powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Rozmyślania nad ćwiartką
Andrzej Zimniak
czyli jubileusz 25-lecia pracy pisarskiej
Ani się spostrzegłem, jak na początku 2005 roku minęło ćwierć wieku (!) od mojego debiutu literackiego. Kiedyś uważałem, że obchodzenie rocznic to dęta fanfaronada, ale z wiekiem moje poglądy na tę kwestię ewoluowały, lecz nie dlatego, że sam dojrzewałem do jubileuszy, a przynajmniej nie był to jedyny powód. Zacząłem dostrzegać, że aktywność po pewnym czasie wymaga przeglądu, a dorobek uporządkowania, aby stał się czytelny, że warto z tego samego powodu dokonać podsumowania i w pewnej chwili dać znak innym, że już się to zrobiło. Poza tym – pamięć jest ulotna, należy więc od czasu do czasu powtarzać to, co uważamy za ważne i słuszne.Z tej okazji poniżej przedstawiam garść luźnych refleksji, związanych z moim literackim ćwierćwieczem.
Andrzej Zimniak
Andrzej Zimniak
Debiut i papierówki
To wydarzenie – no pewnie, że debiut na publicznych łamach był dla mnie wydarzeniem – miało miejsce w styczniu 1980 roku, a tekst opowiadania „Pojedynek” został wydrukowany w tygodniku „Politechnik”. Dlaczego akurat tam? Zbiegiem okoliczności, jak prawie wszystko i jak zazwyczaj. Miałem już sporo gotowych opowiadań w szufladzie, kiedy dowiedziałem się od swojego brata, że facet, z którym ów pracuje przy jednym stole laboratoryjnym, interesuje się fantastyką, jest aktywnym fanem, i do tego działa w jakimś stowarzyszeniu fanowskim. Ten facet, Sławomir Pikuła (obecnie jest profesorem biochemii i nie udziela się w fandomie), znał Marka Oramusa, który wówczas już był fantastą i na dodatek redaktorem w „Politechniku”. Cóż, dalszy ciąg jest oczywisty. Sławkowi liczy się na plus, że uświadomił mnie, abym w nagłówku swoich tekstów umieszczał imię i nazwisko, i całość słał do redakcji celem wydrukowania – tak po prostu. Niby rzecz oczywista, ale początkujący zwykle mocno się sumitują. Oramus okazał się szczupłym rudym dryblasem, sympatycznym i życzliwym (he, he, jemu do dziś też zmieniły się kolory, proporcje i zapatrywania). Oprócz opowiadania zamieścił potem w swoim piśmie szereg moich felietonów, dopóki nie przyszedł następca z miotłą i nie wprowadził swoich porządków (i ludzi, rzecz jasna).
Po debiucie sypnęły się dalsze publikacje. Lubiłem krótkie teksty, więc w latach 1980-82 wyszło drukiem 8 moich opowiadań w „Politechniku”, „Młodym Techniku”, „Kalejdoskopie”, „Odgłosach” i „Problemach”. Wtedy na rynku było mnóstwo pism, w których publikowano literaturę sf. Pod koniec 1982 roku, zaraz po ukazaniu się pierwszego numeru „Fantastyki”, zadzwonił do mnie Maciej Parowski, wówczas redaktor prozy polskiej w tym czasopiśmie, i poprosił o tekst. Właściwie nie prosił, ale zażądał – zadzwonił ok. 23-ciej (już myślałem, że jakaś choroba w rodzinie), był bardzo bezpośredni i mówił jak zwykle trzy razy za szybko i trochę za mało wyraźnie, ale zrozumiałem tyle, że jesteśmy po imieniu i że chce ode mnie opowiadanie. Byłem zaskoczony i coś tam tłumaczyłem, chyba wykrętnie, ale on nie dał się zbyć, powiedział że tak to nie będzie, że coś muszę dać i koniec. Więc dałem akurat ukończone opowiadanko „Umarł w butach”, które wyszło w numerze 2/83 i ogólnie się podobało. Tak zaczęła się moja współpraca w „Fantastyką”, a potem „Nową Fantastyką”, gdzie łącznie do lata 2005 wydrukowałem 12 opowiadań – to też ładna jubileuszowa liczba! Oto one: „Umarł w butach”, „List z Dune”, „Najdłuższa podróż poślubna”, „Ornitologia”, „Opus na trzy pociski”, „Flamenco na krańcu świata”, „Klatka pełna aniołów”, „Las na wulkanie”, „Miłosne dotknięcie nowego wieku”, „Wiano, kobiety i śmiech”, „Przygoda ostatniej blondynki” i „Na końcu będzie słowo”. Do sierpnia 2005 opublikowałem ogółem 70 utworów, w tym tylko jedną powieść, choć kilka tekstów można śmiało uznać za mikropowieści, bo mają po 80-100 stron. Pełny wykaz dorobku można znaleźć na mojej stronie internetowej.
