Wokół niego była pustka. Nie materialna, ale duchowa. Szumiące nad głową drzewa, leniwie płynące po niebie chmury, wzbijające się ku słońcu ptaki – wszystko to nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Spuścił głowę i wbił wzrok w dogasające ognisko. Jeszcze kilka minut, a będzie mógł zagrzebać w popiele wykopane poprzedniej nocy ziemniaki. Z głodu aż burczało mu w brzuchu, nie miał jednak odwagi pójść do wsi i poprosić o jedzenie. Ryzyko spotkania policyjnego patrolu było zbyt duże. Instynktownie czuł, że podążają jego tropem, że siedzą mu niemal na ogonie. Przez cały czas jednak znajdował w sobie wewnętrzną siłę, by uciekać, by nie dać im się złapać i być obwożonym w klatce, na pośmiewisko, jak jakieś dzikie zwierzę. Znajdował siłę, by mężnie znosić niewygody mieszkania pod gołym niebem, deszcz, chłód i głód. Tyle, że obudził się dzisiaj rano i z rozpaczą stwierdził, że dłużej już nie da rady – że ta siła, która napędzała go przez ostatnie tygodnie, dodawała wiary, otuchy, nadziei zniknęła gdzieś. Że jej po prostu nie ma. Odeszła. Patykiem wygrzebał w popiele kilkucentymetrowy dołek i wrzucił doń parę ziemniaków, następnie przysypał je rozgrzaną ziemią. Był szczęśliwy na samą myśl, że za kwadrans będzie już najedzony. Może wtedy wróci też wiara w sens dalszego ukrywania się – pocieszył się. W oddali zawyło jakieś zwierzę. Heimlig zerwał się na równe nogi i chwycił leżący nieopodal, oparty o wielki głaz narzutowy, uschły konar drzewa. Wilki – pomyślał. – Wyczuły mnie. – Natychmiast wygrzebał z popiołu kartofle i ponownie rozpalił ognisko. Miał nadzieję, że widok ognia odstraszy zwierzęta, że uda mu się jakoś przetrwać jeszcze tę jedną noc. Ziemniaki były w połowie surowe i smakowały podle. Mimo to zjadł je z ogromnym apetytem. Czuł się już trochę jak dzikie zwierzę. – Może moje miejsce jest właśnie w klatce? – zaczął się zastanawiać. – Wszystko… wszystko jest już lepsze od takiego życia… – Ze wściekłością rzucił w ognisko zjedzonym w połowie ziemniakiem. – Nie mam już sił – powiedział głośno, unosząc do góry głowę. – Słyszysz mnie? Nie-mam-już-sił! – Odpowiedział mu jednak tylko, znacznie bliższy niż poprzednim razem, skowyt wilka. Heimlig bezradnie rozłożył ręce. Powoli zapadał zmierzch. Noc nadciągała wielkimi krokami. Wiedział, że dzisiaj do wsi nie zdąży już dojść, a nocnego spaceru po lesie ryzykować nie chciał. Jaka to bowiem przyjemność umrzeć rozszarpanym przez dzikie bestie? Zarzucił na ramiona płaszcz i przysiadł bliżej ogniska. Bijące od niego ciepło rozleniwiło go i wkrótce zapadł w drzemkę. O dziwo, tej nocy nic mu się nie przyśniło. Nie dospał jednak spokojnie do świtu. Przebudziły go krople deszczu padające na twarz. Powoli otworzył oczy, by sięgnąć po koc i nakryć głowę, gdy tuż przed sobą zauważył świecące w ciemności ślepia wilka. Zwierzę przyglądało mu się z zainteresowaniem; odniósł nawet wrażenie, że życzliwie. Mimo to Heimlig zamarł w przestrachu – z przerażenia nie wykonał nawet żadnego gestu obrony, gdy wilk podszedł do niego i polizał go najpierw po twarzy, a potem po wystającej spod brezentowej pałatki dłoni. – Kim jesteś, przyjacielu? – spytał. Wyciągnął spod płaszcza rękę i pogłaskał zwierzę po gęstej sierści, podrapał go także, jak zwykło się to robić z psami, za uchem. Wilk zamlaskał i usiadł obok niego. Tak blisko, że Heimlig poczuł ciepło zwierzęcia. W świetle żółtego księżyca błyskały ślepia innych wilków, mniej odważnych, które do tej pory skrywały się w okolicznych krzakach i za drzewami. – Ile was jest? – odezwał się człowiek. – Chodźcie wszystkie, nie bójcie się – zachęcał. – Na pewno jesteście głodne. Zostało jeszcze trochę kartofli. – Zerwał się i zaczął rozgrzebywać zagasłe już ognisko. Po chwili jednak przestał i skrył