powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Więzień układu – część 2
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Najpierw uznał, że powinien wrócić do domu i opowiedzieć o wszystkim. I akurat miał gdzieś groźby starszaka i ostrzeżenia towarzyszy. Chciał powiedzieć rodzicom, że to straszne miejsce i prosić, by wrócili na Ziemię. Lecz szybko uświadomił sobie, że nie może tego zrobić.
Rodzicom bardzo zależało na tej przeprowadzce. Nie rozumiał tego. Ojciec miał dobrą pracę, od ponad pół roku mieszkali w tym samym miejscu – i nagle, z tygodnia na tydzień, rodzice zaczęli mówić tylko o tym jak się tu dostać. Myślał, że tylko tak mówią, nie wierzył, że naprawdę to zrobią, lecz gdy znalazł się w windzie, pędzącej w górę wielkiego rękawa, zrozumiał, że to jest na poważnie. Wtedy było mu obojętne czy opuszczą Ziemię, czy nie. Dopiero gdy trafił do tej szkoły, zapragnął wrócić na dół, do starego życia, bez bólu na co dzień.
Widział jak wiele impulsów i dawnych znajomości kosztuje pokonywanie kolejnych przeszkód na drodze do stacji. Nie mówili dlaczego ani jemu, ani Ros, jego starszej siostrze. A przecież oboje wiedzieli, że ojciec nie stracił swojej pracy, że nic się jeszcze nie działo. Nie było tak jak zawsze. Czy rodzice wiedzieli, że widzą to, co starali się ukryć? Że rozmawiają o tym wieczorami, próbując odgadnąć, dlaczego tak robią? Pewnie nie, pomyślał. Skąd by mogli? Wiedział jedno. Jeśli tak bardzo im na tym zależało, to musi wytrwać. Tak naprawdę, nie mieli do czego wracać. Na dole wszystko mogło iść tylko gorzej.
To tu miała czekać na nich nowa przyszłość, tak mówili, ale tutaj też wszystko szło gorzej, choć tylko dla niego. Ojciec dobrze się czuł w pracy, choć poświęcał jej więcej czasu niż zwykle. Ich nowi sąsiedzi byli spokojniejsi. Nie było bezimiennych ani ponurych podejrzanych nieznajomych, przychodzących w nie mniej podejrzanych i ponurych sprawach. To wszystko były sprawy dorosłych, których nie rozumiał. Ale ufał rodzicom. Wierzył, że postępują najlepiej jak tylko mogą i że to wszystko jest dla ich dobra. Szkoła oczywiście nie, ale o tym wiedzieć nie mogli.
Te wszystkie dzieci, które tu chodziły jakoś ze sobą wytrzymują, powiedział sobie. Ja też się tego nauczę. Dostosuję się. To nie może być trudne. Prawda, one są o wiele twardsze. Co dla mnie jest bolesne czy groźne, dla nich jest normalne. Starszak na pewno nie posunąłby się tak daleko, jak myślałem. Chciał mnie tylko nastraszyć. Widocznie tutaj tak się to robi.
Dotąd myślał, że jest twardy, bo potrafił stawać z najlepszymi uczniami w klasach. Miejsca, w których przyszło im mieszkać roiły się od skorych do bitki dzieciaków – i on potrafił robić z nimi porządek. Tutaj przekonał się, że niczego nie potrafi i jest niczym. Tu poznał, czym jest prawdziwa wytrzymałość, siła, odporność. I brutalność.
Przeczekam to, uznał. Tak jak przeczekałem innych. W końcu da mi spokój. Muszę to tylko ukryć, zwłaszcza przed grupą. Inaczej pomyślą, że jestem słaby.

Pod klasą była już większość chłopców. Kerell zobaczył go jako pierwszy. Syknął cicho, pokazując palcem na szyję. Nie od razu zrozumiał, o co mu chodzi. Pojął to dopiero, gdy chłopiec ruszył w jego stronę.
– Jak ty wyglądasz? – spytał go cicho. – Człowieku, weź się pomaluj, zanim dorośli to zobaczą! – Z dezaprobatą pokręcił głową. – Chodzić tak, środkiem szkoły…
– Mam nałożyć szalik? – przyłożył dłoń do szyi. Jego głos wciąż był lekko chrapliwy. – Masz jakiś?
Kerell przewrócił oczami. Wydobył z kieszeni płaskie pudełko rozmiarów połowy dłoni.
– Grubasek powinien od razu ci to wyjaśnić – stwierdził, podając je. – O czym on, na próżnię, myśli? Może sam ma głowę równie pustą jak kosmos, ale… – znowu pokręcił głową. – Nowy, musisz nauczyć się malować.
