Niewiarygodne, że jeden z najczęściej występujących na ekranie bohaterów powraca i potrafi wciąż bawić swoimi nieprawdopodobnymi, pełnymi heroizmu przygodami. Zorro walczy o wolność, stając się symbolem nierzeczywistych ideałów, ale jednocześnie zostaje przedstawiony jako zabawna, przestarzała, choć rozbudzająca wyobraźnię postać. Może jednak ten wir nielogiczności potrafi zamroczyć? Może to kwestia sentymentów?  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na początku wydaje się, że reżyser „Legendy Zorro”, Martin Campbell, próbuje sprzedać ten sam towar w nowym, błyszczącym opakowaniu z płonącym „Z” na wieczku. Rozpoczyna kontynuację opowieści o zamaskowanym obrońcy wolności dokładnie tak samo, jak w pierwszej części sprzed siedmiu lat. Wprowadza jednak pastiszowy humor i dystans do monumentalnej bzdury prezentowanej na ekranie. W klasycznym prowadzeniu akcji dostrzegłam precyzyjnie przemyślany sposób kręcenia sequelu. Campbell jakby otwarcie się przyznawał, że trudno w historii o Zorro powiedzieć coś nowego i dlatego przedstawia jego losy w niezmienionej formie radosnego kina płaszcza i szpady, nieskażonego chaotyczną i hałaśliwą oprawą hollywoodzkich kontynuacji. W „Legendzie Zorro” dodano wprawdzie więcej sekwencji akcji, ale jednocześnie nadano lekkości dialogom, urozmaicając je zabawnymi sformułowaniami czy grą słów. Poza tym, większy budżet nie oznacza tym razem większej ilości efektów specjalnych. Wyrafinowane choreograficznie sceny walk są rezultatem pracy kaskaderów i ich koordynatora, a nie wszechobecnego CGI. W nieprawdopodobnej historii łatwo doszukać się elementu naiwnej radości charakterystycznej dla najmłodszych. Widz zostaje skonfrontowany z beztroską opowiastką nakręconą w sposób typowy dla kina przygodowego minionych lat, która staje się nawet mimowolnym hołdem dla tego rodzaju filmów. Wszystkie czarne charaktery są absolutnie negatywne, wszyscy pozytywni bohaterowie przezwyciężają trudności i własne słabości, aby w drodze do szczęśliwego finału zmiażdżyć bezwzględne zło. Podobne, tradycyjne, ujęcie walki dobra ze złem coraz rzadziej opowiadane jest w sposób tak bezpośredni i bezpretensjonalny. Oczywiście, nieprawdopodobna intryga wikła się coraz bardziej, ale robi to tylko ze względu na konwencję, bo widz raczej nie zostanie zaskoczony, a tok niektórych wydarzeń zdoła przewidzieć. Scenarzyści „Legendy…” wybrali typową fabułę, choć zabarwili ją skromnymi nawiązaniami do współczesności. Stąd nowe przygody kalifornijskiego lisa pełne są afirmacji wartości rodzinnych, odnoszą się do roli wiary w życiu człowieka i walki o wolność. Żeby nie było za poważnie, wszystko to zostało upstrzone humorem słownym i sytuacyjnym, którego w dużej mierze brakowało „Masce Zorro”. Zresztą, samo już skontrastowanie Ameryki z czasów tworzenia się Unii i konfederatów z tajemniczym, europejskim stowarzyszeniem rycerzy Aragona budzi uśmiech. Na szczęście nie politowania, bo reżyser wyraźnie daje znaki, że jego film to pogodna, optymistyczna bajka, w której dobro zawsze zwycięża, a nie film przygodowy na serio.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Niepotrzebnych udziwnień oszczędzono widzom również w kwestii obsady. Na szczęście, Anthony Hopkins nie powraca jako duch, co przeszło jakiemuś hollywoodzkiemu maniakowi przez myśl. Wprawdzie brakuje jego aktorskiego geniuszu i spokojnej dostojności z „jedynki”, ale braki wypełniają z nawiązką bardzo zaangażowani w swoje postacie Antonio Banderas i Catherine Zeta-Jones. Zresztą nie tylko oni, bo mały Adrian Alonso – w roli sprytnego synka państwa de la Vega – oraz Tornado, wierny koń swojego pana, wyrastają na równie ważne i interesujące postacie pierwszego planu. Hopkins nawet nie pasowałby do nieco prześmiewczej, intryganckiej formuły nowego filmu. Tymczasem, Banderas odnajduje się wyjątkowo trafnie w atmosferze kontynuacji i potrafi być zabawny, odważny, a nawet autoironiczny, w zależności od sceny. Rola Eleny nareszcie rozrosła się do odpowiednich rozmiarów. Jak zawsze piękna Catherine Zeta-Jones przestała być jedynie wykwintną ozdobą drugiego planu. Staje się równorzędną partnerką Zorro i zdradza talent komiczny, zwłaszcza w scenie z paleniem fajki. Rozczarowuje natomiast pierwszy łotr opowieści, francuski bogacz Armand. Nie jest ani wystarczająco demoniczny, ani fascynujący złem, żeby wzbudzić większe emocje. Podobnie służący mu zbir: fanatyk religijny i zaślepiony rasista z drewnianymi zębami. Toż to para jak z Bonda, a nie z zorrowskiej przygody! Trudno mieć wątpliwości, że ognisty Antonio i ponętna Catherine im nie sprostają. W końcu w kinie przygodowym źli chłopcy zawsze muszą dostać po siedzeniach. „Legenda Zorro” sprawdza się idealnie jako niezobowiązująca rozrywka, rozświetlająca nieco szarość codzienności. Mimo tradycyjności konstruowania narracji, perypetie zamaskowanego rycerza odchodzą od przestarzałych schematów, stawiając na równi z Zorro innych bohaterów. Dystans, nieco naiwna zabawa i relaks. Możliwe, że właśnie tego często brakuje w kinie. Poza tym, w mało którym filmie koń jest większym pijakiem i palaczem niż jego właściciel.
Tytuł: Legenda Zorro Tytuł oryginalny: Legend of Zorro Reżyseria: Martin Campbell Zdjęcia: Phil Meheux Scenariusz: Alex Kurtzman, Roberto Orci Obsada: Antonio Banderas, Catherine Zeta-Jones, Pedro Armendáriz Jr., Nick Chinlund, Rufus Sewell, Valarie Trapp Muzyka: James Horner Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: Forum Film Data premiery: 4 listopada 2005 Gatunek: przygodowy Ekstrakt: 60% |