powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Z każdą przebytą milą robiło się coraz cieplej. Słońce, mimo że już nisko nad horyzontem, strasznie przypiekało.
– Fakt, idziemy na południe – rzekł Ryszard ocierając pot z czoła piękną jedwabną chusteczką pożyczoną z zamku – Ale bez przesady!
Zaczęli podejrzewać, że znów włączył się Merlin. Upał stał się niemożliwy do wytrzymania, powietrze tak przesycone wilgocią, że po dwóch dniach zaczęły pleśnieć im buty i skórzane kaftany. Dyszeli z wysiłku błagając wszelkich bogów o odrobinę chłodu albo kilka obłoczków, które choć od czasu do czasu przesłoniłyby gorejącą słoneczną tarczę, odganiali roje wściekle tnących komarów i ogromnych końskich much.
– Chyba jednak wolałem zimę, choć odmarzały jajca – odezwał się Henryk, cały w czerwonych bąblach od ukąszeń – książę, musimy coś natychmiast zrobić, za dwie mile Drużyna pospada z koni!
– Przed nami jest jakiś spory las – odrzekł Ryszard, już od jakiegoś czasu obserwujący przez lornetkę okolicę – Wejdziemy trochę głębiej, schronimy się w cieniu na parę godzin, a po południu, gdy przestanie tak przypiekać, pójdziemy dalej. Aha, i wysmarujemy gęby Fenistilem. Mam w jukach zapas, właśnie sobie przypomniałem.
Ucieszeni perspektywą bliskiego odpoczynku przyspieszyli, kierując się w stronę wyraźnie już widocznej ściany lasu. Już z tej odległości można było dostrzec soczystą zieleń liści na potężnych, wysokich drzewach. Jeszcze dwieście jardów. Jeszcze sto.
To nie był las. To była pieprzona dżungla.
Zamiast wyniosłych sosen i rozłożystych dębów – palmy i inne dziwactwa gęsto oplecione lianami. Zamiast ćwierkotu ptaków pokrzykiwania papug. Zamiast miłego chłodu wilgotny, duszny żar.
– Z deszczu pod rynnę – stwierdził Lancelot – ten paskudny magik znowu nas wykiwał.
– Może Merlin ukrywa się gdzieś tutaj? – mimo gęsto spływającego potu Ryszard uśmiechnął się szeroko, przypominając sobie słowa sennej zjawy, okazało się, wcale nie takie głupie – Może wreszcie dorwiemy paskudnego drania? Idziemy w głąb.

Poprosili dwójkę Indian o pomoc w przeprawie, ale ci znacząco pukając się w czoło odmówili, twierdząc, że są porządnymi, północnoamerykańskimi czerwonoskórymi, wychowanymi na bezkresnych trawiastych preriach, a nie przyzwyczajonymi do cholernych dżunglowatych gęstwin Indianami z Ameryki Południowej, i żeby się od nich łaskawie odpierdolić. Za żadne skarby nie pójdą przodem.
Ryszard wzruszył ramionami. Niestety, oboje byli w książęcej radzie, więc nie mógł ich zmusić. Przydałby się teraz Tristan ubrany we wszystkoodporny kombinezon. No tak. Skończyliśmy z tym przecież.
Wyznaczył ochotników spośród rycerzy, ci z kwaśnymi minami przeszli na czoło pochodu i niezbyt zdatnymi do takiej roboty mieczami zaczęli torować ścieżkę w gęstwinie. Drużyna pozsiadała z koni i prowadząc za lejce oporne rumaki ruszyła za nimi. Po godzinnym marszu jeden z przewodników, spocony jak świnia i nieludzko śmierdzący, przybiegł do księcia.
– Słychać jakieś głosy – wydyszał – Przed nami są jacyś ludzie.
Ryszard zawołał Tristana, Henryka i jeszcze paru rycerzy. Skradając się cicho poszli zobaczyć, na kogo się natknęli. Ich oczom ukazała jakby żywcem wzięta z obrazka południowoamerykańska wioska zagubiona w lesie. W końcu nic dziwnego, zważywszy na otoczenie. Śniadoskórzy, mocno umięśnieni, wysocy wojownicy z włóczniami, półnagie, czarnowłose kobiety, bawiące się nad rzeką dzieci. Niskie chaty kryte wielkimi liśćmi.
– Nie powinniśmy tam wchodzić, książę – powiedział cicho Tristan – Merlina tam na pewno nie ma, a dla Drużyny to miejsce oznacza koniec. Po prostu czuję to. Jeszcze nigdy nie miałem tak silnego przeczucia.
– Przecież i tak kiedyś to musi się skończyć – odpowiedział Ryszard – Czemu nie teraz? To przecież końcówka jedenastej księgi, dobry czas na ostateczne rozwiązania, dzielny Tristanie. Zawołajcie wszystkich. Idziemy, ale bez broni, żeby nie wystraszyć tych ludzi, nie chcę kolejnej jatki. Oni nie zaatakują bez powodu.
Weszli do wioski ze schowanymi mieczami, pokazując puste dłonie. Dzieci z krzykiem uciekły do chat, kobiety wołały wojowników. Kilkunastu srogich, potężnie zbudowanych mężczyzn z dwumetrowymi włóczniami zastąpiło im drogę, w zaroślach dostrzegali ukryte postacie z długimi dmuchawami, pewnie szykowano już zatrute strzałki. Przywódca Indian powiedział coś w nieznanym języku, groźnie potrząsając bronią.
Obecność Godfryda raz jeszcze okazała się nieoceniona. Szybko dogadał się z miedzianoskórymi wojownikami.
– To dość rzadki dialekt, mój panie – powiedział po krótkiej rozmowie z Indianinem do Ryszarda – Na szczęście poznałem go kilka lat temu, gdy z grupą znajomych przygotowywaliśmy tu parę zagadek dla archeologów z przyszłości. To przyjaźni ludzie, zapraszają nas do wioski.

