powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Opowiadanie wymyślonych historii jest nam organicznie potrzebne
Z Marcinem Wrońskim, autorem między innymi książki „Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża” (zawierającej opowiadanie „Co na ziemi, to na niebie…”) i współautorem miniatur z cyklu „Wielki Bestiariusz Praktyczny” rozpoczętym „Wampirem”, rozmawia Wojciech Gołąbowski.
‹›
‹›
Wojciech Gołąbowski: Przywykliśmy, że do „Esensji” swe utwory przysyłają amatorzy lub nawet całkiem początkujący pisarze. Tymczasem Ciebie za takiego chyba już uznawać nie można…?
Marcin Wroński: Na pewno nie jestem początkującym pisarzem tak w ogóle, bo zacząłem publikować już ponad 15 lat temu, od 7 lat żyję z pisania i redagowania, jednak z całą pewnością jestem początkującym pisarzem-fantastą. Jeszcze rok temu myślałem, że to będzie nieco krępujące – kiedy jesteś po trzydziestce, ludzie oczekują od Ciebie, że się ustatkujesz i zostaniesz czyimś kierownikiem, a nie że będziesz zaczynał coś od nowa. Ale najwyraźniej jestem jeszcze całkiem młody i wszystko przede mną :–) Zresztą subiektywne odczucie młodości to chyba dobry klucz psychologiczny, bo prapoczątki mojego pisarstwa to też była fantastyka, zatem powracam do swoich własnych źródeł, tylko z dużo większą świadomością, co to właściwie znaczy „pisarz”.
WG: To pewnie debiutantem książkowym też nie jesteś…
MW: Nie, mam za sobą zbiór opowiadań „Udo Pani Nocy”, mikropowieść pijacko-przygodową „Obsesyjny motyw babiego lata” i udział w antologii. Do tego dwie popularnonaukowe książki o kosmosie – jedną dla dzieci, drugą dla młodzieży, i całe stado opowiastek dla maluchów, które w tej chwili czekają na wydanie. „Tfu, pluje Chlu!” jest więc moją piątą samodzielną książką. Jednak od czasu „Obsesyjnego motywu…” – najlepszego z moich ukończonych tekstów okresu „artystowskiego” – żadna nie sprawiła mi tyle radości. Mam tu głównie na myśli bardzo żywe i autentyczne głosy czytelników i recenzentów – to jest właśnie to, co w środowisku odbiorców fantastyki najbardziej mi się podobało, a czego w tej skali nie widać w żadnym innym nurcie literackim. Oczywiście ta żywiołowość ma też swoją ciemną stronę – muszę to dodać, abyś mnie nie posądził o tandetne podlizywanie się fandomowi :–) Ta ciemna strona mocy objawia się niekiedy w pochopności formułowanych sądów i subiektywizmie tak skrajnym, że więcej z takiej recenzji dowiadujemy się o recenzencie, niż o omawianej książce. Ale mimo wszystko widzę w tym przede wszystkim uczciwość i akceptuję. Dla mnie jako pisarza każdy głos jest ważny, a najbardziej przygnębia milczenie.
WG: I publikacja w „Esensji” dostarcza Ci tych głosów?
MW: Może nie od razu głosów, ale na pewno czytelników, czyli potencjalnych głosów. Jak powiedział Blumenfeld do Goldsteina: „Najważniejszy jest nie zarobek, ale ruch w interesie”, po czym… sprzedał samemu sobie dwie bele płótna :–) A tak poważnie, po publikacji u Was pierwszych odcinków „Wielkiego Bestiariusza Praktycznego” na forach m.in. larpowych pojawiło się parę dyskusji, np. czy wampir w wydaniu Pawła Muszyńskiego i moim to jakiś przyczynek do postaci wampira tak w ogóle, czy raczej kpina z wampiryzmu. Ale nie były to liczne głosy, niemniej ciekawe. Za to po ukazaniu się „Tfu, pluje Chlu!”, mogłem przeczytać wiele recenzji – trochę na papierze, a głównie w najróżniejszych portalach. I to jest właśnie to, co stanowi o wyjątkowości odbiorców fantastyki – dostałem więcej opinii niż o wszystkich dotychczasowych książkach! Jedne były złe, inne średnie, jeszcze inne bardzo dobre. Niektóre powtarzały podobne wrażenia, inne przeczyły drugim. Ale nie w tym rzecz, które miały rację, a które jej nie miały. Najciekawsze w tych opiniach jest dla mnie po prostu poznanie czytelnika – tego, czego szuka w książkach. To nie znaczy, że według mnie autor powinien zaspokajać zapotrzebowania publiczności za wszelką cenę, ale dostając wiele głosów o tym, jak jego wizje są odbierane przez innych, ma unikalną okazję zweryfikowania poglądów.
