powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

Jan Chrzciciel
Autor pisze:
Publikuję pod pseudnimem. Pochodzę z Lublina. Ostatni rocznik idealistów i romantyków – 1980. Dane zdarzenie nie miało nigdy miejsca i jest tylko i wyłącznie wyobrażeniem autora.
Rozkoszowałem się swoimi sukcesami, które miały dopiero nadejść. Wyobrażałem sobie odbieranie nagród, długie rozmowy przy kieliszku wina o kierunku, w którym dąży współczesna sztuka, oczywiście z moimi wypowiedziami jako sądami ostatecznymi. Moje myśli krążyły wokół pięknych kobiet, aktorek, modelek, piosenkarek, które, niczym osiemnastoletnie dziewczę, będą marzyć o nocy spędzonej właśnie ze mną.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W dniu 25 urodzin wręczono mi dyplom ukończenia polonistyki z wyróżnieniem. Wszyscy profesorowie, włącznie z rektorem gratulowali mi i przepowiadali sławę. Nosiłem w sobie nadzieję i wiarę w przyszłość, które przysłaniały wszelkie problemy i kwaśny smak rzeczywistości po opuszczeniu murów uczelni. Najbardziej utkwiły mi w głowie słowa rektora, że „…oto wypuszczamy z naszych progów wspaniałego młodego człowieka, który już nie długo, już za chwilę może być jej największą chlubą”.
Rozkoszowałem się tym w uniesieniu, skupiając całą uwagę na tworzeniu. Poświęciłem wiele przyjaźni, poświęciłem rodzinę, poświęciłem karierę profesorską, aby już wkrótce stać się piewcą piękna i miłości, cenionym przez wszystkich pisarzem. Wyobrażałem sobie, nie, łudziłem się, a może miałem nadzieję, że moja twórczości wyjdzie poza ramy norm pisarskich, kształtując nowy kierunek w sztuce i chwaląc jednocześnie tradycyjne wartości. Tak, to był mój cel, połączenie nowoczesności postrzegania sztuki z tradycyjnymi wartościami.
Rozkoszowałem się swoimi sukcesami, które miały dopiero nadejść. Wyobrażałem sobie odbieranie nagród, długie rozmowy przy kieliszku wina o kierunku, w którym dąży współczesna sztuka, oczywiście z moimi wypowiedziami jako sądami ostatecznymi. Moje myśli krążyły wokół pięknych kobiet, aktorek, modelek, piosenkarek, które, niczym osiemnastoletnie dziewczę, będą marzyć o nocy spędzonej właśnie ze mną.
Dziś mam 35 lat i nie wydałem żadnej książki.
W dniu 30 urodzin wierzyłem, że to jest mój rok, przecież Hrabal zadebiutował w wieku 30 lat, ale następne lata przyniosły gorzki smak przegranej. Nie, nie stoczyłem się, nie upijałem się do nieprzytomności. Nadal byłem tym skromnym studentem, którego 10 lat wcześniej wychwalał rektor na oczach całego rocznika. Byłem skromnym, lecz stroniącym od ludzi człowiekiem. Szorstka, beznamiętna rzeczywistość przyniosła wiele rozczarowań, lecz nadal, choć już z mniejszą wiarą, może trochę na przekór, na złość życiu, pisałem.
Wiele razy pytałem Boga o przyczyny porażki życiowej. Lecz On milczał. Tak jak milczały telefony od wydawców. Być może Bóg po ojcowsku gniewał się na mnie, że stawiałem wydawców przed Nim, być może czuł się urażony, czuł się jak odtrącona matka, której najukochańszy syn poznaje miłość swego życia. Pytałem go o to w żarliwych modlitwach, lecz On pozostawał głuchy na moje wycie.
Od trzech lat pracowałem nad książką, która, w moim przekonaniu jak i moich niewielu znajomych, była najlepszym, co napisałem do tej pory. Nie chcąc mi robić nadziei, zdając sobie sprawę jak wiele już razy ślepo wierzyłem w sukces mojej twórczości, nieśmiało określali ją jako bardzo dobrą prozę. Jeden tylko ze znajomych, po wypiciu zbyt wielu kieliszków wina, powiedział mi prawdę – „ It’s fucking great. I nie używam tu słowa fucking pejoratywnie, lecz chce ci uzmysłowić, że jest zbyt dobra dla tych pieprzonych wydawców i półgłówków, którzy mieliby ją czytać”. Powiedział jeszcze jedno zdanie, które utkwiło mi w głowie. „Stary, to jest biznes. Sztuka to towar. Musisz mieć wiele koneksji i znajomości żeby wydać książkę. Bez tego pozostaniesz fucking great writer piszącym do szuflady”. Ten skurczybyk lubił się chwalić znajomością języka angielskiego, lecz zrozumiałem go bardziej niż myślał.
Przez przypadek dowiedziałem się, że w jednej z małych wsi, niezbyt oddalonej od mojej miejscowości, zamieszkał znany i ceniony pisarz. Był on przez wielu, jak i przeze mnie, uznawany za autorytet moralny. Postanowiłem spakować rękopis i choćby siłą wedrzeć się do jego domu, sterroryzować, zmusić do przeczytania mojej książki. Już nie byłem studentem ślepo wierzącym w dobro, lecz beznamiętną maszyną gotową zrobić wszystko, aby wydać książkę. Być może wtedy, na spotkaniu z moim kumplem, który lubił się chwalić swoją angielszczyzną, wypiłem za dużo kieliszków wina, ale wziąłem sobie jego słowa do serca. Nawet, w chorobliwym przeświadczeniu o ich słuszności, wypaliłem je na drewnianej kuchennej desce lutownicą, choć nie jestem typem złotej rączki, i powiesiłem sobie nad łóżkiem. Z gołębicy stałem się drapieżnikiem. Urosły mi pazury, kły, i szorstka sierść, a w oku błyszczała ofiara, którą zamierzałem dopaść – Wydawnictwo. Sława. Prestiż. Dupy. Szmal.