Indianie okazali się niesamowicie sprawni i zorganizowani. W try miga naznosili z lasu wielkich stert gałęzi i zbudowali tuzin okrągłych chat o średnicy mniej więcej ośmiu jardów, stadko młodych kobiet przykryło dach wielkimi płachtami liśćmi. Rycerze łakomie spoglądali na obnażone, jędrne cycki.
– Wiem, że jesteście wyposzczeni – rzekł Ryszard widząc głodne spojrzenia – Ale nic z tego. Nie jesteśmy dzikusami, pieprzonymi konkwistadorami. Osobiście rozbiję łeb pierwszemu, który ruszy którąś z tych kobiet.
Wojownicy rozlokowali Drużynę w chatach. Praktyczne, pełne szpar ściany nie zatrzymywały przepływu powietrza, grube poszycie dachu z liści chroniło przed żarem słońca, w środku było chłodno i przytulnie. Zmęczeni przeprawą rycerze legli na ziemi. Indianie przynieśli wodę i owoce, by przybysze mogli zaspokoić pierwszy głód, obiecując wielką ucztę pod wieczór.

Książę zebrał członków rady i poszedł z nimi rozmówić się z przywódcą Indian. Wódz, otoczony wianuszkiem starych mężczyzn, przyjął ich na placyku przed swą chatą. Niezrównany lingwista Godfryd tłumaczył rozmowę.
Ryszard gorąco podziękował starszyźnie za gościnę udzieloną Drużynie w krytycznym dla niej momencie. Powiedział, że niestety nie będą mogli zrewanżować się za pomoc, na co wódz machnął ręką mówiąc, że las i rzeka dają im wszystko, czego potrzebują, karmią ich, ubierają i dają materiał do budowy chat i łodzi. Nie potrzebują niczego więcej i nie mogą żądać od swych gości zapłaty za coś, czym bogowie obdarowują wszystkich ludzi.
Niech on, kurde, nie mówi w taki sposób – pomyślał Ryszard – bo czuję się jak jakiś cholerny barbarzyńca. Pewnie zresztą ma rację. Wszyscy powinniśmy wsadzić łby do gnojówki i mocno zaczerpnąć.
Poruszony słowami wodza opowiedział mu historię Drużyny, nie przemilczając niczego, ani dobrych, ani złych chwil. Gdy Ryszard skończył, Indianin porozmawiał chwilę z jednym ze swych ludzi, ubranym w skóry dzikich zwierząt dumnym starcem, mimo wieku trzymającym się prosto.
– Pomożemy ci złapać złego czarownika – powiedział wreszcie do Ryszarda – Nasz mędrzec przygotuje napój, który da ci władzę zrozumienia wszystkich niewyjaśnionych spraw. A teraz odpocznijcie przed ucztą.

