powrót do indeksunastępna strona

nr 7 (XLIX)
wrzesień 2005

 Metanoia
ciąg dalszy z poprzedniej strony

6.
Flyer wylądował bezgłośnie na dachu wieżowca. Automatycznie rozwarły się drzwi i z pojazdu wysiadło trzech mężczyzn. Dwóch, znacznie młodszych, miało na sobie jednakowe szare garnitury, trzeci – starszy już, mocno posiwiały, ubrany był w zupełnie niepasujący do pogody stary wełniany sweter. Ciężko dyszał, widocznie wysoka temperatura i mała wilgotność powietrza bardzo dawały mu się we znaki. Przetarł czoło dłonią, ale już po chwili ponownie było ono zroszone potem.
Naprzeciw tej trójki wyszło dwóch mundurowych. Uzbrojeni byli w blastery wetknięte za grube skórzane pasy. Ich miny nie wróżyły niczego dobrego. Siwy mężczyzna spojrzał na nich ni to z przestrachem, ni z lekceważeniem i przeszedł obok, nie odpowiadając nawet na ich mrukliwe powitanie. Żołnierze zasalutowali przed pozostałą dwójką, po czym zrobili w tył zwrot i poprowadzili przybyłych w stronę windy. Mimo że musieli zjechać aż do piwnicy – a budynek liczył grubo ponad dwieście pięter – droga nie zajęła im więcej niż kilkanaście sekund. Ogromne przeciążenie równoważyła włączona antygrawitacja. Po otwarciu drzwi ukazał im się zaciemniony korytarz. Gdy tylko pierwsza osoba przekroczyła próg windy, korytarz rozświetlił się sterylnym białym światłem. Był tak długi, iż zdawało się, że wiedzie w nieskończoność.
Szli miarowym krokiem, nie odzywając się do siebie ani słowem. Odgłos podkutych żołnierskich butów odbijał się od pustych ścian i wracał do nich ze zdwojoną siłą. Sprawiało to upiorne wrażenie. Starzec, choć z trudem, starał się nie opóźniać pochodu i nadążać za eskortującymi go mężczyznami. Oddychał coraz ciężej i głośniej. W pewnym momencie przystanął, aby odpocząć, ale jeden z żołnierzy posłał mu kuksańca w bok i natychmiast ruszyli dalej.
Korytarz zakręcił jeszcze trzykrotnie, nim wreszcie dotarli do grubych drzwi z pancernego szkła. Jeden z mężczyzn ubranych w szare garnitury przyłożył otwartą dłoń do czytnika i drzwi rozsunęły się przed całą grupką, zapraszając do środka. Ale do pomieszczenia weszli tylko ci dwaj i popchnięty przez nich w plecy starzec, żołnierze zatrzymali się w pozycji na baczność, zasalutowali, zrobili w tył zwrot i ruszyli w drogę powrotną.
Pomieszczenie było przestronne, jasno oświetlone. W centralnym punkcie tkwił długi stół wykonany z onyksu, wzdłuż niego, po obu stronach stała dokładnie taka sama ilość krzeseł – po osiem. Mogły się więc odbywać tutaj spotkania w kameralnym gronie. Takie jak teraz, na przykład. Na przybyłych oczekiwało trzech mężczyzn około czterdziestu-pięćdziesięciu lat. Ubrani byli na sportowo, ale ich sposób bycia i gesty znamionowały byłych wysokich rangą oficerów – kto wie, może nawet służb specjalnych. Na widok siwego staruszka cała trójka wyraźnie się ożywiła.
Pierwszy poderwał się z krzesła najstarszy z nich, a przynajmniej takie sprawiający wrażenie, może z powodu gęstego zarostu na brodzie, a może szpakowatych włosów.
– Miło mi pana widzieć – przywitał się ze starcem. – Ten lekko pochylił głowę, ale nie odpowiedział na pozdrowienie. – Tyle lat minęło od czasu, gdy widzieliśmy się poprzednim razem… Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że tamto spotkanie będzie naszym ostatnim. Sądziłem, że przekonałem pana – ostatnie zdanie wypowiedział z wyraźnym akcentem żalu.
