Poruszające się dotychczas fasety zastygły w bezruchu. Chwila zatrzymania, podczas której istota zwana Doradcą próbowała zinterpretować prośbę generała. Pytanie zawierało w sobie to, co ludzie zwą taktyką – zjawisko, które Doradca rozumiał bardzo słabo. Klejnot próbował rozwiązać ten problem bezpośrednio i natychmiast poniósł klęskę – zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie odtworzyć ludzkiego rozumowania. Doradca porzucił więc te próby i zaczął poruszać fasetami, próbując obejść przeszkodę. Podobnie jak mistrz go zabiera się do rozwiązania szachowej zagadki. Kaskada myśli i obrazów pomknęła wprost do umysłu Belizariusza. Imperator nie jest kluczem, w żadnym ujęciu problemu. Kalejdoskop obrazów historii. Różne imperia, stworzone przez ludzkość na przestrzeni wieków. Imperia, których przetrwanie zależało całkowicie od jednego człowieka. Aleksander Wielki – Belizariusz znał to imię. Ktoś nazywany Tamerlainem, którego nie znał. Potwór. Inni, o których także nie słyszał. Imperia oparte na solidnej biurokracji i dobrze sytuowanych elitach. Rzym. Chiny. Śmierć jednego imperatora nie ma znaczenia, gdyż zawsze na jego miejscu pojawia się kolejny. Imperia, które się zmieniają, kiedy wokół dynastii kształtują się nowe elity i arystokracja. Skoncentruj się na tym, co jest tutaj. Jesteśmy w Malawie. Szybkie obrazy, przedstawiające stabilność malawiańskiej dynastii – rodu Guptów. Belizariusz nagle zrozumiał, po raz pierwszy, jak to się dzieje, że ludzie tacy jak Venandakatra i Harsza zajmują pozycję na dworze. I inni, im podobni. Niektórzy inteligentni i zdolni, inni nie. Ale wszyscy mają dostęp do władzy. Ludzie z krwi Malawy, krewniacy dynastycznej linii bez prawa sukcesji, ale ich losy są całkowicie wplecione w walkę o przetrwanie rodu. W jakiś prymitywny sposób, oni sami są dynastią i mają dbać o jej dobro. Imperator nic nie znaczy. Jeśli on umrze, inny natychmiast zajmie jego miejsce. Malawa przetrwa. Ranapur upadnie. Persja upadnie. Rzym upadnie. Musisz znaleźć i zniszczyć Ogniwo. Nazwa brzmiała dla generała nieznajomo. Kto to jest Ogniwo? – zapytał generał. Nie kto. Co. Ogniwo to… Kolejne obrazy. Dziwne obiekty. Wyglądają jak maszyny. Ale maszyny, które nie robią nic, tylko myślą. Maszyny, tak. Nie myślą. Maszyny nie myślą. Te maszyny nazywać się będą komputerami. One nie myślą, tylko kalkulują. Obliczają. Ludzie myślą. Kryształy myślą. Więc jak może być naszym wrogiem, skoro nie potrafi… To narzędzie. Narzędzie nowych bogów. Wysłane w przeszłość, żeby zmienić… Wizja stała się mało czytelna. Belizariusz wyłapał jedynie fragmenty dosyć mętnego opisu walki, mającej miejsce w przyszłości pomiędzy nowymi bogami a Wielkimi. Nie rozumiał jej ani trochę, ale z całości przebijał jeden uderzający fakt – zarówno nowi bogowie, jak i Wielcy byli w pewnym sensie ludźmi. Generał wyczuł wzrastającą frustrację Doradcy i wiedział, że krystaliczna istota próbuje mu przekazać informacje, których ani ona, ani Belizariusz nie są jeszcze w stanie zdefiniować. Rzymianin poczuł, jak wraca mu pewność siebie. Nieważne. Czy Ogniwo będzie w tym pawilonie? To prawdopodobne. Belizariusz natychmiast podjął decyzję. Ciągle podstawowym celem jego wyprawy było zbieranie informacji. Kiedy odwrócił się do