powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Kto się śmieje ostatni
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:a_wawrzaszek@wp.pl'>Artur Wawrzaszek</a>
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
3. W matni
Zapach siana. I tępy, paskudny ból głowy, nasilający się przy każdym ruchu.
Przytomniejąc do reszty, żmij z trudem rozkleił powieki. Przez szpary w dachu stodółki przesączało się dzienne światło.
Siano zaszeleściło, w polu widzenia pojawiła się sylwetka.
– Alike, to ty? – Ochrypł tak, że ledwie poznawał własny głos.
– Ja, panie Dunkles.
Przykucnęła, patrząc na niego z troską. Przeczesał palcami włosy, wyciągając z nich źdźbła, i oburącz ucisnął skronie.
– Chcecie wody? – Nie czekając na odpowiedź wyciągnęła w jego kierunku dzbanek. Wziął, uważając, żeby ich dłonie się przypadkiem nie zetknęły. Dopiero po pierwszym łyku poczuł, jak bardzo był spragniony. Resztką zwilżył chustkę, żeby przetrzeć oczy.
– Jak długo spałem?
– Noc, dzień i następną noc.
Pięknie. Odwodnienie, psiakrew, to dlatego tak parszywie się czuł.
Przymknął oczy; nie pamiętał, kiedy ostatnio był aż tak zmęczony. Potrzebował czerpania i jeszcze co najmniej doby snu, jednak rozsądek podpowiadał, żeby się zbierać jak najszybciej. Już wystarczająco dużo czasu spędził w jednym miejscu – po co ryzykować, że przy jakimś niekorzystnym układzie gwiazd srebrni go tu wyśledzą.
Zje coś i w drogę. Dla jego wewnętrznego wzroku Alike aż jaśniała siłą życiową, lecz nigdy nie czerpał z odmieńców, dla zasady. Poszuka sobie żyły w Mareschot.
Założył buty, rozejrzał się za torbą. Nagle zamarł, uświadomiwszy sobie, że światło przygasło, a w powietrzu pojawił się paskudny zapach. Smród padliny… Alike westchnęła dziwnie i osunęła się na siano, nieprzytomna.
Zrozumiał… Lecz był zbyt zmęczony, by móc zareagować.
Usłyszał za sobą znajomy głos.
– Obroża, zanim pozbiera się na tyle, żeby któremuś z was zrobić krzywdę.
I coś zimnego, metalowego zatrzasnęło się wokół jego szyi. Potem świat rozmył się w wirze tysiąca barw; demony uaktywniły przejście między światami.
• • •
– Na czarnego Flereusa, ależ marnie wygląda – usłyszał jak przez mgłę. – Coś ty mu zrobił, Khis?
– Nic, czego dobre czerpanie nie będzie w stanie wyleczyć.
Szarpnięcie za obrożę zmusiło żmija do dźwignięcia się z ziemi, na której najchętniej leżałby bez ruchu aż do sądnego dnia. Choć to nie on otworzył portal, błyskawiczna podróż przez obce wymiary wyssała z niego resztki sił. Głowa wściekle go bolała, przed oczami pływały czarne płatki; zamrugał, próbując je odpędzić. Znajdował się na jakiejś łące pod lasem, miejsce nie kojarzyło mu się z niczym.
Przed nim zawisł, lewitując ze skrzyżowanymi nogami, zadowolony z siebie Khisakakos.
– Widzę, że wcale skutecznie cię osłabiłem – stwierdził. – Szkoda, że nie jeszcze bardziej. Bałem się, żeby cię niechcący nie wykończyć, bo dopiero by było… Ale ty, cholera, twardy jesteś, człowieczku. I bardzo dobrze, Chcemy, żebyś nam wyświadczył małą przysługę.
– A jeśli odmówię, co wtedy?
– Nie odmówisz.
Nie bacząc na to, że ledwie się trzyma na nogach, powodowany bardziej emocjami niż rozsądkiem, Krzyczący wysyczał odpowiedź w języku magów. W normalnych warunkach grot czarnej mocy ugodziłby grubasa w sam środek roześmianej gęby. Teraz nie dość, że czar nie zadziałał, to całe ciało żmija na moment zapłonęło bólem, jakby odrywano mu mięśnie od kości. Jęknął i zgiął się wpół, kaszląc. Przeklęta obroża blokowała jego dar.
