– Proszę ze mną, chorąży – powiedział profesor i Margiu poszła za nim, oglądając się raz po raz na marines. Miała nadzieję, że oni w rzeczywistości jednak są lojalistami. Dwanaście godzin później cała sytuacja zdawała się jeszcze bardziej nierealna. Co jakiś czas Margiu wraz z profesorem spotykała się z Garsonem i żołnierzami i przebiegali szybko z jednego budynku do drugiego; zgodnie z planem Garsona byli lojalistami uciekającymi przed „buntownikami”, którzy strzelali do nich – zdaniem Margiu zbyt blisko – i rozbijali wszystkie okna na wysokości ziemi. Głęboko w podziemiach, za zamkniętymi drzwiami, naukowcy i pozostali żołnierze ustawiali skrzynki, cylindry, kable i różne inne rzeczy wyglądające jak wyjęte ze śmietnika. W drodze przez teren warsztatów profesor zatrzymał się i pokręcił głową nad plandekami użytymi do osłonięcia ładunków. – Szkoda, że zniszczyli te wodnopłaty – powiedział. – Można by z tego zrobić wspaniałe żagle, a z kadłubów samolotów moglibyśmy zrobić statek. – Nie, nie moglibyśmy – powiedział z naciskiem Swearingen. – Już widzę, Gussie, jak podnosimy żagle na czymś zmontowanym do kupy za pomocą kleju i włosów z twojej brody, która zresztą nie jest nawet wystarczająco długa, by upleść z niej liny. – Liny… – powtórzył profesor z mętniejącymi oczami, a to, jak już Margiu wiedziała, oznaczało, że mężczyzna namyśla się. – Żeby to zadziałało, będziemy potrzebowali naprawdę dobrego kabla. – W transporterach były liny – powiedział jeden z pilotów. – Ale teraz… – Części zapasowe – zauważył inny. – Musieli tu gdzieś trzymać części zapasowe. – Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym właśnie byli, ale zobaczył tylko zupełnie nagie ściany. – Do czego ma być ta lina, Gussie? – zapytał jeden z naukowców. – Do holowania materiału wybuchowego – wyjaśnił profesor. – Nie możemy go po prostu wyrzucić… bo eksplodowałby tuż poniżej naszej ostatniej pozycji. Musimy go holować… – Z tyłu, za promem szturmowym – dokończył pierwszy z pilotów. – Zaczynam żałować, że mam uprawnienia do prowadzenia promu. – To się da zrobić – stwierdził drugi. – Kiedyś ćwiczyłem zrzucanie sprzętu za pomocą liny statycznej. Czujesz lekkie szarpnięcie… i już jest po wszystkim. – Dobrze, ty możesz wtedy sterować – rzekł pierwszy pilot. – Martwi mnie – odezwał się kolejny z naukowców – analiza spektralna wybuchu. Jeśli mają tam kogoś dobrego, a musimy założyć, że tak jest, będą spodziewać się w wyniku eksplozji fragmentów promu. Zaproponowaliście, żebyśmy użyli części testowanej tutaj broni, i z pewnością da nam to dostatecznie duże bum, ale nie uzyskamy charakterystycznej dla promu sygnatury. Kiedy zdadzą sobie z tego sprawę, będą wiedzieli, że wciąż tu jesteśmy. – Co byłoby do tego potrzebne? – zapytał Garson. – Nie możemy po prostu wyrzucić tratw ratunkowych czy czegoś takiego? – Nie, chodzi o sam wybuch. Mogą się spodziewać różnic, bo wiedzą, że na promie jest jakiś nowy sprzęt, ale w przypadku eksplozji samego promu byłaby znacząca sygnatura chemiczna. Na przykład uzbrojenie promu powinno eksplodować razem z nim. – Czemu więc po prostu nie dodamy do ciągniętego ładunku platform z uzbrojeniem? – zapytała