Zemsta, honor i upiory
"Gen" to zdecydowanie jeden z najlepszych tomów cyklu o króliku-samuraju. Tym razem na pierwszy plan wybija się tytułowy bohater tej opowieści, nasz ulubiony nieokrzesany ronin o złotym sercu...  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Gen” jest kolejnym (i sądząc z braku zapowiedzi ostatnim) tomikiem cyklu „Usagi Yojimbo” wydanym przez oficynę Mandragora. Tym sposobem zamknięta zostaje wreszcie luka między starszymi tomikami a nowszymi, publikowanymi przez Egmont. Jak zwykle książeczka składa się z kilku krótkich opowiadań i jednego dłuższego, rozbitego na rozdziały. Bardzo zabawną – choć nie dla Usagiego – jest historyjka o tym, jak będąc jeszcze dzieckiem, próbował się zemścić na sensei Katsuichim. Pozostałe opowieści maja wydźwięk zdecydowanie poważny, a nawet ponury. W „Duchu generała” Usagi przybywa do wioski nawiedzanej przez ducha samuraja, który co noc od nowa popełnia samobójstwo przy wtórze przeraźliwego krzyku. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź na to pytanie jest typowo „samurajska”, a Usagi, który doskonale rozumie pojęcie honoru, oczywiście znajduje wyjście z sytuacji. Jest to smutna, lecz piękna historia; na pewno przemówi do tych czytelników, którzy w przygodach naszego ronina poszukują nie tylko scen walki, ale także wartości duchowych. Jeszcze piękniejszą historię przedstawia nam krótka „Splątana przędza” – pokazane jest w niej, że nie tylko samuraj ma obowiązek chronić swego pana, ale działa to również w drugą stronę. W dwóch opowiadaniach po raz pierwszy pojawia się urodziwa i sprytna Kitsune, którą czytelnicy znają już z późniejszych odcinków – okazuje się, że od samego początku znajomości z Usagim ma talent do wplątywania go w rozmaite kłopoty. Powraca również Zato-Ino. Historia, która dała tytuł całemu tomikowi, opowiada w typowo samurajski sposób o honorze, zemście i obowiązku. Jest najdłuższa i zdecydowanie najpoważniejsza ze wszystkich w tym tomiku. Poznajemy w niej życiorys Gena, a dramatyczne i ponure wydarzenia są równoważone humorem, szczególnie w scenach kłótni naszych dwóch przyjaciół. „Gen” jest zdecydowanie tomikiem, który można polecić każdemu – wielbiciele przygód królika-samuraja będą całkowicie usatysfakcjonowani, a kogoś, kto przedtem nie miał styczności z cyklem, ten tomik bez wątpienia zachęci do przeczytania całości. Plusy: - wzruszające scenariusze („Duch generała”)
- ciekawe wątki (nowe miecze Gena)
- rozbudowanie postaci Gena
Minusy:
Tytuł: Gen Tytuł oryginalny: Gen's Story Scenariusz: Stan Sakai Rysunki: Stan Sakai Tłumaczenie: Witold Nowakowski Cykl: Usagi Yojimbo ISBN: 83-89698-69-2 Format: 156s. 145x105mm; oprawa miękka Cena: 16,90; Data wydania: październik 2005 Ekstrakt: 100%
Veni. Vidi. I co dalej?
