powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Kšatrápavan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
15.
Z miejsca, w którym wysadziła go nieznajoma, Adrian widział w oddali lotnisko. Dzielił go odeń niespełna kilometr. Zaledwie, a może aż kilometr. Jak wszystkie obiekty w mieście, także lotnisko pozbawione było dostaw prądu, a jednak widział docierające stamtąd strumienie światła. Ktoś korzystał z zapasowych źródeł energii.
“Wojsko albo policja” – przyszło mu na myśl.
Jeśli dokładnie obstawili cały teren, nie mógł raczej liczyć na dostanie się na pas startowy. Chociaż – z drugiej strony – jeżeli udało mu się bez szwanku dotrzeć aż tutaj, to i może przedostanie się przez kordon zdemoralizowanych żołnierzy, nie bardzo wiedzących, jak i cała reszta obywateli Kserksesa, co się w kraju dzieje, wcale nie okaże się zadaniem ponad jego możliwości.
Postanowił zaryzykować. Szansa na odzyskanie wolności i opuszczenie raz na zawsze tej pechowej planety wydała mu się sprawą godną wszelkiego poświęcenia. Nawet gdyby na szalę miał postawić własne życie. Szybko zdał sobie sprawę z patetyczności własnych przemyśleń i poczuł się z tym nieswojo. Przede wszystkim przecież chciał żyć! Jeśli jednak nawiedzały go już takie myśli, świadczyło to przede wszystkim o stopniu desperacji, w jaką popadł.
Pod osłoną ciemności dotarł niemal do głównego wejścia do portu. Obserwował teren, skryty za załomem muru, który prostopadle przylegał do zabudowań terminala lotniczego. Przed drzwiami stało trzech uzbrojonych żołnierzy w takich samych mundurach jak ci, którzy odnaleźli go na pustkowiu. Co to za wojsko – nie potrafił sobie odpowiedzieć. Byli wyraźnie znudzeni. Przechadzali się nieskładnie po chodniku, patrząc jeden na drugiego spode łba. Zapewne nie mieli pojęcia, dlaczego wyciągnięto ich wieczorem z koszar i nakazano pilnować kompletnie pustego budynku.
Zamach stanu, o którym mówiono od kilku godzin, wydawał się jakimś absurdalnym snem, bo w niczym nie przypominał innych klasycznych przewrotów. Tak naprawdę nie było nawet wiadomo, kto kogo odsunął od władzy. Dariusz, teoretycznie, nie żył od kilku dni. Jego następca nawet nie zadomowił się na dobre w pałacu prezydenckim, bowiem przepędzono go stamtąd – ale kto to zrobił, do tej pory pozostawało tajemnicą.
“Kto wydał wojsku i policji rozkaz wyjścia na ulicę? Dowódca armii? Mocodawca Alisy, stojący na czele wywiadu i policji bezpieczeństwa?” – zastanawiał się Adrian. Wszystkie nici jednak i tak wiodły do Rebeki. Był pewien, że tylko ona byłaby w stanie rozwiać wątpliwości, odpowiadając na każde nurtujące go pytanie. Ale Rebeki nie było, a raczej nie miał pojęcia, co się z nią stało.
Zaczęło padać. Żołnierze, klnąc pod nosem, schowali się w holu. Serce Adriana zabiło szybciej, w tym bowiem dostrzegł swoją nadzieję. Szybko wspiął się na murek, a potem przeskoczył na dach najniższego budynku terminalu. W ostatnim momencie, ponieważ po chwili żołnierze, poganiani w ostrych słowach przez dowódcę, złorzecząc mu najgorzej, jak tylko potrafili, ponownie pojawili się przed drzwiami wejściowymi. Ale ze swojego miejsca nie mogli go już dostrzec. Zresztą, zapewne nie spodziewali się, by ktoś o tej porze i w taką pogodę próbował przedostać się na pas startowy. Bo i po co?
Adrian, nisko pochylony, przeszedł na drugi koniec budynku i po rynnie zjechał w dół. Był już na lotnisku. Teraz wystarczyło jedynie odnaleźć statek, którym przyleciał i… Właśnie, to ostatnie, co planował, mogło okazać się niewykonalne – odlot! Jaką bowiem miał pewność, że tak jak poprzednim razem, ktoś nie będzie nań czekał na pokładzie statku?
