 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Księga jedenasta Koniec Drużyny
Czwartego dnia wędrówki nie niepokojeni przez wroga dotarli do niewielkiej wioski Celtów, leżącej w zacisznej dolinie, osłoniętej od srogich wichrów ścianą gór. Conan z kilkoma wojownikami z miejsca ruszył do położonego nieopodal wioski świętego gaju, aby jak najszybciej sprowadzić druidzkich uzdrowicieli. Drużyna zaczęła rozbijać obóz na obrzeżach sioła, Ryszard z Markiem, Godfrydem i Henrykiem udał się do starszyzny, by uzgodnić sprawę kwater dla wojska oraz opieki nad rannymi i chorymi. Ostrożnie opuszczono kołyskę, złożono na ziemi; profesor pochylił się nad rannym. Tristan wciąż był przytomny, ale paliła go gorączka, oddychał z wyraźnym trudem, krzywił się z bólu, bo uśmierzające leki podane przez Rupperta niewiele już pomagały. Zwracał wszystko, co zjadł, odwadniał się i stary uczony stracił wszelką nadzieję. Czekał tylko na jakiś druidzki odpowiednik morfiny, by znieczulić umierającego. Ryszard z kilkunastoma towarzyszami zbliżył się do grupy dostojnych starców, czekających na nich na centralnym placu osady. W pobliżu stała Uryna ze swymi czarodziejami, przyglądając się bacznie księciu, reszta Drużyny była daleko, zajęta końmi i bagażami. Wokół starszyzny skupiło się z pół setki celtyckich wojowników, większość z kompanii, która towarzyszyła księciu w wędrówce. Tristana, obserwującego poczet księcia coś ruszyło, podniósł głowę, w błyszczących od gorączki oczach pojawiło się przerażenie. Ryszard podszedł do starszych, skłonił się i już chciał rozpocząć przemowę, gdy potężny wojownik, zastępca Conana, bez ostrzeżenia doskoczył do niego z obnażonym mieczem, przykładając ostrze do szyi księcia. – Rzućcie broń, wszyscy! – krzyknął. W jednej chwili dobyli oręża, ale Celt znacząco przycisnął miecz do gardła władcy, lekko nacinając skórę. Wąska strużka krwi popłynęła w dół. Opuścili dłonie. – Wytłumacz mi, kurwa, dlaczego? – zapytał spokojnie Ryszard. Celt czuł, że panuje nad sytuacją. – Jeszcze pytasz? Teraz, gdy Merlin Czarownik stracił armię, a Aleksander zrzekł się tronu, na Wyspie pozostały tylko dwie liczące się siły: ty i Eleonora. Ona nie będzie żyć wiecznie, zresztą z pomocą baronów poradzimy sobie. A już za parę chwil twoja nieustraszona Drużyna przestanie być problemem, co otworzy nam drogę do stworzenia wielkiego państwa, obejmującego całą Brytanię. Tym razem bez tego całego cholernego elementu napływowego!!! – Jestem waszym królem! – Jesteś nikim, normandzki przybłędo! – zawył Celt – Nie masz żadnych praw do tej ziemi, tak jak i cała reszta waszej germańskiej bandy, wszyscy ci Anglowie, Saksonowie, Norwegowie i Duńczycy! Ryszard obserwując czubek miecza wbijający się w gardło, tuż przy tętnicy szyjnej, nie chciał rozdrażniać wojownika stwierdzeniem, że Piktowie i inne ludy przedindoeuropejskie zamieszkujące Brytanię od dziesięciu tysięcy lat miałyby nieco inny pogląd na temat tego, kto na wyspie jest elementem napływowym. Gorączkowo myślał, jak zyskać na czasie. Czy Conan Cymmeryjczyk też zdradził? Jak to możliwe? Niech ktoś z naszych spojrzy w tę stronę, zauważy, co się dzieje. – A teraz – mówił wojownik nie cofając broni – twój pupilek Tristan grzecznie zwlecze się z łoża boleści, odnajdzie swój karabin, skafander, i przyniesie nam je tutaj. Z nimi nikt nam się nie oprze! – Ty cholerny idioto! – wysyczał Ryszard – Tristan nie ma już kombinezonu i karabinu, wyrzucił je po bitwie z potworami! Były zniszczone! Rzuć ten cholerny miecz i poddaj się, a może pozwolę wam żyć! Celt stropił się nieco, spojrzał na innych, na moment odwracając wzrok od księcia. Jedna szansa na sto, pomyślał Ryszard. Odbił ostrze rękawicą, wyszarpnął własny miecz; Godfryd i inni w jednej chwili uczynili to samo. Wojownicy