Starym wyjadaczom strój i powierzchowność przybysza mówiły wszystko – czas spierdzielać w ciemny kąt. Połyskujący na czarnej skórze srebrny medalion w kształcie kreta zdradzał profesję jego właściciela – wieśmen, człowiek od brudnej roboty, płatny morderca, terminator i eksterminator.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Później mówiono, że ten człowiek nadszedł od południa, od bramy Tkackiej, wkurwion wielce, jako że brama Powroźnicza w remoncie wówczas była i zmuszon był wokół grodu popindalać. Zrazu się przekupki wystraszyły, bo wzrokiem gromy ciskał, a i gęba zaczerwieniona i wykrzywiona babom dała do myślenia, toteż pochowały się w swych kramach i jeno ukradkowe spojrzenia nieśmiało puszczały. A było na co patrzeć – łeb ów dziki (i siwy caluśki) na cielsku potężnym, mięsistym był zatknięty, obleczonym w płaszcz ze skór czarnych – a był to początek października, ale ciepły jeszcze, złotej jesieni słonkiem ogrzany, aż się baby w głowy pukały, że komu fashion statement tak zdrowy rozsądek zaćmiewa. Ale że, jak wspomniałem, siedziały zestrachane na zapleczach, to stukały się z cicha a wstydliwie. Obawiać się jednakoż nie miały czego, bo po chwili złość człekowi minęła, a gęba kraśniała nie tylko z powodu słonka i wysiłku fizycznego. Widać było, że rad czegoś niezmiernie. Szedł, ciągnąc za sobą wielki worek, do własnych myśli się szczerząc. Wąskimi a garbatymi uliczkami dotarł wreszcie do rynku. Zarzucił wór na plecy i rozejrzał się, przykładając prawicę do czoła. Mlasnął przeciągle, pozwalając, by przez chwilkę zakotłowało mu się pod czaszką, zaś dokonawszy wyboru ruszył, uważnie stąpając pomiędzy końskimi i człeczymi bobkami. Kroki, co zauważyłby nawet najbardziej głąbowaty obserwator, kierował wprost (modulo bobkowy slalom) do knajpy „Sous Vierge Ince’taine” – jak głosił wytarty napis na szyldzie, co znaczyło coś w starszej mowie podobnoż, ale odkąd uczeni i czarodzieje przywykli omijać Wuertczen, nikt tu nią nie władał – knajpa zaś zyskała miano Łba Knurskiego, jako że wysuszony czerep zwierzęcia dumnie tkwił nad drzwiami, reklamując popisowe danie szefa kuchni i wabiąc muchy ciekawskie. Przyznać wypada, że mężczyzna lokal wybrał zacny jak na wuertczeńskie warunki – Łbu Knurskiemu dorównywała jedynie Królewska, bywalcami jej byli wszakże głównie zbójcerze z nieodległej warowni, w rozrywkach uchodzących wśród mieszkańców grodu za wszeteczne i dekadenckie gustujący. A do baru dla niziołków jakoś jednak głupio było mu wchodzić – nie to, żeby było coś niewłaściwego w byciu niziołkiem. Siwowłosy stanął przed drzwiami Knura i zamaszystym kopniakiem je otworzył. Krokiem zdecydowanym wmaszerował do środka, pozwolił zamilknąć rozmowom, dał czas bywalcom, by skupili na nim wzrok. Wyraźnie zadowolony z efektu rozkoszował się chwilą napięcia, w której – jak dobrze znał ten gatunek ludzi! – leszcze barowi, królowie życia i wagabundy obliczali swoje szanse w nadchodzącej – jak dobrze znali ten gatunek ludzi! – bijatyce. Starym wyjadaczom strój i powierzchowność przybysza mówiły wszystko – czas spierdzielać w ciemny kąt. Połyskujący na czarnej skórze srebrny medalion w kształcie kreta zdradzał profesję jego właściciela – wieśmen, człowiek od brudnej roboty, płatny morderca, terminator i eksterminator. Siwowłosy zmrużył oczy, żółte, kocie – po czym sięgnął pod płaszcz i – cała sala zamarła w oczekiwaniu na krwawą łaźnię – wyciągnął sakiewkę. Błysnęło chciwe oko oberżysty, znawcy i konesera woreczków pękatych. Dziś był jednak dzień szczęśliwy, prawdę miała stara baba, u której zakupił był rankiem wróżbę. Sakiewka wylądowała w rękach jego, gdy wieśmen zdecydowanym, nieprzyjemnie chropowatym – acz w karczmarskim uchu brzmiącym jak wszystkie słodycze Avalonu – głosem zakomenderował: Żywo, kolejka dla wszystkich! Hulaszczy gwar powrócił do knajpy tak chyżo jak z niej uleciał – nalewane piwsko chlupotało, podszczypywane dziewki piszczały, a ochlapusy bekali i kuflami stukali się raźno a wesoło. Wieśmen zajął miejsce przy barze, kazał sobie podać zacny kubek pięćdziesięcioletniej starki i smakował ją ze znawstwem. Odwzajemniał toasty uszczęśliwionych pijaków, odpowiadając krótkim uśmiechem. Dobrze się bawił i wiedział, że sobie na tę małą uroczystość zasłużył. Gdy ukontentowany karczmarz skończył był polewanie, zagadnął jako dobry gospodarz – Cóż to za okazja, panie? Rozgrzany starką wieśmen wstał, a sięgnąwszy po wór węzeł go sznurujący rozsupłał i wytrząsnął zawartość na podłogę. Jubileusz! – powiedział radośnie, wskazując na skłębione zwłoki skavena – To mój pięćdziesiąty! |