powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

21 WMFF, czyli mozolne szukanie perełek
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Najoryginalniejszym filmem pozostanie jednak rosyjski paradokument fantastycznonaukowy „Pierwsi na Księżycu”. Film, w absolutnie poważnej tonacji, opowiada historię powszechnie nieznanej podróży radzieckiego astronauty na Księżyc, która miała się odbyć... pod koniec lat 30. ubiegłego stulecia. Wybuchy wesołości wzbudzają podawane na serio informacje o nagrywaniu zdjęć archiwalnych za pomocą cichych ukrytych przenośnych kamer (o wielkości kilkunastu centymetrów), zatrudnienia do ekipy kosmicznej karła, bo nie było wiadomo, jakiej wielkości będzie rakieta, czy też wspomnienie, że po starcie rakiety z syberyjskiego kosmodromu, ekipa udaje się na Krym, bo tylko tam jest teleskop, pozwalający śledzić takie obiekty. W całej tej fabule jednak dodatkowo pobrzmiewa echo nieco poważniejszego spojrzenia – zderzenia stalinowskiej mentalności z naukowym rozwojem i pokazania absurdów muszących powstać na takim styku. Szkoda, że w drugiej połowie film traci tempo i satyryczną wymowę, orbitując w kierunku czystego surrealizmu. Z pewnością jednak jest to twórcza próba odświeżenia fantastyki naukowej.
Z bogatego zbioru produkcji dokumentalnych prezentowanych na festiwalu, udało mi się obejrzeć dwie pozycje. „Swobodni jeźdźcy, wściekłe byki”, ekranizacja książki Petera Biskinda, zapowiadała się niezwykle obiecująco –
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
mało jest tak interesujących epok w historii kina, jak lata 70., z inwazją młodych, ambitnych reżyserów, chcących rozbić system producencki i kręcić takie filmy, jakie chcą – i to z jakimi efektami! Niestety film okazał się największym rozczarowaniem festiwalu. Tematyka bardzo ciekawa, materiał wyjściowy świetny, a wykonanie – fatalne. Dwie godziny gadających głów, bez myśli przewodniej, czegoś, co spinałoby ten film w jakąś spójną całość. Na domiar złego specjalnie dobrany chyba filtr, sugerujący, że materiał jest starszy niż się wydaje, a w rezultacie skutecznie męczący widza, i całkowity brak pomysłu na inne niż wywiady sceny ilustrujące treść filmu. Naprawdę w dobie dokumentów w stylu Moore’a i Spurlocka nie można było wymyślić jakiejś ciekawszej formy?
Dużo weselej było na dokumencie „Dan Aykroyd o UFO”. Zabłądziłem na niego, będąc ciekawym, co jeszcze można mówić o UFO na początku XXI stulecia? Wydawało mi się (a temat w szkole podstawowej zgłębiałem dokładnie), że histeria na temat odwiedzin naszej planety przez przybyszów z kosmosu już wygasła. Jak się okazuje – wcale nie. Tezy ufologów nie zmieniły się przez lata, powiem więcej – oni są już na 100% pewni, że mają rację i wcale swych tez już udowadniać nie muszą. Zastanawiają się dziś już tylko nad szczegółami technicznymi lotów międzyplanetarnych i wyłowioną nowinką (przynajmniej dla mnie, bo może wśród miłośników latających dysków to już znane jest od dekady) była teza, że kosmici potrafią swobodnie zmieniać materię w
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
energię i vice versa. W formie energetycznej podróżują, a w formie materialnej rozmawiają z wybrańcami spośród naszej cywilizacji. Łatwo w filmie można zauważyć główny problem wyznawców teorii ufologicznych lub paleoastronautycznych – czasem pojawia się wśród obserwacji coś naprawdę ciekawego, intrygującego, niewytłumaczalnego, ale skutecznie zostaje rozmyte w oceanie bzdur niepozwalających traktować tego serio. Znany skądinąd aktor, Dan Aykroyd, prywatnie wierzący i praktykujący ufolog, jest przesłuchiwany w tym filmie przez wyraźnie w niego zapatrzonego Davida Seredę. David nie szczędzi pochwał swemu rozmówcy, jednak, gdy na koniec nazywa go „Einsteinem w skórze komika”, publiczność wybucha głośnym śmiechem.