rzucili się na nich, spychając momentalnie do obrony samą przewagą liczebną. Niech ktoś to zobaczy i nas uratuje – modlił się książę odbijając ciosy – bo inaczej mój niedorozwinięty braciszek, Jan bez Ziemi, zostanie królem Anglii zamiast mnie i imperium zdupowołowieje, zanim jeszcze powstanie. Tristan uniósł się z wysiłkiem na rękach, próbował wstać, ale nie dał rady. Profesor mężnie, choć głupio, zamiast wołać na pomoc rozbijających obóz, rzucił się z gołymi rękami na wrogów otaczających księcia, dostał przez łeb ciężką pałką i padł na ziemię bez przytomności. Uryna i czarodzieje stali nieruchomo jakieś sto jardów od walczących. – Uratuj go, wiedźmo! – krzyknął Tristan. Czarownica spojrzała na niego z odrazą. Nie ruszyła się z miejsca. Tristan zaczął wzywać pomocy, wołał resztę Drużyny, ale ci byli za daleko, zasłonięci chatami; nikt go nie usłyszał. Bogowie, dajcie mi siłę. Ten ostatni raz. Spróbował dźwignąć się z ziemi, stanąć na nogi. Nie dał rady. Zemdlał. Książę i rycerze byli spychani coraz bardziej, większość była ranna. Starcie mogło potrwać jeszcze najwyżej parę chwil. Następna grupa Celtów wybiegła spośród chat. Ryszard w duchu żegnał się już z życiem, lecz przybysze nie wsparli buntowników, tylko rzucili się na nich, masakrowali zaskoczonych wojów ciosami ciężkich mieczy. Górowała wśród nich masywna sylwetka Conana, który jednym szerokim cięciem niemal rozpłatał na pół swego niedawnego zastępcę. Nikt się nie poddawał, nie błagał o litość, walka trwała, aż ostatni buntownik padł na ziemię przeszyty ostrzem. Książę krwawił z wielu ran, ciężko dyszał. – Dziękuję ci, Conanie Barbarzyńco – wyszeptał z trudnością.
Druidzi ostrożnie ponieśli nieprzytomnego Tristana do chaty na uboczu wioski. Do środka nie wpuścili nikogo, nawet Ryszarda i profesora. Zawiedzeni odeszli spod drzwi, natychmiast zajęli się nimi inni, bo sami wyglądali, jakby za chwilę mieli pójść w ślady Tristana. Wewnątrz chaty rozpoczęli dokładne badanie. Nie potrafili domyślić się przyczyn, które mogły spowodować tak wielkie spustoszenia w organizmie, nie znali naukowych terminów, którymi mogliby nazwać objawy, ale ich wiedza i doświadczenie były ogromne, a pragnienia pomocy i czynienia dobra niezwyciężone. Jeden z mędrców zajął się zewnętrznymi ranami i oparzeniami, nakładając opatrunki i kojące maści, pozostali w głębi pomieszczenia przygotowywali wywary z rzadkich roślin, porostów z ciemnych, przepastnych jaskiń i glonów wydobytych z morskich głębin. Kiedy lek był gotowy, zaczęli cucić Tristana. Budził się powoli, otworzył oczy, zobaczył nad sobą pomarszczone twarze mędrców. – Tristanie, by cię uzdrowić, musimy wprowadzić cię w głęboki trans – mówił jeden ze starców – Zanim to uczynimy, musisz odpowiedzieć na jedno pytanie dotyczące sposobu leczenia, pytanie niezwykle istotne. Czy jesteś świadomy, rozumiesz moje słowa? Skiń głową, jeśli tak. – Dobrze. Aby zwalczyć to, co się z tobą dzieje, będziemy musieli sięgnąć do rezerw twojego ciała, nic innego nie pokona tej choroby. Jeśli tak uczynimy, energia organizmu wyczerpie się w dużym stopniu, a jej nie można odzyskać, zregenerować. Ozdrowiejesz teraz bardzo szybko, powiedziałbyś: jak za sprawą magii, ale twoje życie nie będzie długie, nie starczy ci sił. Nie umiemy powiedzieć, jak długo potrwa, ale już za pięć lat możesz być zgrzybiałym starcem. Czy zgadzasz się na to, Tristanie? Jeśli tego nie zrobimy, prawdopodobnie umrzesz; w najlepszym przypadku staniesz się ciągle chorym kaleką przykutym do łoża. Czy mamy cię uleczyć? Odpowiedz. – Róbcie, co należy, mędrcy – wyszeptał prawie bezgłośnie. Niech i tak będzie. Zamiast przygasać przez długie lata spalę się w jednym wielkim błysku. Druid zbliżył do jego ust czarkę z napojem. – Teraz zaśniesz, Tristanie.