Obcy przybyli. Chcieli podbić planetę Ziemię. Uciekli w popłochu. Ostatni zeszyt serii „X4” pozostawia niedosyt. I, jednocześnie, brak ochoty na więcej.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Najbardziej znana drużyna mutantów (X-Men) wraz z równie popularną rodziną superbohaterów (Fantastyczna Czwórka) łączą siły, by odeprzeć inwazję z kosmosu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że tak naprawdę miniseria niczego nie zmienia, a status bohaterów po zakończeniu lektury pięciu zeszytów pozostaje taki sam, jak na początku czytania. Bohaterowie spotykają się, tłuką (najpierw ze sobą, potem z Obcymi), rozwiązanie problemu pojawia się w ostatniej chwili na zasadzie deus ex machina i wszyscy zapominają o niewygodnym epizodzie. Każdy z zeszytów serii w oryginale zaopatrzony był w krótkie streszczenia pomagające wprowadzić czytelnika w treść poprzednich odcinków. W polskiej edycji tego zabrakło – przypadkowy czytelnik wrzucony w środek akcji bez słowa wyjaśnienia może szybko pogubić się w tłumie mutantów i wydarzeń, o których nie ma pojęcia (dialogi tłumaczące akcję zostały zgodnie z polityką ostatnich lat wydawnictwa Marvel Comics usunięte na rzecz streszczeń na początku zeszytu). Każdy z komiksów z Marvela można umiejscowić w czasie – polskie tłumaczenie skutecznie to uniemożliwia. Komiks dzieje się w chwilę po rozbiciu starej grupy Avengers (wydarzenia opisane w „Avengers: Disassembled”), a jeszcze przed powstaniem nowego jej składu – w wersji polskiej jest tylko mowa o „nieobecności Mścicieli”. Również inny fakt z historii X-Men – stworzenie nowego, bardziej wydajnego systemu wykrywania mutantów o nazwie Cerebra (miało to miejsce w wydanych i u nas zeszytach z serii „New X-Men” pisanych przez Granta Morrisona), zostaje w polskich wydaniach pominięty – tu system ten to nadal Cerebro (jeśli to literówka, to wyjątkowo konsekwentna – powtarza się wielokrotnie). Ogólnie rzecz biorąc, tłumacz pozwala sobie w tekście na wiele – momentami tworzy wręcz własną wizję dialogów. Oryginalny zachwyt bądź zaskoczenie („Wow!”) zamienia się w napastliwy okrzyk („Banzai!”), a bojaźliwie stwierdzenie obcych, których cykl życiowy (i sam wygląd również) zbliżony jest do filmowych Obcych – jeden z bohaterów nawet żałuje, że nie ma wśród nich Ripley – „Host have mercy!” to według tłumacza „Będą nam służyć”. „Simulacrum” (trudne słowo) to w polskiej wersji „mimikra” (też trudne, ale całkiem inne), a „stupid” znaczy tyle, co „absurdalny”. Zbyt wiele fragmentów zmienia znaczenie, przybierając formy chwilami mocno odległe od oryginalnych założeń – w większości jednak są to teksty nieistotne. Nieistotne – bo i fabuła w komiksie mocno znikoma. Drażni jeszcze jedna rzecz – poprzedni długoletni wydawca komiksów Marvela, TM-Semic, przez cały czas publikacji przygód mutantów nazwę grupy traktował jako nieodmienną, a pseudonimy jej członków pozostawiał w wersjach oryginalnych. W „X4” znikają Cyclops, Storm, Beast i Phoenix, a pojawiają się Cyklop, Burza, Bestia, Feniks. Również „X-Men” mutują (dosłownie) z początkowych „X-Menów” (podwójna angielsko-polska liczba mnoga w pierwszych zeszytach serii) w „X-Manów” (wersja być może poprawna, ale równie niestrawna – przynajmniej dla długoletniego czytelnika serii). Dwie reprezentatywne grupy superbohaterów zasługiwały na porządną serię. Dostaliśmy efekciarski scenariusz Akiry Yoishidy epatujący kolorkami z komputera i oprawiony niezbyt staranną, noszącą ślady mangowych uproszczeń grafiką (tu kłaniamy się Patowi Lee). Do przeczytania dla wyjątkowo zatwardziałych fanów. I zapomnienia. Plusy: - spotkanie dwóch popularnych grup superbohaterów
- zachowanie istniejących spolszczonych nazw własnych (Ludzka Pochodnia, Stwór, Mściciele)
- rozjaśnienie stron w stosunku do wydania oryginalnego – lepsza widoczność
Minusy: - wprowadzanie nowych tłumaczeń oraz odmiany
- niezachowanie istniejących spolszczonych nazw własnych – Robale (oryg. The Brood) pojawiły się już w polskim wydaniu „X-Men” (9/1995) – tam zwały się Miot
- brak streszczenia (hermetyczność zeszytu)
