O świcie, po nieprzespanej przez Adriana nocy, ruszyli w dalszą drogę. Arwena przyjęła postać Rebeki i zasiadła za kierownicą. Starała się mówić jak najmniej; zapytana, odpowiadała monosylabami. Wiedziała, że mężczyzna ma do niej żal i że najprawdopodobniej szybko mu ten nastrój nie przejdzie. Chociaż na Kserksesie w prawodawstwie nie istniało pojęcie molestowania seksualnego i pedofilii, zdawała sobie sprawę, że w myśl przepisów obowiązujących na Terze, Adrian popełnił poważne przestępstwo i w zasadzie nic go nie usprawiedliwia – nawet fakt, iż nie wiedział, z kim ma w danej chwili do czynienia. To, co przeżywał, należało zatem rozpatrywać nie w kwestiach prawnych, ale moralnych, a ona nie czuła się w tym zbyt mocna. Prze cały czas Adrian wpatrywał się w przestrzeń za oknem. Niekiedy tylko katem oka zahaczał o Rebekę. Spoglądał na nią z pewną tęsknotą wymieszaną z niepokojem. Bał się o nią? Po dwóch godzinach jazdy zrobili małą przerwę. Adrian wysiadł z wozu, aby rozprostować nogi. Kostka wciąż dokuczała, ale na szczęście, w porównaniu z dniem poprzednim, opuchlizna w dużym stopniu zmalała. Rebeka mokrą szmatką przetarła przednią szybę. Drobinki kurzu nawiewane z pustyni osadzały się pomiędzy wycieraczkami i brudziły szklaną powierzchnię. – Na pewno masz jakiś plan – zagadnął dziewczynę. Nie wiedział jak o niej myśleć ani w jaki sposób do niej się zwracać; raz była dlań nastoletnią Arweną, to znów po chwili piękną i dojrzałą Rebeką. Nie potrafił tych dwóch postaci rozdzielić. – Wiozę cię w pewne miejsce… – Mnie? Sądziłem, że to ty uciekasz. – Uciekamy oboje. – Co to za miejsce? – ciekawiło go. – Klinika. – Masz wątpliwości co do stanu mego zdrowia? Rebeka przerwała czyszczenie szyby i niemal tanecznym krokiem podeszła do Adriana. Stanęła blisko, bardzo blisko, talią wbijając się w jego biodro. Czuł jej oddech na szyi. “Jak na taką gówniarę, to znakomicie potrafi wykorzystywać atrybuty kobiecości” – pomyślał, z trudem powstrzymując się przed przytuleniem jej mocno do siebie. – Nie sądzisz, że po ucieczce będziesz jednym z najpilniej poszukiwanych przestępców na Kserksesie? – zapytała Rebeka. – Przestępców? – Zdecydowanie nie spodobało mu się to słowo. – Alisa nie odpuści. Znam ją. – I ja – mruknął do siebie. – Wiem jednak, jak ci pomóc! – powiedziała twardo. – I dlatego wieziesz mnie do jakiejś tam kliniki. – Nie jakiejś tam – poprawiła go. – To jedno z najpilniej strzeżonych miejsc na planecie. – Strzeżonych przed kim? – zainteresował się. – Nieważne. – Machnęła od niechcenia ręką. – Tam wykonali mi zabieg. – Chcesz…? – Zakrztusił się prawie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co Rebeka zaplanowała. – Chcesz, aby i mnie wprowadzono do organizmu implant? – To jedyne wyjście! – Nie byłoby prościej wykonać operację plastyczną? – Nie rozśmieszaj mnie – poprosiła błagalnie, siląc się jednak przy tym na ironię. – W XXIV wieku? Chirurdzy plastyczni dawno temu przeszli już do historii. Teraz liczy się tylko chirurgia genetyczna… – A jeśli ja… ja się nie zgodzę? – To była ostatnia linia obrony; linia, która, był pewien, też zostanie przez Rebekę zdobyta, bo to ona miała w tym sporze rację. – W taki razie równie dobrze mogę cię wpakować do wozu i odwieźć prosto do Alisy! Pod Adrianem ugięły się nogi. Wszystko toczyło się tak szybko. Wydarzenia ostatnich dni spowodowały niemały zamęt w jego głowie. Nie nadążał za tokiem akcji, co miało nań o tyle fatalny wpływ, że przecież był