Starzec jednak i tym razem nie zareagował. Czuł, że ta serdeczność w głosie jest jedynie prowokacją. Mężczyzna jednak niczym niezmieszany odwrócił się do swoich towarzyszy i wyjaśnił:
– Mam zaszczyt przedstawić wam profesora Timothy’ego Pike’a, ostatniego znanego nam z imienia i nazwiska arcybiskupa naszego kraju. Ukrywał się przed nami przez długie dziesięć lat, aż w końcu wpadł w ubiegłym tygodniu. – Na jego twarzy gościł triumfujący uśmieszek. – Wie pan chociaż w jaki sposób udało nam się trafić na pański ślad? – zwrócił się ponownie do siwego starca i nie czekając na odpowiedź, która pewnie i tak by nie nastąpiła, odpowiedział: – Został pan zdradzony. Zdra-dzo-ny – powtórzył z wyraźną satysfakcją – przez swego najbliższego współpracownika.
Profesor nie miał wątpliwości, czyje nazwisko rzuci mu za chwilę prosto w twarz pułkownik – a może teraz nawet generał, pułkownikiem był już, gdy spotkali się poprzednim razem – Zahn. Pike posiadał zdolności prekognicyjne i mało co było w stanie go zaskoczyć.
– Może mi pan oszczędzić opisu metod, dzięki którym złamaliście doktora Archera – powiedział spokojnym, ale hardym głosem. Niemało satysfakcji sprawiło mu obserwowanie reakcji przeciwnika, który najpierw poczerwieniał na twarzy, potem spurpurowiał, a następnie w myślach zapewne najgorszymi znanymi sobie przekleństwami obrzucił wszystkich pracowników swojego resortu. Oczywiście niesłusznie, bo żaden z nich w niczym nie zawinił.
– P-pan w-wie? – wykrztusił z trudem.
– Domyśliłem się – odparł profesor, ale jego odpowiedź nie zadowoliła Zahna, który posłał wściekłe spojrzenie eskortującym Pike’a agentom.
– Sprawdzić natychmiast, kto się z nim stykał w więzieniu! – rzucił rozkazującym tonem.
– Nikt, panie generale! – odparł jeden z mężczyzn w szarym garniturze, prężąc się jak struna. – Przez cały czas był w dźwiękoszczelnej izolatce. Nikt postronny nie miał do niego dostępu.
– A jednak, do cholery, ktoś mu powiedział!
Pike roześmiał się w myśli, na zewnątrz okazywał jednak całkowitą obojętność. Nie zaszkodzi, jak wrogowie rzucą się sobie do oczu.
Generał zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Wreszcie zatrzymał się przed aresztantem i spojrzał mu głęboko w oczy. Co chciał w nich wyczytać? Obojętnie, na co liczył, jego życzenie i tak się nie spełniło.
– Zresztą… to nie ma żadnego znaczenia, skąd się dowiedziałeś – stwierdził już nieco spokojniej. – W niczym bowiem nie zmieni to twojego położenia.
Profesor spokojnie obserwował Zahna – śmieszył go ten niewiele od niego młodszy, niższy o głowę, apodyktyczny człowieczek, któremu zdawało się, że dzierży w swoim ręku nieograniczoną niemal władzę. Puszył się jak indyk, chcąc zrobić jak największe wrażenie na swoich podwładnych i gościach.
– Panie generale… – słowa cicho, prawie niedosłyszalnie dla innych wypowiedziane przez Pike’a zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Obrócił się na pięcie i spojrzał wyczekująco na profesora. – Mogę usiąść?
Zahn z trudem stłumił w sobie złość. Uległ jednak i ręką wskazał Pike’owi jedno z pustych krzeseł.
– A wy – zwrócił się do agentów – poczekajcie na korytarzu.
Dopiero gdy zostali w czwórkę, generał podszedł do swoich milczących towarzyszy.
– Całe żmudne śledztwo, prowadzone przez nas od kilku lat, wskazało na to, że za wszystkie sznurki pociąga ten właśnie człowiek – Zahn powiedział to z udawanym lekceważeniem, jego koledzy spojrzeli jednak na Pike’a z nieukrywanym podziwem. – Teraz musimy, a nie ukrywam, że liczę na to, iż pan – swój wskazujący palec wycelował w profesora – nam w tym pomoże, odpowiedzieć sobie na pytanie, czy pańskie aresztowanie zakończy wasz obłąkańczy spisek? – Każde słowo generał wyrzucał z siebie z siłą blastera, każde brzmiało jak oskarżenie o najstraszliwszą zbrodnię przeciwko ludzkości.
– I tylko w tym celu kazał mnie pan sprowadzić z drugiego krańca globu do tej nory? – odpowiedział pytaniem poirytowany profesor Pike.
– Widzę, że dopisuje panu humor, Wasza Ekscelencjo. Czy nie tak zwracano się do pana w zamierzchłych czasach, gdy wasza maniakalna religia nie była jeszcze konstytucyjnie zakazana?
