powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Czwarta nad ranem
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:ortheza@wp.pl'>Łukasz Matuszek</a>
Ilustracja: Łukasz Matuszek
• • •
– Gdzie jest Arlekin? Widział go ktoś?
– Ja na pewno nie – odparł faun ubrany w bufiaste spodnie do kolan i kusą kamizelkę. – Pilnuję własnych spraw.
– Przed chwilą z nim tańczyłam – pisnęła nimfa o rozmarzonym wyrazie twarzy. – Ach, jak on pięknie tańczy.
– Zdaje się, że musiał wyjść… – W głosie złotowłosej i błękitnookiej driady brzmiał smutek.
– Na szczęście – warknął sylen w cylindrze.
Paola wybiegła przed hotel. Arlekin właśnie znikał w jednej z uliczek. Krzyknęła, ale nawet się nie odwrócił.
Pędziła za nim, ignorując zmęczenie, które szarpało jej oddech i zaczynało już kłuć w boku, pędziła ile sił w nogach. Arlekin nie biegł, po prostu szedł, ale jakimś cudem wciąż ją wyprzedzał. Jego żółto-czerwony strój odcinał się od szarości świtu, a on sam chwilami zdawał się płynąć w powietrzu. Skręcał raz w jedną wąską uliczkę, raz w drugą, klucząc w labiryncie siedemnastowiecznego miasteczka, a Paola ścigała go.
Na rynku zatrzymała się zdyszana i oparła o jedną z kamieniczek. Zgubiła Arlekina. Znikł, jakby zapadł się pod ziemię. A może – dziewczyna uniosła z nadzieją głowę – po prostu wszedł do kościoła: barokowego, biało-złotego, z fasadą pełną splątanych krzywizn i czarnych gargulców.
Ostrożnie przekroczyła próg świątyni. W środku panował półmrok, tylko gdzieniegdzie mdło płonęły elektryczne lampy udające świece. Zapach kurzu zawiercił Paoli w nosie. Kichnęła. Rozejrzała się, ale kościół był pusty, cichy i chłodny.
Pomodliła się przed ołtarzem, prosząc Boga, by pozwolił jej odnaleźć Arlekina i wrócić do domu. Tylko tyle, mówiła, to nie jest przecież zbyt dużo?
Bóg na krzyżu milczał. Wstała z kolan i przeszła do prawej nawy, gdzie wisiało malowidło przedstawiające świętego Franciszka, który nauczał leśne istoty: faunów, sylenów, driady i nimfy. Lubiła ten obraz, święty był na nim tak łagodnie ojcowski, a leśne plemię uroczo rozmarzone i zasłuchane w jego mądre słowa.
Ale nie o czwartej nad ranem. O tej godzinie usta Franciszka z trudem układały się w nieporadny uśmiech, będący właściwie grymasem lęku. Święty jeszcze rozkładał ręce w geście błogosławieństwa, ale prawą nogę już cofnął, gotów w każdej chwili obrócić się na pięcie i uciec. A leśne istoty otaczały go kołem i uśmiechały się szeroko, ukazując ostre zęby.
– Boże… – szepnęła Paola, ale Bóg na krzyżu wciąż nie odpowiadał.
Wybiegła z kościoła.
Na progu potknęła się i przewróciła, omal nie odgryzając sobie języka. Zaniepokojone gwałtownym ruchem gargulce poderwały się i zaczęły krążyć nad rynkiem. Skrzeczały przy tym tak obrzydliwie, że Paola przycisnęła dłonie do uszu.
Podniosła się niezgrabnie, czując pieczenie zdartej z kolan i łokci skóry. Wciąż zasłaniając uszy, spojrzała w górę. Gargulce kołowały niczym sępy, ciemne i brzydkie. Miały błoniaste skrzydła, a także długie szpony. To harpie, pomyślała z przerażeniem. Tak naprawdę to są po prostu harpie.
Jedna z nich zniżyła lot i pęd powietrza wywołany łopotem skrzydeł uderzył dziewczynę w twarz. Pisnęła i schowała się za ciężkimi wrotami kościoła. Dopiero po chwili odważyła się wyjrzeć. Część harpii siedziała już na gzymsach kamieniczek, inne wciąż krążyły nad rynkiem.
Czego ja się boję? Przecież chyba nie zaatakują bez powodu? – pomyślała Paola.
