powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
– Wpadliśmy jak śliwka w gówno – dosadnie wyraził się Roland, rozglądając się po zmienionej okolicy.
Miejsce wątłych, góra dziesięcio-, piętnastojardowych drzewek zajęły kolosy wysokie na jedną ósmą mili. Indianie orzekli, że drzewa wyglądają na sekwoje, ale z całą pewnością nimi nie są. Zamiast wzgórz porośniętych wrzosami były porośnięte wrzosami wzgórza, co niektórzy powitali z niekłamaną ulgą. Panował dziwny półmrok, na bezchmurnym niebie nie świeciło ani słońce, ani księżyc. Z pewnością nie była to normalna noc, ale i z dniem nie miało to nic wspólnego. I z niczym, czego kiedykolwiek doświadczył człowiek.
– Przechodzenie przez tę bramę nie było najlepszym pomysłem – odezwał się Lancelot. Książę spojrzał na niego groźnie – Tak, wiem, że nie mieliśmy innego wyjścia.
Powoli szli przez dziwną krainę. Nie znali kierunku, na niebie nie było gwiazd, które pozwoliłyby zorientować się w przestrzeni, zawiodły nawet stare skautowskie sposoby jak sprawdzanie mchu na pniach drzew, bo wszędzie było go jednakowo dużo. Spoglądanie na kompas też nic nie dało – igła kręciła się na wszystkie strony, jakby stali na wielkiej bryle żelaza. Pozostawało iść naprzód z nadzieją, że droga dokądś prowadzi.
Początkowo było bardzo spokojnie, ujrzeli tylko stado smoków lecących nad górami na horyzoncie. Smoki ziały ogniem i wyglądały na wściekłe, więc odetchnęli z ulgą, kiedy stracili je z oczu. Spoceni weszli do wąskiego, głębokiego wąwozu, przez który wiódł gościniec, spodziewając się w każdej chwili sypiących się z góry głazów i wycia wrogów, ale nic się nie stało, ze zboczy nie osunął się nawet jeden kamyczek. Półmrok nie ustępował, wydawało się, że będzie już tak zawsze.

Na rozwidleniu dróg napotkali trzech potężnie zbudowanych rudowłosych wojowników, odzianych w skóry. Celtowie z Drużyny rozpoznali swych współplemieńców, powitali ich gromko. Napotkani byli patrolem wysłanym przez wodzów naprzeciw Drużynie, o której pochodzie słyszeli już dawno – powtórzył ich słowa Conan Barbarzyńca. Wojownicy obiecali wyprowadzić ich z tej krainy i bezpiecznie przywieść do własnych siedzib, znajdujących się niecałe trzy dni drogi od tego miejsca. Ryszard nie zastanawiał się długo i chętnie zgodził się na ich pomoc. Czuł co prawda, że coś tu nie gra, ale przytłoczony dziwnością tej krainy przyjąłby pomoc samego diabła, gdyby ten obiecał go stąd wyprowadzić.
Niebawem weszli na trudny skalisty teren, pełen wykrotów i stromych przepaści. Tu i ówdzie tryskały gorące gejzery, powietrze wypełniała dusząca para, pozostawiająca w gardle kwaśny posmak. Niedaleko gościńca, ze ściętego wierzchołka góry spływał szeroki strumień ciemnoczerwonej lawy, paląc roślinność na swej drodze; szare kłęby dymu i pary zasnuwały powietrze. Jeźdźcy musieli zsiąść z koni i prowadzić je za uzdy na zwężającej się ścieżce. Coraz częściej spotykali strome podejścia odbierające oddech. Powietrze stawało się coraz rzadsze, nie wypełniało płuc.
Dziwne, cholera, te góry – myślał Ryszard ciężko dysząc i ocierając pot z czoła – Przez kilka godzin zrobiliśmy chyba z pół mili w górę, a szczyty wciąż przed nami. Znam ten pieprzony kraj, jestem jego władcą. W Brytanii nie ma tak wysokich gór.
– Czy to na pewno dobra droga? – zapytał przewodników.
– To jedyne przejście, panie – odrzekł jeden z nich – Niedaleko jest przełęcz, potem pójdziemy już w dół. Zaczekajcie tu, pójdziemy przodem i zbadamy, co jest przed nami. Ta przełęcz to idealne miejsce na zasadzkę.
