Noc upłynęła spokojnie – pierwsza od ponad tygodnia noc, którą spędził nie w lesie, w prowizorycznie przygotowanym szałasie, ale w prawdziwym domu, z autentycznym, dającym rzeczywiste, nie zaś iluzoryczne ciepło, kominkiem. Ostatnie dni były dla Heimliga pasmem ciągłych upokorzeń. Tym większe zdziwienie wywołało w nim zachowanie Charlesa (nie dowiedział się nawet, jak staruszek się nazywa, z drugiej strony może to i lepiej, w takich czasach bowiem znacznie dłużej żyją ci, którzy zdecydowanie mniej wiedzą). Jego czyn przypominał mu postępowanie postaci, o których czytał dawno temu w książkach dostarczonych przez profesora Pike’a. Może starzec był jedną z nich? Świadomość ta jednak wcale nie poprawiła mu humoru, ponieważ pamiętał doskonale, czym najczęściej kończyła się dla nich podobna wspaniałomyślność. Przewrócił się na drugi bok. Za oknem świtało. W korytarzu słyszał kroki. Pewnie staruszek nie może dospać – pomyślał Heimlig. Gdy jednak po chwili usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi, z zaskoczeniem zauważył zaglądającą do środka skupioną twarz Angeli. Udał, że spokojnie śpi dalej, więc dziewczyna po kilku sekundach zniknęła. Wydała mu się sympatyczna już wczoraj, mimo mało przyjaznej reakcji na jego widok. Ale do tego zdążył się już przyzwyczaić. Pike uprzedzał go zresztą: „Nie każdy, kto na twój widok ucieka, musi być twoim wrogiem. Ludzie żyją w zniewoleniu, z którego nie zdają sobie nawet sprawy. Wyzwoli ich prawda, którą ty im przyniesiesz. Ale zanim ta prawda przebije się do ich zatwardziałych w kłamstwie umysłów, może minąć dużo czasu.” Dużo? Chciałby spotkać teraz profesora i zadać mu parę pytań. Dlaczego, mimo roku wytężonej pracy, tak naprawdę nie udało mu się odnieść ani jednego sukcesu. Nikt nie porzucił dotychczasowego trybu życia i nie poszedł za nim. Przynajmniej o nikim takim nie wiedział. Dlaczego ludzie wolą żyć w kłamstwie? Dlaczego odrzucają prawdę, nawet jeśli jest to Prawda przez wielkie „P"? – Nie miał wątpliwości, że profesor udzieliłby mu odpowiedzi. Pytanie tylko czy dzisiaj jeszcze odpowiedź Pike’a przekonałaby go? Od kominka po całym pokoju rozchodziło się przyjemne ciepło. Odrzucił na bok kołdrę. Był spocony, ale wypoczęty. Wstał i podszedł do okna. Widział wzgórze, z którego wczoraj zszedł w dolinę, aby trafić do tej wioski, do tego domu. Za dnia okolica wyglądała niemal baśniowo; gdy jednak tylko przypomniał sobie wczorajszy krwisty zachód słońca, uczucie spokoju rozwiało się jak mgła w wyjątkowo wietrzną pogodę. Chciałbym tu zostać na dłużej – pomyślał. – A może nawet na zawsze… Ta myśl nie dawała mu spokoju. Kim byłby w oczach profesora Pike’a i doktora Archera, gdyby porzucił swoją misję? Czy spotkałaby go za to kara? Jeśli nie tu, na Ziemi, to tam, daleko, w zaświatach? Wzdrygnął się na samą myśl piekielnych tortur, jakim najprawdopodobniej zostałby poddany, gdyby zdradził. Człowiek, który zmartwychwstał nie może umrzeć. Czekałoby więc go wieczne potępienie. Ale nie może też zmartwychwstać po raz drugi, co oznacza, że to przewinienie nigdy już nie zostałoby mu darowane. Był w pułapce, którą zastawił na niego sam Bóg. Bóg, który – jak czytał – każe wybaczać swoim wrogom. Czy i mnie by wybaczył? – spytał nieobecnego profesora Pike’a. Za jego plecami ponownie skrzypnęły drzwi. Angela, nie widząc go w łóżku, weszła na paluszkach do środkach. Dopiero po chwili zauważyła jego cień przy oknie. Posłała mu serdeczny