Na początku każdego października każdy szanujący się warszawski kinoman czuje dreszczyk na myśl o zbliżającym się Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym. Kilkadziesiąt filmów ze wszystkich stron świata jawi się jako niesamowita przygoda; z pewnością też muszą one zapewnić wzruszenia i pozwolić na odkrycie nowych talentów i nieznanych arcydzieł. Dlaczego więc w tym roku po festiwalu dominowało raczej uczucie lekkiego rozczarowania?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nawet najbardziej szalony kinoman nie ma szans na obejrzenie wszystkich filmów warszawskiego festiwalu. Bo choć ich reklamowana przez organizatorów liczba 130 jest zawyżona (część z nich to krótkie metraże wyświetlane w kilku blokach o długości filmu pełnometrażowego), to i tak chodząc codziennie na maksymalną liczbę sześciu seansów, można w ciągu dziesięciu dni imprezy zobaczyć 60 filmów. A ja osobiście nie znam takich supermanów, którzy byliby w stanie przebywać na sali kinowej przez ten czas od godziny 9 do 23. Jeśli natomiast – jak ja – oprócz chodzenia na festiwal widz ma jeszcze inne, zawodowe, obowiązki – liczba filmów znów będzie ograniczona. Stąd też udało mi się tym razem obejrzeć filmów 19. Część z nich to produkcje, które już wkrótce miały zawitać na nasze ekrany w normalnej dystrybucji. Wybijała się tu na pierwszy plan długo oczekiwana animacja Tima Burtona „Gnijąca panna młoda” (na którą zresztą, jako na pierwszą zabrakło biletów). Przyznam się, że nie przepadam za samym Burtonem (oprócz kapitalnego „Eda Wooda”). Jakoś nie po drodze jego wyobraźni z moimi potrzebami estetycznymi. Z początku podobne wrażenie miałem po „Gnijącej”. Film jest  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
wysmakowanym połączeniem baśni, musicalu, komedii, love story i horroru gotyckiego, na dodatek w formie starannej, poklatkowej animacji kukiełkowej. Najciekawszym pomysłem filmu było odwrócenie tradycyjnych koncepcji – szarość i surowość wiktoriańskiej Anglii kontrastuje z wesołością i kolorytem świata umarłych, tradycyjny w kinie grozy podział między dobrem i złem zostaje odwrócony – to umarli reprezentują szlachetność, a żywi nikczemność. Pierwsze wrażenie było, pomimo atrakcyjnej scenografii, ładnej muzyki Danny’ego Elfmana i niezłego czarnego humoru, średnie – bo od strony fabuły film przekazuje tylko najprostsze treści (dobro zawsze zwycięży zło i nie należy nikogo oceniać po powierzchowności). Z czasem jednak (piszę te słowa z miesięcznej perspektywy) doceniłem dzieło Burtona. Nie szedł on najprostszą ścieżką filmowych nawiązań, stworzył postacie wyraziste i dokonał jednego majstersztyku – widz jest w stanie przejąć się losami, polubić i współczuć postaci będącej rozkładającymi się zwłokami, z wypadającym okiem, żyjącym wewnątrz głowy robalem, porywającej ze świata żywych bohatera o głosie Johnny’ego Deppa i zmuszającej go do małżeństwa. Tytułowa panna młoda to przecież najsympatyczniejsza postać filmu. Może jest w tym trochę perwersyjnej nekrofilii, ale przede wszystkim dowód geniuszu artystycznego Burtona. Pomimo więc początkowej rezerwy, chylę przed nim czoła i lecę poprawić tetryczną ocenę, wystawianą bez odpowiedniego dystansu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nieco gorzej poradził sobie Wim Wenders. „Nie wracaj w te strony” to opowieść o sfrustrowanym starszym panu z przeszłością. Powraca on do miejsc swej młodości i próbuje odnaleźć dalszy sens życia poprzez poszukiwania syna, o którego istnieniu do tej pory nie zdawał sobie sprawy. Porównania z „Broken Flowers” Jarmuscha, poruszającym dokładnie ten sam temat, oczywiście się narzucają. I tu Wenders wypada słabiej od strony jakości samego filmu, jego formy, pomysłu, scenariusza. Ale – co mnie zaskoczyło – w przeciwieństwie do sterylnie zimnego filmu Jarmuscha, w „Don′t come knocking” poczułem ciepło, głownie dzięki rolom Sary Polley i Jessiki Lange, w jakiś sposób pozostawiające pozytywne wrażenie z całego seansu. Ale uczciwie muszę przyznać, że przy filmie Wendersa, „Broken Flowers” jawi się jako dynamiczne kino akcji. „Nie wracaj w te strony” nie było jedynym filmem Wendersa na festiwalu, ale nic nie zapowiada, że „Kraina obfitości” wejdzie na nasze ekrany. To mocno antybushowska w przekazie, ponura wizja współczesnej Ameryki. Z jednej strony przedstawia efekty kryzysu ekonomicznego (zapewne przerysowane), z drugiej – atmosferę podejrzliwości wobec obcych. Dopiero przybyła z zewnątrz, z Europy, dziewczyna (grana przez śliczną Michelle Williams) jest w stanie spojrzeć na kraj bez uprzedzeń. Ale pointa jest zaskakująca – według Wendersa nawet wyraźnie krytykowane i wyśmiewane przez niego republikańskie spojrzenie (wyrażane przez wujka głównej bohaterki) ma swą wartość, a prawdziwa, dojrzała Ameryka powinna być syntezą wszystkich idei, które rodzą się w tym kraju.