Wróćmy jeszcze do utworów podebiutanckich, czyli zielonkawych papierówek. Pierwsze opowiadania są za krótkie i w moim obecnym osądzie mają pewne braki warsztatowe – grzeszą ornamentyką stylistyczną i nadmiarem przymiotników, i stanowią raczej rozbudowane konspekty utworów, które mogłyby z nich powstać. Co nie oznacza, że są złe – po prostu dziś napisałbym je inaczej. Duża liczba takich opowiadanek, które wypuściłem w stosunkowo krótkim czasie, świadczy o fajerwerku pomysłów i wielości przemyśleń do przekazania. Przykładowo można wymienić takie utwory, jak „Thor”, „Tchnienie szaleństwa”, „Umarł w butach”, „Numen” czy „Kuracja”. W następnym rzucie przyszły teksty dłuższe, właściwie mikropowieści, jak np. „Homo determinatus”, „Po tamtej stronie” i „Pod ochroną”, o rozbudowanej fabule i dobrze obmyślonej puencie. Ogólnie można powiedzieć, że te teksty pisane są w stylistyce „fali myśli” lub „strumienia świadomości” – wszechwiedzący narrator drobiazgowo opisuje stany wewnętrzne bohatera, niejako prowadząc czytelnika za rączkę. W dalszych utworach staram się odchodzić od takiego stylu, operując opisem, nastrojem i fabułą, aby uzyskać podobny efekt przy ściślejszej kooperacji z czytelnikiem, od którego w rezultacie wymagam większego wysiłku przy deszyfracji przekazu. Powstaje także coraz więcej opowiadań mających strukturę „cebulkową”, które można czytać ślizgając się jedynie po powierzchni fabuły lub płynąc w strumieniu akcji i nie zanurzając się głębiej, choć oczywiście nie jest to najwłaściwszy sposób lektury. Struktura warstwowa nie była możliwa do realizacji w dawniejszych, jednowymiarowych utworach.
Debiutowałem stosunkowo późno, dopiero w wieku 33 lat. Cóż, można byłoby powiedzieć ogólnie i cokolwiek wykrętnie, że wiek chrystusowy dobrze nadaje się do rozpoczynania wszelkiej poważnej działalności, ale w moim przypadku tak naprawdę chodziło o doświadczenie i warsztat. Nie tyle świadomie uznałem, lecz samo to wynikło przy pisarskich próbach, że muszę najpierw coś przeżyć, zanim zacznę to opisywać – nie wystarczało mi kompilowanie lektur. Co do własnego stylu, to należało go wypracować i dopracować, a byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że potrafiłem spojrzeć krytycznie na swoje literackie pierwociny i umieścić je w miejscu, na które w pełni zasługiwały – w koszu na śmieci.
