powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

Więzień układu
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Odeszli w bok. Grejgy ustawił Iwena w miejscu i cofnął się o dwa metry.
– Stań w lekkim rozkroku, jak ja – polecił – i spróbuj zrobić to samo.
Lekko przeniósł ciężar ciała na lewą nogę i szybko wyrzucił prawą w górę i w bok, rękoma wykonując zasłonę. Iwen kiwnął głową. Stanął tak jak mu pokazał, po czym spróbował wybić nogę. Uniósł ją zaledwie na wysokość biodra, nim poczuł, że traci równowagę. By ją odzyskać, musiał postawić obie stopy na podłodze. O zasłonie nawet nie myślał.
Spróbował jeszcze raz, z niewiele lepszym skutkiem. Nie potrafił poprawnie przenieść ciężaru ciała. Grejgy tylko się skrzywił.
– Dotąd nikogo nie kopałem – wytłumaczył Iwen. Zrozumiał prawdziwe intencje kapitana. Arto wiedział, co potrafią jego wojownicy, jak walczą i jak uczą. Chciał jak najszybciej uczynić go użytecznym. Iwen przyrzekł sobie, że nie będzie więcej pochopnie oceniać jego decyzji.
– Będziesz musiał poćwiczyć. Zwykłe treningi ci nie wystarczą. Możemy spotykać się częściej, jeśli znajdę czas, ale sam też musisz pracować. Wykorzystuj każdą wolną chwilę by powtarzać ćwiczenia.
– Jasne.
– Tylko nie ćwicz w domu. Moim rodzicom to nie przeszkadza, ale nie wiem, co powiedzą twoi. Że tak po przybyciu na stację zaraz zaczynasz swoją gimnastykę… Mogą za dużo pytać.
Iwen pewnie skinął głową. Nie był aż tak głupi by próbować tego w domu. I tak było tam zbyt ciasno. Wiedział, że będzie ciężko. Treningi nie będą łatwe, ale nauczą go jak się bronić, jeśli nie przed straszakami, to przynajmniej przed dziećmi w jego wieku. Czuł, że bez tego nie wytrzymałby tu długo.
• • •
Arto był zbyt przygnębiony, by myśleć o treningu. Nie zwykł przejmować się czymkolwiek, lecz czasem nawet drobne zdarzenie potrafiło go rozbić. Marzył wtedy by biec, nieważne gdzie, byle dalej, aż padłby z wyczerpania. Po porannej rozmowie poczuł się samotny. Nie, był samotny, nawet pośród grupy, nawet wtedy, gdy razem z innymi dumnie szedł przez szkołę. Prawda, trzymali się razem, lecz nie byli sobie nikim więcej niż współtowarzyszami.
Stacja była mu domem. Znał ten świat, czuł się w nim swobodnie, poruszał swobodnie – na ile pozwalały mu maszyny dorosłych. Był tylko jeden problem – nienawidził takiego domu i takiego życia.
Samotnie ruszył do wyjścia, unikając spotkania z grupą. Był w połowie drogi, gdy dostrzegł wychowawczynię jego klasy, prowadzącą ożywioną rozmowę z jakimś mężczyzną. Dorośli spoza szkoły rzadko tu przychodzili, a jakby tego było mało, obok stał jakiś dwojak, uparcie kręcący głową ile razy wychowawczyni zwróciła się do niego z pytaniem. Skarżypyta. Wychowawczyni znalazła sobie informatora. Malec wszystkiemu zaprzeczał, ale tacy jak oni w końcu pękali. Arto nie znalazł powodu do obaw. Młodszaki nie obrywały na poważnie. Główną zmorą pierwszaków i dwojaków były trojaki, a rzadko który miał dość siły, by zadać poważne obrażenia, nie mówiąc o połamaniu kości. Starszaki prawie nie zwracały uwagi na taki drobiazg. Ten malec z pewnością nie miał wiele do powiedzenia czy udowodnienia. Takie gadanie kończyło się najwyżej na lekkich karach. Potem zajmą się nim trojaki, na które naskarży. Gorzej z wychowawczynią. Jako nauczyciel była w porządku, lecz zbyt usilnie wypytywała o szkołę. Arto chętnie coś by z tym zrobił, tyle że nie bardzo wiedział co. Takimi sprawami zajmowali się uczniowie z ostatnich klas.
Oparty o ścianę, udając zmęczonego, Arto obserwował rozmowę spod lekko przymkniętych powiek. Nie słyszał co mówili, mimo to bał się zbliżyć, by wychowawczyni go nie rozpoznała. Rozmowa nie trwała długo. Młodszak wciąż uparcie milczał. Dobrze dla niego. Wiedział, co robić by nie sprowadzić kłopotów na szkołę. Dorośli się rozeszli. Arto ruszył w swoją drogę.

Wyszedł ze szkoły, skręcił w bok i zaczął iść dobrze sobie znana trasą. Zwolnił, uświadamiając sobie jak wiele czasu stracił na obserwację rozmowy. Już wiedział, że się spóźni. Musiał poczekać na koniec następnego cyklu.
Minął główny korytarz i skręcił w jeden z bocznych, zwykle pustych. Przeszedł jakieś sto metrów nim na wpół odruchowo przekręcił lekko głowę, udając, że patrzy na mijaną właśnie tablicę z numerem korytarza – dość, by posłać szybki rzut oka na przebytą część korytarza.
