 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po spotkaniu przy ognisku Tristan zrozumiał, że cokolwiek uczyni Uryna, Ryszard nie sprzeciwi się jej obecności w Drużynie licząc na to, że może nadejść moment, gdy stanie się użyteczna. Miał cholerną ochotę rzucić to wszystko w diabły, odejść jak najszybciej i jak najdalej. Powstrzymywała go obietnica dana ślepcowi, że zostanie przy Ryszardzie. Właściwie nie obiecał tego, to O’Merry kazał mu to zrobić, lecz były to jedne z ostatnich słów starca i nie potrafił im się przeciwstawić. I jak to częstokroć bywało, kiedy znajdował się na rozdrożu, miał widzenie. Dostrzegł niewyraźną postać. Kobieta stała jakby za grubą taflą mętnego szkła, nie widział rysów twarzy ani szczegółów ubioru. Głos był brzęczący, niewyraźny, z trudem rozpoznawał słowa. Brzmiało to tak, jakby Carreras próbował śpiewać szanty z głową w długiej stalowej rurze. – Jestem, Tristanie, mój wybrany – odezwała się kobieta. – Co mam robić? – zapytał – Smród w Drużynie sięgnął zenitu, Rada praktycznie nie istnieje, miotamy się jak kot z pęcherzem po całej krainie, Merlin znalazł wreszcie na nas sposób i świetnie się bawi, odwleka ostateczny cios. Nie mam do kogo otworzyć gęby. Przestałem tu pasować. – Mylisz się, Tristanie. Jest jeszcze coś, co może zatrzymać Merlina. Jest jeszcze dla was ocalenie i możliwość zwycięstwa. Dlatego nie powinniście rezygnować, musicie dusić czarownika, nie dać mu czasu nawet na porządne pierdnięcie. Możesz ocalić Ryszarda, dać mu szansę, by jego plugawy teraz żywot mógł zmienić się w coś godnego. Tylko nie możesz odejść. – Nawet dla Izoldy? – Zwłaszcza dla niej, Tristanie. I nie pytaj, dlaczego. Nie zapytał. Chciał, ale kobieta zniknęła w mgnieniu oka. Jak zwykle, gdy właśnie miał dowiedzieć się czegoś istotnego, wizja rozpływała się. Przez pozostałą część nocy dręczył go koszmar. Stał na skrzyżowaniu trzech dróg, z trzech miejsc wrogowie uderzali na jego przyjaciół, a on nie mógł zdecydować, której grupie pomóc. Cholernie miłe – pomyślał budząc się oblany lodowatym potem.
Poranek następnego dnia był ponury i mglisty, kałuże ścięte nocnym mrozem długo nie chciały rozmarzać. To już całe dwa lata, odkąd z Izoldą zamieszkaliśmy w małym szałasie w puszczy Brok-on-ill – myślał Tristan. Wiele się zdarzyło od tamtego czasu. Chyba zbyt wiele. Ruszyli długo po wschodzie słońca, zziębnięci, przybici. Tristan od czasu pogodzenia się z Ryszardem jechał na czele kolumny, nawet nie zważając, czy inni podążają za nim. A teraz było mu wszystko jedno. Poczuł coś, jakieś drgnienie powietrza, cień, pojawiający się na samej granicy postrzegania. Znów, cholera, coś się stanie. Wstrzymał konia i poczekał, aż Drużyna go dogoni, podjechał do Ryszarda. Dobrze pamiętał, co zaszło, gdy ostatnim razem miał takie przeczucie i kiedy postanowił sam zmierzyć się z przeznaczeniem. Gdzie jesteś, O’Merry? Książę nakazał wzmożoną czujność, gwardia otoczyła władcę szczelnym kręgiem, przed nimi postępowali kusznicy i pikinierzy, gotowi zasłonić Ryszarda własnymi ciałami. Huknęło potężnie. Przed nimi, na wysokości czubków drzew znikąd pojawił się