Błękitne i fioletowe pasma płonęły na niebie, a w powietrzu, choć było ciepło, wirowały delikatne płatki śniegu, topniejące w zetknięciu w ziemią. Życie w osadzie Mareschot, czterdzieści mil na północ od Tay, toczyło się normalnym trybem; ludzie krzątali się wokół swoich spraw, co najwyżej od czasu do czasu zerkając do góry. Zachwianie Ekwilibrium nad Zatoką Snów trwało już od dwóch miesięcy i dziwne zjawiska atmosferyczne wszystkim spowszedniały. Osioł człapał noga za nogą, ignorując obszczekujące go kundle. Kolebiący się na jego grzbiecie Szprot po raz kolejny przeliczał w myślach miedziaki, którymi kuśnierz zapłacił mu za wiewiórcze i borsucze skórki. Przezwisko młodego odmieńca wzięło się od charakterystycznie zniekształconej twarzy – prawie nie miał kości policzkowych, żuchwa była słabo rozwinięta, przez co usta przypominały rybi pysk. Dzieciaki pokrzykując ciskały za nim grudkami ziemi. Nie reagował, przywykł. Mijał drewniane, pociemniałe ze starości domy, sklepiki i warsztaty. Za budynkiem, na którym chybotał się szyld taniej garkuchni, zsiadł z osła i poprowadził go wąskim prześwitem wzdłuż parkanu, aż wyszli na podwórze, nad którym szumiały dwie stare lipy. Właśnie tu według słów jego matki powinna się znajdować chata znachorki Zhanny. Rozejrzawszy się wstrzymał oddech, a potem zagwizdał z cicha. W cieniu lip rzeczywiście stała uboga chałupka. A raczej to, co z niej zostało. Strzecha była częściowo spalona, a częściowo zrzucona jakby potężnym podmuchem – spod jej resztek sterczał poczerniały szkielet dachu, za to obejście zaścielały garście słomy. Trzy ściany trzymały się jako tako, czwartą nieznana siła zredukowała do potrzaskanych desek i pokruszonej cegły. Wyrwane z zawiasów drzwi leżały na ziemi, zaś wnętrze wyglądało, jakby nawiedził je huragan. Nad wszystkim wisiał odór spalenizny. W pewnej odległości zgromadzili się gapie, najwyraźniej obawiający się podejść bliżej. Pozostałości chaty przetrząsała rozczochrana, umorusana sadzą kobieta, na przemian klnąc i pociągając nosem. Szprot uwiązał osła u płotu, zbliżył się, ignorując szepty i syki za plecami. – Czego chce? – warknęła na jego widok rozczochrana, wspierając się na pogrzebaczu, którym rozrzucała gruz z rozwalonego komina. Wokół jej lewego oka, zapuchniętego do rozmiarów szparki, ciemniał wielki siniec. Wełniana, nawet dość porządna suknia była krzywo zapięta i rozpruta pod pachą. – Szukam znachorki Zhanny… – Zhanna jestem. Ale już nie znachorka. – Kobieta zatoczyła ręką łuk, wskazując to, co zostało z jej domu. – Ot, jak mnie urządzili srebrni! Skonsternowany odmieniec wlepił wzrok w swoje bose stopy. – Potrzebujem pomocy… Nasza gromada, znaczy, bo ja z Chruśniaka jestem. Zachorzały nam dwie siostry i brat, musi ktoś im urok zadał… Jeszcze nie skończył mówić, gdy znachorka przerwała mu gniewnie. – Urok, tak? Co sobie wyobraża, że jak go odczynię? Plując na wodę? Pacierz odmawiając wspak? Bez ziół nie zrobię nic! A moje zapasy zgorzały do ostatniego liścia! Niczego nie oszczędzili, dranie! Widząc, że nic nie wskóra, Szprot wycofał się cichcem. Zhanna krzyczała dalej, wygrażając w niebo brudną pięścią. – Mór i trąd na nich! Niech zaraza wydusi ich skrzydlate wierzchowce, a rdza zniszczy golemy! Niech im Otchłań pokrzyżuje szyki! – Jeśli nie przestanie bluźnić, wrócą tu po nią – wymamrotał jeden z patrzących, starszy mężczyzna w baraniej czapce. – Lepiej stąd idźmy, ludzie. Pozostali gapie chyba doszli do tego samego wniosku, bo tłumek zaczął rzednąć. Już na ulicy Szprot dopędził tego w baraniej czapce. – To naprawdę srebrni zburzyli jej dom? – Ano – flegmatycznie przytaknął zagadnięty. – Ale czemu?! – Bo się postanowili zabrać za tych, co gusła praktykują, nawet takie, co do tej pory le… legarne były. I w