Matka, zmrożona tonem jego głosu, cofnęła rękę. – Przepraszam – powiedział. – Nie chciałem, aby zabrzmiało to tak… – Dorośle? Prawdziwie? – spytał ojciec. – Ale tak właśnie jest – spojrzał na matkę. –Wypadkom można zapobiegać na wiele lepszych sposobów. Człowiek, nawet tak młody, zawsze wyczuje prawdę. – Dlaczego ludzie zgodzili się kiedyś nosić w sobie coś takiego? – spytał Arto. – Gdyby wtedy się nie zgodzili, dzisiaj nikt nie mógłby nas zmuszać do noszenia tych pluskiew. – A… Widzisz, wtedy takie… pluskwy były przydatne. Nasi przodkowie odrzucili je dopiero, gdy rząd zaczął nadużywać swoich uprawnień. Stare Prawo, Karta Praw Człowieka, nie pozwalały zmusić ludzi do noszenia lokalizatorów wbrew własnej woli. Lecz zapis o dzieciach pozostał. Dla dobra dzieci… – ojciec zamilkł. – Mamo, też to miałaś, prawda? I ty też, tato, jak byłeś mały? Też ci wszczepili pluskwę? – Tak, Arto. Też to miałem. I twoja mama, i jej mama, i jej ojciec, i mój… Urząd Opieki robi to od dawna. Lecz w dniu dwudziestych urodzin, z samego rana poszedłem do Urzędu i kazałem wyjąć z siebie to małe paskudztwo. Na to nie ma rady, musisz przeczekać. Ja nie będę tyle czekać, pomyślał ze złością. Nie aż do dwudziestego roku życia. Sama myśl o pluskwie wprawiała go w ponury nastrój. Znowu czuł się jak w potrzasku, samotny i otoczony przez wrogów, bez przyjaciół, a tak naprawdę i bez rodziców, bo choć byli obok, to nie mógł z nimi o tym porozmawiać. I była jeszcze szkoła. Chcecie mnie, pomyślał. Chcecie, bym był twardy, bo taki się wam bardziej przydam. Nie ma już żadnych Obcych, sami się zniszczyli, i ta cała wielka, wspaniała Flota, o której wciąż tyle mówią, wcale nie ma nas bronić, tylko pilnować. Tylko czekacie aż mi albo rodzicom podwinie się noga, by mnie zabrać do akademii i wychować na bezwolnego żołnierza Floty. Jesteście gotowi nas zniszczyć, jeśli tylko pomoże wam to przerobić nas zgodnie z waszym życzeniem. Miał rodziców, nie tak jak ci, którzy trafili do akademii. Czasami myślał, że jest mu przez to łatwiej, lecz w tym najważniejszym nie mogli mu pomóc. Widział ich codziennie. Byli tuż za ścianą, gdy kładł się spać. Mógł z nimi rozmawiać, a mimo to był sam. Był dla nich ciężarem na drodze do wolności. Czy tego nie rozumieli? Jednak dorośli nie rozumieli tak wielu rzeczy, że czasem go to dziwiło. On rozumiał. Tak długo uczył się obserwować, słuchać i myśleć, aż odkrył, że aby się chronić, musi nauczyć się manipulować innymi. – Nie jesz, Arto? – z zamyślenia wyrwał go głos matki. – Coś ci dolega? – To nie to – odpowiedział. – Tak sobie myślę… – O lokalizatorze? Arto, ojciec ma rację. Szkoda twojego zdrowia. Po prostu o tym zapomnij. Ale ja nie mogę, mamo, pomyślał. Nie potrafię zapomnieć, że to draństwo – to dobra nazwa – trzyma mnie tutaj, a was razem ze mną. – Może zamiast rozprawiać o rzeczach, na które nie mamy wpływu powiesz nam, co robisz w szkole? – zaproponowała i to obudziło jego czujność. – Nic o niej nie mówisz. Te dziecinne sekreciki… – Kiedy nie mam o czym. Tam jest nudno i nic się nie dzieje – powtarzał to zawsze, niemal automatycznie. Musiał wymyślić inną wymówkę, inaczej przestaną mu wierzyć. – Nie wierzę, że tam nic się nie dzieje – nawet ojciec oderwał się od swojej konsoli, by porozmawiać o szkole. – To jakaś dziwnie spokojna szkoła. W mojej tak nie było. Czasami biłem się z kolegami i też nie mówiłem o tym rodzicom. – Czasami