WG: A przecież „jeszcze się taki nie narodził…”?
MW: Ano nie, więc ja też nie wszystkim dogodziłem. „Tfu, pluje Chlu!” było tym bardziej ryzykowne, że postawiłem sobie tylko jedno założenie „rynkowe”: to ma się dobrze czytać, nie wolno męczyć czytelnika bez potrzeby. Natomiast cała reszta: postaci, świat, rozwiązania fabularne, gadżety, powstały w myśl zasady – chcę zrobić taką fantasy, którą zawsze chciałem przeczytać, a której nie przeczytałem. Chodzi tu na przykład o miejsce magii w wykreowanym świecie – na ogół jest ona tak oczywista i powszechna, że przestaje być niezwykła i magiczna. Dlatego u mnie jest jej mało i staram się mniej „czarować” zaklęciami, a bardziej nastrojem. Rzecz jasna to nie tak, że napisałem tę książkę tylko pod siebie, starałem się ją konfrontować z potrzebami i uwagami innych, jednak trzymałem swój pion z całą świadomością ryzyka. Dziś wiele fragmentów napisałbym już całkiem inaczej, ale nie narzekam. Czytając teraz recenzje, między innymi Twoją, widzę, że nie popełniłem kardynalnych błędów. A tych mniejszych uroczyście obiecuję unikać w kolejnych książkach :–)
WG: Wielu pisarzy-amatorów deklaruje właśnie coś takiego: piszę to, co chciałbym przeczytać, a czego nikt jeszcze nie napisał. Często okazuje się przy tym, że już to napisano, w dodatku wielokrotnie, a tylko lenistwo… i tak dalej. Ale Ty się chyba do nich nie zaliczasz?
MW: Mam nadzieję :–) Ale gdy mówię o pisaniu fantastyki, której dotąd nie czytałem, nie chodzi mi o coś Nowego przez duże „n”. Kiedy na przykład układam tekst do książki dla dzieci, choć zawsze mam narzucony z góry temat, określony wiek czytelnika, a nawet już gotowe ilustracje, to nie jestem usatysfakcjonowany, dopóki nie wrzucę w to jakiegoś odcisku własnej dłoni – niczym ci prehistoryczni grafficiarze od jaskiń – malutkiego szczegółu autobiograficznego, rysu dziecka, które znam, żarciku… Nie inaczej postępuję, pisząc fantasy, zwłaszcza że ona wcale nie służy do tego, aby być oryginalna, tylko w twórczy sposób powtarzalna. Jak cała zresztą popkultura. Tak więc mój wąż Marlo, nekromanta Nzalan czy namiestnik Quotlin jak najbardziej mają wielu krewnych u innych autorów. I nie widzę w tym powodów do wstydu, bo czytelnik nie sięga po fantasy, aby zapoznać się z najnowszymi trendami awangardy. Chcę jedynie postawić moich bohaterów w nowych sytuacjach, zerknąć na nich przez inną lupę, a przez to pokazać inny odcień czy inną twarz szpiega, maga albo władcy.
WG: W takim razie kogo wymieniłbyś jako tych, którzy postawili kamienie milowe na Twej pisarskiej drodze?
MW: Subiektywny ranking? Trudno mi go jednoznacznie stworzyć, bo po prostu nie umiem wyliczyć książek, które otworzyły mi w głowie jakąś ważną klapkę. Na pewno były to powieści Eco z jego erudycją, na pewno opowiadania Brunona Schulza z jego magicznym stylem, na pewno Tolkien ze swoją monumentalną kreacją świata… Ale to są raczej moje wybory jako czytelnika. Jako pisarz od dłuższego czasu największym podziwem darzę tych autorów, którzy potrafili z sukcesem pogodzić popkulturowość, a więc przystępność dla czytelnika, któremu do erudyty daleko, z dużymi wartościami literackimi. Na swojej drodze minąłem dwa takie duże kamienie milowe: Marqueza i jego „Sto lat samotności” oraz Sapkowskiego z jego cyklem wiedźmińskim. To są właśnie tacy pisarze, którzy potrafią dogodzić (prawie) wszystkim i nie muszą schlebiać niskim gustom, żeby zwiększyć nakład. Autorzy wielopoziomowi i solidni jak przedwojenna kamienica – na parterze opowiadają historyjki, na pierwszym piętrze te historyjki okazują się archetypowymi przesłaniami i czytelnik sam nie czuje, jak one go uwodzą, a na drugim, w głębi tych historyjek, ukrywa się cała masa dodatkowych smaczków, już czysto literackich.
