powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Glennen Yryath
Autor pisze o sobie:
Informatyk, 1-kyu w kyokushin karate, zafascynowany starożytnością, powoli pisze dwie powieści naraz. Ulubione książki sf: „Solaris” i „Powrót z Gwiazd”. Pierwsza wersja „Glennen Yryath” powstała 17 lat temu.
Gąszcz nagle ustąpił i weszliśmy na wielką polanę. Stała tam świątynia. Nie była podobna do żadnej budowli, jaką w życiu widziałem. Ogromna i masywna, nie było w jej konturach nic ostrego. Wszystkie uwypuklenia i odnogi zdawały się zlewać w jedną solidną bryłę. Wiem, że niełatwo w to uwierzyć, ale cała zdawała się być zbudowana z metalu, nie z drewna ani z bloków kamienia jak inne świątynie. Wzdłuż i wszerz pokrywały ją długie na wiele stóp iglice. Liczne ptaki uwiły na niej swe gniazda. Nigdzie nie mogłem dostrzec żadnych okien ani innych otworów. I jeszcze jedno – była bardzo krzywa. Nie wiadomo, czy był to pomysł jej budowniczych, czy też to ziemia odmawiała noszenia na sobie tej budzącej strach budowli i krok po kroku dążyła do jej upadku.
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Mojej żonie Anetce
Płynęliśmy szybko. Wiał dobry, mocny wiatr który nam sprzyjał, ciągnąc wprost ku wybrzeżom Glennen Yryath i innym wyspom archipelagu Eber. Glennen Yryath – wyspa władzy i śmierci. Od wielu lat nikt nie przemierzał tych wód w poszukiwaniu Imib Nan, legendarnej korony władzy, pożądanej w zamierzchłych czasach jednako przez wszystkich, od królów po włóczegów. My byliśmy pierwsi – trzy okręty brodatych wojowników z Tardeyi, lądu-matki najsławniejszych piratów okolicznych mórz. Płynęliśmy śladem od dawna już martwych, podobnych nam głupców, których niepotwierdzona, lecz pewna i niechybnie straszna śmierć z pewnością ucieszyła przeklętą Mor Kelet, potworną władczynię korony. Teraz cieszyła się znowu, bo oto przybywał nowy transport ofiar. Znowu będzie piła krew. Dużo krwi.
Tam oto na dziobie naszego okrętu, „Mokrego Topora”, którego imię przyprawiało o drżenie nóg kapitanów wszystkiego co pływa, stał ten, który winien był temu szaleństwu. Owinięty w skórzany płaszcz, wypatrywał swojego przeznaczenia. Czarnowłosy, ciemnooki, wysoki jak wieża – nie był jednym z nas. Podobno pochodził gdzieś z południa. Kazał zwać się Jafgar. Nilfor, jedyny, który z nim rozmawiał, wyjawił mi to pewnej nocy, kiedy otworzył ostatnia beczkę wina z Matanii.. Nilfor mu wierzył, temu przybłędzie. Uwierzył w legendy o nieprzebranych skarbach, schowanych wraz z koroną w świątyni Mor Kelet. Jafgar nie chciał skarbów, chciał ogromnej władzy, jaką, według legend, miał objąć posiadacz Imib Nan. Wystarczyło, że raz jeden spojrzałem mu w twarz i natychmiast to z niej wyczytałem. On był szalony, a jego szaleństwo powoli obejmowało także nas. Nawet Nilfor, zawsze opanowany i spokojny, miał w oczach dziwny blask, który z każdym dniem, z każdą chwilą potężniał. Kiedy jednak błagałem go, by pozwolił mi zabić tego psa, który prowadził nas na pewną zgubę, nazwał mnie głupcem. Cóż mogłem zrobić – byłem tylko wiernym sługą, psem, niewolnikiem.