– Malować?
– Ukrywać siniaki i inne takie. Bez tego sam sobie budujesz korytarz do akademii. – Zaczął mu wszystko wyjaśniać, w stylu, jaki Iwen nazwał w myśli: „sam powinieneś się tego domyślić, ale skoro już o tym mówię, to niech ci będzie”. Wskazał palcem na szyję Iwena: – Takie drobiazgi sam musisz usuwać. Najlepiej rób to w łazience, tam nauczyciele nie wchodzą za często. Nowy, na przestrzeń, wytłumacz mi, jak chcesz oszukiwać dorosłych, skoro wyglądasz jakby ktoś cię dusił?
Drobiazgi…?
– Bo tak było… – Iwen niepewnie obrócił w rękach niebieskie pudełeczko.
– Zdarza się. Każdemu. – Kerell klepnął go w ramię. – Dlatego nie powinieneś chodzić sam. Ale to nic. Musisz tylko nauczyć się słuchać starszaków i do wszystkiego się przyzwyczaić.
Przyzwyczaić… Do czego jeszcze? Duszenie? Może jeszcze wykręcanie rąk z barku i łamanie nóg? Nagle pomyślał, że to wcale nie musi być takie ironiczne. Zaczął powoli się na to przygotowywać.
– Jak starszaki połamią mi kości, to też mam się przyzwyczaić? – spytał z niedowierzaniem.
– Masz złamanie? – Kerell przyjrzał mu się bacznie.
– Nie. Jeszcze nie. Ale… pewnie to kwestia czasu?
– Tak myślę. – Powaga, z jaką potraktował pytanie wystraszyła Iwena. – Sama maść nie pomoże na złamanie. Wtedy musisz iść do Żo. On wie, jak takie rzeczy poskładać, jakich leków używać. To… trochę bardziej skomplikowane niż malowanie i trwa troszeczkę dłużej.
Kerell wskazał jednego z chłopców, niewysokiego, ale wyglądającego na silnego. Wojownik ze środkowych ławek, przypomniał sobie. Na lewym ramieniu chłopca, dokładnie nad pluskwą, dostrzegł dużą, niebieską plamkę. Iwenowi zdawało się, że już gdzieś taką widział, u kogoś spoza grupy.
– Żo? Ma coś wspólnego z Żorem?
– Co? Nie, nic a nic – Kerell pokręcił głową. – Według Żora, kiedyś nazywałby się Dżordż, a Żo to dawny Dżon, czy jakoś tak. To ich sprawa i jak chcesz, ich o to pytaj. Na razie lepiej słuchaj mnie.
– Słucham, cały czas – zapewnił.
– I dobrze. Pamiętaj, jak stanie ci się coś poważniejszego, to Żo się tym zajmie. Jest jeszcze Sandżira, ale… jeśli Żo jest wolny, lepiej nie próbuj. On jest głównym medykiem. Wie, jak porządnie składać kości, ale zna się nie tylko na tym. My nie chodzimy do dorosłych lekarzy. Wiesz, dlaczego.
Iwen potwierdził ruchem głowy. Nie obyłoby się bez pytań.
Kerell odszedł. Iwen zajął się tekstem na etykietce. Nie zwykł bawić się lekami, lecz teraz nie miał wyjścia. Pudełko zawierało maść regeneracyjną dla skóry. Wchłaniana przez skórę w miejscu urazu aktywizowała kaskady genowe i transkrypcyjne, nie wpływając na nieuszkodzone tkanki – tyle mógł zrozumieć z krótkiego opisu działania. Poprawiała ukrwienie i zmuszała komórki do przyspieszonej naprawy uszkodzeń. Efektem ubocznym było podwyższenie temperatury ciała w miejscu obicia. Ślady obrażeń miały znikać po kilkunastu minutach, pełne zaleczenie ran miało zajmować całe dwa dni. Niestety, nie było mowy o znieczuleniu. Nie zalecano stosowania u dzieci, lecz „rzadko pojawiające się efekty uboczne nie są groźne i są łatwe do usunięcia” – cokolwiek to znaczyło. Preparat miał klasę bezpieczeństwa A2, dla leków szeroko dostępnych z możliwymi sporadycznymi efektami ubocznymi, tylko o klasę niższą od A1 – leków w pełni bezpiecznych dla każdego, niezależnie od posiadanych genów.