Margiu. Wszyscy znieruchomieli i popatrzyli na nią. – Oczywiście! – Jak zwykle pierwszy zareagował profesor. – Czy nie mówiłem, że rudowłose są naturalnymi geniuszami? – rzekł rozpromieniony. – Ale wtedy zostaniemy bez broni – odezwał się Garson. – Przecież i tak nie zamierzaliśmy walczyć – odpowiedział profesor. – Używamy promu tylko jako środka transportu. Wiadomo, że nie możemy nim pokonać okrętu bojowego. Garson zastanawiał się przez dłuższą chwilę. W końcu kiwnął głową. – No dobrze. To ma sens, ja po prostu… Nie podoba mi się pomysł pozbycia się broni. Ale jak powiedzieliście, bardziej nam się przyda do tego, żeby pokazać, że nas tam nie ma. Dodam to do listy priorytetów, gdy tylko dostaniemy się na pokład. Ale pamiętajcie, żeby zabrać dodatkowe palety i liny. Prom szturmowy ostrożnie obleciał wyspę dookoła. Jego pokładowe skanery mogły ją obserwować z odległości, z jakiej był niedostępny dla lekkiej broni. Zebrani na lądowisku neurowspomagani marines trzymali pod bronią małą grupkę naukowców i pilnowali stosu palet z ładunkiem. Prom wykonał kolejne podejście, tym razem zrzucając pakiet komunikacyjny. Dowódca NEMów podniósł go i włączył. Margiu słyszała, co mówił, ale nie docierała do niej odpowiedź załogi promu. – Nie… Bazowaliśmy na kontynencie, w Wielkich Drzewach… i czekaliśmy, ale wzięli nas na tę misję. Tak… Nie. Nie, zginął w czasie pierwszej strzelaniny. Mamy jego ciało, jeśli chcecie. Mam jego uszy… Prom po raz kolejny zawrócił i osiadł na lądowisku. Margiu nie zdawała sobie sprawy, że promy są takie głośne; nie słyszała niczego poza jego rykiem. Otworzył się potężny właz i ze środka wyszło pięciu ludzi z bronią gotową do strzału. Zaraz za nimi pojawiła się kolejna piątka osłaniająca perymetr. Marines pomachali do nich; nowo przybyli odpowiedzieli tym samym i zaczęli się zbliżać. Kiedy stwierdzili, że wszystko jest w porządku, przenieśli uwagę z „buntowników” na naukowców i ich sprzęt. Margiu zaczęła przelatywać po kanałach komunikatora kombinezonu próżniowego, aż wreszcie znalazła aktywny. – Macie ich wszystkich? – Poza martwymi – opowiedział jeden z marines. – Słuchajcie, musimy wciągnąć to wszystko na pokład… a w środku jest jeszcze jeden pakiet. Ilu macie ludzi? – Osiemnastu. Spieszyliśmy się… – W takim razie chodźcie. – Połowa NEMów odwróciła się, jakby kierowali się z powrotem do środka budynku, a pozostali dalej pilnowali schwytanych naukowców. – Barhide, zejdźcie tu – nakazał jeden z nowo przybyłych. Na rampie promu pojawiło się jeszcze ośmiu ludzi. Ci byli znacznie mniej ostrożni i mieli broń przewieszoną przez plecy. – Będziemy musieli załadować resztę ładunku – powiedział jeden z nich i ktoś na pokładzie promu – Margiu miała nadzieję, że pilot – nakazał im się pospieszyć. Ponieważ jej zadaniem była ochrona profesora, nie brała udziału z krótkim, brutalnym starciu, do jakiego doszło zaraz potem, kiedy marines i pozostali lojaliści zaatakowali buntowników, zabijając ich, a rzekomo zbuntowani marines pogonili naukowców w stronę promu, rozmawiając głośno przez aktywne mikrofony. Cała akcja trwała niecałe dwie minuty i nie było jej widać z góry. Margiu wyczołgała się ze swojego