Ktoś tam był. Kątem oka dostrzegł młodego mężczyznę, około czterdziestu czy trochę więcej lat. Szedł w tę samą stronę. Arto szedł dalej, nie zmieniając tempa. Skręcił w bok, trzymając się swojej stałej trasy. Odruchy zastąpiło świadome działanie.
Dorosły skręcił za nim. Teraz Arto zaczął się bać. Przypadek? Nie obejrzał się ponownie. Z tego co dostrzegł dorosły wyglądał na Kosiarza, choć nie nosił ich charakterystycznych emblematów. Skręcił, schodząc z trasy, skrywając napięcie pod maską nieuważnego, automatycznego spaceru. Już miał rzucić kolejne ukradkowe spojrzenie, gdy odgłos cichych kroków podpowiedział mu, że dorosły nie poszedł za nim. Arto odwrócił się. Kilkoma zwinnymi i cichymi susami dopadł do narożnika. Wyjrzał. Dorosły pośpiesznie szedł dalej. Odetchnął, karcąc się w myśli za skłonność do przerysowywania rzeczywistości. Od kiedy to ktoś chciałby go śledzić osobiście? Od tego były automaty poszukiwawcze, a nawet jeśli tropiłby go ktoś spoza Kosy, nie byłoby trudno złożyć własnego szpiega. Sądził, że ta myśl go uspokoi, lecz wynik był odwrotny. Przeszył go dreszcz. Nikt nie mógł mieć pewności czy nie jest obserwowany. Wiedział, co potrafi technologia, lecz niewiele mógł zrobić, najwyżej starać się o tym nie myśleć.
Nie od razu puścił ten przypadek w niepamięć. Chwilę krążył po korytarzach nim uspokojony zniknął w niewielkiej odnodze bocznego korytarza. Kilka minut później zatrzymał się przed kwadratowym otworem szybu wentylacji, szerokości około pół na pół metra. Jak w większości szybów w szkole i jej okolicy, nie był zabezpieczony kratką.
Czasem dorośli wstawiali nowe, lecz szybko dzieliły one los perceptorów. Ostawały się tylko te, które nie przeszkadzały uczniom w podróżowaniu. Starsi uczniowie byli zbyt leniwi na czołganie się przez wentylację, jednak dla młodszych klas szyby były czymś na kształt drugiej sieci korytarzy. Tam mogli robić wszystko.
Szyb na ścianie naprzeciwko Arto był najkrótszą drogą do głównego szybu sekcji. Podskoczył, uchwycił się krawędzi, wczołgał do środka i ruszył tonącą w mroku trasą. Parę zakrętów dalej było już zupełnie czarno. Szedł z pamięci, po ciemku. Bał się, że światło zwróci uwagę wszędobylskich automatów. Żaden nigdy nie zareagował na jego obecność, niemniej wolał być zbyt ostrożny niż zbyt pewny siebie. Słuchowi i pamięci ufał równie mocno jak oczom. Gumowe naszywki na spodniach pomagały mu w szybkim poruszaniu się wewnątrz szybu. Nie bez powodów takie modele cieszyły się wśród dzieci szczególnym uznaniem.
Dmuchające w kark powietrze przypominało mu, że jest już blisko. Po kilkunastu minutach doczołgał się do wylotu. Z głębi długiej, trzymetrowej średnicy rury głównego szybu sektora wydobywał się przytłumiony, ostrzegawczy szum wentylatora. Tutaj musiał skręcić.
Wystawił głowę. Pęd powietrza, dość silny, by zwalić z nóg nieprzygotowane dziecko, gnał ku odległemu źródłu hałasu. Zręcznie chwycił się umocowanych w ścianie klamer i wysunął się z wąskiego przejścia. Trzymając się niewidzialnych w mroku uchwytów, popychany podmuchem powietrza, ostrożnie ruszył do przodu, uważając na każdy stawiany krok. Musiał daleko wyrzucać rękę, by uchwycić się kolejnego zaczepu. Szerokie rozstawienie klamer pomagało technikom w poruszaniu się szybem, ale oni zawsze mieli łatwiej. Na wpół automatyczna, sterująca działaniem stacji Centrala wyłączała dla nich każdy wentylator, do którego się zbliżyli. Dla niego nikt by tego nie zrobił. Gdyby dorośli wiedzieli gdzie wlazł, mógłby liczyć jedynie na policyjny areszt i, być może, na akademię.

W końcu stanął przed wentylatorem – wielkim, skrytym w ciemności kołem szybko wirujących łopatek. Jedynie słuch ostrzegał go przed zagrożeniem. Dudniący, hałaśliwy świst, zdolny zagłuszyć każdy krzyk, wędrował wiele dziesiątków metrów w głąb szybu. Tu Arto musiał zachować szczególną ostrożność. Jeden fałszywy krok i wpadłby między łopatki. Wariacko kręcący się wentylator tarasował całe przejście, lecz nie tędy prowadziła jego droga. Znał tu każdy uchwyt, nawet tu światło nie było mu potrzebne.