uśmiech, o którym jeszcze kilka godzin temu mógłby jedynie pomarzyć. Widocznie rozmawiał z nią dziadek. – Wcześnie pan wstał – zauważyła. – Pięknie tu – odparł, z żalem odchodząc od okna. – Wczoraj tak ładnie okolica nie wyglądała. – Gdy zachodzi słońce, budzą się demony – powiedziała. – Przynajmniej dziadek od wielu lat tak powtarza. – A pani w to wierzy? Zamyśliła się. Niby nigdy żadnego nie widziała, ale kto wie. – Chyba nie bez powodu mieszkańcy doliny tak rzadko wieczorami opuszczają swoje zagrody – wyjaśniła. Usiadł na tapczanie, przykrywając swoje nagie nogi kołdrą. Angela stanęła za stołem, oparłszy się o jego blat. Jakby chciała zachować bezpieczną odległość. – Co pani tu robi? – Żyję. – Młodych zazwyczaj ciągnie do miasta… – Mnie też. Niedługo wrócę do szkoły. Wyjadę stąd na rok. A potem przyjadę z powrotem. Po co? – spytał może nazbyt brutalnie. Dziewczyna nie dopatrzyła się jednak w jego pytaniu gburowatości. Wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się. – Dla Quinna! On chce tu zostać, a ja… – zawiesiła na moment głos, by zgrabnym gestem przywołać do porządku niesforny loczek. – Moje miejsce jest przy nim. – I miłość jest silniejsza od strachu? – A czego miałabym się bać? – Tych demonów, które grasują po dolinie, gdy tylko słońce schowa się za horyzont. – Niech pan nie żartuje – obruszyła się. Przed dalszą tyradą dziewczyny uchroniło Heimliga niespodziewane pojawienie się jej dziadka. – Usłyszałem głosy – wyjaśnił przepraszająco – i domyśliłem się, że Angela nie dała ci pospać. – Dziadku! – dziewczyna spojrzała gniewnie na staruszka, na którego prawdziwie gniewać się i tak nie potrafiła. – Myślę, że z chęcią zjesz śniadanie – starzec zwrócił się do swojego gościa. – Chociażby po to, żeby mieć siły na dalsze odpieranie ataków mojej wnuczki… Angela posłała dziadkowi wyjątkowo poirytowane spojrzenie, nic jednak nie powiedziała, żeby nie dawać mężczyznom powodu do dalszych kpin. Podczas śniadania z uwagą przyglądała się Heimligowi – jego delikatnym dłoniom, karminowym ustom, krzaczastym kruczoczarnym brwiom. Ten czuł na sobie wzrok dziewczyny; przyzwyczajony był jednak do ludzkiej ciekawości, nie zareagował więc żadnym gestem ani słowem. Jak to możliwe, że on tak naprawdę umarł? – zastanawiała się Angela. Słyszała o takich jak Heimlig wielokrotnie. Mówiono, że ich ciała spoczywały w wypełnionych próżnią, hermetycznie zamkniętych trumnach. Że przywracano ich do życia w drodze niezwykle skomplikowanych i długotrwałych zabiegów z pogranicza medycyny i magii, znanych jedynie nielicznym specjalistom. Nigdy jednak takiego chodzącego „cudu” nie widziała. Aż do wczoraj. Z trudem powstrzymywała się, żeby nie dotknąć dłoni mężczyzny. Chciałaby sprawdzić, czy jego serce bije tak samo jak jej, młode i kochające. Nie miała jednak śmiałości spytać go nawet o to, a co dopiero zaspokoić swoją ciekawość w inny sposób. Heimlig przekąsił co nieco, popił herbatą i, dziękując, wstał od stołu. W zasadzie powinien teraz spakować swoje rzeczy do plecaka i ruszyć dalej, myląc po drodze wszystkie tropy. Nie miał bowiem wątpliwości, że prędzej czy później – a optował raczej za pierwszym rozwiązaniem – dotrą za nim i tutaj. A wówczas ściągnie nieszczęście nie tylko na siebie, lecz również na głowy starego Charlesa, jego wnuczki i zadurzonego w niej po uszy ambitnego Quinna. Kto wie, czy ocalałby choć jeden mieszkaniec doliny. Odwrócił się do okna. Nie chciał, aby