Słońce praży niemiłosiernie ziemię, która wygląda jak wyjęta z nocnego koszmaru. Kiedyś były tutaj pola i sady. Teraz ziemię przecinają głębokie rozpadliny – nie rośnie tutaj nic, z wyjątkiem kilku nędznych pokurczonych drzew, garstki połamanych kłosów i pojedynczej łodygi kukurydzy. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Belizariusz. Mówił cichym głosem. Oczy miał zamknięte, żeby lepiej skoncentrować się na obrazach pojawiających się w jego głowie. – I kiedy? Blisko miejsca nazywanego Kursk, odparł Doradca. Płaszczyzny zawirowały zaledwie przez mikrosekundę, tłumacząc krystaliczną precyzję umiejscowienia w czasie na pojęcia przyswajalne dla ludzkiego umysłu i zrozumiałe daty. Półtora tysiąca lat od chwili obecnej. Linia potworów wpada na pole bitwy. Gigantyczne machiny rozrywają ziemię dziwnymi taśmami z metalowymi zębami na toczących się kołach. Z kopuł wystają metalowe ryje. Wydobywa się z nich ogień i dym. Na bokach maszyn widnieją emblematy – krzyże – niektóre kwadratowe o podwójnych liniach, inne z zagiętymi końcami. – Metalowe słonie – wyszeptał Belizariusz. – Podobne do tych, jakie zbudują Malawianie, ale… o ile lepsze! Czołgi. Będą je nazywać czołgami. Akurat ten typ nazwą PzKw V „Pantera”. Będą osiągać masę czterdziestu pięciu ton i poruszać się z prędkością do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Strzelają pociskami, których kaliber zostanie kiedyś określony jako siedemdziesiąt pięć milimetrów. Z drugiej strony pola rusza naprzód kolejna linia potworów…, nie – czołgów. Ostrzeliwują tamte czołgi, a one odpowiadają im tym samym. Belizariusz wyczuwał, że te nowe czołgi nieco się różnią od pierwszych, ale jedyna wyraźna różnica, jaką dostrzegały jego niedoświadczone i nienauczone oczy dotyczyła emblematów. Te czołgi zamiast krzyża miały na boku czerwoną gwiazdę. To najlepsze czołgi, jakie będą wtedy produkowane. Będą je nazywać T-34. Bitwa była potworna, ale jednocześnie olśniewająca. Potworna ze względu na jej destrukcyjną siłę. Belizariusz widział, jak kopuła czołgu… Wieżyczka. …wieżyczka czołgu wybuchła. Tony metalu mkną w powietrze – czołg wygląda niczym człowiek pozbawiony głowy. Metalowy staje w płomieniach i Belizariusz zdał sobie sprawę, że ludzie siedzący w środku nie mają już szans. Widział mężczyzn wydostających się z innego płonącego czołgu, wrzeszczących, kiedy ich mundury zajmowały się ogniem. Widział, jak umierają, jakby nagle ścięci niewidzialną kosą. Ogień maszynowy. Olśniewająca, gdyż czołgi poruszały się tak szybko i tak dokładnie eliminowały przeciwnika. To było jak obraz świętego Jerzego walczącego ze smokiem, z jednym tylko wyjątkiem – sam święty też był smokiem, a jego lanca magiczną różdżką, plującą ogniem i zniszczeniem. – Jak? Obrazy skomplikowanych… maszyn? Maszyny oparte na kontrolowanym spalaniu. Obrazy precyzyjnych metalowych rur… to lufy dział – zdał sobie sprawę Belizariusz. Patrzył, jak do jednej z luf wprowadzono jakiś przedmiot. Pasował doskonale. Zastanawiał się, co to jest, aż zobaczył, jak działo strzela. Ta kula armatnia, pocisk – zauważył ze zdumieniem… – nie miał kształtu kuli. To był cylinder tępo zakończony jak kopułka. – Jak można tak precyzyjnie obrabiać metal? Był teraz wewnątrz wielkiego budynku. Domyślił się, że to rodzaj fabryki. Wszędzie widział pręty i sztaby żelaza kształtowane i przycinane