Nilfor kiedyś, podczas pożogi i mordu, ocalił mi życie, kiedy dumny ród Tardaala, ród mojego ojca, odchodził w niepamięć dziejów pod bezlitosnymi toporami klanu Borgha Żelazna Tarcza. Zginęła wtedy również moja matka, nie pamiętam jej wcale, ale to po niej mam piętno niewolnika. W pamięci mam jedynie krzyki, ogień, krew i spryskany nią płaszcz Nilfora, kuzyna Borgha, którym to płaszczem osłonił mnie, małego chłopca przed nie szczędzącą nikogo masakrą. Dlatego teraz, czuwając przy jego posłaniu, modliłem się do bogów, aby moja śmierć pomogła mu ujść z tego cało.
Następnego dnia pogoda zmieniła się, wiatr ustał. Chwyciliśmy za wiosła. Nilfor stał między nami i głośno zachęcał do trzymania szybkiego tempa. Dał dwie pełne zmiany, cały czas wydając okrzyki zachęty i żartując. Wojownicy nabrali humoru. Takim go znali, takiego kochali. Poszliby za nim wszędzie, nawet Mor Kelet nie wydawała się już taka straszna. Dobrego nastroju nie mogła zniweczyć nawet samotna, nieruchoma postać na dziobie okrętu.
Następny dzień nie przyniósł zmiany. Pracowaliśmy przy wiosłach na zmianę, z krótkimi odpoczynkami. Wiatr zerwał się dopiero pod wieczór. Jednak wiał w przeciwną stronę, jakby zmienił zamiar i postanowił nas przepędzić. Nilfor długo rozmawiał z Jafgarem, widziałem jego spoważniałą nagle twarz. Potem nasz wódz pozostał na dziobie, a obcy, po raz pierwszy odkąd pamiętałem, udał się na spoczynek. Atmosfera nagle stała się gęsta. Co bardziej przesądni wojownicy spluwali za burtę. Kilku pochyliło głowy w cichej modlitwie. Tam, przed nami, w zapadającym mroku była Glennen Yryath, przeklęta wyspa.
Zobaczyliśmy ją kolejnego dnia w południe. W słońcu wyglądała przyjaźnie, niemal gościnnie. Nastrój załogi poprawił się ponownie. Kilku nawet zażartowało, że może Mor Kelet umarła już z nudów i głodu, paru się zaśmiało. Nilfor się nie śmiał. Jafgar patrzył jak urzeczony i był z czegoś bardzo zadowolony.
Pod sam wieczór zerwała się łagodna bryza, która spychała nas nieco z kursu, ale obcy wydawał się być tym zachwycony. Nawet Nilfor uśmiechnął się lekko. Najwidoczniej wiedzieli coś, o czym nie powiedzieli innym. Zastanawiałem się, ile jeszcze takich tajemnic trzymali w zanadrzu.
Dobiliśmy do brzegu kiedy Manta była w połowie swej wędrówki po nakrapianym gwiazdami niebie. W jej wątłym blasku stanęliśmy na skałach, trzy okręty – patrząc na nas w zamyśleniu, kołysząc się na falach – nigdy chyba jeszcze nie wydawały się tak bliskie i przytulne. Nilfor kazał zapalać pochodnie. Uwe domagał się wyjaśnień, jak zwykle. Ciskał błyskawice z oczu, co chwila rzucał wściekłe spojrzenia to na Jafgara, to na swego przywódcę. Był tchórzem, ale inteligentnym i podstępnym. Nie dowierzał obcemu, nie wierzył też Nilforowi. Był kapitanem jednego z okrętów i tylko jedno powstrzymywało go przed próbą obalenia wodza: ja.
Nalegania Uwego obudziły Jafgara ze snu. Po raz pierwszy przemówił do wszystkich. Mówił z silnym akcentem, którego nie potrafiłem rozpoznać. Powiedział, że niedaleko stąd ma znajdować się osada tubylców, czcicieli Mor Kelet. Lud to bardzo drapieżny i niebezpieczny.
Wojownicy odetchnęli, kiedy dowiedzieli się, że mają walczyć przeciwko istotom z krwi i kości. Jednakże później, kiedy szliśmy przez nakryty całunem nocy las, czułem wyraźnie ich strach, śmiertelną obawę przed nocnymi demonami i na wszystkich bogów, ja też drżałem w tej przeklętej głuszy.