Jakbyś z ust mi to wyjął – pomyślał Ryszard, patrząc na oddalających się przewodników. Trzy postacie rozpłynęły się w mglistym powietrzu. Po piętnastu minutach Ryszard zaczął się niepokoić, po pół godzinie wysłał własnych ludzi w ślad za tamtymi. Wrócili po kwadransie twierdząc, że po przewodnikach wszelki ślad zaginął, a obiecanej przełęczy też nie ma, droga wciąż pnie się w górę. Mgła taka, że czubka nosa nie widać.
– Możesz mi to wytłumaczyć, Conanie? – zapytał olbrzymiego Celta.
– Zaklinam się, panie, wyglądali i mówili jak nasi ludzie! – tłumaczył się Conan – W głowie mi się to nie mieści, ale Merlin musiał znaleźć wśród naszych ludzi jakichś zdrajców, którzy przeszli na jego stronę. Nic nie podejrzewałem, klnę się na swój grób!
– Idziemy dalej tą drogą? – zapytał Henryk.
– Nie, wracamy – zadecydował Ryszard po chwili namysłu – Boję się tego, co moglibyśmy napotkać na przełęczy, a jeszcze bardziej, że tam może nie być żadnej przełęczy. Nie chcę żywcem wniebowstąpić. Spróbujemy obejść te cholerne góry.

– Mniej więcej w tej chwili przekupieni przez nas ludzie Conana – Graal relacjonował czarownikowi realizację ich wspólnego planu – ci, którzy mieli wprowadzić Drużynę na drogę bez wyjścia, aby musieli skierować się do siedzib Celtów, spełnili swoje zadanie. Zastępca barbarzyńcy nie podejrzewa podwójnego podstępu, nie ma obawy.
– Uruchom następne przekaźniki. Chcę, by dostali coś ekstra. I każ dowódcom szykować wymarsz, za kilka godzin mogą ruszać.
– Zdążą dokładnie na czas?
Merlin spojrzał na niego znad kart Tarota, które rozkładał dla zabicia czasu. Nie wierzył w takie bzdury.
– Zdążą bez wątpienia.

Ponownie pokonali kamienistą górską drogę, tym razem schodząc w dół. Nadal było ciemno.
– Noc polarna? – zastanawiał się Achilles, przeklinając jednocześnie lekkie sandały, zupełnie nie chroniące nóg na ostrych skałach – Jesteśmy tak daleko na północy? A nasi pewnie spalili już Troję. Cholera jasna. Mógłbym się chociaż ogrzać.
– Nie martw się, Achillesie – mówił Godfryd – Gdy skończy się misja Drużyny wyruszymy razem z Braćmi Li, zdobędziemy jakiś zamek, rozpalimy fajny ogień i będziemy mieli radochę.
– Ale to nie będzie Troja! – stękał Grek.
– Pięta, Achillesie. Pamiętasz o pięcie?
Poszli na zachód, wzdłuż łańcucha górskiego, szukając dogodnego przejścia, nisko położonej przełęczy. Wędrowali przez las tych wielkich drzew, nie będących sekwojami. Korony olbrzymów były gęste, liście lśniły soczystą zielenią ze srebrnym połyskiem, jakby jesień tu jeszcze nie dotarła. Wszystko to powodowało jeszcze większy mrok. Przynajmniej smoki nas nie obsrają – myślał Tristan – Po pierwsze, nie zmieszczą się w tym gąszczu, po drugie, gówno przez niego nie przeleci, po trzecie – w tej ciemnicy i tak nie mają szans trafić.
– To na pewno nie są sekwoje – mówili Indianie, którzy dokładnie, za pomocą łat triangulacyjnych, lunet i kalkulatorów zmierzyli kolosy – Ale i nie mallorny. Przecież nie jesteśmy w Śródziemiu.
Pokazywali obliczenia Ryszardowi twierdząc, że te drzewa nie mają prawa istnieć, bo są za wysokie, by dostarczyć wodę do szczytowych konarów. Książę nie słuchał ich wywodów. Wystarczał mu codzienny bełkot profesora.
Dotarli na olbrzymią polanę, pośrodku której stało drzewo-gigant, koroną dosięgające chmur, godne zwać się Yggdrasilem. Niewykluczone, że to był właśnie on. To tu powinna odbyć się ostatnia bitwa, właśnie pod tym drzewem, żeby było bardziej epicko. Niestety, nie napadł na nich żaden wróg i po wyryciu kozikami na korze olbrzyma swych imion na pamiątkę, spokojnie poszli dalej, zaprzepaszczając taką szansę. O’Merry, gdyby wiedział, byłby niepocieszony.