– Trafia pan kulą w płot, generale. Nie wyprowadzi mnie pan z równowagi.
– Woli pan cierpieć za wiarę, profesorze? Jeśli nie robi to panu różnicy, wolę jednak używać tego tytułu…
– Ależ proszę bardzo.
– Niech się pan nie łudzi – generał Zahn ponownie rozpoczął swoją przechadzkę po pokoju. – Nie uczynimy z pana męczennika, nie przybijemy do krzyża, nie poćwiartujemy, także nie spalimy na stosie, chociaż tą ostatnią metodą to raczej wy pozbywaliście się wrogów…
– Do czego pan zmierza? – przerwał jego tyradę profesor.
– Chcę wiedzieć, ilu waszych ludzi krąży po kraju? Kim są? Jakie noszą nazwiska? Gdzie ich znaleźć? – wyrzucił z siebie, po czym już dużo łaskawszym, przymilnym niemal tonem dodał: – Chyba nie żądam zbyt wiele?
– Oczywiście. Prosi mnie pan, generale, zaledwie o drobną przysługę.
– Słucham więc? Czy też woli pan, po staroświecku, kartkę i długopis?
– Proszę.
Generał sięgnął do przyniesionej przez siebie, stojącej na podłodze obok stołu, teczki. Wyjął z niej minirobota rejestrującego i postawił go na stole.
– Może pan mówić. Sprzęt będzie reagował na pański głos – wyjaśnił. – Wydruk trafi automatycznie na biurka prezydenta, premiera i odpowiedniego ministra.
Profesor rzucił okiem na generała, jego milczących towarzyszy i stojący na stole przenośną elektroniczną maszynę. Pierwszy raz widział taki sprzęt. Urocza stenotypistka – pomyślał i niewiele brakowało, żeby wybuchnął głośnym śmiechem. Ciekawe co znalazłoby się wówczas na wydruku, który dostarczony zostanie samemu prezydentowi?
– Pomóc panu? – spytał Zahn.
– Słucham? – odparł wyrwany z zamyślenia profesor Pike. Maszyna zareagowała na jego głos i cicho zaszumiała.
– Przypomnieć panu, jakie informacje nas interesują? – Generał zatrzymał się po drugiej stronie stołu, na wprost Pike’a. Nerwowy tik oka wyraźnie wprawiał go w złość, której nie potrafił ukryć.
– To nie jest konieczne – wyszeptał profesor. Robot ponownie zaszumiał, po chwili coś w nim zazgrzytało, z podbrzusza wysunęły się miniaturowe kółeczka i maszyna podjechała bliżej przesłuchiwanego. – Chcesz lepiej słyszeć, mój mały przyjacielu? – zapytał jeszcze ciszej. Robot podpełzł kolejnych kilka centymetrów. Pike zaś tylko na to czekał. Pochylił się tuż nad automatem i ryknął z całej mocy: – Spa-daj, Zahn!
Robot zaskomlał z bólu. Siła głosu profesora z ogromną mocą odrzuciła go ze stołu. Jeszcze głośniej krzyknął jednak generał, ugodzony przez maszynę prosto w twarz. Zahn zawył, zalewając się krwią. Zdezorientowani towarzysze generała rzucili się ku niemu na pomoc. To samo zrobili agenci stojący na korytarzu, którzy całe zdarzenie obserwowali przez szklane drzwi. Pike tylko na to czekał. Nim pancerne wrota zamknęły się za tajniakami, profesor wybiegł z pokoju. Wiedział, że ma zaledwie kilkanaście, w najlepszym wypadku kilkadziesiąt sekund, nim zorientują się, że podjął próbę ucieczki. Szkoda tylko, że miał zbyt mało danych, by przewidzieć, jak cała ta rejterada się zakończy. Mimo to musiał podjąć ryzyko – nie miał wyboru.
Znalazłszy się na korytarzu zdecydował się biec w stronę przeciwną do tej, z której go przyprowadzono. Zdążył przebiec jakieś sto metrów, kiedy zgasło światło – pierwszy sygnał, że zauważyli jego zniknięcie. Przez chwilę stał nieruchomo, podejrzewając, że lada chwila przelecą obok niego szperacze. Nie mógł jednak stać w nieskończoność. Gdy tylko wzrok przyzwyczaił się nieco do ciemności, ruszył dalej, trzymając się ściany.
