powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Kšatrápavan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
14.
Ponownie nie pozostało mu nic innego, jak tylko bezczynnie czekać na powrót Rebeki. Jeszcze przed wyjściem zastrzegła, aby „nie bawił się implantem”, co ponoć mogłoby mieć dlań katastrofalne skutki. I chociaż korciło go ogromnie, starał się zająć myśli czymś innym. Tylko czym, skoro prawie wszystko sprowadzało się do tego samego problemu?
Nie zauważył nawet, kiedy zasnął w fotelu. Obudziło go przeczucie, może instynkt, jakiś szósty zmysł. Poderwał się z fotela i podbiegł do okna. Wyjrzał na dziedziniec, ale w ciemności – na dworze nie paliła się żadna lampa – nic nie mógł dostrzec. Wybiegł więc do przedpokoju i przyłożył ucho do drzwi. Skrzypiały schody, co oznaczało, że ktoś musiał po nich iść. Wróg czy przyjaciel? Za przyjaciela mógł uznać jedynie Rebekę, chociaż i tego nie był już teraz w stu procentach pewien. Wrogów miał na Kserksesie znacznie więcej i to ich przybycia powinien właśnie się obawiać.
Ostrożnie uchylił drzwi (które teraz, o dziwo, ustąpiły bez sprzeciwu), lekko, by nie zaskrzypiały. Żarówka smętnie zwisająca z sufitu rzuciła światło na wchodzących po schodach ludzi. Adrian dostrzegł ich cienie na ścianie. Pięciu, może sześciu mężczyzn – ocenił szybko. Z bronią w ręku. Nie musiał się zastanawiać, po co tu idą. Nie miało też sensu, by czekać na nich z serdecznym powitaniem.
Zamknął drzwi i wrócił do pokoju. Pewien był, że nie ma zbyt dużo czasu. Liczyć się będą sekundy! Uchylił okno i wszedł na parapet. Wysoko, drugie piętro. Sześć metrów nad ziemią. Dostrzegł jednak rynnę, po której mógłby przynajmniej spróbować zjechać na dół. Czym bowiem ryzykował?
Chwycił się mocno metalu i wczepiwszy się weń również nogami, zjeżdżał ostrożnie metr po metrze. Na czoło wystąpił mu pot. Trzy metry nad ziemią puścił się i skoczył na bruk. Upadł, lecz podniósł się natychmiast. Z radością stwierdził, że tym razem nie odniósł żadnej kontuzji.
Rozejrzał się dokoła. Trzy klatki schodowe, śmietnik i mur, za którym nie wiadomo, co go czekało. Ale mimo to postanowił zaryzykować. Wspiął się na cegły i przeskoczył na drugą stronę. W tej samej chwili w mieszkaniu, z którego niedawno uciekł, zapaliło się światło. Kilka osób biegało po pokojach, zapewne szukając lokatora. Szybko jednak dostrzegli otwarte okno i domyślili się, którędy zdołał biec.
Zaklął pod nosem i rzucił się przed siebie, jak najszybciej potrafił. Biegł przez pole. Nie wiedział dokąd, bo wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Znów musiał zdać się na instynkt; nie zawiódł go poprzednim razem, więc i teraz miał nadzieję, że nie wyjdzie źle, zaufawszy mu. Nawet jeśli się za nim rzucono, pogoń nie miała w takich warunkach najmniejszych szans wytropienia go. Poza tym uspokajał go fakt, że szukano przecież Adriana, a nie powszechnie szanowanego pracownika Instytutu Chemii Organicznej. Oczywiście pod warunkiem, że Rebeka – a raczej ów człowiek, którym się stała – nie wpadła w ręce Alisy i nie zdradziła go. To jednak wydało mu się mało prawdopodobne. Jak do tej pory, to raczej ona wodziła wszystkich za nos, z nim samym włącznie.
Zwolnił kroku, nie musiał się już spieszyć. Zresztą, dokąd? Skoro nie miał pojęcia, gdzie jest, równie dobrze mógł się zatrzymać na parę minut dla zaczerpnięcia oddechu. Spojrzał w niebo. Deszcz już nie padał, jak przez całą poprzednią noc, ale nisko zawieszone chmury nie pozwalały przebić się chłodnemu światłu gwiazd. Zastanawiał się przez moment, w którym kierunku powinien teraz pójść, aby znaleźć się jak najbliżej centrum miasta. I przede wszystkim, co robić dalej?
