 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rankiem władca ujrzał Tristana w wypucowanym do blasku kombinezonie, sprawdzającego szczelność połączeń i przeglądającego broń. Spojrzał na niego groźnie, mając nadzieję na coś w rodzaju skruchy. – Będzie mi dzisiaj potrzebna – od razu warknął Tristan – Wam też. Chcesz się założyć, książę? Ryszard wrócił przed namiot, do Uryny. – Słyszałaś? Możesz w to uwierzyć? – zapytał czarownicę – Zupełnie nie okazuje mi szacunku. Jestem jego księciem, czy nie? Uryna zupełnie nie wyglądała na zdziwioną i nic nie powiedziała. Niedaleko stał Henryk i Lancelot. – Trochę przesadza – cicho stwierdził Henryk – Ja też nie przepadam za Tristanem, fakt, kiedy dorwie się do broni, dostaje pierdolca, ale nie można go tak traktować, ludzie to widzą i czynią podobnie. Kilka razy uratował nam tyłki. Można się boczyć na jego karabin, ale pozostaje prawdą, że bez niego nasze kości bielałyby gdzieś na pustkowiu. – Moim zdaniem zazdrości Tristanowi, że jest bohaterem tytułowym – rzekł Lancelot – Poza tym karabin Tristana to symbol falliczny, ergo zazdrości mu także wielkiej lufy, znaczy, w przenośni, penisa. No, wielkiej fujary. Fiuta. – Zrozumiałem – powiedział Henryk – Pieprzysz, Lancelot. – Sam mu zazdroszczę wielkiej lufy – rzekł Lancelot odchodząc – Znaczy fujary. Fiuta.
Wyjechali na trakt. – Merlin, ty wszawy, niedorobiony magu! – wrzasnął Ryszard – Jesteśmy! No dalej, zaczynaj! Henryk nie odezwał się słowem, bo Ryszard był jego starym przyjacielem, ale i on nie miał wątpliwości, że umysł władcy zaczyna, delikatnie mówiąc, błądzić. Mój druh traci autorytet – myślał – a choć Tristan jest outsiderem, ludzie by za nim poszli. Pamiętajmy o losie nieszczęsnego Rolanda, wydmuchanego przez Karola Wielkiego całkiem bez mydła. Skurwysyn zostawił własnego siostrzeńca samego w wąwozie Roncevaux nie dlatego, że posuwał jego kobietę, ale właśnie z powodu tego, że zbyt urósł, stał się bohaterem ludu, no i ze swoim pochodzeniem spokojnie mógł wykopsać króla ze stołka. Miejmy nadzieję, że tu nie dojdzie do przewrotu. Nie teraz. A ja wolę być zastępcą króla z problemami psychicznymi niż młodego, niedoświadczonego porąbańca z karabinem, który zaraz urządziłby nam lokalną, autorską wersję końca świata.
W swej aktualnej kryjówce, podziemnym bunkrze na głębokości niemalże ćwierć mili, Merlin chodził nerwowo po pokoju wyłożonym ołowianymi płytami. Bunkier był częścią ogromnej skalnej fortecy ukrytej w niedostępnych górach, w które nikt zdrowy na umyśle się nie zapuszczał już od wieków. Tu mag zbierał wielką armię, którą kiedyś zostanie wysłana przeciw siłom Ryszarda. Tutaj, w co niezachwianie wierzył, powstanie stolica, gdy mag stanie się wszechwładnym panem całego świata. Na małym zydelku siedział Graal, mający bardzo nieszczęśliwą minę. – Nie rozumiem – powiedział czarownik – Zupełnie nie mogę tego pojąć. Jeden z najlepszych płatnych morderców ginie wklepany w ziemię przez samolot pilotowany przez mojego najlepszego szpiega. Gdzieś jest wtyka. Ktoś tu wykonuje krecią robotę. – Głównie my, panie – cicho rzekł Graal. – Nie odszczekuj, do cholery! Sprawdzisz natychmiast wszystkich naszych ludzi, kto jeszcze mógł wiedzieć o Vanderfercie. A ja mam zaufanego człowieka, który ostatecznie rozwiąże kwestię Izoldy. Profesjonalistę. Nie spryciarza z supernowoczesną kuszą, nie rycerzyka łamiącego serca damom, ale twardziela z dwuręcznym mieczem. Zajmij się lokalizacją naszej buntowniczki. – Z każdą godziną jest coraz bliżej Drużyny, mój panie – powiedział po chwili Śmierdziel, wpatrzony w ekrany – Idzie wprost na nich. Nie da się wykluczyć, że dojdzie do spotkania, a wtedy nie wyleziemy z kłopotów. Może ruszymy naszą tajną armię? Zrobimy im mały chrzest bojowy? – Nie, w żadnym wypadku! – rzekł Merlin stanowczym głosem – Nie są jeszcze gotowi. Mój człowiek sam załatwi tę sprawę.