A dlaczego nie? – podpowiedział jej rozsądek.
Na rynek wjechał autobus. Skulona przebiegła kilka metrów, które dzieliły ją od przystanku, i wskoczyła do środka. Chciała jak najszybciej wydostać się z tego miejsca.
– A kto zapłaci za bilet, hę? – warknął kierowca-sylen, po czym podniósł do ust dłoń, w której trzymał papierosa. Zaciągnął się łapczywie niczym skazaniec przed egzekucją.
– Nie mam pieniędzy – wyszeptała Paola, purpurowa ze wstydu. – Ale może wystarczy to. – Zdjęła z palca złoty pierścionek i podała go kierowcy.
Skinął głową i rzucił jej pomarańczowy kartonik.
– Możesz jeździć, jak długo sobie życzysz – powiedział łaskawie. – Trasa: kościół, stary port rybacki, aquapark, supermarket, znowu kościół i tak w kółko.
Mijając rzędy pustych siedzeń i zasłonięte okna, Paola przeszła na tył autobusu, na swoje ulubione miejsce. I natychmiast zawróciła, bo na ostatnich siedzeniach leżał, pochrapując, cuchnący przetrawionym alkoholem i wymiocinami faun.
Usiadła z przodu, za plecami kierowcy. Prowadził jedną ręką, pogwizdując pod nosem, a popiół z papierosa strzepywał wprost na podłogę. Paoli nie zdziwiło wcale, że w autobusie nie ma wstecznego lusterka, nie odważyła się też odsunąć zasłon przy oknach. Zerkała tylko przez szparę, wypatrując Arlekina.
O szyby zaczęły bębnić krople deszczu, które wkrótce zamieniły się w miotane wiatrem strugi. Światła latarni, które mijali, rozpływały się na mokrej szybie w bladożółte plamy, czasem na ich tle wykwitał tętniący chorowitą czerwienią znak stopu.
Faun ignorował sygnalizację świetlną. Po prostu przyciskał pedał gazu, zatrzymując się tylko na przystankach, a Paola była zbyt wyczerpana, by zaprotestować.
Skuliła się na siedzeniu w swej balowej sukni, oparła czoło o szybę. Czasem ktoś wsiadał do autobusu, pochylał się nad nią i użalał, głaszcząc czy proponując słodycze. Paola raz jeszcze tylko dała się nabrać, gdy zagadnęła ją driada o macierzyńskim wyglądzie. Dziewczyna rozpłakała się i opowiedziała jej wszystko. O tym, jak przez całą noc czekała na siostrę, bo chciała dostać prezent na piętnaste urodziny, i o tym, jak Elettra przyszła wreszcie nad ranem, pijana i zła.
– Nie myśl sobie, że jestem chciwa – chlipała Paola. – Ale urodziny liczą się dopiero wtedy, kiedy dostanie się prezent, choćby najdrobniejszy. A ja tak bardzo chciałam mieć już piętnaście lat. I poprosiłam Elettrę, żeby dała mi prezent. Czy to coś złego? Ale ona wściekła się na mnie i zaczęła wrzeszczeć, żebym dała jej spać, a ja też krzyczałam i pokłóciłyśmy się jak nigdy dotąd i trzasnęłam drzwiami. A potem pobiegłam nad morze.
Driada tuliła ją, głaskała.
– Chcę do domu – Paola wyszlochała jej w sukienkę. – Gdy po tamtej stronie znów będzie czwarta nad ranem, pójdę nad brzeg morza i wrócę.
– To nie wystarczy – potrząsnęła głową driada. – Żadnemu człowiekowi nie udało się w ten sposób wrócić.
– Więc co mam zrobić?
– Nie wiem. Zresztą, czy ci tu źle? Baw się, skarbie. – Driada odgarnęła dziewczynie kosmyk z czoła. – Chodź na bale, pływaj żaglówką, gdy nie będzie deszczu, jedz czekoladę i wybierz się na przejażdżkę na grzbiecie centaura. Po prostu się baw, a wszystko będzie dobrze.
Nieprawda, nie będzie. Paola czuła, jak narasta w niej wrzask. Nikt tu nie potrafił jej naprawdę pomóc. Nikt, z wyjątkiem może Arlekina.
Musiała go odnaleźć. Myśl, że zostanie po tej stronie granicy, budziła w niej przerażenie.