Zanim przejdę do ostatnich filmów, kilka słów podsumowania. Wydaje się, że błędem organizatorów jest trzymanie się pomysłu sprowadzenia jak największej liczby filmów. Nie jest łatwo, kierując się opisami w katalogu, wybrać pozycje najbardziej wartościowe (zwłaszcza, że owe opisy częstokroć niewiele miały wspólnego z rzeczywistością). Chyba lepszym pomysłem byłaby dokładniejsza selekcja – dwa razy mniej filmów, ale za to na najwyższym poziomie, z pewnością wartych uwagi, z większą ilością seansów (na niektóre filmy pracujący widz po prostu nie miał żadnych szans). Nie ma chyba też sensu upychać na festiwalu filmów, które i tak za chwilę pojawią się w kinach. Rzecz w tym, aby widz festiwalowy miał poczucie dobrze wydanych pieniędzy. Tym razem nie zawsze tak było – perełki niknęły wśród bardzo licznych produkcji przeciętnych.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na koniec pozostawiłem sobie właśnie trzy perełki – szkoda, że więcej filmów nie prezentowało tego poziomu.
„Miasto słońca” to obraz obyczajowy znanego u nas słowackiego reżysera Martina Sulika. Film społeczny, zaangażowany, reklamowany w Polsce jako słowacka wersja „Goło i wesoło”, ale dużo bardziej pesymistyczny. Sulik opowiada o losach czwórki robotników ze słowackiego miasteczka, którzy lądują na bezrobociu po tym, jak ich fabryka zostaje sprzedana zachodnim inwestorom. Cała czwórka nie poddaje się, na różne sposoby próbując ułożyć swój byt. Nie ma tu jednak prostych amerykańskich rozwiązań, w których inicjatywa i wzajemne wsparcie musi zaowocować sukcesem. Nie, mamy tu raczej słowiański pesymizm. Kolejne próby rozkręcenia własnego interesu kończą się coraz bardziej przykrymi niepowodzeniami, bohaterowie rozpaczliwie starają się w tym wszystkim zachować godność. Sulik jest świetnym obserwatorem – jego film to nie tylko przykra analiza społeczna, ale także solidna porcja psychologii. Widać w „Mieście Słońca” jak ciężkie warunki bytowe determinują postępowanie bohaterów, jak upokorzenia spychają ich coraz niżej, wystawiają na próbę życie rodzinne i przyjaźnie. A te próby nie zawsze będą zwycięskie. I choć końcówka pozostawia nutkę optymizmu, to daleka jest od prostego happy endu. Po prostu – jak
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
śpiewa Kazik: „Los się musi odmienić”, ale wcale nie znaczy to, że poprawa potrwa długo. Trzeba po prostu jakoś przez to wszystko iść, starając się postępować na tyle przyzwoicie, na ile się da. Jak zwykle po seansie kina naszych południowych sąsiadów, każdy szanujący się polski widz musi zadać sobie tradycyjne pytanie – dlaczego takiego filmu nikt nie nakręcił w Polsce? Podobnych historii przecież nie musielibyśmy długo szukać.
„Dni i godziny” to nowy film bośniackiego reżysera, Pjera Żalicy, który niesłusznie nie wygrał zeszłorocznego festiwalu doskonałym „Zapalnikiem”. Żalica ponownie podejmuje temat sytuacji współczesnej Bośni, leczącej rany po wielu latach wyniszczającej wojny domowej, ale tym razem robi to w zupełnie odmiennej formie niż w swym poprzednim filmie. „Zapalnik” był tragikomedią o niezłym tempie, dobrym pomyśle wyjściowym (wizyta prezydenta Clintona w małym bośniackim miasteczku), kapitalnej galerii postaci charakteryzujących wszelkie rodzaje powojennych bośniackich postaw życiowych i odrobiną mistyki zadumy w końcówce. „Dni i godziny” to dzieło zupełnie odmienne. Prawie cały film składa się ze spokojnych rozmów między kilkorgiem mieszkańców miasteczka – dwojgiem staruszków, którzy w czasie wojny stracili syna, ich bratankiem próbującym ułożyć sobie życie z kobietą, która wróciła właśnie z emigracji, ale nie zachwyca jej to, co zastała na miejscu, ich
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
