powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Podążała śladem Drużyny. Martwiło ją kilkumiesięczne spóźnienie, rycerze mogli już być na drugim końcu Wyspy, mogli też po przeczekaniu chłodów pójść w przeciwnym kierunku, z powrotem na północ, a to znaczyłoby, że oddala się od nich. Kiedyś jednak muszę ich dogonić – myślała. Dotychczas ślad wiódł prosto gościńcem, porządną, wyłożoną kamieniami drogą, przecinającą cały kraj z północy na południe, przy której gęsto skupiły się ludzkie osady. Tu nie było szans przeoczyć ich obecności.
Dziesiątego dnia po wyjeździe spod zamku, w kolejnej wiosce ludzie nic nie wiedzieli o rycerzach, zawróciła więc, odwiedziła pobliskie sioła przypuszczając, że zboczyli ze szlaku, aby znaleźć dobre miejsce na przezimowanie. Długo nie napotkała na żaden ślad, Drużyna jakby rozpłynęła się w powietrzu. Dopiero stary, zdziwaczały człowiek żyjący w nędznej ziemiance z dala od siedzib ludzkich wskazał jej wielką, ciemną puszczę. Wjechali do tego lasu – powiedział – Ale nie wrócili.

Prastary las sprawiał ponure wrażenie. Ogromne, wyniosłe drzewa z rozłożystymi konarami i gęstym listowiem przepuszczały niewiele słonecznego światła, więc prawie nie było tu krzewów i małych drzewek, tylko grube, omszałe pnie, pogrążone w wiecznym półmroku. Tu i ówdzie spotykała ludzi – osady bartników, smolarnie, ciche siedziby pustelników, lecz nikt nic nie wiedział o Ryszardzie i jego wojsku. Drużyna zapadła się pod ziemię.

Tristan i jego towarzysze wyszli z lasu. Powitał ich zimny północny wiatr, pożółkłe trawy i ponure niebo, po którym przetaczały się ciemne, deszczowe chmury. Gdy spojrzeli za siebie, nie było już tropikalnego lasu, tylko stara puszcza pełna dębów, wiązów, buków i świerków. Przecierali oczy ze zdumienia.
– Znowu mamy jesień – stwierdził Marek – Ten tydzień w indiańskiej wiosce oznaczał dziesięć miesięcy tutaj. Dobrze, że Fulko zdążył odejść przed nami, bo chyba zapłakałby się z żalu. Głupio się czuję, jakby to znowu Merlin zakpił sobie ze mnie.
– To na pewno nie był Merlin – rzekł Tristan – Ale myślę, że pomimo wspaniałego przyjęcia u Indian, to nie była dobra magia. Jakaś zła siła wciąż kieruje naszymi losami, nagina czas, by nas czegoś pozbawić. Nic się nie zmieniło, wiatr wciąż wieje nam prosto w oczy.

Wściekli na niesprzyjający los szli złorzecząc, wypatrując kogoś, komu można by skopać tyłki i poprawić sobie nastrój. Tym razem fortuna była łaskawa, już po dwóch godzinach napotkali drogową blokadę zorganizowaną przez rolników. Traktory i furmanki z gnojem tarasowały gościniec, rozwydrzeni chłopi wykrzykiwali absurdalne hasła wymachując widłami, a kierowcy TIR-ów siedzieli w szoferkach i smętnym wzrokiem spoglądali na wszystko, w myślach przeliczając straty.
– Tego już za wiele – wysyczał Tristan – Wiem, napotkaliśmy już dużo gorsze idiotyzmy i nic nie zrobiliśmy. Ale tego już za wiele.
– Mało nas trochę na taką chmarę – powiedział Henryk sprawdzając, czy miecz łatwo wychodzi z pochwy.
– Książę, przecież to nie armia Merlina, nie będziemy ich zabijać! Trzeba tylko odblokować drogę. Zresztą kierowcy nam pomogą – ton głosu Tristana gasił wszelkie sprzeciwy.
Ruszyli z kopyta na protestujących, wpadli pełnym galopem, roztrącając tłum na boki. Kierowcy z wielkimi łychami do opon wyskoczyli z samochodów, rzucili się na pomoc. Chłopi z wrzaskiem rzucili się do ucieczki. W parę chwil było po wszystkim.