Miłe początki
Można powiedzieć, że pierwsze kroki w kierunku literatury zrobiłem już w szkole podstawowej. Łatwość opisywania, czyli inaczej gadulstwo epistolarne, dostałem w genetycznym podarunku – gdy byłem w wieku 10 lat, nauczycielki chwaliły mnie za wypracowania. Jeszcze trochę wcześniej, nudząc się w łóżku podczas długiej szkarlatyny, przeczytałem smętną historyjkę o kaczątku Lulu (nic więcej o tym utworze nie pamiętam, darujcie) i spontanicznie ją streściłem. Owoc pracy pokazałem rodzicom, którzy byli radośnie wstrząśnięci – wszak dopiero co nauczyłem się stawiać kulfoniaste litery! Gdy miałem 15 lat, powstały dwa szczenięce opowiadania: typowo przygodowe o podwodnej wyprawie w okolice Nikobarów (archipelag wysp na Oceanie Indyjskim – już wtedy fascynowałem się nurkowaniem i oglądałem podwodne filmy przygodowe), oraz pierwszy tekst sf, który można zaliczyć do criminal fiction. W opowiadaniu p.t. „Tajemnice Nikobarów” występują wrogo nastawieni tubylcy, mamy też podmorskie starożytne świątynie, ukryte skarby i egzotykę tropików. Natomiast kryminał opisuje przygodę uzdolnionego studenta matematyki, który podczas wakacji mimochodem rozwiązuje zagadkę zabójstwa – winnym okazuje się usługujący do stołu robot. Wydaje się, że przyczyną była awaria tego mechanicznego kelnera, ale narrator sugeruje, że owa awaria mogła wystąpić z powodu niechęci maszyny do usługiwania człowiekowi. Problem ten wraca w naszych czasach, a na imię mu „sztuczna inteligencja”. Jak już wspomniałem, na szczęście nigdy nie wpadłem na pomysł opublikowania tych tekściątek.
Ciekawe, że w wieku od 15 do 32 lat nie zrobiłem dla literatury kompletnie nic, i nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś będę autorem, a nawet pisarzem. Żyłem sobie zwyczajnie: skończyłem szkołę, studiowałem chemię, uganiałem się za dziewczynami, kochałem się, bawiłem, kontynuowałem edukację uzyskując stopień doktora, wyjechałem na staż naukowy do Stanów. Nurkowałem, fotografowałem, pisałem listy. Tak, zawsze lubiłem pisać listy, odpisywałem śląc długie epistoły, które adresaci czytali, jak twierdzą, z przyjemnością. Kiedyś wuj jednego z moich kolegów-szczawików ze szkoły podstawowej przeczytał taki list i aż rozcmokał się od pochwał. Powiedzmy, że pisanie listów mogło być jakimś etapem, zbliżającym do pisarstwa, bo stanowiło szlifowanie stylu. W tym kontekście warto wspomnieć o pamiętniku, który prowadziłem w szkole średniej – też doskonaliłem warsztat, choć merytorycznie te zapiski są jeszcze gorsze od „Tajemnic Nikobarów”, bo stanowią niemal w całości użalanie się na ten pieski świat. Wtedy też, w liceum, miała u mnie miejsce „eksplozja talentu polonistycznego”, jak stwierdziła moja nauczycielka od polskiego. Pani Gosiewska była świetna i wiele jej zawdzięczam, sądzę, że bez jej lekcji być może nigdy nie zacząłbym uprawiać literatury. Jednak po maturze wybrałem chemię, a nie polonistykę. Interesowało mnie wszystko i, co również kłopotliwe, w każdym kierunku – oprócz muzyki – byłem mniej lub bardziej uzdolniony, a więc potrafiłem rysować i malować, fotografowałem, dobrze pisałem i interesowałem się literaturą, poezją i teatrem, byłem w krótkim okresie świetnym sprinterem i lubiłem lekką atletykę, uwielbiałem abstrakcję matematyki wyższej i geometrię, nurkowałem i pasjonowałem się biologią morza, sporo czytałem o przedziwnie celowych procesach biochemicznych, a eksperymenty chemiczne, polegające głównie na zlewaniu różnych odczynników i obserwowaniu efektów, prowadziłem już w wieku 10 lat. (Prawdę mówiąc, do dziś moja praca w dziedzinie chemii niewiele się zmieniła.) Żeby nie wyglądało, że się przechwalam, uściślę: w wyliczonych dziedzinach byłem dobry, ale w żadnej – bardzo dobry. Przy takim eklektyzmie zainteresowań trudno o trafny i rokujący wybór, i w końcu padło na chemię, bo wydawało mi się, że stanie się ona uniwersalnym kluczem do tajemnic zarówno wszechświata, jak i życia, a także wszystkich otaczających nas zjawisk. Okazało się, że taki klucz nie istnieje, lecz moja edukacja – o czym do dziś jestem przekonany – stanowiła krok w dobrym kierunku, więc niczego nie żałuję.