kombinezonu próżniowego i wsunęła w szary kombinezon zabitego wroga, po czym jeden z marines odciągnął go za nogi na bok. Potem założyła na głowę hełm, aby ukryć charakterystyczne rude włosy, i ruszyła spokojnie przez pas startowy. Ładunek posuwał się wolno w górę rampy, a zajmujący się nim naukowcy zaczęli głośno narzekać, jak bardzo jest niebezpieczny, że może ich wszystkich wysadzić w powietrze i że powinni być ostrożni. Marines poszturchiwali ich bronią, naukowcy się kulili, a Margiu trudno było uwierzyć, że to wszystko jest tylko na pokaz. Po dotarciu na prom Margiu i pozostali zajęli się, pod kierunkiem naukowców, zamocowywaniem ładunku. Kątem oka dziewczyna dostrzegła, jak któryś z pilotów wygląda z kabiny. – Długo jeszcze?! – zawołał. – Powiedzieli, że to może nas wysłać w kosmos, jeśli zacznie się trząść w trakcie lotu – odpowiedział sierżant marines. – Poza tym jest ciężkie… Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dobra, dobra, tylko się pospieszcie. Skoro już o nas wiedzą, admirał chce jak najszybciej odlecieć. Margiu odwróciła głowę, żeby wyraz jej twarzy nie zdradził zbyt wiele. A więc jej plan się udał. Już niedługo Flota dowie się, co się dzieje na Copper Mountain. I jeśli nawet dzisiaj będzie musiała zginąć, jednak coś osiągnęła. Kiedy wciągnęli i zamocowali cały sprzęt, jeden z marines przekazał sygnał pilotom promu. Margiu nie słyszała, co powiedział, ale nagłe szarpnięcie świadczyło, że ruszyli. Ich piloci, ubrani w mundury buntowników, stali blisko przodu, gotowi przejąć stery, gdy tylko osiągną dostateczną wysokość i będą gotowi do użycia sprzętu maskującego. Lecieli w powietrzu może dziesięć minut – w dole pomarszczone niebieskie morze zmieniło się w nieostry niebieski dywan – kiedy major Garson przecisnął się obok palet z ładunkiem na przód promu. Zamienił kilka słów z sierżantem marines, a potem z czekającymi pilotami. Margiu poczuła ucisk w żołądku. Zerknęła na profesora, który się uśmiechał. Zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek się bał, czy też może nieustanny napływ szalonych pomysłów chronił go przed strachem. W kabinie pilotów mógł się zmieścić tylko jeden marine, ale dzięki opancerzeniu był bezpieczny, gdyby piloci mieli ze sobą broń. NEM wszedł do kabiny pilotów, a zaraz za nim ruszył pierwszy z pilotów lojalistów. Margiu objęła uchwyt; ostrzeżono ich, żeby na wszelki wypadek wszyscy mocno się trzymali. Wolała się nie zastanawiać, na wypadek czego. Przód promu opadł gwałtownie i żołądek podskoczył Margiu do gardła. Co się tam dzieje? Po chwili prom wyrównał lot, po czym znów zaczęli spadać. Mocno zacisnęła szczęki i przełknęła ślinę, aby nie zwymiotować. Ktoś inny nie miał tyle szczęścia. Wyobraźnia podsuwała jej kolejne scenariusze: piloci buntowników próbują rozbić prom, piloci lojalistów usiłują im w tym przeszkodzić, załoga skanerów reaguje na chaotyczne ruchy promu żądaniem nadesłania informacji… Prom znowu łagodnie wyrównał lot. Drzwi kabiny otworzyły się i ze środka wyjrzał jeden z ich pilotów. – Chciał popełnić samobójstwo – powiedział niepewnym głosem. – Ale sytuacja jest już pod kontrolą. – Na swoje miejsca – rozkazał