Minęła noc, dzień i jeszcze jedna noc. Rankiem Tristan wyszedł z chaty druidów o własnych siłach. Część głowy nadal skrywał opatrunek, opuchlizna po oparzeniach nie zniknęła całkowicie, ale szedł bez niczyjej pomocy, po chwili odrzucił nawet kostur, na którym się wspierał. – Nie mogę w to uwierzyć! – ryknął książę, widząc zbliżającego się Tristana. Zgniótł go w niedźwiedzim uścisku, witając jak syna. Puścił dopiero po nieśmiałym proteście naszego bohatera, obawiającego się o całość kości. Ryszard poprowadził go do swej chaty, zawołał resztę Rady. Wszyscy z niedowierzaniem spoglądali na cudownie uleczonego Tristana, pytali, jak to możliwe. On jednak nie chciał odpowiedzieć. – Zapłaciłem za to straszliwą cenę – rzekł, uśmiechając się – Pakt z diabłem byłby pewnie lepszy, ale nie żałuję. Jestem sprawny jak kiedyś, mogę nadal walczyć. Tylko to się liczy. Zebrani widząc, że nic więcej z niego nie wyciągną, zaprzestali pytań. – Od twojej ostatniej zwycięskiej bitwy, Tristanie – zabrał głos Ryszard – zdarzyło się bardzo dużo. Uratowałeś nas wszystkich i cała Drużyna będzie ci dziękować do końca życia. Lecz nie pora teraz na świętowanie, bo wciąż pozostał do rozwiązania jeden problem. A zwie się on: Uryna. – Większość widziałem, mój panie – rzekł Tristan – Resztę opowiedzieli mi druidzi. – Wiedźma ostatecznie odwróciła się od Drużyny, nie udzielając nam pomocy podczas starcia z buntownikami. To, jak sądzę, jednoznaczna deklaracja. Ona i czarodzieje są ciągle w wiosce, zajmują jedną z chat. Niczego jeszcze nie zrobiliśmy, czekaliśmy na jakieś informacje o tobie, a tak szczerze mówiąc, nie miałem odwagi powiedzieć Urynie, żeby wynosiła się do wszystkich diabłów. Mimo wszystko to czarownica obdarzona ogromną mocą. Boję się jej. Ale poprowadzę atak na nią, jeśli okaże się to konieczne, i będę w pierwszej linii. Nie zdoła usmażyć nas wszystkich, prawda? Ktoś ją dorwie. – Pójdę z tobą, sire. Ryszard chciał coś powiedzieć, ale Tristan mu przerwał. – Pójdę – rzekł uciszając księcia – Jestem zupełnie sprawny. Nie, nie pytaj, jak to możliwe. Dajcie mi mój miecz.
Uryna stała przed chatą, czujna i przygotowana, wokół niej pięciu siwowłosych czarodziejów. Ujrzała Ryszarda w otoczeniu rycerzy, członków Rady i celtyckich wojowników. W grupie idących dostrzegła Tristana w pełnej zbroi, z przypasanym mieczem. Zaklęła. – Spójrzcie, ten obdartus jakimś cudem przeżył – rzekła do czarodziejów – ale zupełnie niepotrzebnie. Bądźcie gotowi. Zaraz zrobimy porządek z dumnym księciem i jego hałastrą. Iskry białego ognia zaczęły przeskakiwać między jej palcami. Sylwetki całej szóstki jakby urosły, spotężniały. Ryszard nie uląkł się, podszedł bliżej. Tristan obok niego, a tuż za nimi stanęli srodzy rycerze z dłońmi na rękojeściach mieczy. – Czas już na ciebie – powiedział Ryszard twardym głosem – Byliśmy kiedyś sojusznikami, walczyliśmy przeciwko jednemu wrogowi, ale to przeszłość. Nie jesteśmy już przyjaciółmi, więc wynoś się stąd, wiedźmo! – To twój koniec, przeklęty książę! – krzyknęła. I wtedy pojawił się Merlin.