się zdarza – Arto wzruszył ramionami. Zbyt idealne kłamstwo zawsze budziło wątpliwości dorosłych. – To nic wielkiego. Nie biłeś się codziennie, prawda? – Ale od czasu do czasu, to i owszem. Dzieci czasem się biją. Czasem… – O czym mam opowiadać? Siedzimy nad konsolami i coś tam robimy. Różne rzeczy. Większość do niczego mi się nie przyda… – I po szkole tak samo? Gdy byłem w twoim wieku to połowę czasu spędzałem z kolegami, a połowę nad komputerem. Arto ledwo się powstrzymał, by nie wydąć pogardliwie warg. Tylko jajcogłowi marnowali czas na zabawę. Jego ojciec rzeczywiście był jajcogłowym! Arto nie był głupi. Czuł, że mógłby dorównać im wiedzą, gdyby tylko chciał. Ale nie chciał. Jajcogłowi byli na samym dole hierarchii ważności. To wojownicy rządzili szkołą. Arto zamierzał sam decydować o sobie, a nie czekać, aż zadecydują o nim inni. – To chyba dobrze, że się uczę – odpowiedział. – Nie o to wam chodzi? – To bardzo dobrze! – zapewniła go matka. – Twój ojciec ma dobrą pracę, bo wie i umie więcej niż inni – ojciec przytaknął skinieniem głowy. – Tylko… zajmuje ci to tyle czasu… Jesteś dzieckiem, a starasz się być dorosłym. Na to będziesz miał dużo czasu, całe życie… Czas… Arto spojrzał na odmierzającą czas cienką błonkę, naklejoną na grzbiet lewej ręki, zasilaną ciepłem jego ciała. – Muszę już iść – przerwał, zrywając się od stołu. – Wrócę jak zwykle. Złapał jedną z kanapek i odwrócił się do drzwi. – Może tym razem wrócisz do domu zaraz po zajęciach zamiast włóczyć się z kolegami? – zawołała za nim matka. – Choć raz nie robiłabym obiadu tylko dla siebie… Nie odpowiedział. Bardzo tego chciał, ale po prostu nie mógł. Musiał zajmować się szkołą, aby przetrwać kolejne rozjaśnienie, by wieczorem wrócić do domu i by wszystko wyglądało tak, jakby nic się nie stało. Obejrzał się. Ojciec patrzył na niego z zainteresowaniem. – Taki wiek – już przy drzwiach usłyszał, jak mówi cicho do matki. – Nasz syn wcześnie zaczyna dorastać. Słyszałem, że na stacji to normalne. Nie chciał tego słuchać. Wyszedł. Uciekał, by nie kłamać. Pośpiesznie ruszył w stronę windy, gdzie zwykle czekał na niego Żimmy, starając się o wszystkim zapomnieć. Wilan Waspers powoli zbliżył się do strefy kontroli przejścia prowadzącego do doku stoczni. Od kilku tygodni uważnie, lecz dyskretnie przeczesywał ten wąski odcinek korytarza. Gdyby za długo i zbyt nachalnie wszystkiemu się przyglądał, strażnicy lub nawet komputer stacji mogliby zwrócić na to uwagę. Wtedy zarejestrowany przez perceptory obraz Wilana gapiącego się na czujniki uzyskałby odpowiednio wysoki priorytet „niezwykłości”, by zainteresować tym ludzką obsługę. System miał swoje wady. Komputer do analizy wykorzystywał ogólne wzorce zachowania ludzi. Dorosły z dzieckiem nie wzbudziłby jego podejrzeń, niezależnie od miejsca zarejestrowania. Przeszkody były dwie – ludzie, których łatwo było oszukać, oraz elektronika, której bezlitosnej uwagi nie dało się odwrócić, lecz która była bardziej naiwna niż dwulatek. Szukał sposobu obejścia czujników automatycznej kontroli lokalizatorów. Nie było tu czytników DNA, analizatorów zapachu czy skanerów siatkówki. Był tylko czujnik sprawdzający lokalizatory przechodzących pracowników. Centrala wierzyła, że stocznia jest tak dobrze zabezpieczona, iż nie da się przez nią wydostać na zewnątrz. Sam, jako pracownik, nigdy nie miał problemów z przekroczeniem tego odcinka