Zamieszczamy fragment powieści Tomasza Pacyńskiego „Szatański interes”. Książka, będąca kontynuacją „Linii ognia”, ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.  | Tytuł: Szatański interes Autor: Tomasz Pacyński Wydawca: Fabryka Słów Cykl: Matylda ISBN: 83-89011-75-1 Format: 416s. 125×195mm Cena: 28,99 Data wydania: 25 listopada 2005 WWW: Polska strona Kup w Merlinie (27,—)
„Szatański interes”, zbiór fabularnie powiązanych opowiadań kontynuuje przygody pary bohaterów „Linii ognia” – zwariowanej dziewczyny, która kazała nazywać się Matyldą, i Pawła Morozowa, tak naprawdę Dziadka Mroza. W świecie, który okazał się okrutniejszy, niż się wydawało, muszą sprzymierzyć się z silniejszymi od siebie. I uczyć, choćby od diabła. Głęboko ukryta, w tle globalnych konfliktów, toczy się walka wywiadów. Lecz i to są tylko pozory, prawdziwy konflikt ukrywa się jeszcze głębiej. Matylda i Dziadek stają naprzeciw mrocznych baśni, starszych od rodzaju ludzkiego, grających według własnych reguł. Ale nie są już sami. „Szatański interes” to urban fantasy w realiach technologii militarnej dwudziestego pierwszego wieku. Świat, w którym przeciw zaklęciom i bestiom staje siła ognia. I para bohaterów, każde z nich musi zmierzyć nie tylko z wrogami, ale i z samym sobą. |
Wstał z fotela z szerokim skórzanym oparciem. Zapewne kuloodpornym, jak i szyby w oknach owalnego gabinetu, grube, zielonkawe w odcieniu. Żaden poliwęglan, uczciwe, grube, hartowane szkło pancerne. – Jak wiesz, Pawło… – Szatan urwał, spojrzał pytająco. – Mogę mówić tak do ciebie? – Jak ci wygodniej, Abbadon. – Dziadek machnął lekceważąco ręką. – Powiedzmy, to moje nom de guerre. Poskrobał się po siwej szczecinie porastającej czaszkę. – Ale muszę chyba zmienić – mruknął z zastanowieniem. – Bo skoro już takie dupki je znają, jak ci twoi agenci… Abbadon skrzywił się lekko, ale nie zareagował. – Mnie możesz nazywać M – poinformował i uśmiechnął się skromnie. Politura wielkiego biurka znalazła się w niebezpieczeństwie, kiedy Dziadek omal nie parsknął przez wąsy przełykanym właśnie polarnym misiem. – Jak? – spytał, z trudem utrzymując powagę. – Nie odbiło ci czasem? Nie przedawkowałeś telewizji? A może zmieniłeś imię? Na Mephistopheles? – Nieważne – zmieszał się M, do niedawna Abbadon. – Na czym to myśmy… Dziadek dolał sobie do szklanki, skwapliwie zapominając dopełnić naczynie gospodarza. Perfumy już się kończyły. – Na kolejnym wspaniałym przedsięwzięciu, które właśnie rozkręcasz, Abbadon – podsunął usłużnie. – I do którego, nie wiedzieć z jakich powodów, uznałeś za stosowne mnie zaprosić. – Nie wiesz? – popatrzył chytrze szatan i momentalnie przełączył się w tryb kuszenia. – Przecież jesteś dobry, ba, najlepszy. I przecież lubisz to robić. – Nie lubię – przerwał Dziadek sucho. – I już. Szatan zastygł na chwilę z otwartymi ustami, zaskoczony. Ale już za chwilę uśmiechnął się jeszcze bardziej profesjonalnie i jeszcze bardziej obleśnie. – Ostatnie trzy miesiące spędziłeś, szkoląc jakichś młodziaków, Morozow – powiedział rzeczowo. – Wiem, stary kawaleryjski koń usłyszał trąbkę, chrapy mu drżą, do boju się zrywa. Pułkowniku Morozow, larum grają! A ty się nie zrywasz? Na koń nie siadasz? Urwał. – No i co się tak gapisz? Istotnie, Dziadek przyglądał mu się, jakby po raz pierwszy w życiu widział diabła w garniturze. – Zapomniałeś dodać o nieprzyjacielu w granicach – stwierdził sarkastycznie. – I zdecyduj się. Albo stary koń, albo na koń. Abbadon milczał chwilę, pocierał z namysłem brodę. – No dobrze… Widzę, że tak się nie da, więc posłuchaj… Dziadek Mróz miał już dość. Nalał sobie