• • •
Beztroska driada wysiadła, kierowca wyrzucił wreszcie pijanego fauna. Autobus opustoszał, a Paola usnęła, ukołysana monotonnym ruchem pojazdu i bębnieniem deszczu o szyby.
Gdy się obudziła, niebo było czyste, a słońce świeciło mocniej niż dotychczas.
– Która godzina? – zapytała, podrywając się z przestrachem.
– Oczywiście czwarta nad ranem – odparł kierowca. – Spójrz, jaką mamy ładną pogodę.
Spojrzała, wrzasnęła i zasłoniła oczy dłońmi.
– Ccco to? – wykrztusiła.
Sylen wzdrygnął się, ale nie stracił panowania nad kierownicą.
– Kurwa, jak ja ich nie znoszę… – wymamrotał. – O, już znikły. Możesz patrzeć. To Furie – dodał wyjaśniająco. – Często się pojawiają w lustrach, szybach czy wodzie. Wyglądają paskudnie, ale nic ci nie zrobią.
Maurizio Rizzardi twierdził, że stracił panowanie nad kierownicą, ponieważ nagle w lusterku wstecznym ujrzał…” i dalej zamazany tekst, esy-floresy z błota układające się w zarysy pysków i uszu.
– Czasem można je także zobaczyć po drugiej stronie granicy, prawda? O czwartej nad ranem. A może – zawahała się – może w Dajernie Furie potrafią wyjść z lustra czy tam z wody i otoczyć kogoś kołem, a potem śmieją się i szczerzą do niego zęby, duże, ostre zęby, i nikt się nie dziwi, kiedy taki ktoś umiera na zawał albo przerażony skacze przez okno, bo przecież o czwartej zawsze jest dużo zawałów i samobójstw… – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Kierowca-sylen milczał. Palił kolejnego papierosa, a autobus gładko sunął pustą ulicą.
– Mam rację?
Sylen nucił coś do siebie w przerwach pomiędzy kolejnymi haustami dymu, a Paola miała wrażenie, że ta mruczanka interesuje go znacznie bardziej niż kierownica, nie wspominając nawet o stojącej za jego plecami dziewczynie.
– Pytasz niewłaściwą osobę – powiedział, gdy straciła już nadzieję, że zwróci na nią uwagę. – Ja niewiele wiem.
– A kto wie?
– Renato, na przykład – rzucił niedbale, a Paola skrzywiła się. Nie chciała wracać do hotelu „Giberti”. – I Siostry, oczywiście.
• • •
Sylen powiedział jej, gdzie wysiąść i którędy iść. Wedle jego słów miała szukać całodobowej kafejki internetowej, bo tam właśnie Siostry spędzały większość czasu.
Po drodze dwa razy zeszła z chodnika i ukryła się w bramie pierwszej z brzegu kamienicy. Raz, gdy zauważyła na końcu uliczki trzy postaci bardzo przypominające Corneliusa, Monę i Amaleę, które na szczęście skręciły wkrótce w jedną z przecznic, a drugi, gdy mijała ją grupa pijanych centaurów, przeklinając i łomocząc kopytami o płyty chodnikowe.
W bramie, gdzie schowała się za drugim razem, coś szeleściło i drapało. Paola z początku sądziła, że to koty albo szczury żerujące pośród śmieci. Ale to coś było znacznie większe niż szczur. I o wiele bardziej kuliste niż kot.
Centaury klęły i łomotały, a okrągły lemur zbliżał się do niej, drapiąc o kamienie małymi pazurkami.
Wytrzymała jeszcze chwilkę, skulona pod ścianą i dygocząca, potem wyskoczyła z piskiem na ulicę. Jeden z centaurów odwrócił się, wrzasnął coś, na co jego towarzysze roześmiali się, a dziewczyna poczuła, jak na jej policzki wypełza rumieniec.
Później zakręciła się na pięcie i pobiegła, ciągnąc za sobą urwany skraj balowej sukni.
• • •
W kafejce internetowej siedziały trzy Parki. Jedna z nich układała właśnie komputerowego pasjansa, druga gawędziła z kimś przez sieć, a trzecia parzyła w ekspresie kawę.
– Ile życzycie sobie cukru, kochane? – zapytała ta, która stała przy ekspresie. Miała siwe włosy upięte w ciasny kok i okulary w kwadratowych oprawkach. Przypominała dobrotliwą nauczycielkę ze staroświeckich powieści dla panien.