korytarza, podobnie jak jego żona. Oboje mieli wstęp pracowniczy, lecz nie Arto. Nie dzieci. Ene miała rację. W niektórych miejscach, jak stocznia, dzieci nie powinny się znaleźć. Były takie ciekawskie i nieuważne… Zwłaszcza te małe potrafiły wcisnąć się wszędzie, w każdą, najmniejszą nawet dziurę, często z tragicznym dla nich skutkiem. Rodzic, choćby zdarł struny głosowe, nie był w stanie zmienić natury ich zachowania. Zresztą, kto w ich wieku zachowywał się inaczej? Musieli je chronić. Temu służyły lokalizatory i czujniki. W tym jednym wypadku naprawdę chodziło o bezpieczeństwo. Lecz zbyt często był to tylko kamuflaż, chroniący nadużycia tej technologii – i to kamuflaż bardzo prymitywny. Nie każdy wiedział – bo nie każdy chciał wiedzieć – że identyfikatory służyły także Korpusowi Ochrony Stacji – Kosie, jak ich wszędzie nazywano. Na Ziemi pozwalały odróżnić zwykłych ludzi od bezimiennych. Bezimienne dziecko nie posiadało wszczepionego lokalizatora; gdy dorosło, nie dostawało także identyfikatora. Na stacji prawdziwy powód wszczepiania identyfikatorów był inny. Wilan czuł, że Arto intuicyjnie to rozumiał. Teraz ten system był dla niego przeszkodą. Problem stanowiły dwa czujniki. W takich miejscach zawsze montowano je parami. Wszystko, co miał zrobić to odłączyć je jednocześnie tak, by wyglądało to bardziej na przepięcie czy awarię przekaźników niż na sabotaż – i była jeszcze sprawa wykrycia uszkodzenia przez automatyczną diagnostykę systemu. Wystarczy moment by Arto znalazł się po drugiej stronie – lecz jak go sprowokować? Może źle podchodzę do problemu, pomyślał. Po co walczyć z czujnikiem? Nie jego mam pokonać, a uruchamiający go nadajnik. Jak przemycić tędy Arto razem z lokalizatorem, który sprawia, że nie ma prawa tu przebywać… Informacje o budowie i działaniu lokalizatora nie były jawne, lecz wiedza o zabezpieczeniach przed usunięciem była powszechna. Lokalizator wykrywał pulsowanie krwi i spadek temperatury poniżej trzydziestu sześciu stopni. Analizował zmianę składu swojego otoczenia i alarmował, jeśli nie zgadzała się ze składem żywej tkanki. Gdy coś go uaktywniło, wysyłał sygnał alarmowy, niezależny od sieci czujników. Wtedy wyruszała nagonka – automaty przeszukujące, żelboty, psy Kosiarzy oraz policja. Mniej liczni wiedzieli, że do łączenia się z czujnikami urządzenia te wykorzystują zaawansowane układy kodowania transmisji, oparte o zmienne klucze szyfrujące. Ale ta wiadomość była równie precyzyjna jak stwierdzenie, że na Ziemi istnieje życie – nie mówiła nic na temat tego jak ono wygląda. Zwolnił. Nie musiał udawać zamyślenia. Jak co dzień minął strefę działania czujników, szukając pomysłu wartego rozważenia. Hala montażowa stoczni znajdowała się na samej kryzie stacji. Miała półtora kilometra wysokości, trzy długości, lecz przy swoich rozmiarach była nieproporcjonalnie wąska – dwieście metrów z ledwością wystarczało, by upchnąć potrzebne roboty. Maszyny zajmowały tu większość powierzchni; pracowały bez chwili przerwy, składając elementy lub przenosząc je do wnętrza budowanego statku. Te najbardziej niebezpieczne czy hałaśliwe znajdowały się w bocznych pomieszczeniach. Obiekt ich pracy tkwił nieruchomo na zewnątrz stacji, doczepiony dziobem do spodniej części kryzy. Choć dla planetarianina asteroida mogła wydać się ogromna, dla Wilana była najmniejszą, przy jakiej pracował – niemy symbol jego epoki, epoki