 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Sensacją następnego tygodnia było pojawienie się na drodze Drużyny niejakiego Atylli incognito wraz z dwoma tuzinami zarośniętych Hunów przebranych za pracowników MacDonalda. Zmęczony złupieniem Europy, rozpieprzeniem Imperium Rzymskiego i ciągłymi walkami ze swymi ambitnymi dowódcami, którzy niemal codziennie organizowali zamachy na jego życie, co powodowało niezwykle szybką rotację wśród kadry oficerskiej armii, Atylla postanowił wziąć bezterminowy urlop. Jak stwierdził, zmiana roli z wodza absolutnego na kaprala nie powinna być szkodliwa, w odróżnieniu od przypadku przeciwnego, z kaprala na władcę, co często kończyło się klęską, wygnaniem na jakąś zapomnianą przez bogów i ludzi wyspę, a wreszcie otruciem arszenikiem. Ryszard, po przejściach podczas krucjaty, ze zrozumieniem odniósł się do prośby Atylli i chętnie przyjął go do Drużyny, dając mu nawet stopień starszego kaprala. Kazał tylko Hunom zmienić stroje na stosowniejsze i mniej rzucające się w oczy, bo co na nich spojrzał, odbijało mu się hamburgerami.
Śnięty Graal, powróciwszy z banku, początkowo nie spostrzegł zniknięcia Izoldy. Sądził, że jak zwykle leży gdzieś w kącie komnaty nawalona akwawitem albo kolejny raz po ostrej działce eksploruje piąty wymiar. Nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby od niego uciec. Kto wtedy kupowałby jej tę całą chemię? Nieobecność Izoldy nie wyszła na jaw ani wieczorem, ani nawet rankiem następnego dnia, gdyż Graal jadał na mieście, odkąd nasza bohaterka zaserwowała mu śniadanko od którego prawie poodpadały mu pryszcze wraz z połową twarzy. Dopiero po południu, gdy miał udać się do pobliskiego supermarketu po magiczne ingrediencje, niezbędne do planowanych doświadczeń, sięgając do sejfu po gotówkę (market miał w nazwie Cash) zauważył brak kilku paczek banknotów. Spocony ze zdenerwowania, co zaowocowało nielichym odorem, trzykrotnie liczył pieniądze – i ciągle brakowało kilku tysięcy funtów. Izolda! – wreszcie dotarło do niego – Uciekła ode mnie. Zostałem sam. – Wbiłaś mi nóż w serce! – wył na całe gardło, zaciskając chuderlawe piąstki – Wykarmiłem cię, ubierałem, dałem ci pieniądze na przyjemności, a ty tak mi się odwdzięczasz?! Lecz nie była to jedyna zła wiadomość tego dnia. Gdyby Ryszard mógł to zobaczyć! Kiedy tak rozpaczał, nagle zadzwonił telefon, poczłapał więc odebrać, z kołaczącą w sercu nadzieją, że to Izolda. – Mister Śnięty Graal? – usłyszał obcy głos – Tu Jack Bloodmoney z banku. Jest pan nam winien sporo pieniędzy, panie Graal. Mówię o kredycie, który pan wziął na kupno akcji Wschodnioperskiego Towarzystwa Naftowego, zastawiając same akcje jako zabezpieczenie pożyczki. Wczoraj rano jakaś banda porąbańców napadła na konwój przewożący rury i sprzęt do prac podmorskich, rozpieprzając wszystko w drobny mak. Dzisiaj Towarzystwo ogłosiło upadłość, akcje są w tej chwili warte dokładnie zero koma zero funtów. To jak, wysyłać chłopców, czy odda pan kasę po dobroci? Oblany kolejnym strumieniem potu Graal ponownie przeliczył pozostałe pieniądze. Razem z biżuterią, antykami i obligacjami starczało na spłatę kredytu, ale ledwo, ledwo. – Wstrzymaj pan tę mafię – wyszeptał do słuchawki – Zjawię się u was za parę godzin. Przez chwilę myślał, czy nie spróbować czmychnąć z miasta, ale szybko odrzucił ten pomysł; był zbyt wielkim tchórzem. Z krwawiącym sercem zadzwonił do starozakonnych handlarzy, którzy przyszli po godzinie, obejrzeli meble, obrazy i klejnoty, wycenili, chwilę potargowali się z Graalem, wypłacili pieniądze, zabrali zakupione przedmioty i zniknęli. Komnaty straciły całą resztkę swego kiczowatego uroku. Graal wepchnął całą forsę do sakiewki, westchnął rozdzierająco i wyszedł do banku. W banku Jack Bloodmoney okazał wielkie zdziwienie na jego widok. – Szczerze mówiąc, panie Graal – powiedział – sądziłem, że spróbuje pan ucieczki i wysłałem na ulice naszych najlepszych specjalistów od egzekwowania należności za długi nieściągalne, czyli krótko mówiąc, mafię. Teraz mamy kłopot, bo nie zabrali telefonów komórkowych i nijak nie mogę się z nimi skontaktować, więc pewnie będą łazić po mieście, dopóki pana nie znajdą i nie zabiją. No, ale jak się pan postara, to im pan umknie. Bardzo dobrze, że nie próbował pan nas wyrolować. Przyznaję, że pomyliłem się w ocenie. Pobladły Graal podał mu plik banknotów. Jack przeliczył je szybko. – Zgadza się – powiedział – Miło się z panem robi interesy. Życzę powodzenia w powrocie do domu. Kiedy tylko któryś z chłopców pojawi się tutaj, natychmiast przekażę, że zlecenie na pana jest już nieaktualne. Jeśli nie zapomnę.