Drzewa zaczęły się przerzedzać, znowu wyszli na otwartą przestrzeń. Ujrzeli w oddali zmagania armii widm, oni jednak pozostali niezauważeni. Demony walczyły w absolutnej ciszy, rozszarpywały się, cięły zakrzywionymi mieczami, ginęły w bezgłośnych eksplozjach pomarańczowego ognia.
– Jeszcze trochę, Ryszardzie – odezwał się Henryk – W jednym scenariusz na pewno nie kłamał. Bitwa już blisko.

Izolda pochowała nieszczęsną istotę, która niegdyś była mewą, wydłubując mieczem w ziemi płytki grób i nakrywając ciało zniesionymi z pobliskiego strumyka kamieniami. Ruszyła gościńcem, wciąż myśląc o słowach stworzenia dotyczących jej i Tristana. I pewnie dlatego, że nie chciała w nie uwierzyć, powtarzała sobie w myślach, że to tylko bzdurne gadanie mutanta. Ale słowa ciągle wracały, mimo że spychała je w niepamięć. Zastanawiała się, co robić. Nie uda mi się zawiadomić Drużyny o grożącym niebezpieczeństwie – myślała – Po prostu nie mogę liczyć na cud, że znajdę ich odpowiednio szybko. Mam iść za nimi, zawsze w tyle, może nawet ujrzeć ich z daleka, zobaczyć ostatnią bitwę – i nie móc się przyłączyć, bezsilnie obserwować klęskę? Nigdy. Pójdę sama do kryjówki Merlina, wbrew temu, co mówił tamten zabójca. Znajdę ją i będę czekać. Musi być jakiś sposób.
Nie zdążyła wcześniej oddalić się zbytnio od łańcucha górskiego, w którym według słów mordercy ukryta była tajna baza czarownika. Z gościńca widziała ośnieżone szczyty; nie mogły być daleko. Kilkanaście mil lotem ptaka.
Zdecydowała się. Zatrzymała się w jednym miejscu przez dwa dni, polując w lesie i wędząc mięso. Tam, wysoko w górach, może nie być okazji. Żałowała, że nie umie wyprawiać skór; ubity miś, który zaskoczył ją podczas oprawiania jelonka byłby niezłym futrem. Nie miała grubego ubrania, odpowiedniego na chłodne październikowe noce. W pobliżu nie znalazła jednak żadnej ludzkiej osady, gdzie mogłaby kupić cieplejszą odzież. Czasy zresztą niebezpieczne, kto wie, jak zareagowaliby mieszkańcy takiego pustkowia na widok samotnej kobiety. Nie poradzę sobie z tuzinem chłopów z widłami. A wystarczy, żeby jeden z nich miał dobry łuk i pewne oko – nie zdążę pociąć żadnego z nich. Trudno, zmarznę – pomyślała kulbacząc konia – Bywało już gorzej.
Popędzając wierzchowca ruszyła gościńcem w stronę szczytów. Droga była w wyjątkowo dobrym stanie, prawie wcale nie zarośnięta, choć pewnie ruch był tutaj niewielki. Kamienne płyty były bardzo dobrze dopasowane i poza lichą trawą nic nie mogło wyrosnąć w szczelinach między nimi. Pewnie jeszcze sto, dwieście lat bez remontów – myślała – a rośliny poradzą sobie i z tym, pokruszą płyty, powiększą wyrwy – i po chwili będzie tu normalny las.
Drugiego dnia wędrówki krętym szlakiem usłyszała przed sobą niepokojące hałasy. Uskoczyła szybko w gęste krzaki na poboczu, uspokajając wierzchowca, by nie zdradził jej przypadkowym parsknięciem. Piekielne wojsko szło gościńcem od strony gór. Obrzydliwe stworzenia, mityczne zwierzęta, potwory z najgorszych koszmarów w karnym szyku maszerowały na wschód, gdzieś tam, gdzie znajdowała się Drużyna. Były ich tysiące, pochód wzniecając tumany kurzu mijał ją przez kilkanaście minut. O wiele za dużo jak na garstkę ludzi księcia. Przepadną z kretesem. Muszę się pospieszyć.
Zmuszała konia do ostrego galopu przez niemal trzy godziny. Biedne zwierzę dyszało ciężko, z pyska ciekła mu piana, boki miało całkiem mokre. Ale była już bardzo blisko.

