powrót do indeksunastępna strona

nr 7 (XLIX)
wrzesień 2005

 Metanoia
ciąg dalszy z poprzedniej strony

2.
Ciepło stopniowo rozchodziło się po wnętrzu jego ciała. Czuł się jakby czyjaś mocarna dłoń wyciągała go z lodowej otchłani. Krew powoli docierała do najdalszych zakątków organizmu. Po kilku minutach mógł już poruszyć końcówkami palców, po kilku następnych lekko uniósł powiekę. Obraz, który się przed nim wyłonił, był nieostry i miał jaskrawoczerwone zabarwienie.
– Zimno? – delikatny kobiecy głos docierał jak zza grubej pancernej szyby.
– Zimno – zdawało mu się, że odpowiedział, ale w rzeczywistości jedynie bezgłośnie poruszył ustami.
– Jeszcze kwadrans i nie będzie pan już odczuwał chłodu – odpowiedziała kobieta, ale inna, o głosie szorstkim i zdecydowanie mniej przyjemnym.
Chciał jej coś powiedzieć, podziękować, ale na razie przekraczało to jego możliwości. Był zbyt słaby i wciąż jeszcze zbyt… nieobecny. Świadomość odzyskiwał jednak znacznie szybciej niż czucie w kończynach. W myślach układał sobie słowa wdzięczności. Tylko za co?
Chłód odchodził w zapomnienie. Zgodnie z obietnicą kobiety (tej o opryskliwym głosie) ogarniało go obezwładniające ciepło. Postanowił unieść się lekko na łokciach, ale szybko wylądował z powrotem na plecach.
– Proszę jeszcze poleżeć – usłyszał natychmiast głos, już znacznie bliższy, jakby kobieta wypowiadająca te słowa szeptała mu prosto do ucha. Ale w pobliżu nie było nikogo. Przynajmniej on nikogo nie widział. Czerwień wprawdzie ustąpiła, lecz obraz wciąż był nieostry.
– Kiedy… kiedy odzyskam wzrok? – spytał z trudem.
– To także tylko kwestia minut…
Gdzie ona jest? – myślał. By nie męczyć oczu, zamknął powieki. Był przekonany, że teraz łatwiej mu będzie wyobrazić sobie jej wygląd – tej młodszej, subtelniejszej. Czy ma długie kruczoczarne włosy spływające po ramionach? Brązowe oczy i karminowe usta wykrzywiające się w podkówkę, kiedy jest niezadowolona? Zalotny uśmiech, gdy chce, aby jej kochanek koniecznie wyraził zgodę na kolejny szalony pomysł? Czy…
Tej myśli nie zdążył już dokończyć. Poczuł ukłucie w okolicy mostka, niewyobrażalny ból, a chwilę później dreszcze przeszywające całe ciało. Instynktownie czuł nerwową krzątaninę dokoła. Podniesione głosy zlewały się w jeden niezrozumiały bełkot. Kolejne uderzenie zabolało jeszcze bardziej.
Chciał krzyknąć – „Dajcie mi spokój! Odejdźcie!” – ale nawet jeśli otwierał usta, nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.
Uniósł powieki. Czerwień w międzyczasie ustąpiła miejsca szarości i czerni. Nie były to już jednak, jak wcześniej, jedynie bezkształtne plamy. Z oddali pędził ku niemu jakiś skrzydlaty, czarny jak smoła, stwór.
Zamknął oczy, ale było już za późno – ptaszysko wdarło się do jego świadomości, wypełniło jego ciało; machając skrzydłami rzucało nim w górę i w dół, w lewo i prawo. Jakby miał w swoim wnętrzu istotę, która za wszelką cenę chce wyrwać się z kokonu i odzyskać utraconą wolność. Gdyby to tylko od niego zależało, pozwoliłby jej odejść. Stwór nie był jednak w stanie przebić się dziobem przez skórę. Tracił przy tym siły, aż w końcu oklapł zupełnie.
Wówczas wypełniło go uczucie ulgi. Powróciło też ciepło. I głosy – zrazu dalekie, później coraz bliższe.
– Mamy go! – ktoś krzyczał nad jego głową.
– Światło! – odpowiedział drugi głos. – Sprawdź źrenice.
Oczy otwarły się tym razem bez jego udziału. Dostrzegł wszechogarniającą jasność – tak rażącą, że aż zakłuła.
– Nie. Nie… – Próbował zamknąć je z powrotem, ale nie potrafił. Ktoś wyraźnie się temu sprzeciwiał, on zaś nie był w stanie sprzeciwić się tamtej osobie.
