 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pomyślał, że niezależnie od tego co mówił Żimmy, rozdawanie darmowych przysług jednak się opłacało – o ile takie przysługi nie kosztowały zbyt wiele. Wielu starszaków zawdzięczało mu pomoc w kłopotach, związanych głównie ze słabymi ocenami. Mimo swojego wieku był cenionym korektorem – kimś, kto potrafił je poprawiać. Jeśli okaże im należyty szacunek, uzyska potrzebne informacje. Również „za darmo”. Wywołał jednego z nich na prywatnym kanale i cierpliwie czekał, aż uzyska odpowiedź. Długa pauza miała przypominać z kim rozmawia. Mógł zostać zignorowany, lecz tamten wiedział, kto go wzywa i że coś jest mu winien. „Czego chcesz wkładzie do puszki ” – odpowiedź przyszła dopiero po dziesięciu minutach – „nie mam czasu by z tobą gadać ” Wiadomość w pełni odpowiadała charakterowi rozmówcy. Mało subtelna aluzja, jakże typowa dla starszaka. Puszka, o której wspomniał, była prostym pojemnikiem, w jaki wkładano zwłoki, by wystrzelić je w stronę atmosfery Ziemi – by je jej oddać, jak mówiono. Zwykle była to groźba, tym razem – forma niegrzecznego odburknięcia. Mało który młodszak potrafił rozmawiać tak, by przekonać starszaka do pomocy. Arto znał tę sztukę. „Bardzo przepraszam że przeszkadzam – odpisał – „jeśli twój jajcogłowy sprawia ci kłopoty osobiście podłączę cię do innego który będzie się znał na temacie waszej lekcji ” Na wszelki wypadek starał się okazywać pełen szacunek. Komunikując się przez konsolę, nie potrafił odgadnąć w jakim nastroju był jego rozmówca. Musiał zachowywać ostrożność, jeśli nie chciał zapoznać się na najbliższej przerwie z jego siłą. „Lepiej nie wciskaj mi wałków i nie drażnij swoimi kretyńskimi żartami nie chcę by inni zobaczyli że choćby odpowiadam takiemu bezużytecznemu asteroidzie jak ty ” Arto od dawna przestał zwracać uwagę na obelgi. To było niemal regułą, zwykłym sposobem rozmowy między uczniami z różnych roczników. Starszak nigdy nie zwracał się po imieniu do młodszaka. Wyjątkiem był Żimmy, ale on był członkiem grupy, więc to się nie liczyło. „Dlatego korzystam z bezpiecznego kanału ” – chętnie odpisałby, że dlatego są bezpieczne kanały, ale wiedział, czym taka arogancka odpowiedź by się skończyła. Nigdy tego nie zrozumiał – im starszak silniejszy, tym zwykle głupszy. Dotyczyło to niemal wszystkich uczniów. „Po prosu wyduś czego chcesz nim zrobię to sam a potem spadaj ” Arto uznał, że dostał pozwolenie, więc przeszedł do interesującej go sprawy. Niemniej pozostał ostrożny, wyczuwając u rozmówcy pewne zniecierpliwienie. „Potrzebujemy dzisiaj wolnej chwili po lekcjach chciałbym wiedzieć jeśli mogę czy nie staniemy się celem ” Nie od razu otrzymał odpowiedź. Informacja, o którą prosił, z samej swojej natury była niechętnie podawana. „I myślisz że potrafię lub chcę ci to powiedzieć ” „Nie jesteś byle starszakiem znasz układy na górze może wiesz czy ktoś się na nas zasadza ” Uznał, że drobne pochlebstwo znajdzie uznanie, nawet jeśli pochodzi od młodszaka. „A co ciebie to obchodzi jak zechcemy to was spierzemy jak nie to nie ” „To wasze prawo ale dzisiaj chciałbym to wiedzieć ” „A co chcesz uciekać karaluchu ” „Mamy ważną sprawę do załatwienia jeśli dzisiaj któraś ze starszych klas coś planuje to przełożymy to na jutro znamy reguły wy jesteście starszakami a my tylko głupimi młodszakami przepraszam że się odezwałem myślałem że wciąż pamiętasz jak pozwoliłeś mi sobie pomóc w przejściu do następnej klasy ale taki ważny starszak jak ty na pewno nie zaśmieca sobie głowy takim drobiazgiem jak ja byłby to dla mnie zbyt duży zaszczyt oczywiście zrobisz jak zechcesz ” Tak to już jest, pomyślał, pisząc to na konsoli. Czasami trzeba się upokorzyć, by osiągnąć swój cel. Ale szybko spojrzał na to w inny sposób. Nie chciał, żeby starszaki zaskoczyły ich podczas sprawdzania Nowego. To, co robił nie było poniżaniem się, lecz ceną, jaką musiał zapłacić za