Do hotelu wrócili tuż przed północą. Rebeka podwiozła go pod tylne wejście tylko dla personelu, poczekała, aż wysiądzie i odjechała bez pożegnania. Jadąc windą, próbował poukładać sobie w głowie wydarzenia dzisiejszego dnia. A miał nad czym myśleć. Układanka wzbogaciła się bowiem o kilka nowych elementów. Przede wszystkim – pochodzenie Arweny. Miał już niemal pewność, że gadki Alisy o arystokratycznym rodowodzie dziewczynki można włożyć między bajki. Ale, z drugiej strony patrząc, czy mógł mieć stuprocentową pewność, że historia o patologicznej rodzinie Arweny i Rebeki też nie została sfabrykowana na czyjeś potrzeby? Przerastała go ta sprawa i to niepokoiło go najbardziej. Czuł się jak ziarenko, które niechcący wpadło między żarna. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że powinien zacząć myśleć o sobie, skoro nikt inny o nim nie myśli. Obojętnie jakim wynikiem zakończy się ta partia, on znajdzie się na straconej pozycji; dla każdego z walczących stanie się zbędnym pionkiem na szachownicy. Pionkiem, którego trzeba będzie wyeliminować, chcąc zatrzeć ślady całej rozgrywki. Kiedy otworzył drzwi pokoju, czekała go kolejna niespodzianka. Tym razem na pewno nie miła. Wszystkie jego rzeczy leżały bowiem porozrzucane na podłodze; ktoś zadał sobie dużo trudu, aby przetrząsnąć pokój centymetr po centymetrze. Pytanie, czy znalazł to, czego tak usilnie poszukiwał? W cieniu, pod oknem, stała Alisa. W pierwszej chwili nie dostrzegł jej; dopiero gdy ruszyła w jego kierunku, spojrzał w tamtą stronę. – To twoja sprawka? – spytał oschle. – A czego bym tu miała szukać? – odparła pewnym siebie tonem, który na pewno nie zapowiadał sympatycznej pogawędki. – Śladu! – Jakiego? Przecież wiem, że nic jeszcze nie znalazłeś. – Nie znalazłem – potwierdził z rezygnacją, siadając na rozbebeszonym tapczanie. Alisa usiadła obok niego. Czuł przyjemny zapach jej perfum, który zdążył już poznać pierwszej nocy, którą spędził w tym pokoju. Tym razem jednak miał pewność, że dalszy przebieg wieczoru w niczym nie będzie przypominał tamtych wydarzeń. – Wiesz, kto to zrobił? – zapytał. – Ci, których szukamy… – Czyli kto? – Ty masz na to pytanie odpowiedzieć! – Nie obserwowaliście pokoju? – zdziwił się. – Obserwowaliśmy. – I? Alisa wzięła głęboki oddech, nim odpowiedziała: – Użyli hologramów. Było ich czterech i wszyscy mieli… twoją twarz. – Ale to nie byłem ja… – Wiem! Kobieta wstała, nogami rozgarnęła porozrzucane po podłodze rzeczy Adriana. Nie było ich zbyt dużo, ale pokój i tak przypominał miejsce, przez które przeszedł twister. – Nie mam pojęcia, czego mogli szukać – stwierdził mężczyzna. – Ani co mogli znaleźć… – Spróbuj sobie przypomnieć – nalegała Alisa. – Nic – odpowiedział. – Nic nie przychodzi mi do głowy. – A więc – jej twarz rozjaśnił uśmiech – pospieszyli się. Działają na oślep, są zdenerwowani, bo nie wiedzą, jakie informacje posiadamy. – Trochę to skomplikowane. Kobieta posłała Adrianowi niezbyt sympatyczne spojrzenie. – Brak wiadomości, to też jest wiadomość. – Dla nas, ale dla nich również – dopowiedział mężczyzna. Radość na twarzy Alisy odrobinę przygasła. Nie wiedząc, co zrobić, pochyliła się, by podnieść z podłogi rzeczy Adriana. Rzuciła w jego kierunku parę spodni i stary, mocno