– Stan jest stabilny – usłyszał ten sam co wcześniej delikatny kobiecy głos.
– Twoje szczęście – stwierdziła ta druga, jeszcze bardziej ochryple i szorstko.
Kim ona jest? – pomyślał. – Dlaczego tak bardzo się o mnie martwi?
Dużo by dał, aby ją zobaczyć, ale światło, które wdarło się do jego umysłu, nie ustępowało. Instynkt podpowiadał mu jednak, że nie jest to zły objaw, że wystarczy poczekać, a odzyska ostrość widzenia i wtedy…
…wtedy znów usłyszał jej głos, tuż nad sobą:
– Pamięta pan swoje imię, nazwisko, adres?
Imię?
Nazwisko?
Adres?
To wszystko jest gdzieś zapisane, wystarczy sprawdzić, odczytać… A tak właściwie – zaczął się zastanawiać – to kim ja jestem? Jak mam na imię? Gdzie mieszkam?…
– Spokojnie, wszystko pan sobie przypomni. We właściwym czasie… – Jej głos działał dziwnie kojąco. Może nawet zbyt kojąco, bo zaczął myśleć o zamierzchłych czasach, gdy w podobnym tonie zwracała się do niego zupełnie inna kobieta. Kobieta, którą kochał, a o istnieniu której zdążył już zapomnieć.
Znów poczuł jak oddala się, odpływa, bezcieleśnie przenika do innego świata czy wymiaru.
– Nieee… Proszę, nie! Niech pan tego nieee…
Powrócił znajomy ból i drżenie.
Czego oni ode mnie chcą? – pomyślał. – Dlaczego nie pozwalają mi odejść? Przecież tam na pewno ktoś na mnie czeka… Ucieszy się z mojego widoku… Tam nie będę odczuwał żadnego cierpienia… Zrobię jeszcze tylko jeden krok.
Je-den!
Uniesiona ku górze stopa natrafiła jednak na niespodziewany opór. Jakby nagle atmosfera stała się tak gęsta, że niemożliwością było wykonać najmniejszy ruch. Na tym się jednak nie skończyło. Chwilę później coś lub ktoś z zadziwiającą siłą zaczął ciągnąć go do tyłu. Świat wokół zawirował i niewiele brakowało, by zatracił się w tym wirze. Z żalem patrzył w kierunku oddalającej się krainy wiecznej szczęśliwości, pogrążając się w coraz głębszym smutku. Po policzku spłynęła mu pierwsza łza, potem kolejne – w końcu rozpłakał się jak dziecko, które siłą oderwano od matki. Szloch wstrząsał nim konwulsyjnie.
I nagle wszystko ucichło. On sam również. Przestał płakać, ogarnęła go błogość, z którą kontrastowało jedynie ogromne zmęczenie. Wkrótce nadszedł sen – spokojny, idylliczny, beztroski.
Jak długo spał, nie miał pojęcia. Ze snu wybił go głód. Czuł ścisk w żołądku, jakby co najmniej przez tydzień nic nie jadł.
Pokój, w którym się obudził, był sterylnie biały. Nie było w nim okien, mebli ani innych przedmiotów, poza łóżkiem, na którym leżał. Pierwsza myśl, która przyszła mu do głowy, brzmiała: „szpital psychiatryczny”. To by wiele tłumaczyło, zwłaszcza to niepokojące wrażenie alienacji i odosobnienia. Z trudem podniósł głowę z poduszki. Rozejrzał się uważnie dokoła, jednak jego umysł nie zarejestrował żadnego istotnego szczegółu. Nie znalazł ani jednego śladu, który pozwoliłby mu rozwikłać zagadkę tego miejsca.
Zresztą, prędzej czy później pojawi się ktoś z obsługi szpitala – już zdążył przyzwyczaić się do myśli, że mimo wszystko jest to jakiś szpital – i wtedy dowie się wszystkiego. Próbował na powrót zasnąć, lecz głód nie dawał mu spokoju. Otworzył usta i wyszeptał:
– Jestem głodny.
Chwilę później powtórzył głośniej, a kiedy i to nie przyniosło rezultatu, krzyknął (w każdym razie tak mu się wydawało). Dopiero teraz nastąpiła reakcja. Rozległ się szum i ze ściany za jego głową wysunęły się mechaniczne dłonie. Jedna z nich unieruchomiła jego prawą rękę, druga zaś podwinęła rękaw bluzy, po czym wsunąwszy się z powrotem w ścienny otwór wychynęła stamtąd po upływie kilku sekund, ściskając w palcach przedmiot przypominający strzykawkę.
