powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

W sercu ciemności
David Drake, Eric Flint
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział 5
Ranapur
Wiosna, 530 r. n. e.
Dziesiątego dnia po przybyciu do Ranapur, kiedy Belizariusz i jego mała eskorta jak zwykle zmierzali w kierunku małego wzniesienia, skąd zazwyczaj obserwowali oblężenie, radżpucka eskorta zatrzymała ich, zanim zdołali ujechać choć jeden kilometr. Kawalerzyści wydawali się spięci i nieugięci, chociaż ich negatywne uczucia najwyraźniej nie były skierowane przeciwko Rzymianom.
Sam Rana Sanga, kiedy podjechał do Belizariusza i ustawił konia tuż przy wierzchowcu generała, nie okazywał nic więcej poza zwyczajną dla siebie rezerwą i nienagannymi manierami. Ale jego pierwsze słowa wskazywały na to, że dzień dzisiejszy nie będzie podobny do zwyczajnych dni, jakie upłynęły do tej pory.
– Generale Belizariuszu, ty i twoi ludzie nie będziecie mogli dzisiaj obserwować walk ze swojego ulubionego pagórka.
Belizariusz zmarszczył brwi.
– Jeżeli każesz nam się przesunąć jeszcze bardziej na tyły, Rana Sango, będziemy mieli równie dobry widok na bitwę jak z księżyca.
Sanga nachmurzył się.
– Nie musisz się o to obawiać, generale! – warknął. – Raczej wręcz przeciwnie. – Radżputa potrząsnął głową w gwałtowny, nerwowy sposób. – Wybacz mi – wymamrotał – że jestem nieuprzejmy. Po prostu się denerwuję. Chyba wyładowuję swój zły humor na tobie z braku kogoś innego w zasięgu ręki. Proszę, przyjmij moje przeprosiny.
Belizariusz uśmiechnął się.
– Przyjmuję, Rana Sango. Z chęcią. Ale… cóż, to nie moja sprawa, ale…
Rana Sanga znowu potrząsnął głową.
– Sam się przekonasz, niebawem. Najwyższy dowódca naszej armii, pan Harsza, wydał dekret, że Ranapur upadnie właśnie dzisiaj. Sam imperator przybył tutaj, żeby podziwiać zdobycie rebelianckiego miasta. Zostałeś zaproszony do pawilonu imperatora, żeby oglądać walki z powstańcami. Nakazano mi, abym cię tam eskortował.
– Ach – odparł Belizariusz. Odkąd przybyli do Ranapur, rzymska delegacja była starannie ignorowana przez imperatora i jego dworaków. Nawet Venandakatra nie nawiązał żadnego kontaktu, poza wysłaniem oficjalnej noty. Ta dyplomatyczna niezręczność, Belizariusz był pewien, miała na celu pokazanie Rzymianom, że w hierarchii malawiańskiego Imperium zajmują bardzo skromne i niepozorne miejsce. Również rozszyfrowanie tak nagłego zaproszenia przed oblicze imperatora nie sprawiło Belizariuszowi trudności. Najwyraźniej Malawianie chcieli, aby Rzymianie w dostojnej obecności imperatora podziwiali potęgę i okrucieństwo Malawy.
Protestowanie przeciwko tak haniebnemu i poniżającemu postępowaniu nie miało żadnego sensu. A już szczególnie w stosunku do Rana Sangi, który sam został zesłany na peryferie malawiańskiego dworu i, jak podejrzewał Belizariusz, wzywano go przed oblicze najwyższych tylko wtedy, kiedy potrzebowano wojennych umiejętności Radżputów.
Ale tam, gdzie protest byłby daremny, odrobina ironii mogła sprawić nieco radości. Belizariusz zmarszczył brwi, głęboko pogrążony w myślach, i pozwolił, aby jego szczęka opadła niby w zachwycie.
– Cóż za wspaniała strategia! Zakończyć oblężenie po prostu wydając dekret o jego zakończeniu! Wyznaję ze wstydem, że nigdy na to nie wpadłem, chociaż brałem udział w bardzo wielu oblężeniach.
Sanga wybuchnął szorstkim, szczekliwym śmiechem.
– Ani ja! – zawołał. Zły humor Radżputy wydawał się poprawiać. Zawrócił konia i zaczął oddalać się w kierunku przeciwnym do pola bitwy. – Chodź, Belizariuszu – zawołał przez ramię przyjaźnie. – Poobserwujmy tego militarnego geniusza przy pracy.
Podążyli kłusem z powrotem – w kierunku wschodniej ściany oblężonego miasta. Belizariusz szybko się zorientował, że dotrą do niego na odległość znacznie mniejszą, niż to się udawało Rzymianom do tej pory. Z pewną trudnością generał usiłował podtrzymywać towarzyską i niezobowiązującą konwersację. Jednakże, zerkając szybko przez ramię, z przyjemnością zauważył, że jego katafrakci z wielką uwagą przyglądali się otoczeniu. Menander mamrotał coś do siebie po cichu – przyzwyczajenie to odzywało się w młodym katafrakcie zawsze wtedy, kiedy musiał coś zapamiętać.