Usłyszała w pobliżu rżenie innego konia. Poszła tam przedzierając się przez gęste zarośla, ciągnąc klacz za lejce. W lesie, na polanie stało kilka chat, nie wyglądających na opuszczone rudery.
Zawahała się. Nie było widać żywego ducha. Było dopiero południe, pewnie poszli w las – myślała – Ale mogą też siedzieć w chałupach, mężczyźni, albo tylko ich baby z dziećmi. Mam szansę kupić jakiś kożuch albo choć parę ciepłych koców. Tylko oni może tam czekają, zaczajeni. Jak wyjdę na ten placyk, mogą od razu naszpikować mnie strzałami. A ja nie mam czasu stać tutaj i czekać na nie wiadomo co. Żegnaj, kożuszku.
Chciała wycofać się z powrotem w las, ale patrząc na stajnię przylegającą do jednej z chat zorientowała się, że w górach, przy kryjówce czarownika, koń stanie się zawadą. Będę widoczna na milę, a i z paszą pewnie będzie tam krucho. Cholera, zamiast zyskać ciepłe ubranie, jeszcze mam stracić konika?
Przywiązując lejce do palika wbitego w ziemię klęła pod nosem, cicho, wściekle – Smolarze zauważą cię tutaj, wezmą do stajni, nakarmią. Wrócę po ciebie, gdy będzie po wszystkim. To lepsze, gdybym miała zostawić cię na gościńcu na pastwę wilków.
Zostawiła siodło i większość pakunków, zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy, miecz, kuszę i trochę strzał. Prezent wprost z niebios, cholera. Poklepała na pożegnanie wierną klacz i ruszyła z powrotem na gościniec.

Kilka godzin później wkroczyła na drogę prowadzącą długą doliną między wyniosłymi szczytami. To była ta droga, o której mówił jej nasłany morderca. Znalazła ustronne miejsce na małej polance otoczonej krzakami, gdzie mogła bezpiecznie zatrzymać się na noc. Nie chciała iść po ciemku, by nie przeoczyć ścieżki prowadzącej do jaskiń, albo nie natknąć się na przypadkowy patrol wroga. Rozpaliła malutkie ognisko w ziemnej rozpadlinie – otoczone gęstymi krzakami nie powinno być widoczne nawet z wyżej położonego terenu, a wiedziała, że przyda się trochę ciepła przed nadchodzącą nocą. Zebrane drewno było wyschnięte na wiór, ogień prawie nie dawał dymu. Przed zaśnięciem ujrzała na wschodzie łuny pożarów. Wojsko Merlina zmierzało do celu.

Szli naprzód, choć mieli już dość tej wędrówki i bezczynnego czekania na atak, który już dawno powinien nastąpić. Chcieli zatrzymać się w jakimś bezpiecznym, łatwym do obrony miejscu, odpocząć, zregenerować siły, przygotować się, wywabić wroga z ukrycia i mieć to wreszcie za sobą. Ryszard jednak nie dawał się ubłagać, popędzał ich do dalszego marszu.
Tristan szedł w awangardzie, dotrzymując złożonej sobie wcześniej obietnicy, że już nigdy nie będzie biernie czekał na tyłach na rozwój wypadków, jak wtedy, gdy zniknął O’Merry. Teraz też czuł coś niepokojącego, prowadził więc konia dobre dziesięć jardów przed wierzchowcem księcia.
Ciemne chmury zaczęły się rozpraszać, wyjrzało zamglone, jesienne słońce. Chyba się przejaśni, nie będzie padać – pomyślał Tristan.
I wtedy niebo przecięła błyskawica.
Ujrzał Izoldę. Stała na małym wzniesieniu, bacznie obserwowała drogę jakby czekając na kogoś, kto miał nią nadjechać. Drgnęła, gdy ujrzała kolumnę jeźdźców. Osłaniając oczy przed promieniami słońca patrzyła na nadjeżdżających, próbując rozpoznać znajome twarze. Tristan wbił ostrogi w boki wierzchowca, ostro ruszył w stronę pagórka, na spotkanie Izoldy, która też go zobaczyła, biegła w jego stronę. W pełnym pędzie zeskoczył, pociągnął ją na ziemię, w gęstą, pachnącą trawę. Nie dbali o nic. Niecierpliwie zrzucili z siebie ubrania, połączyli się, byli jednym, jak chyba nigdy przedtem.
Drużyna nie zatrzymała się, podążyła dalej.