Zajadali, opychali się mięsem, owocami i rybami w wielkich ilościach, zgromadzeni wokół ognisk rozpalonych na pustym placu przed chatami. Nastrój stawał się coraz lepszy za sprawą nieznanego napoju, którym Indianie hojnie częstowali gości.
– Z czego oni toto pędzą? – zastanawiał się Tuck, bimbrowniczy ekspert.
– Czy to istotne, hep? Ważne, braciszku, że daje niełz… niezłego kopa – Tristanowi zaczynał plątać się język.
Rycerze pomieszani z Indianami porozumiewali się ze sobą w języku migowym, posiłkując się paroma poznanymi słowami, a komunikacja wychodziła im nadzwyczaj dobrze. Niektórzy próbowali nawet opowiadać świńskie dowcipy; sprawę ułatwiał im międzynarodowy, mimo braku kodyfikacji powszechnie zrozumiały system gestów. Sądząc z reakcji Indian, wychodziło im całkiem nieźle.
Po godzinie w całym obozie nie było ani jednej osoby, która nie znałaby podstawowych słów z drugiego języka. Dupa, sikać, pieprzyć, pierdzieć, kupa, cholera. Jak twierdzą autorytety, tworzenie poezji epickiej stało się możliwe.

Przy centralnym ognisku siedział Ryszard z towarzyszami, miejsca naprzeciwko zajęła starszyzna indiańska. Koło północy wódz dał znak ręką i dwóch wojowników przytargało kociołek z wrzącą zawartością. Indianin wskazał go księciu.
Tego się spodziewałem – pomyślał Tristan, już nieco trzeźwiejszy, wąchając unoszące się gęste opary – Sto procent halucynogennych alkaloidów, wywar z chyba wszystkich tajemnych roślin znanych kulturom indiańskim. W Nowym Jorku za litr tego specyfiku dostałbym dziesięć milionów zielonych. Wielcy bossowie czołgaliby się u moich stóp skamląc o działkę. Po jednym małym łyku Ryszard odleci stąd szybciej niż odrzutowiec.
– Nie rób tego, panie – spróbował ostatniego ostrzeżenia.
– Muszę, Tristanie – władca przechylił kubek pełen gorącej cieczy.
Po chwili jego ciało zesztywniało, oczy pokryła mgła, na czoło wystąpił gęsty pot. Zachwiał się na leżącym pniaku, na którym siedział; podtrzymali go, podnieśli, ostrożnie przetransportowali do chaty. Został przy nim Henryk i profesor, reszta wróciła do ogniska.
– Nie martwcie się, przyjaciele – odezwał się indiański wódz – Obudzi się rankiem, mądrzejszy o wielką wiedzę, płynącą ze snów. Czy któryś z was również chciałby spróbować tej drogi?
Pokręcili przecząco głowami. Za nic w życiu, pomyślał Tristan. Wystarczą mi moje koszmary.

Po odwrocie spod bramy tajnego schronienia czarownika Izolda ponownie zaczaiła się w swej kryjówce w krzakach, obserwując ścieżkę, czekając na wymarsz kolejnej wielkiej armii, by jej śladem podążyć ku Drużynie. Jednak nic się nie stało, na drodze nie pojawiali się nawet posłańcy, odwołano większość straży spod wrót, pozostawiając zaledwie dwójkę rycerzy. Nikt również nie wyruszył na poszukiwanie zabójcy czarownika. Zastanawiała się, dlaczego, co może dziać się wewnątrz fortecy, kto przejął schedę po Merlinie.
Trzeciego dnia o poranku zrezygnowała. Obudziła się zesztywniała z zimna, koce już zupełnie nie wystarczały. Zauważyła, że woda w bukłaku zamarzła, w nocy musiał być cholerny mróz. Dłużej nie dam rady, pomyślała. I chyba już nie będzie żadnej wielkiej armii. Zabrakło wodza, który poprowadziłby ją do boju. Śmierdzący Graal się nie liczy.