Wszystko, co musiał zrobić, to posmarować tym siniak. Odkręcił wieczko. W środku była płaska bryła półprzezroczystej, różowawej maści. Cóż szkodziło spróbować.

Spóźnił się na następną lekcję. Poza zwykłym napomnieniem nauczyciel nie zwrócił na niego uwagi. Maść działała; nie dziwne, że w całej szkole nie widział nikogo posiniaczonego. Nigdy dotąd aż tak nie cieszył go brak konieczności uważania na lekcji. Wciąż myślał o zdarzeniu na korytarzu, lecz im bardziej się zastanawiał, tym więcej miał wątpliwości. Postanowił, że najbezpieczniej będzie wypytać się o wszystko kogoś, kto miał większe doświadczenie i kto już raz ostrzegł go przed kłopotami.
Zaraz po lekcji odciągnął Bebra na bok i opowiedział o całym zdarzeniu. Nie czuł się pewnie. Obawiał się, że Bebre go nie zrozumie, lecz jak na wojownika z jego pozycją, okazał się wyjątkowo wyrozumiały.
– Duszenie to nic – wyjaśnił przyciszonym głosem. – Wierz mi, nawet gdyby kroili cię żywcem, to i tak jest lepsze od tego, co się stanie, gdy powiesz o tym dorosłym. Pamiętasz? Powiedziałem, że zawsze może być gorzej i tak właśnie jest. Dorośli ukaraliby starszaków, a starszaki lubią się mścić.
– Ale… jeśli ktoś się poskarży i rodzice nie puszczą go do szkoły? – Iwen rozpaczliwie szukał jakiegoś wyjścia, lecz ostrzegawcze światełko znowu się zapaliło. Gdyby to było takie proste, po co by była ta cała tajemnica?
– Wtedy dopadną cię dorośli, a to już bardzo, bardzo źle – Bebre nie uznał tej rozmowy za hipotetyczną, jak starał się o tym myśleć Iwen. Postawił go przed sobą, położył dłonie na jego barkach i popatrzył mu prosto w oczy. – Chcesz na zawsze zostać w domu? Dorośli nie ukarzą wszystkich starszaków. Zawsze zostaną inni, którzy cię dopadną. Nowy, musisz chodzić do szkoły, a wszystkie szkoły są takie same.
Z wyjątkiem Ziemi, pomyślał. Z wyjątkiem planet. Ale na Ziemię nie wrócą, a na stacji mieszkali dopiero dwa tygodnie. Za wcześnie na przeprowadzkę. Musiał tu zostać.
– Jest takie stare prawo, które każe nas wychowywać według przepisów – ciągnął Bebre. – Mamy chodzić do szkoły, nie wyjmować pluskwy, nie wchodzić, gdzie nam nie wolno. I jak złamiesz to prawo, to Opiekunka może uznać, że rodzice nie dają ci właściwego wychowania i że w akademii zajmą się tobą lepiej.
Opiekunka… Iwen wiedział, co się dzieje z dziećmi bitymi czy źle traktowanymi przez rodziców. Urząd Opieki gdzieś je zabierał. Nigdy nie zastanawiał się, co się z nimi działo. Teraz wiedział. Pewnie akademia. Ale żadne nie trafiło tam za sprawą szkoły.
– Mogą to zrobić tylko dlatego, że nie chodzę do szkoły? – spytał.
– Po jakimś czasie – Bebre kiwnął głową. – Byli tacy, którzy tak skończyli. Maszyny i komputery są wszędzie. Jako dorosły, musisz wiedzieć pewne rzeczy, inaczej nie dasz sobie rady. Jeśli ich nie wiesz, to źle dla ciebie i dla innych, bo możesz stać się niebezpieczny lub ulec wypadkowi. Tak twierdzi Opiekunka. Nowy, zrozum… Opiekunka nie zwraca uwagi na to, jak wyglądają szkoły. Chce mieć dość dzieci w akademii, dla Floty. Gdy coś zrobisz źle, wtedy może cię zabrać i wychować tak jak sama zechce, byś był im posłuszny.
Dziwnie odmieniony ton głosu Bebra pomógł Iwenowi zrozumieć, że to nie oznacza nic dobrego. To o tych konsekwencjach wspominało powiadomienie. Konsekwencją było zabranie go do akademii, nawet wbrew woli rodziców.
Niewiele o niej wiedział, ale czuł, że to złe miejsce. Dzieci ze szkoły niechętnie o niej mówiły, ale z tych niewielu fragmentów, jakie wpadły w jego ucho, poznał, że za nic nie chciałby się tam znaleźć. Z akademii się nie wracało. Dla niego droga do szkoły prowadziła tylko w jedną stronę.