– Ja dwie kostki – odparła ta, która układała pasjansa. Ona z kolei wyglądała na prowincjonalną wróżkę: była pulchna, ubrana w liczne warstwy powiewnej odzieży i obwieszona tanimi koralikami.
– Zawsze o to pytasz – mruknęła ta, która toczyła internetową rozmowę. – Po pięciuset latach mogłabyś wreszcie zapamiętać, że piję kawę bez cukru. Tylko z mlekiem.
Trzecia Parka miała na sobie prosty garnitur z szarej wełny, a jej jedyną ozdobą był męski sygnet. Przypominała typ groźnej bizneswoman.
– Oczywiście, kochana, już dolewam ci mleka – powiedziała gorliwie nauczycielka.
– Nudzimy się tu – westchnęła prowincjonalna wróżka. – Ech, pamiętacie te stare dobre czasy kiedy zamiast komputerów miałyśmy kądziel, a zamiast klawisza z napisem „Enter” porządne metalowe nożyce? Oczywiście – zastrzegła pośpiesznie – wcale nie chcę, aby zmieniła się liczba. Dwa tysiące czterysta czterdzieści dwa to znakomity wynik. Parzysty.
Zamilkła i upiła łyk kawy, którą podała jej nauczycielka.
– Po tamtej stronie jest trzecia w nocy – powiedziała bizneswoman. – O tej godzinie nikt nowy nie przybędzie na wyspę. Prom kursuje tylko dwa razy dziennie, a ludzie są co prawda dziwaczni, ale nie do tego stopnia, by nocą wypływać jachtem w morze. Mamy więc trochę spokoju.
– To dobrze. – Nauczycielka w dłoniach ściskała filiżankę z kawą, a jej usta drgały nerwowo. – Pamiętacie tę niemiecką grupę? Kiedy przypłynęli na wyspę, liczba skoczyła z dwóch tysięcy pięciuset trzydziestu sześciu do dwóch tysięcy pięciuset czterdziestu dziewięciu, a my wypuściłyśmy Furie na tego łysego nieparzystego, takiego z brzuszkiem, który grał na rynku na flecie i czasem próbował podrywać młode Polki…
– Pamiętamy go – wtrąciła chłodno Siostra w szarym garniturze. – Nie każdy ma taką kurzą pamięć jak ty.
– Och, jak on się długo bronił… – Nauczycielka z wysiłkiem przełknęła łyk kawy. – To było straszne. Po wszystkim musiałam zażyć aż dwie porcje melisy. Moje nerwy…
– Tak, wiemy – bizneswoman znów jej przerwała, jeszcze bardziej zjadliwym tonem. – Nerwy dokuczają ci od paru tysięcy lat.
– Mam bardzo obciążającą psychicznie pracę – broniła się nauczycielka.
– Ja tam swoją pracę lubię – powiedziała kapryśnie prowincjonalna wróżka. Właśnie wyszedł jej pasjans, a ona nigdy nie była zbyt konsekwentna. – Właściwie nawet… Och!
– Zdaje się, że mamy gościa. – Siostra w szarym garniturze podniosła się z krzesła. – Jak długo stoisz w drzwiach, panienko? I jak wiele usłyszałaś?
– Ja… – Blada jak papierowa chusteczka Paola przestąpiła próg. – Ja…
– Mniejsza zresztą z tym – bizneswoman nie dała jej dokończyć. – Z pewnością przyszłaś tu, by o coś zapytać. Masz do tego prawo, ale pamiętaj: tylko trzy pytania, po jednym do każdej z nas. Taka jest zasada.
– Którą wymyśliłaś właśnie przed chwilą – wymamrotała nauczycielka i umilkła, zgromiona wzrokiem Siostry.
– Dddlaczego… – Paola zająknęła się. – Dlaczego to robicie?
– Bo Bóg lubi parzyste liczby. To proste. – Bizneswoman na powrót usiadła przy komputerze.
Paola odwróciła się w stronę Parki, która wyglądała jak prowincjonalna wróżka.
– Och proszę, powiedz mi, jak przedostać się przez granicę! – krzyknęła, wyciągając do niej błagalnie ręce, ale pulchna Siostra tylko roześmiała się i wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia, kotku. Najmniejszego. Słowo honoru.