sąsiadami... O wojnie nie pada prawie żadne słowo, ale jakby cały czas była obecna w umysłach bohaterów. Akcja toczy się niezwykle wolno; to spokojne kino obyczajowe z celebrowaniem podawania lokalnego ciasta, parzenia herbaty, etc., świetnie przedstawiające realia tej postjugosłowiańskiej republiki. To po prostu film od „Zapalnika” zupełnie różny, ale też piękny, w zupełnie inny sposób mówiący o współczesnej Bośni, nostalgicznie smutny, jednak na koniec porywający bardzo silną nutą optymizmu, jakby zaklęciem reżysera, który tak bardzo pragnie, aby jego kraj wreszcie zaleczył rany, zaczął żyć normalnie i tą nadzieją chce dzielić się ze swymi widzami. Trzeba pozazdrościć Bośniakom tak znakomitego kronikarza, jakim jest Pjer Żalica.
Docieram powoli do końca tej relacji. Pozostał już tylko jeden, jedyny film – film najlepszy, „Kierowca Wiery” Pawła Czukraja. Film porównywany jest ze słynnymi „Spalonymi słońcem” Michałkowa i ma rzeczywiście z nimi nieco wspólnego – realia życia w komunistycznym reżimie sowieckiej Rosji, piękne krymskie pejzaże... Ale to też film inny. Po pierwsze: jego akcja nie toczy się podczas stalinowskiego terroru, tylko w czasie chruszczowowskiej odwilży. Wydaje się, że jest to czas w tragicznej historii Rosji spokojniejszy, w którym można wreszcie odetchnąć swobodniej. I rzeczywiście – do Rosji trafia zachodnia muzyka rozrywkowa, zaczyna królować jazz, młodzież chce się bawić. Poznajemy losy trojga postaci: generała Sierowa (w tej roli znów absolutnie genialny Bohdan Stupka), bohatera II Wojny Światowej, obecnie rozpaczliwie próbującego utrzymać swą pozycję w niekończących się rozgrywkach z KGB, jego kalekiej córki Wiery, która pragnie po prostu być szczęśliwa i młodego żołnierza Wiktora,
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
wychowanka domu sierot (a wiadomo przecież jak zostawało się sierotą w latach 30. w tym kraju), który z kolei postawił sobie cel dobrego ustawienia się w życiu, nawet kosztem innych, bo nie chce już zaznać takiego życia, jakim było jego dzieciństwo. Nikt z nich nie jest bez wad, ale po prostu jest to troje ludzi, którzy rozpaczliwie próbują żyć normalnie w nienormalnym kraju. To jednak jest opowieść ze wschodniej Europy – happy end możliwy więc nie jest. Zmiana Stalina na Chruszczowa wydaje się być tu zmianą po prostu pewnego miana – reguły są takie same. Warunki dyktuje bezpieka, marny los każdego, kto wejdzie im w drogę. Los postronnych obserwatorów nie obchodzi nikogo. Ale nie ma wyjścia, nie ma decyzji, które mogą zapewnić życiowy spokój, tak czy inaczej wszystko musi skończyć się źle, jak w greckiej tragedii. Po prostu nie można żyć normalnie w nienormalnym kraju. Jedyne, co można robić, to próbować być porządnym człowiekiem, choć za to żadna nagroda się nie należy. Ale jednak nawet w skrajnym szaleństwie, okrucieństwie, w bohaterach budzi się iskierka człowieczeństwa. I choćby nic to nie mogło zmienić, pozostanie chociaż szacunek do samego siebie. Od strony filmowej to mistrzowska robota. Cudowne zdjęcia Krymu, piękna muzyka, dobry, złożony scenariusz, garść znakomitych ról. Z jednej strony lekcja historii, z drugiej – film naprawdę chwytający za gardło. Finałowe słowa Wiktora: „Ja wrócę” wbijają się w pamięć i dźwięczą jeszcze bardzo długo po zakończeniu seansu. Jeśli któryś z polskich dystrybutorów nie sprowadzi do nas tego wspaniałego filmu, stracę całkowicie już wiarę w ich filmowy gust.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nagrody 21 Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego
Nagrody w Międzynarodowym Konkursie "Nowe Filmy, Nowi Reżyserzy"
Jury: Anna Maliszewska, Yesim Ustaoglu, Paweł Pawlikowski (przewodniczący), Cristi Puiu i Pjer Žalica.
1.1. Grand Prix NESCAFÉ - 5.000 Euro
OPROSTI ZA KUNG FU / PRZEPRASZAM ZA KUNG-FU / SORRY FOR KUNG FU, reż. Ognjen Sviličić, Chorwacja
uzasadnienie Jury: "za ujęcie złożonej sytuacji bohaterów w prostą, wzruszającą i zabawną opowieść"
1.2. Nagroda Cinemax za Najlepszy Scenariusz
ANKLAGET / OSKARŻONY / ACCUSED, scenariusz Kim Fupz Aakeson, reż. Jacob Thuesen, Dania
uzasadnienie Jury: "za precyzyjny obraz moralnego zagubienia"
1.3. Wyróżnienie Jury
PERVIYJE NA LUNE / PIERWSI NA KSIĘŻYCU / FIRST PEOPLE ON THE MOON, reż. Aleksiej Fedorczenko, Rosja
uzasadnienie Jury: "za fantazję i poczucie humoru"

