powrót do indeksunastępna strona

nr 7 (XLIX)
wrzesień 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Nigdzie nie jadę – wystękał Ryszard, próbując wyłowić z informacyjnego chaosu panującego w mózgu aprioryczne kategorie, by móc na powrót oglądać świat takim, jakim był zawsze, znaczy żeby znów były tylko trzy wymiary, czas płynący w jedną stronę, przyczyna i skutek. Przyczynę znam, pomyślał smutno: schlałem się w trupa. Skutek: dokopaliśmy Graalowi. Nie, to nie tak. – I dajcie mi zsiadłego mleka!
– Żeby cię tak Eleonora zobaczyła, wstrętny kurwiarzu, świński ochleju, wodzu od siedmiu boleści – mruczała Uryna, nachylona nad skopkiem z mlekiem, przyspieszając czarami pracę bakterii. Od potężnych zaklęć w naczyniu aż warczało.
– Mama tu jest?! – wrzasnął wniebogłosy król Marek, u którego pół godziny wcześniej medycy stwierdzili zejście śmiertelne spowodowane przedawkowaniem alkoholu. Mniemany trup króla zerwał się na równe nogi – Schowajcie mnie gdzieś, na miłość boską!
– Siadaj, piwożłopie – warknęła Uryna – Nie ta Eleonora. Hej, wy tam! Możecie już przestać nucić hymn! Wasz król znów żyje.
Choć gdy tak na nich patrzę, myślała, nie jestem pewna, czy to nie ta sama Eleonora. Są do siebie cholernie podobni. I tak samo głupi.
Cała Rada Książęca była zdecydowanie wczorajsza, poza Indianinem Puł Muzgó, który pić nie mógł. Onegdaj, kiedy wraz ze świętej pamięci Wodzem Zamarzniętą Nogą Łosia zagubił się na pewnej pustyni nie mając ani grama prowiantu, tylko parę litrów butelkowanej wody ognistej, doszło do bardzo przykrych incydentów podczas czterdziestodniowego pobytu na pustkowiu. Gdy już członkowie plemienia odnaleźli pechową parę i docucili w wiosce, Wódz kazał wszyć Indianinowi Puł Muzgó esperal, twierdząc, że nie dopuści, by jego przyjaciela znowu prześladowały megalomańskie, deliryczne wizje. Nie chciał też być nazywany Upadłym Złym Duchem Wygnanym z Krainy Wiecznych Łowów i Wstrętnym Kusicielem.
Puł Muzgó został mianowany przez Urynę tymczasowym wodzem Drużyny, a ten, wściekły, że znów ominęła go taka świetna zabawa, bez litości dał rozkaz do natychmiastowego wymarszu. Reszta Rady, przemocą wsadzona na konie i co chwila, na skutek zaburzeń orientacji przestrzennej, waląca się z rumaków prosto na ryj w kleiste błocko, gremialnie chlipała nad swym losem i złorzeczyła fortunie, która odebrała im ostatniego Poloneza. Tristanowi wydawało się, że jego szkapa z bezdusznym rozmysłem wybiera co bardziej wyboiste fragmenty drogi, by mu odpłacić za bliżej niesprecyzowane krzywdy. Jak zwykle obiecywał sobie w duchu, że to już na pewno ostatni raz, że nigdy, przenigdy nie doprowadzi się do takiego stanu, by więcej nie przechodzić równie okropnych katuszy. I, jak zwykle, była to oczywista nieprawda.

Po ucieczce z wieży Graala Izolda zatrzymała się w małej dziurze oddalonej o dobre trzydzieści mil od miasteczka. Wynajęła pokój na jedną noc, by następnego dnia jechać dalej, ale rankiem dotarło do niej, że tak naprawdę to nie ma dokąd jechać. Król Marek przepadł bez śladu, a na jego zamku wciąż rezydowała Żelazna Dziwa trzęsąc wszystkim dookoła i podbijając okoliczne królestwa. Do swego ojca nie miała po co wracać – na cholerę mu marnotrawna córeczka? Kolejna gęba do wyżywienia, a w perspektywie przykra konieczność pozbycia się kolejnego posagu? Raczej nie byłby szczęśliwy. A może wyjechać do Stanów, do Morhołta – myślała – pisał przecież, że zrobił dużą forsę na sprowadzanych z Europy sportowych rydwanach, to pomógłby się urządzić, zaaklimatyzować, pozbyć brytyjskiego akcentu; pojechałabym do Hollywood, może wkręciłabym się do filmu.