Poruszaliśmy się w kolumnie, co trzeci wojownik niósł trzeszczącą pochodnię. Po pewnym czasie do naszych uszu dobiegł daleki, rytmiczny dźwięk, który z każdą chwilą potężniał. Po chwili rozpoznaliśmy w nim bicie bębnów.
Kiedy pochód wreszcie stanął, przez szereg przebiegł szmer. Byliśmy na miejscu. Nilfor kazał wszystkim zasłonić pochodnie i czekać. Sam razem z obcym ruszył na zwiady. Ja oczywiście poszedłem także. Byłem jego cieniem.
Przedzieraliśmy się przez gąszcz po omacku, w zupełnych ciemnościach. Dźwięk towarzyszył każdemu naszemu krokowi, a po chwili oprócz bicia bębnów mogliśmy rozróżnić gardłowe śpiewy.
Gdy podeszliśmy bliżej naszym oczom ukazał się blask wielu ognisk. Zobaczyliśmy chaty, ustawione półkolem otwartym w stronę oceanu, na brzegu którego stała osada. Na tle ognisk, pomiędzy chatami, migały tańczące w rytm bębnów sylwetki. Były odziane w kolorowe stroje ozdobione piórami ptaków; niektórzy mieli na głowach strojne pióropusze, ale wszyscy, bez żadnych wątpliwości, byli ludźmi. Widziałem niewysłowioną ulgę w oczach Nilfora kiedy posyłał mnie z powrotem po swoich wojowników.
Chciałem wyjść na nich niespodziewanie, jak kot, spróbować postraszyć. Jednak dobrze się stało, że tego nie zrobiłem, bo ani chybi ległbym z rozłupaną toporem czaszką. Byli półżywi ze strachu. Niektórzy poruszali ustami w cichej modlitwie do Kalfara, jedynego boga ludzi mórz.
– Słyszeliśmy demony, jak targowały się o nasze skóry – warknął Uwe. Aż do tej chwili byłem pewien, że Nilfor popełnił błąd idąc samemu na zwiad. Patrząc jednak w oszalałe ze strachu oczy jego uzurpatora wiedziałem już, że pozycja wodza nie była w niebezpieczeństwie.
Poprowadziłem ich tedy do osady, każąc wprzód zgasić wszystkie pochodnie. Nilfor rozprowadził wojowników wokół półpierścienia chat. Ścisnęliśmy broń w rękach i czekaliśmy na sygnał do ataku. Zanim to jednak nastąpiło, usłyszałem ciche przekleństwo. To klął obcy.
– Każ swym ludziom rąbać dziury w chatach – wyszeptał do Nilfora. – Nie pozwól im przechodzić pomiędzy chatami.
Nasz wódz miał zdumienie w oczach kiedy wydawał rozkaz. Jafgar nie próbował niczego wyjaśniać.
Skraj lasu od chat dzielił skrawek pustej przestrzeni. Nalam huknął jak sowa w umówionym sygnale i ta pusta przestrzeń, oświetlana przez srebrzystą Mantę, zaroiła się od cieni. Na wszystkich bogów dalekiej północy, ile szarpiącego flaki piękna miał w sobie ten widok.
Zaczęło się przebijanie ścian. Chociaż czułem, że wojownicy w ząb nie mogli pojąć tej dziwnej ceremonii, nie próbowali złamać rozkazu. Ściany były zbudowane z powiązanych ze sobą drewnianych, cienkich bali – śmiech dla ciężkiego, bojowego topora. Dwa uderzenia i już byłem w środku. Sądziłem, że zaraz podniesie się wrzask, ale chata była pusta. Za mną wkroczyli Nilfor z ogromnym toporem w ręku i obcy, bez broni.
