– Nie powinniśmy zostać przy nim, na wypadek gdyby chcieli go zbić? – Ty chyba zawsze pozostaniesz Nowym – Kerell uderzył się dłonią w czoło. – Takie jest ryzyko. Grupa nie ucierpi, jeśli oberwie się nam lub Orfiusowi. To stwierdzenie go zaskoczyło. I to miała być wymówka? – Najsłabsi zajmują się najniebezpieczniejszymi zadaniami? Kerell przewrócił oczami. Tłumaczenie oczywistości łatwo go irytowało. – Ktoś musi się tym zajmować, nie? Kogo lepiej poświęcić: najlepszego czy najgorszego? Grubasek taką ma funkcję. Umie rozmawiać ze starszakami. To było logiczne, lecz nie czuł, by to było w porządku wobec Orfiusa. Reguły były tu strasznie dzikie i bezwzględne. Wierzył, że Orfiusa i Kerella łączy coś więcej, ale teraz zrozumiał, że tylko mu się wydawało. – Gdybyśmy zostali, może daliby mu spokój. Może tylko… – Może – Kerell podkreślił to słowo. – Ale starszaki nie lubią jak się im stawiamy. Może nie spodobałoby im się, że obserwujemy ten ich interes. Zamiast jednego pobitego wojownika mielibyśmy trzech. Nie musisz być jajogłowym, by to policzyć. A tak jesteśmy cali i gdy będzie po wszystkim, możemy tam wrócić. Nigdy nie wiadomo, co zrobią starszaki. – I to wszystko? – Jasne, proste wytłumaczenie. Dotąd lubił, jak coś było jasne i proste. Teraz zaczynał tego nienawidzić. – To nie jest w porządku! Towarzysze powinni sobie pomagać… Nie dokończył. Pewność siebie opuszczała go z każdym kolejnym słowem. Czuł, że zaczyna tracić wiarę w słuszność swoich starych zasad, wszystkiego, czego nauczyli go rodzice i w co dotąd wierzył. Co gorsza, nie było tu nikogo, kto myślałby jak on. Nawet Arto zgadzał się z takimi zasadami. A dlaczego miałby tego nie robić? Był tu tak samo długo jak inni. Zdążył się przyzwyczaić. W czymkolwiek się wyróżniał, nie było to myślenie o zasadach. – Grupa jest ważniejsza od ciebie czy ode mnie – pouczył go Kerell. – Zobaczysz jak wrócimy. Grubasek sam ci powie, że dobrze zrobiliśmy. On zna reguły – dodał, dając do zrozumienia, że Iwen nie zna szkoły i nie powinien się mądrzyć. – Ja bym został – odpowiedział. – I zrobiłbyś głupio. Niepotrzebnie byś się naraził, a cierpiałaby za to cała grupa. Myślisz jak prawdziwy pierwszak. Jak dziecko. A nie jesteśmy dziećmi? Lecz tylko tak pomyślał. Rozmowa o tym nie miała sensu. Co najwyżej znowu by mówili, że straszny z niego dziwak. Zaczynał rozumieć ich zasady i wciąż uważał je za złe, tylko nie chciał im tego powiedzieć. Nie potrafiłby im wytłumaczyć. Sam zaczynał mieć wątpliwości. Dlaczego były złe? Bo tak myślał? Tamci mieli ze sto dobrych powodów, by postępować jak postępowali, a on na swoją obronę miał tylko jedno – że swoim postępowaniem czynią innym krzywdę. A co mieli robić? Krzywdzić czy być krzywdzonym? Czy to zasady dyktują warunki, czy na odwrót? Czy w takim miejscu można było postępować inaczej? Kerell uznał rozmowę za skończoną. – Wrócę po Grubaska – powiedział. – Tak na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, co zrobią starszaki – powtórzył. Powiedział to jakby Iwen wiedział o co chodzi. Nie wiedział, lecz nie spytał, tylko kiwnął głową. Sam także, choć wolniej, ruszył w jego ślady.