człowiek i spadał z szeroko rozpostartymi ramionami i nogami, jak jakiś cholerny manekin zrzucony z dziesiątego piętra, krzycząc przeraźliwie. Walnął głucho; na szczęście wylądował na grubym, miękkim mchu. Obok niego w kępę wbił się dziwny, krótki i szeroki miecz, wyglądający na zrobiony nie ze stali, lecz z brązu. Nieznajomy poderwał się z ziemi, wyszarpnął miecz i skulony przypatrywał się zaszokowanej Drużynie. – Opuśćcie broń – rozkazał Ryszard – Nie straszmy nieszczęśnika. Przybysz warknął coś w niezrozumiałym języku. – Przypomina grekę – stwierdził książę drapiąc się po głowie – Ale tylko trochę. Nic nie rozumiem. Godfryd, ty masz smykałkę do języków. Spróbuj porozumieć się z tym człowiekiem. Drużynowy lingwista wystąpił naprzód i pokazując puste dłonie podszedł do nieznajomego. Ten nerwowo uniósł broń, lecz widząc, że Godfryd jest bezbronny, opuścił miecz. Nasz niepokonany rycerz wypróbował koine, nowogreckiego, klasycznej łaciny, łaciny archaicznej, latina vulgaris, hetyckiego i kilku wymarłych języków Półwyspu Bałkańskiego. Nic. Na niektóre słowa przybysz jakby reagował, ale jego odpowiedzi były niejasne dla Godfryda. Dialekt attycki. No, nareszcie. Nieznajomy ożywił się wyraźnie, wygłosił dłuższą przemowę, gestykulował namiętnie. Cholera, muszę bardziej zwracać uwagę na akcenty i iloczas. Digamma? Coś mi to mówi. Jaka szkoda, że nikt nie pomyślał o wysłaniu dyktafonu do Aten Peryklesa, wiedzielibyśmy, jak naprawdę mówili starożytni Grecy. Muszę bardziej się postarać. Jeszcze raz, próbując być hiperpoprawnym, wyraźnie odróżniając samogłoski długie i krótkie, akcentując muzycznie z taką intensywnością, że aż trzeszczało mu w dupie, powtórzył powitanie. Na twarzy nieznajomego pojawił się uśmiech od ucha do ucha. Tym razem jego przemowa brzmiała bardziej zrozumiale. O cholera, westchnął w duchu Godfryd, miałem rację z tą digammą. To pieprzony archaiczny Grek. Cudownie autentyczny. Wdali się w rozmowę. Po pewnym czasie różnice między wyrytą w gimnazjum na pamięć greką koine a mową przybysza przestały przeszkadzać. Dziękuję ci, profesorze Bobeck, że zmuszałeś mnie do czytania Homera w oryginale. I przepraszam za tę złamaną rękę. Byłem młody. Pogadał jeszcze chwilę z Grekiem, wreszcie przypomniał sobie, że jeszcze nie przedstawił się. Kiedy to uczynił, a przybysz podał swoje imię, Godfryd głęboko wciągnął powietrze. – Nie uwierzysz, książę – zwrócił się do Ryszarda – To Grek, konkretnie Dor, sprzed tysiąca sześciuset lat, a co najśmieszniejsze, twierdzi, że przybył tu spod Troi i nazywa się Achilles. – Ten Achilles? – Na to wygląda, książę. Ryszard milczał przez chwilę. Co robić? Czy naprawdę popieprzyło się aż tak bardzo? – Zaproponuj mu coś do jedzenia i picia, Godfrydzie – odezwał się wreszcie – Ludzie, rozbijamy tu obóz. Pasuję. Nie da rady, muszę się zastanowić, co dalej. Aha, Godfrydzie, znajdź jeszcze kilku ludzi, którzy potrafią porozumieć się z Achillesem. – To nie takie trudne, mój panie – odrzekł nasz lingwista – W zasadzie słownictwo nie odbiega od koine, tylko wymowa jest inna. Wyjaśnię ci różnice, to będziesz mógł sam z nim pogadać.