Bez zastanowienia wyskoczyliśmy z drugiej strony chaty. Jafgar chyba został z tyłu, ale w tamtej chwili nie obchodziło mnie to. Widziałem ludzi, dzikusów w barbarzyńskich strojach, słyszałem pierwsze okrzyki przerażenia i czułem ciężar głodnego krwi topora w rękach. W moich żyłach popłynęła żądza mordu. Wszystkie myśli uciekły gdzieś, zostawiając miejsce tylko dla jednej: „Zabij”. Obok mnie biegła grupa podobnych, owładniętych bojowym szałem istot. Byliśmy jednym, gnanym żądzą krwi drapieżnikiem dopadającym swego łupu.
Biegnąc jeszcze usłyszałem dochodzący skądś głośny trzask i wrzask bólu – pewnie ktoś nie wytrzymał i nie posłuchał rozkazu. Co jednak przydarzyło się nieszczęśnikowi było zagadką, której rozwiązanie musiało poczekać na bardziej sprzyjający moment.
Potem wszystko zlało się w jedno: krzyki i jęki, świst stali, ohydny chrzęst pękających kości i drażniący zapach świeżej krwi, który jeszcze bardziej podniecał rozszalałe zmysły. Starłem się z pierwszym przeciwnikiem, niskim lecz dobrze zbudowanym tubylcem odzianym w ptasi strój. Z szaleństwem w oczach wymachiwał długą, zdobioną włócznią, ale nie miał żadnych szans – różnica sił była zbyt wielka. Naparłem na niego tarczą, na odlew uderzyłem toporem i było po walce.
Następny, który zaatakował mnie, był bez broni. Wrzeszcząc coś dziko wylądował mi na plecach i zaczął gryźć gdzie popadnie. Wpadając w prawdziwą wściekłość złapałem go za włosy, zdarłem z siebie i prawie rozpłatałem na dwoje.
Na wszystkich bogów – to była kobieta!
Kątem oka widziałem innych walczących, unurzanych we krwi, wzywających Kalfara. Widziałem jak Uwe, siejąc naokoło śmierć swoim długim obosiecznym mieczem, którym godzinami mógł machać bez wysiłku, potyka się i upada, jak opadają go niskie, podobne ptakom sylwetki. Widziałem śpieszącego mu na pomoc, z czerwonym od krwi toporem i wściekłym rykiem, Nilfora. Widziałem wiele. Nawet wtedy, gdy było już po wszystkim, wciąż widziałem mężczyzn, kobiety i dzieci rąbane na kawały, zabijane jak zwierzęta rzeźne. To było we mnie, na zawsze już. Rzygałem. Zawsze rzygałem, ale nigdy nie mogłem się powstrzymać. Ciągnęło mnie do tego jak wieprza do rzeźni. Moja przeszłość. Moje przekleństwo.
Kiedy w końcu doszedłem do siebie, dostrzegłem stosy porąbanych ciał i kupę dymiących zgliszcz, która jeszcze niedawno była chatą. Świtało. Ogniska tliły się jeszcze. Wojownicy stali zgromadzeni w kręgu. Podszedłem bliżej. Dwóch z nich trzymało kobietę, która wyrywała się im jak drapieżne zwierzę. W końcu zmęczyła się bezowocnym oporem i znieruchomiała, dysząc. Była młodą, czarnowłosą pięknością, a jej strój wskazywał, że mogła być kapłanką. Zapewne czuła żądzę mężczyzn patrzących na jej skąpo osłonięte wdzięki, ale nie okazywała strachu, tylko wściekłość i pogardę.
– Wy przeklęte psy – zawyła.
– Skąd znasz nasz język? – huknął Nilfor po chwili ogólnego zdumienia.
– Takich jak wy składaliśmy w ofierze świętej Mor. Przypływali tu po skarby i sławę, przeklęci głupcy, a kończyli na ołtarzu, dławiąc się własną krwią. I wy też tak skończycie, wasza krew ucieszy naszą Panią.
Sanovar nie wytrzymał. Podszedł i uderzył drżącą od histerycznego śmiechu kapłankę pięścią w twarz. On nigdy nie umiał zachować się wobec kobiet. Jafgar szepnął coś Nilforowi do ucha. Czarnowłosa piękność nie śmiała się już.