swoich katafraktów, zdał sobie sprawę, że jego rozmowa z kryształem trwała zaledwie kilka sekund. – Pomożemy Malawianom – oznajmił. Jego katafrakci natychmiast zaczęli biec w kierunku pawilonu, ale Belizariusz zatrzymał ich gestem. – Nie, nie w ten sposób. Cztery dodatkowe miecze nie dadzą im przewagi. – Pokazał dłonią w kierunku leżącego w oddali Ranapur. Nadciągający rebelianci przedarli się już całkowicie przez szeregi Malawian i właśnie zaczynali wbiegać na łagodne wzgórze, na którym stał namiot imperatora. Spora część malawiańskich żołnierzy i wojowników Ye-tai, którzy nie odnieśli obrażeń ani podczas wybuchu, ani z ręki rebeliantów, nadal kłębiła się u podnóża murów Ranapur na porytym wybuchami polu walki, ogłuszona i niezdolna do podjęcia decyzji. – Oni mogą dać nam przewagę. Walentynian i Anastazjusz od razu zrozumieli, o co chodzi. Dwaj weterani zaczęli kierować się w dół wzgórza z wyciągniętymi mieczami. Próbowali okrążyć pole bitwy z lewej strony, trzymając się w bezpiecznej odległości od rozszalałej hordy atakujących rebeliantów. Belizariusz i Menander poszli za nimi. Zdumienie młodego katafrakta było tak wielkie, że generałowi chciało się śmiać. – Zastanawiasz się, jak niby poradzimy sobie z Malawianami? Jak zmusimy ich do słuchania naszych rozkazów? – zapytał. – I że jeszcze trudniej będzie z Ye-tai? – Tak, panie. Ja nie ro… – Popatrz, Menandrze. Patrz i ucz się. Nadejdzie taki dzień, kiedy będziesz musiał pogonić do walki rozbite i rozproszone oddziały. Przerwał, żeby nabrać powietrza. Teraz, kiedy już wydostali się z obszaru, gdzie zagrażały im przypadkowe ciosy zaślepionych rebeliantów, Walentynian i Anastazjusz przyspieszyli jeszcze bardziej i zaczęli biec. Nawet dla mężczyzn w tak doskonałej kondycji, był to bardzo duży wysiłek. Co prawda, katafrakci nie nosili na sobie pełnej zbroi, ale palące słońce Indii robiło wszystko, żeby tę przewagę zniwelować. – Patrz – rozkazał generał ponownie. – I ucz się. – Zrobił przerwę na oddech. – Najważniejsze jest niezachwiane poczucie posiadanego autorytetu. – Przerwa. – Zdezorientowani żołnierze instynktownie cię posłuchają. Dotarli już prawie do pierwszych szeregów rozbitej malawiańskiej armii. Belizariusz dostrzegł w pobliżu grupkę wojowników Ye-tai. Biegnąc w ich kierunku, minął Anastazjusza i Walentyniana i, wymachując mieczem w kierunku pawilonu imperatora, zaczął wywrzaskiwać komendy – posługując się językiem Ye-tai w sposób doskonały, płynnie, bez śladu obcego akcentu. – Zbierzcie tych śmierdzących, tchórzliwych bękartów z powrotem do szeregu! Ye-tai gapili się na generała. Belizariusz machnął mieczem w kierunku tłumu zwykłych malawiańskich żołnierzy, kręcących się bez celu nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od Ye-tai. – Słyszeliście mnie? Zbierzcie to bezużyteczne bydło w szeregi! Rebelianci atakują imperatora! Ye-tai nagle zrozumieli. Jak jeden mąż spojrzeli w kierunku zwykłych żołnierzy. Chwilę później zabrali się do znajomego i doskonale przez nich opanowanego zajęcia, jakim było poganianie piechoty. Walentynian i Anastazjusz zaczęli naśladować swojego generała. Weterani nie mówili oczywiście w języku Ye-tai, ale ich prosty hindi był więcej niż dobry do tego celu. W ciągu kilku minut Rzymianie zebrali