ogóle za wszystko, co w ich pojęciu złe i brudne jest. Liczą, że dzięki temu uda się odzyskać kontrolę nad zachwianiem. Dziś o świcie żołnierze na gryfach przylecieli, by zaprowadzić u nas porządek. – Przy słowie „porządek” usta starego wykrzywiły się szyderczo. – Przegnali z rynku paru żebraków i dziewkę, co wróżyła z ręki. Sprzedawcom amuletów skunfiskowali towar, opieczętowali zamtuz… A Zhannę ot, jak załatwili. – Popatrzył na odmieńca ze złośliwym błyskiem w oku. – Lepiej zmykaj stąd, chłopcze, zanim i do ciebie się kto przyczepi. Wiszące nisko chmury maskowały zachwianie, stwarzając iluzję normalnej pogody. Osioł wolno kroczył drogą, omijając kałuże. Szprot otarł usta i z żalem umieścił butelczynę z powrotem w sakwie. Ciemiężyca też lubiła gorzałkę, nie darowałaby mu, gdyby nabył, a nie dowiózł. O milę za Mareschot gościniec rozwidlał się, a na rozstajach wznosiła się szubienica. Gdy zbliżyli się do niej na odległość rzutu kamieniem, osioł nagle prychnął i zatrzymał się, strzygąc uszami. – Ot, głupiś – skarcił kłapoucha Szprot. – Patrzaj, słup pusty stoi, wrony aby siedzą na nim. No! Ruszaj się, szkoda czasu! Cmoknął, lecz osioł ani drgnął i dopiero szturchnięcie piętą przywołało go do porządku. Z trawy pod szubienicą na ich widok podniósł się młody człowiek w wyszarzałej, niegdyś czarnej opończy. Jego ciemne włosy dawno nie widziały grzebienia, a uśmiech był szeroki i zaraźliwy. – Pozdrowienia, bracie – rzucił płynnie w gwarze odmieńców, czyli w połowie słowami, a w połowie na migi. – Dokąd zmierzasz? Do domu? Szprot oniemiał, a potem odwzajemnił uśmiech. – Ano, do domu. – Jesteś z Chruśniaka, nieprawdaż? – Ciemnowłosy podszedł, wymijając osła łukiem, bo ten najwyraźniej miał chęć go skubnąć zębami; dał spokój dopiero, gdy Szprot z przekleństwem trzepnął go czapką. – Widziałem cię „Pod Żółwiem i Flądrą”, ale nie chciałem cię tam zaczepiać, bo naokoło za dużo oczu i uszu, a czasy nieciekawe. Dalej szukasz kogoś, kto umie odczyniać uroki? – A znacie się na takowych sprawach? – Powiedzmy, że znam się na różnych rzeczach. Chętnie bym się przyjrzał waszym chorym. Szprot poskrobał się po czuprynie, próbując pozbierać przymglone wódką myśli. Szło niesporo, ale nieufność obudziła się w nim i tak. – A możeście wy srebrny – zmarszczył się podejrzliwie. Tamten roześmiał się. – Daj spokój, czy wyglądam na maga Elity? – Aleście i nie nasz? A może? – Nie. Chociaż żyłem wśród braci jakiś czas. – Jak was zwą? – Jestem Dunkles, dyplomowany egzorcysta z Thery. Pamiętając, co mu przykazała Ciemiężyca, Szprot na pytania egzorcysty odpowiadał krótko i rzeczowo. Choruje kobieta i dwoje dzieci, wszyscy z jednej rodziny, mieszkający pod jednym dachem. Objawy? Gadają od rzeczy, tracą przytomność, a jak się zbudzą, nic nie pamiętają. Zapytany, od jak dawna to trwa, początkowo wytrzeszczył oczy; odmieńcy miewali problemy z liczeniem czasu. Od ostatniej pełni? Nie, krócej. Nie, w wiosce nikt ostatnio nie zmarł. Obcy? Rzadko zaglądają do Chruśniaka. Był jeden wędrowny druciarz, ale dawno, jeszcze na wiosnę… W tym miejscu rozmowę przerwał grzmot. Wiatr, od jakiegoś czasu coraz silniejszy, dmuchnął potężnie, wzbijając z drogi kurz i źdźbła. Niebo ciemniało w oczach. Szprot pobladł. – Idzie sina chmura, widzicie? Oj, dadzą nam kręciele bobu… – Ze mną nic ci nie grozi – odparł spokojnie egzorcysta. – Ale osłu lepiej zasłoń oczy, bo jeszcze zgłupieje i zechce uciekać. Błysnęło, zagrzmiało. Burza zbliżała się tak szybko, jak gdyby skłębioną masę chmur ciągnęły niewidzialne ręce. Pierwsze krople spadły na drogę; po chwili lało już jak z cebra. Przystanęli pod gęstą kępą krzaków, dającą nieco osłony. Osioł, choć oczy miał zakryte kawałkiem płachty, po każdym uderzeniu pioruna dygotał i przestępował z