 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Gdy odwozili go nieoznakowanym policyjnym wozem na lotnisko, by mógł z pokładu statku zabrać to wszystko, co uznał za stosowne i potrzebne do spełnienia powierzonej mu misji, Adrian nie był w stanie pozbyć się wrażenia, że postanowili go wystawić. Albo jedynie wprowadzając go do gry, odwrócić czyjąś uwagę od własnych działań. W każdym razie, nie łudził się – został przeznaczony na odstrzał! Miał odegrać rolę przynęty, kozła ofiarnego czy jak to tam jeszcze nazwać. Kogóż bowiem miał szukać? I gdzie? Na obcej planecie, w zupełnie nie znanym mu środowisku… Policjant, który mu towarzyszył, nie odezwał się doń ani razu. Inna sprawa, że i Adrian nie próbował nawiązać z nim kontaktu. Patrzył na gliniarza spode łba, próbując jedynie odczytać z jego tępej twarzy, czy posiada on jakiekolwiek informacje, które okazałyby się mu przydatne. Szybko doszedł do wniosku – który to wniosek okazał się zresztą zbawienny dla nic niepodejrzewającego mężczyzny – że nie. Kiedy dotarli na miejsce, Ponury (tak zdążył go już Adrian określić) zerwał plomby z drzwi wejściowych, umożliwiając obu wejście do środka. Pierwsze kroki pilot skierował do kabiny, która służyła mu za sypialnię; gliniarz bez słowa podążył za nim. Nie wszedł jednak, bowiem Adrian w ostatniej chwili zatrzasnął mu przed nosem drzwi, mruknąwszy przy tym pod nosem: – Nie musisz wiedzieć wszystkiego! Będąc w kabinie sam, opróżnił skrytkę, w której przechowywał swój ulubiony laserowy miotacz – broń wykorzystywaną jedynie w wyjątkowych, nader rzadkich, sytuacjach. Z uwagi na swoją moc, na niektórych planetach jej używanie było zakazane. Co głosiły przepisy Kserksesa, nawet się nie zainteresował. Zadanie, jakie miał do spełnienia, było nieoficjalne, mógł więc również – do takiego doszedł wniosku – sięgnąć po nieoficjalne środki. Gliniarz czekał potulnie na korytarzu. Kiedy zobaczył Adriana, tradycyjnie nie powiedział ani słowa, posłał mu jedynie złowrogie spojrzenie, które ten powinien najprawdopodobniej odebrać jako ostatnie ostrzeżenie. – A teraz odwieź mnie tam, gdzie ci kazano – powiedział pilot, szczerząc zęby w jak najbardziej złośliwym uśmiechu. – Nic mi nie kazano. – Po raz pierwszy usłyszał głos eskortującego go policjanta; był nienaturalnie przyjemny i ciepły jak na tak ponurą postać. – Wysadzisz mnie więc gdzieś w centrum – odparł zbity nieco z tropu Adrian. W myśli dodał sobie jeszcze: “– Przede wszystkim muszę napić się czegoś mocniejszego!” Kiedy wóz zatrzymał się przed jednym z nocnych lokali, który – jak głosił kolorowy neon – oferował swoim gościom także wiele innych atrakcji (jakich, nie sprecyzowano), pilot poklepał protekcjonalnie gliniarza po ramieniu, na co ten w ogóle nie zareagował. – Miło się z tobą rozmawiało – rzucił doń Adrian, zatrzaskując za sobą drzwi samochodu tak mocno, że o mało co, a potłukłby wszystkie szyby. W środku panował przyjemny półmrok; klientów jednak nie było zbyt wielu, od kilku godzin obowiązywała bowiem żałoba po śmierci prezydenta Dariusza. Znużony barman krzątał się bez celu za barem. Gdy Adrian podszedł doń, bez słowa otrzymał pięćdziesiątkę miejscowej wódki. – Właściwie