powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Kiedy zasnął, przyszedł do niego widmowy gość.
Ujrzał niewyraźną sylwetkę w mroku, serce ścisnął strach. Gdy mgła otaczająca przybysza rozwiała się, rozpoznał nawiedzającą go od czasu do czasu zjawę młodej kobiety.
– Ach, to ty – odetchnął z ulgą, ocierając pot z czoła.
– A kogo się spodziewałeś, kostuchy z kosą? – zapytała kobieta.
– Czegoś w tym rodzaju – przyznał.
– Bajdy – zachichotała zjawa – Trzeba ci jeszcze, Tristanku, powłóczyć się trochę po świecie, zanim nadejdzie twój kres.
– Może ty odpowiesz mi na pytanie, co mam począć? I tak wiem, że ciebie nie ma, że gadam sam do siebie. Ale mówię jak na spowiedzi: chciałbym spotkać znowu Izoldę, to jedyne, czego pragnę. Pomyliłem się wtedy, odchodząc. Trzeba było przeczekać złe chwile, jej humory. Mam jeszcze szansę?
– Nie, Tristanie – odpowiedziała – Izolda jest dla ciebie celem nieosiągalnym, nie spotkasz jej w tym życiu.
– To co ze mną? – zapytał wzburzony – Co mam zrobić z tym całym czasem pozostającym do mojej śmierci?
– Myślisz, że pozostało go tak wiele? – odpowiedziała pytaniem – Już powiedziałam: trochę.
Milczał przez chwilę.
– No tak. Hmmm. Znaczy, mam przechlapane.
Zamyślił się. Cholerni druidzi. Ostrzegali, ale nie powiedzieli, że to będzie tak szybko. Lecz nie czas teraz żałować.
– Pragnąłbym tylko, żeby wiedziała, że chciałem do niej wrócić – odezwał się wreszcie – Stanowilibyśmy świetną parę, mimo wszystkich różnic. Samotna, opuszczona przez wszystkich załatwiła Merlina; to dużo więcej, niż ja kiedykolwiek mógłbym zrobić. Jest o niebo lepsza ode mnie. Powiedz jej o tym. Możesz to zrobić?
– Kiedyś się dowie – odrzekła zjawa – Kiedyś będzie wiedzieć.

Obudził się zziębnięty do szpiku kości. Telepało nim jak po potężnym pijaństwie, długi czas nie mógł zebrać się do kupy. Bolały go mięśnie i kości, a przecież poprzedniego dnia nie robił nic, co usprawiedliwiałoby ten stan. Chyba naprawdę starzeję się w ekspresowym tempie – myślał, próbując rozruszać zdrętwiałe stawy.
Wyruszył, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Dziękował bogom za pełnię księżyca, sprowadzającą dobrą pogodę. Deszczu, a tym bardziej śniegu chyba by nie zniósł.
Na piaszczystej drodze wśród zaoranych pól czekała na niego młoda kobieta w białej sukni.
– Jestem Izolda – przedstawiła się.
Tristan spojrzał na nią uważnie. Trochę podobna, a nawet bardzo, tylko włosy miała inne, dłuższe, bardziej popielate. Podrapał się zamyślony po czaszce, wyjął z juków podniszczony egzemplarz Tristana i Izoldy w miękkiej oprawie, $2.99, również w sprzedaży wysyłkowej, zaczął intensywnie przerzucać stronice książki.
– Fakt! – rzekł po chwili wpatrując się w tekst – Jest jeszcze druga Izolda, którą mam spotkać.
Zamknął książkę i spojrzał na niewiastę.
– Ale teraz nie mam czasu. Może innym razem.
I poszedł sobie.