Trzeba było nie stroić fochów, przytrzymać faceta, wczepić się w niego wszystkimi dwudziestoma pazurami i żyć sobie spokojnie u jego boku. Co by nie mówić, Tristan był najfajniejszą rzeczą, jaka mi się trafiła. Ładny był, cholera. I miał przyszłość. A ja? Został mi sfajdany życiorys, a marzenia o karierze filmowej mogę zrealizować jedynie w półamatorskim porno; po moich śmiechokurwiarskich wyczynach na Oskara się nie załapię. La putita. A za parę lat, które szybko przeminą, rozlazły kaszalot na próżno próbujący utrzymać resztki urody. Nie, tak nie można. Rozklejam się. Dość tych głupich myśli.
W hotelowym kiosku kupiła gruby plik gazet, wróciła do pokoju i zaczęła przeglądać rubrykę „zatrudnię”. Już po chwili parsknęła śmiechem. Fakt, cała kupa ofert, ale co jedna, to mniej realna. Nie urodziłam się, psiakrew, genialnym dzieckiem. Wiek do dwudziestu czterech lat, wykształcenie wyższe, pięcioletni staż i doświadczenie na kierowniczym stanowisku… Co jeszcze? Znajomość hetyckiego i bantu? Biegła orientacja w topografii Marsa? A może umiejętność wachlowania wargami sromowymi dla kogoś, kto chce mieć sekretarkę i wentylator w jednym? Spójrzmy, co dalej. Pilnie blondynów z rodowodem. Agencja ADOLF. No, to już czysty seksizm i dyskryminacja. Nie może być blondynka? Atrakcyjne panie do reklam zup w proszku podczas promocji. Pokrywamy koszty pogrzebu. Co wy, kurwa, wiecie. Nie z takimi toksynami radził sobie mój organizm. Dziewice do podtrzymywania wiecznego ognia. Świątynia Westy. A mogą być dziewice regenerowane? Odnoszę wrażenie, że nie znajdę w tym przesyconym mitami świecie normalnej pracy.
Nic to. Mam przecież jeszcze jedno wyjście. Udam się w ślady bohaterów. Kupię gdzieś porządny miecz, pójdę na gościniec, wykorzystam lekcje Morhołta i Tristana. Będę… będę zabijać potwory. O, właśnie to. Mam jasne włosy i zielone oczy? Mam. Więc wszystko gra.

Gdy Puł Muzgó zarządził wreszcie postój, krańcowo wyczerpana Rada legła pokotem i momentalnie zasnęła. Nawet ich sny były zbyt zmęczone, by się pojawić. Rankiem obudzili się w znacznie lepszej kondycji i jakby zupełnie nie pamiętając przejść poprzedniego dnia, po cichu, by Uryna nie słyszała, umawiali się na następną bibę. Tristan zaproponował jednak, by pić tylko wtedy, gdy zatrzymają się na dłuższy, parodniowy postój. To jest także mój dezyderat – z powagą rzekł Ryszard.
Książę natychmiast odebrał dowództwo z rąk Puł Muzgó, a przed jego zdegradowaniem powstrzymywał go tylko fakt, że z jednym autentycznym Indianinem w Radzie Książęcej wyglądałby nie na dumnego władcę, ale na obszarpanego żula.
Nie mogę, już dłużej nie wytrzymam w trzeźwości – myślał Puł Muzgó patrząc na durnopyszałkowatokretyńskorozradowane oblicze Ryszarda – Własnymi rękami wyrwę sobie ten esperal. Wydłubię to widelcem.
– Książę, czuję, że Merlin jest w pobliżu – rzekła Uryna.
Ach! Już nie jestem żłobem, moczymordą, kurwim synem i degeneratem! Znowu jestem księciem!
– Tym gorzej dla niego i tym lepiej dla nas – powiedział głośno – No nie bocz się już na mnie! Nigdy nie byłaś młoda? Nigdy nie zrobiłaś nic głupiego?
– Zrobiłam – odpowiedziała Uryna – Zaciągnęłam się na tę wyprawę.