to lokal jest zamknięty – stwierdził mężczyzna ni to do siebie, ni to do Adriana, po czym dodał: – Zaraz zamknę drzwi na klucz. Pilot bez słowa przechylił kieliszek i prosząco spojrzał na barmana; mężczyzna zrozumiał go od razu i ponownie napełnił naczynie bezbarwnym płynem o posmaku chmielu i jęczmienia. “Na Ziemi tak smakowało piwo” – skonstatował Adrian. – Pan widział, co się stało…? – zagadnął barman. Pilot jedynie wzruszył ramionami. – Myśli pan, że kto to zrobił? Prawdę mówiąc, Adrian wolałby, aby na to pytanie jemu udzielono odpowiedzi. Wzruszył więc ramionami po raz wtóry i znów jednym haustem opróżnił kieliszek. – Ile płacę? – spytał, zeskakując ze stołka. – Daj pan spokój – odparł barman, machając od niechcenia ręką. Pokrzepiony niezbyt mocnym, ale za to dobrym w smaku alkoholem, przemierzając puste ulice miasta, próbował poskładać myśli i przygotować plan działania. Szybko jednak doszedł do wniosku, że w tej chwili tak naprawdę niewiele zależy od niego. To równanie – nawet jak na jego wybitnie analityczny umysł – miało zbyt wiele niewiadomych. “Jeśli jednak rzeczywiście służyć mam tylko i wyłącznie jako przynęta – stwierdził – nie powinienem się ukrywać, ale wręcz przeciwnie: dać znać przeciwnikowi, że jestem, że wróciłem do gry!” Na noc zatrzymał się więc w tym samym hotelu co poprzednio. Recepcjonistka zlustrowała go uważnie, po czym oznajmiła: – Niestety, pański pokój został w międzyczasie wynajęty, ale… – To nie ma znaczenia – wszedł jej w słowo. – Proszę o cokolwiek. – Cokolwiek – powtórzyła bezwiednie, gapiąc się w monitor komputera. – Może być pokój obok, jeżeli to ma… – Niech będzie – ponownie nie dał jej dokończyć, czym zapewne zasłużył sobie na miano wyjątkowego gbura. – A gdyby ktoś pana szukał? – spytała dziewczyna, zanurzając swoją ciepłą dłoń, w której trzymała kartę wejściową do drzwi, w dłoni Adriana. – Proszę mu powiedzieć, gdzie mnie znajdzie… – odpowiedział szeptem, niemal wprost do ucha recepcjonistki. – A jeśli to będzie kobieta? – Tym bardziej proszę ją o tym poinformować! Nie korzystając z windy, wdrapał się na dziesiąte piętro. Kiedy już dotarł na miejsce, musiał otrzeć pot z czoła i na chwilę przystanąć, by złapać oddech. “Albo to kwestia wieku, albo specyficznego klimatu na Kserksesie” – stwierdził, przychylając się raczej do tej drugiej ewentualności. Kładąc się do łóżka, nie zamknął drzwi. Jedyny środek ostrożności, jaki przedsięwziął, to ulubiony miotacz schowany pod poduszkę. “Może i banalne – pomyślał – ale za to cholernie skuteczne”. Nieproszony gość pojawił się tuż nad ranem. Bezszelestnie przeszedł przez cały pokój, po czym pochylił się nad śpiącym, jak zapewne sądził, Adrianem. Ten jednak przez wpółprzymknięte powieki obserwował tajemniczą postać; w odpowiednim momencie chwycił ją za rękę i jednym rzutem przewrócił na łóżko. Automatycznie sięgnął też lewą ręką po spoczywający pod poduszką miotacz i wylot lufy przystawił do skroni rywala. Przeciwnik okazał się jednak nad wyraz spolegliwy, choć przyjęcie, jakie zgotował mu gospodarz, zdecydowanie mu się nie spodobało. – Pan zwariował?! – Adrian usłyszał pytanie, które wypowiedziała kobieta. Włączył lampkę nocną, przymocowaną