już wytarty, wełniany sweter. – Nie siedź bezczynnie! Weź się za robienie porządku! – warknęła, co jednak natychmiast poskutkowało. Adrian przyklęknął obok niej i w ciągu kolejnego kwadransa doprowadzili pomieszczenie do stanu używalności, po czym Alisa oznajmiła, że musi już iść. – A może zostaniesz? – spytał Adrian nieśmiało. – Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. – Zauważywszy zaskoczoną twarz mężczyzny, dodała: – A jeśli twojej recepcjonistce przyjdzie do głowy, odwiedzić cię także tej nocy? Jak się wytłumaczysz z mojej obecności…? – Alisa uśmiechała się znacząco. Ale co ten uśmiech oznaczał? – Nie powiedziałaś mi całej prawdy o Arwenie – stwierdził, mając nadzieję, że zaskoczy tym kobietę. Na niej jednak słowa te nie zrobiły najmniejszego wrażenia. – Nie musiałeś znać prawdy! To nie miało dla ciebie najmniejszego znaczenia. – Stworzyliście legendę, chcąc sprowokować kogoś do działania. Ale jedna legenda okazała się niewystarczająca, więc zaczęliście je mnożyć… – Mnożyć? – weszła mu w słowo, zgubiwszy się w toku narracji Adriana. – Owszem – potwierdził. – Kolejna legenda dotyczyła sobowtóra prezydenta, następna – mnie! Wasz problem polega jednak na tym, że ktoś w tej rozgrywce przez cały czas zagląda wam w karty przez ramię. – Chcemy wiedzieć, kto to jest! – powiedziała stanowczo Alisa. – A ty masz nas do niego doprowadzić. – Ja… najwyraźniej sobie nie radzę – odparł na to Adrian. – Nie jestem dobry z matematyki, a to zadanie ma zbyt wiele niewiadomych. Kobieta przemilczała tę uwagę; najprawdopodobniej doszła do takiego samego wniosku, nie chciała jednak mówić o tym głośno, bojąc się zapewne, iż może w ten sposób urazić Adriana, który w takiej sytuacji gotów byłby zrezygnować z wypełnienia zadania. – Masz za to jedną niezaprzeczalną zaletę – powiedziała cicho, niemal szeptem. – Wiem, jestem spoza układu. Potwierdziła jego słowa skinieniem głowy. – Ale nie tylko to. – Teraz na jego twarzy zagościło zaskoczenie. – Mamy cię w szachu! Czekała na reakcję, obawiając się wybuchu; ale Adrian nie zareagował; z trudem przełknął ślinę, nie dając po sobie poznać, jak bardzo nie w smak była mu ta uwaga. Stwierdził jedynie najbardziej obojętnym tonem, na jaki potrafił się zdobyć: – Potrzebuję samochodu! – Dokąd chcesz jechać? – Potrzebuję samochodu – powtórzył z naciskiem. – Nie mogę poruszać się po mieście na piechotę albo co chwila zamawiać taksówkę. Nie mogę też liczyć na to, że wszędzie będą mnie wozić panienki, z którymi sypiam – mówiąc ostatnie słowa, jak najbardziej bezczelnym wzrokiem wpatrywał się w piersi Alisy. Kobieta stropiła się lekko i spuściła wzrok. – Będzie na ciebie czekał rano – odparła. – Klucze odbierzesz w recepcji. Jeśli jednak… – przerwała na moment, jakby zastanawiała się, czy na pewno powinna powiedzieć to, co jej przyszło na myśl – sądzisz, że uda ci się zbiec, to… – Niemal pogroziła mu palcem jak kilkunastoletnia dziewczynka chłopcu, który jej zdaniem brzydko się bawi. – A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym się położyć! Podszedł do drzwi prowadzących na korytarz i otworzył je szeroko, zapraszając Alisę do opuszczenia pokoju. Ta, mocno urażona, przemaszerowała przed nosem Adriana, kręcąc biodrami i niemal