jednym z głównych bohaterów tego filmu. Filmu, który dział się naprawdę! – Co wybierasz? – spytała Rebeka. Odwrócił twarz w drugą stronę. Nie chciał na nią patrzeć. Nie miał jednak wyboru. Inicjatywa była po jej stronie. “Głupia smarkula!” – przeszło mu przez myśl, ale nie miał śmiałości wyrazić tej opinii na głos. – Czy to bezpieczne? – W jakim sensie? – Czy operacja może się nie udać? – Nie ma takiej możliwości – uspokoiła go. – A twój ojciec? – Co z nim? – Nie przewidzi takiego rozwoju wypadków? Po chwili wahania, odpowiedziała: – Ojciec nie wie wszystkiego. – To znaczy? – Nie zna wszystkich moich osobowości. – Znów sięgnęła ręką do karku i odszukała opuszkami palców właściwe miejsce. – Oto kolejna z moich osobowości. – Po chwili zamiast Rebeki stał przed Adrianem niemłody już, lekko przyprószony siwizną mężczyzna o typowym wyglądzie naukowca. – Kim jesteś teraz? – Doktor Rastenberger – przedstawił się, mocno, prawdziwie po męsku, ściskając Adrianowi dłoń. – Jestem dyrektorem tajnej Państwowej Kliniki Inżynierii Genetycznej. Czyli ośrodka, do którego właśnie jedziemy… Adrian długo i bezczelnie wpatrywał się w twarz naukowca, starając się odkryć najmniejsze chociażby podobieństwo do Arweny albo Rebeki, ale tym razem wszystkie jego starania z góry były skazane na porażkę. Doktor Rastenberger nie miał z dziewczynami nic wspólnego. Nic – poza umysłem i duszą, jeżeli w ogóle wierzył w jej istnienie. – Skończ już tę maskaradę – poprosił Adrian. – A przekonałam cię? – spytała Rebeka chwilę po kolejnej transformacji osobowości. – Biorąc pod uwagę, że nie oszalałem, spektakl, jaki rozpoczęłaś wczoraj i dzisiaj kontynuujesz, jest wyjątkowo realny i przekonywujący – odparł. – Ruszajmy więc dalej, czeka nas jeszcze kilka godzin drogi! Przez kolejnych kilka godzin jazdy Adrian, siedząc wygodnie na tylnym siedzeniu, bił się z własnymi myślami i sumieniem. Rozpatrywał wszystkie „za” i „przeciw” i za każdym razem nieznacznie szalę przeważała pierwsza z opcji. Kiedy już pogodził się z pomysłem zaproponowanym przez Rebekę, zaczął się zastanawiać, czy będzie mu dane mieć jakikolwiek wpływ na wybór osobowości, jakie zostaną mu oferowane. I ile ich w ogóle otrzyma? Rebeka, przeczuwając zapewne, co gryzie Adriana, starała się niepotrzebnymi pytaniami nie przerywać jego rozmyślań. Czekała, aż sam się odezwie. Prędzej czy później, musiał zerwać kurtynę milczenia. Wytrzymał wyjątkowo długo. Gdy pustynny krajobraz ustąpił miejsca typowym domkom z przedmieścia, ni to stwierdził, ni zapytał: – Dojeżdżamy? Przytaknęła ruchem głowy. W lusterku dostrzegła napięcie malujące się na jego twarzy. Był tak zaaferowany, że nie dostrzegł nawet transformacji, jakiej się w międzyczasie poddała. Za kierownicą wozu nie siedziała już młoda i atrakcyjna Rebeka, ale szanowany, z naukowym dorobkiem doktor Rastenberger. Dostrzegłszy wreszcie przemianę, Adrian mimowolnie drgnął. – Mogłabyś mnie uprzedzić – stwierdził od niechcenia, czym w zasadzie starał się zamaskować własny strach. – Wybacz – odparł dostojny naukowiec – ale musisz być przygotowany na różne niespodzianki… – Jak mam się teraz do ciebie zwracać? – Po prostu: panie doktorze. Ewentualnie po nazwisku: Rastenberger! – A imię? – Dla takich jak ty, zwykłych klientów – położył nacisk na dwa ostatnie słowa – jestem doktorem. Nie mam imienia. – Rastenberger nagle nacisnął pedał hamulca i stanął przed wysoką metalową bramą, za którą zapewne mieścił się tajny instytut. – I, proszę