- brak pomysłu na scenariusz, większość wydarzeń to komiksowe klisze i ograne pojedynki
- ortografia („psztyk”)
Tytuł: X4 #5 Scenariusz: Akira Yoshida Rysunki: Pat Lee Tłumaczenie: Kacper Roch Cykl: X4 ISBN: 83-89698-64-1 Format: 24s; oprawa miękka Cena: 5,- Data wydania: październik 2005 Ekstrakt: 50%
Opowieść w stylu „futrzany noir”
„Jutro będzie futro” ma u mnie wielki plus już na starcie. W polskim współczesnym komiksie z nielicznymi wyjątkami przyjęło się wydawać albumy będące zlepkami pasków komiksowych, eksperymentami artystycznymi bądź jednoplanszowymi skeczami – tym bardziej czytelnik spragniony jest rozbudowanych historii stawiających na fabułę, zaplanowanych na cały cykl. Komiks Joanny Karpowicz daje nadzieję na spełnienie tych oczekiwań.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Jutro będzie futro” wykorzystuje doskonale znany w komiksie motyw uczłowieczonych postaci zwierzęcych („Blacksad”, „Usagi Yojimbo”, „Zimny równik” czy choćby „Kaczor Donald”). W przeciwieństwie jednak do tamtych pozycji, w albumie Karpowicz wprowadzenie personifikowanych zwierząt zostaje uzasadnione już na wstępie. W czwartym tysiącleciu naszej ery na Ziemi współistnieją ludzie i inteligentne zwierzęta, owoce eksperymentów genetycznych z XXX stulecia. Nieważne zresztą uzasadnienie – to jedynie pretekst, aby autorka mogła wykorzystać popularny motyw i dać popis malarskich umiejętności. Akcja toczy się w dalekiej przyszłości w mieście New Rome (znanym już z kilkuplanszowej historii „Biblioteka” prezentowanej w konkursie Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi w 2003 r.). W epizodach poznajemy bohaterów o dźwięcznych imionach Jagoda (pies), Budyń (pies), Kuper (kaczor) i Jesus Oberonn von Rottenburg (również pies) oraz Lupita, tracąca właśnie posadę kelnerki w lokalnym klubie. Zbieg okoliczności sprawia, że Jagoda (wbrew pozorom samiec) trafia do miejsca, do którego trafić nie powinien i usłyszy rzeczy, których nie powinien słyszeć, a wszyscy bohaterowie zostają wplątani w spisek zagrażający całej zwierzęcej populacji New Rome. Gdyby szukać nawiązań, najbliżej komiksowy Joanny Karpowskiej do „Blacksada” i to nie tylko ze względu na wykorzystanie zwierzęcych postaci. Tak jak opowieść Diaza Canalesa i Guarnido, „Jutro będzie futro” opowiadane jest w konwencji czarnego kryminału (choć tu w wersji future noir), również pojawia się temat rasizmu, a postacie wyglądają podobnie. Autorka nie próbuje ukrywać swych inspiracji – na 41 stronie widać wyraźnie afisz kinowy reklamujący film „Blacksad”, zilustrowany obliczem tytułowego kota. Ale to nie wyczerpuje listy narzucających się nawiązań. Futurystyczne miasto, podzielone na wiele poziomów wraz z latającymi nad nimi pojazdami, nie może nie skojarzyć się z Los Angeles z „Blade Runnera” Ridleya Scotta, a niektóre projekty graficzne przypominają „Metropolis” Fritza Langa (Scott zresztą czerpał pomysły scenografii od Langa). Nawiązania do „Blacksada” nie służą może komiksowi Karpowicz – nie da się nie porównywać grafiki tych albumów, w czym oczywiście wygrywa historia o czarnym kocie. Ale to niesprawiedliwe zestawienie – Karpowicz nie kopiuje niczego, maluje własnym stylem i jest to sztuka bardzo wysokiej próby (przyznam, że w wizjach miasta kojarzyła mi się dla odmiany z Bilalem) – a w polskim komiksie współczesnym taka jakość rysunku spotykana jest bardzo rzadko. Nieco gorzej z narracją – w scenach bardziej dynamicznych można się czasem pogubić, kolejne ramki niekoniecznie wynikają z poprzednich. Ale rekompensuje to kapitalna, oniryczna sekwencja snu Lupity z planszy 31. Na razie historia się rozkręca – pierwszy album przedstawił scenerię, przedstawił nam głównych bohaterów i zarysował główny wątek – to zbyt mało, aby ocenić komiks jako całość od strony fabularnej, ale z pewnością wystarczy, aby czekać z zainteresowaniem na ciąg dalszy. Plusy: - bardzo dobra strona graficzna
- rozmach opowieści
- inteligentne nawiązania do klasyki filmu i komiksu
- eleganckie wydanie
Minusy: - czasami chaotyczna narracja