resztę polarnych niedźwiadków, wypił jednym haustem, po czym otarł siwe wąsiska. – Nie, teraz ty posłuchaj – odparł twardo. – Robiłem to, bo coś trzeba robić. Czymś wypełnić pustkę, poza którą nie ma nic. Rozumiesz? Bo może się komuś na coś przydam, komuś pomogę. A tylko to umiem. Nauczyć, jak przeżyć. I dawać gnojom prezenty. Ale teraz to robi byle hipermarket. – A wasza misja? – wpadł mu w słowo szatan. – Czynienie świata lepszym, eliminowanie hipokryzji i oszustwa? Śmiech zabrzmiał gorzko. – I po co ja ci to mówię, Abbadon? Jaka misja? Przecież to mrzonki, kompleksy i trauma małej dziewczynki, która stała się niepostrzeżenie kobietą. Samooszukiwanie. Rozejrzał się z nagłą irytacją. – Napiłbym się jeszcze – burknął. – Skoro już mamy rozmawiać. Szatan skinął na sekretarkę, która wydawała się być pochłonięta piłowaniem paznokci. – Poza tym, jacy „my"? Przecież, kurwa, wiesz, co się stało. Nie zawracałbyś mi dupy, gdybyś nie wiedział. Nie ma już „nas”. Skończyło się. Kolejny szklany korek ozdobiony figurką białego niedźwiedzia spoczął na biurku. Na dobrze schłodzonej butelce w kształcie góry lodowej osiadała matowa rosa. Obaj chwilę milczeli. Szatan, by nie spłoszyć, nie kusić zbyt natrętnie. Dziadek starał się ukryć zażenowanie. Ta rozmowa za bardzo zaczynała przypominać wizytę u psychoanalityka. – Widzisz, nie zdążyłem powiedzieć ci wszystkiego – zaczął Abbadon wreszcie. – Bo może i ty odnajdziesz cel. Czego ci szczerze życzę. Jego rozmówca pokręcił tylko z powątpiewaniem głową. – Przecież sam nas kiedyś odwodziłeś od naszej, jak to powiedziałeś, śmiesznej krucjaty – przypomniał z ironią. – Mówiłeś, że na świecie jest prawdziwe zło, nie durne, nieszkodliwe już przecież bajeczki, w które nie wierzą nawet dzieci. Poza może tymi najbardziej skrzywdzonymi, jak Matylda. I co, zmieniłeś nagle zdanie? Bo twoje polityczne układy nie wypaliły? Dostałeś łomot od aniołów, a co gorsza, Szef przesunął cię do gorszej roboty? Szatan skrzywił się kwaśno, przypomniawszy sobie niemiłe wydarzenia. Ale nic nie powiedział. Słuchał dalej. – I co teraz? Dostałeś budżet na jakąś durną agencję, bo już nie było co z tobą zrobić? Bo ludzie przestali wierzyć w szatana, a tobie nie udało się kupić żadnej duszy od lat? Zerknął złośliwie na diabła, i aż się zdziwił. Na wzmiankę o handlu duszami twarz Abbadona drgnęła, nie potrafił ukryć nagłego grymasu pożądliwości. Przypominał przez moment narkomana na głodzie, czy raczej nałogowego hazardzistę, który spłukał się już dawno do ostatniej nitki, a teraz spogląda tęsknie na drzwi lokalu bukmachera. Ciekawe, przemknęło Dziadkowi przez głowę. Skrupulatnie zanotował ten szczegół w pamięci, choć nie wiedział, do czego może się przydać. – Opowiadasz mi o agencji – podjął. – O nieograniczonych środkach, wsparciu rządów, a nawet samego Szefa. Udajesz kogoś, kim nie jesteś, boś naoglądał się za dużo filmów. Twoi ludzie… Uśmiechnął się mimo woli. – Twoje pomniejsze diabełki udają Secret Service, rozbijają się samochodami, które w tym kraju można rozpoznać na kilometr. Szkoda, że nie udają tajniaków z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Burkina Faso, byłoby jeszcze śmieszniej. A ty? Każesz się nazywać M, ja pewnie mam zostać komandorem? Ruchem głowy wskazał sekretarkę, która udawała, że nie dociera do niej coraz gwałtowniejsza wymiana zdań. – A ona to kto, Moneypenny? Jesteś żałosnym amatorem, Abbadon, ot co! Dziadek parskał gniewnie przez chwilę. Gospodarz słuchał, bębniąc palcami po blacie. Panował nad sobą znakomicie, o jego wściekłości świadczyły tylko nikłe smużki dymu wydobywające się