powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Kšatrápavan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
10.
Czy macie pojęcie, ile energii kosztuje pozorowanie jakiegokolwiek działania? Tym bardziej, jeśli tę „czynność” trzeba rozłożyć na kilka godzin. Czas płynie wówczas wyjątkowo leniwie, a każdy kwadrans staje się wiecznością. Adrian doświadczył tego na własnej skórze. Po opuszczeniu mieszkania Rebeki wałęsał się po mieście; chodził po barach, sklepach, zabłądził nawet na lotnisko, mając zapewne nadzieję, że choć z daleka będzie mu dane obejrzeć własny statek. W międzyczasie pił, jadł i rozmawiał z ludźmi; starał się być głośny i przykuwać uwagę innych – tak na wypadek, gdyby któraś ze śledzących go osób straciła z nim kontakt. O niczym jednak nie marzył bardziej, aniżeli o nadejściu nocy.
Do hotelu wrócił wyjątkowo wcześnie; po drodze zaszedł do recepcji. Podświadomie miał pewnie nadzieję, że spotka Rebekę – siedziała tam jednak ta sama kobieta, która przedwczoraj w nocy tępym wzrokiem gapiła się w telewizor.
Uśmiechnął się do niej przepraszająco i podawszy numer swego pokoju, spytał, czy ktoś zostawił dlań jakąś wiadomość. Recepcjonistka zmarszczyła czoło i nie otwierając nawet ust, ruchem głowy dała mu znak, że nikt tego dnia nawet o niego nie pytał.
“Może to i lepiej” – pomyślał, jadąc windą do góry.
Drugą noc z rzędu spędził śpiąc na podłodze. Niezbyt mu było wygodnie, ale i tak na pewno lepiej niż na rozbebeszonym nożem tapczanie, z którego sterczały ostre sprężyny. Wcześnie rano, połamany powlókł się do łazienki. Na gładkiej dotychczas twarzy pojawił się kilkudniowy zarost – nie golił się przecież od dnia lądowania na Kserksesie.
Szybko uporał się z zaczątkiem brody i po kilku minutach spoglądała nań z lustra wciąż jeszcze nieco zmęczona, ale za to już znacznie młodsza i atrakcyjniejsza męska twarz.
Czas na śniadanie! – telefonicznie zakomenderował obsłudze hotelu, że jest już gotów na spożycie pierwszego tego dnia posiłku. Posiłek był aż nazbyt obfity, co spowodowało, że Adrian popadł w rozleniwienie. Z błogostanu wyrwała go jednak Alisa, która – nie wiadomo w jaki sposób – weszła w posiadanie elektronicznego klucza do jego pokoju. Otworzyła drzwi i wściekła wparowała do środka. Nie bacząc na to, że Adrian je, rzuciła w niego parą jego butów. Ten w ostatniej chwili uchylił się i buty wylądowały pod ścianą przy oknie.
– Zbieraj się! – rozkazała Alisa.
– Jem – odparł spokojnie.
Kobieta rozejrzała się dzikim wzrokiem po pokoju, jakby szukała kolejnych przedmiotów, które mogłaby posłać w kierunku krnąbrnego mężczyzny.
– Mój szef jest wściekły – wyjaśniła.
– Co znaczy, że ci się oberwało, prawda? – zgadywał. – I dlatego teraz musisz wyżyć się na mnie?
Mruknęła pod nosem, co od biedy mógł uznać za potwierdzenie swoich słów. Nie chcąc jednak doprowadzać Alisy do jeszcze większej wściekłości, odstawił pusty już talerz na stolik i podniósł się, by sięgnąć po swoje buty.
– Coś się stało? – zapytał, zawiązując sznurowadła.
– Ciągle coś się dzieje – odpowiedziała wykrętnie. Ale Adrian doskonale wiedział, co wyprowadziło z równowagi Alisę i jej szefa. Z przyjemnością skomentowałby to we właściwy sobie sposób, ale nie mógł przecież dać agentce do zrozumienia, że wszystko jest mu wiadome.