do ściany tuż nad wezgłowiem łóżka i zamiast twarzy jakiegoś oprycha zobaczył zdecydowanie wystraszoną, ale wciąż olśniewającą twarz recepcjonistki. – Czy teraz już może mnie pan puścić? – zapytała, kiedy z lica mężczyzny powoli zniknęło zdumienie. Przez moment wahał się jeszcze – jaką bowiem miał pewność, że właśnie ta kobieta nie jest zawodowym zabójcą, którym ktoś postanowił posłużyć się, aby go zlikwidować? – ale ostatecznie zaryzykował i zluzował ucisk. Kobieta usiadła na brzegu łóżka i rozmasowała bolące nadgarstki. Adrian bez słowa siedział obok niej, nie mając pojęcia ani co powiedzieć, ani o co zapytać. – Myślałam, że się pan ucieszy… – stwierdziła recepcjonistka, kiedy już uporała się z bolącą częścią ciała. – Ucieszyłbym się – zapewnił ją. – Ale szkoda, że mnie pani nie uprzedziła. Przygotowałbym się na powitanie. – I tak było zaskakująco… gorące. – Uśmiech na twarzy kobiety przekonywał, że nie ma mu za złe lekkiego poturbowania. – Dopiero teraz skończyłam swoją zmianę. Zamiast dzwonić do pana i się awizować, postanowiłam przyjść bez uprzedzenia – wyjaśniła, po czym, uśmiechając się od ucha do ucha, dodała: – Chciałam zrobić niespodziankę. – Ta… niespodzianka… mogła panią dużo kosztować – stwierdził jedynie, gasząc w pokoju światło. Za oknem powoli już świtało i pierwsze promienie słońca, jeszcze nieśmiało, przez szczeliny w żaluzjach zaglądały do pokoju. – Pomyślałam sobie, że jest pan głodny – powiedziała kobieta, której imienia nie zdążył jeszcze nawet poznać – więc zamówiłam śniadanie. – Na którą godzinę? – Powinni podać za kilka minut. “Nie podoba mi się to wszystko – pomyślał. – To już druga piękna kobieta, która ładuje mi się do łóżka. – Wizyta pierwszej, miał na myśli Alisę, zwiastowała dlań spore kłopoty. – Co czeka mnie tym razem?” Nic nie mówiąc, poszedł do łazienki, po drodze zabierając swoje rzeczy. Wziął prysznic i po kilku minutach pojawił się ponownie w pokoju. Recepcjonistka siedziała w fotelu, bawiąc się jego miotaczem. – To niebezpieczna zabawka – powiedział. – Wiem, do czego służy – odparła kobieta, celując w jego stronę. – Wystarczyłoby raz nacisnąć spust i… – I spaliłaby pani pół pokoju! Zagwizdała z wrażenia. Adrian postanowił działać z zaskoczenia. Dwoma szybkimi skokami dopadł kobiety i wyrwał jej broń z ręki, nim ta zdążyła się zorientować, co się wokół niej dzieje. – Wyraźnie daje mi pan do zrozumienia, że jestem nieproszonym gościem – stwierdziła, ale mężczyzna nie podjął tego wątku. Usiadł naprzeciw niej i zapytał: – Jak mam się do pani zwracać? – Pyta pan, jak mi na imię? – Załóżmy. – Rebeka – przedstawiła się. – Niech więc mi pani teraz powie, skoro się już znamy, kto panią tu przysłał i po co? – Kto, nie wiem – odpowiedziała szczerze. – A… po co? – zawiesiła głos. Adrian niemal poderwał się z fotela. – Myślałam, że spędzę z panem kilka przyjemnych chwil. Mężczyzna opadł z powrotem na siedzenie, jakby uszło z niego powietrze. – Ja nie żartuję! – Ja również nie – odparła kobieta, sprawnymi ruchami rozpinając guziki służbowej czerwonej koszuli.