z nozdrzy i uszu. Oraz bruzdy, jakie pazury zostawiły na fornirze. – Skończyłeś? – spytał pozornie spokojnie. – To się mylisz. Nazywamy ją Hella, też ładnie. Sekretarka uśmiechnęła się, po czym ułożyła wargi w zgrabne kółeczko. Dym z uszu szatana zgęstniał na chwilę. – Tego, o czym to ja… – Abbadon wrócił do rzeczywistości. – A, Hella. W rzeczywistości nazywa się Kasia Frędzelek, niedawno jeszcze pracowała w monopolowym. Nie, nie jest diablicą ani sukkubem. Ale ma kwalifikacje. – Widzę – odparł sucho Dziadek. Kwalifikacje były aż nadto widoczne. – Mylisz się – potrząsnął głową szatan. – Nie o te chodzi. Ona skończyła kurs komputerowy i nieźle zna francuski. – Nie wątpię. – Przestaniesz wreszcie przerywać? – zirytował się gospodarz. – Jesteśmy agendą międzynarodową. I według statutu powinniśmy zatrudniać siły miejscowe, dla wspomagania gospodarki krajów zacofanych. Na to idzie kasa z Brukseli, Szef nie będzie przecież finansował wszystkiego. – Dostajecie kasę z Unii? – cmoknął Dziadek z podziwem. – No, no… Zresztą, pomyślał, nie ma się co dziwić. W końcu kto może uzyskać dotację, jak nie sam diabeł? – Nieważne – dodał po chwili. – I tak nie skorzystam. Definitywnie, Abbadon. Szatan sapnął tylko, oczy błysnęły mu czerwienią niczym lekko uszkodzonemu Terminatorowi. – Kaśka, wynocha! – rzucił. – Ale już, musimy zostać sami. – Nazywam się Hella – prychnęła sekretarka. Ale posłusznie zniknęła za drzwiami, odbierając Dziadkowi możliwość podziwiania jej kwalifikacji. – No, wreszcie – sapnął Abbadon. – Możemy swobodnie pogadać. Rozpuszczona dziewucha, ale nie uwierzysz, co… – Uwierzę – przerwał Dziadek bezlitośnie. – We wszystko uwierzę. Ale chyba nie o tym chcesz swobodnie rozmawiać? Podsunął szklankę, jednak szatan pokręcił przecząco głową. Zdecydowanym ruchem wetknął szklany korek w szyjkę dopiero co napoczętej butelki. – Nic z tego – oznajmił szorstko. – Część artystyczna skończona, zaczynamy oficjalną. Nie mogę siedzieć z tobą w nieskończoność, mam napięty harmonogram. Krzaczaste brwi jego gościa uniosły się w wyrazie udawanego zdziwienia. Ale nie padł żaden komentarz. – Teraz będzie serio – obwieścił szatan. – Wiesz już, że Szef powołał tę agencję i na jej czele postawił najlepszego kandydata. Znaczy mnie – uściślił. Machnął ręką, jakby chciał od razu rozwiać wszelkie wątpliwości. – Może kiedyś usłyszysz, że to naciski polityczne. Albo że dostałem kopniaka w górę. Nie wierz w to, Szef nie robi takich błędów. Znów popatrzył na portret na ścianie. – Może wydaję ci się śmieszny – przyznał. – Może istotnie, lubię tę robotę, za bardzo lubię. Jej atrybuty, duży gabinet, duży budżet. Sekretarkę z dużymi… Urwał na chwilę, uśmiechnął się z rozmarzeniem. Ale za moment spoważniał. – Lubię – powtórzył. – Ale jestem zawodowcem. Nie wątpisz chyba w personalne decyzje Szefa? Tani chwyt, przemknęło przez głowę jego rozmówcy. Ale coś w tym jest. Słuchał teraz uważniej. – To ty jesteś amatorem, Morozow. – Szatan podkreślił wagę swych słów, uderzając pięścią w blat. Kostki jego dłoni, porośniętej na grzbiecie długimi, czarnymi włosami, pozostawiły w drewnie wyraźnie wgłębienia. – Ty i Matylda. Owszem, chcieliście dobrze, ale popatrz, jak się to skończyło. Dziadek poderwał się z fotela. Jego rumiana zwykle twarz pobladła, wydawało się, że zaraz rzuci się na szatana. – Skończ już! – wysapał. Abbadon pokręcił głową, uśmiechnął się z politowaniem. – Nie, to ty skończ, Pawło – powiedział z lodowatym spokojem. – Przestań udawać, że cokolwiek udało wam się osiągnąć. Owszem, jakieś drobiazgi. Stuknęliście parę stworków, tych bardziej obrzydliwych. Ale