Pojechał jeszcze tej nocy. Kilka minut po drugiej wściekły dźwięk telefonu komórkowego zmusił go do otwarcia oczu. Bartosz odebrał, klnąc na czym świat stoi. Nawet nie próbował się wykręcać od przyjazdu, bo w tle słyszał przeraźliwe rżenie oszalałego z bólu konia. Ubrał się w trzy minuty. Niecały kwadrans później wbiegł z jednym z pracowników cyrku do pomieszczenia dla koni. Pulsujące światło kilku żarówek drgało jak targane wiatrem. Aberrad rzucał się po całym boksie, jakby coś nim szarpało od środka. Wył, rżał, piszczał. Skakał, walił łbem o ściany. Wierzgał. Co parę chwil stawał dęba, by niemal w tym samym momencie opaść na podłogę i znów poderwać się w górę, zatańczyć kopytami w powietrzu, jakby chciał wzbić się w niebo, i zwalić na grzbiet w paroksyzmie bólu. Bartosz nigdy nie miał do czynienia z koniem w takim stanie. Nie widział też, by jakiekolwiek inne zwierzę zachowywało się w ten sposób. Tuż przy nim wierzchowiec znów poderwał się, błysnął spienionym pyskiem, szarpnął łbem i walnął nim o deski. Rozbił sobie chrapy, wybił dwa zęby, ale nawet krew tryskająca strumieniami, nie uspokoiła go. – Zrób coś! – krzyczał do Rawskiego opiekun konia. – On się zabije! Coś ty mu, kurwa, dał?! – Kiedy się to zaczęło? – spytał lekarz, próbując przekrzyczeć szalejącego wałacha. – Pół godziny temu! Nie mogłem go uspokoić! – Cały czas jest taki? – Kurwa, człowieku! – zawył Adam. – On nawet nie zwolnił! Z każdą minutą jest gorzej! Zrób coś! Kurwa! Zrób coś! – Co mam zrobić? – warknął weterynarz, przerażonym wzrokiem wpatrując się w zwierzę. – Przecież nawet nie mogę do niego podejść! – Więc go zabij! Niech się nie męczy! – Ale… – Bartosz nie dokończył. Koń wydał z siebie przeraźliwy dźwięk. Pomiędzy rżeniem, a szlochem. Rozpaczliwy, pełen nieopisanego cierpienia, strachu i bólu. Opiekun krzyknął z rozpaczą. W tej samej chwili zwierzę zawirowało w piruecie i z całej siły walnęło kształtnym łbem o metalowe drzwi, za którymi stali ludzie. Uderzeniu towarzyszył głuchy odgłos pękających kości. Koń runął na podłogę w paroksyzmie bólu. Z roztrzaskanego łba wytrysnęła krew i mózg. Zadnie nogi wierzgały jeszcze przez parę sekund, aż w końcu i one znieruchomiały. – Kurwa – jęknął cyrkowiec cicho. Bartosz otarł pot z czoła. Milczał, czując zimne palce strachu wędrujące po plecach. Ten koń… On się najzwyczajniej w świecie zabił. Oszalał i zabił się! Ale jak… Rawski zerknął na swego towarzysza. Obaj wolno podeszli do zagrody, otworzyli ją i bezmyślnie wpatrywali się w martwe zwierzę. – Jak to w ogóle możliwe? – spytał Cieślak. – Aberrad był najspokojniejszym… – Był chory – powiedział drżącym głosem weterynarz, przekładając torbę do lewej dłoni, a prawą, zdrętwiałą i spoconą, wytarł o spodnie. – Teraz przynajmniej już nie cierpi… Koń drgnął. Gwałtownie. Spazmatycznie. Obaj mężczyźni wybiegli z boksu jak wystrzeleni z procy. Rawski szarpnął drzwi, pchnął je, widząc, że zwierzę zaczyna się trząść. Zamknął boks odskakując w tył, bo wałach szarpnął nogami, zarysował kopytami po podłodze, rzucił się w bok i stanął, jakby nie miał roztrzaskanej czaszki. Jego opiekun wrzasnął. Skoczył do przodu, chciał dotknąć Aberrada, ale Bartosz złapał go za bluzę i przytrzymał. – Stój! – ryknął mu nad uchem. – Kurwa! Stój! Koń rzucił się na drzwi. Zatrzeszczały, jakby miały pęknąć, ale wytrzymały. Wałach ponowił próbę, łamiąc sobie szczękę. Kolejny cios był tak potężny, że oderwał ją od łba tak, aż