Przyklęknął. Prawą ręką mocniej uchwycił się klamry, lewą szukając przejścia. Wiedział, że gdzieś tutaj, wycięta w dolnej części cylindrycznej ściany, znajdowała się klapa. Wisiała luźno na zawiasach, dociśnięta do ściany przez ssącą siłę ciągu powietrza. Wystarczyło zatrzymać łopatki, by opadła w dół jak bezradnie opuszczona ręka. Dłoń natrafiła na znajomą krawędź. Arto cofnął się, usiadł, uderzeniem nogi odrzucił ją w dół i zatrzymał powracającą przeszkodę na podeszwie buta. Wciąż przytrzymując klapę stopą obrócił się na brzuch, złapał za krawędź i wsunął się w powstałą szczelinę, zawisając na rękach. Nie próbował odszukać drabinki, zresztą do podłogi nie było daleko.
Zeskoczył. Miękko opadł na zgięte nogi. Puszczona klapa kłapnęła cicho; hałas turbiny ucichł, zredukowany do ledwie słyszalnych wibracji. Był w rozdzielni, równie ciemnej jak wnętrze szybu. Jedyne światło, jakie cyklicznie rozjaśniało pomieszczenie, pochodziło ze ścian rur kanałów, rozgrzewających się do czerwoności, gdy przechodził impuls. Tuż obok niego kryły się w mroku trzy metrowe garby ich górnych połówek. Wychodziły z pomieszczenia obok, gdzie za ścianą wentylator tłoczył powietrze wprost między dwie z nich. Ogrzane przez nie powietrze szło do regeneratorów, a stamtąd rozchodziło się po całej sekcji stacji. To tam pojedyncza nić głównego kanału sekcji rozdzielała się na trzy części. Wszystkie kierowały się ku krawędzi stacji, lecz każda docierała tam inną drogą.
Spojrzał na słabo świecące cyfry wyświetlacza zegarka. Według rozkładu rury powinny być już chłodne. Ostrożnie dotknął dłonią najbliższą z nich. Wciąż była lekko ciepła. Kanały nigdy nie stygły.
Odszukał w ciemności płytkę skrywającą schowek z bezcenną zawartością. Wsunął rękę w odsłonięty otwór i zacisnął na znajomej rękojeści. Ciepło ciała i uścisk palców uaktywniły niewielki wyświetlacz klucza molekularnego.
Były tylko dwie drogi ucieczki ze stacji. Ta w dół odpadała. Pozostał kosmos. Arto tak długo szukał dojścia do doków, aż odkrył kanały plazmy. Zbudowano je ze złożonych w pierścienie modułów, sczepionych molekularnym złączem. Skradziony ojcu klucz potrafił je rozłączyć. Był kluczem do jego planu.
Obsługa była maksymalnie prosta. Elektronika klucza automatycznie lokalizowała szew złącza. Wystarczyło nacisnąć przycisk i przesunąć narzędziem wzdłuż granicy elementów, by zmienić konfigurację molekuł w grubej na palec ścianie cewki. Po wyjęciu modułu powstawał półmetrowy otwór. Czająca się za nim niebezpieczna otchłań była jego jedyną nadzieją.
Wystarczyło wybrać odpowiedni kanał. Lewy ogrzewał pomieszczenia stoczni numer osiem, w której pracował ojciec. Prawy docierał do pasażerskiego doku dla gwiazdolotów. Do środkowego nie wchodził nigdy. To był kanał zrzutu bezpośredniego. Ukryty w grubej izolacji, szedł do zewnętrznej śluzy, otwierającej się tylko po to by przepuścić rozżarzone spaliny prosto w próżnię.
Główne kanały plazmy rozchodziły się promieniście od centralnego reaktora stacji, gdzie płonęło bez ustanku małe słońce, zapalone wiedzą Obcych i możliwościami ludzi, zasilane wciąż dopływającą plazmą, na jaką zmieniła się rozgrzana woda. Wewnętrzna warstwa komory zbierała i przetwarzała wytworzoną energię. Wyssane z jądra komory spaliny kierowano impulsami do kanałów. Stygnące resztki tworzyły, nadającą się od biedy do oddychania, atmosferę. Podwyższona zawartość tlenu i dwutlenku węgla przyprawiała go czasem o przejściowy ból głowy, lecz Arto traktował to jako ostrzeżenie. Ograniczał swoje wyprawy i starał się nie przebywać w kanale ni chwili dłużej niż musiał.
Impulsy szły cyklicznie. Z sekundową precyzją tunel zamieniał się w piec o temperaturze dorównującej Słońcu, by potem, z równą dokładnością, stygnąć w oczekiwaniu na kolejną dawkę rozpalonej plazmy. Igranie z kanałami było igraniem ze śmiercią. Cena za pomyłkę była najwyższa. Wiele razy planował każdy drobiazg nim wyruszył w swoją pierwszą podróż. Godzinami czatował blisko żaru rozpalonej powierzchni, pocąc się nie od temperatury, lecz ze strachu przed popełnieniem choćby najdrobniejszego błędu w obliczeniach. Z oczami na zegarku sprawdzał, kiedy przechodzi impuls i ile musi czekać nim rura ostygnie. Szukał momentu, w którym mógłby bezpiecznie wejść i wyjść. Zapisywał wszystko i uczył się tego na pamięć, lecz nawet pewność, że da radę nie dała mu dość odwagi, by zaryzykować.