– Jaką przysługę? – spytał ciszej, co Khisakakos wziął za oznakę spokornienia i zarechotał.
– Już miękniesz, co? Doskonale. Wytłumaczę ci, o co chodzi. Wskrzesisz dla nas Potężnego.
– Tylko tyle? – prychnął z ironią żmij. – Sami nie potraficie, czy strach was oblatuje?
– Nie wolno nam, nie pamiętasz praw? Mag może odprawiać obrzędy przywoływania i wskrzeszania tylko w obrębie swojego własnego świata. Dlatego właśnie musisz nam pomóc.
– I oddać życie, jeśli się nie mylę. Wiecie co? Pieprzcie się.
– Nie mów, Brune, że masz coś przeciwko śmierci? – wtrącił słodko Piru, czteroręki sługa Doliny Popiołów, opadając z łopotem na trawę niczym wielki sęp. Trzymał hebanową szkatułkę, której zawartości Krzyczący natychmiast się domyślił. – Tak długo chciałeś umrzeć, a myśmy ci nie pozwalali.
– Wskrzeszenie Potężnego w momencie, gdy Zmrocza nie jest w równowadze – żmij wskazał głową na niebo, na którym tliły się kolorowe smugi – może mieć niemiłe konsekwencje dla świata.
– Wiemy, Brune, wiemy. Tak się składa, że pilnie potrzeba nam trzydziestu tysięcy dusz.
– I naprawdę sądziliście, że wam pomogę je zdobyć? No cóż, nie da się odprawić obrzędu o tym stopniu trudności, nie dysponując pełnią władz umysłowych i woli. Czyli żadnego przymuszania zaklęciami, przykro mi. Że o torturach nie wspomnę.
Gruby demon tylko popatrzył na niego z politowaniem, po czym polizał palec, żeby zetrzeć jakiś niedostrzegalny pyłek z błyszczącej sprzączki trzewika.
– Kto powiedział, że potrzebujemy zaklęć, żeby cię przymusić? O torturach nie wspominając?
– A jeśli odmówię współpracy, co zrobicie?
– Tobie nic. Wyrżniemy tych sympatycznych odmieńców z Chruśniaka.
– Powiadasz – zareplikował Krzyczący pozornie lekkim tonem, ale twarz mu poszarzała.
– Powiadam. A żebyś poważniej potraktował to, co mówię, zadbałem o to, by mieć pod ręką dodatkowy argument. Jhurri! Gdzie dziewczyna?
– Tutaj! – odparł raźno staruszek nie będący staruszkiem, wyłaniając się spomiędzy drzew. Wlókł z sobą jasnowłosą odmiankę, która wiła się w jego uścisku, bezskutecznie próbując się wyrwać. – Co mam jej zrobić, szefie?
– Nic – uprzedził odpowiedź żmij. Jego głos brzmiał głucho. – Zrobię, czego żądacie.
Grubas pokiwał głową.
– Tak myślałem. Chodźmy.
Weszli ścieżynką w las – przodem lewitujący wciąż w tej samej pozie Khisakakos, za nim żmij pilnowany przez czterorękiego, na końcu Jhurri z Alike. Wkrótce między drzewami zamajaczyła polana, u najdalszego krańca której stała kryta strzechą chata. Gdy podeszli bliżej, Krzyczący w Ciemności wstrzymał oddech, czując ukłucie strachu; coś było mocno nie w porządku z aurą tego miejsca, dawno nie wyczuwał na małej przestrzeni tyle czerni.
Khisakakos klasnął w ręce; drzwi chaty rozwarły się, skrzypiąc.
– Do środka – rozkazał.
Maleńkie okienko wpuszczało do izby niewiele światła. Od progu w nozdrza uderzał ostry odór wymiocin i moczu.
Ludzie – jakiś bogom ducha winny drwal, jego żona, dwoje małych dzieci i babka – leżeli tak, jak upadli. Pionowe źrenice ka-ira rozróżniały w mroku każdy szczegół – powykręcane w nieprawdopodobnych pozach ciała, posiniałe twarze, wytrzeszczone, niewidzące oczy…
Wciąż żyli – słyszał ich chrapliwe oddechy. Zaledwie myśląc o tym, co robi, położył dłoń na czole najbliższej z ofiar. Momentalnie odebrał taki ładunek bólu, przerażenia i niemych błagań o pomoc, że cofnął się jak rażony obuchem.