Wkrótce na horyzoncie Belizariusz zobaczył niesamowicie wielki pawilon ustawiony na łagodnym zboczu na wschód od miasta. Namiot usytuowano poza zasięgiem katapult rebeliantów, ale pozostawiono bardzo mały margines bezpieczeństwa. Najwyraźniej imperator Skandagupta miał zamiar podziwiać upadek Ranapur z najmniejszej możliwej odległości.
Belizariusz nie miał jeszcze okazji obserwować walk od tej strony miasta. Zawsze musiał się ograniczać do południowych murów. Ale dawno już zaczął podejrzewać, wsłuchując się w hałas czyniony przez działa, że to właśnie na wschodzie Malawianie skoncentrowali swe siły i wojenne machiny. Kiedy podjechali bliżej, stało się oczywiste, że przypuszczenia Belizariusza były słuszne. Po wschodniej stronie wielka kamienna ściana, która otaczała Ranapur, wyglądała jak kupa gruzu. Ostrzał z dział pogruchotał ją na małe kamyczki.
Na równinie, przed granicą wyznaczoną wałem z porozbijanych murów, ustawiła się potężna armia, szykując się do zadania ostatecznego ciosu. Była to w większości regularna malawiańska piechota wzmocniona oddziałami Ye-tai, które miały trzymać prostych żołnierzy w ryzach. Najwyraźniej nie mieli oni brać udziału w prowadzeniu natarcia, tylko dopilnować, żeby niezadowoleni wojownicy nie uciekali z pola bitwy.
W polu widzenia znajdowała się zaledwie garstka Radżputów. Belizariusz chciał właśnie jakoś to skomentować, ale Rana Sanga przerwał mu szorstko.
– Przydzielono nam inne zadania. Wszyscy radżpuccy konni, z wyjątkiem waszej eskorty i kilku kurierów, zostali wysłani do patrolowania przedmieść i dróg wokół miasta. Żeby zatrzymać rebeliantów, którym udałoby się umknąć przed przeznaczeniem.
– Ach – powiedział Belizariusz. Rzucił szybkie spojrzenie na ciemną twarz Rana Sangi. Radżputa zacisnął usta. – Bardzo sprytny manewr – kontynuował – używać swoich najlepszych oddziałów do sprzątania po wielkim zwycięstwie, które zresztą jeszcze nie zostało osiągnięte. Chociaż, oczywiście, zostało już ogłoszone specjalnym dekretem. – Potarł brodę. – Ze wstydem przyznaję, że ja sam, militarny prostak, zawsze robiłem błąd, używając moich najlepszych oddziałów w głównej bitwie.
Znowu, Sanga zaśmiał się szczekliwie.
– Ja też! Ach, Belizariuszu, jesteśmy tylko dziećmi bawiącymi się u stóp mistrza. – Potrząsnął głową. – Rzeczywiście, pan Harsza jest godny, aby zaliczyć go do grona tak sławnych dowódców, jak Aleksander Wielki i Aszoka.
– To prawda – zgodził się Belizariusz. Rzymski generał przyjrzał się uważnie polu bitwy. Ponieważ był doświadczonym żołnierzem, od razu się zorientował, że Malawianie już od dawna planowali tak zmasowany atak na wschodnie mury miasta.
– Widzę, że wielki pan Harsza nie pokłada ufności w zaskoczeniu i podstępach – skomentował.
Sanga zwinął wargi w trąbkę.
– Takie metody są poniżej godności pana Harszy – odparł jadowicie. – To taktyka bandytów, tak przynajmniej nazywa tych, co ją stosują.
Przez chwilę Rzymianin i Radżputa patrzyli na siebie. Potem obaj się uśmiechnęli – lekko, ale całkiem przyjaźnie. Po chwili Sanga westchnął i odwrócił wzrok.
– Ale, w końcu pan Harsza jest bardzo potężnym człowiekiem i nie ma powodu, dla którego miałby się poniżać – wymamrotał Radżputa. Wzruszył ramionami. – A zresztą dysponuje takimi siłami, że w zasadzie wcale nie musi uciekać się do podstępów.
Byli teraz zaledwie dwieście metrów od ogromnego pawilonu imperatora. Kwatery zajmowane przez Skandaguptę wydały się Belizariuszowi jak wyjęte z jakiejś baśni. Nigdy jeszcze nie widział czegoś podobnego – przynajmniej nie na polu bitwy. Nawet w przypadku najbardziej próżnego perskiego imperatora… nawet w przypadku antycznego Kserksesa, albo Dariusza. Żaden z nich nigdy nie postawił tak niesamowitej budowli w tak małej odlegości od pola bitwy.