cię, nie rób żadnych głupstw! Z budki strażniczej wymaszerował uzbrojony żołnierz. Na widok doktora uśmiechnął się serdecznie. – Dawno pana u nas nie było. – Obowiązki, obowiązki w stolicy – odparł Rastenberger. – Widzę, że kogoś pan z sobą przywiózł. – Klient! – No proszę, a nasi lekarze narzekali ostatnimi czasy na brak zajęć. – Żołnierz poświecił latarką w twarz Adriana. Ten wysilił się na uśmiech, choć w duchu mocno musiał się powstrzymywać przed eksplozją wściekłości. – Proszę jechać! Brama uchyliła się i wjechali do środka. Rastenberger doskonale znał rozkład terenu. Przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się przed niedużym, nowocześnie wyglądającym gmachem. – Wysiadamy! – zakomenderował. Adrian wywlókł się z samochodu. Ścierpnął i teraz rozmasowywał zbolałe łydki. Zapadł zmrok, a z niewidocznych już chmur zaczął siąpić deszcz. – Jesteś w stanie iść? – spytał Rastenberger. – Nie jestem inwalidą – odparł urażony Adrian. Zanim doszli do drzwi budynku, naprzeciw nim wyszła trzyosobowa delegacja: kobieta w białym kitlu i dwóch znacznie od niej starszych mężczyzn w ciemnych garniturach. Jeden z nich serdecznie przywitał się z doktorem. – Wszystko jest już przygotowane – oznajmił, a potem przeniósł wzrok na Adriana. – To nasz… klient? – Owszem. Adrian kiwnął głową, co miało w jego mniemaniu zastąpić słowa powitania. – Nie będziemy więc odwlekać zabiegu – stwierdził szef delegacji, która ich powitała. – Doktor Carter – głową skinął w stronę kobiety – przygotuje pana. Proszę robić wszystko, co panu poleci. Rastenberger powędrował korytarzem ku windzie z dwoma pracownikami kliniki, zaś Adrian, nim się zreflektował, został w korytarzu sam z nieznaną sobie kobietą. Momentalnie wpadł w panikę i kto wie, czy nie rzuciłby się do ucieczki, gdyby nie skręcona kostka. – Angela Carter – przedstawiła się kobieta. Była młoda i ładna. “Ale nie tak młoda i nie tak ładna jak Rebeka – pomyślał. – Tyle że Rebeka nie istnieje… Jest jedynie sztucznym tworem, homunkulusem, hologramem, klonem, czy jak ją tam jeszcze nazwać.” Doktor Carter spojrzała na nogę Adriana. – Może pan chodzić? – zapytała z troską. – To nic poważnego – odparł. – Skręciłem kostkę. Ale do wesela się zagoi. – Na Kserksesie widocznie jednak nie znano tego powiedzenia, bowiem Angela (tak zdążył już ją nazwać w myśli) rzuciła mu pełne niezrozumienia spojrzenie. Postanowił na czas pobytu w klinice wyzbyć się starych przyzwyczajeń. Był przecież wśród obywateli Kserksesa, a ci, jak zauważył, zbytnio na żartach się nie znali. Kulejąc, powędrował za Angelą. Poprowadziła go korytarzem, także ku windzie, ale umiejscowionej w przeciwległej części do tej, w której zniknął Rastenberger ze swoimi współpracownikami. Potem zjechali kilka poziomów w dół. Kiedy ponownie otworzyły się przed nimi drzwi, Adrian miał wrażenie, że trafił wprost na operacyjny stół.
Gdy się przebudził, zobaczył pochyloną nad sobą twarz Rebeki. Nie, Rebeka była jedynie przywidzeniem, ekstrapolacją jego marzeń. Nad prawdziwym Adrianem pochylał się jak najbardziej nieprawdziwy doktor Rastenberger, a za jego plecami majaczyła postać Angeli Carter. Rozmawiali ze sobą, ale czego dotyczyła ich dyskusja, mógł się jedynie domyślać. Chwilę później doktor Carter wyszła. Adrian został w sali sam z Rastenbergerem. – Cz-czy zabieg się powiódł? – zapytał, z trudem łącząc słowa w składne zdanie. – Miałeś co do tego wątpliwości? – Ni-nigdy nie można być pewnym… Dopiero