WG: Dochodzi jeszcze strych. Co kryje się na poddaszu Twoich tekstów?
MW: Tak piękne pytanie, że aż trudno szybko na nie odpowiedzieć. Kryje się tam wiara, że opowiadanie wymyślonych historii jest nam naprawdę organicznie potrzebne, a stało się to fanaberią dopiero w momencie, gdy ta bardziej awangardowa część kultury wysokiej zerwała kontakt z człowiekiem. Kiedy jako dzieci słuchaliśmy bajek, uczyliśmy się bardzo konkretnych i pożytecznych rzeczy, np. że nie należy samemu chodzić do lasu, ale też przyswajaliśmy sobie sprawy fundamentalne, np. że na świecie jest dobro i zło albo że nie będziemy szczęśliwi, póki nie wejdziemy na jakąś swoją własną szklaną górę. Gdy dawni Grecy widzieli na scenie, jak zrozpaczony Edyp wyłupuje sobie oczy czy gdy Hebrajczycy czytali historię Hioba, oswajali się z myślą, że człowiek może znieść dużo więcej nieszczęść, niż to się z pozoru wydaje. I tak dalej… Najlepsze wymyślone historie są i ciekawe, i terapeutyczne, i rozwijające. Tylko wtedy naprawdę zapadają w pamięć i chcemy do nich wracać. Oczywiście literatura popularna jest przede wszystkim od dostarczania rozrywki i bardzo dobrze, ale za zabawą, choćby gdzieś w tle, powinno stać coś więcej. Z taką intencją staram się pisać przynajmniej dłuższe teksty, które pozwalają na dygresje i rozmach, choć uczciwie przyznaję, że mój strych nie jest jeszcze tak miło zagracony, jakbym tego sobie życzył :–)
WG: Jeśli się nie mylę, „Wielkiego Bestiariusza Praktycznego” pisaliście (z Pawłem Muszyńskim) na bieżąco, z numeru na numer magazynu. Jak znajdujesz czas na pisanie?
MW: Znajduję z trudem, zwykle go sobie kradnąc :–) Przez osiem do dziesięciu godzin dziennie siedzę w świecie zupełnie innych tematów lub cudzych książek, a gdy już skończę, staram się udowodnić sam sobie, że jak się mocno zbiorę w sobie, to mogę jeszcze więcej. No i staram się coś napisać. Ale nie posądzaj mnie o martyrologię – przecież gdybym nie chciał, tobym tego nie robił. Wielu ludzi żyje przez 16 godzin na dobę swoją firmą, bo wiedzą, że skoro chcą dużo albo dobrze zrobić, to muszą się spocić, nie ma innej rady. No to i ja się pocę. Ale oczywiście żałuję, że nie mam więcej czasu, bo pocąc się tyle samo, mógłbym napisać więcej. Jednak bez przesady. Sądzę, że pula pomysłów, jakie dziennie mogą przyjść człowiekowi do głowy, jest niestety skończona – niezależnie od ilości czasu.
WG: Ślęczysz nad klawiaturą / maszyną do pisania / kartką papieru, wieczorami? Masz swoje ulubione pory dnia? Jak na to reaguje rodzina?
