powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Tylko w Dżemie siła drzemie
‹VII Tyski Festiwal Muzyczny im. Ryśka Riedla›
Jednym „Riedel” kojarzy się z marką łopaty. Dla innych „Dżem” to truskawki w słoiku spożywane przez dzieci na śniadanie. Takich, którzy tak myślą już chyba nie ma. A jeżeli i są to z pewnością nie na Tyskim Festiwalu Muzycznym im. Ryśka Riedla.
‹VII Tyski Festiwal Muzyczny im. Ryśka Riedla›
‹VII Tyski Festiwal Muzyczny im. Ryśka Riedla›
Dawno, dawno temu, bo jeszcze w szkole podstawowej, po raz pierwszy zetknęłam się z muzyką Dżemu. Dostałam wtedy od koleżanki dwie kasety: „Cegłę” i „Detox”. Od tego czasu sporo wody w Wiśle upłynęło, a moje zainteresowanie bluesem i rockiem, oraz stos płyt w pokoju, ciągle się powiększały. W międzyczasie zaczęto organizować festiwal poświęcony Ryśkowi. Szybko stał się on dla mnie – wtedy już wielkiej fanki Dżemu – najważniejszym muzycznym wydarzeniem. Takim, na które czeka się cały rok.
Pierwszy festiwal odbył się w 1999 r., pięć lat po śmierci Riedla. Oczywiście w Tychach, a dokładniej na terenie Ośrodka Wypoczynkowego „Paprocany”. Trwał dwa dni. Miał ostrzec młodzież przed narkotykami (stąd hasło festiwalu: „Ku przestrodze”), przypomnieć twórczość i dokonania wokalisty Dżemu, a także dać szansę kapelom nieznanym, grającym po piwnicach i garażach. Po raz pierwszy fani mogli uczcić rocznicę śmierci Ryśka, puszczając zapalone znicze na specjalnie przygotowanym oczku wodnym. Do tej pory robili to na cmentarzu, gdzie niektórzy pili, brali co się da i często demolowali sąsiednie groby. Festiwal okazał się sukcesem, więc zaczęto organizować go co roku. Dziś, gdy zbliża się koniec lipca, mówi się o nim wszędzie. Świadczą o tym fani, zjeżdżający się z całej Polski, od Gdańska, po Beskidy.
Poniżej relacja z tegorocznego, siódmego już, festiwalu. Dla tych, którzy tam byli, będzie to okazja do wspomnień, a ci, których zabrakło – niech żałują, obiecają poprawę i pokażą się za rok.
30 lipca, sobota
Nareszcie. Długo oczekiwany, pierwszy dzień festiwalu. Słońce grzeje niemiłosiernie, na niebie ani chmurki. Mimo to, wchodząc na teren ośrodka, widzę masę namiotów i jeszcze więcej ludzi. To pierwsze, co rzuca się w oczy.
«W życiu piękne są tylko chwile»
«W życiu piękne są tylko chwile»
Namioty zajmują każdy możliwy skrawek terenu. Rozbite są już przy wejściu, ciągną się wzdłuż ogrodzenia, zapełniają każde dwa metry kwadratowe wolnego miejsca; niektórzy koczują nawet na plaży, prawie nad samym jeziorem. Z namiotów nierzadko wystają nogi, obute lub nagie, a ich właściciele zapewne zbierają siły na wieczorne szaleństwa pod samą sceną. Upał robi swoje. Obok leżą buty (przeważnie glany) i tobołki, z czasem pojawiają się też puste puszki czy butelki. Na namiotach napisy: nazwy geograficzne, obwieszczające skąd dany fan przywędrował, przeplatają się z takimi hasłami jak np. „tylko w Dżemie siła drzemie”. Wokół namiotów toczy się obozowo-hipisowskie życie. Widok grupki śpiewającej do wtóru bębenków lub gitary nie jest tu rzadkością.
Podczas gdy jedni wiodą leniwe, obozowe życie, inni orzeźwiają się pod prysznicami przy plaży albo kąpią się w jeziorze. W tym roku dla dziewcząt strojem obowiązującym stało się bikini – zapewne ku uciesze męskiej części fanów bluesa. Męska moda dopuszcza dowolność – od kąpielowych slipek, przez krótkie spodenki i spódniczki (bo i tacy się pojawiają), po kompletny strój typowego harleyowca: czarne, skórzane spodnie, czarna jak noc koszulka (z nadrukiem lub bez), glany i ćwieki. Najodporniejsi na słońce chodzą i w skórzanych kurtkach! Obok harleyowców zdarzają się też długowłosi zwolennicy stylu kowbojskiego, paradujący po ośrodku w kapeluszu i dżinsach.
