Tak już jest, gdy marny twórca sili się na oryginalność i robi film o wampirach, nie dość, że nie mając odpowiedniego budżetu, to jeszcze nie potrafiąc sklecić sensownej fabuły. Rzadko zdarza się film tak bzdurny i wydumany, jak „Żądza krwi”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Teoretycznie wampiry mają szczęście do filmów. W przeciwieństwie do wilkołaków, nie muszą charczeć, jeżyć futra, ani biegać zgięte w pałąk po lesie. Najczęściej zachowują się jak ludzie, tylko są nieco silniejsze, mają kły i – oczywista sprawa – piją krew. Naturalnie i tu zdarzają się słabe produkcje, ale trudno uniknąć wpadek, gdy rocznie kręci się co najmniej kilkanaście filmów z wampirami w roli głównej. Jednym z takich nie najlepszych obrazów jest „Żądza krwi”. Teoretycznie kino klasy B prim, w praktyce jednak kolejna wypocina z naskrobanym na kolanie scenariuszem. Fabuła tego kuriozum jest prosta jak drut. Przechodzący kryzys małżeński policjant (długo niewidziany na ekranie, znany z „Bloba” Kevin Dillon, z wyrazem twarzy „smutna ryba wyrzucona na brzeg prosi o łyk powietrza”) zostaje ugryziony przez wampirzego bossa (czarny płaszcz, zdeformowana twarz w kapturze, charczący głos – wypisz, wymaluj Palpatine), dzięki czemu sam zaczyna się przemieniać w wampira. Jako że jednak wieczne życie i orgietki połączone z podsysaniem seksownych panienek mu nie odpowiadają (chyba tylko dlatego, że jest amerykańskim policjantem), zwraca się o pomoc do swojej żony (Vanessa Angel, jedna z maskotek „Słonecznego patrolu”). Ta zaś, doskonale zaznajomiona z wampirzymi zwyczajami z powodu wykonywanego zawodu (pisarka horrorów i romansów z wampirami), pomaga mu w krucjacie przeciw ZŁU. Nie tylko fabuła, ale i dialogi „Żądzy krwi” są rodem z dziecięcego teatrzyku: bzdurne, dęte i naciągane jak barchanowe gacie prababki. Żeby było oryginalnie, wampiry mają fosforyzujące, błękitnawe tęczówki (tylko wtedy, kiedy hipnotyzują ofiarę), podczas ataku zaś zmienia im się twarz – występują grube wały nadczołowe i następuje ogólne zeszpecenie fizys. Naturalnie boją się klasycznych rekwizytów – krzyża, wody święconej i czosnku, a zabija je drewniany kołek i słoneczne światło. Oczywiście wszystkie wampiry są występne i złe, policjant – mimo przeciwności losu (zawieszenie w czynnościach służbowych, podejrzenia o utratę zdrowia psychicznego) – prawy i dobry, a jego żona… eee… Żona po prostu nosi fiołkowy podkoszulek z dużym dekoltem (również w trakcie wyprawy na leże wampira). Prawda, ma jeszcze podręczną walizeczkę z zestawem kołków i główkami czosnku, a od czasu do czasu rzuca „pożytecznymi” informacjami na temat wampirów („przysmażenie ukąszenia krzyżem spowalnia przemianę w wampira”) i strzyg („mają krew żrącą jak kwas”). Występuje tutaj nieprawdopodobny melanż potocznych wyobrażeń, naleciałości z innych filmów, zwykłych bzdur i własnych konceptów scenarzysty, a co gorsza – nic z tego wszystkiego nie wynika. Ot, jest ugryzienie, a potem walka z wampirami, przez dłuższy czas polegająca głównie na praniu się po pyskach. Włos się na głowie jeży. Z tej cienkiej fabuły, z zatrudnionych aktorów (najmocniej przepraszam, ale Kevin Dillon jak na mój gust ma aparycję nieświeżego karpia, więc nie wiem, czemu obsadzono go akurat w roli amanta dwóch atrakcyjnych kobiet), z charakteryzacji wampirów, a także z ich codziennego zajęcia (orgietki w rytmie rave), można wnioskować, iż Richard Brandes, scenarzysta i reżyser w jednym, zdecydowanie za dużo naoglądał się serialu „Buffy, postrach wampirów”. Nie wiem, może nawet jest jego fanem. Jeśli tak, to zdecydowanie powinien poprzestać na cichym uwielbieniu dla twórców „Buffy” (choćby i w toalecie), a nie zabierać się za robienie nędznej podróbki, w której wszystko, od muzyki po dialogi, zdaje się być niezamierzoną karykaturą pierwowzoru. I to karykaturą kompletnie pozbawioną humoru, bez którego film jest wręcz piramidalną bzdurą. Odrębną zagadką w tym kalekim obrazie jest obecność Lance’a Henriksena, bodaj jedynej osoby, która rzeczywiście stara się przyłożyć do swojej roli. To jakiś tajemniczy trend – znani aktorzy decydują się występować w filmach pozbawionych szerszej dystrybucji, w dodatku grając dość epizodyczne rólki. Prócz Henriksena (trzecia część „Mutanta” i – skądinąd dobry – „One Point O”), czyni tak choćby Danny Glover („Piła”, „Ziemiomorze”), czy Patrick Swayze, z tym że tylko ten ostatni w miarę rozważnie dobiera swoje role („Donnie Darko”, „11:14”, czy przeuroczy „Smokiem i mieczem”). Nierozstrzygnięta pozostanie kwestia, czy brakuje im pieniędzy, czy też może wyrażają w ten sposób sympatię dla reżysera. Innymi słowy – lepiej trzymać się z dala od „Żądzy krwi”. Kąsa.
Tytuł: Żądza krwi Tytuł oryginalny: Out for Blood Reżyseria: Richard Brandes Zdjęcia: M. David Mullen Scenariusz: Richard Brandes Obsada: Kevin Dillon, Vanessa Angel, Jodi Lyn O'Keefe, Lance Henriksen, Kenneth Colom Muzyka: Steve Gurevitch Rok produkcji: 2004 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 95 min. Parametry: Dolby Digital 5.1; format 1,85:1 Gatunek: horror Ekstrakt: 10% |