– Zaprowadzisz nas do niej – ryknął wódz Tardeyczyków kobiecie prosto w twarz. – Wtedy zobaczymy, kto będzie się dławił krwią.
Skinął na trzymających ją wojowników. Ci bez kłopotów wykręcili jej ręce w tył, aż zasyczała, i związali je w przegubach. Jeden popchnął ją w stronę chat, drugi uderzył końcem drzewca włóczni w żebra, ale kobieta nawet nie pisnęła. Wtedy Uwe podszedł do obcego i tak, aby wszyscy mogli usłyszeć, krzyknął mu prosto w twarz:
– Dlaczego kazałeś nam tu iść pieszo?
On nigdy nie przepuszczał okazji do podkopania autorytetu wodza, a teraz okazja była nadzwyczaj dobra. Wojownicy przecież pamiętali jak jeszcze niedawno tracili zmysły ze strachu przed demonami. Poza tym Tardeyczycy lubili prosty atak z morza. Krycie się i podchody uznawali za nikczemne i niegodne wojownika. O ile strach pozwolił im o tym na chwilę zapomnieć, o tyle teraz już nie mogli temu zaprzeczyć. Był jeszcze jeden argument, który przemawiał na korzyść Uwego. Obok zgliszcz chaty dostrzegłem bowiem powykręcane, zwęglone zwłoki pirata.
Nilfor był w szachu, uświadomiłem sobie. Wódz, który prowadzi swych wojów na poniżenie i zgubę przestaje nim być. Mocniej ścisnąłem topór w garści. Czas próby nadszedł. Widziałem jak Uwe zezował na mnie. Czekał na atak cofając się powoli, wtapiając w tłum. Nikt nie miał żadnych wątpliwości co do strony, po której stałem. Bali się mnie. Byłem największy i najsilniejszy z nich. Wiedzieli, że cena za moje życie byłaby wysoka. Uwe też o tym wiedział. Chociaż był najlepszym szermierzem pośród nas, nie mógł nawet marzyć o pokonaniu mnie w uczciwej walce.
Postąpiłem krok naprzód.
– Co, do wszystkich wiedźm Ulrechtu, w was wstąpiło? – usłyszałem ryk Nilfora. – Klaacht!
Spojrzałem w tę stronę. Był wściekły, ciskał gromami z oczu. Jafgar skrzywił usta z politowaniem i wiele bym w tamtej chwili dał, by móc zetrzeć mu ten głupi uśmiech z twarzy jednym ciosem pięści. Wziął do ręki kawałek złamanej włóczni, których wokoło leżały całe góry i podszedł w stronę brzegu. Półkole utworzone z chat otwierało się na wąską zatoczkę, naturalnie utworzoną z postrzępionych, przybrzeżnych skał. Była do niej tylko jedna droga dostępu: cieśnina w skałach o szerokości dwóch dużych okrętów. W jej to stronę obcy rzucił kawałek drewna. Trafił w sam środek zatoczki. Rozległ się głośny plusk a potem naszych uszu dobiegł głośny syk i drewno stanęło w płomieniach. Spłonęło doszczętnie w okamgnieniu. Ktoś wezwał Kalfara, ktoś inny splunął siarczyście.
– Napatrzyliście się już, psiesyny?! – rozległ się ryk
Nilfora. – Żal wam, że to nie wasze śmierdzące dupy tak płoną?
– Jazda, ruszamy. Już dość czasu zmarudziliście swoim głupim gadaniem. Skarby stygną – dodał i roześmiał się z całych sił.
Wąska ścieżka wiodła wprost na szczyt najwyższej na wyspie góry. Było stromo, toteż nasz pochód poruszał się powoli. Kiedy wreszcie stanęliśmy na szczycie, był już dzień. Góra okazała się dawno wygasłym wulkanem. W jego wnętrzu rósł gęsty las, a między czubkami drzew w oddali pięły się iglice potężnej budowli.
Świątynia Mor Kelet.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach i na pewno nie byłem w tym odczuciu osamotniony.