Zatrzymał się na moment, zamknął oczy. Otworzył je po kilkunastu sekundach i wpatrywał się w dal, chcąc przyzwyczaić wzrok do ciemności. Dopiero teraz w oddali zaczął dostrzegać pewne kształty. Jakieś budynki, drzewa. Postanowił iść w tamtym kierunku. Gdy zbliżył się do pierwszych zabudowań, trafił na mur. Odszukał bramę, ale była zamknięta. Co znajdowało się za murem – wolał nie sprawdzać. Ostatnią rzeczą, o jakiej teraz marzył, to trafić w ręce policji z podejrzeniem o próbę włamania. Poszedł więc dalej. Kolejny dom był znacznie skromniejszy, nie oddzielono go także murem od ścieżki. Zapukał do drzwi, lecz nikt nie zareagował. Zapukał ponownie, mocniej. I również nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Nacisnął klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Musiał szukać szczęścia gdzie indziej.
Wrócił na ścieżkę. Buty pod ciężarem ciała zatopiły się w błotnej brei. Zaklął pod nosem. Noc zdecydowanie nie sprzyjała takim spacerom. Na dodatek zupełnie stracił orientację. Równie dobrze mógł od kilkunastu minut oddalać się od miejsca, do którego dążył. Poza tym wcale nie miał pewności, czy to, co go w tej chwili otaczało, istniało w rzeczywistości. Rebeka zapewne wszystko by mu wyjaśniła, ale w tej chwili była daleko, może już nawet nie żyła. Złapawszy się na tej myśli, chciał odpukać w niemalowane drewno – lecz gdzie tu takie znaleźć?
Szedł na wyczucie. Kierunek, który obrał, mógłby określić jedynie stwierdzeniem „przed siebie”. Nie ufał swemu instynktowi, ale, po prawdzie, nie miał innego wyboru. Mijał niskie parterowe domki (a może tylko szopy albo garaże?), z wnętrza których nie wyzierały nawet najmniejsze strumyki światła. Jakby w jednej chwili w całym mieście ktoś wyłączył prąd…
“A może naprawdę wydarzył się jakiś kataklizm? – pomyślał i aż głupio mu się zrobiło, że nie wpadł na to wcześniej. – Błąkam się teraz, szukając ratunku, a jestem być może ostatnią żywą istotą na tej planecie… Pomóc mógłby mi tylko Bóg.”
Lecz tutaj nikt w Boga nie wierzył. Nie budowano Mu kościołów, nie wznoszono doń modłów. Jak twierdzili jego mieszkańcy, ten świat doskonale obchodził się bez interwencji sił wyższych. Kto jednak wie, czy nie tylko do dzisiaj?
Minął kolejny kwadrans błądzenia w ciemnościach. Gdy mu się przypomniało, spoglądał na zegarek, ale nie miał żadnej pewności, czy chronometr wskazuje właściwą porę. Entropiczny charakter czwartego wymiaru kilkakrotnie dał już na Kserksesie o sobie znać; czy więc powinien mu jeszcze ufać? Lgnąc dalej w błocie, przypomniał sobie nagle słowa Rebeki, wypowiedziane zaledwie godzinę – a może kilka godzin albo nawet kilka dni – temu: “To jedynie kwestia twego postrzegania. Dla ciebie jest, dla innych go nie ma!”
“Jeśli ja decyduję o tym, co ma istnieć, być może potrafię zmaterializować jakiś znany mi świat…? – pomyślał. – Tylko jak to uczynić?”. Nie miał pojęcia. Z Rebeką u boku wszystko było dużo prostsze. Właśnie, czy z Rebeką? Przecież to Arwena, mała dziewczynka, jedynie rozwinięta nad wiek. Dziewczynka, której odebrano szczęśliwe dzieciństwo, ojca i matkę. Która musiała podjąć się zupełnie nowej, obcej jej i wrogiej roli, z której jednak wywiązywała się nadzwyczaj sumiennie.
Szedł rozmyślając o Rebece i nie dostrzegł nawet majaczących w oddali świateł. Gdy je zauważył, było już za późno. Naprzeciw niego stało trzech mężczyzn. W ciemności zauważył wycelowane w jego kierunku karabiny.
Wiedział, że powinien coś powiedzieć, próbować wytłumaczyć się w jakiś sposób, co robi w takim miejscu i o tej porze, ale nie potrafił sklecić chociażby jednego rozsądnego zdania. Spytał tylko: – Stało się coś? – za którym to pytaniem mogło się kryć dosłownie wszystko.
Mężczyźni roześmiali się. Nie był to przyjemny śmiech; jeśli cokolwiek miał znamionować, to nadciągające kłopoty.