ocierając się o jego uda. – Nie zapomnijcie napełnić baku – rzucił jeszcze do pleców kobiety, po czym głośno zatrzasnął drzwi. Zostawszy sam, z barku wyjął butelkę miejscowej wódki, przechylił ją i wypił spory łyk; mocny alkohol palił gardło, ale też dodawał sił. Z kieszeni kurtki wyciągnął zdjęcie w ramce, które pod nieuwagę Rebeki zabrał z pokoju jej siostry. Arwena. Rebeka i Arwena – tak podobne do siebie, że musiały być siostrami. Nietrudno było prześledzić losy młodszej z nich. To „złe towarzystwo”, w które wpadła, musiało doprowadzić ją w jakiś sposób do Alisy. Nurtowało go jednak zupełnie inne pytanie: czy nieoczekiwane spotkanie obu sióstr w hotelowym korytarzu rzeczywiście było przypadkiem? “Nie, tej nocy – był tego pewien – na pewno nie zasnę. Szkoda więc tracić czas na jałowych rozmyślaniach” – stwierdził, rzucając okiem na tapczan, na którym i tak nie byłby w stanie się wyspać. Postanowił zejść na dół, do hotelowego baru. Tam przecież spotkał pierwszego dnia pobytu na Kserksesie Alisę; kogóż więc może spotkać teraz? Przechodząc przez hol, spojrzał w stronę recepcji. Rebeki nie było; widocznie po ostatniej nocce ma teraz dwa dni wolne. Znudzona wieczorno-nocnym nic-nie-robieniem, zmienniczka jego niedawnej jeszcze kochanki bezmyślnym wzrokiem gapiła się w ekran telewizora; mógłby teraz przemaszerować nago tuż przed nią na rękach, a najprawdopodobniej wcale by nie zwróciła na niego uwagi. Wolał jednak tego nie robić, nie będąc pewnym, jaka mogłaby spotkać go za to kara. Bar wypełniony był w połowie. Adrian usiadł w odległym kącie i przyglądał się uważnie pozostałym klientom. Nie było nikogo znajomego; żadnej osoby, której twarz mignęłaby mu choć przez chwilę – gdziekolwiek: na ulicy, w hotelu czy na lotnisku – w ciągu ostatnich dni. Nie spieszył się z zamówieniem; poczekał, aż podejdzie do niego kelnerka. Czekać musiał dość długo, bowiem miejsce, jakie zajął, chroniło go nie tylko przed spojrzeniami innych bywalców baru, ale i jego obsługi. Kiedy już młoda dziewczyna – oczywiście, co było tu chyba standardem, bardzo atrakcyjna – odnalazła jego stolik, zamówił od razu dwa duże piwa. – Jest pan naszym gościem? – spytała, wróciwszy z kuflami wypełnionymi spienionym złocistym płynem. Mruknął pod nosem coś, co od biedy można byłoby uznać za potwierdzenie. – Podoba się panu u nas? – Kelnerka, nie wiedzieć czemu, nie dawała za wygraną. Adrian przyjrzał się jej dokładniej. Krótka spódniczka odsłaniała niemal całe uda. “Jak mogłoby mi się tutaj nie podobać…?” – pomyślał, ale głośno odpowiedział: – Niczego sobie miejsce. Widząc, iż klient nie zdradza większej ochoty do pogawędki, kelnerka ukłoniła się grzecznie i znikła. Wróciła nieproszona po pół godzinie. Na tacy miała kolejne dwa kufle tego samego piwa. – Pomyślałam, że z chęcią się pan jeszcze napije… Adrian przesunął na bok opróżnione już szkło, by zrobić miejsce na nowe. – Zna pani Rebekę? – spytał, kiedy kelnerka szykowała się już do odejścia. – Tę dziewczynę z recepcji. – Wpadła panu w oko? – Powiedzmy. – A co chciałby pan wiedzieć? – Najlepiej: wszystko. Kobieta pochyliła się nad Adrianem tak nisko, że niemal mógł zajrzeć jej w dekolt; to, co tam zobaczył, przyprawiło go natychmiast o szybsze bicie serca. – Pan z obyczajówki? – wyszeptała mu do ucha. – Bo jeśli tak, to źle pan trafił. Żegnam! – Ostatnie słowo powiedziała takim tonem, jakby dawała mu w twarz. Znów pudło! W ciągu następnej godziny z trudem zmęczył dwa piwa i chwiejnym krokiem wyszedł z baru. “Ja się po prostu nie nadaję do tej roboty” – stwierdził, kładąc się spać na podłodze.