bezpieczeństwo. Ta myśl od razu poprawiła mu nastrój. Tu płaciło się za wszystko. Za bezpieczeństwo w szczególności. „Dobrze że znasz swoje miejsce mały szczurze ciesz się że cię jeszcze pamiętam nie jestem tylko pewien czy to nie za duże oczekiwania dla takiego śmiecia w zamian za tak niewielką pomoc ” Gdyby nie tamta niewielka pomoc, ty wielki pryszczu, nie siedziałbyś teraz ze swoimi towarzyszami, tylko dowodził jakąś bandą młodszaków, równie tępą jak ty sam, pomyślał. To, co myślał nie miało oczywiście znaczenia, lecz dzięki temu poczuł się odrobinę mniej upokorzony. „Przecież nie chcę byście zostawili na w spokoju tylko byś mi powiedział czy coś się stanie nawet nie pytam kiedy gdzie i kto tylko czy coś ” – odpisał, siląc się na spokój. „No to ciesz się pryszczu bo nic mi nie wiadomo by ktoś chciał się dzisiaj dobierać do waszych żałosnych jaj nie zastanawiamy się nad takimi kawałkami gówna jakimi jesteście nie obiecuję że jutro będzie tak samo nie wszyscy dają się tak łatwo opłacić jak wasi beznadziejni ochroniarze a teraz wylatuj ” – gdy tylko tekst przepłynął przez okno, jego informator rozłączył się. Właśnie dlatego nie byłem pewien, co zrobią niektórzy kapitanowie, ty niedouczona pałko, pomyślał. Nie wszyscy w tej szkole są mi coś winni. Ale i tak odetchnął z ulgą. Informator zapewne nie kłamał. Jego doświadczenie podpowiadało mu, że gdyby tak robił, starałby się go przekonać, że mówi prawdę, zamiast dawać do zrozumienia, że ma to gdzieś. Ten starszak nie był na tyle bystry, by aż tak udawać. Łączyło ich jedno – obaj byli straszliwie znudzeni lekcjami. Wywołał Derta, swojego drugiego zastępcę. Jakiś czas temu polecił mu zająć się sprawą Nowego z nieco innej strony. Miał pogrzebać w komputerze stacji, na ile to potrafił. Same ogólnie dostępne informacje, nic, co by potrzebowało roboty jajcogłowych, lecz nawet takie rzeczy mogły okazać się przydatne. „Coś nowego ” – napisał. „Nic ciekawego ” – zauważył, że Dert dołączył do ich kanału także Żimmiego – „nowy to zwykły planetarianin jego rodzice znaleźli tu pracę ale wcześniej dużo się przeprowadzali zaliczył przez to kilka szkół przez ostatnich kilka lat byli niemal na każdym kontynencie nawet po trzy razy ” Arto uznał to za ciekawą informację. Skoro tyle razy się przenosili, to Nowy mógł być coś wart. Musiał nauczyć się dostosowywać. „Co mówił o nim rejkert podobno już skończył ” – do rozmowy włączył się Żimmy. „Twierdzi że jest za słaby ale może go podciągnąć ” „Nie warto ” – Dert bardziej to stwierdził niż pytał. Arto nie zareagował na to drobne przekroczenie uprawnień. Dert nie próbował podważać jego pozycji. To bardziej pasowałoby do Żimmiego. Jedynie stwierdzał fakt. Miał słuszność, lecz nie wypadało, by przyznał mu rację. To nie on miał się zgadzać z innymi, to grupa miała się zgadzać z nim – lub słuchać, zależnie od okoliczności. „Myślę że dzisiaj starszaki dadzą nam spokój więc postępujemy zgodnie ze zwyczajem dert upewnij się gdy wyjdziemy ze szkoły że teren będzie czysty ” Nie oczekiwał potwierdzenia. Dert przyjął polecenie i jego kapitan wiedział, że sumiennie się z niego wywiąże. „Najwyższy czas ” – uznał Żimmy – „pora pokazać nowemu gdzie jego miejsce musi się przekonać że nie jest już na ziemi tu nie ma miejsca dla byle kogo już i tak jest tu ciasno ” „Na ziemi jest jeszcze ciaśniej ” – przypomniał mu Arto. „Tym bardziej powinniśmy pilnować aby nie było tak i u nas jeśli to co mamy tutaj to mało to ja nie chcę wiedzieć co to znaczy dużo ” Wymówka dobra jak każda inna. Żimmy myślał tylko o tym jak dobrać się Nowemu do skóry. Liczył, że to jego wybierze za przeciwnika. Żimmy lubił pokazywać grupie swoją siłę i sprawność. Ostatnio nie było ku temu możliwości, żadna grupa nie chciała z nimi walczyć, więc czepiał się niemal każdej okazji. Marne szanse, Żim, pomyślał. Nowy nie wybierze kogoś, kto jest najwyższy w grupie. Nie wygląda na kompletnego