– Pójdziesz z nami! – rozkazał jeden z obcych, Adrian nie wiedział, który. W ciemności nie było sposobu rozróżnienia kierunku, z którego dochodził głos, poza tym stali tak blisko siebie.
– Dokąd? – zapytał.
– Przekonasz się!
I znów szedł, tyle że teraz jego wędrówka miała jakiś cel. Pożądany przezeń lub nie, ale jednak cel! Starał się przyjrzeć dokładniej mężczyznom, którzy go eskortowali, lecz nie dostrzegł na ich twarzach żadnych cech charakterystycznych. Byli doskonale nijacy, sztampowi, nieprawdziwi. Z pozbawionych mimiki oblicz niczego nie potrafił wyczytać, a już tym bardziej swojej przyszłości.
Na końcu ścieżki stał opancerzony wóz, którym przyjechali. Wepchnęli go do środka, po czym sami wsiedli i ruszyli. Teraz w mdłym niebieskawym świetle widział ich wyraźniej. Nie znał tych mundurów, co go tyleż zaniepokoiło, co i ucieszyło. Mogli nie być policjantami, tym samym zapewne nie wiedzieli, że był przez policję poszukiwany. A zresztą, nawet gdyby wiedzieli, to policja poszukiwała przecież młodego Terrańczyka, pilota i kosmicznego awanturnika, a nie naukowca w średnim wieku, specjalisty od chemii organicznej.
Jeden z mężczyzn szturchnął go w bok i zażądał dokumentów. Adrian podał mu papiery, które otrzymał od Rebeki. Żołnierz długo studiował je, jakby nie chciał uwierzyć w to, co było w nich zapisane. Wreszcie spytał z lekką, niemal niedostrzegalną ironią w głosie:
– Zgubił się pan?
– Zabłądziłem – potwierdził Adrian. To kłamstwo, choć wyjątkowo grubymi nićmi szyte, wydało mu się w obecnej sytuacji najodpowiedniejsze. Naukowcom się przecież takie rzeczy niekiedy zdarzają, przynajmniej na starej dobrej Terze. Ale czy także na Kserksesie?
– Jest pan chemikiem – stwierdził żołnierz, przeczytawszy odpowiedni akapit w dokumentach.
Adrian potwierdził, mając jednocześnie nadzieję, że stróżowi prawa nie wpadnie do głowy egzaminować go z tego przedmiotu. Jedyne, co potrafiłby mu przytoczyć z pamięci, to symbole tlenu, wodoru i wzór alkoholu. Tyle pozostało mu w głowie z wiedzy zdobytej w szkole.
– Miał pan szczęście, że trafił na nas.
– Szczęście?
– Kręci się ostatnio po okolicy wiele podejrzanych typów – wyjaśnił żołnierz. – Nie spotkał pan kogoś?
Adrian udał, że się poważnie zastanawia nad pytaniem, po czym odpowiedział, udając troskę:
– Nikt mnie nie zaczepiał!
– Bo i kto miał pana zaczepić? Na takim pustkowiu…
Mężczyzna przesłuchujący Adriana był podstępny; prowokował, mylił tropy, by w najmniej spodziewanym momencie zaatakować.
– Wyszedłem na wieczorny spacer – wyjaśnił Adrian, zdając sobie sprawę, jak idiotycznie brzmią jego słowa.
– W taką pogodę? – zdziwił się żołnierz.
– Właśnie przestało padać.
– I wszędzie zgasło światło – dopowiedział obcy.
– Rzeczywiście – potwierdził Adrian. – Dlatego nie wiedziałem, którędy wrócić.
Żołnierz oddał mu dokumenty, które Adrian skwapliwie schował do kieszeni kurtki.
– Zawiadomili nas mieszkańcy.
Więc jednak ktoś go widział! Może nawet słyszeli jego pukanie do drzwi! Jeśli tak, dlaczego nie otworzyli? Bali się? Doprawdy, dziwne obyczaje. Wolał jednak na głos nie wyrażać swoich komentarzy. Spytał za to:
– Dokąd panowie mnie zabierają?
Żołnierz zwlekał dłuższą chwilę z odpowiedzią, jakby bawiło go dręczenie Adriana.
– Dokumenty ma pan w zasadzie w porządku. Nie mamy więc podstaw do zatrzymania pana… – Na dźwięk tych słów Adrian odetchnął z ulgą; tak jednak, aby żołnierz nie dostrzegł jego nagłego uspokojenia. – A dokąd chciałby się pan udać?