 | Ilustracja: Artur Wawrzaszek |
Rano pękała mu głowa, zaczął więc dzień od dwóch tabletek przeciwbólowych. Najlepiej w ogóle nie opuszczałby hotelowego pokoju, ale nie mógł pozwolić sobie na stratę całego dnia. Poza tym Alisa otrzymała wyraźne polecenie dostarczenia samochodu i był bardzo ciekaw, czy je wypełniła. Sięgnął po telefon i połączył się z recepcją. – Tak, klucze czekają na pana – odpowiedział mu damski głos, w którym jednak nie dostrzegł żadnego podobieństwa do głosu Rebeki. Umył się, ubrał i choć szło mu to wyjątkowo opornie, już po kwadransie zameldował się w recepcji po odbiór kluczy. – Czy może mi pani jeszcze powiedzieć, kto te klucze przyniósł? – zapytał od niechcenia recepcjonistkę, której nie było mu jeszcze dane poznać. – Ja ich nie odbierałam – poinformowała usłużnie kobieta. – Widocznie nie było to na mojej zmianie… Chciał jeszcze coś dodać, ale w ostatniej chwili zrezygnował. – Parking jest tam? – wskazał ręką kierunek, gdzie, jeśli nie myliła go pamięć, znajdował się hotelowy dziedziniec. – Czerwony laserjack, kabriolet – dodała jeszcze recepcjonistka, czytając z kartki. Kiwnął głową, co kobieta, przy odrobinie dobrej woli, mogła odczytać jako gest podziękowania. Parking, znajdujący się w podziemiach, mieścił kilkadziesiąt wozów, ale tak charakterystyczny był tylko jeden. “Zrobiła to specjalnie” – pomyślał, podziwiając dowcip Alisy. Samochód był tak charakterystyczny, że ukryć go, wtopić się w tłum innych pojazdów graniczyłoby nieomal z cudem. Jaskrawa czerwień karoserii kłuła w oczy przy sztucznym świetle, a co dopiero w promieniach słońca. Poza tym, tego też był pewien, musieli mu gdzieś zamontować sygnalizator, który informowałby ich o każdym wykonanym przezeń kroku. Może jeszcze do kompletu podsłuch… Usiadłszy za kierownicą, najpierw sprawdził stan paliwa. Bak był pełen, co znaczyło, że na upartego mógł przejechać dzisiaj kilkaset kilometrów. Ale tak daleko akurat się nie wybierał. Jedyna podróż, jaką sobie zaplanował, nie powinna mu zająć więcej niż dwie, góra trzy godziny. Oczywiście jeżeli po drodze nie pomyli trasy i gdzieś nie zabłądzi. Na szczęście pamięć okazała się nad wyraz łaskawa i zawiodła go prosto do celu. Tyle że cel nie był już tym samym miejscem, co dzień wcześniej. Miast starego drewnianego domku, mieściła się tam nieprzyjazna, otoczona drutem, zapewne pod napięciem, betonowa dwupiętrowa budowla. Zaklął pod nosem. Wszystko się przecież zgadzało: droga, las, dolina, tylko dom nie ten. “Znów wystrychnęli mnie na dudka, racząc hologramową wizją” – doszedł do wniosku, zawracając samochód. Postanowił przyjrzeć się bliżej budowli, ale nie chcąc rzucać się w oczy, zawrócił wozem do lasu. Stamtąd w kwadrans doszedł do miejsca przeznaczenia – przynajmniej tak mu się wydawało. Z zewnątrz nie dostrzegł żadnych oznak życia. A jednak tam w środku ktoś być musiał; w przeciwnym razie nie przedsięwzięto by takich środków ostrożności. W bunkrze mogło mieścić się dosłownie wszystko. Na wszystko więc powinien być przygotowany. Z wewnętrznej kieszeni kurtki sięgnął swój ulubiony miotacz i zaczepił go za pasek spodni. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru zdobywać bunkra szturmem, czyli nie pozostało mu nic innego, jak czekać na rozwój sytuacji i jakąkolwiek sprzyjającą okoliczność. Po dwóch godzinach niemal błogiej bezczynności zaczął doskwierać mu głód. Nie spodziewał się, że przyjdzie mu spędzać czas w takich okolicznościach. Trzymając się w bezpiecznej odległości od drutów, obszedł budynek dokoła; szukał sadu, który przylegał do domu, ale nie było po nim, podobnie zresztą jak po drewnianym parterowym domku, nawet malutkiego śladu. Ze złością przełknął ślinę, przeklinając siebie samego pod nosem, że nie wpadł rano, od razu po przebudzeniu, na genialny pomysł zjedzenia śniadania. O zmroku na zewnątrz budynku zapaliły się światła. Nie wiedział, czy zrobił to człowiek, czy jedynie zaprogramowana przezeń maszyna. Budowla nie posiadała okien, przez które mógłby spróbować chociaż zajrzeć do środka. Uzbroił się więc w cierpliwość i czekał dalej. Minęła kolejna godzina, którą spędził przewracając się to z lewego na prawy bok, to znów z pleców na brzuch, skryty za rachitycznymi krzakami. Tym razem jednak oczekiwanie zostało uwieńczone sukcesem; wprawdzie tylko połowicznym, ale zawsze to coś. Właz bunkra otworzył się bowiem, a z wnętrza budynku wyjechał duży terenowy samochód. Było jednak ciemno, a poza tym wóz posiadał przeciwpancerne przyciemniane szyby, więc nie dało się dostrzec, kto znajdował się w środku. Dla Adriana ważna jednak była informacja, że w ogóle ktoś tam był – że nie czekał tylu godzin na marne. Chwilę później otwarła się brama i samochód wyjechał poza obręb strefy zakazanej. Prowadziła stąd tylko jedna droga: w stronę lasu, czyli ta, która przyjechał Adrian. By jednak nie zgubić wozu, musiał teraz jak najszybciej dostać się do swojego samochodu. Jeśli ci, których śledził, pojadą wolno – będzie miał szansę; jeśli nie… Biegł, co tchu w płucach,ale terenowy wóz i tak systematycznie oddalał się od niego. Do lasu zaś wciąż jeszcze pozostawał ponad kilometr. Biegł niemal na oślep; niekiedy potykał się o wystające z ziemi kamienie i korzenie i przewracał się, co jeszcze bardziej opóźniało pościg. Gdy wreszcie dotarł do krawędzi lasu, po samochodzie pozostał jedynie zapach spalin. Zaklął siarczyście, nie myśląc o tym, że mógłby zwrócić na siebie czyjąś uwagę. “Tyle godzin na nic” – mruknął pod nosem, postanowiwszy teraz jak najszybciej odszukać wóz, który otrzymał od Alisy, i wrócić do hotelu. Wóz, owszem, był w miejscu, w jakim go pozostawił, ale w środku czekało nań dwóch obcych mężczyzn. Zauważywszy Adriana, wysiedli i wycelowali w niego dwa laserowe automaty. – Jeśli masz jakąś broń, połóż ją powoli na masce! – rozkazał wyższy z nich; drugi, niższy od swojego towarzysza o głowę, uważnie obserwował Adriana, w każdej chwili gotów do oddania strzału. On także zabrał później miotacz. – Długo kazałeś na siebie czekać – stwierdził dowódca tego dwuosobowego oddziału. – Zbierałem grzyby – wycedził przez zęby Adrian, wściekły, że po raz kolejny dał się