Kapłanka poprowadziła do ukrytej ścieżki, która wiła się w dół, po stromej ścianie na dno byłego krateru. Dalej prosto, poprzez prawie nieprzepuszczający światła gąszcz.
Zawsze myślałem, że od podobnych miejsc ptaki i zwierzęta trzymają się z daleka, ale tu było inaczej. Las rozbrzmiewał ptasimi śpiewami i innymi odgłosami życia.
Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyliśmy chwilę potem.
Gąszcz nagle ustąpił i weszliśmy na wielką polanę. Stała tam świątynia. Nie była podobna do żadnej budowli, jaką w życiu widziałem. Ogromna i masywna, nie było w jej konturach nic ostrego. Wszystkie uwypuklenia i odnogi zdawały się zlewać w jedną solidną bryłę. Wiem, że niełatwo w to uwierzyć, ale cała zdawała się być zbudowana z metalu, nie z drewna ani z bloków kamienia jak inne świątynie. Wzdłuż i wszerz pokrywały ją długie na wiele stóp iglice. Liczne ptaki uwiły na niej swe gniazda. Nigdzie nie mogłem dostrzec żadnych okien ani innych otworów. I jeszcze jedno – była bardzo krzywa. Nie wiadomo, czy był to pomysł jej budowniczych, czy też to ziemia odmawiała noszenia na sobie tej budzącej strach budowli i krok po kroku dążyła do jej upadku.
Jednakże było tam coś jeszcze, co wszyscy zauważyliśmy dopiero po długiej chwili, tak silnie działała na nas obecność świątyni. Na wprost nas, na granicy lasu, stał ołtarz. Był wielki, wyciosany starannie ze szlachetnego marmuru. Jednak stwierdzić ten fakt można było jedynie przy bliższych oględzinach, bowiem cały ochlapany był krwią. Większość rudych plam była stara, nieprawdopodobnie stara. Były jednak i zupełnie świeże. I nic dziwnego, bowiem na ołtarzu leżały konwulsyjnie pokurczone zwłoki, przykute do kamienia grubymi łańcuchami. Krew wysuszonego trupa spłynęła pełną skrzepów rynną na drugą stronę do kamiennej wanny, wypełnionej do połowy ohydną breją, mieszaniną krwi i deszczówki. Przy bliższych oględzinach okazało się, że martwy mężczyzna miał ciemną karnację skóry, musiał więc pochodzić z południa. Miał na sobie tylko przepaskę na biodrach. Umierał krótko, lecz w męczarniach. Wykrwawił się na śmierć od wielu ran zadanych fachowo długim nożem.
– Na wszystkie żony Kalfara! – rozległ się nagle krzyk
wypełniony krańcowym obrzydzeniem. Wszyscy w kilku susach znaleźliśmy się obok krzyczącego. To, co ujrzeliśmy, spowodowało, że włosy stanęły nam dęba na głowie.
Nieco dalej od ołtarza leżał głęboki rów, wypełniony po brzegi szczątkami ludzi, składanych tu na przestrzeni dziejów w ofierze. Obok zbutwiałych i zbrązowiałych kości walały się fragmenty ubrań, zaśniedziałe zbroje i oręż, oraz inne, nierozpoznawalne już przedmioty. Roje wielkich czarnych much uwijały się ponad tym. Nagle zrobiło się bardzo cicho i tylko ich brzęk drażnił uszy. Nikt się nie poruszał, nikt nie wyciągał zachłannych rąk, pomimo, że wiele przedmiotów lśniło złotem. Tu musiały leżeć olbrzymie bogactwa.
Dostrzegłem Nilfora, jak z twarzą pobladłą i szaloną chwycił kapłankę za włosy i uniósł do góry, lekko jak szczenię. Kobieta zasyczała głośno, z wściekłością. Być może miał zamiar coś powiedzieć, co i tak wywołałoby jedynie jej śmiech, jednakże Jafgar uważał, że to mogło poczekać.
– Później, Nilforze – zawołał. – Później. Teraz trzeba iść do świątyni. Potrzebuję dwóch ludzi.