Chemia kontra literatura
Właśnie w okresie wczesnej twórczości, chyba po ukończeniu „Homo determinatus”, zastanawiałem się nad przejściem „na zawodowstwo”. Niektórzy wręcz zachęcali mnie i tłumaczyli, że więcej zrobię w literaturze niż w nauce. Jednak ani wtedy, ani później nie zdecydowałem się rzucić pracy naukowej i dydaktycznej w uczelni. Dlaczego? Powodów było kilka. Po pierwsze: nauka interesowała mnie, jej uprawianie jest wszak rodzajem twórczości, bo odkrywa się coś do tej pory nieznanego. Podobnie przy nauczaniu, jeśli widzę nagłe przełamanie, błysk zrozumienia w oczach studentów, odczuwam niebagatelną satysfakcję. Po drugie: nie chciałem zasklepić się w świecie własnej imaginacji. Pisarz jest samotnym długodystansowcem i potrzebuje dopływu wrażeń z zewnątrz jak roślina światła czy ptak wiatru. Ilustracją zjawiska są sceny w wydawnictwach, gdzie autorzy lubią usiąść i pogadać, najchętniej przy kawce, zaś redaktorzy uciekają od nich jak od czarta, wszak mają swoją robotę, która sama się nie zrobi. Po trzecie: nie lubię pracować z pistoletem u skroni, a zwłaszcza nie chciałbym pisać w takich warunkach, natomiast jako zawodowiec musiałbym rokrocznie terminowo dostarczyć książkę do wydawnictwa. Ponadto, książka musiałaby się dobrze sprzedać, o czym należałoby pamiętać przez cały czas pracy nad tekstem. Po czwarte: nigdy nie lubiłem nieodwracalnych zmian, wolałem powracać z wypraw do bezpiecznego portu, który zawsze miałem w odwodzie – tym portem był uczelniany stały etat. W tym przypadku intuicja mnie nie zawiodła – w 1989 roku nadeszła transformacja ustrojowa, a wraz z nią chaos ogarnął rynek wydawniczy. Wątpię, czy byłbym w stanie w dzisiejszych czasach utrzymać się z twórczości literackiej, biorąc pod uwagę profil mojej twórczości, a także szybkość pisania.
Często słyszę pytanie, czy wykształcenie ścisłe w dziedzinie chemii przeszkadza czy pomaga w uprawianiu literatury. Otóż w moim przypadku zdecydowanie pomaga. Pisząc fantastykę naukową, a taką właśnie uprawiam, warto wiedzieć, jak od podstaw zbudowany jest nasz świat, aby tworzyć sensowne światy równoległe w obszarze innej fizyki, chemii, biologii, ogólnie innej nauki. Niektórzy humaniści (ależ nic nie mam przeciwko humanistom!) próbują to robić, ale wtedy mają dwie niewiadome w jednym równaniu: naukę naszą i równoległą. Nie wychodzi to najlepiej i kiksowanie czuć na lata świetlne. Oczywiście nie mówię o prozie typowo socjologicznej, politycznej, baśniowej, historycznej itd., gdzie definicja całki nie jest niezbędna do szczęścia i autor w taki sposób może poprowadzić narrację, żeby wpływ owej całki na bieg dziejów nie był widoczny.
Różnice między rynkiem wydawniczym w okresie socrealizmu i dziś
Jestem jednym z nielicznych obecnie aktywnych pisarzy sf, którzy tworzyli i wydawali w obu okresach, w epoce realnego socjalizmu i po 1989 roku, więc mogę dokonać kilku interesujących porównań. Transformacja dała nam wolność i to jest bezdyskusyjne, natomiast wiadomo, że nie wszystko poszło tak, jak byśmy chcieli.
Otóż w tamtych dawnych czasach, które dla młodych są historią, można było bez większego trudu utrzymać się z pisania. Niewątpliwie trudniej było zadebiutować niż dziś, bo dostępu na rynek broniło sito recenzji i limit liczby wydawanych tytułów, lecz już po pierwszej książce dalej szło łatwiej. Manuskrypt posyłało się do wydawnictwa, zajmującego się fantastyką, i tekst musiał uzyskać 2-3 pozytywne recenzje ludzi znających się na rzeczy. Potem czekało się ok. 2 lat i książka wychodziła, zwykle w nakładzie 30-40 tysięcy egzemplarzy. Ha, dziś najwięksi „kosiarze rynku” mogą tylko pomarzyć o takich nakładach! Jak to było możliwe, że sprzedawało się tyle książek jednego autora? To proste – w wyniku ochrony naszego rynku księgarskiego, działającej na identycznej zasadzie jak ochrona celna.