z niezwykłą szybkością i precyzją. Rozpoznał jedną z maszyn jako tokarkę, podobną do urządzeń, używanych przez doświadczonych stolarzy do kształtowania drewnianych nóg stołów i krzeseł. Ale ta tokarka była znacznie większa i daleko bardziej potężna. Te tokarki, które znał, napędzane były siłą ludzkich mięśni – to noga naciskała na pedał. Żadne z tych urządzeń nie byłoby w stanie tak strugać metalu, nawet brązu. Patrzył, jak strumień żelaznych strużyn spada z pracującej tokarki niczym wodospad. Innych maszyn w ogóle nie rozpoznawał. Pozioma wiertarko-frezarka. Pionowa tokarka rewolwerowa. Stacjonarna wiertarka radialna. – To niemożliwe – stwierdził stanowczo generał. – Nie da się zrobić takich maszyn. Nie tymi środkami, którymi dysponujemy. Musielibyśmy zrobić maszyny, które zrobią inne maszyny, żeby one zrobiły jeszcze inne maszyny, które w końcu zrobią te maszyny. Nie mamy na to czasu. Fasety – zmieszane – zadrżały przez mgnienie oka. Krystaliczna inteligencja, która nazywała siebie Doradcą, postrzegała rzeczywistość w zupełnie inny sposób niż ludzie. Logika wynikająca ze stwierdzenia Belizariusza była dla klejnotu obca. Tam, gdzie człowiek widział skomplikowane sekwencje przyczynowo-skutkowe, Doradca widział chwalebny kalejdoskop wieczności. Malawianie będą mieć czołgi. Myśl niosła ze sobą ładunek żalu. Belizariusz uśmiechnął się lekko. Głos przypominał mu narzekanie małego dziecka, że chłopak z sąsiedztwa ma piękną nową zabawkę, więc dlaczego ono nie może mieć takiej samej. – Czołgi Malawian są zupełnie inne. Nie są wykonane w taki sam sposób, takimi… – Szukał słów, żeby opisać tę rzeczywistość, której nigdy sam nie doświadczył, nazwać przedmioty, których nigdy w życiu nie widział. Doradca wypełnił pustkę. Precyzyjne maszyny. Produkcja masowa. – Tak. Malawianie nie stosują tych metod. Pracują takimi samymi prymitywnymi narzędziami jak my, Rzymianie. Zatrudniają rzemieślników i majstrów. Nie rozumiem. Belizariusz westchnął. Mimo całej błyskotliwej inteligencji Doradcy, jego dziwna mentalność często gubiła się w prostych ludzkich realiach. – Każdy z czołgów Malawian, tych czołgów, które zrobią w przyszłości, będzie unikatowy i jedyny w swoim rodzaju. Zrobiony ręcznie. Produkt powolnej, starannej pracy. Malawianie mogą sobie pozwolić na takie działania, bo mają ogromne zaplecze. Greccy rzemieślnicy są doskonali, ale nie aż tak. Nigdy nie będziemy w stanie dorównać Malawianom, jeżeli zajmiemy się tylko kopiowaniem ich wynalazków. Musimy mieć własne pomysły i zacząć je realizować. Generał uczynił krótki gest dłonią, jakby coś przecinał. – Zapomnij o czołgach. Pokaż mi więcej obrazów z bitwy. To przecież nie mogła być tylko… hmm, raczej nie będzie mogła być tylko potyczka czołgów. Kalejdoskop obrazów. Piechota w rowach – żołnierze strzelają z ręcznych dział i rzucają granaty. Linia dział ukryta w cieniu drzew, plująca ogniem. Dziwaczny metalowo-szklany wóz zatrzymuje się gwałtownie. Nie ma żadnego konia, który by go ciągnął i żadnego konia, żeby go zatrzymał. Na wozie stojak z cylindrami. Nagle stojak pluje ogniem i cały pęk rakiet leci do góry. Inny… – Zatrzymaj! Tam… skoncentruj się na tamtym! Na wozie z rakietami. I znowu wóz. Belizariusz teraz widzi, że na oszklonym przodzie wozu siedzi jakiś mężczyzna. Inni ludzie wkładają rakiety do cylindrów. Cylindry stoją na