durnia. Choć może…? W jednym Żimmy miał rację. Ziemia była przeludniona, podobnie jak, przekształcone na jej podobieństwo, Mars i Wenus. Nie lepiej było na pozostałych osiemdziesięciu kilku koloniach wewnątrz Układu ani na, jeszcze liczniejszych, stacjach orbitalnych, podobnych do tej na której mieszkali. Żyło się tu ciężko i w ciągłym zagrożeniu. Tu, na górze, niezależnie czy oznaczało to orbitę Ziemi, Marsa czy Jowisza, wypadki przy pracy zdarzały się do dwunastu razy częściej niż na dole, zaś wypadków poza pracą bywało jeszcze więcej. Mimo to produkcja nie mogła ustać nawet na chwilę, nieważne, co się działo. Od tego zależały losy setek, może nawet tysięcy kolonii. Stacja nie była bezpiecznym miejscem, a oni dobrze o tym wiedzieli. Nowy powinien szybko poznać gdzie się znalazł i przekonać ich, że do czegoś się nadaje. Inaczej jego los mógłby okazać się przypieczętowany. Beksy i wyrzutki nie wytrzymywały tu długo. Ostatnia lekcja zbliżała się ku końcowi, ale to właśnie te ostatnie minuty zwykle dłużyły się najbardziej. Był wtedy najbardziej niecierpliwy. Nigdy nie nauczył się czekać. Jego stanowisko znajdowało się w pierwszym rzędzie, w kolumnie umieszczonej przy lewej ścianie. Tylko to było wolne, gdy dwa dni temu jeden z nauczycieli przyprowadził go do jego nowej klasy. To oraz to drugie, przy drzwiach. Wybrał to, by inni uczniowie nie pomyśleli, że się boi przebywać razem z nimi w tym samym pomieszczeniu. Nawet na takie drobiazgi nauczył się zwracać uwagę. Inni chłopcy siadali w każdej klasie na tych samych miejscach. Uznał, że to, które zajął teraz należy do niego. I dobrze. Był zadowolony ze swojego wyboru. Nie przeszkadzało mu, że nic nie zasłaniało go przed spojrzeniem nauczycieli. Potrafił dobrze kryć swoją niecierpliwość; zwykle tylko kryć, tłumić już nie zawsze. Umiał siedzieć spokojnie przez całą lekcję, lecz rzadko kiedy potrafił się skupić na tym, co się działo. Nauczycielka musiała widzieć, że nie uważa, lecz szczęśliwie wcale się o to nie czepiała. Był nowy, starała się być wobec niego wyrozumiała. Chciała dobrze, Iwen o tym wiedział, ale doświadczenie nauczyło go, że skutek bywał odwrotny. Zwykle tolerancja nauczycieli prowokowała inne dzieci do działania. Na szczęście nie tutaj. Pomyślał o chwili, gdy wyjdzie ze szkoły i wróci do domu. Męczyły go te ciągłe zmiany – wciąż nowe otoczenie, wciąż nowe dzieci. Zawsze było tak samo. Mijały miesiące w nowym miejscu; sprawy zaczynały układać się po jego myśli, zaczynał wierzyć, że może tym razem już tu zostaną – i zawsze się mylił. Obiecał sobie, że tym razem się nie pomyli. Gdy był bardzo mały pozostawali na miejscu cały rok, czasem dwa. Dziś ledwie to pamiętał. Teraz, niemal odkąd zaczął chodzić do szkoły, pobyt w nowym miejscu stawał się coraz krótszy. Ledwo zdołał się dopasować, a już musiał porzucać nowych znajomych, o których akceptację czasami musiał walczyć. Nie miał wielu przyjaciół, właściwie nie miał ich wcale i zdążył do tego przywyknąć. Dziś mijał równy tydzień, od kiedy wprowadzili się na orbitę, a Iwen wciąż był przytłoczony zmianami w swoim otoczeniu. Aż dotąd gdzie by się nie przenosili, zawsze zostawali na Ziemi, a tam, na dole, poza ludźmi i ich zachowaniem, niewiele się zmieniało. Tutaj wszystko zdawało mu się jeszcze bardziej inne, wręcz obce, gorsze. Nie tylko ludzie. Na Ziemi mieszkali w ogromnych budynkach, olbrzymach wysokich na kilka kilometrów, w których było niemal wszystko, czego potrzebowali. Prawie nigdy nie wychodzili na zewnątrz, chyba że przy jakichś ważniejszych okazjach: gdy szli na wycieczkę lub gdy się przeprowadzali. Z ich ostatniego mieszkania, gdy zadzierał głowę tak bardzo jak tylko mógł, potrafił nawet dojrzeć przez okno niewielki skrawek nieba, a czasem i słońce. Tamto podobało mu się najbardziej ze wszystkich, jakie pamiętał. Teraz byli na górze. Rodzice nie mówili dlaczego, lecz on wiedział, że to przez