Następny nocleg wypadł mu w rozpadającej się, zadymionej, brudnej gospodzie. Niczego nie jadł, bo nieogolony, baryłowaty karczmarz wzbudzał takie zaufanie, jak i cała buda, a nie chciał ryzykować zatrucia na chwilę przed decydującym momentem. Jakoś głupio i mało bohatersko by się stało, gdyby śmierć przyszła do niego w momencie, kiedy siedziałby w śmierdzącym sraczu, próbując uporać się z rozwolnieniem. Zamówił tylko wielki gąsior wina słusznie mniemając, że alkohol zapobiegnie zarażeniu się jakimś paskudztwem. Kolejne kielichy ukradkiem zagryzał wędzonym mięsem z własnych zapasów.
Barłóg był jeszcze brudniejszy niż cała reszta i pewnie solidnie zapchlony. Zrobił dziką awanturę, groził rozniesieniem całej karczmy w proch, aż skierowano go do innego pokoju, gdzie łoże było porządniejsze. Przyniesiono też świeżą pościel.
Nie spał dobrze. Coś boleśnie kłuło w sercu, złe myśli bez przerwy wirowały w głowie. W pomieszczeniu było duszno, niewielkie okienko wpuszczało zbyt mało świeżego, nocnego powietrza.
Rankiem obiecał sobie, że następne noce, póki pogoda pozwoli, spędzi pod gołym niebem. Opuszczając karczmę ukradkiem zabrał ze sobą dwa grube, ciepłe koce, pod którymi spał. Wyglądały na nowe, a uznał, że rachunek był zdecydowanie za wysoki.

Równo zaorane uprawne pola skończyły się, wjechał znowu w okazały sosnowy bór. Słońce mocno przygrzewało, wypędzało z kości paskudną drętwotę, będącą – co stwierdził niemal ze śmiechem – początkiem reumatyzmu. Śpiesz się, śmierci – pomyślał – bo nie zdążysz przed tym, jak ze starości rozsypię się tu na środku gościńca.
Zapadał mrok, szukał jakiejś zacisznej, suchej polanki na nocleg, gdy ujrzał ognisko. Podszedł bliżej, prowadząc konia za uzdę. Przy ogniu siedziała mała, wysuszona staruszka.
– Siadaj, wędrowcze – powiedziała.
Ostrzegano go w dzieciństwie przed takimi spotkaniami; staruszki, zwłaszcza te małe i zasuszone, były zazwyczaj wiedźmami, rzucającymi złe czary na pechowych wędrowców. Ale teraz już się nie bał.
– Tak, jestem wiedźmą – stara kobieta jakby czytała w jego myślach – Lecz nie stanowię dla ciebie zagrożenia, Tristanie.
– Skąd znasz moje imię? Kim jesteś?
– Chcąc nie chcąc stałeś się sławny, rycerzu – mówiła – A ja jestem osobą wprowadzoną przez autora do powieści po to, by w sensowny i prawdopodobny sposób wyjaśnić pozostałe wątpliwości. Kto nadaje się do tego lepiej od starej, tajemniczej kobiety obdarzonej zdolnością wieszczenia? Pewnie nie powinnam zdradzać swojej tożsamości, bo to źle wygląda, ale taka już jestem. Słyszę już przeklinającego mnie autora. No dobrze, rozpocznę jeszcze raz, bardziej typowo: tajemniczy wędrowcze, jestem wiedźmą, mądrą czarownicą znającą przyszłość, o której ci teraz opowiem.
– Znam swoją przyszłość – powiedział.
– To prawda, Tristanie. Lecz nie znasz przyszłości swego niedawnego wodza i chyba przyjaciela, Ryszarda.
– Co z nim? – zapytał szybko.
– Udało mu się dotrzeć tam, gdzie pragnął – odpowiedziała – Jest wielkim człowiekiem, Tristanie, wspaniałym wodzem i strategiem – i zrealizuje swe plany do końca. Twoje podejrzenia względem niego były prawdziwe. Ostatecznie Ryszard musi przenieść się w przeszłość jeszcze odleglejszą, niż wybrał obecnie, musi wcielić się w dziecko, nazwane Caiusem Juliusem, musi podbić Galię i Brytanię, i musi zdradziecko, lecz godnie umrzeć na schodach senatu rzymskiego, a kiedy to się dokona, wtedy ostatecznie pęknie pętla czasu stworzona przez Merlina, i wszystko, co stało się, odejdzie w niebyt i niepamięć. Kiedyś tak właśnie się stanie.
– A ja? Dlaczego mnie nie pozwolono uczestniczyć w tych wydarzeniach ramię w ramię z Ryszardem?
Wiedźma nie odpowiedziała na to pytanie. Tristan przymknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, nie było czarownicy, nie było śladu ogniska, blada tarcza księżyca rozświetlała pustą polanę. Nasz bohater westchnął ciężko i zaczął rozglądać się dookoła za jakimś chrustem, by rozpalić prawdziwy ogień. Gdzieś daleko wyły wilki.