Nie było swobodnego napływu tytułów zza granicy, ten przepływ był ściśle regulowany i reglamentowany. Ustanawiano limit roczny np. 10 tytułów do tłumaczenia, i na tyle dawano zezwolenia i przedzielano papier – tak, papier był towarem reglamentowanym! Tytuły wybierali przedstawiciele wydawców i ministerstwa, a propozycja, jak i wszystkie inne ważne decyzje, była zatwierdzana w Komitecie Centralnym PZPR lub partyjnej komórce ministerialnej. Na szczęście propozycje wychodziły w dużej mierze od specjalistów, więc tłumaczono w zasadzie tylko dobre książki, nawet jeśli transakcja była wiązana (jak coś z zachodu, to też coś ze wschodu). Zaletą takiego systemu było to, że właściwie wszystkie wydane pozycje warto było przeczytać i fizycznie dało się to zrobić, bo było ich niewiele. Dla porównania, dziś w Polsce drukarnię opuszcza jeden tytuł dziennie (!) z fantastycznej branży. A więc, przed 1989 rokiem przy niewielkiej podaży książek i tytułów zostawało na rynku dosyć miejsca na twórczość rodzimą.
Teraz o honorariach. Przypuszczam, że ktoś odpowiedzialny za literaturę w KC ustalił, ile pisarz powinien napisać w ciągu miesiąca. Bez zbędnych ceregieli sięgnięto po stosowaną w wydawnictwach miarę, czyli arkusz autorski, który liczył 22 strony znormalizowane (1800 znaków ze spacjami), a więc po odliczeniu niedziel, świąt i kilku dni na leczenie zespołu niewydolności poalkoholowej, autor powinien napisać 1 stronę dziennie. Za to otrzymywał średnią pensję nauczycielsko-robotniczą, czyli wtedy 1600-1800 zł (to honorarium nijak miało się do sprzedaży książki). Tyle płacono za tzw. nakład podstawowy, który wynosił z reguły 10 tysięcy egzemplarzy. Każda wielokrotność tego nakładu była wynagradzana dodatkowo, ale nie proporcjonalnie, tylko w wysokości odpowiednio 80 i 60%, a więc autor poczytny zyskiwał więcej. Pamiętam, że za cienką książkę o objętości ok. 5 arkuszy otrzymywałem honorarium równe rocznemu zarobkowi na Politechnice, gdzie wówczas pracowałem. Stąd wniosek, że przykładając się nieco bardziej do pisania i nie robiąc nic innego mógłbym żyć na zupełnie niezłym poziomie. Zwłaszcza, że istniały inne przywileje dla członków Związku Literatów, jak zasadniczo darmowe pobyty w Domach Pracy Twórczej, prawo do dodatkowej powierzchni mieszkaniowej, czy prawo do 2 tygodni urlopu ponad limit. Cóż, nie zdążyłem załapać się na te luksusy (chyba raz dostałem dłuższy urlop, i na tym się skończyło).
Były także rozmaite ograniczenia dla twórców, to wie każdy. Istniały tematy tabu, cenzorzy szaleli po tekstach, niektórych pisarzy w ogóle nie wydawano. Ja osobiście tego nie doświadczyłem, z wyjątkiem jednego felietonu, traktującego o braniu zakładników w kolejce po mięso (tak, mołojcy, wasi dziadowie i ojcowie wystawali po byle ochłap godzinami, żebyście mieli dosyć białka w zupie i rozwinęli się na bysiowatych blokersów). Jednak nie znam przypadku, żeby jakiś autor piszący fantastykę miał szlaban na publikowanie – Zajdel, Wnuk, Oramus, Parowski wydawali, choć musieli pisać szyfrem i nieco się miarkować, co dodawało ich książkom spiskowych smaczków. Mam też wrażenie, że wielu autorów po transformacji straciło rozpęd, jak już nie mogli kruszyć kopii w potyczkach z cenzurą i w walce z totalitarnym ustrojem. Po transformacji i później sprawiali podobne wrażenie jak wyalienowani żołnierze amerykańscy, którzy po powrocie z wojny wietnamskiej nie potrafili znaleźć sobie miejsca w normalnym świecie.