Nieszczęsny Graal wyżebrał u portiera papierową torbę, w której zrobił paluchem trzy otwory, i wsadził ją sobie na głowę. – Całkiem panu do twarzy – zauważył portier, otwierając przed nim przeszklone drzwi. Rozglądając się nerwowo na boki Pryszczaty wymknął się z banku i bocznymi, pogrążonymi w półmroku uliczkami pobiegł w stronę biura miejscowej wróżki. Miał jeszcze trochę drobnych w portfelu i postanowił wydać je na zdobycie informacji o Izoldzie i księciu Ryszardzie. Szklana magiczna kula długi czas nie dawała żadnej odpowiedzi, dopiero po trzykrotnym nakarmieniu sakiewki czarownicy banknotami o odpowiednio wysokim nominale na srebrzystej powierzchni pojawiły się jakieś obrazy. – Widzę twoją Izoldę – rzekła wróżka – Zmierza na zachód na pięknej, śnieżnobiałej klaczy. Spróbuję odczytać jej myśli… coś czuję… szuka jakiejś drużyny, myśli o jakimś rycerzu… ma na imię Tristan. Tak, Tristan. Graalowi mina wyraźnie zrzedła. – A co z Drużyną? Przegrali? W rozsypce? – Drużyna… tak, Drużyna, ich też widzę. Maszerują przez słoneczny kraj, są najedzeni, wypoczęci i zadowoleni. Wczoraj odnieśli wielkie zwycięstwo nad Saracenami, rozbili ich konwój i zdobyli spore łupy. – A więc to Ryszard!!! Nie!!! Jak szalony pognał z powrotem do swej wieży, cudem unikając spotkania z wyrośniętymi osiłkami, którzy najwyraźniej polowali na niego. Zatrzasnął im pancerne drzwi przed samym nosem, wbiegł po schodach i przez Iridium połączył się ze swym mistrzem, Merlinem. – Panie, mam złe, naprawdę złe wieści – powiedział do słuchawki. – Co się z tobą dzieje, do cholery? – usłyszał podniesiony głos Merlina – Dzwonię do ciebie już od trzech godzin. Wieści znam. Szykuj się do wyjazdu, musimy osobiście odwiedzić dumnego księcia Ryszarda. Zabieraj całe złoto, jakie masz i przyjeżdżaj jak najszybciej! – Panie, oskubali mnie – wybąkał Graal – Nic nie mam. – To sprzedaj tę ohydną wieżę! – krzyczał Merlin – Weź kredyt! Czy potrafisz sobie wyobrazić, ile kosztuje grawitacyjno-magnetyczny generator zakrzywiający? Nie? To załatw te pieniądze! Za dwa dni masz być w mojej fortecy! – Mój panie… – Co? Co znowu, do diabła? – Mam problem, nie mogę wyjść z wieży. Pod moimi drzwiami czeka na mnie mafia, której gość z banku zapomniał powiedzieć, że już oddałem pieniądze. Zabiją mnie. – Mafia? Jaka znowu mafia? Dobrze, zaraz coś załatwię. Dwie godziny. Jak tylko znikną, ruszaj! Graal westchnął rozdzierająco i odłożył słuchawkę. Zrobiło mu się przykro, bo zbliżała się Wigilia, a on musiał ruszać na poniewierkę, na jakąś głupią wyprawę, nie wiadomo po co. Wszyscy nim pomiatali. Nawet Izolda uciekła od niego. Nie chciał jechać teraz, przed świętami, ale bardziej bał się przeciwstawić Merlinowi. Kto wie, co zrobi ten świrus w przypadku odmowy. Jest nieobliczalny, Graal wielokrotnie się o tym przekonał. A on przecież tak lubił atmosferę Bożego Narodzenia, lubił choinkę i prezenty, lubił, kiedy na dworze sypie śnieg, siedzieć przy kominku i lubił, jak to piszą na kartkach z życzeniami, mieć zdrowy i pogodny świąd. Westchnął raz jeszcze i zaczął się pakować.