Setki razy obiecywał sobie, że tym razem wejdzie, jednak gdy stawał przed chłodną powierzchnią kanału, nogi same zaczynały się pod nim uginać, a ręce trząść tak mocno, że ledwo był w stanie utrzymać klucz w dłoniach. Tę walkę ze swoim ciałem przegrywał już w chwili, gdy zeskakiwał na podłogę rozdzielni. Lecz nadeszło rozjaśnienie, które przemieniło zrozpaczonego trojaka w desperata, któremu było już wszystko jedno.
Tego rozjaśnienia Żimmy pokonał go w walce o przyjęcie do grupy. Przegrana była nieważna, lecz Arto wiedział, że wkrótce będą walczyć jeszcze raz, o dowództwo – i znów przegra. Bał się jak nigdy, gdy drżącymi rękoma zdjął fragment pierścienia i po raz pierwszy zanurzył się w ciemność wnętrza kanału. Drżał tak mocno, że obawiał się, iż to go zgubi. Lecz tym razem strach nie zwyciężył. Kanał przyzywał go zbyt silnie. W swojej niecierpliwości wszedł za wcześnie. Niemal mdlał od gorąca, szczęśliwie kanał stygł szybko. Dotarł na drugą stronę, a potem dalej, wentylacją, aż do upragnionej nagrody.
Od tego czasu mógł rozwijać swój plan. Odzyskał nadzieję, uwierzył, że da radę. Kilka tygodni później pokonał Żimmiego, choć jego dawni towarzysze próbowali zmiękczyć go przed walką. Wytrzymał. Pobił Dziadka, a potem zebrał grupę i wyzwał jego kumpli na wojnę. Nie wygrali, lecz walka była ciężka. Zyskali spokój, a rok później Smok pokonał ich w bitwie. Kanał dał mu siłę, by się zemścić. Zmienił go. Dał mu drugie, lepsze życie.
Odszukał kluczem zaczepy modułu. Światełka na wyświetlaczu naprowadziły go na cel. Zatrzaski nie poddawały się łatwo. Rozdzielenie ich zabrało kilka minut. Powoli zdjął płytę. Jak na swoje rozmiary, była zadziwiająco lekka. Czerń wnętrza tunelu była równie głęboka jak mrok rozdzielni, lecz Arto zawsze miał wrażenie, że widzi ciemniejszą plamę. To tylko moja wyobraźnia, zapewnił siebie po raz setny. Ale plama zawsze tam była.
Powietrze wewnątrz było już chłodne. Bez wahania wsunął się przez otwór, zamknął go płytą i połączył zaczepy. Głuche dźwięki pracującego wentylatora nagle ustały. Zapanowała cisza. Arto nie marnował czasu. Przejście zajmowało mu ponad pół godziny, w zapasie miał najwyżej kilkanaście minut, a musiał jeszcze zamknąć płytę. Przed każdym impulsem układy kontrolne cewki wykonywały diagnostykę podzespołów i sprawdzały kontrolę szczelności. Gdyby nie zamknął otworu, automat wykryłby, że coś jest nie tak i zablokował impuls. Dorośli wiedzieliby, że to nie jest awaria. Złącze molekularne nigdy nie pękało.
Zaczepianie złącza trwało krócej niż rozłączanie. Po kilkudziesięciu sekundach był gotów do drogi. Przysunął klucz do warg i zacisnął zęby na jego rączce, obracając tak, by kątem prawego oka obserwować mały pulpit klucza i pojawiające się na nim cyferki.

W kanale najcudowniejszą rzeczą był brak sztucznego ciążenia. Ściany kanału były ekranami odcinającymi wnętrze od pola stacji. Między impulsami pole cewki pozostawało nieaktywne. Arto kochał ten stan. Mógł swobodnie płynąć do przodu lub do tyłu, wystarczyło tylko odepchnąć się od ścianki. Jeden z końców był zawsze chłodniejszy od drugiego, co tworzyło różnicę ciśnień, delikatnie popychającą powietrze ku krawędzi stacji. Lecz poza przyjemnościami były także niedogodności, stale przypominające mu gdzie się znajduje. Oddychał tu z trudem, ciało słabło, zaś myśli ogarniała dziwna ociężałość.
Kanał był prosty niczym naciągnięte włókno. Czuł, że gdyby tylko zechciał mógłby przelecieć całą jego odległość, ledwie kilka razy muskając ścianki. Pamiętał jednak, że nie miał na to czasu, a kanał nie był placem zabaw. Swoboda nieważkości była zwodniczo niebezpieczna. Choć przechodził tędy już dziesiątki razy, nie pozwalał sobie na rutynę. Rutyna oznaczała śmierć.
Ekranowanie miało inne uboczne skutki. Drobne urządzenia, by działać, czerpały energię z pola magnetycznego stacji. Tylko nieliczne, jak klucz molekularny czy automaty poszukujące, posiadały własne źródła zasilania. W kanale większość ze zwykłych przedmiotów przestawała funkcjonować. Tak samo było z zegarkiem. Wprawdzie do pracy starczyło mu ciepło ludzkiego ciała, lecz i on był tu bezużyteczny. Operacje wykonywane przez sieć, jak choćby opłaty impulsami, wymagały precyzji w odliczaniu czasu. Precyzja żadnego z przenośnych zegarów nie mogła równać się z zegarami systemowymi, więc w pole magnetyczne każdej stacji zaszyto częstotliwość, bez ustanku przesyłającą sygnał synchronizujący do każdego urządzenia wrażliwego na upływ czasu. Niektóre automaty, zwłaszcza te wrażliwe na zakłócenia, posiadały wbudowany zegar, który synchronizowały okresowo z sygnałem pola, lecz zwykłe zegarki były zredukowane do roli prostych odbiorników. Same z siebie, nie mierzyły niczego. Tu, w kanale, jego zegarek po prostu się zatrzymywał. Za jedyną wskazówkę miał klucz.