po chwili dotarło do niego, czego ów zabieg dotyczył. Automatycznym, niezależnym od siebie, ruchem dotknął szyi. Chciał wyczuć miejsce, w którym wprowadzono implant do jego organizmu. – Rana jest jeszcze świeża – usłyszał. – Ale zagoi się, jak to powiedziałeś, do wesela. – Nie mam zamiaru się żenić – powiedział z trudem. Myślał znacznie szybciej i jaśniej, niż mówił. Doktor Rastenberger spojrzał na zegarek; przeliczył coś w myśli i oznajmił: – Za dwie godziny zacznie świtać. Wtedy wyjedziemy. – Czy ja będę mógł…? – Dojdziesz do siebie znacznie szybciej, niż się spodziewasz! A teraz – Adrian poczuł, jak lekarz przykrywa go cieniutkim jak kartka papieru, ale dającym dużo ciepła przezroczystym materiałem – pośpij jeszcze trochę. Sen, choć o niego nie prosił, był silniejszy od jego woli; zapewne wywołany został jakimiś środkami farmakologicznymi. Kiedy przebudził się ponownie, czuł się całkowicie wypoczęty, gotów do działania. W fotelu, stojącym tuż przy łóżku, na jego powrót do świata żywych czekała doktor Carter. – Gratuluję panu – powiedziała uniżenie, kiedy już stanął na swoich nogach. Nie mniej grzecznie, podziękował. Chciał z grzeczności pocałować lekarkę w dłoń. By to zrobić, przeszedł kilka kroków, obchodząc szpitalne łóżko dokoła. Zaskoczyło go, że nie czuje już bólu w kostce. Wydało mu się to podejrzane. Równie dziwne było to, że w całym pomieszczeniu nie znalazł ani jednego lustra czy też chociażby małego lusterka. Doktor Carter poprosiła, by usiadł jeszcze na chwilę na jej fotelu, ona zaś w tym czasie zawoła „pana Rastenbergera”. Skorzystał z zaproszenia, ale gdy tylko został sam, rzucił się okna – niestety, szkło było przyciemnione i nie mógł w nim dostrzec swego odbicia. Czuł, że wygląda inaczej. Odnosił wrażenie, jakby nagle znalazł się w cudzej skórze, jakby nie był sobą. Za jego plecami otwarły się drzwi i do sali oprócz Angeli wkroczył „pan Rastenberger”. Adrian spojrzał mu głęboko w oczy. Co chciał tam dostrzec? – Brawo! – towarzysz Adriana zwrócił się do doktor Carter. Ta jedynie ukłoniła się i wyszła bez słowa. Przez minutę patrzyli na siebie w milczeniu, nie mając odwagi powiedzieć pierwszego słowa. Nieznośną ciszę przerwał w końcu Rastenberger, stwierdziwszy: – Wszystko idzie zgodnie z planem. – Wyjeżdżamy? – spytał Adrian. – Jeśli tylko jesteś gotowy… – Jestem – odparł. – Chyba jestem. Samochód czekał na nich w miejscu, gdzie go pozostawili. Ta sama delegacja, która ich powitała, teraz wyszła ich pożegnać. Wciąż także siąpił deszcz. Rastenberger wymienił z pozostałymi naukowcami kilka zwyczajowych formułek. Zapewnił, że niedługo ponownie ich odwiedzi, być może nawet z kolejnym klientem, po czym wsiadł do samochodu, niemal siłą ciągnąc za sobą wciąż zdezorientowanego Adriana. Tym razem zajął on miejsce z przodu. Nie bez obaw spojrzał w umieszczone nad kierowcą lusterko. Spoglądała nań stamtąd zupełnie obca twarz. – Kto to? – spytał. – Kim teraz jestem? Mężczyzna, którego osobowość otrzymał, był nieco starszy od Adriana; miał brązowe, nie zaś niebieskie, oczy, wydatny podbródek i nieco orli nos. Miał także wrażenie, że był o kilka centymetrów wyższy. – Jak się sobie podobasz? Adrian długo zwlekał z odpowiedzią, w końcu stwierdził: – Spodziewałem się chyba czegoś podobnego. – Co masz na myśli? – Kogoś, kto będzie zupełnie różny… ode mnie. Kiedy wyjechali za bramę kliniki, Rastenberger powrócił do tożsamości Rebeki. Kobieta przyjrzała się Adrianowi jeszcze