powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Więzień układu – część 2
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Banda kosmicznych debili, Wil – zauważyła Susumi. Jej głos był zawsze stanowczy, upominający i hardy, cokolwiek by się nie działo. – Nie przejmuj się nimi, inaczej dasz im wygrać. Kto jak kto, ja wiem o tym najlepiej.
Spojrzał na nią. Susumi Kires. Wśród jej przodków musiało być wielu Azjatów. Dziś pozostał po nich jedynie ślad, lecz za to ślad znaczący. Jej uroda miała coś, co kiedyś nazywano orientalnym, jakiś delikatny rys, rozmyty wśród innych genów. Jednakże stanowczość odziedziczyła po przodkach z Europy.
Trudno było nie żywić wobec niej choć odrobiny respektu. Tak niewiele kobiet miało pracę, tak niewiele było w stanie ją utrzymać, a jeszcze mniej było tak dobrymi fachowcami, twardo i zdecydowanie utrzymującymi się na stanowisku. Ich ekspert od napędów był jedyną znaną mu pracującą kobietą, poza nauczycielkami i Protektorkami. Nie wątpił, że wie, o czym mówi.
– Myślisz, że biorę ich na poważnie? – wskazał kciukiem za siebie. – Bomba jest na poważnie, Susumi. Tego nie zmienią nawet tacy idioci.
– Rok temu wysadzili dwudziestkę dwójkę, razem z okrętem – wspomniał Rubio Fachren, potężny mężczyzna i znany stoczniowy plotkarz. Źródło wszelkich nowinek, w którego informacje można było wierzyć. Zwykle wesoły, dusza zespołu, teraz bynajmniej nie miał ochoty na żarty, choć gestykulował równie żywo jak zawsze. – To po drugiej stronie stacji! Dopiero co ją odbudowali. A miesiąc temu, słyszałem, podłożyli bombę na Tau Marsa, na promenadzie!
Właśnie. W sąsiednim sektorze budowano transportowiec, trzy sektory dalej – niewielki krążownik. Czy nie tam byłoby lepiej uderzyć?
– Całe szczęście, że mamy perceptory – stwierdził ktoś. – Bez nich rozwaliliby stację na kawałki!
Jak myślący człowiek mógłby nazwać szczęściem gapiące się na ciebie czujniki, obserwujące cię ilekroć wychodzisz i wracasz do mieszkania, węszące za tobą bez ustanku cały czas między przekroczeniem drzwi, nasłuchując, podglądając? Ale słowa były prawdziwe. Gdyby nie one, co powstrzymałoby Podziemie? Musiał wierzyć, jak inni, że linia obronna jest sprawna i szczelna – lecz jak mógł podtrzymać tę wiarę po dzisiejszym? Dobrze, że tylko on wiedział, że można ją oszukać. Nie wiedział jak, lecz oglądał rezultaty – to wystarczyło. Już nigdzie nie było bezpiecznie, nawet w stoczni.
– Robi się coraz gorzej – zdenerwowała się Susumi. – Mamy skończyć jak dwudziestka dwójka? Jak można pracować, kiedy to… – machnęła ręką w stronę magazynu.
– Musimy wracać do pracy – dłonie Wilana przestały drżeć. Wciąż był trochę oszołomiony, lecz głos brzmiał pewnie. – Gapienie się na nich niczego nie zmieni. Mamy opóźnienia, zajmijcie się robotą!
Już miał dodać, by uważali na wszystko, co wyda im się dziwne, lecz w porę ugryzł się w język, myśląc o swojej pracy. Nie unikną opóźnień i podejrzliwości, obojętnie, co zrobi czy powie. Ludzie to nie roboty. Nie wszystkie rzeczy przemijają bez echa.
– Lepiej uważaj na Lerszena – usłyszał za sobą cichą uwagę Susumi. Odwrócił się.
– Uważam – odparł. – Jest tu nowy. Mam na niego oko.
– To nie to – żachnęła się, lecz szybko pokręciła głową. – Nieważne. Pilnuj wszystkiego.