Pierwszym miejscem, do którego zawsze mnie ciągnie, jest parking. Tam spotykają się zwykle harleyowcy i miłośnicy tej marki, prezentujący przy okazji swoje maszyny. W tym roku jestem trochę zawiedziona: klasyczne czarne harleye ustąpiły na rzecz japońskiej yamahy, kawasaki czy pospolitej hondy. Jako że nie jestem fanką nowoczesnej motoryzacji, robię tylko kilka zdjęć, ronię łzę „za starymi, dobrymi czasami” i uderzam w okolice sceny.
Tam szaleją już ci, którzy mają na to jeszcze siły. W ponad trzydziestostopniowym upale to wielka sztuka.
Pod scenę docieram akurat na występ grupy Rockomotive. Ta kapela z Dąbrowy Górniczej jest jedną z dziesięciu biorących udział w konkursie, tradycyjnie już organizowanym w pierwszy dzień festiwalu. Zespoły w nim startujące mają (często po raz pierwszy) okazję zaprezentować się szerszej publiczności na dużej scenie i przy odrobinie szczęścia zdobyć profesjonalny (i drogi) sprzęt muzyczny. (Później okazuje się, że akurat ta grupa wygrała: wraz z pierwszym miejscem otrzymała perkusję i możliwość zagrania w jutrzejszym koncercie laureatów).
«To tylko dwa piwa, to żaden grzech»
«To tylko dwa piwa, to żaden grzech»
Po godzinie 16.00 na scenie pojawiają się El Secatorre. To młoda tyska kapela, o której za niedługo będzie naprawdę głośno. Mimo upału dają świetny koncert w ostrym, rockowym stylu. Oni są pełni energii. Ja jestem pełna podziwu. Spotkaliśmy się wczoraj podczas koncertu w tyskim Kloster Pubie: grali tam i bawili się do drugiej w nocy. A dziś ani śladu zmęczenia. Tylko pozazdrościć, zwłaszcza, że mi po wczorajszej imprezie zaczynają się już oczy kleić.
Po El Secatorre miała zagrać Coma. Niestety, jak się okazało łódzka grupa nie zdążyła dojechać na czas. Kiedy już dojechali, organizatorzy, mimo protestów fanów, zdecydowali, że Coma jednak nie wystąpi – nie można było przesuwać misternie ułożonego grafiku, zwłaszcza, że wieczorem miała się jeszcze odbyć prapremiera filmu „Skazani na bluesa”. W rezultacie przyszło czekać na TSA.
Zespół zagrał w oryginalnym składzie. Mimo takich klasyków jak „Manekin Disco”, „51”, czy „Kocica” jakoś nie wzbudzili moich zachwytów. W jednym z wywiadów Marek Piekarczyk określił TSA jako grupę „zdecydowanie koncertową”, bo żadne studio nie potrafi oddać brzmienia i klimatu ich muzyki. Do mnie zarówno klimat, jak i muzyka nie przemówiły.