nieznaczących. Jego smagła twarz lśniła od potu. Może spowodowanego nadużyciem błękitnego eliksiru, który i na szatana miewał piorunujące działanie. A może wysiłek, który wkładał w kuszenie, był rzeczywiście spory. – Już wiesz, Pawło, że na świecie są bajki dla dorosłych. Złe, mroczne, zawistne. Udało wam się obudzić coś, co drzemało ukryte głęboko. Żądne krwi i zemsty, rozczarowane i gniewne. I przegraliście. – Skończ. – W głosie Dziadka drżała prośba. Szatan pokręcił głową. – Przegraliście wszyscy. Ona straciła życie. Ty największą miłość. Wszyscy straciliście cel i sens. To prawda, przemknęło Dziadkowi przez głowę. Skurwysyn czyta chyba w moich myślach. Już dawno do tego doszedłem, nie tylko ja zresztą. – Ja mogę pomóc ci coś odzyskać. – Abbadon uznał, że wystarczy zmiękczania, minął czas kija, nadszedł czas marchewki. Przystąpił do kuszenia. – To nie robota dla samotników, Pawło. Skończyła się epoka amatorów, wolnych strzelców, tylko organizacja pozwala odnosić sukcesy. Zaplecze, logistyka, rozpoznanie. Zresztą co ja ci będę tłumaczył, sam jesteś fachowcem. Dziadek poderwał głowę, spojrzał na kusiciela. Oczy szatana przecięte pionowymi szparkami źrenic przypominały oczy węża. Abbadon nieźle wczuwał się w rolę. – Mam przystąpić do was? – spytał Dziadek Mróz z powątpiewaniem. – Po co? Nie powiesz przecież, że Szef nagle zabrał się do tępienia bajeczek? To bzdura… Bezradnie potarł brodę. Nic już nie rozumiał. – I co zaoferujesz w zamian? Zemstę? Nie, przyjacielu, zemściłem się sam. I nie jest mi od tego lżej. Szatan uśmiechnął się szeroko. Już nie musiał udawać, zwierzyna sama lazła w sidła. Jednak nie wyszedłem z wprawy, pomyślał zadowolony, umiem kusić. Ech, żeby tak jeszcze jakąś duszyczkę kupić, nawet maleńką i plugawą… – Pozwolisz, że odpowiem najpierw na pierwsze pytanie – zaczął spokojnie, pilnując, by nie wpaść w ton nadmiernego, przedwczesnego może jeszcze triumfalizmu. – Jak już wiesz, są i bajki dla dorosłych… Popatrzył na reakcję, ale rozmówca tym razem nie dał niczego po sobie poznać. Nieco zdetonowany ciągnął dalej: – Są groźne. I w ogóle, wiesz, ze światem coś się źle dzieje. Kryzys wartości. – Dość dziwnie to zabrzmiało w ustach szatana, ale Abbadon się nie przejął. – Sam zresztą wiesz, ot, choćby w Afryce, mogłeś się sam przekonać. I wiesz już, że magia niekoniecznie czyni zło. Może stanąć naprzeciw chciwym korporacjom. Przeciwstawić się imperialistycznym knowaniom. Stanąć na drodze neokolonializmu, globalizmu i podżegaczom wojennym. – Miej litość, Abbadon, Fidelowi takie głodne kawałki wciskaj – przerwał Dziadek. – Albo Kadafiemu. Jeśli nie zauważyłeś, to informuję, że Mur Berliński padł lata temu. Szatan speszył się, ale tylko trochę. Istotnie, przyznał w duchu, dałem się ponieść retoryce. Ale i Dziadek poczuł się nieswojo. Jak ona się nazywała? – usiłował sobie przypomnieć. – Nundá mla wátu – szepnął cicho do siebie. Diabeł dosłyszał, rozpromienił się radośnie. – No widzisz, zaczynasz łapać. – Zatarł włochate łapska. – Zaczynasz kapować. Niekoniecznie wszystko, co bajkowe, jest złe. Niekoniecznie trzeba je zaraz odstrzelić. Ale są też stwory, nawet bogowie pomniejsi, którzy zasługują na dziewięć gramów w łeb. Abbadon, chyba nieświadomie, znów zaczął wpadać w zimnowojenną retorykę. – A nasz Szef jest Szefem zazdrosnym! – Wzniósł oczy do nieba. – Nie może na to pozwalać, by plugastwo łby plugawe unosiło. I po to jesteś nam potrzebny, Morozow. Ty i Matylda, bo oferta dotyczy was dwojga. Koniec z amatorszczyzną, będziecie robić to, co dotąd, co zawsze chcieliście. Ale w sposób