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Czas, który pozostał do świtu, rzeczywiście spędzili mile. Adrian nie był jednak w stanie pozbyć się obaw związanych z wizytą Rebeki. Zbyt wiele dziwnych – i przy tym bardzo niebezpiecznych – przygód spotykało go ostatnio. Jeśli do tej pory wierzył jeszcze, to w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin zdecydowanie przestał wierzyć w przypadek. Co mu zatem pozostało? Wiara w przeznaczenie. Ileż by dał, by już teraz poznać koniec historii, w jaką dał się wplątać. Ona tymczasem zdawała się nie mieć końca! Około dziewiątej Rebeka wymknęła się z łóżka. Adrian, korzystając z jej nieobecności w pokoju, ubrał się szybko i pościelił łóżko – takie kawalerskie przyzwyczajenie. Kiedy dziewczyna wyszła z łazienki, w całym pokoju zapachniało konwaliami. W promieniach porannego słońca wyglądała wyjątkowo uroczo i – złapał się właśnie na tej myśli – apetycznie. – Chciałabym zabrać cię w pewne miejsce – oznajmiła. – I pewnie byłoby lepiej, gdybym nie odmawiał…? Przytaknęła, lekko przechylając w prawą stronę swoją śliczną główkę. – Czy to ma coś wspólnego z… – chciał zadać bardzo istotne dlań pytanie, ale nie zdążył dokończyć, bowiem Rebeka wykonała bliżej nieokreślony ruch ręką, który mógł sugerować, że w pokoju założony jest podsłuch. Tego się nie spodziewał, chociaż powinien. Kolejny dowód na to, że na prywatnego detektywa był wyjątkowo złym materiałem! Kobieta sięgnęła po skórzaną torebkę przewieszoną przez ramię fotela. Pogrzebała w niej przez chwilę, po czym wyciągnęła zdjęcie formatu pocztówki. Bez słowa podała je Adrianowi. Ze zdjęcia uśmiechała się dziesięcioletnia dziewczynka. Miała długie, kruczoczarne włosy zaplecione w gruby, opadający na lewe ramię, warkocz. Znał ją! Poznał od razu, choć zdjęcie zrobiono co najmniej cztery lata temu. Rysy twarzy pozostały jednak te same. Twarzy, której nie zapomni już chyba nigdy, dopóki gryźć go będą wyrzuty sumienia. Arwena! – Kto to? – spytał niemal bezgłośnie. – Moja siostra – odpowiedziała szeptem Rebeka. – Twoja siostra? – powtórzył z niedowierzaniem. Lecz na to pytanie odpowiedzi się nie doczekał, przynajmniej na razie. Kobieta chwyciła go za rękę i niemal siłą wyprowadziła na korytarz. Doszli do windy. – Ty wyjdziesz głównym wyjściem, ja ewakuacyjnym. Wezmę swój samochód i będę czekała na ciebie dwie przecznice dalej – powiedziała mu jednym tchem wprost do ucha. – Granatowy dorsay, podobny do ziemskiego matiza – dodała, po czym odwróciła się na pięcie i tyle ją widział. Zjechał windą na parter i wyszedł na zatłoczoną ulicę. Arwena! Siostrą Rebeki! Jakkolwiek trudno było mu uwierzyć w tę historię, to jednak, zastanawiając się mocniej, dostrzegał pewne podobieństwo obu kobiet. “Jeżeli to prawda, to kim w takim razie jest Rebeka?” – myślał. Szedł szybko, z gracją balansując ciałem, by nie wpaść na któregoś z licznych przechodniów ani samemu nie dać się potrącić. Z zamyślenia wyrwał go dopiero kobiecy głos. – Tutaj! Wsiadaj! To była Rebeka, siedząca za kierownicą granatowego dorsaya. Wszystko się zgadzało, tyle że miała na niego czekać w innym miejscu. – Wsiadaj! – krzyknęła dziewczyna jeszcze raz, więc Adrian nie dał się dłużej prosić. Obiegł samochód dokoła i wsunął się do środka. – Ktoś szedł za tobą – stwierdziła