Odwróciła się i odeszła pośpiesznie, jakby pożałowała swoich słów. Cokolwiek Susumi miała na myśli, wiedział, że się myli. Od dziś każdy będzie miał swoich podejrzanych niczym zawodnika na wyścigach. Od dziś każdy będzie plotkować. Każdy oprócz Wilana. A może…?
Inżynierowie rozeszli się przy wtórze narzekań na Podziemie i zamachy. Przez rzednący tłumek Wilan dostrzegł szerokie plecy odchodzącego Burisa i stojącego w grupie techników, wciąż gapiącego się na policjantów Fila. Wypytywanie ich obu nie miało sensu. Nie powiedzą więcej niż to, co zarejestrowały perceptory – czyli nic. Od teraz policja zajmie się zapisami. Rikad pewnie już cofnął swoje upoważnienia, by nie odkryli, że nadał je swojemu nieformalnemu zastępcy. Mógł mu go udzielać, lecz nie zmieniało to faktu, że było to nielegalne. Jego prywatne śledztwo było skończone; zresztą nie przychodziło mu na myśl nic, co chciałby ponownie sprawdzić. Mógłby polecić komputerowi wyszukać wszystkie sceny, w których padło słowo „podłożyć” i pokrewne, mógł przysłuchać się każdej takiej rozmowie. Licząc na wyciek gazu ze zbiorniczka bomby mógł poszukać podwyższonego stężenia wodoru w powietrzu, lecz to wszystko mogli równie dobrze zrobić rządowi specjaliści od sztuki wyławiania szczegółów z potoku danych.
Nie wierzył, by bombę podłożył ktoś ze stoczni. To musiał być ktoś z zewnątrz, ktoś, kto dostać się tu inną, nieznaną drogą. Być może tą samą, którą złodziej wynosił narzędzia. Znikały, choć większość z nich miała wbudowane własne, przemysłowe lokalizatory…
Pomyślał o Arto. To było coś, czym warto się było zająć, póki sprawa nie przycichnie. Bomba czy nie, plan pozostał jego priorytetem.
• • •
Policja szybko i sprawnie zbadała, co miała zbadać. Nie było tego wiele. Oficjalna wersja, w którą zresztą nikt nie uwierzył, mówiła, iż włamywacz spróbował podłożył bombę, by zatrzeć po sobie ślady – dziwny sposób zacierania, zwłaszcza, że groziła za to kara znacznie większa niż za samą kradzież. Funkcjonariusze rozesłali wezwania na przesłuchanie, zwinęli linię i odeszli. Wilan wykorzystał ten czas na przyjrzenie się stoczni. Miał dobrą wymówkę – wciąż szukał złodzieja. W rzeczywistości szukał przejścia.
Szybko się przekonał, że jedynym wyjściem na zewnątrz, poza korytarzem wejściowym, były szyby wentylacyjne, a tymi, jak wiedział, nie dało się nigdzie dostać. Ta część sieci wentylacyjnej była odcięta od reszty stacji. Obejmowała tylko doki i stocznię i tylko tam znajdowały się jej wyloty. Terrorysta mógł się tu dostać jedynie przez zwykłe, strzeżone wejście. Jak ominął straże i czujniki – było dla niego tajemnicą, którą chętnie by poznał.
Nie zauważył, kiedy zrobiło się późno. Złapał się na tym, że prawie cały dzień spędził na ściganiu projekcji zamiast na pracy. Ruszył w stronę śluzy statku. Mijał magazyn, gdy z korytarza wyszedł Rubio, odpinając pas z narzędziami.
– Niewiele dziś pracujesz – stwierdził przyciszonym głosem. – Niech zgadnę. Szef kazał ci się rozejrzeć, tak?
Rubio szybko kojarzył fakty. Nie było sensu się wypierać.
– Zasugerował – przyznał – ale to było przed bombą. Teraz to poważna sprawa. Widziałeś kogoś? Słyszałeś coś? Znasz mnie. Nie pójdę do szefa, dopóki nie będę miał pewności.
Rubio zamyślił się.
