądała mu się z wielkim zainteresowaniem, ale również z odmalowującym się na jej twarzy, zapewne wbrew jej chęciom, niepokojem. Nie było to przyjemne, ale cóż mógł na to poradzić? Wdzięczny był starcowi za gościnę i na pewno nie miał ochoty na straszenie jego bliskich. Uśmiechnął się więc do dziewczyny najładniej jak potrafił. Ta zaś odpowiedziała mu grymasem twarzy, który trudno byłoby uznać za uśmiech.
– Boisz się mnie? – zapytał tonem, który miał wzbudzać zaufanie.
Zaprzeczyła ruchem głowy, nie mając nawet pojęcia jak nieszczerze jej to wyszło.
– Boisz się – powtórzył. – Nie chcesz mnie jednak urazić… – Wziął głęboki oddech; ogarnęła go błogość wywołana ciepłem pulsującym od strony kominka. – Jestem do tego przyzwyczajony. Nie musisz… – Nie dokończył, bo w drzwiach pojawił się dziadek dziewczyny. W ręce trzymał tackę, na której leżał pokrojony chleb, osełka masła, gomółka białego sera.
– Może niewiele tego, ale… – Postawił tacę na stole, przy nieznajomym. – Jak mam się do pana zwracać?
– Heimlig! To było moje nazwisko.
– Było? – spytała dziewczyna.
– Było – odparł z uśmiechem. – Dziś mam do niego takie samo prawo, jak moi nieżyjący od dziesiątek lat krewni. Trudno jednak przyzwyczaić mi się do tego nazwiska, które otrzymałem opuszczając szpital. Jeśli więc wam to nie przeszkadza…
– Nie, skądże – pospieszył z wyjaśnieniem starzec. – A do mnie mów – dodał, ściskając Heimligowi dłoń – Charles… to znaczy Charlie. Tak mnie nazywa wnuczka.
Przybysz powiódł wzrokiem za gospodarzem. Angela stała nieopodal kominka, opierając się o ścianę.
To nieprawda, że młodzi są ufni i otwarci – pomyślał, przyglądając się dziewczynie. Wcale go to zresztą nie dziwiło. Sam kiedyś też był taki. Kiedyś – powtórzył w myśli. Cokolwiek to słowo oznaczało, a jednego był pewien – nie miało ono już dla niego takiego samego znaczenia jak dawniej. Różnica była zasadnicza. Kiedyś żył. A teraz?
– To problem filozoficzny – kilka tygodni temu odpowiedział mu na podobne pytanie doktor Archer.
– I jak mam sobie z nim poradzić? – zapytał wówczas Heimlig.
– Uwierzyć – usłyszał.
– Przepraszam, ale… w co?
– Że dostałeś drugą szansę.
– Od kogo?
Z zamyślenia wyrwało go lekkie szturchnięcie w ramię. Obok stał Charles, uśmiechając się przepraszająco.
– Na pewno jesteś głodny i… zmęczony.
– Tak. Masz rację. – Ucieszył się nawet, że ingerencja staruszka oderwała go od wspominania tamtych wydarzeń. Obraz doktora Archera rozpłynął się w nicości. Ile by dał za to, aby już nigdy nie powrócił!
Heimlig, o dziwo, wcale nie był głodny. W ogóle jadał mało, znacznie więcej pił. Było to ponoć naturalne. Jakkolwiek by tego nie postrzegać, przyjmował tę anomalię z zadowoleniem – odpadał mu przynajmniej jeden istotny problem: zaspokajanie głodu. Nie chciał jednak robić przykrości staruszkowi i sięgnął po skibkę chleba; posmarował ją masłem i zaczął gryźć nienaturalnie wolno.
– Nie smakuje panu? – zapytała z troską Angela. Po raz pierwszy usłyszał jej głos. Był zaskakująco niski i chropawy, co dodawało dziewczynie powagi, zdecydowanie ponad jej wiek.