Zeszła ze zbocza na gościniec. Tutaj nie było tyle śniegu, co na zboczach, ale mimo tego piesza wędrówka sprawiała wiele trudu. Postanowiła wrócić po konia, zostawionego w leśnej smolarni.
Doszła na miejsce dopiero następnego dnia w południe; była straszliwie zmęczona i przemarznięta do szpiku kości. Tym razem na podwórzu przed chatą bawiła się trójka dzieci, kopiąc piłkę ze starych gałganów, smolarzy nie było widać. Przedzierając się przez krzaki zbliżyła się do szopy, gdzie trzymano konie. Dostrzegła swoją klacz, nachyloną nad żłobem pełnym owsa. Cholera, skąd oni w tej głuszy biorą zboże? – pomyślała. Muszą mieć gdzieś ukryte małe poletko. Prześliznęła się do środka. Obok klaczy stały dwie stare, chude szkapiny. Sięgnęła po siodło, leżące na półce u powały.
Co ja robię? – przemknęło jej przez głowę. Odłożyła siodło z powrotem. Znów nie mogę. Pieprzone skrupuły. Rozkleiłaś się, Izoldo, na dobre. Jesteś stracona. Bo przecież ten koń to dla nich dar z niebios.
Gdyby nie te cholerne bachory, bawiące się na dworze, które wplotły wstążki w grzywę mojej klaczy. Przepraszam, koniku, nie pojedziemy już razem. Tu ci będzie dobrze, lepiej, niż na szlaku. Żegnaj, koniku. Pójdę, kurwa, pieszo, tak jak tu stoję.
Cicho wyszła z szopy, zanurkowała w zarośla. Żadne z bawiących się dzieci niczego nie zauważyło.

Wróciła na gościniec. Poszła na zachód, ku przełęczy, by przedostać się na drugą stronę łańcucha górskiego, tam, gdzie powinna być Drużyna i Tristan. Droga była prawie pusta, rzadko mijały ją kupieckie wozy, jadące na wschód, żaden na zachód. Wściekła, że nie może nawet podjechać paru mil, przebijała się przez coraz większe zaspy.
Czwarty postój wypadł na skraju lasu, za którym widać było ośnieżone wzgórza, pomiędzy które chowała się droga. Wypadło fatalnie, bo następnego ranka okazało się, że nawet nie milę dalej, pośród tych wzgórz, leży miasteczko, ostatnie na szlaku ku przełęczy. W taki sposób straciła możliwość szybszego wyspania się w ludzkich warunkach, w porządnym łóżku.
Ludzie zapytani w grodzie powiedzieli jej, że droga na drugą stronę jest już nie do przebycia, że śniegi kompletnie zasypały przełęcz. Przed wiosennymi roztopami nikt nie przedostanie się przez góry. Nie uwierzyła.
Po szybkim posiłku w karczmie położonej tuż przy szlaku, ruszyła prawie niewidoczną ścieżką ku szczytom. Prosto w oczy wiał potężny wicher od gór, zasypywał świeżym śniegiem, wywiewał każdą odrobinkę ciepła. Wkrótce zaspy sięgały metra, grzęzła w nich, ale nie poddawała się, prąc do przodu. Jednak kiedy ścieżka stała się bardziej stroma i zauważyła, że pokonanie może trzydziestu jardów zajęło jej dwa kwadranse, zrezygnowana padła na śnieg. Nie pokona tej cholernej góry.
Krótki, późnojesienny dzień kończył się szybko, nadciągał mrok, robiło się coraz zimniej. A naokoło najmniejszego drzewka, suchej przestrzeni, na której można by rozpalić ogień. Nie przetrzyma nocy w górach bez ogniska, to pewne. Wszędzie tu roi się od hord wilków, a ja mam do obrony tylko głupi miecz. Wcześniej zresztą zamarznę.
Rozpoczęła powolne schodzenie, obiecując sobie, że spróbuje następnego ranka. Będzie więcej czasu do zapadnięcia mroku.
Do miasteczka dotarła ledwo żywa.

Trzy następne dni spędziła w łóżku w gospodzie, rozpalona gorączką, bredząc coś bez składu o mieczach, czarownikach, i zagubionym kochanku, wstrząsana dreszczami, nieprzytomna. Wezwany przez właścicielkę stary znachor dał jej wywar ze sproszkowanej leczniczej kory, mający powstrzymać dalszy wzrost temperatury, ale kręcił głową, mówił, że nie ma większych szans.
Przeżyła. Czwartego dnia gorączka zniknęła. Próbowała wstać, ale nie miała sił podnieść się z łóżka. Przez prawie nieprzezroczyste świńskie pęcherze rozpięte na ramach małego okienka ujrzała zasypane śniegiem szczyty. Padało przez całe cztery dni, dopiero tego ranka wyjrzało słońce – powiedziała opiekująca się nią służąca – na szlaku są trzy jardy śniegu.