To się musi skończyć – pomyślała Izolda obserwując zbliżającego się jeźdźca, wysokiego, barczystego, w solidnym pancerzu sprawiającym wrażenie często używanego. Trzymał dłoń na głowicy miecza, przygotowany do wyjęcia go z pochwy w ułamku sekundy. Na jego twarzy gościł spokój. Nie taki narwaniec, jak ten poprzedni. Ten jest groźny, ale muszę wziąć go żywcem. Przykro mi, człowieku. Będzie bolało. Bo chcę usłyszeć od ciebie parę rzeczy. Rycerz zatrzymał się, długo patrzył na Izoldę, upewniając się, że to osoba której szuka. Potem wyjął miecz. Żadnej finezji. Ostro spiął konia, przeszedł w galop. Zrobiła to samo. Trzymała broń nisko, bardzo nisko, obserwując przeciwnika. To nie amator, nie chce wdawać się w zbędną walkę, w szermiercze popisy. Wierzy w ochronę pancerza, w przewagę własnego ciężaru i męską, brutalną siłę. Nie chce mnie zranić i uwięzić, lecz po prostu zabić. Uderzy z góry, chce załatwić sprawę jednym ciosem, bez zabawy. No dobrze. Niech będzie bez zabawy. Nadlatywał z potężnym mieczem wzniesionym nad głową. W ostatniej chwili zanurkowała, ostrze przeszło milimetry obok, a jej miecz ustawiony na płask, nisko, bardzo nisko, zahaczył o nogi jego konia. Zwierzę potknęło się, rycerz wyleciał z siodła przez głowę wierzchowca, ciężko grzmotnął o ziemię. Tak jakoś krzywo. Wstrzymała konia, zeskoczyła na ziemię, z bronią w pogotowiu podbiegła do niego. Rycerz nie poruszał się, jęczał. Przerwany rdzeń kręgowy? Nadspodziewanie dobrze. – Znów porażka, co? – przyłożyła miecz do jego szyi – Ten tajemniczy ktoś, który posyła za mną morderców, nie ma ochoty zmądrzeć. Może powinnam sama pofatygować się do niego, ładnie poprosić, by przestał? Gadaj, kto cię wynajął? – Dalej, pchnij, nic ci nie powiem, suko – z trudem powiedział ranny. Próbował splunąć na nią, ale ślina wylądowała na jego kaftanie. – Jasne, że powiesz – odrzekła – A wiesz dlaczego? Bo wtedy pozwolę ci umrzeć szybko. Nie powiesz – będziesz tu zdychał jak pies. Bez możliwości najmniejszego ruchu. Spróbuj zacisnąć pięść. Widzisz? Nie potrafisz. Czeka cię długi dzień w palącym słońcu. Zlecą się sępy, żeby wyżreć ci oczy, a ty wciąż będziesz żył. Decyduj. – Dobrze – wydyszał rycerz, kiedy przekonał się, że największe wysiłki nie zdają się na nic. Zupełnie nie czuł bólu, zawsze obecnego przy każdym zranieniu, którego doświadczył w długim życiu, i to najbardziej go przerażało – Pytaj. – Kto cię wynajął? – Merlin. Czarownik. Wysoki, siwe włosy, zawsze w czarnym aksamitnym płaszczu. – Domyślałam się, że to on – powiedziała – Gdzie on jest? Co planuje? Dlaczego chce mnie zabić? – Nie wiem, dlaczego… Przerwała mu następując butem na jego dłoń, miażdżąc palce. – Widzisz? Nic nie czujesz. Masz przerwany rdzeń w okolicy szyi, ważą się twe losy. Więc nie łżyj. – Wypytałem paru ludzi. Merlin chce zniszczyć Drużynę, która jest ostatnią przeszkodą w jego planach – rycerz sypał, jakby płaciła mu szczerym złotem – Szykuje armię, ale to za mało. Jesteś w jakiś sposób związana z Drużyną, bez usunięcia ciebie jego plany są na nic. Czarownik nie zrezygnuje. Będzie nasyłał morderców jednego za drugim, aż wreszcie któryś cię wykończy. Nie pomoże ci ani Ryszard, ani nawet twój kochaś z karabinem. Powinnaś dać się zabić mnie, albo Vanderfertowi. Będziesz ścigana do końca życia. Nie zazdroszczę ci. – A kim, do diabła, jest Vanderfert? I gdzie jest Merlin? – Vanderfert jest… był płatnym mordercą. Ktoś go załatwił, zanim… więc to nie ty? A