Obiecywał sobie, że się zamknie, lecz nie potrafił się powstrzymać. Takie gadanie tylko odsuwało go od grupy, a jeśli będąc w grupie można mieć kłopoty, to tym bardziej poza nią. Tłumaczył sobie, że ich zasady nie są tak bez sensu jak mu się zdaje. Nie wiedział czy gorsze, czy lepsze – były po prostu inne. Jego sprzeciw był jak walka z zarazą. Nie da się jej usunąć, ale można zamknąć budynek, odciąć sekcję miasta, aby inni od niej nie ucierpieli. Zarażeni i tak umrą. Jeśli ktoś przeżyje, lekarze opracują nową szczepionkę, o ile w porę nie zrobią tego komputery. Z biciem było tak samo. Trafił do zarażonego budynku. Tłumacząc mu skąd się wzięła i czym jest zaraza, matka stwierdziła, że ludzie sami się do niej przyczynili, choć z początku o tym nie wiedzieli. Wszczepiali swoje geny do wirusów, bakterii i roślin, nawet innych zwierząt, by produkować tanie leki. Lecz wirusy i bakterie dzieliły się tymi genami między sobą, pomimo ludzkich zabezpieczeń. Cząsteczki i osłonki, które zaczęły wytwarzać, stały się tak podobne do ludzkich, że organizm nie potrafił ich odróżnić i oślepł. Kiedyś, gdy ludzi było mniej, choroby były łagodniejsze. Nie zabijały szybko, bo chory nie miał dość czasu, by zarazić innego i gdy umierał, zarazki ginęły wraz z nim. Teraz ludzi było dużo i wiedzieli jak walczyć z chorobami. Słabsze zarazki wyginęły, pozostały tylko te silne, które zabijały szybko i równie szybko przenosiły się na innych ludzi. Zaraza robiła to błyskawicznie. W szkole działo się podobnie. Przemoc była jak zaraza. Atakowała każdego, kto nie był dość wytrzymały. Gdy raz się pojawiła, nie było na nią lekarstwa. Kerell, Orfius i inni mieli rację. Gdyby starał się pomagać innym, byłby najbardziej zbitym chłopcem w grupie. A przez to byłby słaby. Nie mógł być słaby, zatem nie mógł pomagać innym. Zresztą, jemu też nikt nie pomoże. – Patrz, gdzie leziesz, pętaku! – nim spostrzegł co się dzieje, jakiś starszak schwycił go za ramię i odrzucił ze swojej drogi, prosto na ścianę. Jak każdy starszak, nie zwracał na nic uwagi. Gdyby Iwen nie zasłonił w porę twarzy, jego nos zmieniłby się w naleśnik. Odbił się, zatoczył i uklęknął, bezskutecznie próbując odzyskać równowagę. Jeszcze nie potrafił jak oni być zawsze czujnym, zawsze gotowym na coś takiego. Nie wierzył, że kiedykolwiek będzie. Wstał – i omal nie wpadł na kolejnego starszaka. Szedł przed siebie, z rękoma w kieszeniach, nie spodziewając się, że jakiś młodszak spróbuje nie zejść mu z drogi. O mały włos tak by się stało. Iwen odskoczył w porę, klnąc się w duchu za taką nieostrożność; mało brakowało, by znów wylądował na podłodze. Chcąc iść dalej, rozejrzał się za Kerellem. – Czekaj chwilę! To ten planetarianin! – Iwen nie zdążył się nawet odwrócić, by zobaczyć, kto to powiedział, a już był przyparty do ściany. Spojrzał w górę. Spodziewał się zobaczyć znajomą trójkę starszaków, ale to byli inni. Czterech. Tych jeszcze nie znał. Przestraszył się. Powinienem bardziej uważać – tylko tyle zdążył pomyśleć. Ten, który go przygniótł do ściany wyglądał naprawdę groźnie. Był starszy o trzy czy cztery lata i o wiele wyższy od Iwena. Nie wyglądał już jak dziecko, choć bardzo dorosłym też nie był, za to wyglądał na naprawdę silnego. Czuł to w łatwości, z jaką go trzymał. Jego włosy, sczesane i zestalone żelmasą w nachodzące na siebie prostokątne płytki, przypominały chaotycznie skleconą, pradawną zbroję łuskową. Jego towarzysze byli niżsi, nie wyglądali tak dojrzale, choć zdawali się nie mniej silni. Spotkali się wzrokiem. Jego szaroniebieskie oczy były zupełnie dorosłe, o wiele