płaskim tyle wozu i mierzą w niebo. Znowu, cylindry plują ogniem. Znowu w niebo mkną rakiety. – Co to jest? Będą je nazywać katiuszami. To ośmioszynowe wyrzutnie rakietowe do pocisków o kalibrze sto trzydzieści dwa milimetry zamocowane na wozie, który będzie nazywany ciągnikiem sześciokołowym. – Tak. Tak. To jest do zrobienia. Myśl, która teraz nadeszła ze strony Doradcy, zawierała coś znacznie silniejszego niż tylko ślad zniecierpliwienia. Dlaczego niby to jest możliwe, a czołgi nie? Oba urządzenia są wykonane za pomocą tych samych maszyn, które, jak twierdzisz, są nie do zrobienia. To sprzeczność. – Mylisz te… ciężarówki?… z rakietami. To dwie różne rzeczy. Nie jesteśmy w stanie zrobić ciężarówki, ale możemy wykonać rakiety. Nie takie dobre, jak w wizji, ale wystarczające. A potem możemy zastąpić czymś podobnym te… – Przerwał, przypominając sobie obce słowa i nieznane określenia. Wyrzutnie rakietowe. – Tak. Dokładnie tak. Belizariusz wyprostował plecy i ramiona, przeciągając się. Ruch lekko rozproszył jego koncentrację. Zobaczył Dadadżi Holkara klęczącego na swojej macie, zatopionego w cichej modlitwie. Niewolnik podniósł głowę. Holkar i Belizariusz patrzyli na siebie w milczeniu przez krótką chwilę, a potem niewolnik opuścił z powrotem głowę i podjął modlitwę. Mimo powagi sytuacji i uroczystej postawy niewolnika, Belizariusza zdumiał delikatny uśmiech na jego twarzy. Nigdy nie rozmawiał z Holkarem na temat Doradcy, ale wiedział, że Maratha sam potrafi wyciągać wnioski ze swoich obserwacji. Wnioski, Belizariusz był pewien, które zapewne niewiele odbiegały od prawdy. Belizariusz zamknął oczy i powrócił do przerwanego zadania. – Pokazujesz mi rzeczy, które są zbyt skomplikowane i trudne do wykonania takimi środkami, jakimi dysponuję – wyszeptał. – Musimy się ograniczyć do najprostszych rzeczy. Najprostszych z możliwych. Przynajmniej przez kilka następnych lat. Ze strony Doradcy poczuł rozdrażnienie. Zobaczył kolejną wizję. Przez las skrada się mężczyzna – przygarbiony, brudny, odziany w byle jak wyprawione zwierzęce skóry. W ręku ściska toporek. Ostrze broni jest wykonane z prymitywnie obrobionego kamienia i przymocowane niezdarnie do drewnianego trzonka za pomocą surowego rzemienia. Belizariusz zachichotał. – Myślę, że jesteśmy w stanie poradzić sobie z czymś więcej niż to, Doradco. W końcu jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. I znów rozdrażnienie. Ponowna wizja. Mężczyzna stojący w rydwanie. Ubrany w błyszczącą zbroję z brązu – napierśnik, naramienniki. Piękny, zdobiony hełm, zwieńczony końskim ogonem, osłania jego głowę. Na lewym przedramieniu ma dużą, okrągłą tarczę. W prawej ręce dzierży włócznię. Rydwan jest małym pojazdem opartym na jednej tylko osi, ciągną go dwa konie. Tył rydwanu jest otwarty. Poza uzbrojonym wojownikiem w pojeździe jest miejsce tylko dla woźnicy, który kieruje wyścigowymi końmi, podczas gdy włócznik koncentruje się na nacierającym wrogu. Belizariusz zaczął się lekko śmiać. Doradca ciągle się dąsał. Obraz, mimo całej swej przejrzystości, pokazywał przecież żartobliwą imitację nieistniejącego, legendarnego bohatera. To był Achilles pod murami Troi. Ale potem, całkiem nagle, śmiech ucichł. – Tak! – wysyczał Belizariusz. – Rydwany! Teraz śmiał się już na cały głos. – Matko Boska! Nikt nie używa już rydwanów, od stuleci nie ma ich na