Merlin ma tu bazę, niedaleko, w górach. Droga ku Przełęczy Kruka, trzy mile za kamiennym kurhanem jest ścieżka, prowadząca do wejścia. Nawet nie próbuj, nie dostaniesz się do środka. Nawet cała Drużyna Ryszarda nie zdobędzie tego miejsca. To wszystko, co wiem. Kończ już. – Może będę ścigana – powiedziała, dosiadając konia – Ale nie dam się zabić tylko dlatego, że tak trzeba. – Co robisz? – miał trudności z oddychaniem – Obiecałaś, że umrę szybko. Obiecałaś. Milczała długo, patrząc w jego oczy, przerażone, straszne. – Kłamałam. Wbiła ostrogi w boki konia i ostro ruszyła, byle dalej.
Wieczorem, siedząc przy małym ognisku, wiele mil od tamtego miejsca przypomniała sobie leżącego na ziemi rycerza, wyjącego, proszącego o miłosierdzie, kiedy odjeżdżała. Zjedzony posiłek podszedł jej do gardła. Pobiegła w krzaki i tam wszystko zwróciła. Później leżała skulona przy ogniu, wstrząsana dreszczami. Coraz to nowe łzy spływały po jej policzkach.
Drużyna wciąż była na szlaku. – Patrzcie, Sierotka Marysia! – krzyknął Roland – Możecie ją wziąć do Rady na Honorowego Indianina! Faktycznie, na poboczu drogi siedziała mała, najwyżej dziesięcioletnia dziewczynka otoczona stadkiem gąsek. – To kolejny podstęp Merlina! – zawyła Uryna – Widmo nasłane przez niego, by nas omamić! Wzniosła rękę, wymruczała zaklęcia. Z dłoni strzeliła błyskawica, uderzyła w dziewczynkę. Błysnęło, głowa z wirującymi warkoczykami pofrunęła w powietrze. Gąski rozpierzchły się na boki. – Na Zeusa! – Lancelot podrapał się w głowę z wyraźnym zakłopotaniem – Była prawdziwa! Tristan patrzył Urynie prosto w oczy. Patrzył i nic nie mówił. Jasna cholera – pomyślał Henryk. – Co się tak gapicie? – krzyknął Ryszard – Ruszamy! Zapadło posępne milczenie. Nikt nie miał odwagi zaproponować, że może warto by pogrzebać Sierotkę. Przemierzali w absolutnej ciszy kolejne mile, nawet O’Merry nie odzywał się wcale. Nadal jechał z Tristanem na szarym końcu, kilkadziesiąt jardów za ostatnimi pieszymi. Powiało chłodem, wiatr zaszeleścił w koronach drzew, rozkołysał potężne pnie. Zrobiło się dziwnie. Widząc Tristana galopującego na czoło pochodu Henryk poczuł bolesne kłucie w piersiach. Bogowie, miejcie nas w swojej opiece. I nagle zaroiło się wśród nich od sylwetek w granatowych mundurach, konno wypadających z lasu po obu stronach ścieżki. Krzyczeli coś niezrozumiale; byli uzbrojeni w szable, pistolety i strzelby. – Kawaleria! – krzyknął wniebogłosy Puł Muzgó – W imię Wielkiego Ducha Równin, na nich! – Tristan! Strzelaj, do cholery! – ryczał książę wywijając mieczem, z trudem opędzając się od mrowia atakujących. Nasz bohater spokojnie odpinał hełm i zaczął zdejmować kombinezon, mocując się z uszczelkami. Karabin spokojnie tkwił przy siodle. – Nie wytrzymam!!! – Ryszard już wył. Ściął właśnie brodatego sierżanta, wokół niego zrobiło się na chwilę pusto – Jakaś banda porąbańców nas masakruje, a ty urządzasz sobie striptiz?! Co robisz, zakuta pało? Tristan, nie zwracając uwagi na wrzaski Ryszarda niewzruszenie rozebrał się do gatek i zaczął wdziewać kolczugę, hełm-baniak, napierśnik i inne części zbroi. O dziwo, żaden z atakujących nie zwrócił uwagi na bezbronną postać w negliżu. Uczciwość, mości książę? Dobrze, niech tym razem będzie uczciwie. Wyciągnął wreszcie z pochwy swój piękny miecz ze szlachetnej stali, wskoczył na konia i ruszył na wroga z gromkim okrzykiem: Skurwysyny! Ledwo, ledwo udało się odeprzeć wroga. Ponieśli jednak ciężkie straty.