– Wręcz przeciwnie… – skłamał. – Ja jednak nie muszę tyle jeść… co wy – dodał, wiedząc doskonale, że dziewczyna i tak nie zrozumie o co mu chodzi. Jej świat był przecież zupełnie inny, dużo prostszy. Może nawet nie było w nim Boga. A jeśli On nie istniał, nie było w tym świecie miejsca również dla takich jak Barney Frederick Heimlig – zmartwychwstańców, wskrzeszeńców czy jak ich tam jeszcze za plecami nazywano.
Wyraz twarzy Angeli zdradzał fascynację wymieszaną z przestrachem. Z jednej strony chciałaby podejść do stołu i usiąść obok nieznajomego, dotknąć go, poczuć jego zapach, z drugiej bała się jego bliskości i najchętniej rzuciłaby się do stóp dziadkowi, żeby przekonywać go, aby zrezygnował ze swego szalonego pomysłu i kazał przybyszowi odejść. Dokądkolwiek, byle jak najdalej od domu staruszka, od ich wioski, dotychczas cichej, spokojnej, zapomnianej przez świat.
Heimlig przełknął kolejny kęs. Ze spokojem obserwował dziewczynę, wyczuwając jej wewnętrzne napięcie i wahania. Dostrzegł je prawdopodobnie także starzec, ponieważ podszedł do Angeli i gładząc ją czule po głowie, zapytał:
– A ty, moja miła, nie powinnaś pójść już do domu? Rodzice nie będą się przypadkiem o ciebie niepokoili?
– Nie – odparła automatycznie wnuczka, ale szybko zdała sobie sprawę z nieprawdziwości tego stwierdzenia i zarumieniła się. Wyglądała w tej chwili na młodszą niż była w rzeczywistości. – Tak, wiem, tata już pewnie pobiegł do Quinna i obsobaczył go, że nie wie, dlaczego nie wróciłam do domu i co się ze mną dzieje…
– Może więc idź już, zanim wpadnie tutaj i obsobaczy mnie – roześmiał się dziadek. – Odprowadzę cię. – Chwycił dziewczynę za łokieć i pociągnął za sobą na korytarz.
Heimlig nastawił ucha, by usłyszeć o czym mówią. W dokładnym zrozumieniu słów przeszkadzał mu jednak ogień trzaskający w kominku. Mimo to docierały do niego urywki zdań, z których jasno wynikało, o kim rozmawiają.
Starzec tłumaczył coś długo swojej wnuczce, która zapewne niezadowolona z jego wyjaśnień spytała na koniec głośno, zdecydowanie zbyt głośno, jeśli nie chciała, aby jej słowa dotarły do jego nieznajomego:
– Czy ty wiesz, dziadku, po co on tutaj przyszedł? Po co? – powtórzyła z naciskiem.
Heimlig nie dosłyszał odpowiedzi staruszka, jeśli ten w ogóle jej udzielił. Usłyszał natomiast trzask zamykanych ze złością drzwi i przeciągłe, złowrogie wycie psa. Zadrżał – nie z zimna ani ze strachu. Bo czegóż mógłby się bać? Że umrze po raz drugi? To już prędzej tego, że po raz drugi przyjdzie mu zmartwychwstać…
– Kiedy na niebie pojawiła się kometa zwiastująca narodziny Chrystusa, ludzie też przyjęli to zjawisko ze przestrachem – wyjaśnił starzec, kiedy ponownie zawitał w pokoju.
– Tyle że ja nie jestem… prorokiem – odparł z zadumą w głosie przybysz. – Na dobrą sprawę to w ogóle nie wiem, kim jestem. Czy niosę nadzieję, czy strach… – Z każdym kolejnym słowem jego głos cichł, aż zamilkł zupełnie.
– Po coś więc tu przyszedł? – stary Charles powtórzył pytanie, które minutę wcześniej zadała mu wnuczka.
– Nie wiem – odpowiedział mu półszept Heimliga. – Nie wiem.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.