polach bitew! Ale z rakietami… i po kilku przeróbkach… Płaszczyzny zamigotały, przekształciły się, zadrżały, zatańczyły, a wszystko to w ułamku sekundy. Klejnot próbował podążyć tropem kluczących myśli generała. Sekwencje obrazów wybuchły w kalejdoskopie barw. Doradca błyskawicznie zaprowadził wśród nich porządek. Powstał nowy obraz, rezultat wizji kryształu i ludzkich pomysłów. Inny rydwan. Trochę dłuższy i szerszy. Także oparty na jednej osi, także otwarty z tyłu. Znowu jeden woźnica trzyma wodze. Ale teraz wojownik, który mu towarzyszy nosi tylko lekką zbroję z utwardzanej skóry i nie ma broni z wyjątkiem krótkiego miecza zatkniętego w pochwie za pas. Nie jest włócznikiem, ale artylerzystą. Na środku rydwanu wznosi się platforma, wysoka na około półtora metra. Na szczycie platformy, umieszczono pęk sześciu cylindrów, połączonych obrotowo i zebranych trójkami w dwóch rzędach. Wojownik mierzy z wyrzutni przed siebie w kierunku armii wroga, nacierającej w odległości około stu metrów. Woła ostrzegawczo. On i woźnica kucają. Artylerzysta podpala lont, żeby wypuścić rakiety. Chwilę później pół tuzina rakiet z sykiem mknie w kierunku nadchodzącej armii. Woźnica zawraca konie i ucieka. Inni woźnice powtarzają jego manewr. W ciągu niecałej minuty oddziały wroga zostają zasypane deszczem rakiet. Pociski nie są zbyt celne, ale ich liczebność i sposób, w jaki wybuchają, niweluje tę niedogodność. Głowice rozpryskowe, nadeszła myśl od Doradcy. Tym razem myśl była przepełniona satysfakcją. Szrapnele. Belizariusz, wzdychając, opadł ciężko na plecy. Potarł zmęczone oczy. – Tak, tutaj jest jakaś nadzieja. – Podrapał się po brodzie. – Ale te… katiusze… sprawdzą się tylko na równinach. W górach będziemy potrzebować czegoś innego. Czegoś, co mały oddziałek ludzi może nieść na własnych plecach i co może być odpalane w skalistym terenie. Fasety zadrżały z podniecenia. Moździerze. Belizariusz otworzył szeroko oczy. – Pokaż mi – rozkazał. Kątem oka dostrzegł niewielki ruch. Marathański niewolnik skończył pacierze i kładł się właśnie na swojej macie, przygotowując się do snu. Nie mógł widzieć jego twarzy, bo odwrócony był do niego tyłem. Belizariusz przerwał na chwilę swoją rozmowę z Doradcą i poświęcił chwilę czasu na kontemplowanie postaci Dadadżi Holkara. Doradca nie miał nic przeciwko temu, ani nie przerywał. Klejnot nie rozumiał zbyt dobrze wielu rzeczy, które dotyczyły ludzkości. Nie rozumiał ludzi, tym bardziej nie pojmował Belizariusza. Belizariusza, jedynego spośród ludzi z antycznej przeszłości, którego kryształy uznały za klucz do ocalenia swojej przyszłości. To oni dokonali tego wyboru, ale doradzali im Wielcy. Znajdźcie generała, który nie jest wojownikiem. Belizariusz był wielkim generałem. Doradca uczył się, co oznacza to dziwne pojęcie. Uczył się powoli, z trudem szukając sensu po omacku. Belizariusz był człowiekiem. Najdziwniejszą istotą, z jaką Doradca zetknął się do tej pory. Więc Doradca czekał cierpliwie. Czekał, aż przeminie smutek człowieka rozmyślającego nad cierpieniem jego sługi. Czekał cierpliwie nie dlatego, że rozumiał rozpacz, ale dlatego, że znał przyszłość. I wiedział, że jego własna przyszłość zostanie uratowana nie przez broń, którą pokazywał generałowi, ale przez naturę tego człowieka. Chwila minęła. Człowiek zniknął w oddali. – Pokaż mi – rozkazał generał. |