Pawilon wznosił się w górę na ponad piętnaście metrów, podwieszony na czterech bardzo wysokich masztach, przypominających drzewa. Otaczała go niezliczona ilość grubych na dwa palce lin – mocno naciągniętych i umocowanych do haków wbitych w ziemię – biegnących niemalże w każdym kierunku. Sam namiot był zrobiony z bawełny. Nawet władca Malawy nie mógł sobie pozwolić na użycie aż takiej ilości jedwabiu, ale wszystkie mniejsze baldachimy ocieniające wejścia do pawilonu, wykonano właśnie z tego kosztownego materiału, podobnie jak ozdobne frędzle i linki. Bawełna namiotu była przepięknie ufarbowana, nie w proste kolory i wzory, ale w bardzo skomplikowane geometryczne figury, starannie cieniowane.
Mały konny oddziałek Ye-tai jechał w ich kierunku. Belizariusz, patrząc na ich bogate mundury i czerwono-złote proporce przymocowane do lanc, doszedł do wniosku, że muszą być członkami osobistej straży imperatora. Według zasłyszanych informacji ochrona ta liczyła sobie osiem tysięcy żołnierzy, chociaż wprawnym okiem Belizariusz oszacował, że w najbliższym otoczeniu namiotu imperatora mogła być ich najwyżej połowa.
W tym właśnie momencie zagrzmiały bębny, dając rozkaz do rozpoczęcia natarcia. Pierwsza linia malawiańskiej piechoty zaczęła powoli, nieubłaganie zbliżać się do murów miasta. Jednakże marsz poszczególnych jednostek był bardzo nierówny. Nie wynikało to z braku dyscypliny, ale z prostego faktu, że ziemia w tym miejscu była tak zryta wybuchami pocisków, że malawiańscy żołnierze nie byli w stanie uformować prostej linii, jednocześnie zbyt ogromna liczba wojowników wprowadzała dodatkowe zamieszanie. Belizariusz na oko ocenił, że na polu znajdowało się około czterdzieści tysięcy piechoty oraz kolejne pięć tysięcy konnych barbarzyńców Ye-tai trzymających się z tyłu.
Mniej więcej trzy czwarte malawiańskich żołnierzy, mozolnie przedzierających się przez porytą ziemię, uzbrojonych było w tradycyjną ręczną broń. Większość piechurów niosła ze sobą włócznie i miecze, chociaż tu i tam generał widział żołnierzy trzymających w dłoniach bojowe topory i maczugi.
Belizariusz wiedział na podstawie swoich wcześniejszych obserwacji, że ta broń była wykonana bardzo kiepsko – z tanich i słabych materiałów – podobnie jak zbroje żołnierzy. Ye-tai, którzy poganiali malawiańską piechotę, wyposażeni byli w metalowe napierśniki i stożkowe, żelazne hełmy. Ale zwykli żołnierze musieli się zadowolić skórzaną półzbroją, wzmacnianą łatkami metalu na ramionach. Ich hełmy nie były niczym innym, tylko skórzanymi czapeczkami, chociaż nie poskąpiono metalu na ich wzmocnienia, odwrotnie niż w przypadku skórzanych kaftanów. Różnica między tarczami także była uderzająca. Tarcze Ye-tai, podobnie jak rzymskie, zrobiono z twardego, laminowanego drewna i dodatkowo wzmocniono żelaznymi okuciami i listwami. Natomiast tarcze zwykłych oddziałów malawiańskich były niemalże żałosne – wiklinowe ramy, obciągnięte niewyprawioną skórą.
Jednakże wśród całej masy żołnierzy wyposażonych w prymitywną broń, Belizariusz dostrzegł równomiernie rozsiane gromadki Malawian, niosących drabiny i materiały łatwopalne, oraz grenadierów, uzbrojonych w pęki malawiańskich granatów w kształcie tłuczka. Rzymianie po raz pierwszy mieli zobaczyć grenadierów w akcji i Belizariusz postanowił wykorzystać tę okazję do maksimum.
Belizariusz i Rana Sanga zatrzymali się, aby popatrzeć na atakujące wojska. Kątem oka generał dostrzegł, że nadciągający oddziałek Ye-tai także się zatrzymał, ale nie zwracał na nich większej uwagi, gdyż skupił się na podziwianiu pola walki. Znowu uderzył go niesamowity obraz podeptanej i porytej ziemi. Najwyraźniej oblężenie miasta trwało już bardzo długo i było żmudne, pozbawione wszelkich niespodzianek. To był dokładnie taki rodzaj zniszczeń, który poruszał jego umysł taktyka, i Belizariusz złapał się na tym, że zabawia się wymyślaniem alternatywnych metod prowadzenia oblężenia, które by zastosował, będąc głównodowodzącym tej armii.