twarz w dłoniach. – Ja oszalałem – stwierdził. Zwierzęta stopniowo opuszczały swoje kryjówki, wychodziły zewsząd, Heimlig szybko stracił orientację, ile ich jest. Krąg wilków wokół niego zacieśniał się. Mruczały coraz głośniej, niektóre zaczęły ujadać, aż skóra cierpła. Mężczyzna znów poczuł, jak przywódca stada liże go po dłoni. – Czego chcesz ode mnie? Wilk obszedł go dokoła, dokładnie obwąchując, potem zatrzymał się i usiadł u jego stóp. Gdy któreś ze zwierząt podchodziło zbyt blisko, podrywał się i ujadał. Heimlig przyklęknął, by pogłaskać go po grzbiecie. – Nie zasypiaj – wyszeptał. – Proszę cię. Pozostałe zwierzęta również rozłożyły się na ziemi, zamykając człowieka w magicznym kręgu. Nie spały jednak, obserwowały go uważnie i porozumiewały się ze sobą, mrucząc bez przerwy. Heimlig odruchowo też zaczął mruczeć pod nosem. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że są to słowa modlitwy. Uklęknął, a wilk – przywódca stada – skorzystał z okazji i położył łeb na jego kolanach. Powoli świtało, mężczyzna mógł więc przyjrzeć się dokładniej swemu nieoczekiwanemu towarzyszowi niedoli. Był stary i na pewno chory, z kaprawych oczu sączyła się ropa, z pyska spływała ślina wymieszana z krwią. Serce wciąż jednak biło, tyle że z każdą minutą coraz słabiej. W świetle jutrzenki ożywiły się pozostałe zwierzęta. Prychając i skomląc, nerwowo kręciły się dokoła. Heimlig miał wrażenie, że wilki ustalają ostateczny plan ataku. Że czekają już tylko na sygnał. Tylko kto ma go dać, skoro ich przywódca umiera na moich kolanach? – pomyślał człowiek. I w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że kruche ciało starego wilka przestało poruszać się w rytm bicia serca. Zrozumiały to także inne zwierzęta i lasem wstrząsnęło świdrujące uszy, przeraźliwe wycie całej sfory. Heimlig wziął zmarłego przywódcę stada na ręce i zadarłszy wysoko ku niebu głowę, zaczął wyć razem z nimi. Sygnał przekazu wideofonicznego wyrwał generała Zahna z zamyślenia. Ostatnie dni nie należały do jego najszczęśliwszych. Za nieupilnowanie profesora Pike’a zebrał spore cięgi od ministra i swego bezpośredniego przełożonego. Zdawał sobie sprawę, że jego dni w resorcie są policzone. Jak na razie jednak wciąż pozostawał na stanowisku i wszystkie raporty z terenu ciągle przekazywano jemu. Sygnał powtórzył się. Zahn spojrzał w monitor i zobaczył uśmiechniętą twarz majora Bluthgelda. Najchętniej dałby mu teraz w pysk. – Co tam? – spytał. – Meldunek z okolic New Virgin Forest – odparł sucho oficer łącznikowy. – Słucham! – Znaleziono jednego z nich. – To znaczy kogo? – No, księdza czy jak tam… – odparł Bluthgeld, zupełnie zbity z tropu obojętną reakcją przełożonego. – Co się stało? – W zasadzie niewiele z niego zostało. Najprawdopodobniej został zagryziony przez wilki. – Przez wilki? – powtórzył bezwiednie Zahn. – Tak, panie generale. Mogę się odmeldować? Zahn przytaknął ruchem głowy i speszona twarz majora zniknęła z ekranu wideofonu. Jednego mniej – pomyślał. – A nawet dwóch – dodał po chwili, przypominając sobie niedawną śmierć Pike’a. Nie czuł jednak z tego powodu żadnej satysfakcji. Podszedł do okna i z wysokości czterdziestego piątego piętra spojrzał na zaludnione ponad wszelką miarę ulice metropolii. – Mrowisko – mruknął. – Zamiast jednak współpracować ze sobą, zagryzamy się nawzajem. Wydał odpowiednie polecenie automatycznemu nadzorcy gabinetu i okna zasnuły się szarawą mgłą. W pomieszczeniu zapanował półmrok. Generał podszedł do znajdującej się w rogu pokoju trójwymiarowej mapy sąsiedniej galaktyki. Prawym zdrowym okiem wypatrzył w centralnym punkcie planu Układ Tantala. O ileż wszystko jest tam prostsze – pomyślał, głośno zaś wydał komputerowi kolejne polecenie: – Połącz mnie z marszałkiem Shelleyem! |