Najlepsze koncerty tego wieczoru dali Hey i Myslovitz. Kasia Nosowska stojąca nieruchomo na scenie, nawet podczas najszybszych piosenek, robiła niesamowite wrażenie. Przy okazji „Mojej i Twojej nadziei” wspomniała swój pierwszy spontaniczny duet z… Ryśkiem Riedlem. Zaśpiewała m.in. „Zazdrość”, „Teksański”, Schisophrenic family” oraz „Muka!”. Myslovitz był ostatnią kapelą tego wieczoru. Każdy, kto kiedykolwiek słyszał Rojka na żywo, wie, czego się można spodziewać. Zespół zagrał większość utworów z płyty „Miłość w czasach popkultury”, z nieśmiertelnym kawałkiem „Długość dźwięku samotności” na bis. Potem już przyszedł czas na największą atrakcję tego wieczoru – prapremierę filmu Jana Kidawy-Błońskiego „Skazany na bluesa”. Recenzję filmu pozostawiam jednak Esensyjnym Specom Od X Muzy. Dlaczego? Ano wstyd się przyznać, ale 10 minut wcześniej opuściłam ośrodek, bo strasznie chciało mi się spać… Zarwane wcześniej noce zrobiły swoje, a ja cieszyłam się jak nigdy, że do domu mam tylko 5 minut…
«Zapal świeczkę, za tych których zabrał los»
«Zapal świeczkę, za tych których zabrał los»
31 lipca, niedziela
Drugi (i ostatni) dzień festiwalu. Dla odmiany pada. Od rana się zbierało, aż w końcu zaczęła się burza. Mimo to, uzbrojona w parasol i kurtkę, idę na festiwalu ciąg dalszy. W końcu mam tylko pięć minut drogi, no i gra Dżem! Jednak do tego czasu trochę jeszcze się wydarzy. Kiedy przychodzę na miejsce, akurat gra Voo Voo. Z nieba sobie leje, a ja stoję pod parasolem i słucham jak Wojtek Waglewski bisuje. „Rapatapa to ja” i „Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic” od razu przenoszą wszystkich w cieplejsze klimaty. Tutaj ludzie nie boją się deszczu: przemoczeni skaczą pod sceną albo przynajmniej kiwają się do egzotycznych rytmów muzyki. Zresztą ci, którzy przyjeżdżają na festiwal, to temat na osobną, długą i szczegółową publikację. Mimo różnic w odzieży i charakterze cechuje ich jedno: tutaj, na festiwalu, każdy jest sobą. Nie ma miejsca na sztuczne rzęsy, szminkę, obcasy czy loki albo garnitur, krawat, solarium i starannie ułożone na żelu włoski. Za to jest poczucie humoru, taplanie się w błocie, wieczorna kąpiel w jeziorze i mnóstwo pogody ducha. Kto był, wie o co chodzi.
Wracając jednak do festiwalu. Po Voo Voo przychodzi czas na Harlem. Dla nieznających się: jest to kapela na polskiej scenie rockowej umiejscawiana między Dżemem a Perfectem. Na przestrzeni wieków (a przynajmniej lat – początki zespołu przypadają na rok 1993) grupa mocno eksperymentowała ze składem, ale wyszło to jej chyba tylko na dobre. Dziś Harlem tworzą: Ryszard „Rudy” Wolbach (wokal, gitara akustyczna), Krzysztof „Dżawor” Jaworski (gitary wszelakie), Jarosław „Jacyś” Zdankiewicz (bębny) oraz Wojciech „Puzon” Kuzyk (gitara basowa).
O godzinie 19.00 muzycy ustępują pola Cree. Dawno temu Cree było plemieniem Indian zamieszkującym Kanadę. W 1994 r., w Tychach, „Indianie” zmienili się w kapelę rockowo-bluesową. Jej twórcami byli Sebastian Riedel, syn Ryśka, oraz perkusista Adrian Fuchs i gitarzysta Sylwester Kramek. Na festiwalu Cree pojawia się co roku, tradycyjnie już grając przed Dżemem. Dzisiejszego wieczoru Sebastian przypomniał o tyskich licealistach, którzy parę lat temu zginęli w Tatrach pod lawiną. Poświęcona im piosenka i uniesione nad głowami fanów zapalniczki, to jedna z nielicznych chwil zapadających w pamięć podczas tegorocznego festiwalu.
«Woda wcale nie pomaga, ja o piwie tylko śnię»
«Woda wcale nie pomaga, ja o piwie tylko śnię»
Około 20.30 na scenie pojawił się Jan Chojnacki. Znany dziennikarz i – jak sam przyznał – najstarsza maskotka Dżemu co roku zapowiada grupę. Wygląda to mniej więcej tak:
– Co na śniadanie? – pyta.
– Dżem! – odkrzykuje publiczność.
– Co na obiad? – drąży dziennikarz.
– Dżem! – wrzeszczą fani.
Potem zostaje jeszcze kolacja. A na kolację też oczywiście Dżem.
Za chwilę na scenę wychodzą muzycy. Po raz pierwszy za klawiszami zasiada Janusz Borzucki. Współzałożyciel kapeli Gang Olsena zastępuje Pawła Bergera (kompozytor i współzałożyciel Dżemu zginął w wypadku samochodowym 27 stycznia, gdy grupa wracała z koncertu w Rzeszowie). Mimo że gra świetnie, to jednak Dżem bez Pawła to już nie to samo.