Był środek listopada, pierwsze śnieżyce zasypywały świat, gdy Izolda dotarła do klasztoru. Siostra przy furcie poznała ją, obdarzyła złym spojrzeniem. Nie mówiąc ani słowa do starej mniszki przeszła przez próg i skierowała się prosto do niskiego, przysadzistego budynku z szarego kamienia, gdzie zazwyczaj przebywała matka przełożona.
Była tam. Nie wyglądała na zaskoczoną, jakby wiedziała.
– No i wróciłam – rzekła hardo Izolda, by pokazać, że nie obawia się nieuniknionych wyrzutów.
– To dobrze, moje dziecko – odpowiedziała leciwa, choć nadal silna kobieta – Liczysz na to, że zwymyślam cię, nazwę wyrodną matką, która uciekła od swego syna? Mylisz się, Izoldo. Teraz to już nie ma znaczenia, bo jednak wróciłaś.
Policzki Izoldy zapłonęły szkarłatem
– Przepraszam, matko – prawie wyszeptała.
Na twarzy starej kobiety pojawił się uśmiech. Łagodny, szczery.
– Chodź teraz ze mną, dziecko – powiedziała – Twój syn czeka na ciebie.

Nie musiała nawet zbyt mocno prosić, by pozwolono jej zostać w klasztorze. Tutaj przeczekam wszystkie burze, krążące nad światem – myślała – Tutaj wychowam małego Tristana. Może jego ojciec tu trafi.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Różne złe i dobre wieści docierały spoza klasztornych murów, wieści o wielkich wojnach, najazdach barbarzyńców zza morza, niszczących powodziach, dziesiątkujących ludzi epidemiach, nowych władcach królestw, jednak ani jednego pewnego słowa o losach Ryszarda i jego Drużyny. Rozpuszczane tu i ówdzie pogłoski mówiły o tym, że dumny książę zginął gdzieś w dalekich krajach, jego rycerze rozpierzchli się, zagubili, poginęli w potyczkach i zasadzkach, tak że mało który powrócił do Brytanii. Nikt nie wspominał o losie Tristana, choć w pieśniach często pojawiało się jego imię; opisywano mężne czyny i zwycięstwa w bitwach.
Kiedyś stary człowiek, który dwa razy w tygodniu zabierał z klasztoru na targ owoce i warzywa wspomniał, że podobno rycerz o imieniu Tristan umarł gdzieś daleko na północy, opuszczony przez towarzyszy, samotny. Nie uwierzyła, wciąż czekała.

Tristan rósł szybko. Piękny był z niego chłopak, choć narwany jak jego tata. Izolda już dawno porzuciła myśli o opuszczeniu bezpiecznego schronienia w klasztorze, bo dokąd miała się udać? Do króla-ojca, który wciąż panował w odległym kraiku, dawno zapomniawszy o istnieniu najmłodszej córki? Do Marka, który zdetronizował Eleonorę i rządził w swym państwie surową, ale sprawiedliwą ręką? Nie, lepiej było siedzieć tu po cichu, wykonywać codzienne prace i modlić się o cud.
Ale był przy niej mały Tristan i to podtrzymywało ją na duchu.

