powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Ostatni świt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Piotr ‘Grabcu’ Grabiec
Ilustracja: Piotr ‘Grabcu’ Grabiec
• • •
Wyszedł od Rafała przed wieczorem. Wciąż był na lekkim rauszu i definitywnie nie powinien siadać za kółkiem, ale miał to gdzieś. Chciał dotrzeć do domu, zamknąć się na trzy spusty, upić się i przeczekać obecność owadów w mieście.
Uruchomił seata.
Gdy przebijał się przez ulice, dostrzegł pierwsze oznaki rozpowszechniającego się chaosu. Kilkanaście wypadków na przestrzeni dwóch dzielnic sprawiło, że trasa, którą zwykle pokonywał w niecałe piętnaście minut, przeciągnęła się w godzinny maraton. Kilka razy przed szybą jego wozu przepływał barwny korowód złoto-czerwonych skrzydeł.
Widział ludzi, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na jego drodze. Byli niemal obdzierani ze skóry, jakby owady nagle dostawały szału. Zapętlały się wokół ofiar, z niewiarygodną wręcz siłą unosiły je wewnątrz malowniczych kokonów i po paru chwilach na spryskaną krwią ziemię opadały pocięte ciała, które po kilku minutach wstawały. Sztywno, mechanicznie ruszały przed siebie, jak nawiedzone manekiny.
Bartosz cztery razy sprawdzał, czy na pewno dokładnie domknął wszystkie okna. I chociaż po wypaleniu trzech papierosów wnętrze seata przypominało angielski pub, nie odważył się go przewietrzyć. Włączył tylko nawiew czując, jak od gryzącego dymu łzawią mu oczy.
Radio szumiało muzyką, co jakiś czas podawano wiadomości, głównie dotyczące plagi owadów w mieście.
Gdy zatrzymał auto na czerwonym świetle, odezwała się jego komórka.
– Słucham.
Rafał.
W jego głosie drgało napięcie, mówił szybko, niewyraźnie. Bartosz słuchał, ale nie bardzo rozumiał sens słów rozmówcy.
– Możesz to przełożyć na normalny język? – poprosił po dłuższej chwili słuchania specjalistycznego wykładu.
– Toksyna, stary! – wykrzyknął, zniecierpliwiony jego ignorancją, Malczewski. – Męczył mnie ten twój półżywy koń! Zrobiłem analizę toksykologiczną wydzieliny pobranej z gruczołów jadowych kilku okazów.
– Jakich gruczołów jadowych?! – wykrzyknął weterynarz. – Mówimy o motylach, nie o wężach! Motyle nie mają…
– Zamknij się, bo ci nic nie powiem! – zdenerwował się rozmówca. – One mają gruczoły jadowe! W dodatku z tak silną toksyną, że dwa ukąszenia mogą powalić słonia! Im więcej toksyny w organizmie, tym szybciej widać skutek. Przy roju efekt jest pewnie po kilku minutach. To cholerstwo atakuje mózg, ścina białka i usztywnia mięśnie! Czas reakcji zależy od masy ciała, ale po jednym ukąszeniu na średnią wagę człowieka wystarczy sześć godzin! Nie wiem, czy mamy jakąś surowicę na coś takiego!
– Czemu martwy koń się ruszał?
– Centralny ośrodek nerwowy jest w głowie, on odpowiada za ruchy ciała. Nie chcę nawet zgadywać, jakie to może mieć konsekwencje w skali masowej! Ludzie, zwierzęta. Całe nisze ekologiczne! Wszystko jest zagrożone! Po sześciu godzinach od ukąszenia ofiara umiera, ale jad działa nadal. To tylko teoria, ale ogólne założenia zgadzają się z twoimi obserwacjami dotyczącymi tamtych koni. Jad w jakiś sposób utrzymuje podstawowe funkcje motoryczne. Innymi słowy, mamy do czynienia ze śmiercią kliniczną. Jaźń, dusza, czy jak tam chcesz to nazwać, jest martwa, a ciało wciąż żyje. To oznacza bazowanie na podstawowych odruchach bezwarunkowych. Nic poza tym.
– Żywe trupy?
– Dokładnie.
– Kurwa – jęknął Bartosz z paniką. – Przecież to…
– Niemożliwe?
– Właśnie.