widzieli, jak ciężką wewnętrzną walkę przychodzi mu stoczyć. Znów powiódł wzrokiem na wzgórze. – Stamtąd przyszedłem – mruknął po nosem. – A dokąd pójdę? – Co pan mówi? – usłyszał za sobą głos dziewczyny. Stała blisko, bardzo blisko. Czy na pewno nie słyszała, co mówiłem? – Muszę pójść dalej – oznajmił twardo. Dołożył wszelkich starań, aby w jego głosie nie odbił się choćby cień wątpliwości. Na twarzy Angeli odmalowało się rozczarowanie. Usta wygięła w podkówkę; wyglądała z taką miną na jeszcze młodszą, niż była w rzeczywistości. – Nie może pan zostać? – spytała z wyraźnym smutkiem. – Jeszcze dzień – dodała niemal błagalnie. – Nie proś go o to – w sukurs przyszedł Heimligowi starzec. – Jeśli mówi, że musi odejść, to tak widocznie jest. Nie byłby tutaj bezpieczny… Dziewczyna kręciła głową, spoglądając to na dziadka, to na przybysza. – Tutaj… nie jest bezpiecznie? – wystękała szczerze zaskoczona. – Dla takich jak on nigdzie nie jest – dodał Charles. Heimlig milczał, odliczając w pamięci godziny, które tu spędził. Pościgu mógł się spodziewać za pięć, najwyżej sześć godzin. W tym czasie zdąży oddalić się o kilkanaście kilometrów, a jeśli ktoś zdecyduje się go podwieźć samochodem, to może nawet dojedzie do najbliższego miasta. Tam łatwiej będzie się ukryć, choć na kilka dni. A potem?… Dawno już nie wybiegał myślami dalej niż kilka najbliższych dób. W pokoju zawisła złowroga cisza. – Kto cię szuka tak zaciekle, że nigdzie nie możesz znaleźć schronienia?! – spytała z wściekłością Angela, nie zauważając nawet, że w swoim zacietrzewieniu zwróciła się do Heimliga na „ty”. Nie odpowiedział. Bo cóż miał jej powiedzieć? I tak by nie zrozumiała. Charles to co innego. Wiele przeżył i wiele wie. Znacznie więcej, niż to sam okazuje. Profesor Pike ostrzegał go jednak również przed takimi ludźmi jak dziadek Angeli. – Człowiek z biegiem czasu „wsiąka” w rzeczywistość. Staje się takim, jak inni. Na zewnątrz sprawia jeszcze wrażenie przyzwoitego, ale wnętrze… wnętrze ma już przeżarte do cna. – A co się stanie, gdy i ja „wsiąknę"? – Umrzesz. – Czy już nie umarłem? – Owszem, umarło twoje ciało, ale ocaliliśmy duszę. Za drugim razem umrze twoja dusza, a to po stokroć straszniejsza śmierć. – Ile mam czasu? – spytał, zdjęty trwogą. – Żądasz ode mnie, abym przejrzał boski plan. A ja tego nie potrafię. – Po czym poznam, że to się już stało? – Poczujesz! Heimlig ocknął się. Obok niego stała Angela, tuż za nią jej dziadek. Mężczyzna rozejrzał się po pokoju, mając nadzieję, że może gdzieś pod ścianą albo przy kominku dostrzeże siwiznę Pike’a. Ale postać profesora rozwiała się w nicości. Czy to już? – zastanawiał się Heimlig. – To już ten moment, kiedy zaczyna umierać dusza? Ktoś pociągnął go za rękę, mocno, aż do bólu. W odruchu obrony chciał oddać cios, ale w ostatniej chwili zorientował się, że to Charles. Ciągnął go za sobą. Wyszli na korytarz, potem do ogrodu, okrążyli dom. Starzec prowadził go do sadu, za którym rozpościerał się wysoki gęsty żywopłot. Przez niewidoczną dla postronnej osoby dziurę w ogrodzeniu przeszli na drugą stronę. Heimlig zobaczył puste pole, ograniczone od zachodu pagórkami. – To chciałeś mi pokazać? – spytał starca. Ten zaprzeczył ruchem głowy i wskazał przybyszowi wystającą niewiele ponad ziemię czapę starego bunkra. Nakryta liśćmi i igliwiem była niewidoczna dla ludzkiego oka z powietrza ani ze wzgórz. Heimlig roześmiał się na ten widok. – Chcesz mnie ukryć? Mam