trzy setki Ye-tai i zorganizowali ich w oddziałki, które z kolei zaganiały i kierowały w odpowiednią stronę około dwóch tysięcy zwykłych żołnierzy. Malawiańscy żołnierze nie protestowali przeciwko takiemu traktowaniu, szczególnie po tym, jak Ye-tai zademonstrowali swoją gotowość do zabicia każdego, kto by się wahał, czy próbował uciekać. Menander był zaskoczony sukcesem tego manewru. Sam próbował naśladować działania generała i weteranów. Niestety, nie osiągnął podobnego rezultatu, ale jego rozkazy nie spotkały się z zupełnym brakiem odzewu. Tylko jeden Ye-tai zakwestionował autorytet Rzymian i nie posłuchał rozkazu. Menander zgadywał, że to oficer, o ile dobrze rozpoznał subtelne szczegóły jego uniformu. Ale nie był pewien, bo mundur mężczyzny prawie natychmiast pokrył się krwią. Uderzenie miecza Walentyniana pozbawiło żołnierza lewego ramienia, po czym ostrze do połowy weszło w klatkę piersiową. Teraz, zebrana naprędce, niewielka armia Belizariusza poruszała się w górę zbocza. Zwykła piechota szła przodem, w liniach tak poszarpanych, że trudno je było w ogóle nazwać formacją. Ale poruszali się naprzód z bronią w ręku, z oczami utkwionymi w rebeliantów, którzy atakowali żołnierzy, trzymających straż przy namiocie imperatora jakieś dwieście metrów przed nimi. Za nimi szli Ye-tai. Szyk bojowy barbarzyńców był tak samo poszarpany jak linie piechoty, ale Ye-tai odzyskali swój bojowy zapał i odwagę. Bez litości pędzili przed sobą malawiańskich żołnierzy. Czterej Rzymianie trzymali się z tyłu, nie spuszczając wojska z oczu i kontrolując sytuację. Menander szedł teraz obok Anastazjusza i Walentyniana. Ciągle nie przestawał się dziwić. Anastazjusz, patrząc na minę młodego katafrakta, zaśmiał się. – Widzisz, chłopie? – zadudnił gigant. – Pobite oddziały są jak stado owiec. A jeżeli chodzi o Ye-tai… Walentynian wyszczerzył zęby. – To alfonsi, chłopcze. Nic więcej, tylko pieprzeni sutenerzy. Menander zamknął usta, a jego twarz spłonęła czerwienią. Młody katafrakt popatrzył przed siebie, ponad masą nacierających Malawian i Ye-tai idących przed nim. Zobaczył pawilon, teraz do połowy zawalony, a wyczuwał furię walczących stron – rebeliantów i straży przybocznej imperatora. – Ciągle mają nad nami przewagę liczebną – zauważył. Anastazjusz spojrzał na niego z uznaniem. W głosie młodzieńca nie było strachu, tylko prosta, zimna kalkulacja. – To prawda, chłopie. – Potężny Trak szybko oszacował wzrokiem idącą przed nimi małą armię. – Ale uderzymy na tyły rebeliantów i wtedy zostaną zamknięci w kleszczach pomiędzy dwiema siłami. I… – Teraz myślą sobie, że już wygrali – wtrącił się Walentynian. – Kiedy uderzymy na nich z tyłu, będzie to dla nich całkowitym zaskoczeniem. Menander pamiętał bitwę z piratami na statku wiozącym emisariuszy Malawy z Rzymu do Indii. W tej potyczce odniósł ciężką ranę, ale był na tyle przytomny, żeby zauważyć, jak szybko upadło morale piratów, kiedy Belizariusz poprowadził na nich niespodziewane kontrnatarcie. Skinął głową i mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Byli teraz nie dalej jak sto metrów od miejsca walki, toczącej się przed pawilonem. – Pamiętaj o tym, chłopcze – zasyczał mu do ucha Walentynian – nigdy nie uznawaj bitwy za wygraną, zanim nie zapłacisz