Mag stał na podwyższeniu, w centralnym punkcie placu, z wysoko wzniesionymi ku niebu rękami, a wokół niego wirowało powietrze. Zadarł głowę i skandował zaklęcia, a jakby w odpowiedzi szybko gęstniejące czarne chmury przesłoniły słońce i okryły świat mrokiem. – Koniec służenia błaznom! – głośno krzyczała Uryna, sprawiająca wrażenie zupełnie nie zaskoczonej zjawieniem się Merlina, jakby świetnie wiedziała, co się ma zdarzyć – Koniec z bezsensownymi próbami powstrzymania nieuniknionego! I koniec z moim przeklętym imieniem! Teraz służę wyłącznie sobie, pod imieniem tej, która była najpotężniejsza! Od tej pory zwę się: Morgana, bo moc, którą dzierżę, dorównuje jej mocy! Dwanaście błyskawic jednocześnie uderzyło w ziemię, dudniący dźwięk gromu zatrząsł całym światem. Uryna, która nazwała się Morganą, stała w kręgu złożonym z sześciu osób, połączonym błyskami ognia. Tuzin powietrznych wirów, lejów sięgających nieba zbliżał się do Ryszarda i jego rycerzy, wciągając w swe wnętrze wszystko na swej drodze. Tristan wyszarpnął miecz. – Pamiętasz, co obiecałem? – powiedział zupełnie spokojnie – Zdradziłaś Drużynę. Szykuj się, przeklęta wiedźmo. Zaśmiała się szyderczo, brudnożółty kłąb ognia wyskoczył z jej dłoni, poszybował w powietrzu wprost na Tristana. Uskoczył tak szybko, że płomienie minęły go i nie czyniąc nikomu krzywdy rozlały na ziemi. Zaraz poleciały następne kule, druga, trzecia, czwarta, ale nad losem Tristana czuwali tego dnia bogowie, bo żaden pocisk nie doszedł celu. Był tuż przy magach. Tymczasem za ich plecami, kilkadziesiąt jardów w tyle, profesor z bandażem na głowie zakrywającym wielki jak jabłko guz cichcem podkradł się do podwyższenia, na którym stał Merlin wciąż pochłonięty rzucaniem zaklęć. Profesor ściskał w ręku długą pałę, zabraną wcześniej z placu boju, tę samą, którą rozkwaszono mu łeb. Niepostrzeżenie wdrapał się na podest, podszedł do maga i wzniósł maczugę do uderzenia. Kawał drewna z hukiem spadł na czaszkę Merlina. Czarownik zachwiał się na nogach, na wpół ogłuszony z trudem odwrócił głowę – i zobaczył po raz wtóry wzniesioną broń w rękach rozwścieczonego uczonego. Mag w ostatniej chwili wyszeptał jakieś słowo i zniknął. To był wielki dzień dla profesora. Nareszcie się na coś przydał. A Uryna i jej konfratrzy zostali sami. Tristan zaatakował. Pierwszy czarodziej nie zdążył nawet drgnąć, unieść broni, padł na ziemię po straszliwym cięciu, z głową rozchlastaną od czoła po podbródek, drugi niezdarnie starał się zasłonić laską; miecz trafił w gardło, w tętnicę; raniony zawył, próbował powstrzymać chlustający szkarłat, drugi cios w to samo miejsce sprawił, że na trawę posypały się poucinane palce; mag przez chwilę nieprzytomnie patrzył na kikuty, a potem osunął się bez słowa. Byli zbyt wolni. Następny odbił własnym mieczem cztery ciosy Tristana, lecz piątego, zdradliwego, z przyklęku, nie zdołał, wypuścił broń i padł na kolana z przyciśniętymi do brzucha dłońmi, spomiędzy których wylewały się śmierdzące wnętrzności. Tristan dobił go cięciem od dołu, które niemal odrąbało magowi głowę. Kolejnego czarodzieja zahaczył samym koniuszkiem, otworzył czaszkę nie pozbawiając przytomności, ten wyjąc mrożącym