podboju Kosmosu na ogromną skalę, świadczący, iż ludzkość coraz lepiej panowała nad swoim otoczeniem. Z zewnątrz asteroida przypominała wystrzelony z Ziemi pocisk, który przywarł do kadłuba stacji. Na obwodzie było wiele takich stoczni przemieszanych z dokami. Przy każdej tkwił inny pocisk, mierzący w Ziemię swoim emiterem. Utrzymywany przy stacji przez ogromną śluzę montażową i kilka mocnych włókien cumowniczych, oczekiwał na chwilę, gdy, decyzją ludzi, stanie się kolejnym skalnym wygnańcem, błąkającym się po Peryferiach, przesuwającym granicę znanej przestrzeni. Według planu miało się to stać już za miesiąc, lecz Wilan wiedział, że ta chwila trochę się opóźni. Jedyną drogą do wnętrza statku była para śluz. Półkolista, niemal dwudziestometrowej wysokości śluza montażowa wydawała się niczym wrota w porównaniu z tkwiącym w niej kilkumetrowym otworem głównej śluzy statku. Zaprojektowano ją tak, by mimo wielomiesięcznej pracy połączenie ze statkiem pozostało szczelne. Miało to swoje wady. Sama zamiana statku zabierała kilka minut, lecz aktywacja połączenia była o wiele bardziej skomplikowana. Systemy wymiany powietrza statku i stoczni, zasilanie, łącze sieci komputerowej – wszystko musiało zostać rozłączone i zabezpieczone. Wszystkiego pilnowały automaty, gotowe na najmniejszy błąd zablokować całą procedurę. Każdy jej etap był autoryzowany przez centralę. W tym czasie w hali montażowej mogli znajdować się jedynie pracownicy Obsługi Kosmicznej oraz wszędobylscy Kosiarze. Śluza stoczni była tu jedynym wyjściem prowadzącym w kosmos, otwartym ledwie na kilka minut, w trakcie których odczepiano gotową jednostkę, by zastąpić ją kolejnym kadłubem. Nawet ekipy pracujące na zewnętrznej powierzchni statku wychodziły w przestrzeń przez śluzy spoza stoczni. Hala mogła wydawać się słabym ogniwem ochrony stacji, lecz to było tylko złudzenie. Podszedł do gigantycznej, plaszklanej szyby, jaką była zewnętrzna ściana hali montażowej. Statek miał niewiele ponad dwa i pół kilometra średnicy – nie dość by przesłonić całą semi-krystaliczną taflę. Jej idealna przezroczystość dawała poczucie swobody; kosmos po jej drugiej stronie był niemal namacalny. Takie same szyby opasywały stację wzdłuż obu promenad. Potrafił zrozumieć desperatów, którzy z bronią w ręku i skafandrem na grzbiecie próbowali rozbić taką szybę. Chęć wydostania się stąd czasem odbierała ludziom zmysły. Zapominali, że broń ręczna nie jest w stanie choćby naruszyć molekularnej struktury plaszkła. Spojrzał przez szybę. Na zewnątrz grupa automatów krzątała się między nieskończenie czarnym mrokiem kosmosu a, oświetloną tu i ówdzie reflektorami, powierzchnią asteroidy. Pomagało im kilkudziesięciu ludzi. Nie musiał patrzeć na symbole na ich skafandrach by wiedzieć, że są z Obsługi Kosmicznej. Tylko oni mogli wyjść na zewnątrz. Rozbierali zewnętrzny dok; powłoka ochronna została już zdjęta, pozostały tylko kratownice. Jeszcze przedwczoraj ta ogromna konstrukcja z krat, prętów i płyt szczelnie okrywała kadłub, ułatwiając montaż zewnętrznych elementów, wiercenie i klinowanie otworów zewnętrznych śluz, a potem montaż emitera. To on miał rozpędzić ten kawał skały do granicy dziewięćdziesięciu ośmiu procent prędkości światła – granicy, której jak dotąd nie udało się przekroczyć. Wilan już dawno nie miał okazji spojrzeć w kosmos. Gwiazdy zdawały się być tak blisko, choć w rzeczywistości były