– Masz jakieś konkretne zadanie dla mnie? – zapytał, prostując się do pozycji „na baczność”, kiedy już zarzucił na ramiona kurtkę.
– Szef chce cię widzieć – oznajmiła.
Usłyszawszy te słowa, w głowie Adriana zapaliło się ostrzegawcze czerwone światełko.
– Stęsknił się za mną? – próbował żartować, chociaż jego nastrój w tej chwili daleki był od wesołości.
– Poczekaj, aż sam ci to powie!
Wyszedł na korytarz i ruszył za Alisą w kierunku windy. Gdy otwarły się drzwi, mocno pchnął kobietę do środka, włączył przycisk ekspediujący maszynę na ostatnie, najwyższe piętro, po czym, tuż przed zamknięciem, wyskoczył na korytarz. Zyskał w ten sposób zaledwie kilkadziesiąt sekund, może dwie minuty, ale właśnie ten czas mógł mu ocalić życie.
Zbiegał po schodach jak wariat; tylnym wyjściem wypadł na dziedziniec; w biegu przypominał sobie drogę, jaką wczoraj pokonywał z Rebeką. Nie mógł się pomylić! Na szczęście pamięć mu nie szwankowała. Oglądając się wiele razy za sobą, nabrał pewności, że tym razem nikt go nie śledzi. Widocznie nie widzieli takiej potrzeby. Byli w stu procentach przekonani, że Alisa sobie poradzi. Wolał nie być w skórze kobiety, kiedy informację o jego ucieczce będzie przekazywać swojemu mocodawcy.
Adrian bez trudu odnalazł kamienicę, w której Rebeka wynajmowała mieszkanie. Wspiął się po stromych skrzypiących schodach i zapukał do drzwi, najpierw po cichu, potem znacznie intensywniej, głośniej. Nie odpowiedział mu jednak żaden dźwięk. Przyłożył ucho do drzwi, ale nic nie usłyszał – mieszkanie najprawdopodobniej było puste. Chciał już odejść, ale przypomniał sobie, jak dzień wcześniej Rebeka wyjmowała klucz spod wycieraczki. Sprawdził – dzisiaj znajdował się on dokładnie w tym samym miejscu.
Może to niezbyt mądre, ale przydatne przyzwyczajenie – stwierdził, otwierając drzwi.
W mieszkaniu panował mrok; firany zasłaniały niemal całe okno. Widocznie Rebeka zapomniała rano je odsłonić, a może gdy wychodziła z domu, na dworze było jeszcze ciemno i nawet nie przyszło jej to do głowy.
“Gdzie ona się podziewa, kiedy nie chodzi do pracy do hotelu? – zastanawiał się, zasiadłszy na tym samym co wczoraj fotelu. – I dlaczego nie było jej w pracy już od tylu dni?”
Korzystając z okazji, postanowił rozejrzeć się nieco po mieszkaniu. Nie czuł się z tym najlepiej, ale doszedł do wniosku, że to być może jedyny klucz do poznania tożsamości kobiety. Klucz okazał się fałszywy. W szafach, szafkach i szufladach nie znalazł nic, co mogłoby wskazywać na pochodzenie Rebeki: ani jednego zdjęcia, listu, jakiegokolwiek zapisanego szpargału. Jakby w ogóle tu nie mieszkała!
– Zresztą, kto ją wie? – mruknął. – W rzeczywistości może mieszkać zupełnie gdzie indziej!
W kuchni, w staroświeckiej lodówce na prąd znalazł skondensowane mleko w puszce. Spojrzał na datę przydatności do spożycia. Minęła rok temu. Wstawił puszkę do zamrażalnika i ze złością zatrzasnął drzwiczki. Nie znalazł nie tylko nic do picia, ale również do jedzenia. Najmniejszych śladów czyjejkolwiek bytności w tym mieszkaniu. A jednak był tu wczoraj z nią! I dzisiaj także kazała mu – w wyjątkowej sytuacji – tutaj przyjść. A sytuacja była wyjątkowa, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości.