– Nie chciałbym nikogo oskarżać – zastrzegł – tym bardziej bezpodstawnie. Na dobrą sprawę każdy czasem zachowuje się dziwacznie. Nawet ty.
– Ja, dziwacznie? – Wilan ukrył zaniepokojenie pod zdziwieniem.
– A nie jest dziwaczne przesiadywanie do późna nad robotą? Widzisz, która godzina? Ja kończę, a ty idziesz prosto do tego kawałka skały. Kiedy ostatni raz byłeś w barze?
– Taką mam pracę, Rub. Muszę was pilnować, a mam jeszcze swoją robotę.
– Dlatego mówię, że nie zachowujesz się dziwniej niż reszta.
– A Lerszen?
Rubio umilkł. Wilan wiedział, że w takich sprawach może zaufać Rubiowi. Jeśli ktokolwiek z zespołu wiedział, co się dzieje z Lerszenem, to właśnie on.
– Wiesz, kradzieże zdarzały się tu wcześniej.
– Kradzieże tak, lecz nie bomby.
– Myślisz, że to on…?
– Nic nie myślę – odparł szybko. – Wiem, że śledzą go automaty.
– To zrozumiałe – Rubio znacząco dotknął palcem nosa. – Z nim, jak czuję, to zupełnie inna sprawa. Jest zwykłym facetem, jak ty czy ja. Ma żonę i dwójkę dzieci, a nic tak nie studzi ludzkich zamiarów jak rodzina. Jednak… Wiesz, on dużo mówi, zwłaszcza o rzeczach, o których inni milczą. Myślę, że to dlatego go obserwują i dlatego tak często wylatywał z roboty. Może trafił do nas z tego samego powodu.
To miało sens. Tu nie traciło się pracy za gadanie. Tu rozmawiali ze sobą o rzeczach, które na dole skłaniały ludzi do szybkiej zmiany tematu.
– Lerszen to idealista – dodał Rubio. – Taki ktoś sam ściąga na siebie kłopoty. Większość z nas trzyma się od niego z daleka, na wszelki wypadek. Ty też lepiej zostaw go w spokoju. Osobiście, nie mam nic do niego. To miły facet, ale jest jak piorunochron. Dlatego, jak wierzę, nie zrobi niczego, by wpaść w nowe kłopoty.
Idealista. To bywało niebezpieczne. Idealiści najczęściej zapisywali się do Podziemia i podkładali bomby. Susumi próbowała coś powiedzieć. Jednak Lerszen nie opuścił stoczni. Chyba że…
– A, teraz widzę… Ty naprawdę podejrzewasz wszystkich! – stwierdził Rubio.
– Nawet ciebie. To ktoś z nas, Rub. Tyle mogę ci powiedzieć.
– Może ty?
– Może ja – Wilan się uśmiechnął. – W takim wypadku nigdy nie znajdę sprawcy, prawda?
– To nie temat do żartów! – obruszył się Rubio. – Dzięki tobie sam już nie wiem co o tym myśleć. Kto jest kim? Rozumiem, że ufasz mi na tyle, by wyjawić, kto jest głównym podejrzanym?
– Nie powiedziałem, że mam tylko jednego – zaznaczył. Chciał zasiać zarodek niepewności, który przerośnie resztę załogi. – Może to jest ten jeden, o którym chcę byś wiedział?
Rubio łypnął na niego z gniewem.
– Dobra, nie moja sprawa. Ja się w te gry bawić nie będę. Po prostu znajdź drania. Nie chciałbym pewnego rozjaśnienia wylecieć w kosmos.
Każdy jest tak samo podejrzany, pomyślał, obserwując odchodzącego Rubia. Tak, on także. Wilan wiedział tylko tyle, że sam niczego nie zrobił, lecz to wiedział tylko on. I tylko ten, kto się włamał i podłożył bombę wiedział, kto jest winny.