Błądził pomiędzy innymi jednostkami, nie mogąc odnaleźć swojej starej krypy. “Może przetransportowano ją w zupełnie inne miejsce?” – zastanawiał się. Ale przecież wewnętrzny system zabezpieczeń powinien nie dopuścić do uruchomienia silników przez kogoś innego niż on sam. Mogli jednak, o ile mieli do dyspozycji odpowiednich specjalistów, złamać zabezpieczenia. Wtedy byłby zgubiony.
Poszukiwania właściwego statku dodatkowo utrudniały ciemności. Był jednak i tego jeden plus: żaden z żołnierzy nie wpadł na pomysł, by patrolować pas startowy, dzięki czemu Adrian mógł poruszać się swobodnie. Po kilkunastu minutach błądzenia znalazł wreszcie swój raj utracony. Stateczek stał wciśnięty między dwie inne jednostki, na tyle duże, by go odgrodzić od wzroku niepożądanych osób. Odetchnął z ulgą, chociaż dopiero teraz zaczął zastanawiać się, w jaki sposób dostanie się na pokład, skoro odebrano mu kartę dostępu. Miał jednak nadzieję, że pokładowy komputer rozpozna jego głos i linie papilarne i nie czyniąc większych wstrętów, otworzy trap.
Stanął przed kamerą i pozwolił się dokładnie obfotografować komputerowi. Nie musiał długo czekać na jego reakcję.
– Z przykrością muszę stwierdzić, że jest pan osobą obcą, nieupoważnioną do wstępu na pokład – poinformowała go obojętnym tonem maszyna.
W Adrianie aż się zagotowało. Niewiele brakowało, aby wybuchnął. Dopiero wtedy jednak przypomniał sobie, że tak naprawdę nie jest w tej chwili sobą; posiada bowiem wygląd i osobowość Rembrandta Desiree, laboranta w Instytucie Chemii Organicznej, a więc człowieka, którego komputer znać nie może.
“Wszystko na nic! – mruknął do siebie. – Równie dobrze mógłbym teraz oddać się w ręce żołnierzy…”
Nie miał jednak najmniejszej ochoty ponownie wylądować w policyjnej celi, czy być poddanym przesłuchaniu przez Alisę i jej psychopatycznego szefa. Jedynym ratunkiem był dlań powrót do starej osobowości. Ale przecież nigdy jeszcze tego nie robił. Dłonią wyczuł miejsce, w którym wprowadzono mu do ciała implant. Gdy nadusił trochę mocniej, poczuł ból. Wyraźnie jeszcze się do końca nie zagoiło. Rozmasował obolałe miejsce, szukając przy okazji czegoś na kształt przycisku – tak przynajmniej to sobie wyobrażał.
Skoro Rebeka potrafiła tak łatwo zmieniać osobowości i jemu nie powinno to sprawiać większych trudności. Pewien był, że to jedynie kwestia wprawy! A, stara to prawda, najtrudniej jest zrobić coś pierwszy raz. Liczył przy tym na łut szczęścia, które – jak się wkrótce okazało – i teraz go nie zawiodło.
Uczucie było nad wyraz zaskakujące. Obraz świata uległ nagłemu zatarciu, a przedmioty straciły kontury i barwy. Miał wrażenie, że oczy zaszły mu gęstą mgłą, z której dopiero po chwili wszystko zaczęło wyłaniać się na nowo. Takie samo albo tylko niemal takie samo. Jakie to jednak miało znaczenie, jeśli dzięki temu odzyskał swoją dawną, pierwotną osobowość?
Czy odczuł jakąś zmianę? Chyba tylko jedną – na powrót zaczęła go boleć skręcona kostka. Kulejąc, podszedł jeszcze raz do włazu i spojrzał w oko kamery.
– Witam pana po dłuższej nieobecności – oznajmił po chwili John Forsythe.
“Mógłby chociaż z tego powodu wyrazić swoje zadowolenie” – pomyślał Adrian, głośno zaś powiedział:
– Ja też się bardzo cieszę.
– Proszę o włożenie karty do czytnika, abym mógł wpuścić pana na pokład! – oznajmiła maszyna.
– Problem w tym, że nie mam karty – odparł. – Zgubiłem – wytłumaczył się.
Komputer mielił w przewodach odpowiedź. W końcu wypluł następujące zdanie:
– Analizując pański głos i wykonane przed chwilą fotografie, doszedłem do wniosku, że jest pan właścicielem statku, dlatego też istnieje możliwość wpuszczenia pana na pokład, pominąwszy tradycyjną procedurę – pedalski, beznamiętny ton rozwścieczył Adriana. Z trudem powstrzymywał nerwy na wodzy, mając ogromną ochotę z całej siły kopnąć w tę kupę zarozumiałego żelastwa.