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tuż po festiwalu do kin trafił głośny obraz „Ukryte” Michaela Hanekego. Wchodził na nasze ekrany w akompaniamencie chóru zachwytów polskich krytyków filmowych. Przykro mi, nie mogę się do tego chóru zapisać. „Ukryte” reprezentują w kinie wszystko to, czego nie lubię w kinie artystycznym. Po pierwsze: ciężką, męczącą formę. Nic na to nie poradzę, że uważam, iż film najpierw powinien być ogladalny, a dopiero potem ambitny. Tymczasem stos pomysłów formalnych Hanekego, którymi właśnie zachwycają się krytycy, powoduje, że film gubi swoją treść, nie inspiruje, nie trzyma w napięciu, co przecież powinno być immanentną cechą thrillera. Za tym idzie kwestia przekazu – przykro mi, ale znużony seansem ani chwili nie poświęciłem losowi francuskich imigrantów, co chyba było głównym tematem filmu. Kolejnym filmem, który wchodzi do naszych kin poza festiwalem jest „Jak w niebie” Kaya Pollaka. Z pewnością, obok czeskich, filmy ze Skandynawii należą do ulubionych dzieł publiczności Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Wszakże w ciągu ostatnich trzech lat dwukrotnie zdobywały Nagrodę Publiczności. „Jak w niebie”, nobilitowane oscarową nominacją, było z pewnością najgłośniejszym z nich. Plakaty reklamowe zapowiadają połączenie „Czekolady” z  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Włoskim dla początkujących” i z pewnością dużo w tym prawdy. Opowieść o dyrygencie, który po zawale serca próbuje odnaleźć siebie i sposób na życie powracając po latach do swego małego rodzinnego miasteczka, nie jest z pewnością jednak aż tak słodka, jak „Czekolada”, a jej filmowa forma też bardzo odbiega od surowości dogmatycznego „Włoskiego”. Oczywiście, jest to film wyraźnie stworzony pod gusta Amerykańskiej Akademii Filmowej, ale niesie w sobie tyle pozytywnego przesłania, tyle świetnie zarysowanych postaci drugoplanowych, tyle wiarygodnych psychologicznie dialogów, że jesteśmy w stanie wybaczyć zawartość w tym filmowych klisz. No i nie zapominajmy, że atrakcją filmu jest też negliż ślicznej Fridy Hallgren, co z pewnością musi być docenione przez męskiego widza. Mniejsze wrażenie robi duńska produkcja eksportowa „Bracia”. Najciekawszym spostrzeżeniem z filmu było to, że Connie Nielsen świetnie mówi po duńsku, co jest tym bardziej zrozumiałe, że jedna z gwiazd „Gladiatora” pochodzi z tego małego skandynawskiego kraju. Co ciekawe – „Bracia” to jej debiut w duńskim kinie. Sam film to złożona, wielowątkowa opowieść psychologiczna, w której poruszane są problemy wojennej traumy (okazuje się, że duńscy żołnierze byli wysyłani do Afganistanu), rodzinnych relacji, życiowego dojrzewania. Solidne kino, ale wielkich emocji nie budzące.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Trzecim reprezentantem północnej Europy był norweski dramat „Hawaje, Oslo” (trafi do kin w styczniu 2006 r.). Nie do końca rozumiem, dlaczego akurat ten film znalazł już polskiego dystrybutora. Choć wzorowany jest wyraźnie na wielowątkowych opowieściach w stylu genialnej „Magnolii” Andersona, choć ma wyraźnie filozoficzne ambicje, efekt jednak jest dość pretensjonalny. Gdyby reżyser skoncentrował się na pokazaniu realistycznego życia kilkunastu mieszkańców Oslo, film z pewnością byłby bardziej interesujący. Ale postawił na mistykę, na religijne aluzje, nie do końca klarowne, niezbyt inspirujące. Przyznać jednak należy, że obraz zmontowany i wyreżyserowany jest solidnie, wątki przeplatane są z inwencją, projekcja więc zdecydowanie nie nudzi. A jeśli ktoś poczuje się znużony, z pewnością ożywi go swojskie słowo „spierdalaj!” wypowiadane po polsku przez jednego z bohaterów. Jak zwykle dużą reprezentację stanowiły historie sensacyjno-gangsterskie. Z pozoru tematyka słabo pasująca do artystycznego w założeniu festiwalu, ale przecież w kinie obecna już od „Wielkiego napadu na pociąg”. W końcu zbrodnia jest bardzo filmowa, zawsze więc parę takich obrazów musi trafić na warszawski festiwal.