Kierowcy pospychali wielkimi ciężarówkami traktory i wozy do rowów, oblali wszystko ropą i podpalili. Kurde, jak fajnie się to wszystko fajczyło. Przy okazji opróżniono samochody, wywalając gnijące owoce i zepsute mięso, wrzucając wszystko do ognia. Wielki smród uniósł się ze stosu.
– Nie wiem, czy cieszyć się, czy płakać – powiedział jeden z kierowców – Przecież wszyscy dostaliśmy w dupę, i my, i oni. Ale teraz przynajmniej mamy po równo. Wielkie, cuchnące nic.
Tristan zebrał towarzyszy. Nikt nie odniósł poważniejszych ran.
– Nie daruję sukinsynowi, który jest za to odpowiedzialny – rzekł do rycerzy – Może jesteśmy nędznymi resztkami dumnej Drużyny, ale mamy coś jeszcze do zrobienia.

Zapytali schwytanego chłopa, kto rozpoczął tę awanturę i gdzie mogą go teraz znaleźć.
– Lep…lepp… – jąkał się chłop – Lepiej nie zaczynajcie z Wodzem!
Kolejny żałosny trybun ludowy z głupią gębą i niedowładem mózgu podpuścił tych biednych ludzi – pomyślał Tristan. Otrzepali z kurzu sponiewieranych jeńców, uspokoili kierowców, grożących samosądem, kazali jechać dalej, a sami wskoczyli na koń.

Pogalopowali do odległej o trzy mile wioski, gdzie według słów chłopów Wódz organizował właśnie nową blokadę. Nie było go wśród protestujących, więc pospiesznie rozgonili blokadę na cztery wiatry, dobrze potrząsnęli schwytanym chudzielcem, który zaraz wyśpiewał, że Wódz jest w gminnym ośrodku kultury, gdzie uczestniczy w konferencji prasowej.
Weszli do sali pełnej dziennikarzy z kamerami i magnetofonami. Dureń o nalanym pysku, śmiesznie marszcząc czoło, by wydawało się, że myśli, skrzeczał namiętnie o złym rządzie, ministrach-zdrajcach i konieczności zorganizowania wielkiego marszu na stolicę. Tristan roztrącił pismaków, podszedł do dziada i schwycił go za kark.
– Nie będzie żadnych marszy, paskudniku – rzekł – Nie będzie żadnych przewrotów. Duce to zrobił, ale jego powiesili. Ciebie nawet to nie czeka.
Wódz wył, protestował, groził policją i sądami, na co Tristan szczerze się roześmiał. Błyskały flesze, gąszcz mikrofonów łowił każdy dźwięk, powarkiwały kamery.
– Drodzy dziennikarze – powiedział Tristan – Tak, do was mówię, cholerne pasożyty. Zapraszam na przedstawienie.

Przy wyjściu z sali zaatakowała ich gwardia Wodza, kilkunastu tępych osiłków, ale Tristan z towarzyszami sprawił im nieludzki łomot. Gwardia rozpierzchła się z krzykiem, rozcierając fioletowe guzy na czołach i obolałe tyłki. Nasz bohater zaciągnął Wodza na podwórze, precyzyjnie ustawił przed sobą, spojrzał na niebo przeliczając coś w myślach i na oczach dziennikarzy potężnie kopnął w dupę. Wódz pofrunął, krzycząc coś niezrozumiale; po paru chwilach zniknął za horyzontem. Operatorzy kamer skrzętnie filmowali ten pierwszy w historii lot stratosferyczny.
– Słuchajcie, gryzipiórki! – krzyknął Tristan – Macie napisać, że ja, zły skurwysyn, wysłałem tego biednego, bezbronnego człowieka na Księżyc i jestem z tego dumny! I to, że jeśli wybiera się głupi rząd, to nie można mieć później pretensji do kierowców TIR-ów i nie dawać im zarobić. Jeśli chcecie mieć w Brytanii drugą nie powiem co, róbcie tak dalej. Proszę bardzo.

Dumnie wyjechali z wioski. Wśród rozległych pól Roland zupełnie się rozkleił, powiedział, że to była chyba ostatnia pieprzona akcja pieprzonych pozostałości pieprzonej Drużyny, i wybuchnął płaczem.

Po trzech tygodniach bezowocnej tułaczki po leśnych ostępach Izolda zrezygnowała z dalszego poszukiwania Drużyny.
Mewa mówiła prawdę, cholerną prawdę. Nie spotkam już Tristana. Miałam jedną szansę i zaprzepaściłam ją. Trudno. Nie będę się mazać jak głupia, wioskowa baba. Wysłałam przecież do nieba tego skurwysyna Merlina, nie wspominając już jego płatnych morderców. Jestem twarda.
Płacz zupełnie mi nie przystoi, mówiła sobie, ocierając łzy.
Na świecie znów była jesień, późny, chłodny październik. Muszę się spieszyć, zanim śniegi znów zablokują drogi. Wracam do klasztoru, do mojego syna. Zabiorę go stamtąd, choćbym miała siłą wyrwać go z rąk mniszek. Tylko on mi pozostał.