odległe; przypominały mu dlaczego buduje statek za statkiem, wiedząc, że większość z nich powstaje na zamówienie Floty. Czuł ironię sytuacji. Wytwory jego rąk leciały tam, gdzie sam nie mógł się dostać. Dawno temu Rząd postanowił, że Układ ma być gigantycznym i jedynym centrum przemysłowym ludzkości. Reszta, jak Prawa Emigracyjne, była tylko konsekwencją tej decyzji – koniecznością utrzymania potencjału produkcyjnego i wysokiej konkurencyjności na rynku pracy. Wilan często powtarzał w myślach, że żyje w chorych czasach, w których praca stała się ważniejsza od rodziny. Ten świat dąży do zagłady, uznał, i to o wiele szybciej niż wtedy, gdy Ziemia była podzielona na państwa. Mógł albo to rzucić, albo ciągnąć dalej, lecz po tym, co zrobił w ciągu ostatnich miesięcy nie potrafiłby o wszystkim zapomnieć. To co, że byli bogaci. Zarabiał dużo, lecz lata pracy w takim miejscu potrafiły doszczętnie zmęczyć człowieka. Uczynić go mniej wydajnym i mniej konkurencyjnym. A pracę miało się tak długo, jak długo pozostawało się konkurencyjnym wobec tych, którzy chcieli ją mieć; jak długo doświadczenie przeważało nad spadkiem wydajności. Może wytrzyma tu kolejne jedenaście lat, jednak to nie będzie trwało wiecznie. Co wtedy? Gdy nadeszła oferta pracy w stoczni, Ene była w ciąży, a on szukał sposobu by zapewnić im byt. Dla tej posady oboje rzucili wszystko. Pozostawili swoje przeszłe życie i wkroczyli w nowe, ledwie z tą garstką rzeczy, które był sens zabierać ze sobą na górę. Tak wtedy, jak i dziś Wilan uważał tę decyzję za słuszną. Na stacji czuł się bardziej wolny. Nawet jeśli kraty były tu bardziej namacalne niż na Ziemi, mógł przez nie wyjrzeć na zewnątrz. Na Ziemi o pewnych sprawach nie wypadało mówić. Można było to robić, bo istniała wolność słowa, lecz nie gwarantowała ona braku problemów. Na stacji śmiało rozmawiali o rzeczach, o których na dole strach było szeptać. Tutaj kosmos przychodził do nich. Każdego dnia na pokład każdej stacji schodziły setki kolonialnych kupców i przewoźników – zbyt dużo, by utrzymać ziemski reżim informacyjny. Rząd wiedział, że nie zdoła ukrócić swobody wymiany myśli i informacji. Nawet nie próbował. Zamiast tego wolność myśli kosztowała tu swobodę ruchów. Na Ziemi trzeba było uważać na to, co się mówi, za to można było iść gdzie nogi poniosły. Tu było na odwrót – nie bez powodu. Stacje były jedynymi bramami do gwiazd. Ktokolwiek chciał opuścić Układ, musiał przez nie przejść.
Trzy kwadranse później, ubrany w roboczy kombinezon, Wilan zeskoczył z załadowanej platformy, sunącej wzdłuż magnetycznej poduszki transportera. Poduszkę tworzył pas ustawionych nad i pod podłogą dodatkowych cewek, pozwalających na regulowanie pola magnetycznego niezależnie od pola stacji. Tak powstał korytarz regulowanego ciążenia, którym lekkie maszyny przewoziły sprzęt i materiały ważące normalnie nawet dziesięć razy tyle. Uboczne skutki Wilan odczuwał na sobie – czuł się jakby jechał kolejką na Księżycu. Transporter nie był przystosowany do przenoszenia ludzi, lecz rozmiary hali wymuszały jego wykorzystywanie. Wskoczyć na poruszającą się platformę – mimo zmniejszonej w locie masy ciała – uniknąć zderzenia i zeskoczyć na miejscu, nie przewracając się na podłogę – wyglądało to na popisy cyrku zmiennej ważkości, lecz te sztuczki znali tu wszyscy. Stanął przed śluzą. Mimo miesięcy pracy asteroida pozostała ledwie wydrążonym