Wolał jednak nie wyrażać głośno swej dezaprobaty, obawiając się, by maszyna, zdegustowana jego postępowaniem, nie zmieniła nagle zdania. Dlatego też, najłagodniej jak potrafił, zapytał:
– Czy mógłbyś w takim razie przejść do wykonania poleceń?
Znów musiał czekać na odpowiedź kilkanaście sekund.
– Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości.
– Co ty sobie myślisz!? – warknął Adrian, ale niemal natychmiast spotulniał. – Czyżbyś nie dostrzegał tego drobnego faktu, że na zewnątrz pada deszcz, a ja jestem już cały mokry?
– Nie było pana przez kilka dni. Wszystkie obwody zostały przeze mnie automatycznie wyłączone, teraz muszę podłączyć je z powrotem, a to trochę trwa – odparł z wyrzutem komputer.
– Dobrze już, dobrze – odrzekł uspokajająco Adrian. – Tylko zrób to jak najszybciej.
Po minucie trap został odblokowany i na dół zjechała winda.
– Miło mi pana widzieć. Od opuszczenia przez pana statku minęło dokładnie… – John Forsythe wyrecytował wyuczoną na pamięć formułkę, kiedy już Adrian pojawił się w kabinie nawigacyjnej. Nosiła ona jeszcze ślady rewizji, ale tym się akurat nie przejmował. Teraz miał inne problemy na głowie.
– Stan paliwa – zakomenderował.
– Połowa baku – odparł komputer.
– Cholera! – zaklął, przypominając sobie szczerbatą twarz robotnika, który był odpowiedzialny za tankowanie. Z drugiej jednak strony, ucieszył się, bo przecież równie dobrze mogło się okazać, że bak jest pusty.
– Na jak długo starczy? – spytał.
– Najbliższą planetą jest Sumeria – odparł komputer.
Nazwa ta nic Adrianowi nie mówiła. Miał jednak nadzieję, że okaże się ona znacznie przyjaźniejsza niż Kserkses.
Gdy wydał już polecenie startu, nagle ogarnęły go wyrzuty sumienia. Zmęczony opadł na fotel i zaczął rozmyślać o Arwenie.
“Czy to w porządku, że zostawiam ją tutaj…?”
Jak w kalejdoskopie, przed oczyma przepływały mu obrazy ostatnich dni. Nie czuł sentymentu, a jedynie psychiczny dyskomfort. Przecież ta dziewczyna uratowała go od niechybnej śmierci! Inna sprawa, że gdyby nie ona, w ogóle nie wpadłby w kłopoty.
– Statek jest już gotowy do startu – oznajmił komputer. – Możemy zacząć odliczanie.
– Wstrzymaj się – powiedział Adrian.
– Jak pan sobie życzy…
“Jak sobie życzę? Gdybym to ja wiedział, co sobie życzę…” – Zamknął oczy, mając nadzieję, że w ten sposób łatwiej mu się będzie skupić. Pod powiekami zamajaczył mu obraz Rebeki. Czy to ona wymyśliła sobie tę osobowość, czy też została jej ona przekazana odgórnie? A doktor Rasterberger? I kilka innych postaci, które w sobie nosiła?
Czy mógł jej bezgranicznie ufać? – to było pytanie zasadnicze. Rebeka rozgrywała swoją partię, walcząc z jednej strony z Alisą i grupą oficerów dążących do przejęcia władzy, z drugiej natomiast – z własnym ojcem. Co kierowało jej wyborami i zmianami frontów, tego Adrian nie wiedział. Czyżby w rachubę wchodziły pieniądze, władza? A może źle ją oceniał i tak naprawdę dziewczynie – dziewczynce, poprawił się w myśli – chodziło tylko i wyłącznie o sprawiedliwość?
“Sprawiedliwość” – powtórzył. Jakże śmiesznie zabrzmiało to słowo w kontekście tego wszystkiego, co przyszło mu na Kserksesie przeżyć. Jeśli jednak miał pod czyimś adresem wysuwać oskarżenia, to zdecydowanie najmniejszą ich ilością obarczyłby Rebekę. Nie rozumiał motywów, jakie nią kierowały, ani celów, jakie sobie wytyczyła, ale podświadomie jej ufał. Do tego stopnia, by w tej chwili mieć poważny dylemat!