Stary medyk nie mógł wyjść ze zdumienia, że pokonała chorobę. Zostawił jej do zaparzania tajemnicze, ostro pachnące zioła na wzmocnienie, nakazał nie wstawać przez najbliższy tydzień. Nie posłuchała go, już po dwóch dniach zwlokła się z wyrka, ubrała i zeszła na dół.
– Będę musiała spędzić tu całą zimę – powiedziała do właścicielki gospody – A moje złoto już się kończy. Dajcie mi jakąś pracę, obojętnie co, spłacę nią nocleg i wyżywienie.
Właścicielka, starsza już kobieta, zgodziła się bez namysłu; nieoczekiwanie szybkie nadejście zimy zaskoczyło wielu kupców i podróżnych, gospoda była pełna. Izolda sprzątała, usługiwała gościom, wieczorami darła pierze i gręplowała wełnę. Imała się wszelkich zajęć, nigdy żadnym gestem, jednym słowem nie okazała, że nie odpowiada jej powierzona praca. Liczni goście sali biesiadnej, głównie kupcy, którzy wydawali tu całoroczne zyski, czekając na wiosenne ocieplenie, zaczepiali ją, próbowali zaciągnąć do łóżka; stanowczo, ale grzecznie usadzała pijanych mężczyzn, ani razu nie wywołała burdy. Ktoś, kto znał ją ze szlaku, nie mógłby uwierzyć przemianie, jaka się w niej dokonała. Dawniej niedoszły amant po choćby próbie, niewłaściwym słowie, z rozkwaszonym nosem i butem w tyłku wrzeszcząc i przeklinając zwijałby się z bólu na podłodze. Teraz nawet nie słyszała wulgarnych zaczepek. Rozkleiłaś się na dobre – wciąż powtarzała w duchu.

Pewnego dnia wezwano ją do porodu, do pomocy położnej, której wiek ujął już sił i sprawności. Izolda znała się trochę na tym, co powiedziała wcześniej swej pracodawczyni. Jeszcze w zamku swego ojca wielokrotnie dworzanie szydzili po cichu z jej zainteresowań, gdy wymykała się ze swej komnatki, by pomagać akuszerce. Jakaś głupia ta Izolda – mówili – Nie udała się królowi najmłodsza córka. Może to nie jego? Potem, w klasztorze, jeszcze parę razy zdarzyło jej się pomóc odebrać dziecko jakiejś ubogiej kobiety z pobliskiej wsi.
Ten poród był długi i bardzo ciężki. Kiedy już trzymała w rękach upaprane, wrzeszczące wniebogłosy niemowlę, nagłe ukłucie bólu przeszyło jej serce. Pomyślała o małym Tristanie, własnym synu, zostawionym w odległym klasztorze, i o jego ojcu, który nawet o tym nie wiedział. Zobaczyć was dwoje jeszcze raz. Nie musieć już nigdzie chodzić, nikogo zabijać. Ostrożnie podała dziecko wycieńczonej matce. Na jej zmęczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