kadłubem, nie przystosowanym do lotów z żywą załogą. Ich zadanie kończyło się na montażu niezbędnych do lotu podzespołów oraz tego, czego nie mogli zrobić koloniści – nic więcej i nic mniej. Sterowany przez komputer gwiazdolot miał zostać skierowany ku odległemu sektorowi przestrzeni, gdzie po wykończeniu będzie pełnić swoją służbę. Tam otrzyma nazwę, numer kodowy i pierwszą załogę – ludzi, których rodzice jeszcze się nawet nie narodzili. Do tego czasu skała była gwiazdolotem jedynie z nazwy. Nikt, poza Wilanem, nie wyobrażał sobie, by w tym stanie mógł spełnić swoją funkcję. Taka była polityka ekonomiczna Układu. Prawa Kolonialne zapewniały monopol na budowę statków osiągających prędkości podświetlne. Rząd trzymał je twardą ręką. Niemal wszystkie koncesje na ich budowę trafiały do lokalnych korporacji; jedynie kosmoloty budowano tam, gdzie miały służyć. Stwarzało to pewien problem. Dzięki sieci łączności tachionowej informacja potrzebowała najwyżej dni, by dotrzeć do najodleglejszych zakątków ludzkiego dominium. Gdy statek docierał do celu, większość dodatkowego wyposażenia okazywała się muzealnym złomem. W kadłuby wsadzano więc tylko to, co było nieosiągalne dla kolonistów lub niezbędne do lotu. Najważniejsze były dwa podzespoły – emiter napędowy i reaktor. Od dwóch wieków ich konstrukcja pozostawała prawie niezmieniona, osiągając szczyty swojej wydajności. Nie pozostało w nich nic, co można było ulepszyć. Jedynie nowe odkrycie mogło naruszyć ten porządek, lecz zmieniłoby ono o wiele więcej niż budowę gwiazdolotów. Wilan przeszedł przez śluzę doku stoczni. Minął krótki łącznik i wszedł na kładkę. Przeszedł przez skalną jaskinię doku statku, minął śluzę wewnętrzną i skierował się w stronę głównego tunelu pierwszego pokładu. Nic dziwnego, że nikt nie traktował poważnie tej drogi ucieczki. Gwiazdolot był pozbawiony systemów podtrzymywania życia. Bez komór inercji jego pasażer zginąłby od towarzyszącego przyspieszaniu przeciążenia. Gdyby jakimś niezwykłym przypadkiem ktoś zdołał to przeżyć, musiałby wytrzymać kilka lat pokładowych podróży do najbliższej stacji przystankowej. Wilan nie sądził, by było to niewykonalne. Wariackie, mało realne, lecz nie niemożliwe. Jego plan był tak prosty, że aż genialny w swym zamyśle, dość śmiały i bezczelny, by się powieść, choć gwiaździście trudny w realizacji. Miał możliwości, potrzebną wiedzę i dość determinacji, by go urzeczywistnić. Nie była to jego pierwsza próba, jednak mogła okazać się ostatnią. Nie dlatego, że nie wierzył w powodzenie – po prostu nigdy nie był tak blisko celu. Nie mówił o tym nawet własnej żonie, lecz był coraz bliższy chwili, gdy ten pusty, martwy kadłub stanie się ich biletem do wolności. Od kiedy zaczął realizować swój plan, Wilan prowadził w pracy podwójne życie. W pierwszym posłusznie montował przewody transportujące plazmę – to w nią zamieniała się woda nim trafiła do komory reaktora. Instalował reaktor, w którym wskutek łączenia się wodoru w hel, a helu w azot, plazma zamieniała się w gaz. Po usunięciu z niego dwutlenku węgla, ustawieniu stężenia azotu i neonu oraz uzdatnieniu wykorzystywano go do stworzenia astronautom atmosfery wewnątrz statku. Potulnie układał cewki rdzenia, stanowiące część napędu międzyplanetarnego. Pomagał w zakładaniu ekranów antyradiacyjnych, mogących z równym powodzeniem chronić przed promieniowaniem komputer pokładowy, jak ich własne