– Nie bardziej, niż wgryzające się w ciało larwy…
Rawski słuchał słów Rafała i tępo patrzył na migający kierunkowskaz. Światła zmieniły się, samochody ruszyły wolną falą, a chwilę później tuż przed nimi pojawił się barwny korowód owadów. Rozpostarty na dziesięć metrów, zajmował całą szerokość ulicy. Niczym burza piaskowa, uderzył w pierwsze pojazdy. Kierowcy zaczęli trąbić, żeby odstraszyć motyle, ale te tylko zafalowały gwałtownie i drgnęły nerwowym skurczem, przywierając do samochodów gęstą plamą.
Bartosz zaklął. Puszczając telefon, złapał mocno kierownicę, włączył wycieraczki, jednocześnie gasząc nawiew i zamykając wszystkie wloty powietrza. Chciał dodać gazu, żeby się stąd wydostać, ale renault przed nim wlókł się wśród tej chmury z żałosną powolnością. Nagle zatrzymał się, drzwi z obu stron się otworzyły i w chmurę owadów wyskoczyli dwaj mężczyźni. Za nimi z samochodu wypłynęła szumiąca śmierć. Ludzie machali rękami, rzucali się. Ich przeraźliwe krzyki słychać było nawet pomimo grającego radia i szelestu maleńkich skrzydeł.
Weterynarz chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł. Widział wszystko. Czerwono-złote muśnięcia jak tysiące małych żyletek nacinały ciała w setkach miejsc jednocześnie, wytaczając z ofiar litry krwi, rozcinając tętnice, oczy, usta. Wyższy człowiek rzucił się ku najbliższemu samochodowi, uderzył pięściami w szybę, jakby chciał się dostać do środka. Opadł na kolana, waląc czołem w szkło, rozgniatając o nie nos i zalewając się posoką. Motyle wcisnęły się między niego a auto, oderwały, na chwilę uniosły w karykaturze tańca. Po wydawałoby się niekończących się minutach, obaj mężczyźni upadli na asfalt.
Owady zawirowały i odpłynęły na wschód, niczym gęsta, rozświetlona chmura.
Rawski odwrócił się na siedzeniu patrząc w tył przez szybę, z wrażenia zupełnie zapominając o lusterkach. Potem znów usadowił się w fotelu, czując wszystkie mięśnie sztywne ze strachu. Machinalnie otarł dłonią pot z czoła, zastanawiając się, jak ominie zmasakrowane trupy i porzucone renault. Przypomniał sobie o telefonie, podniósł go do ucha, słysząc niespokojny głos Rafała.
– Nie wrzeszcz! – powiedział, z trudem panując nad drżeniem rąk. – Nic mi nie jest. Jadę do domu. Odezwę się.
W tej samej chwili seat zakrztusił się, zabulgotał i zgasł.
Rawski zaklął. Ostrożnie rozejrzał się, wysiadł. Otworzył maskę i zamarł.
Motyle.
Małe truchełka oblepiły silnik, przewody. Najprawdopodobniej wcisnęły się do chłodnicy albo cholera wie gdzie. Wóz był bezużyteczny.
Przez dłuższą chwilę wściekły i bezsilny gapił się w kolorowy silnik. Oprzytomniał dopiero, gdy kierowca samochodu obok z całej siły wcisnął klakson. Bartosz z przekleństwem na ustach poderwał się i wyrżnął potylicą o maskę. Wysunął się spod niej, gwałtownie zwracając się ku pomysłowemu użytkownikowi drogi.
– Ty pierdolony… – urwał.
Trzy metry od niego stało dwóch mężczyzn.
Obaj byli zakrwawieni, mieli otwarte usta, jakby szykowali się, by coś powiedzieć. Żaden z nich nie miał oczu, twarze przypominały pokrojone żyletkami mięso, w wielu miejscach skóra poodpadała, odsłaniając mięśnie i zęby z utkwionymi między nimi truchłami motyli.
Byli martwi.
Mimo to, stali. Sztywno, bez ruchu. Jak nienakręcone roboty.
I chociaż Bartosz po rozmowie z Rafałem wiedział, czego się spodziewać, ten widok zupełnie go sparaliżował. Co innego widzieć zdechłego konia, unieruchomionego w boksie, a co innego stanąć twarzą w twarz z dwoma zamordowanymi ludźmi, którzy nie są wystarczająco martwi, by spokojnie leżeć na ziemi.
Co miał teraz zrobić? Jak zabić coś, czego zabić nie sposób?
Chwila konsternacji minęła i trupy sztywno ruszyły w jego kierunku.