Rankiem Ryszard Lwie Serce, wsparty na ramieniu Henryka, powoli wyszedł z chaty. Spojrzał w niebo, na błyszczące słońce, rozświetlające rajski niemal zakątek. Żegnam cię, obca kraino, dziwne, pokręcone średniowiecze, które stało się, przynajmniej na jakiś czas, moim drugim domem.
Ciężko usiadł na szerokiej ławie przed chatą, kazał zwołać resztę Rady.
– Rzeczy, których dowiedziałem się dzisiejszej nocy – powiedział zmęczonym głosem, kiedy towarzysze zebrali się dookoła niego – zmroziły moje serce, lecz i przepełniły je radością. Szczególnie tobie, Tristanie, pogromco armii złego maga Merlina i zdradzieckiej Uryny, należą się moje największe podziękowania. Bez ciebie cała nasza wyprawa byłaby na nic. Jesteś człowiekiem, który budzi uśpione dobro w innych, wydobywa je na światło dzienne. Izolda, dawna twoja towarzyszka, o której wszyscy sądziliśmy, że jest niewiastą zgubioną na zawsze, stała się pogromczynią naszego największego wroga, Merlina. Tak! Radujmy się! Czarownik Merlin nie żyje już od dwóch tygodni, zabity strzałem z kuszy przez Izoldę, w uczciwym pojedynku! Wieczna chwała i sława Izoldzie i Tristanowi, bohaterom godnym opiewania przez poetów!
– Inne wiadomości, które zostały mi przekazane w snach, nie są niestety dobre – kontynuował książę – Śnięty Graal, drugi nasz znienawidzony wróg, a po śmierci Merlina najważniejszy, opuścił te czasy, poznawszy sekrety swego mistrza. W tej właśnie chwili, jeśli można tak powiedzieć, oddzielony od nas dwoma stuleciami, próbuje na zawsze odmienić historię, rozsiewając truciznę swych knowań w cesarskim Rzymie. Chce ocalić przed upadkiem i wskrzesić na nowo Imperium, z sobą samym na cesarskim tronie, lecz ja, który obiecałem mu swą zemstę, nie mogę do tego dopuścić. Wiem już teraz, że nie uda mu się tego dokonać w czwartym stuleciu, ale niezrażony klęską cofnie się jeszcze o kolejne pięćset lat i spróbuje zbudować cesarstwo od nowa, w innym kształcie. Będę go ścigał bez wytchnienia, nie spocznę, póki nie uduszę go własnymi rękami. Kiedyś złożyłem tę obietnicę sobie, teraz przed wami składam uroczystą przysięgę. Władca tego ludu obiecał mi swoją pomoc – magiczny napój przeniesie mnie śladem Graala w odległą przeszłość. Dzielna Drużyno, wspólna walka dobiegła końca!
Zaczęli głośno protestować, ale uciszył ich ruchem ręki.
– Wasza kraina jest wolna – powiedział – Teraz wy musicie zająć się jej odbudową, bo należycie przecież do tego czasu. Dalej pójdę sam, ale nie martwcie się, w każdym miejscu i w każdej chwili na świecie znajdę innych bohaterów, chętnych do stworzenia nowej Drużyny. Dajcie szansę tym innym! Choć już bez was, ta historia będzie toczyć się dalej, wasze dzieje są tu i teraz.
Fajna mowa – pomyślał Ryszard – Po prostu nie da się czasami nie uderzyć w patos. Jestem przecież królem.
– No dobrze, dość już tych wzruszeń – odezwał się po chwili – Nie cierpię łzawych pożegnań. Wypijemy strzemiennego i spadam.

Wszyscy mieli bardzo markotne miny, czuli jakiś niedosyt, że wyprawa kończy się tak jakoś nijako. Trzeba będzie zacząć myśleć o własnej przyszłości, znaleźć sobie inne zajęcie. Ale paru z nich już kombinowało, jak przenieść się za Ryszardem, by nie stracić kolejnej dobrej zabawy.
Wznieśli wysoko kielichy wypełnione po brzegi mocnym alkoholowym napojem Indian, żegnając swego przywódcę. Tristan uważnie przyglądał się Ryszardowi opróżniającemu naczynie. Z profilu – teraz dopiero to widzę – cholernie przypomina Juliusza Cezara ze starych monet, ale to na pewno przypadek. A może nie?
– Żegnajcie! – powiedział Ryszard, ostatni raz wzniósł zaciśniętą pięść w geście tryumfu, oddając hołd swej Drużynie. Odwrócił się i poszedł w stronę chaty wodza.
To nie może być on – pomyślał Tristan – Kurwa, a może jednak.
– Uważaj na siebie, Ryszardzie! – krzyknął za odchodzącym – I pamiętaj, załóż windę w gmachu senatu!
Książę odwrócił głowę na moment i prawie niedostrzegalnie mrugnął okiem. Chyba tylko Tristan to zobaczył.
Bogowie, to jednak on.

Parę minut później jasne rozbłyski dobiegające z chaty rozświetliły okolicę. Zabrzęczało, zahuczało, po paru chwilach zapadła cisza. Wódz Indian wyszedł do zgromadzonych rycerzy.
– Wasz książę odszedł – powiedział.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

60
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.