Stanął przy oknie, skryty za firaną, i obserwował podwórze. Szybko mu się to znudziło, bo na zewnątrz nic się nie działo. Na ławce nie przesiadywali staruszkowie, w piaskownicy nie bawiły się dzieci, psy nie przeganiały ze śmietników bezpańskich kotów.
“Czy w tej kamienicy w ogóle ktoś mieszka?” – zaczął się zastanawiać.
Przeszedł do przedpokoju i lekko uchylił drzwi na korytarz, bo przez moment wydało mu się, że dochodzi stamtąd jakiś dźwięk, może strzęp rozmowy. Ale na korytarzu panowała absolutna cisza; nie było słychać nawet bzyczenia much ani komarów. Mocno, aż do bólu, ścisnął w dłoni klucz, którym wcześniej otworzył drzwi, jakby chciał się przekonać, że to mieszkanie, ten dom, kamienica, jednak istnieją.
Wrócił do pokoju. Za oknem nie zmieniło się nic. Tylko słońce, odległe i nieprzyjazne, świecące niemal idealnie białymi promieniami wzniosło się jeszcze wyżej na nieboskłonie. Z jego pozycji wywnioskował, że dochodzi już południe. Czas, wbrew pozorom, płynął niesłychanie szybko. Działo się coś, czego nie rozumiał, ale w czym – całkowicie niezależnie od siebie – brał udział.
Ponownie przespacerował się po całym mieszkaniu: zajrzał do kuchni, łazienki, przedpokoju, wyjrzał na korytarz; zajęło mu to nie więcej niż dziesięć minut, ale w tym czasie na dworze zdążył już niemal zapaść zmierzch. Ktoś wciągnął go w pułapkę, a tą pułapką był uciekający czas. Nie zastanawiając się dłużej, wybiegł z mieszkania, nie zamykając nawet za sobą drzwi. Potknął się na schodach, upadł kilka stopni w dół, lecz natychmiast wstał i pomimo ogromnego bólu w kolanie biegł dalej, teraz już mocno trzymając się poręczy. Gdy wybiegł na ulicę, przywitały go świecące prosto w oczy promienie słońca.
“Ja zwariowałem!” – pomyślał.
Spojrzał przez lewe ramię za siebie i dopiero wtedy zdrętwiał, dosłownie zamurowało go, bo za jego plecami nie było już żadnej kamienicy. Nie było nawet śladu po niej, tylko wielki wyasfaltowany plac, jakby gigantyczny parking, tyle że pusty.
– Zwątpiłeś w swoje zmysły? – usłyszał za sobą delikatny kobiecy głos. Odwrócił się powoli, jakby obawiał się, że i tam czeka go jedynie złudzenie, rodzaj psychicznej fatamorgany.
Przed nim stała Rebeka. Ale czy mógł być pewien, że to była ona?
– C-co się s-stało? – wystękał.
– Sztuczka, trochę prymitywna.
– Prymitywna?
– Oddziaływająca jedynie na zmysły – wyjaśniła.
– Rodzaj narkotyku? – zapytał, na co kobieta obruszyła się.
– Nie aż tak prostacka.
Kulejąc, doszedł do placu; postawił stopę na wyasfaltowanej powierzchni. To miejsce istniało! Ale przecież wcześniej równie realne wydawało mu się istnienie kamienicy, jej klatki schodowej i mieszkania, w którym spędził – nie wiedział już – kilkanaście minut czy godzin.
Rebeka stanęła obok; położyła mu dłoń na ramieniu.
– Czekałem na ciebie – powiedział. – Musiałem uciekać…
– Wiem, co się stało – przerwała mu.
– Byłaś blisko? Widziałaś?
– Raczej: przeczułam!
“Dobre sobie: przeczuła!” – warknął w myśli.
Miał już jej powoli dosyć; obrzydła mu nie mniej niż pewna siebie Alisa, której nienawidził podwójnie, bo to ona przecież wciągnęła go w całą tę aferę, z której nie potrafił się wygrzebać od kilku dni, a która zamieniła spokojny, niemal turystyczny, pobyt na nieznanej mu wcześniej planecie w najprawdziwsze pasmo udręk.