pracę. Ojciec często ją tracił; stacja mogła się okazać ostatnim miejscem, w którym mógł ją dostać. Była ogromna; jej grubość w okolicy osi liczyła kilka dziesiątków kilometrów, średnica mierzyła ponad sto. Większą część jej przestrzeni zajmowały fabryki, zwłaszcza stocznie, a wszędzie tam, gdzie coś się budowało, potrzebowano kogoś, kto znał się na komputerach i elektronice. Kogoś takiego jak jego ojciec. Bo elektronika była wszędzie, od zwykłych kartek po projektory. Stacja orbitalna była dla niego czymś zupełnie nowym. Zwykłe rzeczy były tu inne, niezrozumiałe. Wszystko było zamknięte w wielkim pancerzu, za którym była tylko zabójcza próżnia. Nie było nieba, nie było słońca, tylko sztuczne światło; lecz tak naprawdę nie różniło się to wiele od wieżowców. Nie było dnia, tylko rozjaśnienie, ani nocy, zamiast której było zaciemnienie, lecz były to tylko nowe nazwy na znane mu rzeczy. Za to łazienka… Łazienka już zupełnie różniła się od tych, które znał. Inna była nawet tak pozornie zwykła rzecz jak toaleta – jej używania musiał się uczyć na nowo. Już pierwszego dnia odkrył, że proste dawniej umycie rąk stało się teraz problemem niemal nie do przezwyciężenia. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego zwykła woda zamieniała się w latające kule, kpiące sobie ze wszystkiego, czego dotąd doświadczył. Trzymali ją w szczelnych pojemnikach, a i tak, niczym obdarzona własną wolą i rozumem, zawsze znajdowała sposób by z niego uciec – wystarczyło, że go nie domknęli. Matka wyjaśniła mu, że to dlatego, iż woda nie podlega magnetycznemu przyciąganiu jak wszystkie inne przedmioty na stacji. Przez to musiał uważać, gdy brał prysznic, by woda nie zakleiła mu twarzy. Dopiero zmieszana z mydłem zaczynała spływać, bez niego unosiła się bezładnie w powietrzu, pędzona w dół lekkim podmuchem wentylatora. Potrafił pływać, nawet bardzo dobrze, lecz tutaj, w kontakcie z tą dziwną wodą, nie miało to znaczenia. To była pierwsza rzecz, której się musiał nauczyć. Przyciąganie na stacji nie było prawdziwe; bardziej przypominało tkwiący wewnątrz stacji wielki magnes, przyciągający do siebie całą resztę. Działało to tylko na przedmioty zawierające w sobie choć odrobinę metalu. Wszystko inne unosiło się bezwładnie w powietrzu. Szybko oduczył się pluć – czego rodzice nie zdołali osiągnąć przez lata, stacja zrobiła ledwie w parę dni. Nie inaczej działo się z ich ciałami. Czuł się z tego powodu dziwnie. Z początku był zdezorientowany i czasem wymiotował. Doktor, który badał ich przed wydaniem zgody na przesiedlenie z Ziemi na stację, wyjaśnił, że minie wiele czasu – miesiąc, może nawet dwa – nim zaczną odczuwać sztuczne ciążenie. Wszyscy, którzy tu żyli musieli żywić się specjalnym pożywieniem, takim samym, jakie jedli astronauci. Uprzedził go, że w tym czasie niektóre osoby mają wrażenie jakby utyły, lecz to przemija, w miarę jak jego ciało będzie dostosowywało się do nowych warunków; zacznie nasycać się cząsteczkami z pożywienia, aż ustali się równowaga między tym co zje i wydali. Pole magnetyczne stacji zacznie stopniowo przyciskać jego ciało do podłogi, by na koniec nadać mu prawdziwy ciężar, dokładnie taki jak na Ziemi. Lecz miało się to dziać stopniowo. Do czasu gdy adaptacja dobiegnie końca, mieli nosić długie spodnie i specjalne kamizelki z długimi rękawami. Nowe ubrania zawierały ciężarki, które przyciągał wielki magnes stacji i które usuwali w miarę jak ich ciała stawały się cięższe. Dorośli nazwali to ubiorem kompensacyjnym. Musiał przyznać, że, jeśli chodziło o wagę, spisywało się znakomicie. Gorzej z resztą. Wciąż robiło mu się niedobrze, gdy szybko obracał głową; jego oczy ciągle nie poruszały się same z siebie zgodnie z ruchem głowy i sam musiał nimi wodzić za obserwowanymi przedmiotami. Wiedział, że do tego będzie się musiał przyzwyczaić, bo wszystko, co sztuczne nie było doskonałe, lecz przynajmniej mógł poruszać się