Rawski wrzasnął ze strachu. Cofnął się gwałtownie, wpadł na swoje auto, niemal wleciał pod maskę. Gdy się odwrócił, byli dużo bliżej.
– O nie! – ryknął, gdy jeden z żywych trupów wyciągnął ku niemu ręce. Uchylił się i odskoczył. Odbiegł kawałek, patrząc, jak ci dwaj zwracają się w jego stronę. Gdy zaczęli obchodzić seata, nie czekał dłużej. Rozejrzał się z paniką, szukając jakiegoś schronienia, i pognał na drugą stronę ulicy do stacji metra. Przepchnął się w dół, zbiegł do podziemi w nadziei, że tam motyle nie dotrą. O dwóch sztywniakach wolał nawet nie myśleć, liczył, że bramki biletowe zdołają ich powstrzymać.
Parę chwil późnej był na peronie. Przyjrzał się twarzom dookoła. Platforma była pełna ludzi, a we wszystkich oczach czaił się niepokój. Pociągi jeździły dość często, niedługo jakiś powinien tu dotrzeć i dowieźć go w pobliże mieszkania. Jak będzie miał szczęście, nie napotka po drodze żadnego owada. Potem zamknie drzwi i będzie żył o chipsach i piwie.
Drgnął, gdy jakaś kobieta zaczęła krzyczeć – przeraźliwie, spazmatycznie. Gwałtownymi haustami łapała powietrze w skurczone płuca.
Na peronie powstało zamieszanie. Ktoś wołał o lekarza, podczas gdy wrzask trwał i wibrował rozchodząc się echem wśród tuneli.
Rawski poczuł, że wilgotnieją mu ręce.
To nie mogło być to, prawda?
Rzucił się do przodu. Musiał mieć pewność.
– Jestem lekarzem! – krzyknął, lekko naginając fakty. Zadziałało. Gapie rozsunęli się, dopuszczając go do kobiety.
Zerknął na nią i aż go cofnęło.
Wyła coraz głośniej. Oczy wychodziły jej z oczodołów, maksymalnie rozchylone usta pokazywały srebrne plomby, opuchnięty język leżał na dolnej szczęce jak kawał bezużytecznego mięsa. Zaciskała palce na brzuchu, nagle wbiła paznokcie w skórę twarzy i rozorała ją od czoła w dół, rozdrapując jedno oko. Bartosz skoczył ku niej, przytrzymał ręce, chcąc ją jakoś opanować, ale nie zdołał. Szarpnęła się z taką siłą, że jej lewy nadgarstek pękł jak patyczek. Mężczyzna krzyknął, puścił ją.
– Uciekajcie! – wrzasnął przerażony, widząc jak kobieta zamiera na chwilę, odchylając mocno głowę w tył, jakby chciała udrożnić przełyk. Jej wycie urwało się gwałtownie. Zadrżała spazmatycznie.
Bartosz zaklął, ledwo rejestrując charakterystyczny szum nadjeżdżającego pociągu.
Patrzył jak zaczarowany.
Kobieta wygięła się w łuk, opierając ciężar ciała na piętach i głowie. Jej brzuch wydął się i zapadł, gdy pierwsze owady przebiły się przez przełyk, wydostając się szeroko otwartymi ustami.
– Uciekajcie! – krzyczał Rawski, rzucając się w tył, ku drzwiom wagonu.
Kilka osób podążyło za nim, podczas gdy reszta stała w potwornym przerażeniu, zafascynowana makabrą.
Motyle wyrwały się z ciała. Zaszumiały skrzydłami ostrymi jak igiełki, zafalowały pod sufitem, rozbijając jedną z lamp.
Drzwi pociągu zamknęły się z sykiem, odgradzając pasażerów od peronu.
A złoto-żółto-czerwony deszcz śmierci opadł jak wielka, potężna dłoń na ludzi na peronie tnąc ich, żądląc i zabijając. Ludzie zniknęli, pochłonięci falą.
Pociąg ruszył.
Bartosz dostrzegł pomiędzy chaosem jedną stojącą spokojnie postać.
Kobieta.
Podniosła się. Wolno opuszczała głowę, aż zatrzymała ją nagle, zupełnie, jakby patrzyła na odjeżdżające wagony. Potem rzuciła się wprost ku nim. Wbiła się w okno, rozbijając je na kawałki. Górną połową ciała wpadła do środka, palce zacisnęła na oparciu siedzenia. Pociąg minął perony, wjechał w tunel. Uderzenie o ścianę rozerwało kobietę na pół. Nogi opadły na peron, reszta, uczepiona metalowej rurki, została w wagonie. Spadła między wrzeszczących ludzi, zaczęła pełznąć na rękach ku najbliższemu człowiekowi.