Mając wolne ręce, Arto ostrożnie obrócił się głową w stronę krawędzi stacji i odbił się od gładkiej ścianki wnętrza kanału, w miejscu, które dla niego stało się spodem. Płynął przed siebie, rytmicznie poruszając rękoma. Nogi trzymał nieruchome, wyprostowane. Tu ich nie potrzebował. Miarowo odbijał się palcami od dna kanału, szybko przesuwając się do przodu. Siła odbicia wyrzucała go w dół, by po kilku sekundach zetknąć jego plecy z górną ścianą rury. Odbijał się wtedy, by znów opaść w dół i odbić rękoma do przodu, rytmicznie niczym maszyna. Zanurzony w ciszy i ciemności, jego umysł zamieniał się w dotyk. Uderzenia plecami i palcami w rurę były jedynymi doznaniami, zarazem jedyną rzeczą, na której mógł i skupiał swoją uwagę. Nie myślał nad tym jak się porusza. Ciało, nauczone przez dziesiątki podobnych wypraw, posuwało się do przodu bez udziału świadomości. Jedyne dźwięki, odgłosy odbijania się, wykorzystywał do synchronizacji. Ciche pacnięcie palcami o powierzchnię, lekkie uderzenie pleców. I znowu. I jeszcze raz.
Stale utrzymywał takie samo ułożenie ciała w poziomie. Gdyby choć raz się obrócił, nie wiedziałby już gdzie jest dół a gdzie góra, gdzie są kierunki na zewnątrz kanału. Wnętrze kanału było jednolicie srebrzystą, gładką rurą. Raz nieuważnie utraconej orientacji nie byłby w stanie odzyskać, a to mogło kosztować życie. Tylko górna część kanału pozwalała się odsunąć, próbując tego z dolną połówką odsłoniłby jedynie twardą plastikową masę nośnej struktury stacji, zaś na kolejną próbę nie miałby po prostu czasu. Pierwsza pomyłka mogła być ostatnią. Spodziewał się, że klucz ma jakiś układ zapamiętywania kierunków, choćby prosty żyroskop, lecz nie odkrył jak coś takiego uruchomić. Dlatego musiał polegać na sobie. Wyobrażał sobie, że wskakuje na wysoką drabinkę, łatwo i chętnie odsuwającą się na boki. W ciemności to niewiele pomagało, choć nie pozwalało bać się tego, że już się pogubił.
Od czasu do czasu zerkał na pulpit klucza, odczytując lekko świecące cyferki, zliczające każdy pierścień cewki jaki mijał. Dorośli sprytnie to obmyślili. Każda poprzeczna krawędź złącza była spolaryzowana odwrotnie niż sąsiednie. Licznik klucza dodawał jedynkę, gdy mijana krawędź miała inną polaryzację i odejmował ją gdy okazywała się zgodna. Wystarczyło uruchomić odpowiedni podprogram. Arto mógł płynąć do przodu, mógł się cofnąć – klucz zawsze wiedział ile pierścieni przebył. Bez niego nigdy by nie odgadł jak długo tu przebywa. W ciemnościach, wykonując te same monotonne ruchy, rozum zbyt łatwo zawierzał martwym, nieodbierającym niczego zmysłom. Zbyt łatwo dawał się przekonać, że tkwi tu nie pięć minut, ale trzydzieści, nie pół, lecz dwie, może trzy, pełne godziny. Arto nie raz krył się w ciemnych zakamarkach stacji. Wiedział, jak łatwo zgubić w nich swój czas. Teraz pozwalał, by cyferki trzymały go w gotowości.
Czasem, gdy przez dłuższy czas nie patrzył na klucz, zaczynał na własną rękę bezwiednie odliczać niewidzialne pierścienie, jakby były niczym więcej niż upływającymi sekundami. Liczył je zgodnie z rytmem własnych ruchów i szumiącej w uszach krwi, której pulsowanie w ciszy kanału stawało się niespodziewanie głośne i wyraźne. Odliczał tak mechanicznie przez jakiś czas, lecz niezmiennie odkrywał, iż jego rachuba jest wolniejsza od bezlitośnie precyzyjnych cyferek klucza.
Bez niego nie tylko nie dostałby się do środka kanału. Bez niego nigdy by stąd nie wyszedł. Tu, wewnątrz wielokilometrowej rury, był tylko Arto, klucz i ściany tunelu. Reszta wszechświata przestawała istnieć; rozmywała się w chwili, gdy jego własne ja wypływało z ciasnej objętości ciała, ile razy przez dłuższy czas wpatrywał się w nieprzeniknioną ciemność. Zawieszony w pustym, nieskończonym mroku, czuł się jakby sam był wszechświatem. Jedynie jego palce i plecy czuły, że istnieje w pobliżu coś poza jego ciałem. Lecz wystarczył jeden ruch oka dostrzegającego zmianę cyferek na wyświetlaczu, by nagle, w ciągu jednego uderzenia serca, wszystko wróciło na swoje miejsce. Czas, współrzędne, kierunek znowu miały swój sens i miejsce – do chwili kolejnego zagubienia się w otchłani.