Z odrętwienia wyrwał go ponownie głos Johna Forsythe’a:
– Do statku zbliża się grupa osób w samochodzie terenowym.
Adrian poderwał się z fotela.
– Pokaż obraz!
W strugach deszczu jechał po pasie startowym w jego kierunku wóz prowadzony przez żołnierza. W samochodzie siedziało jeszcze kilka osób, ale twarzy ich nie był wstanie dostrzec.
– Możesz wystartować? – pytanie to skierował do komputera.
– Groziłoby to utratą życia osób znajdujących się w bliskiej odległości – odparła maszyna.
– Co to znaczy?
– Że muszę poczekać, aż się oddalą.
– Oni się nie oddalą, kretynie! – ryknął Adrian, nie zastanawiając się nad konsekwencjami, jakie później pokładowy komputer mógłby w stosunku do niego wyciągnąć. – Oni jadą po mnie!
– Proszę pertraktować – poradził John Forsythe.
– Zamknij się już! – wycedził przez zęby wściekły Adrian.
Samochód zatrzymał się kilka metrów od statku i natychmiast wysypała się z niego grupa żołnierzy. Byli uzbrojeni i zapewne gotowi na rozkaz dowódcy użyć broni. Adrian, przechodząc na sterowanie ręczne, mógłby oczywiście rozpocząć procedurę startu. Musiał się jednak liczyć z otwarciem ognia przez oddział, co z kolei groziło trwałym uszkodzeniem statku. Ryzyko było zbyt duże.
Postanowił czekać, obserwując na ekranie monitora nieproszonych gości. Było ich sześciu; rosłych mężczyzn, o zaciętych, nieprzyjaznych twarzach.
– Sam z nimi pertraktuj – mruknął pod adresem komputera.
W pewnym momencie jednak zza pleców żołnierzy wychynęła jeszcze jedna osoba; osoba, której na pewno się nie spodziewał. Ze zdziwienia przetarł oczy, ale obraz nie znikał.
– Rebeka! – powiedział głośno do siebie.
Nie wyglądało, aby była więźniem bądź zakładniczką, musiała więc przybyć dobrowolnie.
– Wypuść mnie – zakomenderował komputerowi. Nim dotarł do wyjścia, luk był już otwarty. Skorzystał z windy i chwilę później stał już napasie, na wprost Rebeki.
Tyle miał jej do powiedzenia, a nie potrafił wykrztusić ani jednego słowa. Dziewczyna nie uśmiechała się. Może deprymowało ją towarzystwo żołnierzy za plecami, a może wcale nie przywoziła mu dobrych wieści.
– Chciałeś odlecieć bez pożegnania? – spytała.
Spuścił głowę. Potraktował to pytanie jak wyrzut, oskarżenie.
– Dałabyś sobie doskonale radę beze mnie – stwierdził.
– Nie o to chodzi, Adrianie – po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. I zabrzmiało to tak naturalnie, jakby byli kochankami od wielu już lat. Na moment zapomniał, kim ona jest naprawdę. Ponownie dał się pojmać w niewidzialną sieć, jaką wokół niego rozsnuła.
– To twoja ojczyzna, Rebeko.
– Obiecałeś, że mnie stąd zabierzesz.
– Obiecałem to Alisie! A teraz…
– Czy coś się zmieniło? – przerwała mu.
– Ty mi powiedz – wskazał ręką żołnierzy, stojących kilka metrów od nich, przy samochodzie, którzy zapewne tylko czekali na jedno słowo-rozkaz Rebeki, by rzucić się na niego i rozszarpać na strzępy. – Kim oni są?
– To moja ochrona – odpowiedziała. – Przydzielona przez ojca.
– Zamach to… też jego sprawka?
– Jaki zamach? – zapytała ze zdziwieniem.
– Nie wygłupiaj się. Wszyscy o tym mówią…
– Wszyscy? – powtórzyła takim tonem, jakby chciała go przedrzeźniać.
– Czy to także tylko pozór?
Teraz ona zamilkła. Długo ważyła w myślach odpowiedź, jakby zastanawiała się, ile może mu powiedzieć.
– Kserkses to dziwna planeta – stwierdziła jedynie, przerywając w końcu długą, nieznośną ciszę.
– Naprawdę chciałabyś ją opuścić na zawsze? – spytał.
– Teraz, gdy mam w ręku pełnię władzy?
Adriana zamurowało.
“Czy naprawdę się nie przesłyszałem? Czy ona to rzeczywiście powiedziała?”
