Prezentujemy fragment opowiadania Jacka Piekary „Ani słowa prawdy” pochodzącego ze zbioru pod tym samym tytułem. Książka objęta patronatem Esensji ukaże się nakładem Agencji Wydawniczej Runa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Koń był jabłkowity, miał bogato zdobiony czaprak i gładką, błyszczącą sierść. Szedł powoli, ze zwieszonym łbem. Wyglądał, jakby przysypiał, tak jak jego pan. Jeździec kołysał się w siodle, miał zmęczoną twarz i zamknięte oczy. Głowę okrywał mu kaptur płaszcza, spod którego sterczała tylko siwa, rozwichrzona broda. Wodze zwisały wzdłuż końskiego boku. Las od dłuższego już czasu obserwował przybysza i się zastanawiał. Ten las bowiem dowiedział się niedawno, że nie lubi obcych, i teraz już drzewa niosły cichy szept. – Obcy, obcy są wśród nas… Las przybliżał się wolno, drzewa niemal niepostrzeżenie posuwały się w stronę traktu. Mrok gęstniał, słońce powoli zachodziło za chmurami, a las szykował się do ataku. Za chwilę konary zrzucą jeźdźca z siodła, za chwilę chwytne gałęzie oplotą jego ciało, za chwilę obcy przybysz odda drzewom swą siłę. I nagle człowiek w płaszczu ocknął się. Uniósł się w strzemionach i zrzucił z głowy kaptur. – Ejże – rzekł mocnym, spokojnym głosem – a cóż to za zwyczaje? Wyciągnął zza pasa różdżkę z połyskującym okiem nefrytu i rozejrzał się wokół. – Naprawdę masz ochotę spróbować? – Jeździec nie wyglądał na zaniepokojonego, a tylko zmartwionego. Las ucichł, lecz zaraz potem gniewnie zaszemrał. Ale drzewa się cofnęły. Las nie lubił walki i bał się jej. A zwłaszcza bał się czarodziei. Tych dziwnych ludzi, co jednym słowem potrafią zapalić drzewo, którzy potrafią znikać kiedy chcą i pojawiać się w wielu miejscach naraz. Las nie chciał mierzyć swych sił z czarodziejem. Umilkł i udawał, że nic się nie stało. Przybysz schował różdżkę za pas i poklepał po szyi konia. – Co za czasy – mruknął. – Nawet nie można spokojnie pospać. Przeciągnął się i napił wody z bukłaka, a potem rozejrzał wokół. Nie okazywał tego, ale był naprawdę zaniepokojony. Drzewa nie ożywały z byle powodu, a nawet jeśli, to zwykle z radością chłonęły światło słońca i łapczywie piły wilgoć ziemi. Nie miały ochoty kogokolwiek krzywdzić i nie miały w tym również żadnego celu. Jeśli ten właśnie las zachowywał się inaczej, oznaczało to, że ożywiła go wroga, nienawistna siła. Czasem siła taka tkwiła po prostu gdzieś głęboko w ziemi i pojawiała się z nieznanych przyczyn, czasem jednak przybywała wyzwolona czyjąś złą myślą, a niekiedy specjalnie wyzwolona czyjąś złą mocą. – No to jesteśmy prawie na miejscu – powiedział czarodziej, nie wiadomo, czy do siebie samego, czy do swojego wierzchowca. Stare olchy i buki ustępowały miejsca młodym, jasnym brzozom. Przez gęstwinę prześwitywały już polany pełne paproci. Las się kończył. Po chwili jeździec zobaczył drewnianą chatę z dachem krytym mchem. – Jest tu kto?! – zawołał, a potem, nie słysząc odpowiedzi, westchnął i zeskoczył z siodła. W tej samej chwili z chaty wyszedł czarnobrody mężczyzna o nagich, sękatych ramionach. W dłoni trzymał siekierę. – Czego tu? – zapytał, mierząc przybysza wrogim spojrzeniem. – Ładnie witasz gości – rzekł czarodziej. – Daleko jeszcze do Spaleńca? – Niedaleko – odparł mężczyzna i nieco opuścił siekierę. – A wy czego tam szukacie, panie? – Ostatnie słowo wymówił po ledwo dostrzegalnej chwili. – Człowieka, który zwie się Bogost. Mężczyzna milczał długą chwilę. – To wy jesteście tym magiem – powiedział w końcu – po którego posłali. Ale spóźniliście się, panie. Nie ma już Spaleńca. – Co to znaczy? – Przybysz zmarszczył siwe, krzaczaste brwi, co nadało jego spokojnej twarzy nieoczekiwanie groźny wygląd. Czarnobrody chciał wzruszyć ramionami, ale zrezygnował i jakby skurczył się w sobie. – Zostały tylko trupy – objaśnił – jeśli ich wilki jeszcze nie rozwlekły. Wszyscy zginęli. Czarodziej przygryzł wargi. – Kto ich zabił? – A bo to wiadomo. – Czarnobrody pozbył się lęku i zaśmiał złośliwie. – Jesteście czarodziejem, obaczcie sami. Mag włożył nogę w strzemię i koń spojrzał na niego z wyrzutem, bo spodziewał się choć chwili odpoczynku. – Ano zobaczę – powiedział czarodziej. – Nikt nie ocalał, mówisz? Czarnobrody splunął przez ramię. – To była przeklęta osada – rzekł. – Nigdy się tu ludziom nie wiodło. Powiem wam coś, panie. Zapomnijcie o Spaleńcu i wracajcie, skąd przybyliście. Nic tu po was. – A to się dopiero okaże. – Czarodziej pokiwał głową. |