Zaopiekowali się przybyszem, sprawiającym wrażenie niedożywionego, dali mu cieplejsze ubranie, bo jego płaszcz z cienkiej wełny wystarczał może pod Troją, ale w jesiennej Anglii był lichym zabezpieczeniem przed chłodem. Usiedli razem z nim przy ogniu, wszyscy przynajmniej jako tako znający grekę, a więc Godfryd, Ryszard, Tristan, Henryk – i oczywiście profesor. – Jestem potężnie wkurwiony – mówił Achilles, namiętnie wgryzając się w wielki sarni pasztet – Pod Troją szło nam całkiem dobrze, mieliśmy przewagę, obrońcom brakowało żywności, jeszcze paręnaście dni i miasto byłoby nasze. Zajęliśmy wszystko dookoła, nie mieli szans uciec, a ci w Mykenach mieli własne problemy i raczej nie myśleli o wyprawie na odsiecz jakiejś głupiej, zapomnianej forteczce na krańcu cywilizowanego świata. Wy też uważacie, że źle robiliśmy? Co z tego, że byli Grekami jak my? To była nasza kolej. Kiedy oni wpadli na Peloponez sześćset lat wcześniej mordując i paląc, nie pytali Minojczyków o pozwolenie. Mieliśmy już dość koczownictwa, chcieliśmy się ustatkować, więc rżnęliśmy Achajów bez opamiętania, pragnąc ich miast, ich złota i kobiet. Kultura mogła zaczekać. Byliśmy silni, sprawni i zdecydowani. I wtedy pod Troją zjawił się jakiś starzec, głodny, zagubiony, dziwacznie ubrany i mówiący tak jakoś inaczej niż my, ale nie jak Achaje. Przyjęliśmy go do siebie. Myślicie, że okazał wdzięczność? Nie. Zaraz zaczął się panoszyć, wygadywać niesamowite brednie o wymogach epickości, rozstawiał nas na prawo i lewo, pozabierał fajne żelazne miecze, które kupiliśmy od azjatyckich handlarzy z południa, mówiąc, że pod Troją znano tylko brąz, wtrącał się do każdej walki, każdego uderzenia. Był nie do wytrzymania. Chcieliśmy z chłopakami utopić go w latrynie, ale ten nadęty Agamemnon polazł na jego lepkie słówka, zapragnął być bohaterem epickim i kazał nam go słuchać. Cholerny, przemądrzały, ślepy kurdupel. Na wszystkich pieprzonych bogów całego świata, pomyślał Tristan, udało ci się, O’Merry! – Chodziłem wściekły jak jasna cholera – kontynuował Achilles – Zasady wprowadzone przez starca mogły opóźnić zdobycie Troi o miesiące, a ja miałem już dość spania pod gołym niebem i przymierania głodem. Miałem serdecznie dość tej wojny i już chciałem zmyć się stamtąd na południe, dołączyć do ludów morza i razem z nimi masakrować Egipcjan, kiedy nagle zjawił się świetlisty mur, wciągnął mnie do środka i przeniósł tutaj. Nie wiem, czy to spełnienie moich życzeń, czy kara za jakieś winy. Godfryd opowiedział mi o tym, co robicie. Może zostanę z wami. Mógłbym pomóc ścigać czarownika Merlina. Ryszard zastanawiał się moment nad słowami Achillesa. – Nie możesz tu zostać, niestety – rzekł wreszcie – To sprzeczne z wszystkimi zasadami, a przede wszystkim łamie najświętsze dla nas – no, przesadziłem, może nie dla nas, ale na pewno dla Zarządu – prawo nie mieszania epok. Ty, dzielny Achillesie, jesteś człowiekiem starożytnym, a to jest, jakbyś na to nie spojrzał, średniowiecze. To niedopuszczalne, nie możemy na to pozwolić. Czy mam rację? – W zasadzie tak, panie – wtrącił się profesor – Z tym, że nie do końca. – No to wytłumacz mi, z łaski swojej, dlaczego dzielny Achilles może tu przebywać? – Odpowiedzi może być kilka, mój dobry książę. Po pierwsze, jeśli potraktować rzeczonego Achillesa jako funkcję falową, to istnieje, co prawda bardzo małe, ale niezerowe prawdopodobieństwo jego pojawienia się w szóstym stuleciu. Po drugie, Achilles jako zbiór cząstek elementarnych, a raczej falocząstek, może tu przetunelować, nie łamiąc zasady nie mieszania epok, o zachowaniu energii nie wspominając. Po trzecie, możemy potraktować Achillesa w całości jako cząstkę elementarną, czy też raczej parę przeciwnych co do ładunków cząstek, Achillesa i Anty-Achillesa, oraz, teoretycznie, jako symetryczną parę, na przykład O’Merry’ego i Anty-O’Merry’ego, gdzie ci pierwsi pojawiają się tutaj, ci drudzy, przypuśćmy, pod Troją – a wtedy warunkiem