chłodniejsze niż jakiekolwiek spojrzenie Arto. Nie wyglądał na takiego, co toleruje sprzeciw. – Przepraszam – powiedział na wszelki wypadek. – Za to, że tu jesteś, czy za to, że żyjesz? – starszak, nie spiesząc się, złapał go obiema rękoma za strój i mocniej przydusił do ściany. Ucisk był tak silny, że Iwen ledwo mógł oddychać. Coś tępego wgniatało się w kilku miejscach w jego żebra, po obu stronach klatki piersiowej. – Za oba – jęknął. Nie wiedział, o co chodzi, więc starał się wyjść z tego w jak najmniej bolesny sposób. Zyskał przynajmniej tyle, że go puścił. – Ty jesteś ten nowy z Ziemi, co? – Jestem. Co z tego? – Iwen nie chciał, by zabrzmiało to tak bezczelnie, lecz był zły. – A to, że nie lubię planetarian. – Starszak złapał go ponownie i przysunął do siebie. – Uważaj, do kogo z tym tonem! Twoja zbroja na wiele się nie zda, jak się do ciebie dobiorę. Przysunął wolną pięść do twarzy Iwena. Na każdym palcu, nawet na tym najmniejszym, tkwiły pierścienie z twardego plastiku. Były szerokie, każdy z wyciągniętą do przodu wąską wypustką. Iwen mógł sobie wyobrazić jak łatwo czymś takim połamać komuś kości. – Puść mnie, to porozmawiamy – odpowiedział, siląc się na spokój. – Mam dwa impulsy. Możecie je sobie zabrać. Więcej nic nie mam. Starszak w zdziwieniu uniósł brwi. – Widzicie tego małego kloca, jaki bezczelny? – odwrócił się do towarzyszy, ale tylko na chwilę. Teraz w jego oczach Iwen dostrzegł gniew. – Myślisz, że chcę cię wyczyścić, pryszczu? Że możesz sam decydować, co robisz? Błąd! Ja decyduję, ty słuchasz. – W porządku. Ty decydujesz – przyznał Iwen. – Jesteś silniejszy. Nie moja wina… Starszak znowu przydusił go do ściany. Przyłożył przedramię do jego szyi i począł na nią naciskać, tuż pod krtanią. Iwen nie mógł dokończyć słowa, nawet nie był w stanie zaczerpnąć powietrza. Chwycił za jego rękę, ściągając ja w dół, lecz ta ani drgnęła. – Tak… To na pewno nie twoja wina, że się tu znalazłeś. – Starszak zachowywał się spokojnie, lecz jego oczy zdradzały, że to tylko maska dla jego towarzyszy. Mówił powoli, by Iwen zrozumiał każde słowo. – Powiem ci, nie obchodzi mnie, przez kogo i dlaczego tu jesteś. Ważne, że jesteś, w tej samej szkole, na tej samej stacji, co ja. A to bardzo, ale to bardzo mi się nie podoba. Powinieneś się już nauczyć, że jesteś nikim, zwykłym śmieciem, takim, który wrzuca się do reaktorów na odpady. Takim, którego nawet nie warto odzyskiwać. Nie masz nic do gadania i masz się słuchać starszych. Jestem starszy, o wiele starszy, i mówię ci, że albo się stąd wyniesiesz, albo będziesz miał poważne kłopoty. Mówił i mówił, a Iwen dusił się coraz bardziej. Próbował łapać powietrze przez usta – bezskutecznie. Nie rozumiał bijącej z jego oczu nienawiści. Nagle zdał sobie sprawę, że nie wie jak daleko starszaki mogą się posunąć. Czy mogli… Zaczął wpadać w panikę. Kilkoro młodszych dzieci przyglądało się im z bezpiecznej odległości, ale żadne nie reagowało. Inne, starsze, po prostu przechodziły, jakby nic się nie działo. Pojął, że nikt nie zaoferuje pomocy, nieważne, co się stanie. Starszak zabrał rękę i pozwolił mu osunąć się na podłogę. Iwen zakaszlał, próbując wciągnąć powietrze. Gardło paliło go żywym ogniem. Teraz poznał, co to prawdziwy strach. – Chłopaki, popatrzcie tylko, co z tej Ziemi próbuje wylatywać w kosmos! – Starszak stał nad nim, spoglądając z pogardą. – Nie