krew głosem, jak zwierzę, przewrócił się, kopał ziemię w przedśmiertnych drgawkach, ręce jak ptasie szpony ryły bruzdy w piasku. Ostatni odwrócił się, próbował uciekać, dostał cięcie w kręgosłup, nisko, przy nerkach, padł jak kłoda. W ręku Uryny pojawiła się znikąd dębowa laska, długa i ciężka. Tristan uderzył; sprawnie odbiła, na lasce nie pozostał najmniejszy ślad, była twarda jak z kamienia, a jemu aż zdrętwiała ręka. Lecz magiczna broń niewiele pomogła czarownicy, Tristan zadawał ciosy nie zważając na ból, zmuszając Urynę do coraz wyższego podnoszenia laski i odsłaniania się. Zamarkował kolejne uderzenie z góry, zawinął mieczem, ciął płasko. Ostrze gładko weszło w szyję, głowa wiedźmy potoczyła się po trawie, ciało upadło jak stary łachman. – To nie za Ryszarda i Drużynę, suko – powiedział zmęczonym głosem – To za O’Merry’ego.
– Tak straszliwej jatki nie widziałem nigdy w życiu – mówił Roland do Lancelota – I to wszystko uczynił jeden człowiek, który jeszcze przedwczoraj leżał nieprzytomny, na granicy śmierci. Nie wiem, czy on zdaje sobie z tego sprawę, ale załatwił szóstkę ludzi w ciągu dziesięciu uderzeń serca. Jeszcze za tysiąc lat bardowie będą opiewać to wydarzenie. – Nasz Godfryd nawet w swych najlepszych czasach nie był takim wrednym skurwysynem – dodał Lancelot, oglądając pochlastane ciała i z niedowierzaniem kręcąc głową – Dzięki ci i wieczna chwała, Tristanie. Oboje zgłosili się na ochotnika do paskudnego obowiązku pochowania ciał zabitych. Ryszard nakazał to twierdząc, że choć padlina magów powinna zostać rzucona sępom i szakalom, to jednak należy się im pogrzeb ze względu na to, że byli czarodziejami, z szacunku dla profesji, nie osób. Lancelot z Rolandem rzucili ciała na jedną kupę i obłożyli wielkimi głazami z koryta strumienia przepływającego obok wioski; w noszeniu pomagał im Conan i dwóch celtyckich wojowników, nie ustępujących mu siłą. Nie oznaczyli wspólnej mogiły żadną inskrypcją, by hańba, jaką okryli się zabici, została zapomniana i nie kalała dobrego imienia czarodziejskiego fachu. W jednej z chat siedzieli Ryszard i Tristan, tylko we dwoje. – Wszystko dobiega końca, Tristanie – mówił przyszły król Anglii – Nasza misja, jak się wydaje, również. – Co dalej, panie? – zapytał rycerz. – Nie ma już Uryny, dzięki tobie, i na pewno będzie nam wszystkim łatwiej. Odetchnęliśmy, kiedy nie stoi już za naszymi plecami, gdy nie musimy znosić jej knucia. Co dalej? Po staremu, Tristanie. Wyruszymy niezwłocznie i będziemy przemierzać Brytanię wzdłuż i wszerz, tak długo, aż wreszcie znajdziemy kryjówkę Merlina. Mam przeczucie, że wkrótce nastąpi rozwiązanie. A choćby tak się nie stało, choćby miało to zająć lata, my nie zrezygnujemy. Nic się nie zmieniło, Tristanie, poza tym, że teraz wiemy, iż czarownik jest już zdesperowany. Tak mocno, że nie wahał się objawić nam osobiście. Wiemy też, że nigdy nie był tak potężny, aby nas pokonać bez pomocy z zewnątrz. Nie uda mu się zwyciężyć. Musimy godnie zakończyć tę historię, przyjacielu. – Czy ona kiedykolwiek się skończy? – Pewnie nie. Będzie trwać nadal, choć już bez nas. Ale zrobimy wszystko, by zostawić naszym następcom czystą sytuację. Prawda, druhu?
|