Nie, moi drodzy, nie marzy mi się powrót do socjalizmu, zawsze byłem bardziej na prawo niż na lewo, a supermafia komunistyczna, za nic mająca rozum, niewoląca jednostkę i marnotrawiąca ludzie siły, napełniała mnie wyjątkową niechęcią. Co nie znaczy, że dziś wszystko mi się podoba.
Dziś mamy nadprodukcję tytułów, więc nakłady wynoszą 2-3 tysiące, osiągnięcie 5 tysięcy uznawane jest już za spory sukces wydawniczy, czyli powróciliśmy do sytuacji sprzed II Wojny Światowej. A więc, być może, jest to sytuacja normalna. Przy takich nakładach jednak niesposób utrzymać się z pisania, zwłaszcza opłacając składki emerytalne i zdrowotne. Rzecz jasna, od każdej reguły są wyjątki, jednak mówię o znakomitej większości pisarzy, którzy albo zarabiają na życie poza literaturą, mając wtedy mało czasu na uprawianie twórczości, albo klepią przysłowiową biedę. Poza tym 2-tysięczne mininakładziki nie mają szansy w rzeczywisty sposób zaistnieć na rynku w Polsce – aby tytuł był widoczny w kraju o tej populacji, potrzeba, według księgarzy, minimum 10 tysięcy egzemplarzy. Doświadczeni pisarze bronią się przez przystosowanie – piszą więcej, znacznie więcej niż dotychczas, próbując wydawać po kilka książek rocznie. W ten sposób z jednej strony łatają budżet domowy, z drugiej zaś ich utwory są bardziej widoczne na rynku. Jest to jakaś droga, choć takie rozwiązanie w niektórych przypadkach ociera się o desperację i nie przynosi optymalnych twórczych efektów. Każdy pisarz potrzebuje innej miarki czasu na donoszenie pomysłu, dopracowanie fabuły, obmyślenie puent i na samo pisanie wreszcie, jeden pracuje w tempie 1 strony dziennie, inny machnie w tym czasie 10 stron. Popędzanie, czyli bacik na leniwych, jest efektywny do pewnej granicy, za którą następuje niestety spadek jakości, powielanie schematów i autoplagiaty.
Kolejną cechą dzisiejszego rynku jest magiczna granica szybkości schodzenia tytułu. Gdy książka się sprzedaje, ale dla księgarza zbyt wolno, nie zamawia jej więcej niż raz. No i szlus, finito, end of the game – książki na ladach nie ma. Jak ktoś dowie się, że taki tytuł wydrukowano, może sobie zamówić przez internet, ale dla bywalców tradycyjnych księgarni książka po prostu nie istnieje.
Satysfakcja długodystansowca
Tak, powiem nieskromnie, jestem zadowolony z tego, co napisałem. Nie wstydzę się żadnego z opublikowanych utworów, chociaż te wczesne teraz bym skonstruował nieco inaczej – rozbudowałbym je fabularnie, poszerzył, pisałbym oszczędniejszym stylem. Cóż, strumień myśli czy świadomości stanowi wyznacznik tamtych tekstów, trzeba go uhonorować. Zresztą był to ciekawy styl, może jeszcze kiedyś do niego powrócę? Ogólnie, wypowiedziałem w swojej twórczości to, co chciałem, starałem się stawiać problemy, zmuszać do zastanowienia. Chyba mi się udało, bo mam doborową grupę fanów, którzy na każdym konwencie utwierdzają mnie w poczuciu sensowności tego, co robię w literaturze. Wierzę, że ta grupa będzie wzrastać, bo po tych 25 latach pisania nawet nie myślę o emeryturze.