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Francuski „36” (znów film, który zobaczą widzowie naszych kin w grudniu) przeniósł mnie w czasie do starych dramatów gangsterskich z lat 70. z Alainem Delonem, Jeanem Marais czy Jeanem-Paulem Belmondo. Inaczej mówiąc – twardzi faceci, o twardo brzmiących, twardych nazwiskach (Klein, Vrinks), o zniszczonych twarzach, spowici kłębami dymu papierosowego, rozprawiają o życiu i bez mrugnięcia okiem sięgają po broń. Dla widza obytego w takim kinie ta dość nachalnie narzucana konwencja powoduje efekt raczej nieco humorystyczny, ale na szczęście fabuła jest na tyle złożona, a rozwiązania na tyle niestandardowe, że film można uznać za przyzwoitą rozrywkę. Amerykanie kręcą zresztą już remake. „Ciuciubabka” to dla odmiany rosyjska czarna komedia twórcy „Brata”, Aleksieja Bałabanowa. Coś pomiędzy Tarantino, Guyem Ritchie i Lubaszenką. No dobra, może z tym Lubaszenką przesadzam – stanowczo najbliżej filmowi do Ritchiego z „Porachunków” czy „Przekrętu”. „Ciuciubabka” to wielowątkowa fabuła tocząca się wśród groteskowych podmoskiewskich gangsterów, którzy rzucają ciężkie dowcipy i mordują bez mrugnięcia okiem. Film bawi przez pierwsze 40 minut, ale potem niestety widać, że Bałabanow to nie Ritchie. Po pierwsze – nie  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
zdaje sobie sprawy, ze ktoś musi w filmie wzbudzać sympatię – np. być po prostu oszustem w towarzystwie morderców, mordercą porządnym w otoczeniu psychopatów, etc. Tymczasem w „Ciuciubabce” mamy tylko wyjątkowo niesympatyczne typy. Po drugie – warto wiedzieć, kiedy przestać. Bo kolejna egzekucja – poprzedzona torturami, z dowcipami rzucanymi przez oprawców – naprawdę bywa nużąca (w sumie naliczyłem w filmie 17 trupów)... Ostatnie pół godziny to już tortura dla widza – całe szczęście, że na sam koniec mamy jakąś sensowną pointę (gangsterzy po latach stali się szanowanymi rosyjskimi biznesmenami, ale zwyczaje i charaktery pozostały bez zmian). Bonusem jest tu Nikita Michałkow jako szef mafii i scena w łaźni, ze słynną piosenką Wysockiego i obowiązkowym tatuażem Stalina na piersi, jak w tekście („słuchającym jak serca się rwą”). Angielskie „Buty nieboszczyka” to historia zemsty z angielskich Midlands. Do tej pory mam uczucia bardzo ambiwalentne wobec tego filmu. Jego forma jest bardzo męcząca, ale z drugiej strony trudno w kinie znaleźć podobną historię o zemście – z mścicielem i ofiarami mocno odbiegającymi od filmowych standardów (psychopatyczny eks-żołnierz, grany przez speca od ról niezrównoważonych osób, znanego z „Lata miłości”, Paddy’ego Considine’a, kontra banda miejscowych zakapiorów). Męczy, irytuje, jednak zawiera też sceny o silnym ładunku emocjonalnym.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wreszcie „Nocna zmiana” – niskonakładowa rosyjska czarna komedia. Film właściwie mógłby być sztuką teatralną – sceneria praktycznie całkowicie ograniczona jest do moskiewskiego nocnego sklepu, a czas akcji obejmuje właśnie tytułową nocną zmianę samotnego młodego sprzedawcy, studenta, dorabiającego sobie po godzinach. Do sklepu trafia kolejno właściciel sklepu, jego nie do końca wierna żona (mająca najwyraźniej dużą słabość do sprzedawców), kolega z dziennej zmiany, milicjant informujący, że wokół sklepu grasuje psychopatyczny morderca, skuwający kajdankami i patroszący swe ofiary, wreszcie szereg różnorakich klientów... Nie trzeba chyba dodawać, że sytuacja dla chłopaka staje się coraz bardziej skomplikowana – choć sam wpląta się w trudne sytuacje. Czasem śmiesznie, jednak mało odkrywczo. Wiele nie da się powiedzieć o czeskim filmie „Dym”. Oryginalny musical celnie atakuje absurdy socjalistycznej rzeczywistości – problem w tym, że ten film powinien być pokazywany 15 lat temu, w czasie, gdy powstawał. Wtedy byłby uznany za odkrywczy, obecnie nie robi już wrażenia. Zupełnie niezauważony film to „Zbrodnie miłości Gillian Guess”, oryginalna i ciekawa satyra na współczesny kult telewizji, na rozpaczliwą potrzebę bycia dostrzeżonym w obecnym świecie, nawet gdyby miało to być krokiem ku autodestrukcji. Zaskakuje kilka doskonałych pomysłów inscenizacyjnych, jak zbudowanie całej fabuły wokół oryginalnego talk-show, w którym bohaterka opowiada o swoim życiu. |