Wcześniej nie bardzo się tym przejmował, lecz teraz, gdy docierało to coraz głębiej w jego umysł, ta myśl przerażała go coraz bardziej. Nie wątpił, że to była prawda. Dorośli też mówili różne straszne rzeczy o akademii. To było dużo gorsze niż szkoła. Co tam duszenie i parę bójek. Nawet jakby miał oberwać jeszcze mocniej, to było niczym.
– To straszne… – wymknęło mu się bezwiednie.
– Ale to prawda. Dorośli to nasi najgorsi wrogowie. Nikt nie zrobi ci w szkole tego, co oni mogą zrobić poza nią. Ale potrafimy ich oszukiwać. Wszyscy tu wytrzymują, nawet beksy.
– Racja…
Starał się poukładać to wszystko w myśli. Nie może nic mówić, ale inni nie będą mówić o nim, o tym, co sam zrobi. To działa w obie strony. Bebre miał rację.
Poczuł się bezradny, bezbronny i kompletnie zagubiony. To musiała być pierwsza rzecz, której dzieci uczyły się w takiej szkole. Ale on nigdy nie był pierwszakiem. Nie na stacji.
– Jak wygląda akademia? – spytał. Co w niej było strasznego, że bały się jej nawet starszaki?
– To wiedzą tylko ci, co do niej trafili, ale tacy nigdy się nie odzywają, jakby przestali istnieć. Podobno zostają żołnierzami, ale takimi bardziej podobnymi do maszyn niż do ludzi. Cały czas walczą. Wielu ginie, dlatego ciągle potrzebują nowych dzieci. Zależy im, by przetrwali tylko najsilniejsi. Uczą posłuszeństwa wobec Floty, a po roku sprawdzają mózg jakimiś czujnikami, które wykrywają myśli. Wybierają tych, co za dużo myślą… i zabijają ich.
– Zabijają? – Iwena zmroziło. Wiedział, że cokolwiek by mu zrobili w akademii, nieważne jak bardzo by próbowali, nigdy nie byłby w stanie przestać myśleć.
– Pakują w puszki i oddają Ziemi. Dla nich oni są „niedostosowani”. Tak samo ci słabsi. Ci z Floty wybijają takich jak szczury. Różnie o tym mówią. Jedni twierdzą, że wyprowadzają takich na bok i… ale starszaki twierdzą, że takich dzieci jest za dużo i że robi to za nich maszyna. Dorośli kładą cię na taśmę, przywiązują jednego za drugim, a ty wjeżdżasz do środka i tam maszyna ucina ci głowę. Starszaki twierdzą nawet, że potem ona wyjmuje z ciebie wszystko, co się da. Mówią, że nie wszystkie organy są hodowane, ale myślę, że to jest bzdura – czoło Bebra pokryły zmarszczki. – Każdy jajcogłowy ci powie, że najlepszy przeszczep nie będzie tak dobry, jak twoje własne komórki. Moje pasują do mnie i nie działałyby właściwie w nikim innym, tak słyszałem. Może robiono tak kiedyś, lecz nie dziś.
Uczucie prymitywnego strachu przyprawiło ciało Iwena o drżenie. To nie treść przerażała go najbardziej, lecz obojętność, z jaką Bebre o wszystkim opowiadał. Mówił tak spokojnie, że zapragnął, by przestał. Nie mógł uwierzyć, że dorośli mogli robić takich rzeczy.
– Dlaczego… to robią? – spytał, ze ściśniętym gardłem.
– Dlaczego? – Bebre wzruszył ramionami. – Żołnierz nie może myśleć, bo wtedy źle wypełnia rozkazy i może być niebezpieczny dla innych żołnierzy. Nie mogą cię wypuścić, bo za dużo wiesz. Dlatego albo cię zabiją, albo zrobią z ciebie żołnierza. Nawet jeśli to przeżyjesz… nie wrócisz na stację. Będziesz żył i umrzesz na jakimś okręcie. Ale tak kończą zwykle beksy. Gdy dorosnę, pójdę do Floty, ale nie w ten sposób! Wojownicy wytrzymują szkołę. Gdy trafią do Floty, rządzą takimi z akademii – dokończył z dumą.
Być pilotem, to było to, o czym marzył każdy chłopiec. Iwen nie był wyjątkiem. Nie chciał tłumić rebelii, prędzej walczyć z Obcymi, jak by się jacyś pojawili, lecz z Bebrem łączyła go wspólna wola trzymania się z dala od akademii. Ta droga była zbyt przerażająca.