Jak daleko? – cedził w myślach. – Jak daleko jest jakaś winda bądź schody bezpieczeństwa, prowadzące w górę? Czy z tej pułapki jest w ogóle jakieś wyjście?
Po kolejnych stu metrach musiał przystanąć. Wiek dawał o sobie znać. Z coraz większym trudem łapał powietrze. Coraz bardziej ciążyły też nogi, jakby nagle siła grawitacji wzrosła kilkukrotnie. Zdołał zrobić jeszcze kilka kroków i po ścianie osunął się na podłogę.
Serce – pomyślał w ostatniej chwili, nim stracił przytomność. Odchodził w spokoju, wewnętrznie pogodzony, nieświadom burzy, jaka rozpętała się w gmachu, który nieoczekiwanie stał się jego grobem.
Generał Zahn, z przepaską na lewym oku i zabandażowaną głową, długo przyglądał się w milczeniu ciału profesora Pike’a.
On tak naprawdę wcale nie chciał uciec – stwierdził, zrezygnowany. – Wiedział, jak to się skończy, a jednak… nie powstrzymało go to. Uciekł nam.
– Nie – zaprotestował mężczyzna stojący za plecami generała, jeden z tych, którzy cały czas, zachowując absolutna ciszę, przysłuchiwali się dialogowi Zahna z profesorem. – On uciekł panu. I taką wersję wydarzeń przekażę ministrowi. Może pan być pewien.
Generał z trudem przełknął ślinę. Cholerni cywile – pomyślał. – Raz na rok ruszają swoje tłuste tyłki zza biurek i mądrują się, jakby wszystkie rozumy pojedli. – Głośno jednak nie powiedział ani słowa. W służbie liniowej nauczył się w milczeniu przechodzić do porządku dziennego nie tylko nad takimi zniewagami przełożonych.
Inna sprawa, że rzeczywiście dał się zaskoczyć Pike’owi jak sztubak. Kto jednak mógł przypuszczać, że ten siwy jak gołąbek starzec ma w sobie jeszcze tyle ikry. Na szczęście nie starczyło mu jej na długo. Generał wolał nie myśleć co stałoby się z nim, gdyby jakimś cudem – a po dzisiejszych wydarzeniach był w stanie wziąć to w ogóle pod uwagę – profesorowi udało się uciec.
– Jakie są szanse doprowadzenia do pomyślnego końca naszej operacji bez udziału tego człowieka? – spytał drugi z mężczyzn, stając u wezgłowia pryczy, na której położono ciało Pike’a.
Zahn dużo by dał, by znajdować się teraz daleko stąd. Nawet w Układzie Tantala, gdzie toczyła się właśnie międzygalaktyczna wojna z agresywną rasą Zagori. Byle tylko nie musiał odpowiadać na pytanie zadane przez sekretarza premiera.
– Będzie to nieco trudniejsze – odparł generał, nie do końca zresztą zgodnie z prawdą. Słowa ledwo przecisnęły mu się przez mocno zduszone strachem gardło.
Nieco? – nie dawał spokoju sekretarz.
– Jesteśmy na dobrej drodze. Nasi agenci w terenie tropią każdego emisariusza. Prędzej czy później każdy z nich wpadnie w nasze ręce – im dłużej generał Zahn mówił, z tym mniejszym robił to przekonaniem. Potrafił zrugać swoich podwładnych najbardziej niewybrednymi epitetami, potrafił twardo postawić się swojej żonie i jej matce, a nie umiał przekonywująco skłamać w sprawie, która od godziny nie miała już najmniejszego znaczenia. Cokolwiek by powiedział, i tak nie miał już żadnego wpływu na rozwój i bieg wydarzeń. On o tym wiedział, oni jeszcze nie – dlatego też okłamanie ich nie powinno sprawić mu większych trudności. A jednak – niewiele brakowało, żeby wypalił mu prosto w oczy całą prawdę.
Chyba oszalałem – pomyślał, odchodząc na bok. Dość miał już patrzenia na nieżywego profesora Pike’a. Złapał się nawet na myśli, że gdy doniesiono mu o śmierci więźnia, odczuł ulgę. Nie miał już także do niego żalu, że o mało co stracił przezeń oko. – Może właśnie tak przegrywa się z godnością?
– Przepraszam panów – mruknął pod nosem i, mijając bezwładne, choć ciepłe jeszcze, ciało profesora, wyszedł na korytarz. Szedł samotnie w stronę windy, mając świadomość, że z każdym krokiem zbliża się do swego przeznaczenia.
Wasza Ekscelencjo! Uszanowanie!
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.