tak jak dawniej. Nowy ubiór trochę krępował ruchy, choć nie wydawał się ani zbyt ciężki, ani zbyt lekki. Jego skóra czuła na sobie coś ciężkiego, jednak dla ciała to coś ważyło dokładnie tyle ile sam ważył, gdy był na powierzchni Ziemi. Oszustwo było całkowite. Pomimo tego – lub właśnie dlatego – z początku bardzo niechętnie go zakładał. Przez pierwsze dni rodziców prawie nie było w domu. Załatwiali sprawy związane z pracą i zamieszkaniem na stacji, starając się jak najkrócej gnieść się w tymczasowym lokalu dla przychodzących – tak ich nazywali urzędnicy. Wtedy Iwen lubił poczuć się naprawdę jak na stacji. Rozbierał się i latał goły po niewielkim mieszkanku, napawając się siłą i możliwościami, jakie dawała mu nieważkość. Musiał uważać, by nie poobijać się o ściany, lecz ze wszystkich innych, tę jedną zmianę polubił naprawdę. Prawie żałował, że było to tymczasowe. A potem nadeszło zwyczajowe upomnienie z Urzędu Opieki, nakazujące mu i jego siostrze iść do szkoły. Jak zwykle powoływano się na prawny obowiązek edukacji i grożono, że w razie zaniedbania ustawowej opieki zostaną wyciągnięte należne konsekwencje. Nie rozumiał tych „należnych konsekwencji”, lecz czuł, że nie oznacza to nic dobrego. Zajmujący się nowo przybyłymi urzędnik pomógł rodzicom wybrać szkołę i załatwił potrzebne formalności. W taki to sposób Iwen pojawił się przedwczoraj na pierwszych zajęciach. W swoim życiu trafił już do kilku szkół. Różnie mu się w nich układało. Za pierwszym razem było nawet nieźle. Inni też byli tam pierwszy raz. Szybko zaprzyjaźnił się z niektórymi dziećmi. Kolejne szkoły były już gorsze. Jako nowy zawsze wzbudzał zainteresowanie, tym większe, im klasy stawały się starsze. Wszyscy już się znali, mieli przyjaciół, tylko nie on. Bywało, że miewał przez to kłopoty, więc nauczył się jak powinien się zachowywać, by wejść do nowej grupy. Co robić, by zdobyć szacunek uczniów, sprawić, żeby zostawili go w spokoju lub się go bali – w zależności od tego co chciał i jaka była nowa klasa. Lecz czuł, że tutaj jest inaczej. Oni wszyscy… byli jacyś dziwni. Podpowiadało mu to jego własne doświadczenie i lekki, choć dobrze odczuwalny ucisk w dolnej części brzucha. Nie byli tacy jak chłopcy w innych szkołach. Cała szkoła była dziwna. Nie było mieszanych klas jak na Ziemi; co więcej, klas dziewczęcych było prawie o połowę mniej niż chłopięcych. Ta, do której trafiła jego siostra była podobna do jego własnej, ale Ros była starsza i sprytniejsza. Po jej zachowaniu widział, że radziła sobie dobrze i czuła się tu lepiej niż on sam. Ja też sobie poradzę, pomyślał. To nie jest pierwszy raz. Mam doświadczenie. Nikt się nie wygłupiał. Nikt nie robił kawałów, nie żartował z kolegami, nie przeszkadzał na lekcji. Niby uważali, mógłby to przysiąc. Wykonywali polecenia nauczyciela, odpowiadali poprawnie na pytania, ale Iwenowi wydawało się, że całą swoją uwagę skupiali na nim, nawet jeśli na niego nie patrzyli. Niemal czuł ich oddechy na karku, ile razy pochylał się nad konsolą. Sam nie próbował się odwracać. Nie patrzył ani do tyłu, ani na boki, nawet ukradkiem. Chciał, by pomyśleli, że się ich wcale nie boi, choć było to nieprawdą. Czuł, że to jest miejsce, którego szybko powinien nauczyć się bać. Pewne rzeczy zdawały się być podobne do tych, które znał. Tu także dzieci miały, wszczepiony w lewe ramię, miniaturowy nadajnik. Pluskwę, jak tu na niego mówili. Widział małe, ledwie widoczne wypukłości poniżej krótkich rękawów koszulek ich właścicieli, świadczące o tym, że tkwi on w ich ciele, włożony tam przez dorosłych zaraz po urodzeniu. Lecz to był tylko pozór podobieństwa. Już pierwszego dnia wiedział, że coś jest nie tak. Przede wszystkim, było tu zbyt cicho jak na takie miejsce. Panował gwar, lecz nie taki, jaki robią zwyczajne dzieci. Przypominało to bardziej zebranie dorosłych. Szkoła okazała się istnym korowodem dziwacznych ozdób i fryzur, lecz