Podejrzewał każdego, w tym nie okłamał Rubia. Przez chwilę rozważał nawet możliwość, że zrobił to sam Rikad. Mógł podłożyć bombę i wysłać go, pod pozorem tych kradzieży, by ją znalazł. Tylko po co? Rikad nie miał motywu; sam jego charakter sprawiał, że trudno mu było sobie coś takiego wyobrazić. Odrzucił ten pomysł jak wiele innych, uznając, że cała sprawa już i tak za bardzo odciąga go od pracy. Owszem, zamierzał pozostać czujny, lecz nie mogąc nic zrobić, uznał, że zaczeka na okazję, na błąd, który rzuci go na właściwy trop – zanim dojdzie do prawdziwego nieszczęścia.
• • •
Drugiego rozjaśnienia od objęcia przez Arista funkcji kapitana Arto zdołał go wreszcie nakłonić do wypełnienia umowy. Starszak nie zmarnował szansy. Oczywiście, ani razu nie nazwał się szczurem. Zdobył przywództwo i szybko zapomniał o całej reszcie. Był przecież starszakiem, a dla nich rola dłużnika sprowadzała się do wysłuchania ofiary przed pobiciem lub, w nagrodę, puszczeniem jej wolno. Cała reszta była całkowicie odrębnym interesem.
Niewiele oczu potrafiłoby dostrzec, jak zeszłego rozjaśnienia Aristo zręcznym ruchem wsunął w dłoń Arto niewielki przedmiot. Na dobrą sprawę, Aristo nieco naciągnął zasady, choć „nieco” nie było odpowiednio precyzyjnym stwierdzeniem. Aristo wypełniał umowę nie dlatego, że mu zależało, lecz by zarobić, więc Arto przezornie nie obniżył ceny.
Większość wojowników szybko wydawała swoje dochody na przyjemności. Żyli z rozjaśnienia na rozjaśnienie, jutro mogli być goli, czego nie wydali na siebie mogli stracić. On wolał oszczędzać. Odmawiał sobie wielu rzeczy, na taką właśnie okazję. Wiedział, jaka grupa uczniów tak postępuje – jajcogłowi.
Otrzymany drobiazg kosztował go wszystkie prywatne oszczędności – bez gwarancji działania. Starszaki lubiły oszukiwać, boleśnie odrzucając późniejsze reklamacje. Co tam impulsy, pomyślał. Aristo nie był typem oszusta, lecz zbyt wiele zależało od sprawności tego urządzenia, by pozwolił sobie na niepewność. Musiał wiedzieć, czy aparat go nie zawiedzie.
Zamierzał go sprawdzić. Wiedział, że niezależnie od wyniku czekało go spotkanie z Kosiarzami. Bał się ich jak każdy, nawet dorośli. Zamierzał sprawdzić je zaraz po szkole, jednak w ostatniej chwili zrezygnował i poszedł z innymi na trening. Nowy nie mógł wiedzieć, co się dzieje, ale jego spojrzenie ostrzegło go, że nie kryje zamyślenia tak dobrze, by go nie zauważył. Jest dobry, pomyślał, lecz nie najlepszy. Nie on jeden coś widział, lecz inni starali się nie dostrzegać, że ich kapitan ma jakieś tajemnice.
Dziś znowu eksperymentował. Walka z systemem, jak za dawnych czasów, poprawiała mu humor. W razie ucieczki pluskwa nie będzie jego jedynym zmartwieniem. Były jeszcze automaty poszukiwawcze, czekające na jeden podejrzany ruch, by ruszyć jego tropem. Mogły okazać się bardziej niebezpieczne niż pluskwa. Mogły sprowadzić na jego głowę Kosę. Doki to nie magazyny; gdy tam wejdzie, zaczną go ścigać. Musiał być gotów, by się z nimi zmierzyć. Niewielkie urządzenie od Arista miało być rozwiązaniem. Starszaki wiedziały jak oszukiwać automaty, lecz zazdrośnie strzegły swojej wiedzy. Oddanie czegoś takiego głupim młodszakom było ryzykowne, tyle, że on nie czuł się byle młodszakiem.