profesor. Margiu przecisnęła się na tył promu, skąd miała doskonały widok na całą akcję. To, co oglądała, przypominało jej kostkę przygodową, i choć znała scenariusz i miała świadomość, że rozmowa była udawana, to nie wystarczyło, by się nie martwić. Może buntownicy nie dadzą się nabrać na to przedstawienie? Może szybko zrozumieją, że rozmowy między rzekomo zbuntowanymi marines i krzyki naukowców są zbyt nienaturalne, by mogły być prawdziwe? Że nieregularne znikanie promu i pojawianie się na skanerach musiało być zaplanowane? A już z pewnością to zrozumieją, gdy prom ostatecznie zniknie i dojdzie do wybuchu. Zerknęła na profesora, który tylko kiwał głową i krzywił się do „aktorów”. A jeśli buntownicy mają tu podgląd optyczny? Profesor zdecydowanie zbyt dobrze się bawił jak na naukowca schwytanego przez buntowników i zmuszonego do zdrady. Może załoga stacji przygląda się im, płacząc ze śmiechu, i czeka na odpowiedni moment, aby ich zniszczyć? Ale przedstawienie trwało dalej bez zakłóceń; wszystko wskazywało na to, że publiczność porzuciła początkową nieufność. Dwóch naukowców odsłoniło urządzenie i podpięło do niego jakiś panel sterujący. Na znak profesora zaczęli włączać i wyłączać urządzenie. Prom powinien zniknąć, powrócić, potem znów zniknąć, i tak kilka razy. Margiu próbowała się odprężyć. Jej zadaniem było zasygnalizowanie, kiedy należy wypuścić linę z platformą obciążoną materiałami wybuchowymi i bronią. – Zed jest włączony. Wypuśćcie to! – Klepnęła w ramię bosmana przy wyciągarce, a ten otworzył właz i zwolnił dźwignię. Dziób promu podskoczył w górę i ładunek wysunął się, ciągnąc za sobą zwój liny. – Zed włączony? – zapytał Garson. – Włączony – potwierdził Swearingen. – Jesteśmy – powinniśmy być – całkowicie niewidzialni, a generowany komputerowo skan wypełni dziurę po nas. Za nimi błysnęło światło… Pierwszy wybuch. Potem, mniej więcej w chwili, gdy resztki powinny dotrzeć do oceanu, nastąpił drugi wybuch. Fala uderzeniowa aż podrzuciła prom do góry. – To zapaskudzi im skanery przynajmniej na trzydzieści sekund – stwierdził jeden z naukowców. Prom leciał dalej nad oceanem, gdzie zdaniem naukowców generowane komputerowo wypełnienie mogło najlepiej zadziałać. Mieli na pokładzie dość paliwa, by okrążyć planetę, ale – jak zauważył Garson – wszystkie lotniska miały załogę i wciąż mogły dysponować nie uszkodzonym sprzętem komunikacyjnym. Niezależnie od tego, czy będą to buntownicy, czy lojaliści, ktoś z pewnością zauważy przybycie promu szturmowego, a jeśli sami spróbują nawiązać łączność, zostaną wykryci z orbity. – Musimy założyć, że używają satelitów obserwacyjnych. Jeśli wyłączymy Zeda, natychmiast staniemy się widoczni. I narażeni na atak. Tym promem możemy wylądować praktycznie wszędzie, w końcu do tego służy prom szturmowy. Niemal po drugiej stronie planety od głównej bazy Copper Mountain z błękitu morza wyłaniał się archipelag skalistych wysp. Dużych i małych, nierównych, porośniętych trawą i drzewami. Wykorzystywano je do sporadycznego ćwiczenia lądowania promów. Piloci przelecieli nisko nad kilkoma z nich, aż zauważyli coś, co przypominało strumień. Wyspa była znacznie większa od Wysp