MW: Klawiaturą, klawiaturą, bo tak jest prościej i szybciej. Może mi nie uwierzysz, ale już prawie nie umiem pisać ręcznie i zajmuje mi to więcej czasu niż stukanie. Pióro czy ołówek służy mi głównie do mazania na wydruku, skreślania i dopisywania. No i muszę wspomnieć o nieocenionym dla mnie doświadczeniu, jakim jest praca w redakcji. To tam doświadczalnie stwierdziłem, że nie istnieją książki, których nie dałoby się napisać jeszcze lepiej. Tak więc każdy mój tekst przechodzi przez 4-6 wersji, zanim pójdzie w świat. I rzeczywiście, zwykle dzieje się to wieczorami, choć staram się przełamywać i pracować w różnych porach, kiedy trafia się chwila czasu. Poczyniłem na tym polu pewne postępy, ale stare nawyki trudno wykorzenić :–) Gdy Marcin Przybyłek powiedział mi, że jego „Gamedec” powstawał głównie między 8 rano a 10-12, byłem w szoku, że można twórczo pracować o tej porze! Co zaś do rodziny w osobie mojej żony, to ma ona w mojej pracy niezastąpiony udział, bo należy do czołowych betatesterów różnych historyjek, zwłaszcza w ich wczesnej fazie. Wiesz, literówki to ja sobie mogę sam poprawić, ale dużo trudniej skorygować błędy koncepcyjne, bo ich nie zobaczysz, dopóki ktoś Ci ich palcem nie pokaże. Gdy dostanę serię pytań w rodzaju: „A dlaczego on tak powiedział? A po co właściwie ona tam poszła?”, od razu widzę, czego nie domyśliłem do końca albo gdzie skrót myślowy jest za duży. Zresztą oboje traktujemy tę działkę mojej aktywności nie jak jakąś fanaberię, ale jak pracę. To czyni z niej ważną część życia, ale też pozwala zachować dystans i nie ulegać jakimś artystowskim paranojom, że niby pisanie książek to coś obiektywnie lepszego niż produkowanie gwoździ.
‹Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża›
‹Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża›
WG: Czy przy okazji „Tfu…” Twoja żona nie zadała pytania w rodzaju „skąd taki [censored] tytuł”? Jaka była(by) Twoja odpowiedź?
MW: Ha, ha, nie, takiego pytania nie było :–) Tytuł od razu znalazł uznanie, żona zwróciła mi tylko uwagę, że na pewno nie dostanę Nike, bo na Nike nadają się tylko krótkie tytuły typu „Zwał”. Choć po niedawnym przełamaniu tego trendu przez Kapuścińskiego, niczego nie jestem już pewien :–) Faktycznie, w tytule „Tfu, pluje Chlu!” jest coś dziwacznego, może nawet niestosownego i niemała część recenzentów zwróciła na to uwagę. Ale z drugiej strony żyjemy w świecie chaosu informacyjnego i marketingu, poczciwe tytuły w stylu „W okowach zdrady” czy nawet „Koszmar Dwa. Krwawa jatka w Świątyni Zła” są już tak zużyte, że bardziej śmieszą, niż zaciekawiają. A ja wierzę w marketing i uważałem, że skoro Marcin Wroński w kręgu fantastyki był kimś całkiem nowym, tylko tytuł miał szansę zawołać do czytelników: „Hop, hop, tu jestem!”. Dlatego musiał być zupełnie inny, poza powszechnie przyjętymi konwencjami. Ale nie tylko w tym rzecz! „Opowieści z Pobrzeża” – jak pierwotnie miała nazywać się moja książka i co zostało w podtytule – to bardzo wdzięczna, literacka etykietka z długą tradycją. W każdej bibliotece stoją na półkach dziesiątki, jeśli nie setki różnych „Opowieści Skądśtam”. Sam uważam to za markę godną zaufania. Ale mimo całej urody taki tytuł uznałem za pozbawiony głębszej trafności. Bohaterom moich opowiadań przyszło żyć w niezbyt sympatycznym miejscu i zmagać się z jeszcze mniej sympatycznymi kolejami losu. Nic więc dziwnego, że przekleństwo nieraz wyrywa im się z ust. Więc klną „Tfu, pluje Chlu”, co uzupełnione o podtytuł „Opowieści z Pobrzeża” jest najpełniejszym, choć może nieco zaszyfrowanym podsumowaniem książki, jakie udało mi się wymyślić.
WG: Jakież więc jeszcze tytuły zafundujesz czytelnikom?