Napatoczyli się na niewielki, lecz solidny zamek, oblegany przez bandę zarośniętych, barbarzyńskich wojów. Było ich wielu, a obrońców mało, forteca nie miała szans długo się utrzymać. Henryk szybko ocenił sytuację.
– Hej, może jeszcze raz zaatakujemy wspólnie – ochoczo powiedział do towarzyszy – Tym razem naprawdę ostatni. No dalej, zróbmy to, na pamiątkę naszych dawnych czynów, wszystkich zdobytych i obronionych przez nas zamków, i na dobrą wróżbę, byśmy kiedyś spotkali się znowu.
Rycerze zgodzili się bez namysłu.

Wpadli w kilkunastu w gęste szeregi brodaczy, wyglądających na Wikingów, wściekle cięli mieczami, nadrabiając umiejętnościami małą liczebność. Ciężkie zbroje opierały się toporom oblegających zamek, miecze ze świetnej stali bez trudu przecinały skórzane okrycia barbarzyńców. Jednak dwudziestka nawet najlepszych rycerzy nie mogła zwyciężyć mrowia wrogów, lecz tak jak kierowcy przy drogowej blokadzie, tak tutaj obrońcy zamku rzucili się przez bramę na wrogów, zachęceni niespodziewaną pomocą.
Wikingowie po chwili pierzchnęli, zaskoczeni niespodziewanym zwrotem wypadków. Obrońcy wznosząc radosne okrzyki na ramionach wnieśli do zamku naszych bohaterów.
– Jesteśmy, kurwa, niezniszczalni – stwierdził Tristan, tryumfalnie rozglądając się dookoła.

Książę Edward, władca zamku i otaczających go ziem, wyprawił wspaniałą ucztę na cześć zwycięstwa. Nie obyło się bez obżerania się, nieumiarkowanego spożywania alkoholu, pijackich śpiewów, rzygania po stołach i bezwładnego spadania z krzeseł pod stoły.
– To mój sąsiad, psi syn, wysyła na mnie najemników – mówił książę naszym bohaterom – Jest bogaty, ma ogromne posiadłości, obciąża chłopów nadmiernymi podatkami i dlatego może pozwolić sobie na wielką armię. A ja jestem biedny, mój dziad, sławny w całej okolicy obibok, kurwiarz i moczymorda stracił większość rodowego majątku. Moi poddani nie śmierdzą groszem, ziemie są tu liche, jałowe, a więc i podatki ściągam takie, że śmiech. W budżecie, póki taki jeszcze robiliśmy, deficyt był wielki jak całe hrabstwo. A jednak się trzymamy. Pomoc dzielnych rycerzy takich jak wy bardzo by mi się przydała. Czy zostaniecie ze mną? Nie mogę wam obiecać wielkiego żołdu, na łupy, póki co, też nie ma co liczyć. Jedyne, czego tu nie zabraknie, to rycerskiej chwały i naszej wdzięczności. No jak, panowie?
Godfryd naradzał się przez chwilę z pozostałymi Braćmi.
– My zostaniemy – powiedział – Siedmiu Braci Li przechodzi pod twoją komendę, książę.

Mimo że Edward zachęcał pozostałych do spędzenia w zamku chociaż paru dni, wyruszyli następnego ranka, uprzednio solidnie wyściskawszy i obcałowawszy się z Braćmi.
– Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze – powiedział Godfryd, ukradkiem ocierając łzy.
– Nie w tej książce – powiedział Henryk – Zostało już tylko kilka stron.

Dwa dni po wyjeździe z zamku Marek i Tuck oznajmili, że skręcają na południe.
– Wracamy do siebie – powiedział Marek – Najwyższy czas wywalić Eleonorę z tronu i samemu objąć ster państwa. Moja matka zrobiła już dosyć, uporządkowała wiele spraw w królestwie, więc na pewno będę szczodry, wypłacając jej emeryturę. Tuck zgodził się zostać moim doradcą.
– Tylko przez pewien czas, królu – rzekł braciszek – Kiedyś będę musiał odejść, jak mi wywróżyli Indianie.
– Wiem, wiem, Sherwood – odpowiedział Marek – Tristanie, synu mój, żegnaj! Żywię jednak nadzieję, że kiedyś zawitasz w progi mego zamku. Królestwo będzie czekało na ciebie. Chciałbym też, byś pamiętał o Izoldzie, która zrządzeniem losu tobie została przypisana, pamiętał o niej i o waszym dziecku, które czeka na ojca.
– Nie zapomniałem ani na chwilę – odpowiedział Tristan – Nadejdzie kiedyś czas, gdy do nich powrócę.
Nigdy nie wrócę. Jeszcze niczego nie byłem tak pewien. Przeklęty los.