wygląd dzieci nie szedł w parze z ich zachowaniem. A takich dziwnych rzeczy dostrzegał tu więcej. Atmosfera strachu i wrogości, jaką wyczuwał w czasie przerwy, dziwne spojrzenia, jakimi obdarowywali go niektórzy chłopcy, nawet ci z jego nowej klasy, gdy szedł korytarzami… Nie odzywali się do niego, tylko patrzyli. W każdej innej szkole byłoby to dla niego najlepsze rozwiązanie, lecz tutaj… Widział, jak zmieniało się zachowanie uczniów, gdy w pobliżu pojawiał się nauczyciel. Widział, jak dziewczynki trzymają się z daleka od innych dzieci, zbite w stadka. Jak młodsi chłopcy schodzą z drogi starszym, jak pomimo tego ci ich zaczepiają i czasem biją, brutalnie i bezwzględnie, gdy tylko są pewni, że żaden dorosły niczego nie zdoła zauważyć. I mimo to cała szkoła wydawała się podejrzanie spokojna. Więc, choć to widział, milczał – bo milczeli inni. Widział wprawdzie perceptory, niewielkie urządzenia rozmieszczone na korytarzach, przez które komputer stacji mógł widzieć, słyszeć i czuć, co się dzieje, ale łatwo poznał, że wszystkie były od dawna uszkodzone. Czemu dorośli nie próbowali ich naprawiać? Mógł zgadywać, że dzieci tyle razy niszczyły sprzęt, że dali sobie z tym spokój. Lecz dlaczego? Z czasem to odkrycie zaczęło go coraz bardziej przerażać. Jego ojciec nie zdawał sobie sprawy z tego, jak dużo nauczył już swojego syna. Teraz jego wiedza ostrzegała go by się pilnował. Nie wiedział, co tu się dzieje, dlaczego się dzieje i dlaczego dorośli nie reagowali, wiedział za to, że jest tutaj sam i musi bardzo uważać. Gdy tu był, najbardziej cieszyło go, że jego koszula kompensacyjna jest gruba i mocna. Mogła stanowić doskonałą osłonę przed uderzeniem, a on mógł tego potrzebować. Czuł, że coś takiego to tylko kwestia czasu, choć nie wiedział skąd i kiedy nadejdzie pierwszy cios. To wisiało w powietrzu. Od pierwszego dnia przygotowywał się na złośliwości i utarczki, być może bolesne, jakich spodziewał się paść ofiarą. Przygotowywał się do obrony, lecz oni tylko patrzyli, jakby chcieli go zjeść – i to było jeszcze gorsze. Bał się tych spojrzeń bardziej niż ciosów. Przed nimi nie potrafił się bronić. Zawsze starał się wchodzić do klasy jako ostatni. Mógł wtedy, nie zwracając ich uwagi, rzucić kilka ukradkowych spojrzeń. Tylko czekali na chwilę, gdy będą mu mogli dołożyć, jak podczas tych bójek na korytarzach. Ich spojrzenia były wręcz… dzikie, przypomniał sobie słowo z projekcji, pokazujących dawne życie na Ziemi. Mijał już drugi dzień. Czuł, że dzisiaj coś się wydarzy. Dzisiaj ich spojrzenia stały się szczególnie czujne. Iwen już bardzo dawno temu nauczył się, że warto wierzyć w to, co czuł. To zawsze pomagało.
Nauczycielka ogłosiła koniec lekcji. Uczniowie się ożywili. Powyłączali konsole i grupkami zaczęli opuszczać klasę. Iwen nie rozluźnił się. Dopiero teraz poczuł się spięty i nerwowy. Gdyby chciał, wyszedłby stąd jako jeden z pierwszych, lecz wolał zaczekać. Nie spiesząc się, przeniósł dane na swoją kartę pamięci i powoli wyłączył konsolę. Opuścił klasę jako ostatni. Inni chłopcy już sobie poszli. Może się pomyliłem, pomyślał, może zostawią mnie w spokoju. Jednak sam w to nie wierzył. – Iwen, zaczekaj, proszę. Już miał odejść, gdy usłyszał jej głos. Odwrócił się. – Iwen, jesteś tu nowy – nauczycielka stanęła przed nim i pochyliła się, aby spojrzeć mu w oczy. – To miejsce nie jest dokładnie takim, jakim się wydaje. Jakim powinno być. Była bardzo młoda jak na nauczycielkę, ocenił. Być może była tu tak samo nowa jak on. – Nie rozumiem, proszę pani – odpowiedział zgodnie z prawdą. Nauczycielka westchnęła. – Iwen… ja też tego nie rozumiem. Dla mnie wszystko tutaj wydaje się normalne, ale… Ale wiele się mówi, o różnych rzeczach. Wiesz… w szkołach na górze… tu, na stacji, zdarzają się wypadki, o których nikt nie chce mówić, ani dorośli, ani… ani dzieci. Rozumiesz, co mówię? Rozumiem aż za dobrze, pomyślał. – Mam na siebie