MW: No cóż, te najbliższe brzmią znacznie poczciwiej niż „Tfu, pluje Chlu!”. W październiku zapraszam czytelników do kolejnej już antologii Fabryki Słów – „Deszcze niespokojne”, gdzie znajdzie się moje opowiadanie „Mons 44”. Tym razem nie będzie to fantasy, ale połączenie leciutkiego pastiszu sf z wynalazkiem w roli głównej i historii alternatywnej. Z kolei w przyszłym roku powinna się ukazać druga książka ze świata Aytlanu i Pobrzeża – pierwszy tom powieści „Wąż Marlo” – historii życia postaci znanej już z „Tfu…”. Jeśli komuś podobało się opowiadanie z tego zbiorku „Marlo zwany Wężem”, mogę zdradzić, że w jednym z rozdziałów znajdzie tę samą historię, opowiedzianą jednak z innego punktu widzenia i przekona się, jak było naprawdę. To najbliższe i najkonkretniejsze plany. Dalsza przyszłość to drugi, zamykający tom powieści i być może sequel, w którym „wytłumaczę się” m.in. z nawiązań do Starego Testamentu. Sądzę jednak, że poprzedzi go powieść o roboczym tytule „Smoczy pomiot” (znów jakże poprawny, prawda?), w której wyjaśni się, kto był Przeklętnikiem z opowiadania „Bath zwany Dziadem”. Czy świat Aytlanu zdradzi mi jeszcze jakieś swoje historie, tego nie wiem, natomiast te są już na tyle zaawansowane, że czytelnik może mnie trzymać za słowo. O ile oczywiście nadal będzie chciał o tym czytać.
WG: Skądinąd wiem, że nie przepadasz za polską literaturą współczesną. Czy – idąc śladem „pisania tego, co chciałoby się przeczytać” – i na tym polu coś szykujesz?
MW: O, to nie tak, że nie przepadam z założenia i z góry. Są autorzy, którzy piszą, bo chcą coś powiedzieć, a nie tylko piszą, żeby pisać. I tych bardzo cenię, jak np. Andrzeja Stasiuka czy Pawła Huelle. Boleję tylko nad tym, że przypominają samotne wysepki, a wokół tylko fale. Te fale nie szumią jednak „szu, szu, szu”, jak na morze przystało, ale „ble, ble, ble” :–) I za tą właśnie, najbardziej widoczną, bo hałaśliwą literaturą współczesną stanowczo nie przepadam. Nie zawsze jednak tak było. Na początku lat 90. zdecydowanie ciągnęło mnie w stronę nurtu, który krytycy nazwali potem banalizmem. Fakt, należałem do estetyzujących banalistów, niemniej chyba też ponoszę część winy za obecny bełkot. Dziś mogę tylko powiedzieć „przepraszam, gdybym wiedział, że do tego dojdzie…”. Ale do rzeczy – kiedy zorientowałem się, że przynajmniej dla mojego gustu i potrzeb jest to ślepa uliczka, zacząłem pracować nad sagą rodzinną. Oczywiście nie taką jak np. Marii Dąbrowskiej, lecz czymś napisanym bardziej współcześnie. Gdyby pokusić się o jakieś punkty odniesienia, to byłyby to np. „gdańskie” powieści Güntera Grassa i „Słownik chazarski” Milorada Pavicia – z tych bardziej znanych. Projekt ten dojrzewa we mnie już od ładnych paru lat, niestety przy moim trybie życia jest niemożliwy do zrealizowania. Takich książek nie da się pisać „po godzinach urzędowania”, a przynajmniej ja tego nie potrafię, bo abym sprostał swoim własnym założeniom, musiałbym na co najmniej rok rzucić wszystko w kąt i zająć się tylko tym. Owszem, od czasu do czasu zdarza mi się napisać jakiś krótki tekst niefantastyczny, ale na ogół ląduje on w szufladzie, w teczce „niedopracowane”. Jako realista staram się zajmować tym, czym jestem w stanie się zająć, a nie wszystkim, czym chciałbym. Jednak nie martwię się bardzo, bo moje marzenia, choć nie od razu i nie zawsze wprost, jak dotąd zwykły się spełniać. Czego i Tobie, i całej redakcji „Esensji” z okazji jubileuszowego numeru, i przede wszystkim czytającym naszą rozmowę, serdecznie życzę :–)
WG: Dziękuję – w imieniu czytelników, redakcji i własnym – za życzenia i rozmowę.



Imię: Marcin
Nazwisko: Wroński

Tytuł: Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża
Autor: Marcin Wroński
ISBN: 83-89011-54-9
Format: 352s. 125×195mm
Cena: 24,99
Data wydania: 1 kwietnia 2005
powrót do indeksunastępna strona

100
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.