się zaszyć pod ziemią jak jakiś szczur lub kret? – Nie tacy jak ty chronili się w tym miejscu… – Starzec, choć nie dał tego po sobie poznać, poczuł się urażony odmową przybysza. – Jakie masz wyjście? Uciekać w nieskończoność? Złapią cię w końcu! Każdego łapią. – Ostatnie zdanie wypowiedział z wyjątkowym żalem. – Każdego? – W pierwszej chwili Heimligowi wydawało się, że się przesłyszał. Mina staruszka szybko jednak wyprowadziła go z błędu. – Przede mną byli tu inni? Charles milczał, jakby zastanawiał się, czy może zdradzić nieznajomemu długo skrywaną tajemnicę. Ale czy miał jeszcze jakiś wybór? Pokazując wskrzeszeńcowi to miejsce, w myśl prawa już stał się przestępcą. Jeśli złapią Heimliga, a ten wszystko opowie – co do tego Charles nie miał wątpliwości, wszyscy w końcu „śpiewali” na torturach – nie pozostanie mu już żadna nadzieja. – To było dawno temu… – zaczął i natychmiast zamilkł. Wspomnienia, choć tak odległe, okazały się być wciąż krwawiącą raną. Wzruszenie odebrało staruszkowi nie tylko głos, ale i siły. Najpierw przykucnął, a następnie usiadł na ziemi. – Angeli nie było jeszcze na świecie, a Howard, mój syn, był zaledwie kilkunastoletnim chłopcem. – Co się stało? – Przyszedł taki jak ty… Z plecakiem, mało mówił i mało jadł. Poprosił o nocleg. Kto wiedział, jakie kłopoty ściągnie na nasze głowy. Następnego dnia rano pojawili się oni. Wtedy jeszcze chodzili w mundurach, tych czarnych, z pozłacanymi emblematami, łatwo można ich było poznać. Zabrali wszystkich – mnie, żonę, nawet Howarda, który o niczym nie miał pojęcia… – A co zrobili z tamtym? – spytał łamiącym się głosem Heimlig. Charles uniósł głowę, by spojrzeć przybyszowi prosto w twarz. Po policzkach staruszka spływały łzy. – Znęcali się nad nim okrutnie. Nawet przy nas. Za wszelką cenę chcieli go upokorzyć, a nas nastraszyć. A potem podjechał specjalny wóz i zapakowali go, skatowanego, do środka. – A wy? – Howarda wypuścili po tygodniu, żonę po miesiącu, ja wróciłem po roku – z połamanymi żebrami, odbitym płucem, prawie głuchy. Dali mi spokój dopiero gdy nabrali pewności, że ja naprawdę nic nie wiem. – Jak ich przekonałeś? – Nie musiałem udawać. Wszystko zrozumiałem dopiero wiele lat później. I wtedy uwierzyłem. – Uwierzyłeś? – Heimlig mógł spodziewać się wszystkiego, ale nie takiego wyznania. – W Boga! Zrobiło mu się żal starca. Podszedł do niego i pomógł mu wstać. Podtrzymując go, poczuł, jak jest kruchy i osłabiony. – Dlatego kiedy Angela przybiegła wczoraj wieczorem ze wzgórza i powiedziała o tobie… Gdy później zauważyłem cię przechodzącego obok naszego domu… To wszystko wróciło. I postanowiłeś odpokutować swoją wyimaginowaną winę, prawda? – pomyślał Heimlig. – Życie za życie. Ale ja nie mogę przyjąć takiej ofiary. Nie od ciebie. Nasz Bóg, jakikolwiek jest, tego akurat od nas nie wymaga. – Musimy wracać – powiedział głośno. – Angela zapewne zastanawia się teraz, co się stało. Lepiej, żeby domyślała się zbyt dużo. – Chyba jest już na to za późno – odparł staruszek. – To bystra dziewczyna. – A ten jej chłopak, Quinn? – spytał Heimlig. – Zapatrzony jest w nią jak w obrazek… – odruchowo odpowiedział starzec, po czym zamilkł. – Znają się od dziecka… Nie musisz się go obawiać, to porządny chłopak. Teraz jemu zrobiło się głupio. Jakie bowiem miał prawo podejrzewać zupełnie sobie nieznanego człowieka? On, który nauczać miał o miłości, nadziei, zaufaniu. – Wybacz – wyszeptał. Angela czekała na nich