Rebeka, uprzedzając jego pytanie. Adrian odruchowo spojrzał przez uchyloną szybkę na chodnik, ale nie dostrzegł nikogo, kto wydawałby się podejrzany. – Kobieta? – Nie wiadomo w zasadzie dlaczego pomyślał o Alisie. Rebeka spojrzała na niego z lekkim uśmiechem politowania. Co sobie pomyślała? Wolał nie dochodzić. Nacisnęła pedał gazu i samochód wmieszał się w tłum innych wozów. Dokąd go wiozła? Czekał, aż kobieta sama zacznie mówić, ale ona milczała – pięć, dziesięć, piętnaście minut. Wreszcie nie wytrzymał i spytał: – Kim jesteś? Niewiele brakowało, by roześmiała mu się twarz. Adrian dość już miał tej sytuacji. Od samego początku, gdy tylko wylądował na tej cholernej planecie, ktoś wodzi go za nos: Alisa, potem Arwena, teraz Rebeka. Dla mężczyzny to bardzo niepokojąca sytuacja! – Żadną księżniczką – odparła spokojnie kobieta. – Nie jest nią też Arwena. Odczekała chwilę, by zobaczyć, jaka będzie reakcja Adriana. Ale jego już nic nie mogło zdziwić. Albo inaczej: dziwiło go tak wiele rzeczy, że przestał już na nie reagować! Spytał jedynie: – Dokąd jedziemy? – Do domu. – Twojego? – Mojego i Arweny – odpowiedziała Rebeka. – Poznasz naszą matkę. Resztę drogi, prawie pół godziny, spędzili niemal w całkowitym milczeniu, nie biorąc pod uwagę krótkiej wymiany zdań na temat nadciągającego ochłodzenia, które – jak zapewniła go kobieta – było o tej porze na Kserksesie zjawiskiem najzupełniej naturalnym. Milcząc, Adrian dyskretnie przyglądał się kobiecie. Miała bardzo regularne, ale delikatne rysy, zdradzające pochodzenie z wyższych sfer. Może więc jednak była potomkinią jakiegoś znacznego na tej planecie rodu? Wyjechali z miasta i drogą pnącą się ku górze, to znów wijącą się w dolinie, jechali w nieznane. Nieznane dla Adriana, bo Rebeka znała tę drogę doskonale; prowadziła wóz jakby od niechcenia, automatycznie, wyłączywszy wszystkie zmysły postrzegania. Wreszcie, po pół godzinie, wjechali w las, za którym rozciągała się dolina, porośnięta rachityczną, jasnozieloną trawą. W jej centrum – jak kleks na mapie – stał niepozorny, parterowy domek z drewna. Zaparkowali tuż przed wejściem. Rebeka nacisnęła klakson. Po chwili otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta. Miała nie więcej niż pięćdziesiąt lat, ale sprawiała wrażenie starej, zmęczonej życiem. Rozpoznawszy samochód i osobę, która siedziała za kierownicą, jej oblicze rozchmurzyło się; pomachała nawet w ich kierunku ręką. Rebeka opuściła samochód, Adrian ruszył w ślad za nią. – Nie spodziewałam się ciebie, córeczko – powiedziała gospodyni. – Tak dawno cię u mnie nie było. – Pocałowała Rebekę w czoło, po czym podejrzliwym wzrokiem otaksowała Adriana. – To mój przyjaciel – wyjaśniła Rebeka. – Przyjaciel – powtórzyła kobieta, jakby nie wiedziała, co się za tym słowem kryje. – Przejeżdżaliśmy nieopodal i… postanowiłam cię odwiedzić – skłamała niemal bez zająknięcia. – Proszę – kobieta wykonała zapraszający gest ręką, a oni skorzystali z zaproszenia. Wnętrze domu było bardzo skromnie urządzone. Drewniany stół, drewniane krzesła, nawet telewizor, który stał na drewnianym stojaku miał drewnianą obudowę. “Wygląda tu jak na Ziemi w połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku” – pomyślał