Dziewczyna spojrzała na ostatnią Parkę, tę w typie nauczycielki. Drżała tak bardzo, że musiała oprzeć się o futrynę. Miała wrażenie, że lada moment zemdleje albo wybuchnie histerycznym płaczem. Albo po prostu nie wykrztusi już ani słowa i tak czy inaczej straci swoją szansę.
Ostatnia z Sióstr uśmiechnęła się do niej zachęcająco.
– Powiedz mi, proszę – głos Paoli z początku był cichy i drżący, ale stopniowo nabrał siły, a ona uniosła podbródek i wyprostowała się – gdzie znajdę Arlekina?
• • •
Wczesnoporanne słońce oświetlało barokową fasadę kościoła. Złotoszare cienie ułożyły się w załomach murów, miękkie i ciepłe, jakby już nasycone letnim dniem, który nigdy nie miał nadejść. W rześkim powietrzu rozlegał się śpiew ptaków, śmigających na tle rozjaśnionego od wschodu nieba.
Czerwono-żółty strój i czarna maska Arlekina odbijały się w wodzie, on sam tańczył na powierzchni jeziora. Bo to, co rozlewało się na rynku, z pewnością nie zasługiwało na miano kałuży. To było prawdziwe płytkie jezioro, a Arlekin poruszał się w rytm muzyki, którą tylko on słyszał, lecz która była złota, szara i różowa jak budzący się dzień.
Ku niemu szła Paola, wciąż w balowej sukni. Stąpała z gracją po trójgłowych lisach i wilkach, którym gigantyczne kły wyrastały wprost z piersi, po kotach o dziewięciu ogonach i oczach wielkich jak kurze jajka, po stworach, które z jednej strony były hieną, a z drugiej szakalem, a także po kłębowiskach pazurzastych łap, zębów i czerwonych języków, nie wiadomo do kogo lub czego należących. Nie patrzyła pod nogi. Patrzyła na Arlekina, a Arlekin patrzył na nią.
Stanęła przed nim i spojrzała w oczy widoczne w wycięciu czarnej maski.
– Czego sobie życzysz? – zapytał grzecznie.
– Dziś są moje urodziny – powiedziała. – A jeszcze nie dostałam prezentu.
– I tego właśnie pragniesz?
Z powagą skinęła głową.
– Chciałabym dostać swój urodzinowy prezent. Nie słodycze i nie zabawki. I nie dobrą radę – uśmiechnęła się lekko – lecz prawdziwy prezent.
• • •
Arlekin zaprowadził ją na plażę. Morze nie miało już barwy ołowiu, lecz było ciemnoniebieskie, z pasmami czerwonawego złota i białymi pióropuszami piany.
Paola stanęła tyłem do wody. Wiatr wydymał balową suknię, a spojrzenie uśmiechniętego Arlekina paliło jej twarz.
Zamknęła oczy, gdy objął ją i pocałował. Miała wrażenie, że jego wargi na jej wargach wciąż układają się w lekki uśmiech. Pocałunek był początkiem i końcem jednocześnie, słodki jak piosenki o pożegnaniu kochanków, których słuchała w ciepłe noce.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. – Arlekin ujął ją za ramiona i odwrócił. Wciąż czuła smak jego pocałunku na wargach i na języku, gdzie topniał jak dziecięca landrynka, napełniając jej żyły cierpką słodyczą.
Miała ochotę tańczyć.
– A teraz idź. – Arlekin pchnął ją w stronę morza. – Teraz już wszystko będzie dobrze.
Tym razem Paola uwierzyła.
• • •
– Oż… – Renato z najwyższym wysiłkiem powstrzymał się, by nie zakląć. Zawsze był dumny ze swego opanowania.
– Livio! – krzyknął. – Chodź szybko! Coś ci pokażę.
Przybiegł drobny faun, w ręce ściskający otwartą puszkę sprite’a. Z automatu, oczywiście, bo przecież była czwarta nad ranem. Ponaglony gestem Renata postawił ją na stoliku i pochylił się nad ekranem.
Zdumiony, wciągnął głośno powietrze.
Ładna, miła Bogu liczba 2442 znikła, a komputer raz jeszcze liczył wszystkich dorosłych mieszkańców Dajerny. Cyfry zmieniały się tak szybko, że oko z trudem za nimi nadążało.
1567… 1890… 2147… 2442…
2443.
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.