Dzień zrobił się piękny, pogodny, bezwietrzny. Ryszard całą duszą dziękował bogom, że poprzedniego była chlapa, wyobrażając sobie skacowaną własną osobę w palącym słońcu. Brrr.
Drużyna wyruszyła w karnym szyku, ostrzeżeni przez dowódców rycerze czujnie rozglądali się dookoła. Podbudowani łatwym zwycięstwem nad saraceńską karawaną z niecierpliwością wypatrywali okazji do kolejnego udowodnienia swego kunsztu. Trzeba mu to uczciwie przyznać – myślał książę Henryk pykając z małej fajeczki – ten cholerny Ryszard ma rękę do ludzi. Z bandy napuszonych błaznów bezmyślnie wymachujących mieczykami w kilka miesięcy zrobił chrzanioną armię profesjonalistów.
Władca podjechał do Huna Atylli i dał mu znak, że chce z nim porozmawiać sam na sam. Zjechali na pobocze.
– Już od dawna chciałem cię o to zapytać, nieustraszony Atyllo – zaczął Ryszard – Jaki był prawdziwy powód waszego wtargnięcia do Europy? Zawsze się nad tym zastanawiałem, dlaczego opuściliście spokojne stepy, zamieniając je na takie bagno?
Hun rozejrzał się dookoła, czy żaden z rycerzy nie jest na tyle blisko, by mógł ich usłyszeć.
– Wstyd się do tego przyznać, książę – Atylla mówił prawie szeptem – ale nie stało się to z naszej woli. Lubiłem, cholera, stepy, czułem się tam wolny. Za nic bym stamtąd nie wyjeżdżał. Nie rozgłaszaj tego, co teraz powiem, to dla nas drażliwy temat. Prawda jest taka, że uciekaliśmy przed Słowianami, idącymi ze wschodu. Fakt, rozpieprzyliśmy strukturę starożytnej Europy, grabiliśmy i mordowaliśmy, ale tylko po to, by zdobyć dla siebie nowe miejsca do życia. Tak zwani cywilizowani Europejczycy nie polubili nas, to pewne, ale nazywać nas dzikusami, barbarzyńcami? To Słowianie byli prawdziwymi dzikusami i dziękujcie bogom, że po dotarciu nad Wisłę i Dunaj przestało im się chcieć iść dalej! My, Hunowie, jesteśmy przy nich łagodnymi barankami. Może za parę wieków ucywilizują się, złagodnieją, uspokoją, ale na razie pół kontynentu z drżeniem wspomina jatki, jakie tam urządzili. Jak myślisz, książę, dlaczego nad Wisłą nie ma już Germanów, Celtów i Wenedów? Dlaczego bursztyn zrobił się tak niewiarygodnie drogi? Żaden rzymski kupiec bez ostatniego namaszczenia nie rusza na tamte tereny. Zobaczysz, za jakieś tysiąc lat Słowianie będą liczyć słowa w tekstach, powoływać się na pisarzy starożytnych i historyczny zasięg buka uparcie twierdząc, że nikogo stamtąd nie wykopsali, bo to oni byli na tych ziemiach od zawsze, w neolicie, paleolicie, że już neandertalczycy mówili po słowiańsku, głupio gadam, mówili po polsku. Ale ja wiem lepiej. To nas pierwszych wywalili z domów.
– Dziwne i przerażające rzeczy mówisz, Hunie Atyllo. Nie martw się, nikomu nie zdradzę przyczyny waszych wędrówek.

W pewnym momencie wszyscy poczuli przejmujący smród. Odór był tak potężny, że wręcz bolało; wierzchowce zachwiały się na nogach. Kilkanaście jardów od ścieżki, wśród listowia, leżała wielka, słoniowa kupa, dziwnym zrządzeniem losu przypominająca swym kształtem londyńską Bridge Tower.
– Dziwne – rzekł Ryszard marszcząc arystokratycznie czoło – Słoniowa kupa w kształcie Tower!
Przyspieszyli, by jak najszybciej wyjechać z zasięgu obrzydliwego fetoru.
– Mam nadzieję, że to nie jest sprawka Merlina – powiedziała Uryna do jednego ze swych czarodziejów – konwencje zabraniają przecież użycia broni biologicznej – chociaż po nim można się wszystkiego spodziewać!