ciała oraz zagłuszać lokalizator jego syna. W swoim drugim życiu sekretnie przygotowywał kadłub do montażu systemów. Miały one ich chronić, gdy zanurzą się w wygenerowanej przez komputer wirtualnej rzeczywistości. Gromadził żywność, którą automaty będą ich karmić. Przygotowywał się do zainstalowania dodatkowego reaktora – który miał to wszystko zasilać. Skupił się tylko na tym, co było niezbędne do przetrwania. Po zakończeniu przyspieszania astronauci mogli wychodzić z komór inercyjnych; oni będą w nich siedzieć aż do chwili, gdy przyjdzie im opuścić pokład. Skrzętnie ukrywał swoją działalność. Wykorzystywał znajomości do zdobywania potrzebnych części oraz swój spryt i umiejętności, by je montować. Statek wciąż wyglądał na nienadający się do lotu załogowego. Każdy rządowy agent, Protektor, mógł to sprawdzić. Tylko kto chciałby przeszukiwać niesprawny statek? Tylko stuknięty Kosiarz oraz równie stuknięty pracownik stoczni. Nie, nie stuknięty. Zdesperowany. Gdyby chodziło wyłącznie o niego, nie wahałby się ani chwili. Istniała technologia pozwalająca zakonserwować ciało na czas lotu – komory konserwujące. Lata świetlne od najbliższej bazy czy okrętu, były ostatnią szansą ratunku dla astronautów. Skazani przez los na zagładę, wypijali kilka litrów płynu zastępczego i zamykali się w specjalnych komorach. Gdy zapadali w sen, impuls elektromagnetyczny zestalał płyn; cząsteczki wiązały się w molekularną siateczkę, chroniącą delikatne struktury komórek przed zgubnymi skutkami zamrożenia ciała – ostatniego etapu konserwacji. Od czasu do czasu znajdowano i ożywiano zaginionych przed wiekami Tułaczy, którzy w ten sposób wymknęli się śmierci. Do przetrwania wystarczyła im komora konserwująca i akumulator, mający dość energii, by wytworzyć impuls i zakończyć proces zamrażania. Potem nie potrzebowali już nawet zasilania. Czas przestawał się liczyć. Niestety, zbyt często dochodziło do powikłań przy ożywianiu. Układ krążenia mógł nie wytrzymać wchłonięcia dodatkowych litrów płynu. Naczynia w mózgu mogły popękać wskutek nagłej zmiany ciśnienia krwi. Sam proces przywracania do życia był tak skomplikowany i zależny od reakcji organizmu, że nie mógł być przeprowadzony automatycznie. Musiał nadzorować go żywy człowiek. Nawet astronauci unikali konserwowania jak ognia. Co innego konserwować się, gdy śmierć zagląda w oczy, a co innego dla wygody. Na coś takiego godzili się jedynie ci, dla których cel lotu znajdował się często aż na krańcu znanej przestrzeni – czyli koloniści. Byli jeszcze żołnierze Floty, lecz oni nie mieli nic do powiedzenia. Wilan sprawdził harmonogram prac jego zespołu z zeszłego rozjaśnienia. Spojrzał na zegarek. Praca przy cewce rdzenia zajmie mu kilka godzin, dość, by inżynierowie skończyli pracę. Gdy w stoczni pozostaną sami technicy, wtedy przejdzie do innej części kadłuba, do pomieszczenia, w którym prace już się zakończyły. Kilka rozjaśnień wcześniej dociągnął tam przewody zasilające; wkrótce zamierzał zainstalować podłączenie do komputera. Dzisiaj przygotuje złącza dla przyszłych komór inercyjnych. Wiedział, że jest zmęczony i że wygląda na zmęczonego. Już sama jego oficjalna praca wysysała z niego całą siłę. Nawet żona widziała, że coś z nim jest nie tak, lecz nie mógł zwolnić. Być może będzie musiał przyspieszyć. Jeszcze miesiąc, może dwa, i statek zostanie ukończony. Do tego czasu wszystko musi być gotowe. |