raz, uważniej. – Mógłbyś podobać się dziewczynom – doszła do wniosku po pierwszych oględzinach. – Jestem stary – zaoponował. – Dojrzały – poprawiła go. – Młode kobiety lubią takich mężczyzn. Zatrzymała samochód na poboczu i z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnęła plik papierów. Podała je Adrianowi, mówiąc: – Naucz się teraz wszystkiego na pamięć! Zaczął od dowodu osobistego, w którym widniało jego nowe, a raczej jego nowej osobowości, zdjęcie. – Rembrandt Desiree, laborant w Instytucie Chemii Organicznej – przeczytał głośno. – Przecież ja się nie znam na chemii! – krzyknął. – To się wyda! Rebeka z trudem powstrzymała śmiech. – A ty myślisz, że ja się znam na inżynierii genetycznej? – Zamilkł, węsząc w jej pytaniu jakiś podstęp. – Wystarczy, że specjalistą w tej dziedzinie jest „doktor Ralf Rastenberger”. Podobnie jest w twoim przypadku. Zdziwiłbyś się wiedząc, jak rozległa jest twoja wiedza w tym zakresie… Zaczynał powoli rozumieć, jak ogromne możliwości dają eksperymenty genetyczne przeprowadzane w tajnych laboratoriach, czy też – jak oni je zwali – klinikach, na Kserksesie. Kondensacja osobowości! Kilka osób, postaci, w jednej! Ciekawe, ile maksymalnie tożsamości można pomieścić w jednym człowieku? Jeśli nie było to kompletne szaleństwo, odkrycie to warte było setek nagród Nobla! Gapił się w lusterko, chcąc przyzwyczaić się do swego nowego oblicza. Czy wygląda teraz na chemika? A na kogo wyglądał w swoim poprzednim wcieleniu…? Rebekę bawiły jego wątpliwości; w końcu kiedyś przeżywała dokładnie to samo. I to w formie zwielokrotnionej! – Ile osobowości zaimplantowano mi podczas zabiegu? – spytał, przypominając sobie o jej innych, nie znanych mu jeszcze, poza Rebeką i Rastenbergerem, wcieleniach. – Jedną – odpowiedziała kobieta. – Na więcej nie było czasu. Zabieg, któremu mnie poddano, trwał z parogodzinnymi przerwami prawie tydzień. – Kim jeszcze jesteś? – zapytał z ciekawości. Spojrzała na niego z wyrzutem. Zrozumiał, że popełnił faux-pas, że nie powinien był zadawać tego pytania. Może mówiąc mu o tym, zdradziłaby jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic? A może pozostałe osobowości, których nie było mu jeszcze dane poznać, traktowała jak zabezpieczenie na wypadek poważnego zagrożenia? Wcale by się nie zdziwił, gdyby się kiedyś okazało, że którąś z nich mimo wszystko poznał, nie zdając sobie jednak sprawy, iż ma do czynienia właśnie z Arweną. Odwrócił lusterko pod takim kątem, by nie widzieć w nim swojego odbicia. Chciał poukładać myśli w głowie, a widok człowieka, którego nie znał, co chwila go rozpraszał. “Rembrandt! Kto wymyślił takie imię? Czy człowiek o takim imieniu i nazwisku rzeczywiście kiedyś istniał? A jeżeli tak, to co się z nim stało?” – Pytanie za pytaniem kotłowało się w jego umyśle. Co gorsza, na żadne bez pomocy Rebeki nie byłby w stanie odpowiedzieć. Nie spytał nawet, dokąd jadą, ale trasa wydawała mu się znajoma. Szybko więc doszedł do wniosku, że są w drodze z powrotem do stolicy. Wracają do paszczy lwa. Tyle że tym razem ten lew nie będzie już taki groźny. Polując na antylopę, nie zwróci uwagi na tygrysa przechodzącego tuż obok. Adrian przyłapał się na myśli, że chciałby jeszcze spotkać Alisę. Stanąć z nią twarzą w twarz, oczywiście korzystając ze swego nowego kamuflażu. Co by jej wtedy powiedział? Czy w ogóle miałby ochotę z nią rozmawiać? Miasto nie zmieniło się nic a nic, chociaż spoglądał na nie teraz innymi oczyma. – Chcesz się tu