Jakie było moje zdziwienie, gdy „ten” wspaniały pisarz otworzył drzwi z uśmiechem na twarzy, serdecznie zapraszając do środka. Niski, łysy, brzuchaty. Kreator rzeczywistości z tatuażem na potylicy bez krzty gwiazdorstwa zaprosił mnie do swego domu – wnętrza. Jak mówi ulubione przysłowie mojego kumpla od angielszczyzny „My home is my castle”. Do wnętrza swego domu, świątyni sztuki.
W salonie panował chaos, wszędzie leżały książki i niepowieszone obrazy, a co mnie uderzyło najbardziej to zdjęcia świętych stojące na półkach z książkami i poprzyczepiane do ścian. W mojej głowie tworzyła się wizja artysty na podstawie jego domu. Czytałem jego książki, oglądałem wywiady, ale salon rzucił nowe światło na jego wnętrze. Czułem się tak bardzo mały wyrzucając sobie prostotę, lecz on, jak to każdy pisarz, bardzo dobry obserwator, widząc moją konsternacje zaproponował kawę i kieliszek koniaku albańskiego.
Piliśmy kawę w kieliszkach od wina a koniak w kryształowych szklankach. Po dwóch godzinach rozmowy poczułem w sobie jakąś niebezpieczną falę doznań, która opanowała moje ciało i umysł. On był mężczyzną, lecz nigdy jeszcze w swoim życiu nie czułem się tak zrozumiany. Powoli zalewała mnie fala uczucia, lecz jakiś instynkt wewnętrzny krzyczał we mnie – „To jest mężczyzna”. To jest mężczyzna. Czułem się przy nim jak przy mojej pierwszej miłości, której nigdy nie chciałem pamiętać. Te wspomnienia były zbyt bolesne i wyczerpujące mój umysł, wprowadzając w moje serce wibracje gorzkiej porażki i młodzieńczej naiwności. Całe swoje życie podporządkowałem pisaniu, a kontakty międzyludzkie zmieniły się w bezpieczną, mdłą rutynę. Swoje uczucia i doznania przelewałem na papier, ograniczając dostęp znajomych do mojego wnętrza.
Po kilku kieliszkach koniaku i wielu godzinach spędzonych na rozmowie, o szóstej nad ranem, odważyłem się wyciągnąć swój rękopis, który był jedyną oznaką życia w moim życiu, i zmusić „tego” pisarza do przeczytania i wydania opinii. Ku mojemu zdziwieniu on chętnie sięgnął po moją książkę, a ja czułem, że jest coś nie tak. Nie lubiłem łatwych zadań. Nie lubiłem być doceniany. Zawsze pragnąłem walczyć o swoje. Przyzwyczaiłem się już do zgrabnych wybiegów, aby ludzie czytali moją twórczość.
Obudziłem się rano i znalazłem leżący przede mną rękopis, a naprzeciwko w fotelu „tego” pisarza, który popijając kawę wpatrywał się we mnie beznamiętnie. Bałem się, że nie użyłem zbyt wielu wybiegów, aby on uznał książkę za wspaniałą. Bałem się, że to było zbyt łatwe, za dobrze poszło. Poczułem, że nie szanuję go. Wtedy powiedział, jakby wyczuwając moją niepewność – „To jest cholernie dobre”. Poczułem pewne ukłucie mojej dumy. Zbyt łatwo osiągnąłem to, na czym mi zależało. To była zbyt łatwa zdobycz. Wyobrażałem sobie, że będę musiał mu tłumaczyć, że będę musiał używać swoich oratorskich sposobów, aby przekonać go do mojej prozy, a tu dostaję jednoznaczną i w moim mniemaniu mdłą odpowiedź – „To jest cholernie dobre”.

Wstałem powoli, jeszcze nie dowierzając w jego słowa, i skierowałem się do kuchni gdzie przygotowywał egzotyczne śniadanie, jajecznicę na ananasach świeży sok z borówek i oczywiście nieodłączny koniak albański. Pytałem go o powieść, próbowałem w jego wypowiedziach znaleźć choć cień drwin, choć cień niedowierzania w sukces moje prozy, lecz on kwitował każde moje pytanie dwoma zdaniami – „To była niezapomniana noc. To jest cholernie dobre”.
Pytałem czy nie mógłby mi pomóc wydać mojej prozy, lecz on zaczął opowiadać o znajomościach, jakie trzeba posiadać w tym światku, dodając, że on je ma. Mówiąc to stał bardzo blisko i zaczął gładzić moje włosy, przetykając zdania o znajomościach zdaniami, że czuje się bardzo samotny, że jest mu bardzo smutno. Położył rękę na moim kolanie i mówił, że mógłby mi pomóc, ale czuje się odrzucony na tej wsi i my jako artyści musimy sobie pomagać.
Wypiłem jednym haustem cała szklankę koniaku i zacząłem tracić przytomność. Jedyne, co czułem to jego ręce prowadzące mnie na kanapę.
Gdy się obudziłem, pierwsze, co poczułem to moje obolałe ciało. Zobaczyłem go wpatrującego się we mnie psim wzrokiem, oblizującego wargi, pociągle popijającego kawę i wtedy usłyszałem:
– Masz talent chłopcze. Pomogę Ci.
Wtedy poczułem, że zlatuje na mnie z nieba śnieżnobiała synogarlica sławy.
Listopad 2004
powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.