nogi na nogę, odmieniec na przemian mamrotał modlitwy i klął. Kręcieli bano się nie bez przyczyny; mogły zesłać gorączkę, krosty albo paraliż, względnie, gdy im przyszła ochota, po prostu porwać człowieka z sobą w powietrze i zrzucić parę mil dalej. Niekoniecznie w jednym kawałku. Ulewa przybierała na sile, gościńcem zaczęły płynąć potoki zabarwionej gliną wody. I nagle stało się to, czego Szprot tak bardzo się obawiał. Z góry spłynęła mgła, nienaturalna, bo mająca postać zwartego, szybko przemieszczającego się kłębu. Wraz z nią wiatr przyniósł upiorne pokrzykiwania, śmiechy i wycia, głośniejsze z każdą chwilą. Szprot kwiknął i dał nura w krzaki, że tylko zatrzeszczały gałązki. Dunkles przytrzymał osła, szepcząc uspokajająco; zwierzę obnażyło zęby, ale tym razem nie próbowało go ugryźć. Zgiełk przybliżał się, aż w końcu z mgły wypadła chmara postaci, lecących w nieporządnym szyku – skrzydlate straszydła ze zwierzęcymi pyskami, ptaki o ludzkich czaszkach w miejscu głów, małe dzieci o nogach porośniętych sierścią… Jedne trzymały się wysoko, inne dziko chichocząc śmigały tuż nad ziemią. Egzorcysta obserwował je ze spokojnym zainteresowaniem, nawet poprawił kaptur, żeby lepiej widzieć. Kręciele omijały go szerokim łukiem, wykrzykując wyzwiska, które ignorował. Dopiero, gdy zgraja zniknęła w oddali, odmieniec wygramolił się z zarośli, dysząc, drżąc i pociągając nosem. – Jasna zaraza… – wybełkotał. – Poleciały? Jak ja ich nienawidzę… – Spokojnie. Zobacz, już po wszystkim. Istotnie, wokół pojaśniało. Mgła rozwiewała się, a grzmoty cichły. – Gorzałki? – ocknął się Szprot, wyciągając butelkę w stronę egzorcysty. Ten pokręcił przecząco głową, więc odmieniec sam łyknął potężnie, otrząsnął się. Trunek nie pomógł ani trochę, wciąż było mu przeraźliwie zimno, w uszach brzmiało wycie powietrznych straszydeł. W padającym wciąż deszczu ruszyli dalej. Dunkles próbował kontynuować rozmowę, z marnym jednak skutkiem, bo bliskie spotkanie z kręcielami zupełnie odmieńca rozstroiło – wciąż dygotał, a na pytania odpowiadał półsłówkami. Rychło zresztą skręcili z gościńca w dróżkę wijącą się pośród krzaków i karłowatych sosenek, która doprowadziła ich na krawędź stromej skarpy. Rozciągał się stąd widok na morze, bure i wzburzone. Schodzili ostrożnie, brodząc po kolana w chaszczach. – To waszą wioskę widać tam w dole? – Ano. Ot i Chruśniak. Odmieńcy dobrze wybrali miejsce na osadę; morze wcinało się tu w głąb lądu, tworząc osłoniętą od wiatru zatoczkę. Sama wioska na pierwszy rzut oka robiła przygnębiające wrażenie. U stóp skarpy, w cieniu mizernych drzew owocowych przycupnęły chałupki o tak krzywych ścianach, tak zniszczonych strzechach, że zagadką było, jakim cudem mogą przetrwać silniejszą wichurę. Na plaży stały wyciągnięte na brzeg łodzie, suszyły się rozwieszone sieci. W stronę chat szedł wieśniak w słomianym kapeluszu, taszcząc na plecach kosz pełen ryb. Jego twarz i ręce porastała czarna sierść, przez co przywodził na myśl wilkołaka. Szprot gwizdnął przeraźliwie na palcach. – Bubuuuuk! Sprowadził żem wam zor… tego, no! Cystę! Chata Bubuka, jak wszystkie domy w Chruśniaku, była kurna, z paleniskiem pośrodku izby. W saganie nad ogniem bulgotała strawa, roztaczająca silny i nieco podejrzany zapach ryb. Czuwała przy niej z chochlą odmianka o urodzie niedźwiedzicy, ubrana tylko we własne długie, ciemne futro oraz jaskrawy zawój na głowie. Obok, na polepie przycupnęło kilkoro dzieciaków, równie kudłatych jak matka. Opończa i kurtka egzorcysty suszyły się rozwieszone nie opodal paleniska. Dunkles na temat skromności miał nieco inne zdanie, niż odmieńcy. Został w przemoczonej tunice i spodniach, nie przejmując się ani trochę tym, że żartobliwie postraszono go wszelkimi choróbskami od zapalenia płuc po