Przytomni, tyle że sparaliżowani, niezdolni wydać dźwięku…
– Co tu się stało? – wykrztusił odwracając się. Grubas wzruszył ramionami.
– Zachwianie, nieszczelne bariery. Widma z zaświatów przeniknęły na ziemię, poigrały troszkę i wróciły do siebie. Och, nie trudź się – rzucił lekceważąco widząc, że Krzyczący w Ciemności pochyla się nad jednym z dzieci. – Nie pomożesz im, zwłaszcza w mojej obroży. Zresztą srebrni już tu byli i zrezygnowali z interwencji w obawie, że naruszą Ekwilibrium jeszcze bardziej.
Żmij usłyszał za sobą zduszony szloch; to Alike wetknęła głowę przez uchylone drzwi. Nie patrz, chciał krzyknąć, ale było za późno.
– Po co mnie tu przyprowadziliście? – spytał cicho, choć domyślał się odpowiedzi.
– A jak sądzisz? Żebyś się pożywił. Sam wiesz, że nie ma lepszego źródła czerni, niż cierpienie. No, dalej, czerp, przecież aż cię skręca.
– Idźcie do diabła, gdzie wasze miejsce – jęknął Krzyczący. Ale z klęczek nie wstał.
Normalnie jak ognia unikał czerpania z cierpiących; właśnie dlatego, że zbyt dobre źródło, za łatwo się uzależnić. Zbyt wielu ka-ira skończyło jako sadyści i seryjni mordercy.
Ale teraz był głodny. Wyczerpany, wyssany prawie do sucha. I czuł się – żeby to szlag – jak sęp, który na pustkowiu znalazł świeżutką padlinę.
Czym się przejmujesz, szeptała zdradziecko czerń. Uwolnisz ich od cierpień… Czerp.
Poddał się. Bo jaki miał wybór.
Skończywszy odetchnął z ulgą. Zmiana w samopoczuciu była piorunująca. Ból głowy zniknął, żyły wypełniło miłe ciepło jak po opium, ale bez towarzyszącego temu oszołomienia.
Choć nienawidził siebie za to, prawie żałował, że to już koniec. Koniec uczty.
Wyprostował się, machinalnie odgarniając włosy z twarzy. I drgnął jak uderzony, uświadamiając sobie, że Alike wpatruje się w niego z obrzydzeniem i strachem.
Ni z tego, ni z owego nabrała tchu i zaczęła histerycznie wrzeszczeć. Jhurri szarpnął ją tak, że omal nie upadła.
– Bądźże cicho, przeklęta wydro! Auu! – rozdarł się nagle, gdy zęby odmianki, dłuższe i ostrzejsze od ludzkich, wpiły się w jego rękę. Zaskoczony rozluźnił chwyt, a wtedy dziewczyna, której strach dodał sił, wyrwała się i skoczyła w zarośla, niknąc demonom z oczu.
– Łapcie ją, niezguły! – wrzasnął Khisakakos. – Na co czekacie?!
Piru odstawił szkatułkę, z łopotem wzbił się w powietrze i prawie natychmiast z tryumfalnym okrzykiem spikował w dół, między drzewa. Po chwili powrócił, dźwigając nieprzytomną odmiankę.
– Nie zabijałem, ogłuszyłem tylko – uprzedził pytanie. – Co z nią zrobić?
– Połóż i pilnuj. – Gruby demon zerknął na niebo. – Dobra, chłopaki, pora przejść do rzeczy. Bierz się do roboty, Brune.
Pstryknięciem palców sprawił, że obroża rozpięła się z trzaskiem i spadła na ziemię.
Żmij krzywiąc się potarł szyję. Rozejrzał się dyskretnie, oceniając odległość, jaka dzieliła go od demonów i od Alike.
Gdyby się postarał, może dałoby się błyskawicznie otworzyć portal, wylewitować weń dziewczynę i samemu skoczyć, zanim go powstrzymają… Skok na ślepo to zawsze jakieś ryzyko, ale…
Szponiasta łapa opadła mu na ramię, ucinając te nadzieje.
– Ja wiem, że chętnie byś prysnął, ale nie ma tak dobrze. Pamiętaj, chłopcze, że cały czas mamy na ciebie haka. Ty żywisz sentyment do potworków, a ja – Piru demonstracyjnie oblizał pazury – mogę się postarać, żeby umierali bardzo, bardzo wolno. Rozumiemy się?