Tytuł: Jutro będzie futro Scenariusz: Joanna Karpowicz Rysunki: Joanna Karpowicz Format: oprawa twarda Cena: 22,- Data wydania: październik 2005 Ekstrakt: 70%
Szopkomiks odcinkowy
Wiersz w komiksie? To się zdarza… Komiks wierszem? Hm, malutko… „Polski ZOOmiks: Golden fisza” ma tradycję, chociaż krótką.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Szopka noworoczna, „Polskie ZOO” i jeszcze parę nazw i określeń – poezja (?) satyryczna Marcina Wolskiego jest obecna w polskiej kulturze od dawna. W latach 80. była jedną z niewielu legalnych form śmiania się z Władzy. Po kolejnych jej zmianach zazwyczaj okazywało się, że im władza nowsza, tym bardziej niechętna do roli obiektu do żartów i kpin, zatem twórczość satyryczna Wolskiego zaczęła systematycznie znikać z mediów, zwłaszcza z telewizji. Szukając nowych form wyrazu, Wolski zwrócił się więc ku komiksowi. Efektem jest pierwsza część „Polskiego ZOOmiksu” wydana w formie zeszytowej w październiku. Czasowo wpasowująca się w okres przed wyborami prezydenckimi, prezentuje większość kandydatów na to stanowisko (oraz inne znane postacie polskiego życia politycznego) w krzywym zwierciadle, scenkach mniej i bardziej realistycznych, w dialogach i monologach. Właściwie można powiedzieć, że dialog toczą ze sobą wszyscy bohaterowie Zoomiksu, nieustannie dodając swoje trzy grosze. Fabuła „Golden fiszy” jest prosta – oto stary Lew wyławia złotą… no właśnie, nie rybkę, a syrenę (rybki by nie szło przedstawić tak ponętnie, a jak powszechnie wiadomo, młodocianym polskim rysownikom komiksów tylko jedno w głowie…). Syrena obiecuje spełnić jego trzy życzenia, ale Lew dobrodusznie oddaje je Rodakom. Na taki obrót spraw reaguje natychmiast całe szacowne grono chętnych, wśród których bez problemów można rozpoznać większość znanych z mediów polityków. Chętni zasypują syrenę życzeniami… Ale dopiero gdy ta je wszystkie hurtem spełni, zaczyna się prawdziwy problem. Tyle fabuły – mało, ale wystarczająco, boć przecież w szopce Marcina Wolskiego nigdy fabuła nie stanowiła o jakości, będąc jedynie pretekstem lub tłem. Istotą przedstawienia były i są dwie sprawy: umiejętne dobranie wypowiedzi (i spisanie ich wierszem) oraz zobrazowanie osób je wymawiających. Z pierwszym nie ma problemu – Wolski stanął na swym zwykłym wysokim poziomie (przy czym osobną kwestią jest akceptacja zwyczajowego poziomu tychże szopek, lecz tutaj de gustibus…), z drugim – o dziwo – także. Bartosz „Termos” Słomka, odpowiedzialny za stronę graficzną projektu, wywiązał się ze swego zadania co najmniej poprawnie. Widz telewizyjnych programów informacyjnych nie będzie miał problemu z rozróżnieniem postaci i dopasowaniem ich do Nazwisk. No, może w jednym czy dwóch przypadkach można było coś ulepszyć, bo potrzeba drugiego rzutu oka (lub wczytania w tekst) by się domyśleć, o kogo chodzi. Na tym tle minusem jest wygląd samej Złotej Syreny. Już na okładce widać, że coś nie tak z jej twarzą. Nie wiem, czy jej wygląd jest odzwierciedleniem rzeczywistej osoby, mam tylko nadzieję, że nikogo nie obrażam, ale – piękna to ona nie jest. I to jest zadziwiające – tak umiejętnie przedstawiając, ba! kreśląc karykatury (co trzeba umieć) realnych osobistości, nie móc narysować ładnej dziewczyny… Bazując na humorze scenariusza (pióra Wolskiego) i wyglądu postaci, Słomka (z pomocą Przemysława Wróbla) dorzucił nieco gagów na drugi plan. W tle przewijają się niezwiązane z fabułą, malutkie postacie owadów i płazów, toczące osobne dialogi (lub wygłaszające krótkie monologi) – aby uniknąć zaciemniania (i nie przerywać melodyki tekstu!), wyszczególniono je metodą przypisów na trzeciej stronie okładki. Niestety, ich poziom bardzo odstaje od reszty, w większości można było z nich spokojnie zrezygnować. Co innego gagi i smaczki graficzne (statyczne i dynamiczne tło kadrów) – tu należą się duże brawa, bo dla nich warto całość przeczytać (przepatrzeć się) raz drugi i trzeci. „Golden fisza” kończy się zapowiedzią kolejnego epizodu planowanego na grudzień. Zapewne scenariuszowo będzie „na czasie”, operując na wybranym prezydencie i składzie rządu. Na pewno nie przegapię.