Bał się automatów poszukiwawczych, tych cichych kuleczek, oczu i uszu dorosłych, mogących przysiąść gdzieś w kącie i obserwować. Ile razy szedł do kanału, rozglądał się za nimi odruchowo, bojąc się, że któraś może go tam wyśledzić, wiedząc jednocześnie, że i tak żadnej nie zauważy. Dlatego, gdy tam szedł, nosił przy sobie mały aparacik wabiący. W razie potrzeby mógłby odciągnąć je na krótko od siebie, dość, by zniknąć im z oczu. Na szczęście nigdy nie musiał go używać. Po to zrobił interes z Aristo, by zdobyć prawdziwy zagłuszacz, nie taki, jaki mógł mieć każdy dorosły, którego działanie łatwo dawało się wykryć, lecz niewykrywalny, a więc i nielegalny. Musiał mieć pewność. Kulki latały tylko za tymi, którzy byli podejrzani przez dorosłych. Arto nigdy nie był podejrzanym – na razie.
Nie zamierzał uruchamiać urządzenia bez potrzeby, lecz musiał je sprawdzić. Czy Aristo go oszukał? Czy miało własne zasilanie? Czy nie wyłączy się w kanałach? Impulsy wyłożył dopiero wtedy, gdy wymyślił jak je przetestować. Liczył na zapobiegliwość starszaków. Kłopot polegał na nakłonieniu automatów do poszukiwań, samemu unikając popadnięcia w poważne tarapaty. Dorośli, zwłaszcza Kosiarze i Protektorzy, byli chorobliwie przewrażliwieni na tym punkcie. Nie zrezygnował z planu, lecz nie zamierzał dać się wykosić, jak inni, którzy tego próbowali.
Zaraz po zajęciach zaszył się w znanym tylko sobie pomieszczeniu. Nie odwiedzał go od tak dawna, że wspomnienie pierwszej wyprawy przez kanał wydawało się przy tym niezwykle świeże. Lata temu, gdy szkoła wciąż była dla niego czymś strasznym, wypłakiwał tu swój strach przed powrotem, swoją bezsilność i ból. To szczególne miejsce, rozmiarów jeszcze mniejszych niż rozdzielnia, znajdowało się pod jednym z pomocniczych reaktorów stacji. Pod kilkoma względami przypominało kanał. Sufit stanowiła wewnętrzna, główna, gruba osłona reaktora, podłogą była cieńsza, pomocnicza osłona zewnętrzna. Pamiętał, że te osłony nie powstały bez powodu, lecz nie wierzył, by przebywanie tutaj, nawet przez kilka godzin, było bardziej niebezpieczne niż przeprawa przez kanał. Pomieszczenie nie było odcięte od reszty stacji, zatem było dość bezpieczne.
Było zupełnie ciemne i tak niskie, że ledwie mógł w nim usiąść, nie garbiąc się. Łagodne ciepło i ciche pomrukiwanie układu wymiany ciepła działało usypiająco. Niewielka przestrzeń była ekranowana; świadczyły o tym zastygłe nieruchomo cyfry zegarka. Pole stało się zbyt słabe, sygnał czasomierza stacji był zbyt niewyraźny dla prostych układów dziecinnej zabawki. Ciążenie wciąż działało, lecz było wyraźnie słabsze. Te same osłony sprawiały, że sygnał z pluskwy nie był w stanie dotrzeć do odbiorników centrali. Nie było tu także czujników – długotrwałe promieniowanie z małego reaktora, nawet po przejściu przez główną osłonę, sprawiało, że z czasem zaczynały generować fałszywe alarmy.
Jego plan był prosty – zamierzał zniknąć z systemu. Ze starych prób pamiętał, że wystarczyło posiedzieć tu dwie czy cztery godziny, by system zaczął go szukać. Najszybciej dopadały go automaty – bez nich poszukiwania mogły przeciągnąć się na całą dobę. Proste, choć czasem ryzykowne doświadczenia pozwoliły Arto poznać podstawową zasadę tego układu. Automaty były powiązane z lokalizatorami. Wyruszały, gdy pluskwa nie odzywała się na czas, lub gdy wszczynała alarm – a czasem na życzenie Kosiarzy, gdy chcieli kogoś odnaleźć – lecz jej położenie nie zawsze mogło zostać zidentyfikowane.