Tym razem oprócz utworów z nowej płyty („Szeryfie, co tu się dzieje?”, „Gorszy dzień”, „Diabelski żart”, „Do kołyski”) i sztandarowych starych (jak „Sen o Victorii”, „Wehikuł czasu”, „Mała Aleja Róż”, „Autsajder”) zagrali „Modlitwę III” i „Najemnika II”. Maciek Balcar wspólnie z Sebastianem Riedlem śpiewają na bis „Skazanego na bluesa”… Szkoda tylko, że Bastek myli słowa.
Zanim festiwal oficjalnie się zakończy, idę jeszcze nad oczko wodne. Zbudowano je w kształcie litery V. Istnieje od początku i ma szczególne miejsce w historii festiwalu. Tu fani mogli zapalić Ryśkowi świeczkę, posiedzieć i może trochę się nad wszystkim zadumać. Zwykle wieczorem miejsce to robi niesamowite wrażenie: na wodzie unoszą się zapalone znicz przy zniczu. W tym roku zniczy jak na lekarstwo… Mam wrażenie, że oczko traci swój charakter i cel, a ważniejsze od chwili ciszy jest wychylenie jeszcze jednego piwka.
Oczko wodne i to, co się przy nim działo, to nie jedyny zgrzyt tegorocznego festiwalu. Mnie zdenerwowały, mniej lub bardziej, jeszcze dwie rzeczy: amatorzy złocistych trunków i sponsor imprezy.
I nawet nie można zaśpiewać: «Harley mój, to jest to»
I nawet nie można zaśpiewać: «Harley mój, to jest to»
Wiem, że na festiwalu bawić się trzeba, ale byli i tacy, co z zabawą zdecydowanie przesadzili. Pomijam ludzi dyskretnie rzygających tu i ówdzie, bardziej drażnili mnie ci, którzy gdy wypiją, stają się niebezpieczni dla otoczenia. Bezczelnie, choć chwiejnie, idą w największy tłum i glanami depczą ludziom po nogach, plecakach i czym kto ma. Nagle im się przypomina, że droga do namiotu prowadzi przez środek sceny albo wstępują w nich nadludzkie siły i chcą tańczyć pod samym okiem występujących zespołów. Prą więc na oślep, przy okazji potrącając innych. Jeżeli ktoś w tym miejscu się uśmiecha, niech sobie pomyśli jak w upalny letni dzień jego stópkę obutą w klapek miażdży miłośnik ciężkich buciorów, w dodatku nietrzeźwy. I wyciągnie wnioski.
Jednak największy mój niesmak wzbudził Bank Zachodni WBK. „Przyjaciel festiwalu” – jak go entuzjastycznie określili organizatorzy i prowadzący – zdecydowanie przegiął. Rozumiem, że w dzisiejszych, jakże trudnych czasach, każdy grosz się liczy, dlatego potrafiłam pogodzić się z faktem, ze szczęśliwcy posiadający w powyższym banku konto, na festiwal wchodzili za symboliczną złotówkę. Reszta płaciła 35 zł. Różnica całkiem spora, zwłaszcza dla chudych fanowskich portfeli. Rozumiem też, że skoro „przyjaciele” wyłożyli kasę, to trzeba ich za to chwalić – zresztą ze sceny przed każdym kolejnym występem padały pienia pochwalne. Do tego zorganizowano konkurs: rzucano trzy koszulki (oczywiście z napisem wbk) w trzy strony świata. Kto wydarł taką koszulkę innym, parł na scenę, gdzie miał wymienić hasło banku (jeżeli ktoś owego hasła nie pamiętał, wisiało obok sceny na olbrzymiastym banerze). Nagroda w konkursie: 50 zł na specjalnie wydanej karcie BZ z podobizną Ryśka! Rozumiem koszulki, kubki i inne duperele, które spragniona fanowska dusza koniecznie posiadać musi. Ale karta bankomatowa z twarzą wokalisty? Budzi niesmak, zwłaszcza, że, jak głosi legenda, Rysiek wolnym człowiekiem był i nigdy nikomu się sprzedać nie dał. A tu proszę: on się nie sprzedał, ale sprzedali go inni, umieszczając na kawałku plastiku. Za niedługo będziemy mogli kupować majtki z podobizną Ryśka na tyłku. Ale póki to nie nadejdzie, cieszmy się kolejnymi festiwalami. Wszak „w życiu piękne są tylko chwile”.



Miejsce: Tychy
Od: 30 lipca 2005
Do: 31 lipca 2005
powrót do indeksunastępna strona

132
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.