– Ja też wytrzymam – odpowiedział szybko – ale musiałem wiedzieć…
– Więc wiesz. Zapamiętaj to. Między sobą możemy się bić, nawet bardzo poważnie, ale to dorośli są naszym prawdziwym wrogiem. Gdy się pojawiają, cała szkoła staje przeciwko nim, jak jedna grupa. Każdy, kto idzie do dorosłych staje się naszym wrogiem, bo naraża nas na akademię. Rodzice, Nowy, są też dorosłymi.
Już o tym wiedział. Dla każdego byli wyjątkowi, inni niż reszta dorosłych, ale byli dorośli i niczego nie rozumieli. Dzieląca go od nich cienka z początku granica z każdym dniem w szkole rozrastała się coraz bardziej, tak szybko, że wkrótce zamieniła się w przepaść.
– Bebre… Nie mów o tym nikomu, dobrze? O naszej rozmowie…
– O czym tu mówić? – Bebre wzruszył ramionami. – Obiecuję, że będę milczał. Takie rzeczy to normalka.
– Dzięki, mimo wszystko.
– Od tego jesteśmy grupą.
Bebre odszedł. Iwen został sam, lecz tym razem wiedział, że nie powinien być sam. Ruszył w stronę grupy.
Podobno akademia pierze nam mózgi, pomyślał, ale może my sami robimy to równie dobrze, nawet o tym nie wiedząc? Wszystkie dzieci żyły tu w strachu przed starszakami i akademią. Ten strach zmuszał ich do milczenia. Nic dziwnego, że nigdy się ze sobą nie bawiły. Ciężko się bawić, gdy w każdej chwili ktoś może pobić uczestnika. Nie żartowały, nie śmiały się, chyba że z wypadków innych dzieci, w których on nie widział nic śmiesznego, raczej smutnego, ale ich to bawiło. Śmiały się wtedy złośliwie. One nie potrafiły być inne. Czy dlatego to miejsce było inne? Dlaczego sam przestał się śmiać? Ledwie czasem się uśmiechał…
Na dole zgrywał odludka, lecz dawał się skusić na zabawę z dziećmi z sąsiedztwa. Bawili się w policjantów i Podziemie lub we Flotę i rebeliantów. Inni woleli być silną i potężną Flotą, on zawsze wolał biednych i słabych kolonistów i gdy przewodził, potrafił wygrać. Tutaj nie było zabaw. Zastępowała je rzeczywistość. Bawiąc się na Ziemi można było bezboleśnie popełnić błąd. Tu nie.
Gdyby nie znał innych szkół, byłby po prostu jednym z tych dzieci; nieświadomą, ślepą dziesięcioletnią maszyną do bicia. Śmiałby się z tego, co one, myślałby o tym samym, robiłby to samo i uważał, że to jest słuszne. Już nauczył się najważniejszej rzeczy o tym miejscu – nie powinien spodziewać się litości, po nikim. Zwłaszcza po starszakach. Wielu zdawało się nawet nie rozumieć tego słowa.
Ojciec twierdził, że to ludzie, że się przyzwyczajają. Wiedzą, że to złe, ale przyzwyczajali się do takiego życia, myślenia i zachowania się, bo tak było bezpieczniej, bo inni robili to samo. Akceptowali je tym mocniej, gdy wmawiano im, że to wszystko służy wyższemu dobru, lecz jedynie usprawiedliwiało to zwykłe, ludzkie tchórzostwo. Byli tacy, którzy nie zgadzali się na nowe prawa, tak jak on nie zgadzał się na to, co się działo w szkole. Pokazywali ich czasem w wiadomościach, na nielicznych demonstracjach, które kończyły się zawsze tak samo. Tak samo skończyłby tutaj, gdyby dalej się upierał przy swoim.
Kiedyś nie rozumiał, dlaczego inni się do nich nie przyłączali, choć widzieli, że to jest złe. Dlaczego ojciec, choć się z nimi zgadzał, także nic nie robił. Teraz zrozumiał jego bezsilność. Tak w szkole, jak i w świecie dorosłych, o pewnych rzeczach nie należało mówić.
Lecz czy musiało się tak dziać? Dawniej było inaczej. Kiedy i jak to się zmieniło? Na to nie umiał odpowiedzieć – był tylko dzieckiem. To dorośli byli mądrzy, tak go uczono. Szkoła stała się dla niego nie tylko twardym sprawdzianem woli i siły – także zasad, w jakie wierzył – sprawdzianem, na którym od początku czuł się na straconej pozycji.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.