zwisała na kawałku skóry niczym makabryczne wahadło. Bartosz cofał się wolno, ciągnąc za sobą wyjącego pracownika cyrku. Uderzenie. Jeszcze jedno i następne. Koń nie przejmował się krwią tryskającą z pokiereszowanego pyska, walił łbem, jakby chciał wydostać się z więzienia i za wszelką cenę dopaść ludzi. – Co jest? – pytał Adam. – Co jest? Kurwa? Co się dzieje? – Patrz! – syknął Rawski. Aberrad zamarł nagle. Jego zakrwawiony łeb był zwrócony ku ludziom, jakby ich widział. Ale czarne ślepia były puste. Martwe. – Co… – cyrkowiec urwał, bo to coś, co stało w boksie, poderwało głowę zadzierając ją niemal do pionu. Rozległ się szum, jakby ktoś gniótł w palcach folię. Coraz głośniejszy, gwałtowniejszy. Przeszedł w głuchy wizg, potem znów opadł, a z przełyku konia wyrywała się fala maleńkich ciałek i runęła ku ludziom. Bartosz zaklął, instynktownie szarpnął się w dół, ciągnąc za sobą towarzysza. Obaj runęli na ziemię, a nad nimi zafalowała chmura złoto-różowo-czerwonych skrzydeł. Miliony motyli wyrwało się z wnętrza konia i jak ćmy pchane światłem latarni, gnały ku wyjściu. Delikatne skrzydełka całowały włosy i kark Rawskiego, muskały jego plecy, tańczyły na nogach i znikały w otwartych drzwiach. Chmura wydawała się nie mieć końca. Płynęła nieprzerwanym strumieniem nad mężczyznami, szumiąc delikatnymi skrzydłami, szeleszcząc jak pieśń porażonego gardła. Po kilku minutach ostatni motyl zniknął na tle nocnego nieba. Bartosz zerwał się z podłogi, wybiegł na zewnątrz. Gdzieś w oddali słychać było jeszcze falujące skrzydełka milionów owadów, ale po chwili odgłos ten ucichł i wtopił się w dźwięki miasta. – Kurwa… – jęknął treser, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Wbił zszokowane spojrzenie w Aberrada wciąż stojącego w swoim boksie. Pomachał mu ręką. Czarne oczy wałacha nawet nie drgnęły. Koń tkwił spokojnie na swoim miejscu, niczym żywy posąg. – Niemożliwe! – oznajmił Malczewski, kręcąc głową. – Pewien jesteś, że to ci się nie… Bartosz walnął pięścią w stół. – Widziałem to! – powtórzył po raz setny dzisiejszego ranka. – Byłem tam! One siedziały w tym koniu! Wyleciały z niego, a on nadal żyje! Chodzi, rzuca łbem, atakuje wszystko, co wejdzie w pole jego widzenia! A przecież jest martwy! Nie ma części mózgu! Połamał nogi! Oderwał sobie szczękę! Ale jest tam i nie wiem, co z nim zrobić! I były w nim motyle! Cały rój! – Generalnie, pojęcie „rój”, odnosimy do… – chciał sprecyzować entomolog, ale Rawski mu przerwał. – Wykluły się w nim! Przepoczwarzyły się i zabiły go! A wszystko w ciągu doby! – Pewny jesteś? Doba, to za mało nawet dla… – Rafał! Cyrk przyjechał przedwczoraj wieczorem! Konie wyszły na łąkę wczoraj rano, po południu mnie wezwali! W nocy wałach zdechł! – Może był chory? – zasugerował Rafał cicho, nie chcąc drażnić zestresowanego kolegi. Tamten zacisnął pięści nad głową. – To przez te cholerne larwy! – warknął z pasją. – To niemożliwe! – zaoponował Rafał. – Te, które mi przyniosłeś, jeszcze nie uległy metamorfozie. Jakim cudem tamte zdołały się przepoczwarzyć? Bartosz chodził po pokoju od ściany do ściany, jak uwięziony tygrys. Milczał. Długo. Potem upił dużego łyka wódki ze swojej szklanki. – Miały nosiciela – mruknął. – Ależ to… – Powiedz mi jak je zabić? – szepnął. – Pozostałe konie mają już takie same objawy jak Aberrad. Zdechną do wieczora w straszliwych męczarniach, jeśli im nie pomogę! Ten koń oszalał z bólu, rozumiesz? Zabił się, bo nie mógł