zameldować? – spytała z uśmiechem Rebeka, kiedy przejeżdżali obok hotelu, w którym mieszkał. – Najlepiej jeszcze po sąsiedzku – dodał, ale oboje wiedzieli, że byłoby to zbyt duże ryzyko. Do końca przecież nie mieli pewności, jakimi środkami dysponuje przeciwnik. Jeśli oni byli w stanie przechytrzyć Alisę, to samo mogłoby udać się jej. Pojeździli jeszcze kilka minut po mieście i w końcu zatrzymali się przed starą kamienicą, spod której Rebeka uprowadziła go wczoraj. Adrian wpatrywał się zdumiony w dom, który kilkanaście godzin temu dosłownie zniknął na jego oczach. Teraz zaś stał, nienaruszony, dokładnie w tym samym miejscu. – Ten dom jest… czy go nie ma? – zapytał, zagłębiając się ostrożnie w czarną czeluść bramy. – To jedynie kwestia twego postrzegania. Dla ciebie jest, dla innych go nie ma – wyjaśniła, nic w zasadzie nie wyjaśniając, kobieta. – Czy to ma coś wspólnego z zabiegiem, któremu się poddałaś? – Poniekąd – odparła. – Pozwala mi to również, oczywiście w pewnym stopniu, oddziaływać na psychikę innych ludzi. – Stwarzasz im świat, który nie istnieje? – Inaczej tego nazwać nie potrafił. Nie zaprzeczyła, ale też nie potwierdziła. Adrian zrozumiał, że było to zagadnienie znacznie bardziej skomplikowane. Ciekaw był za to, czy i on posiadł tę umiejętność? – Być może – zbyła go Rebeka. Znaleźli się ponownie w starym mieszkaniu. Wszystko było tu takie jak wczoraj, kiedy Adrian w samotności czekał na dziewczynę. Tylko czas biegł tym razem inaczej, znacznie wolniej. Rebeka zniknęła w kuchni. Wróciła stamtąd po kilkunastu minutach z kanapkami. “Skąd tam się wzięło jedzenie?” – zastanawiał się Adrian, przypomniawszy sobie pustą, nie biorąc oczywiście pod uwagę dawno już przeterminowanego skondensowanego mleka w puszce, lodówkę. Oduczał się jednak – powoli, ale za to nad wyraz skutecznie – zadawania zbędnych pytań. Gdyby na wszystko, co go intrygowało i nie dawało spokoju, chciał znaleźć odpowiedzi, musiałby zasypywać Rebekę pytaniami przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. A nie zniósłby tego ani on, ani tym bardziej ona. Podejrzliwie spoglądał na kanapki, ale był tak głodny, że nie miał zamiaru wybrzydzać. Nie dociekał też, z czego zostały przygotowane, tym bardziej że smakowały mu jak najprawdziwsze. Po kolacji Rebeka oznajmiła, że musi wyjść. Spytał, czy chce, aby jej towarzyszył. Zaprzeczyła. – To rodzinna sprawa – wytłumaczyła. – Rodzinna? Czyżbyś chciała spotkać się jeszcze z ojcem? – Mam dla niego pewne informacje. – Na temat Alisy! – domyślił się. – Wiem, kto zdradził. Wiem, kto zamordował sobowtóra mojego ojca, kto próbował zabić jego. On również wiedział. Z tym jednak wyjątkiem, że nie potrafiłby tego udowodnić. Ale przecież nie miał aż takiej motywacji w dociekaniu prawdy. – Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? – spytał. – Sama twierdziłaś, że to zły człowiek. – Ojców się nie wybiera. Nie można ich też zmienić… Odprowadził ją na korytarz. – A jeśli coś ci się stanie? – Mnie? – spytała, a pytanie to wyszło już ust kogoś innego. Po Rebece nie pozostał żaden ślad. Przed Adrianem stał wysoki mężczyzna w mundurze oficera służby bezpieczeństwa. Wydał mu się dziwnie znajomy, ale uczucie to mogło być mylące. – Przedstawię mu jedynie dowody zdrady i zniknę z jego życia raz na zawsze – dodała, zamykając mu drzwi przed nosem. Choć próbował je jeszcze otworzyć, nie mógł się uporać ze staromodnym zamkiem, który zaciął się w najmniej odpowiedniej chwili. |