Tym razem podróż wydała mu się krótka. Ponownie spojrzał na klucz i spostrzegł, że od celu dzieli go już tylko kilkanaście pierścieni. Przepłynął je w kilka sekund. Przestał się odbijać, skulił się i obrócił dokładnie o ćwierć obrotu w górę. Wyćwiczonym, płynnym ruchem rozłożył ramiona, podciągnął nogi i wyprostował ciało. Barki i kolana oparły się na przeciwległych ściankach, natychmiast zatrzymując go w miejscu. Nie zmieniając pozycji podszedł do przodu o jeden, ostatni pierścień.
Był na miejscu. Licznik klucza wybił dokładnie obliczoną ilość pierścieni. Wziął go do ręki i przesuwając nim wzdłuż ścianki szukał miejsca, w którym układ świateł na wyświetlaczu potwierdzi, iż jego ręka znajduje się nad miejscem połączenia modułów.
Gdy zdejmował klapę, widział tyle samo, co dotąd, lecz pamiętał, że pomieszczenie było podobne do poprzedniego, tylko mniejsze i kryło zaledwie ten jeden garb, z którego właśnie się wynurzył. Stłumione wibracje były cichsze – wentylator po tej stronie także był mniejszy. Ożyły cyferki zegarka na jego ręce, wracając do swojej pracy.
Gdy wychodził, góra znowu była tam gdzie powinna, bezpieczna na swoim stałym miejscu. Poczuł ulgę. Mimo całej swobody, jaką uzyskiwał w kanale, wolał stać twardo na podłodze stacji, nawet jeśli trzymające go przy niej ciążenie było całkowicie sztuczne. Dla niego i tak nie miało to znaczenia. Sztuczne czy prawdziwe, było jedynym, jakie znał.
Odszukał drabinkę i wspiął się do głównego szybu stoczni. Złapał za zamocowaną do klapy rączkę i pociągnął mocno, przezwyciężając siłę zasysającego ją w górę powietrza. Hałas pobliskiego wentylatora zagłuszył wszelkie inne dźwięki. Wdrapał się do szybu. Choć wciąż nic nie widział, przysiągłby, że dookoła zrobiło się jaśniej.
• • •
Pół godziny później był już u celu. Wylot szybu zamykała mocna siatka. Nigdy nie próbował jej zdejmować. Nigdy nie schodził w dół, do stoczni. Marzył o tym, by zobaczyć statek z bliska, dotknąć go i wejść do środka, lecz przy całym swoim sprycie za bardzo bał się, że ktoś lub coś, mogłoby go zobaczyć. Zbyt wiele było tam niebezpiecznych maszyn. Wystarczyła chwila nieuwagi, by wydarzył się wypadek. Przydarzały się one nawet znającym się na maszynach dorosłym, co dopiero jemu. Starał się nie myśleć, że to samo, choć mało prawdopodobne, może się przytrafić ojcu. Kłótnie o to, że woli jego niż impulsy miał już dawno za sobą. To był świat dorosłych, inne racje, których nie mógł zrozumieć, więc uważał je za głupie.
Ostrożnie spojrzał na dół, przytykając twarz do siatki. Podłoga była może cztery metry niżej. Wyraźnie czuł, że tu, w pobliżu krawędzi stacji, sztuczne ciążenie jest słabsze, lecz taki skok nie byłby łatwy, a powrót jeszcze trudniejszy. Nie raz kusiło go by spróbować. Tuż obok biegła w dół po ścianie wiązka rur i przewodów. Pewnie by się udało, ale byłby przy tym widoczny niemal z każdego zakątka sali. Obserwował więc tylko, ze świadomością, że gdyby tylko zechciał, mógłby się tam dostać.
Czuł podwójną niezwykłość tego miejsca. Gdzieś w tej skale pracował jego ojciec. Arto czasem go widział i wtedy cieszył się, że są w tym samym miejscu i patrzą na ten sam statek, który poleci kiedyś tam, gdzie oni nie mogli. A kiedyś któryś z nich może ich stąd zabierze. Patrzył jak powstaje gwiazdolot, jak miesiąc po miesiącu w jego wnętrzu znikają kolejne podzespoły. Na projektorze mógł oglądać schematy, poznawać ich budowę i rozmiary. Tu mógł je zobaczyć na własne oczy.
Tu odżywał. Oczyszczał się ze wszystkiego, czym nasiąkł w szkole. Bezustanna czujność męczyła go tak bardzo, że czasami wierzył, iż gdyby nie to miejsce, już dawno by się załamał. Tu zyskiwał siłę, by wrócić i zwyciężać. Gdy widział statki i czerń kosmosu, uświadamiał sobie, że poza stacją rozciąga się przestrzeń tak rozległa, iż jego los jest przy niej mniej niż niczym. Odwieczna czerń, w którą odeszło tak wielu i tak wielu dopiero będzie iść. Niczego nie pragnął bardziej niż tam być. Nieważne co dziś się działo. To wszystko było niczym wobec majestatu odległych gwiazd i setek, może tysięcy znanych światów.