Tytuł: Golden Fisza Scenariusz: Marcin Wolski Rysunki: Bartosz (Termos) Słomka Cykl: Polski zoomiks ISBN: 83-89698-84-6 Format: 24s. 170x260mm; oprawa miękka Cena: 5,- Data wydania: październik 2005 Ekstrakt: 60%
Cicho sza
Pierwszy tom wydanego w Polsce „Husha” to dobra okazja do spróbowania amerykańskiego komiksu o superbohaterach. Nie zachwyca, ale także nie zniechęca. Ładnie narysowana historyjka o lekkim zabarwieniu detektywistycznym. Czytadło na jesienny wieczór.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Problemem „Husha” jest to, że komiks superbohaterski powinien trzymać się pewnych określonych konwencją i uniwersum założeń. Z jednej strony zapewnia to ciągłość i spójność tworzonych przez licznych autorów losów superbohaterów, zaś z drugiej – niemiłosiernie ogranicza potencjalne pomysły na rozruszanie tej zgrai zarozumiałych i pompatycznych gości, jakimi jest zdecydowana większość trykotowców. Nie powinno więc dziwić to, że znamienitsze komiksowe nazwiska próbują przełamać te swoiste tabu, serwując czytelnikom zmiany w przeszłości, charakterze czy koneksjach bohatera, czym mogą zasłużyć zarówno na uwielbienie, jak i stryczek ze strony wielkiej w końcu rzeszy fanów. A Loeb i Lee w „Hushu” namieszali sporo. Nie potrzeba specjalisty od Batmana, nawet ignorant powinien zauważyć wiele zmian, jak choćby wprowadzenie nieznanego wcześniej przyjaciela z dzieciństwa – Thomasa Elliota. I tu pojawia się pytanie: kogo to obchodzi? Pewnie tylko konserwatywnych fanów człowieka-nietoperza, a tych można szukać w naszym kraju ze świecą. Pozostali przejdą nad tą „herezją” do porządku dziennego i wrócą do lektury, uzależniając ostateczną ocenę komiksu nie od jego zgodności z obowiązującym kanonem życia Bruce Wayne’a, ale frajdy, jaką im przyniósł. Sama fabuła ma lekki odcień historii detektywistycznej, raczej nieskomplikowanej, hermetycznej, ale będącej przyzwoitym materiałem do narysowania i całkiem przyjemnej do czytania. Bez zarzutu jest właśnie plastyczna warstwa komiksu. Realizm głównej linii fabularnej ładnie uzupełniany jest przez bajkowość retrospekcji głównego bohatera, co daje w efekcie ciekawy kontrast pomiędzy tymi dwoma światami. Dzisiejszym, dorosłym, pełnym niebezpieczeństw i walki, który wiedzie jako Batman, i dzieciństwem, ciepłym i bezpiecznym okresem, który zakończyła niespodziewana i brutalna śmierć rodziców. Kto lubuje się w wycyzelowanych do granic możliwości rysunkach, tu znajdzie sporo powodów do zachwytów. Jednak aby ocenić ostatecznie komiks, będzie trzeba poczekać do drugiej części, której daty premiery na polskim rynku nadal nie znamy. Plusy: - bardzo nastrojowe plastycznie retrospekcje z dzieciństwa Batmana
- czasami dobre dialogi
- bardzo ładnie narysowany komiks
Minusy: - zbyteczna niekiedy narracja Batmana
- ile razy jeszcze Batmanowi ktoś musi przeciąć linę, żeby ten nauczył się to przewidywać?