Mężczyzna szarpnął, ale uścisk był zbyt mocny. Zaklął pod nosem, gdy igła wbiła się prosto w żyłę. Miał tylko nadzieję, że nie nafaszerują go jakimś paskudnym narkotykiem, który spowoduje, że stanie się bezwolnym narzędziem w rękach nieznanych mu ludzi. Kilka minut później porzucił jednak wszystkie złe myśli – jedynym efektem zastrzyku był bowiem zanik uczucia głodu.
– Dziękuję – powiedział głośno, mając nadzieję, że i tym razem zostanie usłyszany.
Odpowiedź była natychmiastowa:
– Nie ma za co. To był nasz obowiązek – udzieliła jej młoda kobieta w białym fartuchu, stojąca tuż obok łóżka.
Jak mógł nie usłyszeć jej wejścia? Przecież nie przeszła, jak duch, przez zamknięte drzwi. Ale i ta tajemnica po chwili się wyjaśniła. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i do pokoju weszła jeszcze jedna osoba. Druga z kobiet była znacznie starsza, mogła mieć około sześćdziesiątki. Na jej twarzy malował się mało zachęcający do rozmowy grymas. Ale to właśnie ona zadała pytanie:
– Zaspokoił pan głód?
Przytaknął ruchem głowy. Starsza pochyliła się nad nim i zajrzała mu głęboko w oczy. Przyglądała im się przez chwilę, po czym, już wyprostowana, rzuciła szeptem kilka słów do swojej młodszej koleżanki i wyszła. Drzwi bezszelestnie zamknęły się za nią.
– Co ze mną będzie? – wykrztusił mężczyzna, zdając sobie sprawę, jak żałośnie musiało to pytanie zabrzmieć.
– Zostanie pan poddany badaniom – odpowiedziała kobieta, uśmiechając się doń szeroko, jakby próbowała go w ten sposób ośmielić.
– Jakim badaniom? – Mówienie wciąż przychodziło mu z trudem; wyrzucał więc z siebie nie więcej niż kilka słów na raz.
– Rutynowym – odparła. – Nie ma się czego bać. Chcemy się tylko dowiedzieć czy wrócił już pan do… – nie wiedzieć czemu, w ostatnim momencie ugryzła się w język. – W pełni do zdrowia – dokończyła.
– Czuję się dobrze.
– Nie wątpię, sądząc po apetycie, jaki pan ma… Ale my chcemy wiedzieć to na sto procent.
Zaintrygował go ten zaimek – „my”.
– Gdzie ja jestem?
– Niebawem wszystkiego się pan dowie… – Może się mylił, a może kobieta, odpowiadając, rzeczywiście unikała jego wzroku. – Proszę się przygotować, za parę minut przyjdą po pana.
Nim zdążył zasypać ją kolejnymi pytaniami, zniknęła za drzwiami. Gdy i on spróbował wyjść za nią na korytarz, drzwi nawet nie drgnęły. Ze smutkiem stwierdził, że traktują go jak więźnia. A jeśli tak jest w rzeczywistości, nie powinien się spodziewać niczego dobrego. Usiadł więc zrezygnowany na łóżku i czekał.
„Badania” ciągnęły się do wieczora. Wbrew oczekiwaniom nie przeprowadzali ich żywi lekarze, ale automaty. Najpierw unieruchomiono go na łóżku, a następnie umieszczono w wielkim owalnym pojemniku naszpikowanym nieznanymi mu elektronicznymi urządzeniami. Zeskanowano każdy centymetr jego ciała, pobrano próbki krwi, moczu, kału, nawet płynu surowiczo-krwistego. Nie należało to do przyjemności, ale przyznać musiał, że ból zminimalizowano niemal do zera. Być może przy okazji „karmienia” został naszpikowany środkami przeciwbólowymi. Jeżeli tak właśnie było, w duchu dziękował tym, którzy podjęli taką decyzję.
Po kilku godzinach pozwolono mu wreszcie wrócić do pokoju. Tam zaś czekał na niego niemłody już, choć w trudnym do określenia wieku, mężczyzna. Miał na sobie szary uniform, krojem przypominający wojskowy mundur, tyle że bez żadnych emblematów. Na jego twarzy malowała się surowość i wrodzony brak zaufania do bliźnich. Bez słowa wskazał mu krzesło stojące pod ścianą, tuż obok niewielkiego kwadratowego stoliczka, na którym stała karafka wypełniona przezroczystym płynem i dwie szklanki.