Późnojesienne popołudnie szybko zamieniało się w wieczór, zapadał zmrok. Z mlecznych kłębów mgły wyłoniły się trzy szare postacie okutane w grube płaszcze, szły w stronę wieży, pod którą stał tuzin groźnie wyglądających mężczyzn uzbrojonych w miecze i topory. Trzej przybysze bezszelestnie zbliżyli się do nich; w ciemnościach słabo błysnęła stal sztyletów, ciężki mglisty opar stłumił odgłos ciosów i westchnienia umierających. Tajemnicze postacie zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Pod drzwiami budynku pozostały tylko nieruchome kopczyki ciał.
Graal przyklejony do szyby małego okienka z przerażeniem obserwował wydarzenia na dole. Zimny dreszcz przeszył go od stóp do głów. Zebrał manatki, z sercem podchodzącym do gardła zszedł złowrogo skrzypiącymi, krętymi schodami i otworzył drzwi. W martwych oczy trupów zastygł wyraz całkowitego zaskoczenia. Graal wzdrygnął się, przeżegnał i szybko przekroczył leżące ciała. Puścił się biegiem pustą ulicą. Byle dalej od tego miejsca.
– Coś się wydarzyło – rzekła Uryna po krótkiej rozmowie z przybocznymi czarodziejami – Coś przybyło do tej krainy. Element dla nas niekorzystny, a zarazem korzystny, w zależności od tego jak się zachowamy. Tak, Ryszardzie, zaczynam bredzić. – To dobry znak – odpowiedział Ryszard – Nie, nie to, że bredzisz. To akurat robisz od zawsze. Mam przeczucie, że to tych dwóch, łgarz i śmierdziel, pojawili się tutaj. – Na twoim miejscu nie lekceważyłabym ich, zwłaszcza Merlina – czarownica z zakłopotaniem drapała się w głowę, próbując przebić się szponiastą dłonią przez sztywne, skłębione kołtuny – jeszcze ci tego nie mówiłam, panie, ale on był kiedyś moim uczniem. Najlepszym uczniem. I zdaniem wielu przerósł nauczyciela. Ryszard spojrzał na nią z wyrzutem, ale nic nie powiedział, bo nie chciał sprowokować następnej, nie prowadzącej do niczego pyskówy. Czarownica też pewnikiem nie była zadowolona z wybuchowych wyczynów Tristana, lecz dotychczas milczała. Wieczorem Uryna dostała straszliwego tiku nerwowego, który nadał jej nieurodziwej twarzy wyraz harmonijnego spokoju. Kiedy atak przeminął stwierdziła, że bez wątpienia Merlin jest tuż tuż, dlatego Ryszard bezzwłocznie zwołał kolejną radę. – Myślisz, że ona ma rację? – zapytał książę Henryk, odcinając srebrną gilotynką końcówkę wspaniałego przedfidelowskiego cygara. Palenie stanowiło jego ogromną pasję, a poza tym, jak częstokroć powtarzał, dodawało mu uroku osobistego. – Tak, Merlin jest tutaj – potwierdził Ryszard – Nasz czas się zbliża. – Jest szansa na, że tak powiem, bezpośrednią konfrontację? – Tristan pieszczotliwie gładził oksydowaną lufę karabinu. – Nie tak prędko – Uryna z odrazą spojrzała na broń – Merlin na początku spróbuje magicznie, hmmm, pogorszyć nasze samopoczucie wykorzystując swą obecność w tej krainie, ale będzie trzymał się z daleka. Dopiero jeśli ten sposób zawiedzie, może osobiście spróbować walki. – A więc, tak jak dotąd, musimy trwać niewzruszenie i odpierać kolejne ataki przeważających sił wroga – uroczyście powiedział książę Ryszard, dłubiąc paluchem w uchu – Odebranie nam technologii nic im nie dało, nasłanie durnej bandy ekologów też nie – wytrzymamy wszystko! – władca z uwagą przyjrzał się brązowej substancji wydobytej z małżowiny – Dziwi mnie tylko, że akurat w tym momencie Merlin zdecydował się tu przybyć – czyżby powodem było rozwalenie tego głupiego konwoju? – Mam wrażenie, że tak, mój książę – odpowiedziała Uryna – To było duże przedsięwzięcie finansowane przez grupę anonimowych akcjonariuszy. Wieść niesie, że byli wśród nich możny czarodziej i jakiś śmierdzący paskud. Jak ulał pasuje mi to do naszej dwójki. – A więc Merlin i Graal znowu umoczyli! – na twarzy Ryszarda rozlał się szeroki, błogi uśmiech – Bogowie, jaki jestem szczęśliwy! Chyba się urżnę dzisiejszej nocy. I urżnął się, a wraz z nim jego towarzysze. Niebo na wschodzie zaczynało się już rozjaśniać, gdy schlani w trupa rycerze kolejno pospadali pod stoły, by zapaść w niespokojny, pełen wizji i koszmarów sen. A potem plecie się bzdury o magicznych peregrynacjach, spotkanych wróżkach i potworach, zdarzających się ponoć w średniowieczu.
|