pojawienia się takiej pary jest niezwykle krótki czas istnienia, jednak zakładając obecność osobliwości czasoprzestrzennych kompletnie zmieniających aktualną metrykę, można przypuszczać, że czas istnienia tych cząstek w określonym punkcie przestrzeni byłby dość długi, na przykład liczony w godzinach, może nawet dniach. Z kolei wracając do hipotezy pierwszej i drugiej, przy obecnym czasie życia Wszechświata prawdopodobieństwo przejścia kwantowego Achillesa, czy też takiego rozwiązania funkcji falowej, by pojawił się tutaj, nie wydaje się tak mało prawdopodobne, jakby mogło… – Bzdury! Pierdoły! Bełkot!!! Masz mi tylko wytłumaczyć, jak to, do cholery, możliwe!!! – Magia, mój książę? – wyszeptał blady profesor. – Magia, mówisz? Tak, to możliwe – uspokoił się Ryszard – Twierdzisz zatem, że kilka dni jego obecności tutaj nie narusza żadnych zasad? Dobrze więc, dzielny Achillesie, możesz zostać z nami. Jakiś czas. – Tylko gdzie jest Anty-Achilles? – zastanawiał się przez chwilę profesor, ale przestał, gdy dostał od Ryszarda przez łeb.
Zapadł zmierzch. W prowizorycznym obozie większość rycerzy skupiła się przy wielkim ognisku, gdzie Achilles snuł opowieści o czasach, kiedy wszystko było prostsze. Z rozdziawionymi gębami słuchali o porzuceniu prakolebki na dalekiej północy, gdy przyszły mrozy i zabrakło zwierzyny, o wędrówce z pradawnych siedzib na południe, krwawych podbojach, złupionych osadach, pokonywaniu wielkich rzek, szerokich stepów, o wziętych jeńcach, zrabowanym bydle i kunsztownych wytworach rąk ludzkich, jakich ich oczy nigdy nie oglądały, skarbach dumnych niedawno królów, powalonych w proch ziemi ich orężem. Słuchali w milczeniu, próbując wydobyć z pokoleniowej pamięci wspomnienia własnych przodków, ich dni chwały, kiedy to oni wdzierali się do Europy w blasku łun pożarów, wycinając w pień tubylców proszących o litość w niezrozumiałych językach. Marzyli.
Achilles nie zdążył dokończyć opowieści. Jego słowa przerwało okropne wycie dobiegające ze wszystkich stron. – Orkowie! Atakują nas orkowie! Otoczyli cały obóz! Wszyscy rzucili się na nadbiegające zewsząd chude, powykręcane stwory uzbrojone w długie szable. Nawet Uryna i czarodzieje, zmuszeni do walki, dziesiątkowali wrogów świetlistymi błyskawicami. Tristan, pozbawiony karabinu, spokojnie spoczywającego w namiocie, ścinał paskudne głowy ogromnym mieczem. W najgorętszych opałach znalazł się Godfryd z pozostałymi Braćmi Li, otoczony przez wysokich napastników owiniętych w czarne płaszcze, z czarnymi hełmami na głowach. Niesamowici rycerze posługiwali się świetlnymi mieczami w rozmaitych barwach, głośno posapując przy każdym uderzeniu. – Tego jeszcze brakowało – myślał Godfryd, uchylając się przed ciosami najpotężniejszego z czarnych – Renegaci Rycerzy Yedi, jak w mordę. A ten przede mną dziwnie przypomina cholernego Vadera. Bracia Li skupili się przy sobie, ramię przy ramieniu, bezskutecznie próbując dać odpór kilkunastu napastnikom. Inni dostrzegli ich kłopoty, ale nie mogli pomóc, sami szczelnie otoczeni przez chmary wrogów. Godfryd był wściekły. Zaplanował był przeżyć aż do końca tej historii, a tu taki niefart. Niespodziewanie dla wszystkich z lasu wybiegła liczna grupa ludzi w zielonych ubraniach, uzbrojonych w miecze, topory i włócznie; z wrzaskiem rzucili się na orków, po części niwelując ogromną przewagę liczebną stworów. Na czele biegł młodzieniec o jasnych włosach. – Przybywamy, Godfrydzie, panie mój! – krzyczał – Twój wierny giermek Emerald nadchodzi z odsieczą! Natarcie szlachetnych zbójców przeważyło szalę bitwy. Drużyna ruszyła do kontrataku, rozbijając szyki orków, którzy nagle stracili ochotę do dalszej walki, pierzchając na wszystkie strony. Godfryd własnoręcznie ściął Vadera, a także dwóch innych Yedi, trzech zasiekł Emerald, pozostałych Bracia Li. Rycerze nie próbowali nawet ścigać uciekających wrogów, zajęli się gaszeniem płonących namiotów i ratowaniem dobytku, opatrywaniem rannych.