zorganizowany. Umilkł, bębnił tylko niecierpliwie pazurami po blacie. Spod szponów pryskały drzazgi i wióry. Dziadek milczał długo. Nie patrzył nawet na kusiciela. Zmarszczył czoło. Szatan usunął się dyskretnie, jakby zawieszał swą obecność aż do podjęcia decyzji. Z całych sił walczył z pokusą, by nie podsłuchać myśli rozmówcy. Wreszcie decyzja została podjęta. – Nic z tego, Abbadon. – Wypalone, bladobłękitne oczy Dziadka ziały pustką. – Naprawiaj sobie świat, jak chcesz. Ale beze mnie. Wstał zdecydowanie. – Odwiezie mnie ktoś? Obiecałeś – przypomniał. W owalnym gabinecie uniósł się swąd siarki. Szatan zgrzytnął zębami z odgłosem przypominającym szlifierkę kątową wgryzającą się w stalowy kształtownik. Z ust sypnęły mu się skry, ślepia zajarzyły krwawo. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie, ale zebrał wszystkie siły, by się opanować. Podszedł do Morozowa, położył mu ciężką dłoń na ramieniu. Powstrzymał pokusę, by wbić szpony w ciało. Trudno, pomyślał, skoro inaczej się nie da… – Widzisz, przyjacielu… – zaczął powoli, ważąc słowa. – Ja jestem od kuszenia. Roztaczam perspektywy świetlane, łudzę i zwodzę. Ale i dotrzymuję słowa, bo to interes. Szatański, ale zawsze interes. Ale co ja mam z tobą, kurwa, zrobić, skoro ci na niczym nie zależy? Splunął ze złością. Plwocina zalśniła jadowitą, fluorescencyjną żółcią niczym jucha ksenomorfa, poczęła z sykiem wypalać dziurę w drogim perskim dywanie. Abbadon roztarł ją niedbale podeszwą. – Jesteś pieprzonym zombie, Pawło! – Z głosu diabła przebijała teraz długo tłumiona wściekłość. – Żywym trupem, choć nieśmiertelnym. Zatoczył się, odepchnięty silnym ramieniem. Przez chwilę obaj wpatrywali się w siebie, dysząc ciężko. Oczy Dziadka stały się lodowate, ślepia szatana błyszczały złowrogo. – Odpierdol się ode mnie, diabełku. – Ani myślę. Siadaj na dupie i słuchaj. Może zmądrzejesz. Morozow wprawdzie nie usiadł, ale odprężył się nieco. Zaczęła do niego docierać cała ironia sytuacji. Szatan zatroszczył się o zbawienie. – Nie znoszę tego robić – mruknął Abbadon. – To nie w moim stylu, ja jestem od obiecywania. Nie lubię moralnych szantaży, rób tak, nie rób tego. Bo inaczej pójdziesz do piekła. Zaśmiał się, jak przystało na tego, kim był. Demonicznie. – Nie pójdziesz, bo nie ma miejsc. Moce przerobowe się kończą. Od szantażu zaś, obecnie bez pokrycia, są aniołki. Chciał znów splunąć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, zerknąwszy na wypaloną w dywanie dziurę. Przypomniał sobie poniewczasie, że w tym roku budżetowym nie przewiduje się już zakupów wyposażenia biurowego. – Nie przestraszę cię piekłem, Pawło – powiedział ze znużeniem. – Ty już jesteś w piekle, sam je sobie stworzyłeś. Ale owszem, mam środki nacisku, możesz to nazwać szantażem. Dziadek popatrzył uważnie. – Co, zaciekawiłem cię? – roześmiał się szatan. Spoważniał zaraz. – Wiedziałem, że dasz się złapać. Ale nie blefuję, naprawdę mam na ciebie haka. Odwrócił się do biurka, nacisnął przycisk interkomu. – Pójdziemy do operacyjnego i sam się przekonasz. Potem… Potem jestem się gotów założyć o co chcesz, że zostaniesz z nami. – Przegrasz – odparł Dziadek chłodno. Ale sam już nie był taki pewien. Szatan wskazał drzwi zapraszającym gestem. – Jeszcze jedno – dodał z ironicznym uśmieszkiem, zanim gość ruszył się z miejsca. – Nie jesteś zaprzysiężony, rozumiesz zatem, że jeśli się jednak nie zdecydujesz, będę musiał poważnie rozważyć możliwość zabicia cię. Gwoli zachowania tajemnicy. – Zaryzykuję – mruknął Morozow i ruszył do drzwi. Nie obejrzał się. Nie widział więc, że na twarzy szatana igra zwycięski uśmiech. |