– Może pan pić bez obaw. – Głos miał tak samo antypatyczny, jak wyraz twarzy. – To czysta woda.
– Dziękuję.
Poczekał, aż usiądzie, nim przeszedł do rzeczy.
– Zapewne chciałby mi pan zadać wiele pytań. Proszę nie mieć żadnych skrupułów. Nie na wszystkie odpowiem, ale może pan próbować…
Lekarz sięgnął po karafkę, napełnił szklanki wodą i jedną z nich podał zdezorientowanemu pacjentowi. Ten z trudem przełknął kilka łyków.
– Widzę, że nie wie pan, jak zacząć… Pomogę więc. – Wstał i przeszedł się po pokoju. Pacjent nerwowo wodził za nim wzrokiem. Dostrzegając jego irytację, mężczyzna przystanął. – Czy mówi panu coś nazwisko… Barney Frederick Heimlig?
– Bar-ney…
– …Fre-de-rick Heim-lig!
– Nie… chyba nie. Kto to?
– Wszystko wskazuje na to, że – pan!
Pacjent zamyślił się. Zapewne poszukiwał teraz w zakamarkach pamięci jakiejkolwiek informacji na temat owego tajemniczego Heimliga. Wyraz twarzy dowodził, że nic jednak nie znalazł.
– Zeskanowaliśmy pańskie linie papilarne. Następnie porównaliśmy je z liniami papilarnymi przechowywanymi w archiwum naszego Instytutu. Nie ma wątpliwości – Barney Frederick Heimlig to pan!
– Więc znam już swoją tożsamość – stwierdził z ulgą. – Mimo że nic mi ona nie mówi… Dobrze jednak wiedzieć, kim się jest.
Na twarzy lekarza po raz pierwszy zagościł uśmiech. Trudno jednak byłoby stwierdzić, że wyrażał on sympatię do pacjenta.
– Stan pańskiego zdrowia też jest zadowalający. W zasadzie.
Heimlig lekko drgnął.
– Co oznacza to „w zasadzie"? – Teraz, gdy odzyskawszy tożsamość czuł się już znacznie pewniej, wbił pytający, nieco nawet bezczelny, wzrok w lekarza.
– Biorąc pod uwagę pański status… – Mężczyzna odpowiadał półsłówkami, jakby specjalnie chciał rozdrażnić pacjenta.
– Jaki znów „status"?
– Pan nie wie?… Pan się nawet nie domyśla…
– Czego, do cholery?!
Podenerwowanie Barneya udzieliło się również lekarzowi. Głośno przełknął ślinę i nerwowo przeczesał palcami zmierzwioną fryzurę.
– Takich jak pan zwykliśmy nazywać… nazywać wskrzeszeńcami.
Heimlig zamarł. Cokolwiek słowo to znaczyło, nie brzmiało zbyt przyjaźnie.
Przez kilka kolejnych sekund mężczyźni mierzyli się wzrokiem, tocząc ze sobą milczący pojedynek. Pierwszy poddał się Barney. Przecież i tak był na z góry straconej pozycji.
– Co to oznacza?
– Że właśnie został pan przywrócony do życia.
„Do życia?” – powtórzył w myśli. – „Przywrócony"? Więc to nie był żaden koszmar? Czyżbym naprawdę umarł…
– Nie było pana z nami przez siedem lat – dopowiedział lekarz.
W umyśle Heimliga rozpętała się prawdziwa burza.
„Nie było mnie"?
– To głupi żart, pieprzony kalambur, prawda!? – krzyknął tak głośno, że aż zabolało go gardło. – Umarłem i na siedem lat zakopali mnie w ziemi? A teraz jakiś walnięty doktor Frankenstein przypomniał sobie o mnie, kazał wykopać i tchnął we mnie życie? – Nawet nie zauważył kiedy dopadł do lekarza i chwycił go za uniform. Niewiele brakowało, aby pchnął go ze wściekłością na ścianę. Powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. – Któryś z nas dwóch chyba oszalał… Tylko który – pan czy ja?!
„Pan czy ja?!” – odbiło się echem od ścian pokoju i niepokojąco zawisło w jego dusznej atmosferze.
– Nie ma żadnego Frankensteina – odparł spokojnie lekarz, starając się wyzwolić z uścisku Heimliga.
– Więc kto?… – spytał błagalnie. – Kto jest za to odpowiedzialny?
– Bóg, synu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.