przed domem. Siedziała na betonowym progu i nerwowo skubała zerwane z krzaka liście. Na widok dziadka i Heimliga aż podskoczyła. – Był Quinn – powiedziała, wyraźnie zaaferowana. Heimlig drgnął; starał się jednak nie dać poznać po sobie podenerwowania, a może nawet strachu. – Poszedł rano na wzgórze i stamtąd zauważył samochód jadący do wioski w sąsiedniej dolinie. – Jaki samochód? – rzeczowo spytał Charles. – Nie wiem jaki. Ale na pewno nie był to handlarz starzyzną… Heimlig bez słowa ruszył do domu, po chwili wrócił z plecakiem przewieszonym przez ramię. – Nie mam już chyba ani sekundy do stracenia – stwierdził. – Za jaki czas mogą tu być? – Zanim dojdą do wniosku, że tam cię nie ma, objadą wzgórze, zakładając w ogóle, że nasza wieś będzie następna w kolejce… – starzec szybko obliczał w myśli. – Masz jakąś godzinę! Niewiele – podsumował krótko Heimlig. – Ale przynajmniej dana jest mi jakaś szansa. – Jakże ironiczne wydało mu się jednak to słowo. Bo jakąż szansę ma zwierzyna łowna w starciu ze zmasowaną nagonką? – Trzymaj się z dala od głównych dróg – poradził mu Charles. – Nie wchodź na wzgórze, tam będziesz doskonale widoczny. Dwie mile stąd na zachód jest jar, to jedyna realna droga ucieczki. Gdy opuścisz dolinę, zacznie się dębina. Rozglądaj się uważnie, a dostrzeżesz stare szałasy bądź bunkry… Mówiłby jeszcze dłużej, gdyby Heimlig nie podszedł do niego. Stali teraz bardzo blisko siebie. Tak blisko, że wypowiadane przez przybysza słowa nie mogły dotrzeć nawet do uszu Angeli. – Nie musisz klękać – wyszeptał wprost do ucha Charlesa. – Pomodlisz się później, teraz posłuchaj. Odpuszczam ci wszystkie grzechy w imieniu naszego Pana. Nie obwiniaj się o nic. Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy. I wtedy, i teraz. – Niedostrzegalnym dla dziewczyny gestem zrobił znak krzyża i pobłogosławił starca. – Panie, miej go w swojej opiece – dorzucił jeszcze w myśli, ściskając na pożegnanie jego dłoń. Angela przyglądała się ze zdziwieniem tej poufałości, ale chyba nic nie zauważyła. Tym lepiej dla niej, im mniej będzie wiedziała. Choć z drugiej strony, wiele lat temu, gdy młody Charles wpadł w ręce policji i został poddany torturom, także nie wiedział nic. Rozważając kwestię winy w takich kategoriach, dziewczyna stała na straconej pozycji. Wystarczył fakt, że go widziała, rozmawiała z nim, została zarażona wiarą. Świat zupełnie sfiksował – pomyślał Heimlig. Od razu też przebiegła mu przez głowę myśl, w jakim stopniu on sam przyczynia się do tego szaleństwa. Bo czy świat bez Boga, który pozwala torturować niewinnych, był mniej szczęśliwy? A ile cierpień – w imię tej samej Istoty – on sam ściągnął na ludzi, którzy nawet nie mieli pojęcia o tym, komu służy i jaki krwawy ślad ciągnie się za nim. Nie potrafił powiedzieć Angeli ani jednego dobrego słowa, nawet życzyć jej pomyślności. W tej chwili najpiękniejsze kłamstwo, wypowiedziane choćby dla dobra dziewczyny, nie przeszłoby mu przez gardło. Pożegnał się więc w milczeniu, widząc w jej oczach złość i rozpacz. Nie zasłużyli – ani stary Charles, ani tym bardziej jego wnuczka – na to, co może ich spotkać, jeżeli tropiciele odnajdą w ich wiosce ślad jego bytności. Zacisnął zęby i bez dalszych ceregieli odwrócił się od starca, dziewczyny, ich spokojnego domu i wioski, która na jedną noc stała się jego schronieniem. Ile takich miejsc już widział? O ilu zapomniał? Do ilu nigdy nie powróci, aby podziękować i przeprosić? |