Tytuł: Hush #1 Tytuł oryginalny: Hush Scenariusz: Jeph Loeb Rysunki: Jim Lee Cykl: Batman ISBN: 83-237-3111-X Format: 120s. ; oprawa miękka Data wydania: lipiec 2005 Ekstrakt: 60%
Jak zarżnąć bohaterów?
Czytając drugi tom „Lanfeusta w kosmosie” zatytułowany „Wieże Meirrionu”, odniosłem wrażenie, że scenarzysta serii, Arleston, szczerze swoich bohaterów znienawidził. Oprócz tego, że wplata ich w nieprawdopodobnie głupkowatą i kiepsko skonstruowaną historię, to jeszcze jej poziomem próbuje wywołać nienawiść do Lanfeusta wśród czytelników. Podejrzewam, że wszyscy, którzy polubili sympatycznego kowala z Glininu w pierwszej serii, teraz na sam jego widok będą dyszeć żądzą mordu.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Siłą opowieści o Lanfeuście było połączenie schematu fantasy, gdzie jakaś drużyna ma wykonać takie a nie inne zadanie, z opowieścią humorystyczną, z dodatkiem erotyki i nawiązań intertekstualnych. Ale w momencie gdy autorzy komiksu odnieśli sukces, podjęli decyzję o zrobieniu kolejnej serii i odcinaniu kuponów od sławy. I tak powstał gniot pt. „Lanfeust w Kosmosie”. Pierwszy tom był kiepski, ale po cichu liczyłem, że Arleston bardziej się przyłoży w następnych. I tu się pomyliłem! Arleston spaprał wszystko, co dało się spaprać!! „Wieże Meirrionu” odpychają każdą stroną. Natężenie głupot i błędów w konstrukcji komiksu rośnie z jednostajnie przyspieszoną prędkością. Historia jest przede wszystkim banalna i przewidywalna. Jak się okazuje, wszystko sprowadza się do tego, że Lanfeust jako osobnik obdarzony potężną mocą ma uratować świat. Olaboga! Oczywiście zanim do tego dojdzie musi pokonać to i owo przy pomocy swoich przyjaciół. Arleston podjął „złą decyzję” obstawiając punkty, na których będzie się opierał budując fabułę. Każdy z tych punktów jest chybiony. Sztafaż sf nie udał się, jest durnowaty i prostacki. Dialogi straciły swą ostrość, a żarty są kiepskie i dobijane przez dziwaczne sposoby puentowania. Scenarzysta skupia się na wpychaniu wszędzie aluzji do innych książek/filmów/komiksów, tyle że popada w przesadę i przypomina to radosną bufonadę w stylu: „co to ja nie przeczytałem/obejrzałem”. No i wszędzie ciągle przebierająca się C’ixi… Z tego melanżu wynika jeden wniosek: Arleston skupia się na tym, co powinno stanowić jedynie drugi plan, swoiste „smaczki”, natomiast absolutnie nie przywiązuje wagi do tego, by fabuła była: a) sensowna, b) logiczna, c) interesująca. Komiks jest również położony konstrukcyjnie. Sceny się rwą, dialogi ewidentnie przeszkadzają w płynności akcji, niektóre fragmenty komiksu są absolutnie przegadane. Brakuje spójności pomiędzy poszczególnymi segmentami akcji. Aż się robi przykro podczas lektury. Lanfeust i otaczający go bohaterowie byli doskonale ukształtowanym punktem wyjścia do mnóstwa historii. Arleston jednak poszedł na łatwiznę skupiając się na dodawaniu masy nowych postaci i skutecznie dezintegrując osobowości głównych bohaterów. Wstyd i hańba. Tak wysoki ekstrakt daję jedynie ze względu na rysunki Tarquina, który robi co może, żeby chociaż warstwa graficzna uratowała ten komiks. Choć zdarzają mu się drobne błędy w ujęciach, to widać, że się starał i jego pracy niewiele można zarzucić. Ale w żadnym wypadku nie jest w stanie zrekompensować koncertowo położonej fabuły. Plusy: Minusy:
Tytuł: Wieże Meirrionu Tytuł oryginalny: Les tours de Meirron Scenariusz: Scotch Arleston Rysunki: Didier Tarquin Tłumaczenie: Maria Mosiewicz Kolor: Yves Lencot Cykl: Lanfeust w kosmosie Format: 48s. 215x290mm; oprawa miękka Cena: 24,90,- Data wydania: wrzesień 2005 Ekstrakt: 30% |