Czasami, gdy porównywał dzieci do szczurów, dorośli wydawali mu się niczym polujące na nich koty. Kryli się przed nimi w szybach wentylacji, starając się być niewidzialni. Dorośli nie mogli ich tam ścigać, czaili się tylko w ciemności, pełnej wspomagającymi ich wzrok czujnikami. Zastawiali pułapki, a oni, jeśli byli zbyt nieostrożni, sami włazili im w łapy. Zrozumiał, że gdy zostanie doskonałym szczurem, będzie mógł iść gdzie zechce. Zaś doskonały szczur to taki, który doskonale zna swojego wroga.
Arto starał się obserwować dorosłych, zrozumieć ich sposób myślenia, to jak patrzyli na dzieci. Odkrył jak bardzo są pewni siebie i swojej wiedzy, jak bardzo łatwowierni, jak beznadziejnie nieuważni i jak łatwo można ich przechytrzyć. Najbardziej niebezpieczni nie byli sami dorośli, lecz ich urządzenia, ich prawdziwe oczy.
Urządzenia dorosłych… Pluskwa, czujniki i automaty poszukiwawcze nie pozwalały mu, gdy był mały, ukryć się przed zmuszającymi go do powrotu do szkoły dorosłymi. Od tego czasu pluskwa stała się jego wrogiem, pilnującym go bez ustanku, w zaciemnienie i w rozjaśnienie, wrogiem, którego nie mógł się pozbyć. Wtedy za bardzo się bał, by ją z siebie wyjąć. Potem zrozumiał, że to byłby błąd.
Wielu starszaków próbowało oszukiwać pluskwę. Wierzyli, że są sprytniejsi od dorosłych. Tyle że wcale tacy sprytni nie byli. Próbowali trzymać ją w specjalnie przygotowanych pojemnikach, tylko po to, by zbyt późno zrozumieć, że w pluskwie było coś jeszcze, o czym nie wiedzieli. Głupie, głupie, bardzo głupie. Kosa i Protektorzy – najlepsi z najlepszych, jakich miał Rząd pod swoimi rozkazami, najbardziej mu oddani ze wszystkich, doskonale wyszkoleni i nie do rozpoznania dla zwykłego człowieka – bardzo poważnie traktowali próby usunięcia lokalizatora. Wielu eksperymentatorów w nagrodę skończyło w akademii. I dobrze wam tak, pomyślał mściwie. Zasłużyliście na nią. Głupcy, nie wiedzieli, że robiąc to pokazują dorosłym słabe punkty systemu. To przez nich był dziś tak bezradny. Chociaż… Ich wpadki nauczyły go, że nie ma sposobu na pozbycie się pluskwy. Próbowali tego lepsi od niego. Próbowali – i zawiedli.
Musiał uciec, a skoro nie mógł tego zrobić bez pluskwy, musiał znaleźć sposób, by zabrać ją ze sobą.
Znał tylko jedną droga ucieczki ze stacji – pokład lecącego poza Układ transportowca. Nieważne, na jaką kolonię, byle jak najdalej stąd. Był pewien, że gdyby mu się udało, rodzice nie czekaliby długo. Powodzenie zależało tylko od tego jak dobrze rozpracuje pluskwę. Nie znał jej tak dobrze jak tego pragnął, lecz rozumiał, że gdy nie widzi przeszkód, to tylko dlatego, że za mało wie. Lecz wciąż wierzył, że ucieczka jest możliwa.
Jego pierwszy plan polegał na wyskoczeniu w skafandrze za jednym z odcumowujących statków. Lecz zdobycie skafandra okazało się niemożliwe, tak samo jak przepchnięcie go do doku przez szyb wentylacyjny. Zresztą, nawet gdyby to się udało, skafander miał blokadę niepozwalającą na dopasowanie się do rozmiarów dziecka. Wymyślał więc i sprawdzał kolejne możliwości, tylko po to by zrozumieć, że Kosa już dawno wpadła na to samo.
Gdyby był z nim Dael… Razem mogliby coś wymyślić. Tylko jemu ufał. Był najmądrzejszą osobą, jaką znał. Nie dziwił się, że nie dostrzegał tego, co chciał mu pokazać. Czuł, że nie dorósł, by go zrozumieć, więc po prostu wierzył, iż Dael postępował słusznie i starał się go naśladować, choć nie zawsze potrafił.
Poznali się na promenadzie, gdzie Arto, jako dwojak, przewodził swojej małej, złodziejskiej grupce. Już wtedy był sprytny i potrafił obserwować, lecz był słaby i unikał walki. Dael pokazał mu jak stać się silnym. Rozjaśnienie, w którym odszedł było tragedią. Rozumiał, że jako sierota musiał iść do akademii, lecz czuł, iż idąc tam z własnej woli, nie próbując się bronić czy uciekać, po prostu go zdradził.
Gdy spróbował przypomnieć sobie jak wyglądał, widział tylko niewyraźną, zamazaną postać. Pamiętał jego długie, jasne włosy i prawie niebieskie oczy, lecz to było wszystko. Gdy naprawdę silnie próbował go sobie przypomnieć, gdy skupiał się na tym aż do bólu, przypominał mu się niewyraźny obraz Daela, mówiącego coś, czego nie potrafił zrozumieć. Było w tym wspomnieniu coś dziwnego, jakby spotkanie nastąpiło po jego odejściu. Nie rozumiał tego, lecz cieszył się, że choć tyle w nim zostało. Czuł ogromny żal, że pozwolił sobie zapomnieć, lecz tym mocniej starał się zapamiętać wszystko inne, zwłaszcza to, co mówił i robił. Dael potrafił się włamać do każdego komputera. Znalazłby sposób na wysłanie wiadomości, gdyby tylko zechciał. Jednak jeśli opowieści o akademii były prawdą, Dael nie żył już od ponad dwóch lat. Tylko dlatego się nie odzywał, dlatego nie odzywał się nikt kto tam poszedł. To potwierdzało, że wszystko, co mówią o akademii jest prawdą.