Dopóki nie był poszukiwany przez system, automaty zostawiały go w spokoju, niezależnie od miejsca. Nie szpiegowały go, gdy udawał się do doków. Choć leżał ledwie o krok od zakazanej strefy, te wredne, małe kuleczki wcale nie reagowały. Nie powinien się tam znaleźć, lecz nie było czujników, które kazałyby go zidentyfikować, a to one informowały system o naruszeniu chronionej strefy. Póki nie uruchomił alarmu, omijały go jak zwykłą przeszkodę, dużego śmiecia w wentylacji. W tym pomieszczeniu zmieniał zasady tej gry. W szybie doków komunikacja między pluskwą a centralą odbywała się bez zakłóceń. Tym razem na sygnał wywoławczy nie nadejdzie żadna odpowiedź. System zleci automatom zlokalizowanie zgubionego obiektu, lecz jeśli urządzenie działa, nie zdołają go znaleźć.
To tu, w tym pomieszczeniu, rozegrała się pierwsza, nieświadoma bitwa w jego cichej wojnie. Przez trzy godziny mały pierwszak siedział skulony w jednym z kątów, pragnąc z całego serca, by cały wszechświat przestał istnieć, wraz z nim, szkołą i wszystkim innym. Lecz automaty przeszukujące znalazły go nawet tutaj. Kosiarze wyciągnęli go i odstawili do domu. Wtedy zrozumiał, że to nie rodzice kazali go odszukać. Było za wcześnie, by zaczęli się martwić. Cichy alarm wszczął automatyczny system kontroli lokalizatorów, bo dla niego wtedy zniknął.
Miesiące później zrozumiał wagę tego zdarzenia. Wystarczyło dwadzieścia minut by automaty dopadły każdego, nieważne czy miał pluskwę, czy nie. Z czasem Arto zaczął eksperymentować ze znikaniem, aż odkrył lukę w działaniu pluskwy. Na jakiś czas mogła zniknąć. Ten czas bywał różny, lecz nie dłuższy niż cztery godziny. Znał dwa miejsca, w których mógł zniknąć – ten niewielki, ciasny pokoik oraz kanały plazmy. Nie wątpił, że są inne miejsca, lecz nigdy ich nie szukał. Te mu wystarczyły. Nie znał się na tym jak działa system i mało go to obchodziło – dość, że wiedział, iż czasem można z niego zniknąć i że potrafił to zrobić. Interesowały go wyłącznie luki i sposób ich wykorzystania.
Skryty w ciemnościach, obserwował wyświetlacz zabranego z kryjówki klucza. Ze wszystkich zegarów, do jakich miał dostęp, tylko ten działał, gdy tu wchodził. Siedział z twarzą zwróconą w stronę jaśniejszego półmroku szybu, jedynego wejścia i wyjścia. Nie spodziewał się dostrzec automatów; było zbyt ciemno, a one były zbyt małe. Wypatrywał Kosiarzy. Czy pamiętali, że to właśnie tu kiedyś chował się najczęściej? Jeśli nie przyjdą w ciągu sześciu godzin, będzie to znaczyło, że urządzenie działa.
Czekał, aż zapadł w drzemkę. Obudził się dziwnie wypoczęty. Spojrzał na klucz – upłynęło ponad sześć godzin, a nikt go nie znalazł. Poczuł podniecenie. Mógł oszukać automaty, stał się dla nich niewidzialny! Towar wart był swojej ceny.
Rozebrał się. Zdjął zbroję, nałożył koszulkę i wyłączył przyrząd. Wiedział, że zostanie złapany, musiał działać szybko. Ukrył wszystko między poluzowanymi płytami. Pośpiesznie wyczołgał się z pomieszczenia, zamknął uszczelnianą klapę i zabezpieczył obrotowym ryglem. Krótkim szybem wydostał się na korytarz. Usiadł pod ścianą, czekając. Pierwsza latająca kuleczka odnalazła go zaledwie dwie minuty później.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

41
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.