uważać, prawda? – spytał. Po tym jak mówiła poznał, że też jest z Ziemi i, być może, wie o tym miejscu niewiele więcej od niego. Choć, w odróżnieniu od niego, coś wiedziała. Jakieś plotki. Czy prawdziwe? Gdyby to wiedziała, nie pytałaby go o to. Kiwnęła głową. – Jestem wychowawczynią twojej klasy. Opiekuję się wami od niedawna. Proszę cię, jeśli coś zauważysz, powiedz mi o tym, dobrze? Jeśli chcesz, twoi koledzy nigdy się o tym nie dowiedzą… – Dobrze – odpowiedział – Mogę już iść? Nauczyciele zawsze chcieli dobrze. Wierzyli, że postępują słusznie, ale Iwen wiedział, że czym innym jest spełnianie ich życzeń, a czym innym zdobycie akceptacji kolegów. Jej prośba była dla niego potwierdzeniem obaw, wyraźnym sygnałem ostrzegawczym, aby się nie wychylał, cokolwiek się stanie. – Oczywiście – nauczycielka wyprostowała się. Swoją kartą zamknęła drzwi do sali. – Tylko pamiętaj o naszej rozmowie. Kiwnął głową i odwrócił się, ruszając ku wyjściu. Z ulgą zauważył, że korytarze były puste.
Jedyne drzwi szkoły wychodziły prosto na główny korytarz sekcji. Nigdy nie było tu dużego ruchu. Nie było tu sklepów ani domów, tylko szkoła i sale gimnastyczne dla uczniów, poza lekcjami zwykle puste. Dorośli nie mieli tu czego szukać. Iwen ruszył w kierunku windy, która miała go zawieźć kilka poziomów niżej, do sekcji mieszkalnej. Tam był jego kolejny nowy dom. Do zaciemnienia pozostało kilka godzin. Główne sufitowe lampy wciąż zalewały korytarze jasnym światłem; boczne zaciemnieniowe lampki były zgaszone. Miał trochę czasu. Postanowił rozejrzeć się po górnej promenadzie. Na stacji były dwie: jedna na spodniej powierzchni dysku wychodziła wielkim pierścieniem okna na Ziemię, druga ukazywała widok na daleki kosmos. Nie był jeszcze na żadnej, ale słyszał dość, by wzbudziły w nim ciekawość. Podobno przypominały trochę dawną Ziemię. Coś jak piętra zieleni z wieżowców na dole, tylko inne, większe. Na dole… Powoli przyzwyczajał się, że od teraz właśnie tak będzie myślał o Ziemi. Nie martwiło go to ani trochę. Nie żałował przeprowadzki, jak większości innych, z wyjątkiem tego, że trafił w miejsce, które mu się zupełnie nie podobało i do szkoły, której się bał. Jednak mówienie w ten sposób o o planecie, na której spędził całe swoje życie, budziło w nim dziwne uczucie, którego nie potrafił nazwać. Poczucie jakiegoś braku. Ta myśl niczego nie zmieniała. Szybko ją odrzucił. Licząc na wycieczkę, przyspieszył nieco kroku, mniej zwracając uwagę na otoczenie. Sądził, że poza szkołą nic mu nie grozi. Lecz gdy skręcił z głównego korytarza, zatrzymał się jak wryty. Drogę zagrodziła mu grupka chłopców z jego nowej klasy. Dziewięciu. Spojrzał za siebie. Pozostali już tam byli. W milczeniu ruszyli w jego stronę, zmuszając, by wszedł głębiej w boczny korytarz i doszedł aż do zagradzającej mu drogę dziewiątki. Uczucie strachu przeszyło go chłodnym dreszczem od bioder aż po czubek głowy. Miałem rację, pomyślał, to miało się stać dzisiaj. Wiedzieli, którędy będę wracał. Zaczaili się tu, gdzie nikt niczego nie zauważy, a ja, jak kopalniany głupek, wszedłem prosto w pułapkę. Domyślał się, czego chcieli. W każdej klasie był ktoś, kto tylko czekał na okazję, by wyżyć się na nowym. Inni mieli do kogo się zwrócić po pomoc, lecz nowy nie mógł na nią liczyć. Był sam. Łatwy cel dla każdego. To nie był jego pierwszy raz. W jego starych klasach były grupki dzieci-gapiów, przyglądających się obojętnie, obserwujących zdarzenie jedynie ze zwykłej ciekawości. Które mówiły dość, gdy bójka stawała się zbyt poważna. Tu tak nie było. Tu wszyscy niecierpliwie oczekiwali na to, co się stanie. Przemknęło mu przez myśl, że tutaj, być może, nikt nie powie dość. Podszedł bliżej, co chwilę oglądając się za siebie. Chłopcy zamknęli go w szczelnym pierścieniu. Ich milczenie potęgowało jego strach. Na co czekali, czego chcieli? Dlaczego nie zaczynali? Obrócił się dookoła. Nawet gdyby jakimś