Martwa.
Żywa.
Potworna i przerażająca w groteskowej próbie dosięgnięcia jakiejkolwiek ofiary.
Rawski oderwał się od szklanej szyby oddzielającej wagony.
Przepchnął się między współpasażerami, jak on przyciśniętymi do drzwi, obserwującymi ze zgrozą monstrum, które właśnie sięgało ku jakiemuś mężczyźnie.
Weterynarz ciężko opadł na twarde siedzenie. Pochylił się, ukrył twarz w dłoniach.
Po raz pierwszy od lat zaczął się cicho modlić.
• • •
Wysiadł z metra przy dworcu.
Przebiegł podziemiami, kierując się na perony, z nadzieją, że trafi na pociąg, który zabierze go z tego piekła. Gdzieś daleko od miasta, od śmierci i motyli.
Biegł, czując jak serce wali mu w coraz bardziej nierównym rytmie. Musiał się zatrzymać. Brakowało mu oddechu, w boku kłuło, jakby płuca zaraz miały pęknąć. Był spocony, roztrzęsiony.
Oparł się o ścianę spazmatycznie wdychając zatęchłe, ciężkie powietrze o charakterystycznej woni. Ślina napłynęła mu do ust. Wypluł ją, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Otworzył usta, starając się oddychać głęboko i spokojnie.
Po paru minutach odpoczął na tyle, że mógł iść dalej.
Ludzie, którzy go mijali, byli wyraźnie przerażeni. Niektórzy szli, inni biegli, ale na twarzach wszystkich malował się gorączkowy pośpiech, niepewność i strach. Większość osób nie miała ze sobą bagaży. Kilka razy widział zakrwawione twarze, gdzieś mignął mu człowiek z nożem wystającym z łopatki. Bartosz pomyślał, że ranę powinno się opatrzyć, zanim wda się zakażenie, ale nie zrobił nic, by tamtego dogonić. Dostrzegł też niezwykłą sztywność ruchów, z jaką poruszał się ranny i podejrzenie sprawiło, że wolał nawet nie sprawdzać, czy tamten jest jeszcze żywy, czy może kieruje nim śmiercionośna neurotoksyna.
Rawski przebiegł galerię, szukając peronu, na którym stał pociąg. Nie obchodziła go stacja docelowa, o bilet również się nie martwił. Jedyne, co go interesowało, to dopaść jakiś wagon, zamknąć drzwi, okna i pozwolić maszyniście wyprowadzić metalowego kolosa z miasta. Może gdzieś poza metropolią będzie łatwiej się ukryć przed owadami i nieumarłymi. Może ta plaga dotyczy tylko miasta, a poza nim jest spokój? A jeśli nie, Bartosz miał nadzieję, że znajdzie miejsce, gdzie będzie mniej ludzi, mniej potencjalnych ofiar i jakaś dobra kryjówka.
Wbiegł na ruchome schody, rozglądając się gorączkowo dookoła. Peron był pełen ludzi, ktoś gdzieś krzyczał. Dostrzegł też zamieszanie na drugim końcu podwyższenia pomiędzy torami, ale nie miał zamiaru się tym przejmować. Skoro już tu dotarł, chciał wsiąść do pociągu i odjechać, nie przejmując się innymi. Żałował tylko, że nie ma przy sobie niewielkiej butelczyny Ballantines’a, ale może, jak już pociąg ruszy, przejdzie się do Warsa, zafunduje sobie drinka lub duże jasne.
Schody niosły go w dół, gdy nagle wokół rozległ się znajomy, szeleszczący odgłos.
Bartosz zbladł.
Spanikowany, rozglądał się, szukając wzrokiem owadów i nagle dostrzegł je. Płynęły falującą chmurą pod sklepieniem dworca, migotały jak tęcza. Niespodziewanie zwinęły się w gwałtownym spazmie i opadły na sąsiedni peron.
Ludzie zaczęli wrzeszczeć.