trzeba mu dobrze dołożyć, a już się cały trzęsie. To ma być wojownik? Co oni tam hodują, takie delikatne nie wiadomo co? Po co się tu pchałeś? – To nie moja wina! – głos Iwena stał się płaczliwy. Był zbyt przerażony, by odczuwać poniżenie. – Nie jestem dorosłym, nie mogę… – Chyba mnie nie słuchasz. Mam rację? – starszak podniósł go i ponownie przyparł do ściany. – Nie obchodzi mnie, co zrobisz, byle byś stąd zniknął. Dla swojego własnego dobra. To było dokładnie to samo, co sam chciałby teraz zrobić. Zniknąć. – Nie potrafię… Nie mogę! Rodzice… Twarz starszaka wykrzywiła się w gniewie. Wciąż trzymał go mocno prawą ręką. Bez słowa, przeraźliwie powoli, zacisnął lewą dłoń. Iwen skulił się przed ciosem, jednak starszak nie uderzył. Jeden z jego towarzyszy złapał go za rękę i kiwnięciem głowy wskazał coś z boku. Korytarzem szedł pośpiesznie jeden z nauczycieli. Nie patrzył w ich stronę, lecz sama jego obecność wystarczyła, by napastnik opuścił rękę i cofnął się krok do tyłu. Nogi ustąpiły pod Iwenem. Osunął się w dół i usiadł, z dłonią na gardle. – Nie myśl, że z tobą skończyłem – starszak wycelował w niego palec. Jego oczy zwęziły się do wąskich szczelin. Mówił ze źle tłumionym gniewem. – Jeszcze się spotkamy. Znajdę cię, jak długo tu będziesz. I mam nadzieję, że zrobisz mi tę przyjemność i opowiesz o wszystkim swoim rodzicom. Wtedy pożałujesz, że się urodziłeś. Groźba czy obietnica? Przed oczami Iwen wciąż widział migoczące plamki. Nie próbował wstać. Zamiast tego przetarł oczy. Starszaków już nie było. Był za to nauczyciel, który teraz szedł prosto w jego kierunku. Cofnął trzymaną na szyi dłoń i pochylił głowę. Kręciło mu się w głowie. Podkulił nogi, nie próbując wstawać. Po czymś takim nauczyciel nie zostawiłby go w spokoju. Instynkt podpowiadał mu by milczał. Nie mogę być słaby, powtórzył sobie. – Coś się stało? – nauczyciel stanął nad nim, bacznie go obserwując. – Nie, nic – zaprzeczył, udając zdziwienie, nie tak szybko, by pomyślał, że coś się stało. Zmusił się, by mówić normalnie i prawie mu się udało. Nauczyciel nie zauważył w jego głosie nic niezwykłego, lecz tylko dlatego, że go nie znał. Spróbował wstać. Wiedział, że siedząc nie przekona go do odejścia. – Na następny raz siadaj na ławce. Ktoś się może potknąć. Iwen kiwnął głową. Nauczyciel chciał coś dodać, ale tylko spojrzał na ścienny zegar i ruszył w swoją stronę. Stojąc pewnie na nogach, Iwen rozejrzał się za Kerellem. Poszedł do miejsca, gdzie starszaki zaczepiły Orfiusa, ale tam też ich nie było. Widocznie nic się nie stało i odeszli. Nie zauważyli, że coś się z nim działo. Tu każdy uważał sam na siebie. Poczuł, że jego kłopoty nie były przypadkowe. Co jakiegoś starszaka mogło obchodzić skąd pochodzi? Wydawał się go poznawać. Iwen był pewien, że jeszcze się spotkają, tak jak on spotka młodszaków od podatku. Choć niczego mu nie zabrał, odebrał spotkanie jako karę za to, że ich okradł. Postanowił wrócić do grupy. Po raz pierwszy pomyślał, że próba izolowania się może być błędem, że sam nie da tu sobie rady. Oni nie zachowywali się jak inne dzieci i może on nie powinien traktować ich jak swoich dotychczasowych znajomych z innych szkół. Po drodze rozglądał się jeszcze uważniej niż dotąd. Nie wiedział, czy lada moment starszak nie zaczepi go ponownie. To jego kiedyś mogło być równie dobrze za miesiąc jak i za pięć minut. |