sposobem zdołał się stąd wyrwać, jutro będzie musiał tu wrócić, tak samo pojutrze – a oni będą czekać. Czuł jak dwadzieścia osiem par oczu przewierca go na wylot. Przypomniały mu się kroniki o wymarłych drapieżnikach. Wyglądały i zachowywały się podobnie, gdy czuły krew. Czekały, aż któryś zaatakuje pierwszy, a wtedy rzucały się na ofiarę, rozszarpywały ją na strzępy i pożerały żywcem. – Czego chcecie? – spytał głośno, skrywając drżenie głosu. – Przepuśćcie mnie! Nie zareagowali, jakby byli głusi. Ich twarze pozostały nieruchome. Czekali. Cofnął się o krok, ale inni byli tuż za nim, jeszcze bliżej. Zatrzymał się. – Po prostu dajcie mi spokój… – Nie jesteś zbyt czujny – powiedział ktoś. – Łatwo cię złapać. Iwen był zły za pouczenie. Chłopiec miał rację, powinien być ostrożniejszy, ale jego uwagi miał akurat gdzieś. Nie ich sprawa co robi i na co uważa. Chcieli go pouczać czy zbić? Chłopiec wystąpił do przodu. Szedł pewnie, powoli, nie spiesząc się, krok po kroku. Poznał go, choć nie od razu. To ten, który zawsze siedział w ostatnim rzędzie. Czuł jak mu się przyglądał podczas zajęć, ale nigdy nie zwracał na niego uwagi. Nie wydawał się szczególnie groźny, jednak mógł się mylić. Czasem ci najspokojniejsi byli najgorsi. Chłopiec stanął przed nim z założonymi rękoma, niczym jakiś posąg. Przywódca, pomyślał. Nie był specjalnie wysoki. Przerastał Iwena może o parę centymetrów, lecz równie dobrze mógł to być efekt jego wiecznie zmierzwionych, rozrzuconych i sterczących na wszystkie strony ciemnobrązowych włosów. Z jeszcze bardziej ciemnobrązowych oczu wyzierała inteligencja – twarda, chłodna i bezwzględna. Odkąd do nich trafił, twarze jego towarzyszy przywodziły mu na myśl pyski drapieżników – a może zaostrzała je jego wyobraźnia? – lecz wyraz twarzy tego chłopca był łagodniejszy, niemal ludzki. Na lekcji zdawał się mówić: „hej, zostańmy przyjaciółmi”. Teraz, choć twarz pozostała ta sama, jej wyraz się zmienił. Iwen milczał. Jego skrywany strach przybrał na sile. Nigdy nie widział takich oczu. Przyciągały uwagę, samym swoim istnieniem każąc mu w siebie patrzeć. Obserwowały spokojnie, krytycznie. Potrafiły być przenikliwe. Przysiągłby, że nic nie umknie ich uwadze. Wobec pewności siebie tego chłopca, jego własna była niczym. Nikt nie patrzył tak czujnie jak on, nawet dorośli. Oni byli zwykle zbyt zmęczeni, zbyt zajęci i zbyt odlegli. Iwen miał wrażenie, że spojrzenie oczu chłopca przeszywa go na wylot, pozwalając mu dostrzec wszystko, nawet jego strach. Czy to on miał uderzyć jako pierwszy? – Tu nikt nie zostawi cię w spokoju – obojętny ton głosu chłopca przyprawił go o ciarki. – Zwłaszcza, jeśli nie potrafisz na siebie uważać. Jesteś tu nowy. Planetarianin… – powiedział to jakby nie wiedział czy to dobrze, czy źle. – Musisz poznać jak to jest, gdy żyjesz na stacji. Musisz poznać swoje miejsce. – Nie obchodzą mnie wasze zasmarkane miejsca! – Iwen powiedział to trochę zbyt głośno, lecz zaczepna odpowiedź dodała mu odwagi. Cokolwiek się wydarzy będzie po myśli tego chłopca, lecz nie zamierzał jęczeć o litość tylko dlatego, że był sam przeciwko całej klasie. – Nas obchodzą. Ciebie też zaczną – tamten wciąż mówił z chłodnym spokojem, ale na Iwena ten spokój już nie działał. – Jesteś w naszej szkole. Musisz się dostosować. – Ja nie… – Iwen chciał powiedzieć, że wcale nie chciał tu trafić, że wolał zostać na Ziemi, jednak zagryzł wargi. Rozejrzał się jeszcze raz. To było bez sensu. Cokolwiek by nie powiedział, oni nie dadzą mu spokoju. Zdjął z ramion torbę ze szkolnym sprzętem i wbił swój wzrok prosto w oczy tamtego, tak pewnie i stanowczo jak tylko potrafił. Niech nie myśli, że się go boi. – Rozumiem – powiedział hardo – musicie mnie pobić. Tak witacie… planetarian – podkreślił to nowe dla siebie słowo. – Zaczynajcie, jeśli tak ma być – rozłożył ramiona i obrócił się, patrząc na nich. – Nie będę uciekał. Załatwmy to tu i teraz. |