tego znieść! Te kurewskie larwy zeżarły go od środka! – Bartosz, potrzebowałbym jakiegoś okazu do analizy – naukowiec potarł skronie palcami. – Dasz radę? – Będę za pół godziny – Rawski zerwał się do drzwi. – Przygotuj, co trzeba. Wyskoczył z wozu, klnąc na czym świat stoi. Pobiegł do boksu koni, ale zanim tam dotarł, usłyszał przeraźliwe rżenie wielu zwierząt. Przyspieszył, chociaż wiedział, co się dzieje. Zdawał sobie sprawę, że nie może im pomóc. Mimo to biegł, gnany poczuciem odpowiedzialności i troski o wierzchowce. Wyhamował na treserze. Zderzając się z nim, uderzył brodą w czoło tamtego. Obaj odskoczyli od siebie. Bartosz potarł palcami szczękę. – Konie? – spytał, chociaż doskonale wiedział, co się działo. Dostrzegł łzy w oczach mężczyzny. – To samo co z Aberradem – powiedział cyrkowiec łamiącym się głosem. – Inne zwierzęta? – wysapał weterynarz. – Na razie nie, nie wypuszczaliśmy ich na trawę. Są bezpieczne. – Bogu dzięki – odetchnął Rawski. – Pokaż te konie. Weszli do zagród. Pięć koni rżało i szalało w swoich boksach. Aberrad stał spokojnie, choć pozostałe zachowywały się jak szalone. Rzucały się na deski, kwiczały, charczały. Waliły łbami we wszystko, co napotkały na swojej drodze. Jeden poderwał się w górę, zwalił na grzbiet, upadł, trafiając w barierkę oddzielającą boksy. Jego kręgosłup nie wytrzymał impetu uderzenia, pękł, łamiąc zwierzę niemal na pół. Klacz zawisła na przepierzeniu, do góry nogami, z łbem nisko przy podłodze. Jej brzuch wzdął się gwałtownie, a potem mężczyźni znów usłyszeli złowrogi szum. Pozostałe konie, jakby dostały za dużą dawkę amfetaminy, zawyły zgodnym, straszliwym głosem. Nie rżały. Kwiczały, piszczały. Waliły kopytami w podłogę, chcąc zagłuszyć narastający szelest. Odgłos, który wzmagał się i wibrował w zamkniętym pomieszczeniu. Szumiało. Drgało. – Wynośmy się stąd! – ryknął Rawski, a jego towarzysz nie czekał na kolejną komendę. Obaj rzucili się ku wyjściu, nawet nie spoglądając za siebie. Za nimi brzuch klaczy zatrząsł się spazmatycznie, odchylony pysk drgnął, rozerwał się gwałtownie, trysnął posoką i uwolnił motyle. Miliony maleńkich, złoto-czerwono-żółtych ciałek poderwały się, zafalowały jak ławica ryb i runęły z trzepotem ku światłu dnia. Bartosz dopadł swojego auta niemal w ostatniej chwili. Wskoczył do środka, zatrzasnął drzwi. Cyrkowiec jeszcze obiegał wóz, by się dostać do niego od strony pasażera. Zacisnął place na klamce, szarpnął… Nie zdążył. Fala owadów uderzyła w samochód, opłynęła go jak woda kamień, otoczyła na moment z taką siłą, że seat drgnął. Szum delikatnych skrzydełek zabrzmiał jak pieśń śmierci. Impet ciosu uniósł człowieka nad trawę, obrócił niczym liść na wietrze. Adam zawył z bólu i umilkł, podczas gdy motyle złotym błyskiem wdarły się w jego usta, zanurzyły w gardle, stanęły w przełyku, dusząc, odbierając tlen i przedzierając się, przy pomocy maleńkich odnóży, do płuc. Inne wbiły się w czarne oczy, niezliczonymi muśnięciami kolorowych skrzydełek tnąc je na mikroskopijne fragmenty. Chmura zafalowała nad ofiarą, przez parę chwil unosiła ją w sobie jak w czułych objęciach i puściła zmasakrowane zwłoki na zakrwawioną trawę. Motyle na jeden oddech całym zgromadzeniem przysiadły nisko nad ziemią, potem zerwały się do lotu i popłynęły w kierunku miasta. Rawski zsunął się z fotela, uderzył głową o kant, ścierając sobie skórę. Wymamrotał wulgarne przekleństwo, po czym z wyraźnym trudem podniósł się i