– On gdzieś tu jest – wściekał się Ryszard – inaczej nie mógłby tak szybko reagować na nasze ruchy. Kryjówka Merlina jest o dwa kroki stąd, a my w kółko łazimy wokół niej! – Poproś o pomoc jędzę – zasugerował Henryk, oglądając miecz wyszczerbiony na orkowym łbie. – Jędza nie kiwnie palcem – odparł książę – Mam nieodparte wrażenie, że ona nie zrobi już niczego, by nam pomóc, będzie dbała tylko o swój pomarszczony tyłek. Zastanawiam się, czy nie nadszedł czas powiedzenia Urynie: do widzenia. Jej i tym przeklętym, małomównym czarodziejom. Henryk wyjął osełkę i zajął się ostrzeniem broni. – Może tak byłoby lepiej – rzekł – Zanim to ona powie nam: do widzenia na swój własny sposób. Spojrzeli na Urynę, stojącą jak zwykle na uboczu. Ryszard zacisnął pięści. Cholera, jesteśmy tak blisko. A i tak mamy sporo szczęścia, przeciwko nam stoi tylko jeden czarodziej, Merlin. Gdyby wciąż grasowała tu Morgana, od razu mógłbym zamawiać bilet powrotny do dwunastego stulecia, ratując głowę. Korzystnym dla nas zrządzeniem losu córuś naszego maga przeniosła się na bliżej nieokreślony czas do Tajemnej Krainy. I żywię nadzieję, że nieprędko powróci, choć na miejscu elfów wcale nie byłbym zadowolony z wizyty tej wściekłej wiedźmy. Pechowy ten Czarowny Lud, usunął się z naszego świata, by odzyskać spokój, a to, co z niego najgorsze, podążyło za nimi. Zamiast tego woleliby pewnie zamienić się w krasnoludy. – Posłuchaj, Miłościwy Panie – odezwał się nagle profesor – Mam pomysł. Zrezygnujmy ze ścigania Graala, zajmijmy się łupieniem. Zbierzemy ogromną ilość złota, dogadamy się z Merlinem, który wyśle nas do dwudziestego wieku. Przeniesiemy to całe złoto, ono zniknie ze średniowiecza, a więc automatycznie w przyszłości będzie go mniej, co strasznie podkręci cenę. Za nasze zapasy będziemy mieli wszystko. Zamienimy je na dolary, nie ma problemu, mam przyjaciół w rządzie, i wykupimy zakłady Volvo, Ford nie dostanie ich w swoje łapy. – Przykro mi, profesor – odparł Ryszard – Pomysł przedni, ale dobrze wiesz, że to byłoby nie fair. Z ciężkim sercem muszę odmówić. Volvo będzie należało do Forda. Przykro mi.