Adrian. – Czego się napijecie? – spytała matka Rebeki. – Może soku z madranów? – jej córka zwróciła się do mężczyzny. – Chętnie – odparł, choć nie miał zielonego pojęcia, co to za owoce. Kiedy kobieta zniknęła w kuchni, Rebeka zaprowadziła Adriana do jednego z pokojów mieszczących się na tyłach domu. Pokój należał do kilkuletniej dziewczynki, o czym przekonywały porozrzucane wszędzie zabawki, jak i wykonane niewprawną jeszcze ręką zawieszone na ścianie rysunki przedstawiające okoliczne krajobrazy. – To pokój Arweny – wyjaśniła Rebeka. – A to… – podeszła do stoliczka, na którym stało oprawione w ramkę niewielkie zdjęcie – cała nasza rodzina. Zdjęcie przedstawiało Rebekę, jej matkę, Arwenę i jakiegoś nieznanego mu mężczyznę, zapewne ojca rodziny. – Ojciec zmarł przed pięcioma laty. Wtedy się wyprowadziłam, zabierając ze sobą siostrę – powiedziała, siadając na tapczanie, obok dużego pluszowego misia. – Dlaczego? – Byłam już dorosła – odpowiedziała, ale on czuł, że Rebeka nie mówi prawdy. – A siostra? – Zabrałam ją ze sobą. – Nie chciała zostać z matką? – To nie jest nasza matka, ale macocha. Była alkoholiczką, więc odebrano jej prawa rodzicielskie. Ja zajęłam się Arweną. – Mieszkałyście razem? – Do czasu. Niewiele z tego pojmował. Im więcej się dowiadywał, tym mniej rozumiał. Mnożyły się pytania, na które nie znał odpowiedzi, a był pewien, że nie znalazłszy ich, nie odnajdzie dziewczynki. – Co się stało? – spytał. – Arwena pewnego dnia uciekła… I tyle. Nie wiem z kim, nie wiem do kogo… Zamyślił się ponownie. Niezłe życie miała ta mała. Wcześnie została półsierotą, potem okazało się, że jej macocha jest alkoholiczką, niedługo potem zmarł jej ojciec. Od siostry, która się nią zaopiekowała, uciekła i pewnie wpadła w jakieś podejrzane towarzystwo. Takie rzeczy zdarzały się również na Ziemi i pewnie na rodzinnej planecie przyjąłby taką historię bez wahania, ale w tej opowieści nie zgadzał mu się jeden, ale za to podstawowy, element: Arwena! Ona właśnie tu nie pasowała! Nie pasowała do tego pokoju, tego domu i tej kobiety, która podawała się za jej siostrę! – Jak ją odnalazłaś? – spytał, wróciwszy myślami do rzeczywistości. – Przyszła do ciebie w nocy do hotelu, a potem rano wyszliście razem. Śledziłam was… “Pięknie! – skarcił się w duchu. – Pół miasta chyba łaziło za mną, a ja nic nie zauważyłem”. – W co ona się wplątała? – zapytał głośno. – Miałam nadzieję, że ty mi to powiesz – odparła Rebeka. – Ty też musisz coś wiedzieć… – stwierdził Adrian, patrząc na młodą kobietę wzrokiem, który daleki był teraz zarówno od ufności, jak i pożądania. Rozmowę przerwało im jednak delikatne pukanie do drzwi i pojawienie się w progu gospodyni. Trzymała w ręku dwie szklanki wypełnione niebieskawym oleistym płynem. – Przygotowałam poczęstunek – oznajmiła kobieta chropawym, nieprzyjemnym głosem. Rebeka poderwała się z tapczanu, Adrian odruchowo zrobił dokładnie to samo. Przechodząc obok gospodyni, wziął z jej ręki szklankę z sokiem. Choć płyn nie wyglądał nazbyt apetycznie, pachniał niemal jak boska ambrozja. – To z sadu na tyłach domu – wytłumaczyła kobieta. – Jedyne owoce, jakie chcą rosnąć w tym klimacie… |