Rebeka zaśmiała się, obserwując reakcję mężczyzny. Potem nagle spoważniała i niemal ze łzami w oczach oznajmiła:
– Mój ojciec nie żyje! Został zamordowany przez spiskowców, na czele których stanął jego zastępca! Ale wojsko nie poparło wiceprezydenta…
– Poparło ciebie? – spytał z niedowierzaniem.
– I tak, i nie – odparła. – Musiałam posłużyć się podstępem.
– Co wymyśliłaś tym razem?
Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Po kolejnej zmianie osobowości zamiast pięknej kobiety stał przed nim mężczyzna w sile wieku – prezydent Dariusz.
– W ten sposób zostanie zachowane status quo – wytłumaczyła. – Za parę dni wyznaczę nowy termin koronacji na cesarza i w ten sposób historia po raz kolejny zatoczy wielkie koło.
– Twój ojciec wiedział? – spytał Adrian, palcem celując w pierś Dariusza.
Ten zaprzeczył.
– To był pomysł Alisy!
– Więc to ciebie szykowali na śmierć w zamachu. Jak się o tym dowiedziałaś? – Adrian nie mógł przyzwyczaić się do myśli, że osoba, która stoi przed nim nie jest już Rebeką.
– Stając się… Alisą.
Choć cała historia brzmiała niewyobrażalnie, Adrian dopiero teraz zaczynał ją rozumieć.
– Kto w takim razie naprawdę zginął w zamachu?
– Humbert Lasagne – odpowiedział Dariusz. – Podrzędny aktor stołecznego teatru…
Wiedział, że nic więcej się już nie dowie. Nawet nie chciał odkrywać kolejnych kart. Zastanawiał się jedynie, czy pozwolą mu odlecieć. Długo wahał się, nim w końcu zadał to pytanie.
– Ustalmy, że jesteś na Kserksesie persona non grata – stwierdził Dariusz. – Odlecisz w spokoju, ale pamiętaj, by nigdy już tu nie wracać!
– Nie mam najmniejszego zamiaru – zapewnił.
– Na co więc jeszcze czekasz…?
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
Dariusz podał mu na pożegnanie dłoń, którą Adrian po chwili wahania uścisnął, choć bez serdeczności. Spojrzał jeszcze w oczy prezydenta, jakby miał nadzieję, że gdzieś na ich dnie dostrzeże ogniki, które charakteryzowały spojrzenie Rebeki. Kamuflaż był jednak idealny. Chłód bijący z oczu Dariusza niemal dosłownie zmroził go. Puściwszy dłoń, prezydent odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę cierpliwie czekających na niego żołnierzy.
– Arwena – rzucił za nim szeptem Adrian, ale nie doczekał się żadnej reakcji osoby, do której słowo to było skierowane.
Gdy samochód odjechał, Adrian wrócił na pokład.
– Startuj! – rozkazał komputerowi. – I na zawsze już wykreśl nazwę tej planety z pamięci.
– Jak pan sobie życzy – stwierdziła maszyna.
– Otóż to, tak właśnie sobie życzę! – odparował ze wściekłością w głosie, wyłączając ekran monitora.
Nie chciał patrzeć na Kserksesa nawet z przestrzeni kosmicznej.
styczeń 2003
Słowniczek:
SATRAPA (od staroperskiego KŠATRÁPAVAN – opiekun prowincji) – w starożytnej Persji zarządca prowincji, sprawujący w niej najwyższą władzę administracyjną, sądową i wojskową. Wyposażeni w tak wielką władzę i rządzący na bardzo rozległych terytoriach, satrapowie przejawiali tendencje do usamodzielniania się i bardzo często stawali się groźnym niebezpieczeństwem dla władzy królewskiej i jedności państwa. Królowie próbowali zapobiec rozwijaniu się ich siły poprzez liczne, niespodziewane najczęściej, inspekcje. Nie byli jednak w stanie zapobiec licznym buntom i zdradom, jakich satrapowie się dopuszczali. W efekcie doprowadziły one do upadku państwa perskiego.
Aleksander Macedoński – odpowiedzialny za to wydarzenie – po podboju Persji utrzymał system satrapii, ale zdecydowanie ograniczył władzę satrapów, pozostawiając w ich ręku w zasadzie jedynie władzę administracyjną (władze sądową i wojskową sprawowali inni, naznaczeni przez Aleksandra, urzędnicy).
powrót do indeksunastępna strona

54
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.