Trzy dni później na leśnej ścieżce dogonił ich konny posłaniec. Zdyszany pogrzebał za pazuchą i podał Indianinowi Puł Muzgó zwój pergaminu.
– Propozycja niezłego kontraktu – powiedział wódz przebiegając wzrokiem pismo – Jakiś napalony książę organizuje własną Drużynę, chce dokonać wielkich czynów, a bez Indian nijak mu wyruszać, tylko hańba i pośmiewisko. Ma już w Radzie dwie Sierotki Marysie, widać nie szczędzi na honorze. Już na wstępie oferuje naprawdę sporą forsę, jeśli będziemy twardzi w negocjacjach, wyjdziemy na swoje. Chyba zgodzimy się, bracie?
Suszona Wątroba nie zastanawiał się długo.
– Błąkamy się tak bez ładu i składu już od wielu dni – powiedział – Musimy zająć wreszcie należne nam miejsce – zwrócił się do reszty towarzyszy – Mam nadzieję, że to rozumiecie.
– Jaką mam przekazać odpowiedź? – zapytał posłaniec.
– Pojedziemy z tobą – odpowiedział Puł Muzgó – Poczekaj chwilę, musimy pożegnać się z przyjaciółmi.
Uścisnęli się serdecznie, życząc sobie wzajemnie powodzenia na szlaku i szczęśliwego życia.
– Będziemy w kontakcie! – krzyknął Suszona Wątroba – Spróbujemy wyrobić wam dobre miejsce w nowej Drużynie!

– No to zostaliśmy w trójkę – odezwał się Roland, obserwując znikających za zakrętem Indian.
– I co dalej? – zapytał Tristan.
– Obawiam się, że następne pożegnania – powiedział Lancelot bez owijania w bawełnę.
Jechali przez las, nie odzywając się do siebie. Po dwóch godzinach Lancelot przerwał ciszę.
– Mam tego dość! – powiedział – Już od odejścia Ryszarda wiemy, że to koniec. Nie chcę już tego przedłużać. Odchodzę, zgodnie z przepowiednią mędrca wybieram świat, w którym chciałbym żyć.
– Będzie mi ciebie brakowało – odezwał się Roland – Przebyliśmy razem długą drogę od pełnego łomotu spotkania na drodze.
– Lecz nasza misja dobiegła końca – odparł Lancelot – I mnie będzie ciebie brakować, nieustraszony Rolandzie. Mam prawdziwą nadzieję, że spotkamy się jeszcze. I ty, Tristanie, szalony duchu wyprawy, pozostawaj w zdrowiu i niech los będzie dla ciebie łaskawy.
– Odchodzę do świata, w którym król Artur nie jest nędznym pijaczyną, ale dumnym władcą, gdzie zamiast Śmierdziela jest Kielich Mocy, którego poszukujemy, gdzie miłość łącząca mnie i Guenevere jest prawdziwa. Żegnajcie!
Mlecznobiała mgła zakryła jego postać. Po chwili na gościńcu zostało już tylko dwóch jeźdźców.

– I na nas przyszedł czas – powiedział Roland następnego dnia, gdy wyjechali z lasów na rozległą równinę – Stąd już niedaleko do przystani nad Kanałem. Ruszam na wschód, złapię jakiś statek, wrócę do Francji. Chcę już być tam, gdzie rozegra się moja historia. Na bogów, ciągnie mnie, jak ćmę do ognia. Nic na to nie poradzę.
– To była cholernie dobra wyprawa – rzekł Tristan, podając Rolandowi dłoń – I cieszę się bardzo, że byłeś moim towarzyszem. Spraw się dobrze w wąwozie Roncevaux.
– Nie zawiodę, Tristanie. Żegnaj, przyjacielu.

No i zostałem sam – pomyślał niewesoło nasz bohater – Zupełnie sam. A pytanie, co dalej, nadal pozostaje bez odpowiedzi.
Tak bardzo chciałbym iść po Izoldę, jak radził Marek, ale wiem, że po prostu nie zdążę. Zapłaciłem wygórowaną cenę za głowę Uryny, lecz nie żałuję, naprawdę nie. Pomogłem Ryszardowi i tylko to się liczy. Izolda by to zrozumiała.
Niezmierzona, pusta równina ciągnęła się aż po horyzont. Nie widział żadnych zabudowań, odległych światełek błyszczących w mroku. Znowu przyjdzie spędzić noc w szczerym polu.
Ułożył się pod rozłożystą dziką gruszą, przeklinając wieczorny chłód. Sen długo nie nadchodził, wpatrywał się w pędzone wiatrem chmury przesłaniające gwiazdy i księżyc w pełni, przewracał się z boku na bok, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

62
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.