stanął, podpierając o ścianę. Półprzytomnie rozejrzał się po okolicy, dochodząc do wniosku, że to nie jego dom. Ach… – Rafał? – wychrypiał z wysiłkiem. Przełknął ślinę. – Rafał?! Ruszył do pracowni przyjaciela, w której zostawił go chyba wieczność temu. Po drodze potknął się, zarył łbem o framugę. – Rafał? – dotarł do jasnego pokoju. – Nie drzyj się – syknął entomolog, nawet nie racząc zaszczycić gościa spojrzeniem. – Wytrzeźwiałeś? – Nie – Bartosz przetarł dłońmi twarz. – Ale mów. – Mogłeś się bardziej postarać – zrzędził Malczewski. – One wyglądają jak wyciągnięte psu z gardła. Ale biorąc pod uwagę… – Wyciągnąłem je z gardła martwego człowieka – wymamrotał weterynarz, sięgając po szklankę z herbatą stojącą na blacie. – Mam w dupie jak wyglądają! Te… motyle zabiły faceta w niecałą minutę! Wiesz, co to jest? – Przypominają idaea muricata, ale to mówiłem już na podstawie larw – naukowiec trącił martwego owada wskaźnikiem. – Mają podobne zabarwienie, jak widzisz. Intensywny róż, przechodzący w czerwień w głębi skrzydeł, środek żółto-złoty, brzegi złoto-brązowe. No i te purpurowe plamy, z przepaską zewnętrzną w złamanym czerwienią brązie. Co ciekawe, ich skrzydła, ustawione pod pewnym kątem, stają się ostre jak żyletki. Skaleczyłem się, więc wiem. – Malczewski uniósł palec wskazujący, którego opuszka była zaklejona niewielkim plastrem opatrunkowym. – Tak, niezwykle piękne okazy, bardzo podobne do muricata, ale nie tożsame. – Wiem, jak wyglądają – burknął Rawski. – Jak je zabić? – Dasz mi skończyć? – spytał Rafał z wrednym uśmiechem. – Mów. – Powinny być na łąkach, niskich torfowiskach, polanach leśnych. Nie wiem, co robią w mieście. – Zabijają konie i ludzi – burknął weterynarz. – Przestań! Nie odpowiedział. Usiadł ciężko na najbliższym krześle. – To nie jest ten gatunek, ale niezwykle podobny. Zaryzykowałbym twierdzenie, że nie jest naturalny. Wykazuje wysokie podobieństwo do niektórych barwnych i agresywnych motyli z Ameryki Środkowej. Jednak ich cykl rozwojowy jest szybszy niż jakiegokolwiek organizmu na świecie, poza bakteriami. – Czyli co? Szybko żyją, szybko zdechną? – Każdy z nich jest obojnakiem – ciągnął wykład entomolog, z pasją przyglądając się martwym zabójcom. – Jest zdolny do reprodukcji natychmiast po przejściu ze stadium larwalnego w dorosłe. Może znosić jaja. Motyle, które dostarczyłeś, miały po osiem tysięcy jajeczek w odwłokach. W przybliżeniu, bo na przykład ten duży… – wskaźnik musnął jedno skrzydełko. – …Miał już ponad dziesięć tysięcy. Jeśli rzeczywiście z jednego nosiciela wykluwa się taka ilość… – Rafał urwał prelekcję, przecierając palcami czoło. – To? – podpowiedział mu zniecierpliwiony kolega. – Za kilka dni będą wszędzie. Na całym świecie. W każdym stworzeniu. A potem wszystko umrze, pozostaną tylko one. – Rafał… – Nie żartuję. Jeśli ich cykl rozwojowy trwa tak krótko, nie zdołamy ich powstrzymać. – Napalm? – Zbombardujesz miasta? Bartosz zamilkł. Poczuł dreszcz strachu, gdy przypomniał sobie Aberrada – jego przerażenie, ból, wreszcie samobójstwo i to, co stało się z nim po śmierci. – Boże… – szepnął. – A ten koń? – Co koń? – spytał zdumiony Malczewski. – Ten, co umarł i nie umarł. Czemu tak? – Nie wiem. Nie jestem weterynarzem, tylko entomologiem. Reszta, to twoja działka. Ale myślę, że spece z rządu coś na to znajdą. Rawski roześmiał się dziwnym, zdławionym chichotem. – Co robić? Entomolog wolno pokręcił głową. – Nie mam pojęcia. |