Krzyczacy w Ciemności posłał mu mordercze spojrzenie.
– Nigdy nikogo nie wskrzeszałem, zaledwie czytałem o tym obrzędzie, w dodatku wieki temu – sięgnął po ostatni argument. – Nie znam formuł…
– Przewidzieliśmy to – uśmiechnął się Khisakakos. Wyciągnął zza pazuchy pożółkły zwój pergaminu. – Tu masz ściągawkę.
Zwój, choć napisany przeraźliwie archaicznym stylem, istotnie zawierał precyzyjne wskazówki. Pod czujnym wzrokiem demonów żmij przygotował na polanie wszystko, co potrzebne. Ostrzem sztyletu nakreślił na ziemi krąg, naokoło wypisał symbole. W centralnym punkcie kręgu ustawił szkatułkę i ukląkł. Nieswoim, chrapliwym głosem zaczął odczytywać formułę. Znaki kręgu zapłonęły czerwono, zaśmierdziało siarką.
Wieko szkatułki odskoczyło. Z wnętrza wylała się ciemność – bezkształtne, ruchliwe opary, które w okamgnieniu ogarnęły Krzyczącego, wpijając się w niego tysiącem czarnych odnóży, ssąc. Zachwiał się, osunął na kolana; ostatnie słowa inkantacji rozpłynęły się w jęku.
Ponad kręgiem, w powietrzu pojawił się dysk wirującego światła. Pasma oparów uniosły się, wsysane przez ów wir, który z białego stał się złoty, potem przybrał barwę krwi.
Upuszczony pergamin spłonął, ledwie dotknął trawy. Żmij, rozpaczliwie walczący, by zachować przytomność, dał w końcu za wygraną. Zmysły nie zdążyły nawet zarejestrować momentu zetknięcia z ziemią.
Znikąd posypał się na niego deszcz popiołu.
Siejąc naokoło rubinowe błyski, wir powoli poszybował w górę, w górę, znikając za drzewami. Demony czekały, wstrzymując oddech. Po chwili rozległ się potworny huk, od którego zatrzęsła się ziemia; nieomylny znak, że obrzęd wskrzeszenia dopełnił się.
Khisakakos pochylił się nad żmijem, sprawdzając puls. Potrząsnął głową.
– Już po nim, serduszko nie wytrzymało. Niech mu ziemia lekką będzie. Lecimy, chłopaki!
– A co z dziewczyną? – Piru wskazał zemdloną Alike.
– Zostaw, wrócimy po nią. Nawet gdyby się ocknęła, nie ucieknie daleko. Teraz trzeba czym prędzej nawiązać kontakt z Potężnym. Gdzie on jest?
Zza drzew powoli wyłoniła się głowa, potem reszta sylwetki, i Bel Zoor wyprostował swoją olbrzymią postać. Srebrna grzywa włosów spadała mu na plecy, pod czerwoną jak krew skórą prężyły się grube węzły mięśni. Jego oblicze wykrzywiała furia, w trzech parach ślepi płonął żółty ogień.
Wydał ryk, od którego zadrżała ziemia.
– O, na czarnego Flereusa – westchnął z podziwem Jhurri.
• • •
Bel Zoor szedł. Ziemia drżała, deptane drzewa łamały się jak suche badyle. Demony leciały jego śladem, w bezpiecznej odległości.
– Wspaniale, cudownie – szeptał Piru, zacierając raz jedną, raz drugą parę rąk.
Na niebie w rytm kroków giganta bezgłośnie wybuchały eksplozje różnokolorowego światła. W promieniu kilkuset mil srebrni magowie z niedowierzaniem wpatrywali się w lustra i kryształowe kule. Niektórzy chwytali za grymuary i w pośpiechu szukali zaklęć skutecznych przeciwko Potężnym. Inni, realistyczniej oceniający sytuację, sięgali po sztylet używany przy rytuałach i wypowiadając odpowiednie słowa kaleczyli sobie ręce, przelewając krew w symbolicznym geście ofiary. Cienkie nici srebrnej mocy strzelały w niebo, łącząc się w delikatną sieć, mającą spowolnić atak umarłych, którzy rzucą się do materialnego świata z chwilą, gdy zachwianie Ekwilibrium przekroczy określony poziom.