– Czekałam tu na ciebie – powiedziała delikatnie, jakby wiedziała, że tylko w ten sposób może go uspokoić, wyciszyć.
– Dlaczego nie weszłaś na górę?
– Na górę? – spytała ze zdziwieniem, rozglądając się dokoła.
Niedaleko stał jej samochód, granatowy dorsay. Ten sam, którym pojechali odwiedzić jej „matkę”. Z trudem dokuśtykał do wozu, ale jeszcze więcej bólu kosztowała go operacja umoszczenia się we wnętrzu samochodu.
– Czego chciała Alisa? – zapytała go Rebeka, kiedy już rozsiadł się wygodnie na tylnym fotelu, by móc wyprostować obolałą nogę.
– Zabrać mnie do swego szefa.
– Tego nie przewidziałam – stwierdziła, drapiąc się w zamyśleniu po głowie. Taki zwykły ludzki odruch zdecydowanie do niej nie pasował, dlatego tak bardzo zaskoczył Adriana. – Dobrze zrobiłeś uciekając – dodała po chwili.
– Skąd wiesz, że… że uciekłem?
– W przeciwnym wypadku przecież by cię tu nie było, głuptasie – odparła, posyłając mu przez ramię wyjątkowo rozkoszny uśmiech.
Granice jego cierpliwości stopniowo pękały. Nie miał już sił ani ochoty na dalsze śledztwo. Na stawianie kolejnych pytań, na które – jak sądził – nikt nie byłby w stanie udzielić racjonalnych odpowiedzi. Powoli pogrążał się w szaleństwie. Bo jeśli nie, to by znaczyło, że cały ten świat wokół niego dawno już zwariował…
Rebeka odpaliła samochód i ruszyli. Krajobraz zmienił się w ciągu kilku sekund. Ponownie znaleźli się na zatłoczonej ulicy. Nie pytał, dokąd jadą, nie spodziewał się bowiem prawdziwej odpowiedzi. Nie spoglądał już nawet na idących chodnikami ludzi; skąd miał mieć pewność, że są oni realni?
Przejechali obok hotelu, w którym mieszkał. Uznał to za ryzykowne przedsięwzięcie, ale było mu już wszystko jedno, w czyje łapy wpadnie – Alisy czy Rebeki. A może upomni się o niego jeszcze sam prezydent?
– Nie musisz się bać, że nas rozpoznają – powiedziała, jakby czytając w jego myślach, Rebeka. – Włączyłam kamuflaż.
Podniósł się na łokciach. Przed wejściem do hotelu roiło się od gliniarzy w mundurach, a i w cywilu zapewne kręciło się ich po okolicy sporo.
– Dlaczego jestem dla nich taki cenny?
– Podejrzewają, że coś wiesz – odparła kobieta. – W przeciwnym wypadku nie miałbyś powodu uciekać…
– A wiem coś? – zainteresował się.
– Niewiele – stwierdziła bez ogródek. – Nawet gdyby zastosowali wobec ciebie tortury, nie dowiedzieliby się zbyt dużo.
“Tortury! – wzdrygnął się na sam dźwięk tego słowa. – Przeżywam je od kilku dni i nie mam nawet pojęcia, z jakiego powodu.”
– A jest ktoś, kto wie wszystko?
– Może Bóg – powiedziała Rebeka sentencjonalnie.
– Myślałem, że wy tu wszyscy jesteście ateistami…?
Posłała mu litościwy uśmieszek, którego nie potrafił rozszyfrować, a wolał dłużej nie drążyć już tego tematu.
– Dokąd teraz mnie wieziesz? – zainteresował się po kilku minutach absolutnej ciszy między nimi.
– Czas w końcu, abyś spotkał Arwenę – powiedziała od niechcenia, na co on zareagował niezwykle impulsywnie: poderwał się z siedzenia i głową wyrżnął w sufit wozu.
– Wiesz, gdzie ona jest?!
Na to pytanie jednak odpowiedzi już się nie doczekał.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

50
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.