Kilka osób rzuciło się do pociągu. Gnani strachem, tratowali słabszych, którzy tracili równowagę i padali na kamienną posadzkę. Rawski zaklął, widząc, jak jakaś kobieta chwieje się i wyciąga ku niemu rękę. Odruchowo złapał ją i pociągnął ku sobie. Uderzyła go głową w pierś, ale utrzymała się na nogach. Wcisnęli się poprzez wąskie wejście, przeszli do środka, między siedzenia, odnajdując trochę przestrzeni. Ktoś zamknął za nimi drzwi.
Rawski przywarł do okna, patrząc co się dzieje na opanowanym przez owady peronie. Chmura falowała gwałtownymi skurczami nad ludźmi, migotała kolorami jak wielobarwne wcielenie śmierci. Delikatne skrzydełka, ustawione pod odpowiednim kątem, cięły skórę niczym maleńkie żyletki, wytaczając krew z ofiar, osłabiając je, oszałamiając szybkimi muśnięciami ostrz. Ludzie krzyczeli, machali rękami, szarpali się w uścisku owadów i umierali.
Szybko.
Gwałtownie.
Padali na zimny peron, wijąc się w skurczach cierpienia, krwawiąc z niezliczonych ranek. Po paru minutach krzyki ucichły. Motyle przysiadły nad ciałami. Na kilka chwil zamarły, wachlując się skrzydełkami w spokojnym rytmie migoczącej tęczy. A potem poderwały się zgodnym drgnieniem, uniosły i odpłynęły wdzięczną chmurą ku wschodniemu krańcowi dworca kolejowego.
Rawski dyszał ciężko, czując na karku oddech kobiety, którą ocalił. Jej dłonie zaciskały się na jego ramionach.
– Oni są martwi – powiedziała cicho.
– Niezupełnie – odparł, z uporem wpatrując się w sąsiedni peron. – Patrz.
– Ale… – urwała, bo niektóre ciała drgnęły. Niespokojnie, spazmatycznie, jakby przeszedł je prąd. Martwi poruszyli się, unosząc się wolno, sztywno, niby zepsute pajacyki.
A potem wstali.
Powoli podnosili się, stając w nienaturalnych, wymuszonych pozach. Drętwo, jakby ścierpły im stawy. Niewprawnie ruszyli do przodu, przed siebie, jak banda ślepych rachityków brnęli w tłumie innych trupów, prosto ku pociągowi i zamkniętym w nim ludziom.
Towarzyszka Bartosza krzyknęła z przerażeniem, wpatrując się w ten ruszający się koszmar.
– To niemożliwe – wykrztusiła po dłuższej chwili.
– Wiem.
Trupy dotarły do brzegu peronu. Jeden za drugim, niczym kolonia lemingów, spadały jak worki cementu na tory. Nie próbowały amortyzować impetu, z jakim uderzały o ziemię, łamały ręce i nogi, niektóre rozbijały głowy o szyny, ale wszystkie podnosiły się i z uporem parły naprzód. Wydawało się, że zupełnie im nie przeszkadzają wystające spod skóry kości, popękane, zawadzające ostrymi końcami o towarzyszy. Obrażenia, od których żywy człowiek wyłby z bólu, nawet ich nie spowalniały. Zombie dobrnęły do peronu i zatrzymały się, jak fala przypływu pchając kamień.
– Ależ one…
– Nie są wystarczająco mądre, żeby się tu dostać? – dokończył zdanie Rawski. – Miejmy nadzieję, że nie. Ale zanim na to wpadną, trzeba ruszyć pociąg. Inaczej, prędzej czy później, jakiś tu wlezie. Idę do lokomotywy, może będzie tam kolejarz, który zna się na prowadzeniu tego pojazdu.
– Idę z tobą – złapała go za rękę.
Wzruszył ramionami.
Kobieta uśmiechnęła się.
– Mam na imię Ewa.
– Bartosz – odparł, ciągnąc drzwi między wagonami.
Pobiegli, przepychając się wśród ludzi. Po kilkunastu minutach dotarli do lokomotywy.
– I co teraz? – spytała Ewa. – Żeby tam wejść, musimy wysiąść z pociągu, a tam są te…
– Trupy – dokończył za nią. – Wiem.
Spojrzał przez okno na zatrzymane ciała, wciąż napierające na peron.
– Zostań tu – powiedział. – Będzie bezpieczniej.
– Ale… – urwała, bo pociąg szarpnął gwałtownie i wolno ruszył.
Bartosz zaklął cicho.
No ładnie, mało brakowało, a zostałby na peronie wśród stada nieboszczyków!