Coś zaniepokoiło Izoldę. Coś, co czaiło się za zakrętem drogi. Powoli, by nie uczynić najmniejszego hałasu, wysunęła miecz z pochwy. Zza drzew dochodziło coraz głośniejsze dudnienie, jakby gdyby gościńcem nadchodziła monstrualna wręcz bestia. Pobocza drogi porastały tak gęste krzaki, że nie miała szans szybko skryć się w lesie, czekała więc bez ruchu, przygotowana na najgorsze. Poprzez listowie spostrzegła ogromną sylwetkę i po chwili wprost na nią wytoczył się wielki i straszny zwierz. Koń zarżał przeraźliwie, niemal wyrwał lejce z dłoni Izoldy. Chciał uciec. Ona też. Potwór miał korpus pokryty łuskami, raczej rybimi niż gadzimi, pięć nóg wyrastających z całkiem niespodziewanych miejsc, dwie pary skrzydeł, chwytny ogon i kilka par macek z przyssawkami. Głowa częściowo pokryta była futrem, częściowo szarymi i białymi piórami, kocie uszy niespokojnie łowiły dźwięki. A w wielkich, wyłupiastych, rybich oczach błyszczała inteligencja. Zwierz nie zaatakował, lecz podszedł do Izoldy i zatrzymał się dwa jardy przed nią, jakby na coś czekając. – Czym jesteś? – zapytała Izolda ściskając kurczowo rękojeść miecza, próbując opanować drżenie ręki.. – Nie poznajesz mnie? – odpowiedziała pytaniem istota; słowa nie wydobywały się z jej ust; pojawiały się wprost w głowie Izoldy – Nie poznajesz mewy? Nieszczęsnego ptaka, trafionego kielichem z resztkami magicznego napoju? Nie poznajesz trzeciej części związku połączonego miłosną chemią? Ciebie, Tristana i mewy? Tak, widzę, że pamiętasz. Szukałam was, bo tak kazało mi świństwo z kielicha. Przyjrzyj się dobrze, zobacz, co stało się z moim ciałem, przystosowującym się do warunków, ewoluującym, by przebyć tę drogę. Kiedyś byłam mewą, a teraz? – Teraz jesteś paskudztwem – odpowiedziała Izolda zgodnie z prawdą. – Właśnie. Paskudztwem. I nie spotkałam na swym szlaku mędrca, mewiego Braciszka Tucka, który wyleczyłby mnie z tego nieszczęsnego popędu. Nie miałam Lasu Brok-on-ill, w którym mogłabym schronić się i odpocząć. – Skąd tyle wiesz? Spotkałaś Tristana? Gdzie on jest? Istota wbiła w nią ciężkie spojrzenie. – Żadnego współczucia, Izoldo? Mój los nie obchodzi cię ani trochę? Tylko ty i Tristan, mewa się nie liczy. Izolda roześmiała się. – Nie rozczulaj się, zwierzaku. Czy ktoś uroni łezkę nade mną, jeśli padnę na gościńcu? Ty? Na pewno nie. Miałaś pecha i tyle. Współczuję ci, ale nie zawrócę historii. A pytam o Tristana, bo to mój los. I jeszcze żyję. Mogę spróbować go odzyskać. – Nic nie wiesz, Izoldo – w słowach stwora słychać było smutek – Jesteś teraz twarda, może tylko starasz się taka być, ale nic ci to nie pomoże. Nie spotkałam Tristana, tak jak i ty go nie spotkasz. Cokolwiek by się stało, jesteście rozłączeni na zawsze. Twoja podróż w poszukiwaniu kochanka, którego utraciłaś, nie ma sensu, tak jak moja wędrówka. Nie możesz nic zrobić. Pieprzysz, potworze – myślała Izolda – To niemożliwe. Znajdę go wbrew twym słowom, wbrew wszystkiemu. To nie może być prawdziwe. To senny koszmar. Tak, ja tylko śnię. – Odszukałam cię, Izoldo, byś mi pomogła – mówiła dalej mewa – Nie tak, jak temu nieszczęsnemu najemnikowi, któremu kazałaś zdychać na gościńcu. Czy wiesz, jak długo się męczył? A co chciałabyś usłyszeć? Że krótko? Że sępy i wilki rozszarpały go w try miga? Czy może, że umierał cztery dni, aż skonał z pragnienia? Ja chcę, żebyś naprawdę mi pomogła. Proszę. Kiedy mewa mówiła o tamtym człowieku, wszystko znów podeszło jej do gardła, ale było już znacznie lepiej niż wtedy, przy ognisku. W końcu to uczucie całkiem wyblaknie i odejdzie – pomyślała – I nie obchodzi mnie, czy to wciąż będę ja. Dobrze, paskudny stworze. Dostaniesz to, czego pragniesz. – Już, teraz? – zapytała istotę. – Jeśli potrafisz, Izoldo – ironia w słowach mewy miała ją chyba rozdrażnić, by łatwiej jej poszło. Zupełnie niepotrzebnie. Podeszła do czegoś, co kiedyś było mewą i wzniosła miecz do pchnięcia. – Gdzie? – Tutaj, Izoldo. I zrób to dobrze. |