za pierwszy kielich wina na libacji czczącej zwycięstwo. Zapłacisz, miej to na uwadze. Zagrabione wino to okazja dla głupców. Wróg powróci i podetnie ci gardło, zanim przełkniesz pierwszy łyk. Anastazjusz zamierzał dodać kolejny okruch weterańskich mądrości do zbioru Menandra, ale jego słowa utonęły w nagłym hałasie. Malawiańscy żołnierze rozpoczęli atak, wywrzaskując swoje zawołania bitewne. Teraz Menander nie mógł już nic zobaczyć z wyjątkiem idących przed nim Ye-tai i pozostałości namiotu imperatora, furkoczących w oddali. Ponad hałasem, czynionym przez wrzeszczących Malawian, słyszał pierwsze wycia rebeliantów zaskoczonych i przerażonych nagłą napaścią. Chwilę później szczęk metalu o metal powiększył jeszcze ogólny rozgardiasz i hałas na polu bitwy. A potem, tu i tam, zahuczały wybuchy granatów, niemożliwe do pomylenia z jakimkolwiek innym dźwiękiem. Menander zaczął pchać się do przodu. Belizariusz powstrzymał go ruchem dłoni. – Nie – rozkazał. – Niech Malawianie sami walczą za swojego władcę. My dostarczyliśmy im armię. Niech jej użyją, albo niech zmarnują okazję. My wykonaliśmy już nasze zadanie. Menander zobaczył, jak z oczu generała w jednej chwili znika wszelka myśl o teraźniejszości. Młody katafrakt wstrzymał oddech. Wiedział, czego jest świadkiem, widział to już wcześniej wiele razy, ale ten widok niezmiennie napełniał go nagłą falą uczuć religijnych i respektu. Jego wielki generał komunikował się z talizmanem od Boga. Chwila, jak zwykle, szybko minęła. Kiedy Belizariusz zwrócił swe brązowe oczy na katafraktów, znów wypełniała je bystra inteligencja, tak dla niego charakterystyczna. – Ale bądźcie gotowi – rozkazał im. – Może nadejść taka chwila, kiedy będziemy musieli włączyć się do walki. O ile nam się uda, musimy dotrzeć jak najbliżej imperatora. Rozejrzał się uważnie dookoła i uśmiechnął swoim krzywym uśmieszkiem. – A na razie, Menandrze, będziesz tak miły i podasz mi ten granat, który tam leży? I ten drugi. Postępuj jak złodziej w nocy. Chcę przeszmuglować kilka takich urządzeń z powrotem do Rzymu. Nie widząc żadnych nieprzyjacielskich oczu, które mogłyby go śledzić, Menander szybko zabrał dwa granaty i ukrył je w fałdach tuniki. Potem, po chwili namysłu, przewiązał swoją tunikę krwawym strzępem, oddartym z odzienia martwego malawiańskiego piechura. Walentynian zmarszczył brwi. – To może nie być taki dobry pomysł, chłopie – wymamrotał. – Prawdopodobnie malawiańscy felczerzy zechcą obejrzeć tę twoją tak zwaną ranę. Anastazjusz zaczął coś mówić, ale Menander przerwał mu wpół słowa. – Malawianie nie mają felczerów. Ani sanitariuszy. Jeżeli zostajesz ranny w bitwie – młody katafrakt wzruszył ramionami gestem człowieka dużo starszego i bardziej doświadczonego – to masz przesrane. Sam się pozbieraj, albo poproś przyjaciela, żeby ci pomógł. Walentynian cicho zagwizdał. – Żartujesz sobie. – Jego pociągła twarz przybrała bardziej niż zwykle łasicowaty wygląd. – Myślałem, że oni są cywilizowani! Podczas tej wymiany zdań, Belizariusz ani na moment nie przestawał patrzeć na pole bitwy, toczącej się przed pawilonem. Ale zareagował na ostatnią uwagę Walentyniana. – Oni są cywilizowani, Walentynianie – powiedział szorstko. – I to właśnie czyni z nich tak niebezpiecznych przeciwników. |