– Najchętniej wysiadłbym gdzieś w centrum – odparł.
– Nie do domu?
– Wrócę stamtąd taksówką.
– Przypominam panu, że w całym mieście nie ma prądu…
– Jakoś sobie poradzę. Odwiedzę znajomych. – Kogo miał na myśli, nie wiedział. Z chęcią jednak zajrzałby do hotelu, może tam właśnie znajdzie Arwenę pod postacią Rebeki.
– Jak pan sobie życzy – odpowiedział żołnierz, odwracając się plecami do Adriana. Pochylił się nad kierowcą i szeptem wydał mu dyspozycje.
Kilka minut później wóz zatrzymał się na poboczu ulicy. Adrian podziękował i wysiadł. Nie znał tego miejsca, ale i tak na widok ulic, sklepów, przemykających gdzieś chyłkiem ludzi, poczuł się znacznie lepiej i bezpieczniej. Chwilę później zatrzymał idącego mu naprzeciw starszego mężczyznę. Ten spojrzał na niego nieprzyjaźnie, zdziwiony faktem, że ktoś jeszcze poza nim wyszedł o tej porze z domu.
Adrian spytał o drogę do hotelu.
– Pan tam mieszka?
– A dlaczego pan pyta? – odpowiedział, dla bezpieczeństwa, pytaniem.
– Bo to hotel dla turystów… przybyszy z innych planet.
“Co w tym takiego dziwnego?” – zastanowił się Adrian, ale tę akurat uwagę postanowił przemilczeć.
Staruszek zlustrował go uważnie i machnął od niechcenia ręką, wskazując kierunek. Próbował go minąć i iść dalej, ale Adrian uchwycił się poły jego płaszcza i nie puszczał.
– Dlaczego w całym mieście nie ma prądu? – zapytał.
Twarz starca zdradzała ni to zdziwienie, ni zaskoczenie. Zazwyczaj tak reaguje człowiek, kiedy pierwszy raz w życiu styka się z osobą chorą psychicznie, nie wiedząc o jej przypadłości.
– Co się, do cholery, stało, powie mi pan wreszcie?!
– Podobno obalono prezydenta – wykrztusił wreszcie starzec.
– Przecież Dariusz został zastrzelony!
– Obalono jego następcę!
– Kto?! – Adrian niemal krzyknął staruszkowi do ucha.
– Nie wiem.
– Nie wie pan?
– Na ulicę wyjechało wojsko – wytłumaczył starzec. – Miastu odcięto dostawy prądu, udaremniając w ten sposób możliwość przeciwdziałania.
– Ale kto, kto to zrobił?!
– Czekamy na oficjalny komunikat! Na razie mówi się tylko, że zatrzymywani są wszyscy przybysze z zewnątrz, nie będący obywatelami Kserksesa…
Adrian, zaskoczony najnowszymi wieściami, popadł w odrętwienie. Skorzystał z tego starzec, wyrwawszy połę płaszcza z jego ręki. Oddalał się szybkim, nieco chwiejnym, zapewne ze starości, a może też trochę ze strachu, krokiem.
Nie miał wątpliwości, że wszystko to było sprowokowane przez Rebekę. Nie miał też najmniejszych wątpliwości, kto stoi za tym „zamachem stanu” i na ujęciu kogo zamachowcom tak bardzo zależy. W takiej sytuacji chociażby pojawienie się w pobliżu hotelu było zbyt dużym ryzykiem. Nie mógł też wracać do kamienicy, gdzie zapewne przez cały czas na niego czekali. Zameldować się w jakimkolwiek innym hotelu też nie mógł, bo natychmiast wzbudziłby w ten sposób zainteresowanie policji. Przyznać musiał to z bólem, ale nie miał się gdzie udać.
“Chyba że… – przyszło mu do głowy – na lotnisko. Skoro nie mam innego wyjścia – myślał – może warto wybrać rozwiązanie najbardziej absurdalne. Czasami tylko takie pomysły mają w ekstremalnych sytuacjach szanse powodzenia.”
Problem jednak polegał na tym, że nie mógł skorzystać z taksówki. Nie mógł również wlec się przez całe miasto na piechotę, narażając się na zainteresowanie policyjnych patroli, które na pewno wypuszczono na ulice. Z drugiej strony, należało wykorzystać zamieszanie i bałagan, jakie zapanowały. Raz przecież, choć wpadł już w łapy żołnierzy, udało mu się dzięki nowej osobowości odwrócić niefortunną sytuację na swoją korzyść. Może więc uda się to także za drugim razem?