Wódz niechętnie odrzucił rzucającą się i kopiącą kapłankę daleko, aż upadła z hałasem między krzaki. Zapytał o ochotników. Zgłosiło się akurat dwóch. Jednym byłem ja. Drugim Uwe.
– Ty nie – warknął Nilfor. – Powtarzam, kto chce dostąpić zaszczytu zabicia Mor Kelet?
Cisza. Wszyscy stali nieruchomo, z opuszczonymi głowami. Tak, chcieli złota, chcieli sławy, ale nie za taką cenę. Nie, jeżeli stawką była nieznana, straszliwa śmierć z rąk demonów. Oni byli piratami, wolnymi ludźmi mórz i nikt nie mógłby ich zmuszać do robienia tego, na co nie mieli ochoty. Ze mną i Uwem sprawy wyglądały inaczej. My mieliśmy powody. Cóż z tego, że różne.
– Niech więc tak będzie – rzekł Nilfor zmęczonym głosem. Potem pociągnął mnie na ubocze i szepnął:
– Pamiętaj, Klaacht. Odpowiadasz za niego życiem. Pamiętaj.
Oczywiście, że pamiętałem. Nigdy nie zapominałem.
Kapłanka, widząc, że nosimy się z zamiarem wejścia do świątyni, zaśmiała się i krzyknęła:
– Idźcie, idźcie jak i tamci. Wielu próbowało, ale żaden nie powrócił. Idźcie, święta Mor lubi świeżą krew. Powiem wam jak otworzyć Bramy, tylko idźcie, tak, błagam idźcie…
Jej śmiech rozniósł się echem.
Jafgar gwałtownym ruchem odwrócił się do niej i ze złym uśmiechem powiedział coś, zapewne w języku mieszkańców wyspy, brzmiało bowiem podobnie do wrzasków jakie słyszałem podczas bitwy na plaży. Cała krew w jednym momencie odpłynęła kobiecie z twarzy. Oczy prawie wyszły jej z orbit, a uśmiech stopił się w wykrzywioną maskę przerażenia.
– Mantae – krzyknęła, padając przed nim na kolana i płaszcząc się jak przed swym bogiem. – Mantae hos alamo nye or. Mantae.
Przybysz, wyraźnie usatysfakcjonowany, odwrócił się i ruszył w stronę budowli, nie zwracając już uwagi na leżącą i gadającą do siebie w szoku postać. Idąc spojrzał przelotnie na nas i zmarszczył brwi – pewnie wszyscy jak jeden mieliśmy wyjątkowo głupie miny. Ja i Uwe posłusznie podążyliśmy za nim kiedy władczym gestem skinął na nas dłonią, jak na niewolników. W innym wypadku pewnie dostałby toporem w łeb, ale wtedy byliśmy zbyt zaszokowani tempem i nadzwyczajną naturą wypadków.
Co czułem w tamtej chwili? Byłem spokojny. Nie odczuwałem strachu, nie czułem nic, żadnych emocji. W głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: „Uwe musi przeżyć”. Reszta była nieważna.
Mój spokój zakłócał jedynie widok odmiany, jaką przeszedł Obcy. Jego chłód, egzaltacja i wyniosłość nagle ulotniły się gdzieś. Ich miejsce zajęła niepewność, przecinając czoło bruzdami. W dłoni ściskał jakiś mały, czarny przedmiot, z którego co parę chwil rozlegał się cichy pisk; co kilka kroków zerkał na niego z uwagą. Pocił się. Czyżby coś knuł? Nie podobało mi się to.
W litej, metalowej strukturze świątyni nie było żadnego otworu, który pozwalałby dostać się do wnętrza. Sądziłem jednak, że Jafgar miał na to przygotowaną jakąś radę.
Nie myliłem się. Rzekł coś głośno, w jakiejś niemożliwie obcej mowie, a w chwilę po tym w jednolitej ścianie ukazało się pęknięcie. Następnie równo wycięty prostokąt osunął się w dół jak zwodzony most i wejście do świątyni stanęło otworem. Nie wiem jak ja, ale Uwe gapił się z otwartą głupio gębą.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

42
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.