2. Nagroda Publiczności
ADAMS AEBLER / ADAM′S APPLES / JABŁKA ADAMA, reż. Anders Thomas Jensen, Dania (ocena 4,83)
Kolejne miejsca:
2. Kierowca Wiery, reż. Pavel Chukhray (4,82)
3. Żyj i stań się, reż. Radu Mihaileanu (4,81)
4. Jak w niebie, reż. Kay Pollak (4,72)
5. Gnijąca panna młoda (Corpse Bride), reż. Tim Burton, Mike Johnson (4,71)

3. Nagroda FIPRESCI - dla najlepszego pierwszego lub drugiego filmu z Europy Środkowej i Wschodniej
Jury: Andronika Martonova, Borislav Andjelić, Martin Blaney
SIVI KAMION RDEČE BARVE / SZARA CIĘŻARÓWKA W KOLORZE CZERWONYM / RED COLOURED GREY TRUCK, reż. Srdjan Koljević, Serbia i Czarnogóra / Słowenia /Niemcy

4. Nagrody na Targach CentEast - Warsaw Screenings
4.1. Nagroda Prezesa Zarządu Telewizji Polsat dla najlepszego filmu prezentowanego podczas Regionalnych Targów Filmowych CentEast – Warsaw Screenings - 10.000 złotych
ODGROBADOGROBA / OD POGRZEBU DO POGRZEBU / GRAVEHOPPING, reż. Jan Cvitkovič, Słowenia / Chorwacja
4.2. Nagroda Prezesa Zarządu Telewizji Polskiej S.A. dla najlepszego polskiego filmu prezentowanego podczas Regionalnych Targów Filmowych CentEast - Warsaw Screenings - 10.000 złotych
Ex aequo (2 x 5.000 złotych):
JESTEM, reż. Dorota Kędzierzawska, Polska
TERAZ JA, reż. Anna Jadowska, Polska

5. Nokia Mobile Movie Competition
Jury: Juliusz Machulski, Andrzej Mleczko i Monika Chojnacka
Nagroda Jury: PRZYSZŁOŚĆ POLSKIEJ KINEMATOGRAFII, reż. Piotr Szczepański, Polska
Nagroda Publiczności: WARSZAWA, reż. Wojciech Smarzowski, Polska.



Organizator: Warszawska Fundacja Filmowa
Cykl: Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy
Miejsce: Warszawa
Od: 7 października 2005
Do: 16 października 2005
WWW: Strona
powrót do indeksunastępna strona

101
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.