Choć bał się, postanowił zaryzykować. Szedł szybko, trzymając się jak najbliżej ścian budynków. Gdy tylko dostrzegał w oddali innych ludzi, chował się bramach. Czekał, aż przejdą, i dopiero wtedy wychodził ze swej kryjówki. Znów jednak nie był pewien, czy kierunek, w którym idzie, był właściwy. Należało zasięgnąć języka. Na sposobną okazję nie musiał czekać zbyt długo. Za niewysokim ogrodzeniem dostrzegł parking. Spośród kilkunastu samochodów w jednym tylko paliło się światełko. O dziwo, za kierownicą siedziała kobieta. Delikatnie, by jej zbytnio nie wystraszyć, zapukał w boczną szybę.
Nieznajoma drgnęła. Przyglądała mu się przez jakiś czas, po czym mimo wszystko zdecydowała się otworzyć drzwi.
Nie wiedział, jak zacząć. Wyjąkawszy w końcu, jak się nazywa i kim jest, zaczął zmyślać historię, że właśnie nawalił mu samochód, a musi jak najszybciej dostać się chociażby w pobliże lotniska.
– Taksówki nie jeżdżą… – dodał, jakby to właśnie miał być argument, który mógł przechylić szalę na jego korzyść.
Kobieta w nieokreślonym wieku, między trzydziestką a pięćdziesiątką, ważyła w myśli jego słowa. Widząc jej wahanie, Adrian dostrzegł szansę dla siebie.
– Proszę, oto moje dokumenty! – podał jej papiery.
“Już raz dzisiaj mi pomogły – stwierdził. – Może sprawdzą się ponownie?”
Kobieta zerknęła nań przelotnie i oddała je Adrianowi.
– Niech pan wsiada – zdecydowała wreszcie. – Nie wiem, jak daleko uda mi się dojechać, ale… – Nie dokończyła, a on wolał się nie domyślać, co kryje się za tym „ale”.
Jechali w milczeniu. Adrian miał nadzieję, że to ona odezwie się pierwsza, że zacznie komentować ostatnie wydarzenia, on zaś spróbuje wyczytać między wierszami, co tak naprawdę się wydarzyło. Ale nieznajoma nie była skora do wynurzeń.
– Zapewne zdziwiła panią moja prośba… – stwierdził, przerywając wreszcie nieznośne milczenie.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Dziwi mnie jedynie, że wybiera się pan na lotnisko. Na pewno zawieszono wszystkie loty! Tak się robi w podobnych sytuacjach, gdziekolwiek to się zdarza, prawda?
Czy na pewno oczekiwała potwierdzenia swoich słów? Przecież miała rację i doskonale o tym wiedziała. Wiedział o tym również Adrian, ale nie uznawał za stosowne utwierdzać ją w tym przekonaniu.
– Obowiązki! – stwierdził krótko.
– Ja pana nie pytam, co. Zgodziłam się, więc jadę…
“Niezbyt sympatyczna” – zawyrokował. Czuł jednak, że to tylko poza. Poza kobiety samotnej, ale silnej i samowystarczalnej. Takiej, która by podkreślić swą niezależność, gotowa jest w jej imieniu popełniać nawet głupstwa. I zapewne za takie „głupstwo” uznała spełnienie prośby nieznajomego mężczyzny.
Ku zaskoczeniu Adriana, ulice były puste. Gdzieniegdzie tylko trafiali na piesze patrole, ale nikt nawet nie próbował ich zatrzymywać.
“Dziwny ten zamach – stwierdził. – O ile rzeczywiście doszło do jakiegokolwiek przewrotu… Równie dobrze – uznał – pogłoski o zamachu mogły stanowić prowokację. Tylko w kogo wymierzoną?”
W pewnym momencie kobieta zahamowała.
– Dojechaliśmy? – spytał Adrian, otrząsając się z odrętwienia.
– Nie poznaje pan? – zdziwiła się, patrząc na okolicę za szybą.
Wykonał gest, jakby z kieszeni spodni chciał wyjąć portfel.
– Jestem pani coś winien?
– To była jedynie przyjacielska przysługa… – odparła nieznajoma. – Niech pan na siebie uważa.
– Mam uważać? – powtórzył z niedowierzaniem.
– Czasy są niebezpieczne – dodała i nacisnęła pedał gazu. Adrian w ostatniej chwili zdążył uskoczyć, jednocześnie zatrzaskując za sobą drzwi dorsaya.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

53
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.