– I co mi powiesz? – warknął Ryszard próbując zdjąć z głowy rozbity hełm. Dostał też powierzchowny postrzał w ramię. – Jak nikt cię nie prosi, rozpętujesz trzecią wojnę światową, a gdy potrzebujemy twojej pomocy, zostawiasz karabin, wyjmujesz mieczyk i próbujesz odgrywać średniowiecznego rycerza? – A jak miałem strzelać? – wydarł się w odpowiedzi Tristan – Oświeć mnie, mój panie, może zaszły tutaj jakieś znaczące zmiany od czasu, gdy ostatni raz ktoś raczył się do mnie odezwać? Zamieniliście się może za sprawą niepojętych czarów w kupki antymaterii zakrzywiające promienie lasera, żeby trafiały tylko wrogów, co? Pociski z granatnika raziłyby tylko tych cholernych kawalerzystów? Gdybym wywalił choć jedną serię, nawet Stwórca miałby wielki kłopot z identyfikacją resztek!!! Chciałbyś mieć Drużynę rozwleczoną na przestrzeni mili?! – A pieprzony komputer twojego pieprzonego skafandra nie wykrył wcześniej wrogów? – Ryszardowi udało się zdjąć hełm i jego zimny wzrok spoczął na Tristanie – Nic nie widziałeś? Mogłeś ich załatwić wcześniej, ale nie ruszyłeś nawet palcem! – Miałem zrobić jak Uryna, co, tego byś chciał? Spopielić bez pytania, wszystko, co wejdzie pod lufę, jak biedną Sierotkę Marysię? – Pomyliła się, do cholery, tobie nigdy się to nie zdarzyło? – dłoń księcia powędrowała na rękojeść miecza. – Chcesz mnie zabić? – Tristan stał nieruchomo nie podnosząc broni – Wydaje ci się, że poluję na twoje stanowisko, że chcę przewodzić tej Drużynie? Nie wiem, kto nagadał ci takich bzdur. Ryszard odetchnął głęboko, zmusił się, żeby rozewrzeć zaciśnięte na broni palce. – Wielce mylisz się, dzielny, choć trochę mało opanowany Tristanie – rzekł w końcu – Gdybym bał się o moje dowództwo, już dawno dałbym sobie spokój – lub wykończył cię w pierwszej nadarzającej się chwili. Nie pamiętasz? Jestem królem. Władca nie może czuć wahania – i nie czuje, albo przestaje być władcą. Ale ty rozwalasz jedność Drużyny. Ludzie myślą, że robisz mi koło tyłka i że będziesz próbował przejąć dowództwo. To tyle. – Wobec tego chyba powinniśmy się pogodzić, jeśli tak to widzisz – Tristan wyciągnął rękę do Ryszarda – Tylko nie wymądrzaj się, jak i kiedy mam strzelać, Najjaśniejszy Panie. – A ty staraj się słuchać mnie od czasu do czasu. Potem siedli razem przy jednym wielkim ognisku, wspólnie żłopali wódę, wspominali ostatnie boje, uronili też łezkę nad losem biednej Sierotki Marysi. Po raz pierwszy od dłuższego czasu w obozie panowała zgoda. |