Wyszli z zasięgu paskudztwa. Szeroki gościniec malowniczo wił się pośród lasów. W zasięgu wzroku nie pojawiało się nic niepokojącego, rycerze pozwolili więc sobie na chwilę odprężenia. Tu i ówdzie rozbrzmiały wesołe żołnierskie piosenki o grabieniu, paleniu i mordowaniu. Błogi nastrój ogarnął Drużynę, tylko jeden Tristan bacznie łypał na prawo i lewo, pocierając dłonią chłodną stal karabinu. Nie podobał mu się ten spokój.
Ujechali z pół mili i nagle coś potężnie zaśmierdziało. Lekki zefirek niósł odór od czegoś, co leżało w lesie, niedaleko drogi.
– Patrzcie! – krzyknął Ryszard – Wielka, słoniowa kupa! Wygląda zupełnie jak Tower!
O, cholera! Czy ja już czegoś takiego nie widziałem? Czy ja już tego nie mówiłem? Dziwne. Naprawdę dziwne.
Pogonił rycerzy, by czym prędzej pozbyć się tego smrodu.
Przegalopowali kawałek i znów zrobiło się błogo, przyjemnie. Słońce lekko przypiekało, mile grzejąc kości, lekki wietrzyk chłodził twarze. Rycerze rozmawiali, ktoś opowiadał świńskie dowcipy i co chwila słychać było głośne wybuchy śmiechu. Spasły żołnierz wspomagany poranną grochówką, analno-muzycznie uzdolniony, wypierdywał finał Dziewiątki Beethovena, otoczony wianuszkiem oniemiałych z zachwytu słuchaczy.
– Dzieje się coś niedobrego – powiedział O’Merry do Tristana.
– No właśnie – odrzekł Tristan, sprawdził magazynki i przeładował broń.
Ale poza nimi nikt niczego nie zauważył. Drużyna powoli posuwała się drogą wijącą się wśród lasów.
Niespodziewanie dobiegł ich przepotężny smród, od którego twarze zwijały się w trąbki. Wśród drzew, kilkadziesiąt kroków od traktu, leżała wielka, świeża, słoniowa kupa.
– To stamtąd! – książę Ryszard wskazał ręką – Słoniowa kupa, wielka jak cholera i wygląda zupełnie jak londyńska Tower!
Czemu, kurde, mam wrażenie, że już ją widziałem? A, pieprzyć to, deja vu zdarza się od czasu do czasu, mimo starań Matrix wciąż nie jest doskonały. Trzeba ich pogonić, bo pomdlejemy.
– Kupa? Dobrze czuję? – zapytał Tristan. Ślepy starzec coś niewyraźnie zaburczał, usiłując zniknąć swój nos poprzez wepchnięcie go w środek twarzy. – O’Merry, za mną!
Zawrócił konia i odjechał paręnaście jardów, kazał ślepcowi paść na ziemię, podniósł broń i wpakował w sam środek kupy pocisk rozpryskowy.
Bogowie, jak bluzgnęło!
Gówno majestatycznie szybowało we wszystkich kierunkach, rozbryzgiwało się brązową falą na koniach, na jeźdźcach, na pieszych, oblepiając twarze, włosy i ubrania. Wtórne wybuchy wciąż wstrząsały kupą i coraz to nowe porcje mazi leciały na bezradną Drużynę. A Tristan i O’Merry stali w bezpiecznej odległości, czekając.
– Pamiętam! – ryknął książę – Słoniowa kupa w kształcie Tower! Trzy razy ta sama kupa! Uryna!!!
Do czarownicy wreszcie dotarło.
– Merlin zakrzywił czasoprzestrzeń! Łazimy w kółko!
Krzyknęła na swych konfratrów. Cała szóstka wzniosła ręce i zaczęła skandować zaklęcia w jakimś tajemniczym języku. Pociemniało, słońce wyczyniało dziwne harce, skakało w te i z powrotem po nieboskłonie. Zerwał się wicher, drzewa wokół pojawiały się i znikały na przemian. I ścieżka chwilami sprawiała wrażenie sześciopasmowej autostrady.
Nagle wszystko ucichło i wróciło do normy, tylko brązowa kupa wciąż ściekała rycerzom po twarzach.
– Na Teutatesa! – przeraźliwie zawył Lancelot zezując na przyklejony do czoła placek – Gówno!
No właśnie, pomyślał ponuro Wallenrod próbując paluchem oczyścić binokle. Trafiłeś w samo sedno.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.