łamanie w kościach. – Kręciele nie dopadły was? – zagadnęła gospodyni. – Uważać trza na nie, chorobę mogą człowiekowi zadać. Kiedyś psiekrwie nie były tak zuchwałe, by po drogach straszyć… Ech, szkoda gadać. Wszystko na psy schodzi, odkąd… Urwała i energicznie zamieszała w saganie. Młode śledziły ją łakomym wzrokiem. – Odkąd trwa zachwianie – uzupełnił ponuro Bubuk. – Święta prawda. Cały świat, panie, się nam odmienił na gorsze. W czas burzy na dwór wyjdziesz, wraz kręciele gorączkę złośliwą naślą. Do lasu strach dzieci puścić, bo robactwa jadowitego pełno nalęgło się. W Mareschot ponoć jedna dziewczyna dzieciaka z dwiema głowami powiła… – Co dwie głowy to nie jedna – uśmiechnął się Dunkles, ale nikogo nie rozbawił ten żart. Żona Bubuka zestawiła z ognia sagan. Przelała część rybnej zupy chochlą do mniejszego garnka i rozdała towarzystwu łyżki. Przybysz dostał jeść oddzielnie. Nie tyle przez uprzejmość, ile dlatego, że odmieńcy, jeśli nie muszą, nie lubią się pożywiać z ludźmi z jednej misy. Jadł jak paniczyk, drobnymi kęsami i bez pośpiechu, ale widać było, że mu smakuje. Kiedy oddawał miskę, Czarnuszka wetknęła mu w rękę jeszcze kawał placka. – Niech zje – powiedziała życzliwie, obdarzając go macierzyńskim uśmiechem. – Chudy taki, jakby nic, tylko pościł. Skrzypnęły drzwi. Dunkles odwrócił się, żeby zobaczyć, kto wszedł. I drgnął. Dla ludzkiego oka odmieńcy w większości wyglądali poczwarnie, bo zmiany najczęściej dotyczyły skóry i kośćca. A wachlarz możliwości był tu nieskończony – od stosunkowo banalnych przypadków, jak sierść czy rybia łuska, po zwierzęce głowy i zwielokrotnione kończyny. Może raz na sto, albo na tysiąc przypadków zdarzało się, że odmieniectwo ujawniało się w postaci znikomego defektu u osoby, która poza tym wyglądała jak normalny człowiek. Dziewczyna, która stanęła w drzwiach, była śliczna jak obrazek. Nie mogła tego ukryć ani połatana sukienka – szmata właściwie, ani zgrzebna chusta, spod której wysuwały się sploty jasnych włosów. I tym bardziej szokowały, po uważniejszym przyjrzeniu się, jej czerwone jak krew tęczówki oraz dłonie o siedmiu palcach. – Tato, Skakun powiada, że woda zalała drogę opodal starego młyna, bo kręciele uszkodziły tamę… – Dobrze, Alike, przyjrzym się temu później, na razie chodź i jedz, póki zupa gorąca. Dziewczyna postąpiła o krok do przodu i nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia upadła jak podcięte drzewo. Jej ciałem targnęły drgawki, na ustach pokazała się piana. – Czarnuszka, zabierz dzieciaki! – krzyknął ostro Bubuk. Klęknął na nogach epileptyczki, przygważdżając ją do ziemi, bo znajdowała się niebezpiecznie blisko paleniska. Dunkles również przypadł do odmianki, przytrzymał jej głowę i wcisnął między zęby trzonek drewnianej łyżki. Drgawki nasiliły się gwałtownie, ale po chwili osłabły. Wreszcie dziewczyna oklapła, ciężko oddychając. Nie drgnęła, gdy egzorcysta lekko klepnął ją w policzek. – Śpi – mruknął Bubuk. – I posikała się – wskazał mokrą plamę na samodziałowej spódnicy. Dunkles chciał o coś zapytać, ale przerwał mu śmiech. Stojąc bez ruchu, Czarnuszka zanosiła się chrapliwym chichotem, a jej oczy wywróciły się tak, że widać było tylko białka. Synek, którego chwilę wcześniej zamierzała wziąć na ręce, teraz zakrzyczał niezrozumiale, tak, jak krzyczą obłąkani. Najpierw kwilącym, dziecinnym głosem, potem basem jak dorosły. Jak na komendę, Alike targnęła się znowu, wyginając ciało w łuk. Dunkles zaklął półgłosem, po czym głośno i wyraźnie wypowiedział kilka słów w języku magów – niesamowitych, syczących jak woda padająca na rozpaloną blachę. Zadziałało natychmiast; Alike przestała się miotać, mały krzyczeć, a Czarnuszka śmiać. Zapadła martwa cisza, przerywana tylko łkaniem któregoś z młodszych dzieci. |