Upływały lata, odmierzane powolnymi zmianami pór roku. Tristan dorósł, zmężniał. Był tak podobny do swego ojca, z postury, sposobu mówienia, gestów. W jej włosach pojawiły się pierwsze nitki siwizny.
Uwierzyła wreszcie, że zestarzeje się i umrze właśnie tu, w klasztorze, nie doczekawszy się chwili ponownego spotkania z Tristanem. Jednak strach przed samotnością nie mroził już jej serca.
Pogodziła się z losem.

Następnego dnia po spotkaniu wiedźmy obudził się wczesnym rankiem. Był wyspany, żadne koszmary nie przerywały jego snu, więc dość ochoczo ruszył na szlak.
Lasy skończyły się niespodziewanie, wyszedł na pokryte krótką, zmarzniętą trawą łąki. Szedł tak, wspinając się na pagórki i schodząc w doliny, omijał coraz częstsze skały, wystające spośród zielonych płacht.
Wiał coraz silniejszy, chłodny wiatr niosący zapach soli. Jeszcze jedno wzniesienie i wyszedł wprost na otwartą, niezmierzoną przestrzeń. Dotarł do morza. Krwistoczerwone słońce zachodziło, chowało się w falach.

Nie ma już dalszej drogi – pomyślał z żalem – Dotarłem do końca. Nie ma już, kurwa, dokąd iść.
Odwrócił się od błękitnej płaszczyzny, by spojrzeć na bezmiar drogi, którą przebył. Tuż za nim stała postać w bieli. Piękna, wysoka kobieta.
– Tristanie, twój czas tutaj dobiega końca – powiedziała.
– Czy ja umieram? – zapytał.
A więc to teraz, pomyślał. Na pieprzonym końcu świata.
– Och, nie, mój bohaterze! – odpowiedziała; dźwięczny, perlisty śmiech kobiety rozproszył nagłą ciszę. Poczuł, że pod wpływem tego dźwięku ze strachu kurczą mu się jądra, chowają w głąb ciała – Nie można umrzeć sobie, ot tak – to byłoby niesprawiedliwe i banalne, prawda? Jest inaczej – znikasz stąd, pojawiasz się w innym miejscu. Zaczynasz od nowa.
Niemożliwe. To jakaś cholerna bajka.
– Więc mędrcy ze wschodu nie kłamią?
– Wkrótce sam się przekonasz – odparła, wyjęła spośród fałd szaty piękną złotą klepsydrę. W górnej części zostało zaledwie parę ziarenek piasku – Przygotuj się. Pięć, cztery…
Bogowie, miejcie mnie w swojej opiece. Raz jeszcze.
– Trzy, dwa, jeden… już!

Błysk. Oślepiający, wypalający dziurę w mózgu. Drugi. Słowa. Słowa? Jakie? Nie pamiętam, choć chyba powinienem. Trzeci błysk, najjaśniejszy. A potem ciemność.

Leżał na wznak. Kiedy otworzył oczy, zobaczył niewyraźne, rozmazane kształty. Za diabła nie mógł skoncentrować wzroku.
Jakieś postacie stojące nad nim. Uszy przewiercał mu wrzask, przeraźliwy płacz niemowlęcia. Po chwili dotarło do niego, że to on sam wydziera się wniebogłosy.
Usłyszał kobiecy głos, władczy i dostojny.
– Masz syna, królowo. Piękne, silne i zdrowe dziecko. Nadasz mu imię Marek. Zaglądam w przyszłość i widzę, że będzie długo i szczęśliwie władał tą krainą, poważany przez wszystkich zyska nieśmiertelną sławę i bogactwo. Ród jego będzie się rozrastał, a czyny jego najstarszego syna, Tristana, będę przez wieki opiewane przez poetów na całym świecie…
– Pięknie – pomyślał Tristan – Po prostu wspaniale.
Gród Przemysła, 1996-1999
powrót do indeksunastępna strona

63
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.