podprowadzić. – Na Kserksesie grzyby nie rosną – odparł, zaskoczony niewiedzą gościa, niższy z mężczyzn; głos miał wysoki, piskliwy, niemal chłopięcy. – A skąd on miałby o tym wiedzieć?! – mruknął jego towarzysz. Do Adriana natomiast powiedział: – Chcesz czy nie chcesz, będziesz musiał przejść się z nami! To nie będzie daleki spacer. Bunkier, do którego go doprowadzili, wewnątrz okazał się być znacznie przyjemniejszą budowlą, niż dałoby się to ocenić z zewnątrz. Sterylnie czyste korytarze oświetlone były żółtawym światłem, które dodawało uczucia przytulności. Strażnicy odnosili się do Adriana bez uprzejmości, ale też nie byli nazbyt niemili. Nie pytał ich, dokąd go prowadzą, wiedząc, że za chwilę przecież i tak się dowie. Nim jednak został doprowadzony przed oblicze przełożonego obu strażników, zamknięto go w pustym pokoju i nakarmiono. Dopiero kiedy ogarnęło go uczucie sytości i związanej z tym błogości, pojawili się goście. Jeden z nich nie był mu obcy, choć przez dłuższą chwilę usilnie starał się przypasować twarz do imienia i nazwiska. Kiedy już mu się to udało, niemal spadł z krzesła, chociaż – jak mu się wydawało – siedział na nim bardzo pewnie. – Pan się nazywa… Humbert Lasagne? – spytał tego, który wydał mu się znajomy. Zagadnięty mężczyzna uśmiechnął się. – Blisko – odparł, podając Adrianowi dłoń. – Nazywam się Dariusz i jestem… – nie musiał kończyć, zrobił to za niego Adrian: – Prezydentem Kserksesa! Stojący obok Dariusza bardzo wysoki, niemal dwumetrowy, mężczyzna w wojskowym mundurze pozbawionym jednak wszelkich oznaczeń, podsunął prezydentowi krzesło, na którym ten natychmiast spoczął. – My-myślałem, że p-pan zginął – wyjąkał Adrian. – Wszyscy tak myślą. “Nie wszyscy” – chciał dodać Adrian, ale wolał, przynajmniej na razie, przemilczeć tę uwagę. Nie miał przecież żadnej pewności, po której stronie konfliktu stoi prezydent i czy to właśnie Alisa i jej szef nie czyhają na jego śmierć. – Prowadzimy bardzo skomplikowaną grę, z czego zapewne zdaje pan już sobie sprawę – wyjaśnił Dariusz. – Stawką w tej grze jest oczywiście władza… Adrian ukrył twarz w dłoniach; nie potrafił pogodzić się z myślą, że rozmawia właśnie z człowiekiem, którego wcale nie tak dawno na jego oczach odstrzelił snajper. Wychodziło jednak na to, że wbrew temu, o czym poinformowała go Alisa, zginął nie prawdziwy prezydent, ale jego sobowtór, Humbert Lasagne. Czy możliwe, że agentka tajnej policji mogła o tym nie wiedzieć? Jeśli tak, znaczyłoby to, że właśnie przed nią i jej mocodawcami ktoś – a konkretnie ludzie z otoczenia prezydenta – chcieli ukryć prawdę. – Gdyby mówił pan głośno to, co myśli, byłoby nam łatwiej się porozumieć – wtrącił Dariusz. – Alisa – Adrian wymienił głośno imię kobiety, która akurat w tej chwili zaprzątała najmocniej jego umysł. – To płotka – stwierdził oficer, który do tej pory ograniczał się jedynie do stania u boku swego przełożonego. – Ale ta płotka rozdaje karty – zaoponował Adrian. – Wszystkie znaczone – pospieszył uspokoić go Dariusz. – Ona naprawdę sądzi, że to pan zginął? – chciał się upewnić Terrańczyk. – Prawda, że nad wyraz udana mistyfikacja? – Twarz prezydenta zdradzała uczucie niemal intelektualnej rozkoszy. – To był mój pomysł! – dodał, na co oficer