Oparł się o ścianę i otarł pot z czoła. Spojrzał na swoją towarzyszkę i oboje się roześmiali. Opuściło ich napięcie i strach. Metalowy kolos nabierał szybkości, przedzierając się przez ciemność tunelu. Znajomy stukot kół na torach przerodził się w hipnotyczny rytm, narastający i opadający jak samonapędzająca się zabawka.
Bartosz odepchnął się od ściany i wskazał dłonią drzwi.
– Chodź, znajdziemy jakieś miejsce, nie będziemy stać przez całą drogę – szarpnął drzwi, rozchylając je na boki. – Wiesz, dokąd jedzie ten pociąg ?
– Na Terespol. Na wschód – odparła, podążając za nim przez ruchome połączenie.
Minęli kilka wagonów i wybrali miejsca przy oknach. Bartosz oparł głowę o ściankę przy szybie, czując jak pociąg drży i pulsuje w takt toczących się kół.
Przez kilka minut oboje milczeli, wpatrując się w miasto za oknem. Parę razy widzieli chmury motyli, unoszące się nad ludźmi, gdzieniegdzie dostrzegali trupy atakujące żywych, rozdzierające ich na strzępy w rozbryzgach krwi. Ewa odwracała wzrok, on patrzył z przerażeniem, nie chcąc zostawiać ofiar zupełnie samych. Tak, jakby fakt, że ich widział w chwili śmierci, mógł sprawić, iż nie umrą dla świata.
Chciał pamiętać.
Zrozumieć.
Wiedzieć.
A potem pociąg zatrzymał się na stacji. Kilka osób biegło do drzwi. Wsiedli, gubiąc jakieś rzeczy, ale nikt nie wrócił, by je podnieść.
Uderzenie zakrwawioną pięścią w szybę niemal odepchnęło Bartosza od okna. Poderwał się na równe nogi, odskakując na środek wagonu.
W oknie pojawiła się twarz. Ociekająca krwią, bez jednego oka, lewego policzka, z rozerwanym nosem. Zęby i dziąsła trupa lśniły świeżą krwią, a pomiędzy nimi tkwiło skrzydełko motyla.
Ewa wrzasnęła, ześlizgując się na podłogę, byle dalej od okna, dalej od tego czegoś, co właśnie odchylało się, by z całej siły walnąć głową w szybę. Czaszka jakimś cudem nie pękła, za to szkło z hukiem rozpadło się na ostre kawałeczki. Bartosz złapał kobietę za kołnierz i pociągnął ku sobie, podczas gdy zwłoki zacisnęły palce na ramie okiennej i konwulsyjnym skurczem podciągnęły się do środka wagonu.
– Kurwa! – wymamrotał Rawski, nie znajdując innego określenia. Kilka kobiet zaczęło krzyczeć, Ewa wydała z siebie wysoki pisk i umilkła, bo mężczyzna podciągnął ją do pionu. – Wynosimy się stąd!
Trup wpadł do środka, ale oni nie czekali, aż ich dopadnie. Przedostali się do drugiego wagonu, przebiegli do kolejnego, potem do następnego. I wpadli w sam środek rzeźni.
Wszędzie walały się szczątki ludzi, krew zbryzgała ściany i okna, niczym jakaś szybkoschnąca farba ozdobiła każdy skrawek przestrzeni. A pośrodku tej masakry tkwiły cztery osoby. Gdy Bartosz i Ewa zatrzymali się, niemal na nie wpadając, wszystkie wolno, nieubłaganie zwróciły się ku nim.
A potem ruszyły.
Rawski nie czekał, aż ich dosięgną. Otworzył drzwi i przeciągnął sparaliżowaną strachem kobietę z powrotem. Zatrzasnął je tuż przed pustymi oczami pierwszego potwora.
Nieboszczyk uderzył w szybę, odbił się, potem naparł na szkło, jakby chciał je przeniknąć. Nie walił pięściami, nie uderzał głową. Pchał, miażdżąc sobie twarz na gładkiej, nieustępliwej tafli.
Bartosz cofał się, wpatrzony w niego, urzeczony niesamowitym widokiem. Ludzie wokół zaczęli krzyczeć, poderwali się z miejsc. Niektórzy przepychali się, by zobaczyć koszmar z bliska, inni rozpaczliwie rozglądali się w poszukiwaniu jakiejś broni.
Tymczasem pociąg znów ruszył.
Bartosz wolno rozejrzał się po współpasażerach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.