Bel Zoor szedł. Chmary kręcieli z wizgiem materializowały się z powietrza i ciągnęły za nim – rozwrzeszczany, upiorny orszak.
Na horyzoncie, w dolinie zamajaczyło miasteczko; z lotu ptaka wydawało się maleńkie jak zabawka. Jhurri z powątpiewaniem popatrzył na Khisakakosa.
– Trzydzieści tysięcy dusz to jednak sporo… Zdąży, zanim go dopadną srebrni?
– Nie ma strachu, stary – machnął ręką grubas. – Wystarczy, że wyrżnie tylu, ilu zdoła, a zachwianie dokona reszty. Hordy widm tylko czekają po drugiej stronie, żeby przypuścić szturm.
Miasteczko było coraz bliżej. Tuż… Mieszkańcy podnieśli zgiełk, w panice wybiegali z domów. Niebo zalało się szkarłatem.
– Idź i niszcz! – wykrzyknęły jednym głosem trzy demony.
Nagle Bel Zoor zamarł, jakby niewidzialna siła osadziła go w miejscu, i ogłuszająco wrzasnął. Zatoczył się, targnął w konwulsjach. Przez chwilę jeszcze chwiał się na nogach, tocząc z ust krwawą pianę. W końcu zaklęcie wiążące ducha z ciałem pękło i Potężny runął niczym wieża trafiona piorunem. Rozpadał się, rozsypywał… Kręciele z dzikim chichotem rzuciły się na szczątki, porywając je i unosząc w okamgnieniu.
– Oszukał nas! – ryknął Khisakakos, a pozostali mu zawtórowali.
Daleko, w innym wymiarze pełen wściekłości wrzask Jaharilah rozciął ciszę ogrodów.
• • •
– Panie Dunkles, panie Dunkles… – powtarzała z rozpaczą Alike, pochylona nad nieprzytomnym mężczyzną. Miał zamknięte oczy, popiół pokrywał jego włosy, ubranie, skórę.
Drgnęła, gdy do jej uszu dotarł odległy, głuchy grzmot. Po nieboskłonie rozlała się łuna, jakby tuż za horyzontem szalał pożar; przez chwilę każde źdźbło trawy rzucało ostry czarny cień. Z wiatrem nadpłynęło echo rozpaczliwego krzyku, urwanego na najwyższej nucie.
Łuna stopniowo rozdzieliła się na osobne smugi, pomiędzy nimi na nowo pojawiło się blade niebo i świat przestał wyglądać jak zalany krwią. Żmij poruszył się, zakaszlał. Alike omal nie rozpłakała się z ulgi.
Nieco uspokojona usiadła i czekała, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Po niedługim czasie otworzył oczy i wysyczał przekleństwo, usiłując się podnieść.
Wolność była o wyciągnięcie ręki. W ciągu tych paru chwil, kiedy z punktu widzenia Zmroczy był martwy, rozwiało się zaklęcie posłuszeństwa wiążące go z Doliną Popiołów – to, dzięki któremu demony odnajdywały go bezbłędnie, gdziekolwiek się znalazł. Jeśli teraz im pryśnie, mogą go sobie szukać do sądnego dnia… Ale trzeba się spieszyć, zanim wrócą.
Jego spojrzenie padło na odmiankę. Był słaby jak kot, musiał jej użyć, nie miał wyboru.
– Nachyl się – szepnął. Gdy spełniła prośbę, przycisnął palce do jej skroni. Nie od razu poczuł, jak przez ręce przepływa znajome, ożywcze ciepło. Starał się czerpać jak najostrożniej, mimo to pod koniec omal nie utracił kontroli. Z trudem powstrzymał się od wzięcia tyle, ile domagał się organizm.
– Bolało – poskarżyła się Alike, ledwie cofnął dłonie.
– Wiem. Przepraszam.
Na efekty czerpania nie trzeba było długo czekać. Przestało mu się kręcić w głowie, oddychanie stało się łatwiejsze. Leżał jeszcze przez chwilę, zbierając siły, potem dźwignął się chwiejnie. Zacisnął zęby i uniósł ręce, kalkulując, czy starczy mu mocy na otwarcie portalu.
Musi starczyć.
Czerwone smugi na niebie gasły jedna za drugą. Zachwianie wyrównywało się.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.