Albo dowódcą oblężonych rebeliantów.
Nagle wpadła mu do głowy jedna myśl, nie do końca dopracowany pomysł, będący połączeniem jego wieloletniego doświadczenia i nowo nabytej wiedzy. Odwrócił się do Sangi.
– Czy aby mi nie mówiłeś kilka dni temu, że Ranapur to prowincja górnicza?
Sanga kiwnął potakująco głową.
– Tak. Wydobywają tutaj prawie jedną trzecią całej miedzi pozyskiwanej przez imperium.
Belizariusz zerknął na ziemię, po której malawiańscy żołnierze szli z mozołem w kierunku murów. Zauważył, że obrońcy wcale nie witają armii nieprzyjaciela ogniem z katapult. To było dziwne, szczególnie w takim momencie. Niewyraźna myśl zaczęła kiełkować w umyśle generała.
Sanga zauważył nagłe zainteresowanie swojego towarzysza.
– Zastanawiasz się nad czymś, Belizariuszu. Czy mogę zapytać, nad czym?
Belizariusz wahał się przez chwilę. Mimo całej swej sympatii dla Rana Sangi, zdawał sobie sprawę, że Radżputa jest w końcu jego przyszłym wrogiem. Z drugiej jednak strony, w tej chwili los Belizariusza i jego ludzi był związany z Radżputami.
– Wybacz mi Rana Sango, że to mówię, ale wydaje mi się, że wasze malawiańskie techniki oblężenia są cokolwiek… hmm, jak to powiedzieć, prymitywne. A przynajmniej wedle rzymskich standardów. Podejrzewam, że dzieje się tak, ponieważ większość waszych wojen odbywa się w tej przeogromnej dolinie rzecznej. Nie wydaje mi się, żebyście mieli jakieś doświadczenie w walce w terenie górzystym.
Sanga zamyślił się, szarpiąc swoją długą brodę.
– To zapewne celne spostrzeżenie. Nigdy nie miałem okazji przypatrywać się rzymskim oblężeniom. Ale z pewnością prawdą jest, że jedną z przyczyn, dla których Marathowie są tak ostrym cierniem w boku imperium jest ich doskonała znajomość gór i umiejętność budowania fortec na górskich szczytach. Oblężenia w Maharasztra są zawsze dwukrotnie bardziej skomplikowane niż na równinie Gangesu.
Zaintrygowany, przyjrzał się Belizariuszowi.
– Coś podejrzewasz – stwierdził.
Belizariusz zawahał się ponownie. Obserwował uważnie marsz malawiańskiej piechoty. Pierwsza linia żołnierzy pokonała już prawie połowę półkilometrowej połaci ziemi niczyjej, która oddzielała okopy malawiańskiego frontu od murów Ranapur. Ciągle jednak katapulty oblężonych milczały.
Belizariusz wyprostował się w siodle.
– Dziwią mnie trzy rzeczy w zaistniałej sytuacji, Rana Sango. Po pierwsze, rebelianci mają doświadczonych górników w swoich szeregach. Po drugie, wiedzą już od tygodni… nie, nawet od miesięcy, że atak na miasto nastąpi właśnie od tej strony. Pan Harsza najwyraźniej nie zadał sobie trudu, żeby pozorować walki w jakimś innym miejscu. Po trzecie, nie ma ognia katapult, jakby oblężeni nie chcieli pozbywać się ani odrobinki prochu.
Potarł brodę.
– Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam… tak, wydaje mi się, że w ogóle przez kilka ostatnich dni ogień katapult z oblężonego miasta był bardzo ograniczony i skąpy. Pozwól, że cię zapytam. Może wiesz, czy pan Harsza ma saperów rozbrajających miny przeciwnika?
Odpowiedź była oczywista. Na twarzy Radżputy malowało się bezgraniczne zdziwienie, jakby Rana Sanga nie wiedział, o czym generał mówi.
Belizariusz jednak ciągle się wahał. Podejrzenie lęgnące się w jego głowie ciągle było niejasne i nie do końca uformowane… więcej pytań niż odpowiedzi. Możliwości prochu i jego wielorakie zastosowanie na polu walki ciągle stanowiły nowość i w dużej mierze zagadkę dla generała. Nie był nawet do końca pewny, czy…
Płaszczyzny wybuchły w drżącym poruszeniu. Dla Doradcy ludzkie pola bitwy były tylko i wyłącznie konceptem teoretycznym. I w dodatku raczej dziwacznym dla jego krystalicznej osobowości. Ale teraz, w końcu, dziwny pomysł formujący się w umyśle Belizariusza przybrał na tyle realne kształty, że Doradca zdołał go uchwycić. Wiedza o całej historii rodzaju ludzkiego zakipiała w wirujących fasetach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.