zareagował energicznym potakiwaniem głową. – Czemu pan to zrobił? – Adrian nie dawał za wygraną. – Aby uchronić życie – automatycznie odpowiedział Dariusz. – Przedsięwzięcie było bardzo ryzykowne i mogło zakończyć się niepowodzeniem. Ale gdybym nie podjął ryzyka, zginąłbym na pewno. – Ale dlaczego mnie wciągnięto do tej gry? – Posłużono się panem jak instrumentem. Na wszelki wypadek. – Na wszelki wypadek? – powtórzył. – Co to ma znaczyć? – Arwena – Dariusz wypowiedział imię, które zwielokrotnionym echem odbiło się w umyśle Adriana. – Miała być ich polisą na życie… gdyby zamach się nie udał. – Głos prezydenta nagle załamał się, musiał więc dokończyć za niego oficer: – Porwali dziewczynkę, wymodelowali jej nową osobowość i podrzucili panu. – Ale dlaczego nie pozwolili mi odlecieć? – Bo zamach, jak sądzili, zakończył się stuprocentowym powodzeniem: prezydent zginął! Nie musieli jej już ukrywać poza Kserksesem. – A propos – wtrącił się Dariusz – czy wie pan, gdzie dziewczynka jest teraz? – Należałoby spytać o to Alisę – odparł Adrian. – W swoim czasie na pewno to uczynimy… Coś jednak Adrianowi nie dawało spokoju; musiał o to spytać, narażając się nawet na oskarżenia o bezczelność. – Dlaczego tak panu zależy na tej dziewczynce? – Bo to jest moja córka – odpowiedział jak gdyby nigdy nic prezydent. Adrian zbladł jak ściana. “Ja zwariuję – stwierdził. – Zwariuję, zwariuję, zwariuję!!!” – powtarzał to jedno słowo w myśli jak hinduską mantrę. – Boję się o nią – dodał Dariusz. – I tylko z uwagi na nią nie podejmuję na razie żadnych działań. Nie chcę narażać jej na niebezpieczeństwo! – Ro-zu-miem, ale… – wydukał Adrian i nagle zamilkł. Co miał powiedzieć prezydentowi tej planety? Że był w tym miejscu niemal dokładnie dwadzieścia cztery godziny temu i oglądał dom i zdjęcia dziewczynki z najbliższą rodziną i że wśród towarzyszących jej na fotografiach osób na pewno nie było jego, Dariusza…? Prezydent, uważnie obserwując twarz Adriana, odgadł myśli, jakie kłębiły się w jego głowie. – Wczorajsza wycieczka była jedynie próbą wywiedzenia w pole naszych przeciwników. Zastosowaliśmy jedno z najnowocześniejszych dokonań naszych naukowców i, jak się okazało, wszystko poszło zgodnie z planem. Doniesiono mi, że rewizja w pańskim pokoju również… – Adrian drgnął. – Chyba mi pan wybaczy tę drobną niedogodność? – spytał, dostrzegając jego reakcję. – To było konieczne… – Do czego? – Do legendy, którą chcemy panu stworzyć – zakomunikował oficer. – Chcemy, aby Alisa i jej mocodawcy cały czas myśleli, że jest pan po ich stronie, gdy tymczasem pan… – Dariusz zawiesił głos dla dodania efektu – zmieni front, nieprawdaż? “A czy mam jakiś wybór?” – chciał zapytać, ale dla własnego dobra przemilczał to pytanie. – Najważniejsza jest Arwena – kontynuował prezydent. – Dopóki dziewczynka znajduje się w ich rękach, nic nie będę mógł zrobić. – A ja? Co ze mną? – zainteresował się Adrian. – Panu nic nie grozi, przynajmniej z naszej strony – poinformował go oficer. – Pomoże nam pan tylko dotrzeć do Arweny. Kiedy ją odzyskamy, z resztą buntowników poradzimy sobie w godzinę. Wtedy też spokojnie, przez nikogo nie niepokojony, odleci pan sobie stąd, dokąd tylko zechce. – A teraz – wtrącił Dariusz – omówmy plan! |