Przespali ciepłą noc przytuleni do siebie, a świtem wskoczyli na konie i pojechali, byle dalej od tej krainy, wydarzeń i ludzi, powodujących ból okropnych wspomnień. Jechali, by na zawsze być razem. Mijali wiele znajomych miejsc, dobrych i złych, choć częściej tych drugich, i wtedy w sercach odzywały się koszmary przeszłości, ale zasypiali zawsze obok siebie i szybko zapominali tamte chwile.
Zimnym rankiem piątego dnia dotarli do Wieżowych Wzgórz, a potem do Szarej Przystani, gdzie powitał ich Kirdan z innymi elfami i Powiernikami Pierścienia. Po ostatniej uczcie na piaszczystym brzegu wsiedli razem na wielki okręt o białych burtach i korzystając z pomyślnych wiatrów popłynęli w dal, ani razu nie oglądając się za siebie, na kraniec świata i jeszcze dalej. Ukryta Wyspa powitała ich wiosną w pełni.
Kolejny ognisty zygzak przeciął powietrze.
Dotarł do bezimiennego zamku na wrzosowiskach, dokąd zawiódł go zniszczony gościniec. Stojąc pod murami usłyszał krzyk Izoldy, dobiegający z wysoka, z górującej nad budowlą czworobocznej wieży. Wpadł do środka przez przegniły zwodzony most i otwartą bramę, biegł długimi schodami, rozgarniając dłońmi gęste pajęcze sieci, przeskakując przez rozpadające się w proch ciała w wyblakłych mundurach strażników i liberiach dworzan. Zatrzymał się przy okutych zardzewiałymi sztabami dębowych drzwiach, chwycił leżący na posadzce porzucony topór, kilkunastoma potężnymi uderzeniami zdruzgotał zamknięcie. Z ciasnej komnatki wybiegła do niego Izolda, rzuciła się na szyję.
Była bardzo osłabiona, więc zniósł ją na rękach z wieży, pomógł wsiąść na konia. Pojechali gościńcem, by jak najszybciej oddalić się od posępnego zamku na odludziu. Potem przez ponad tydzień podróżowali bocznymi drogami, unikając patroli Imperatora, aż przekroczyli granicę Cesarstwa. Dotarli do podnóża gór, do Kernil, stolicy małego, od wieków neutralnego księstewka, w którym dzięki szczęśliwemu położeniu zapomniano o konfliktach i wojnach. Osiedli tu na stałe, w niewielkim zamku na stoku szczytu pnącego się aż do chmur. Mieli trzech synów i córkę, oni mieli swoje dzieci, ród szybko się rozrastał. Tristan zmarł niedługo po narodzinach pierwszego prawnuka, Izolda dwa lata później. Pochowano ich obok siebie, wysoko na przełęczy, gdzie zawsze szaleją wichry, a śniegi nie topnieją przez dziesięć miesięcy w roku, zgodnie z ich ostatnią wolą.
Błysk. Błysk. Błysk.
Jeszcze jedna, rozwidlona błyskawica przecięła niebo.
Jechał na południe zdezelowanym chevroletem na resztkach paliwa. Jeszcze pięćdziesiąt mil do Seattle. Parokrotnie napotkał bojówki Armii Wyzwolenia, strzelali do niego, ale uciekł. Raz na poboczu natknął się na lekki czołg, na szczęście unieruchomiony, jednak tylko cudem uniknął trafienia z wciąż sprawnego działa. Kiedy silnik chevroleta zakrztusił się i zgasł, porzucił samochód w krzakach i pozostałe mile przebył pieszo. Przemykał wieczorem opustoszałymi ulicami aż do kryjówki w podziemiach ratusza, gdzie ukrywała się Izolda. Po wielu miesiącach rozłąki rzucili się na siebie i kochali przez całą noc.
Następnego dnia po zmierzchu Tristan odnalazł ukryty w podziemiach garaż, gdzie czekał zatankowany do pełna Jeep Cherokee. Wymknęli się z miasta nad ranem, gdy przygasały uliczne walki, pojechali na zachód, gdzie w lasach, w małym traperskim domku przeczekali jesień i zimę. Wiosną, gdy puściły śniegi, poszli na północ, daleko, gdzie podobno były jeszcze nieskażone tereny. Izolda słabła coraz bardziej, pluła krwią, wypadały jej włosy. Był z nią aż do jej śmierci, trzymał w ramionach; potem połknął kapsułkę z trucizną.
Ostatni błysk.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

56
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.