Stąd brała się moja ostrożność, pomyślał. Nie, poprawił się, stąd brało się moje tchórzostwo. Boję się tego, o czym dzieci szepczą ze zgrozą między sobą. Czego bym nie wymyślił, akademia zawsze czeka na końcu, a ja boję się zrobić pierwszy krok. Wolę czekać.
Spróbował o tym nie myśleć. Wpił palce w oczka siatki blokującej szyb i położył zwieszoną głowę na rękach, dotykając ich czołem. Bezradność sprawiła, że poczuł pustkę, tak przejmująca, iż na moment oczy zaszły mu łzami.
Obserwując odlatujące statki, często czuł coś dziwnego, gdzieś w brzuchu. Jakiś brak, pustka po czymś, czego nigdy nie miał. Gdy był tutaj, to uczucie pojawiało się w głowie. Sny… Sny. Pamiętał je. Nie potrafił zapomnieć. Były zbyt straszne, zbyt przerażające – i zbyt bliskie rzeczywistości, by je ignorować.
Był kapitanem, szanowanym nawet wśród starszaków, lecz był sam, nawet pośród własnej grupy. Z nikim nie próbował się związać i nikt nie próbował się zbliżyć do niego. Zaufać komuś, choćby z własnej grupy, oznaczało odsłonić się, pokazać słabość. Wykorzystanie jej przeciwko niemu było tylko kwestią czasu.
Pamiętał jak w drugiej klasie jego koledzy dowiedzieli się, że Uber bał się ciemności i bycia samemu w zamkniętym pomieszczeniu, zwłaszcza małym. Wtedy Arto i Uber przyjaźnili się ze sobą. Nie pamiętał już, czy przed tym zdarzeniem wiedział o jego lękach, lecz nigdy nie zapomniał o jednym, najważniejszym – nie powiedział o tym nikomu, nigdy.
Lecz Uber wierzył, że to był on. Nie brał w tym udziału, jednak był tam, z nimi – i nie pomógł. Silniejsi chłopcy, jak Dert i Alsza, wiele razy zamykali Ubera w małych, ciemnych pomieszczeniach i trzymali czasem po kilka godzin, aż umilkł. Przestali dopiero, gdy oduczył się krzyczeć i walić pięściami w drzwi. Do dziś widział w jego oczach, że nie zapomniał, że nigdy nie wybaczy – i że, być może, te zdarzenia uczyniły go takim, jakim był dziś – nieufnym, lękliwym i milczącym. Jak to jest, pomyślał, że najlepiej pamięta się te złe momenty, nie te dobre? Dlaczego tak musi być?
Gdy go zamykali, Arto stał razem z resztą, z boku. Nie śmiał się razem z innymi, nie odzywał się do nikogo, lecz był tam, patrzył na wszystko, słuchał jego błagań – i nie robił nic. Nie rozumiał dlaczego to robili, tak samo jak nie rozumiał dlaczego nie spróbował tego przerwać. Wstydził się tego, wtedy i dzisiaj, niemniej czuł, że to nie strach mu przeszkodził. Stał tam i słuchał wszystkiego, bo wtedy to go bawiło.
Uber nie był jedynym, którego spotykały podobne rzeczy, lecz jego Arto pamiętał najbardziej. To dlatego otaczali się pancerzami, tak długo, aż te pancerze wrastały w nich samych. Inni czuli się z tym dobrze, a on się dusił. Było mu niewygodnie, jak gdyby między umysł a otaczającą go osłonę ktoś wsypał uwierające go okruszki. Wiedział, kto zasiał w nim te wątpliwości, nie rozumiał tylko dlaczego.
Grupa go szanowała, lecz to było wszystko, na co mógł liczyć. Żimmy był wprawdzie blisko niego, lecz był tylko kumplem, niczym więcej. Gdyby nie rodzice, byłby zupełnie samotny, jednak kłamstwa i tajemnice powoli zmieniały ich w kogoś zupełnie mu obcego. Samotność zawsze była tuż za nim, wystarczyło, by się obrócił. Od lat musiał udawać kogoś, kim nie zawsze był – twardego i odważnego kapitana, zadowolone, może tylko trochę zmęczone dziecko… Tak wielu chciało być na jego miejscu, a on, osiągnąwszy to wszystko, czasem tego nienawidził. Nie wiedział nawet czy chciał uciekać dla rodziców, czy dlatego że miał dość tego miejsca. Był najsilniejszym dziesięciolatkiem w szkole, lecz to nie wystarczało, by znieść takie potrójne życie.
Uczucia rozpaliły się i zgasły niczym supernowa, pozostawiając wypaloną czarną dziurę. Wszystko, czego dotykała, znikało z jego umysłu. Nad nią Arto potrafił już zapanować. Stał się taki, jakim był zawsze. Jeśli powstrzymywał go tylko brak odwagi, to kiedyś ją zdobędzie, jak wtedy, gdy po raz pierwszy przeszedł przez kanał.
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.