Czubatych, z płytką trawiastą kotlinką na skraju niskiego urwiska. Piloci osadzili pionowo prom i wreszcie mogli odpocząć. Szeroka polana poznaczona była plamami cienia rzucanymi przez sterczące z trawy skały. W górze przesuwała się chmura, gładka od nawietrznej i poszarpana z drugiej strony. Za nią, daleko nad oceanem, widać było przesuwające się wolno po niebie cumulusy. – To duża wyspa, ale jednak tylko wyspa – stwierdził profesor. – No, ale przynajmniej jesteśmy tu bezpieczni na wypadek sztormu. Teraz, gdy już nie musieli prowadzić nie znanego im promu, piloci zaczęli sprawdzać, czy osłona Zeda nie została przebita od środka. Po jakiejś godzinie jeden z nich wyszedł z wnętrza promu. – Odlatują, wszyscy odlatują! – krzyknął do pozostałych. Żołnierze podeszli bliżej. – Jest pan pewien? – zapytał Garson. – Jeśli ten sprzęt maskujący nie fałszuje obrazu rzeczywistości, właśnie cała flotylla leci w stronę punktu skokowego. – Czas na wykonanie skoku? – Mają jeszcze kilka godzin do osiągnięcia bezpiecznej dla mikroskoku odległości. – Pilot wyszczerzył zęby. – Ale za kilka minut wyjdą poza zasięg skanerów, zasłoni ich planeta. – Prawdę mówiąc, zacząłem się zastanawiać, czemu odlatując, nie zbombardowali planety – odezwał się profesor. – Bo mają tu na dole więcej sojuszników? – spytał Garson. – Być może – odpowiedział profesor. – Czy są tu jakieś zasoby, które ich interesują, mimo że ich zdaniem wszystko, co było związane z naszym laboratorium, przepadło? A może będą chcieli, żeby planeta była później ich bazą? – Gdy tylko znikną, możemy polecieć do głównej bazy, prawda? – zapytał Swearingen. – Gdybyśmy zbudowali drewniany statek, byłoby go trudniej wykryć konwencjonalnymi metodami i moglibyśmy pożeglować… – Gussie, nie zamierzam dogadzać twojemu zamiłowaniu do historii i budować z tych drzew żaglowca – zaprotestował Swearingen. – One nawet nie są proste. – I właśnie dlatego moglibyśmy ich użyć. Spójrz na nie, już są ukształtowane jak stępki, wręgi i cała reszta. Jestem pewien, że Margiu uważa to za dobry pomysł. – Profesor posłał Margiu szeroki uśmiech, któremu trudno było się oprzeć, ale dziewczynę przeraziła myśl o żeglowaniu przez ocean ręcznie robionym statkiem. – Spójrz na nią – powiedział ktoś. – Przestraszyłeś ją, Gussie. – Mamy sprawny prom – stwierdził Garson. – Musielibyśmy być szaleni, żeby go nie wykorzystać. – No dobrze. – Profesor poddał się z wyraźnie nadąsaną miną. – Ale pozbawiamy się całego uroku. – Odlecimy, gdy znajdą się poza zasięgiem skanerów bliskiego zasięgu, i skierujemy się do głównej bazy – oznajmił Garson. – Mogą nas tam potrzebować. – Pewnie nie zgodzi się pan zatrzymać na jakiejś tropikalnej wyspie na odrobinę odpoczynku? – Ma pan tutaj tropik, profesorze. Niech pan się tym cieszy, póki może – odpowiedział major. – Nie umie się pan bawić – rzekł profesor, ale nie wyglądał na rozczarowanego. Odszedł, by się przyjrzeć zagajnikowi powykręcanych drzew. – Lepiej jak najszybciej stąd odlećmy – powiedział Garson – bo jeszcze uzna, że powinniśmy z tych drzew zrobić kusze i włócznie. – To za proste – odpowiedział Swearingen. – Będzie wolał trebusze, balisty i kilka szybowców. |