Diabeł nigdy nie widział Lidii. Wyczuwał jej obecność w swoim pałacu, tak jak smok wyczuwa każdą najdrobniejszą zmianę w skarbie, na którym siedzi. Mimo to nie mógł jej zobaczyć. Była tylko cienkim, dziecięcym głosikiem, który rozbrzmiewał wśród ciemności. Początkowo trochę go to irytowało.  | Ilustracja: Artur Wawrzaszek |
– Kim jesteś? – … – Kim jesteś? Powiedz, proszę. – Nie mogę. – Dlaczego? – Mama nie pozwoliła mi rozmawiać z nieznajomymi. Diabeł umierał. Umierał powoli już od bardzo dawna. Umierał świadom tego, zupełnie nie przejmując się, że trochę to zmieni ostatnią część Pisma. Nie będzie żadnego Armagedonu – ostatnią wielką bitwę stoczy sam ze sobą. Umierał samotnie. Wraz z jego kurczącymi się siłami, tłumy jego sług przerzedzały się i nikły, aż w końcu pozostał sam w ciemnym Piekle. Czuł się bardzo stary i bardzo zmęczony. Stukocząc kopytami, snuł się po wielkich, ciemnych komnatach swojego pałacu. Często przysiadał w jednym z licznych foteli i wpatrywał się bez słowa w zakurzone oczodoły rzeźbionych czaszek, które zawsze tak samo niemo i obojętnie obserwowały jego powolną agonię. Niekiedy zaglądał do jednej z wielu bibliotek i przeglądał z sentymentem kroniki wypełnione historiami sięgającymi najdalszej przeszłości. Czasem zastanawiał się bez emocji, ile czasu mu jeszcze zostało. Wchodził wtedy na najwyższą z wież i w zadumie patrzył na swoje ciemne królestwo. Piekło kurczyło się wyraźnie z dnia na dzień – o ile można tak powiedzieć w świecie, gdzie nieustannie panuje noc. Rzadko się odzywał. Bo i po co? Rozmowa z głuchym echem pałacowych sal nie należała do zbyt fascynujących. Czasem jednak mówił sam do siebie, choć zdawał sobie sprawę, że to oznaka postępującego zdziwaczenia. A czasem… mówił do Lidii. – Ile masz lat? – Nie wiem. Ale jestem już duża. Mama tak mówi – że jestem już dużą dziewczynką. – Oczywiście, że jesteś. A masz jakieś imię? – Lidia. – Miło mi Cię poznać, Lidio. Musisz jednak wiedzieć, że ja jestem… – Wiem, kim Pan jest. – …? I nie boisz się mnie? – Nie. Przyszłam Pana odwiedzić. Diabeł nigdy nie widział Lidii. Wyczuwał jej obecność w swoim pałacu, tak jak smok wyczuwa każdą najdrobniejszą zmianę w skarbie, na którym siedzi. Mimo to nie mógł jej zobaczyć. Była tylko cienkim, dziecięcym głosikiem, który rozbrzmiewał wśród ciemności. Początkowo trochę go to irytowało. Szybko jednak przyzwyczaił się, a wizyty Lidii stały się niecierpliwie oczekiwanym punktem w dość monotonnym programie jego własnego końca. Nie były dla niego żadnym kłopotem. Już od dawna nie podpisywał żadnych cyrografów, a ludzie i tak doskonale radzili sobie z czynieniem zła i bez jego pomocy. Prawdę mówiąc, sam przed sobą musiał przyznać, że czuł się często zapomniany i opuszczony. Lidia sprawiła, że znów stał się trochę potrzebny. Ot, choćby żeby odpowiadać na jej czasem zaskakujące pytania. – Jak tu trafiłaś? I dlaczego nie mogę Cię zobaczyć? – … Opowiedz mi bajkę. – Nie znam żadnych bajek. – Musisz znać! Mama ci nie opowiadała, jak byłeś mały? – Hmm, nigdy nie byłem mały. – Oszukujesz mnie. Każdy jest kiedyś mały. A potem robi się duży, a potem… – A potem? – Potem jest bardzo zmęczony i idzie do Nieba odpocząć. Diabeł zastanawiał się, czy to rozmowy z Lidią go zmieniły, czy też może po prostu pozwoliły mu wreszcie być sobą. Z żadnym ze swoich sług nie mógł tak rozmawiać. Jak bowiem miałby im wytłumaczyć, że on – Pan i Władca Królestwa Ciemności – kochał ciepłe światło zachodzącego słońca? Jak zareagowaliby, gdyby wiedzieli, że schodząc do wyjących rzesz potępionych zatykał uszy czymkolwiek się dało, a po każdej takiej wizycie przez długie godziny walczył z bólem głowy, siedząc w zaciszu swojego gabinetu i słuchając delikatnych dźwięków muzyki klasycznej? Czy mógł się przyznać, że w salach pełnych czaszek tęsknił do zapachu wiosennej łąki tuż po deszczu? Przez tysiąclecia odgrywał swoją rolę, przywdziewając szatę okrutnej bestii, krwiożerczego i bezlitosnego potwora, monstrum pogrążonego w nieustannej żądzy krwi i zniszczenia. Przez tysiące długich lat skrzętnie się maskował. Nadnaturalnych rozmiarów cielsko, zwały mięśni pokryte wiśniową skórą, potężne rogi, dorodne kły i zawsze wściekły wyraz pyska służyły tylko jednemu. Miały ukryć przed wszystkimi – a niejednokrotnie i przed nim samym – kogoś zupełnie nieznanego i nieoczekiwanego. Lidia to zmieniła. Teraz już nie musiał się ukrywać. I – żeby być szczerym – cieszył się z tego. – Jesteś bardzo milczący… – Cóż, opowiedziałem Ci już chyba wszystko. – Szkoda. Lubiłam Cię słuchać, choć to były raczej smutne opowieści. – … – I co teraz? – Nie wiem. Jestem zmęczony. Stary i zmęczony. Diabeł umiera. Leży w swoim czarnym łożu i ciężko oddycha. Jego królestwo skurczyło się do tej jednej malutkiej komnaty. Poza jej granicami panoszy się nicość. Słychać jej zawodzenie opływające ściany, których szczegóły rozmywają się z każdą upływającą sekundą. Strop zaginął już w wirze niebytu. Diabeł wsłuchuje się w ciemność. Czeka na Lidię. Choć wcześniej mówił sobie, że nie boi się śmierci, tak naprawdę nie chce być sam w tej ostatniej chwili. – Lidio? – Jestem – jej głos zmienił się od ich pierwszej rozmowy. Nabrał mocy, dojrzał, posmutniał. – Miałem nadzieję, że przyjdziesz. Lidio, boję się… – Wiem. Dlatego jestem przy Tobie. Diabeł przymyka oczy. Czarne myśli przebiegają mu przez głowę. Nicość zaczyna pożerać podłogę komnaty i zbliżać się do skraju jego łoża. – Mówiłaś kiedyś o tym, co jest na końcu, kiedy jest się już bardzo zmęczonym. – Na końcu przychodzi czas na odpoczynek. – To chyba już – kocie oczy otwierają się nagle ukazując rozszerzone strachem źrenice. – Lidio… Czy On mi wybaczy? A jeśli nie, to dokąd pójdę, skoro Piekła już nie ma? Potężna pierś nieruchomieje. Ostatnie szczegóły znikają w nieprzeniknionej pustce. W ostatnim momencie w samym jej centrum błyska mała iskierka. Łza Lidii. |