Ilość i jakość
Rzeczywiście, mam do siebie pretensję o to, że napisałem trochę za mało. No bo gdybym tak jakoś bardziej się zawziął, mniej czasu zmitrężył, nigdy nie zajmował się głupstwami… No tak. Ale gdyby dano mi drugie życie, pewnie popełniłbym w nim te same błędy. Ujmując zaś problem bardziej konkretnie muszę przypomnieć, że przez cały czas pracowałem w wyżej uczelni (jestem chemikiem), działając na niwie naukowej i dydaktycznej. Wierzcie, to zajmuje sporo czasu – jestem autorem 40 oryginalnych artykułów badawczych, opublikowanych w anglojęzycznym czasopiśmiennictwie, a każda taka praca wymagała wielu eksperymentów w laboratorium i potem długich badań instrumentalnych, nie mówiąc już o tzw. „wkładzie intelektualnym”. Tak więc czas na pisanie miałem w święta, wieczory, podczas przeziębień i grypek (tych lżejszych, bo w malignie starałem się trzymać z dala od pióra), słowem – czas na twórczość był (i wciąż jest) podkradany z wypoczynku, zajęć domowo-rodzinnych, urlopów. Ach, przecież nie narzekam, pisanie było i jest dla mnie przyjemnością, wszak inaczej bym tego nie robił, jest najbardziej satysfakcjonującym sposobem spędzania wolnego czasu. Ale więcej wycisnąć się nie dało, albo nie potrafiłem. Gdybym czuł wylot lufy na skroni, pewnie zrobiłbym więcej, ale nie jestem pewien, czy nie kosztem jakości.
Poza tym – każdy ma swoje własne tempo, jak już wspominałem. Ja miewam refleks schodowy, czasem decyzje podejmuję o kilka (ekstremalnie kilkadziesiąt) lat za późno, uwielbiam urok retrospekcji i jałowych rozmów w pięknej scenerii, a przy pisaniu lubię się zastanowić i wycyzelować słowo, albo nawet nie wbić na dysk ani jednej litery, jeśli nie jestem dogłębnie przekonany, że właśnie w tym miejscu i czasie powinna zaistnieć. Nie jestem wcale pewien, że gdybym zajmował się wyłącznie pisarstwem, napisałbym kilkakrotnie więcej książek. Ponadto, gdybym nie udzielał się w nauce, zapewne moje teksty byłyby inne, ale to już temat na osobne gdybanie.
Plany
Pisać, pisać, i jeszcze raz pisać! To zajęcie należy do sensownych, póki ma się czytelników i satysfakcję. A zajęcia sensowne w życiu to prawdziwy skarb, który trzeba hołubić, pilnować go i w żadnym przypadku nie rozmieniać na drobne. Chociaż nie chcę rezygnować z nauki, mam zamiar pisać więcej niż dotychczas, czas musi się znaleźć. Planuję poświęcić więcej uwagi formom dłuższym, mikropowieściom i powieściom. Sam lubię powieści z interesującą, dynamicznie rozwijającą się fabułą, bohaterami i scenerią, do których można się przywiązać i codziennie do nich powracać. Mimo tych planów nadal będę pisał opowiadania – żywię starą miłość to wyrazistych, krótkich tekstów, nastrojowych i poetyckich, których fabuła krąży wokół jednej myśli błyszczącej jak diamentowe jądro. Przy tym wszystkim nie biorę rozwodu z bardziej ambitną prozą, nie rezygnuję z wieloznaczności, z puent i nastroju, z pobudzania czytelników do refleksji i zastanowienia, lecz chciałbym to wszystko zrealizować stosując formę możliwie przystępną i wciągającą. Czyli – spróbuję zadowolić różne gusta, spełnić rozmaite oczekiwania jednym utworem, co pachnie niemożliwością, albo przynajmniej niskim prawdopodobieństwem. Jak cała fantastyka.
Bibliografia (9 wydanych książek):
„Szlaki istnienia” (Nasza Księgarnia 1984, debiut), „Homo determinatus” (Wyd. Poznańskie, 1986), „Opus na trzy pociski” (Iskry, 1988), „Spotkanie z wiecznością” (Nasza Księgarnia, 1989), powieść „Marcjanna i aniołowie” (Wyd. Poznańskie, 1989), „Samotny myśliwy” (Alfa, 1994), „Klatka pełna aniołów” (Prószyński i S-ka, 1999), „Łowcy meteorów” (Sorus, 2000) oraz „Śmierć ma zapach szkarłatu” (Fabryka Słów, 2003). Opowiadania Zimniaka znalazły się także w 12 antologiach. Latem 2005 r. ukończona została powieść „Pocałunek Andromedy”.
powrót do indeksunastępna strona

86
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.