powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Kto się śmieje ostatni
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Epilog: Żebracy
Karczma cieszyła się fatalną opinią i była to opinia w pełni zasłużona. W jej wnętrzu panował zatęchły mrok, wszystko w zasięgu wzroku lepiło się od brudu. Półnagi mężczyzna chrapał zaraz za progiem – okradziono go lub przepił odzienie. Czterech uzbrojonych po zęby zbirów rżnęło w wytłuszczone karty, okraszając grę wyzwiskami. Młoda i nawet niebrzydka dziwka z uporem godnym lepszej sprawy wdzięczyła się do chwiejącego się na ławie ochlapusa, wyraźnie nie zainteresowanego jej wdziękami, zaś w kącie ponury typ w złachmanionej pelerynie ogrzewał ręce o garnuszek z zupą.
Przy palenisku, w którym żarzyło się nieco węgli, kuliło się trzech żebraków, śmierdzących jak siedem nieszczęść. Ich kule stały oparte o ścianę. Jeden usiłował podsmażyć na pogiętej patelni jakieś ochłapy. Karczmarz co pewien czas zerkał na nich z nadzieją – zapłacili za miejsce przy ogniu, a jak już się ogrzeją, może zechcą się napić. Wiedział z doświadczenia, że żebracy rzadziej bywają bez grosza, niż niejeden porządniej wyglądający klient.
– Ani kawałeczka mięsa dzisiaj, psiakrew! – Ten, który kucharzył, z obrzydzeniem popatrzył na skwierczącą zawartość patelni.
Drugi – krępy i oszpecony parchami – sięgnął ponad ramieniem kompana, schwycił w dwa palce długiego obierka i wpakował do ust.
– Nie marudź, Jhurri – wymamrotał niewyraźnie, żując. – Grunt, że jest co wziąć na ząb. Tfu, ależ to podła sprawa być człowiekiem!
Trzeci, który w miejscu prawej ręki i nogi miał drewniane protezy, rozejrzał się niespokojnie.
– Święte słowa, stary, ale może by tak odrobinę ciszej?
– A tam ciszej, nikt na nas nie patrzy.
– Karczmarz patrzy.
– Bo liczy, że weźmiemy piwo. Na pewno nie masz już nic, Jhurri?
– Ani złamanego szeląga.
– Niech to cholerne striks! A tak bym się napił.
– Ja też. I pomyśleć, że wszystko przez tę ludzką gnidę!
Pozostali tylko zamruczeli gniewnie.
Gdy powrócili do swoich macierzystych Dolin, przynosząc wieść o porażce, dotkliwie ich ukarano. Zostali zesłani z powrotem do materialnego świata i uwięzieni w pokracznych ciałach, a teraz przemierzali ziemię w oczywistym celu. Jeśli przy okazji uda im się zgubić jedną czy drugą duszyczkę – to tym lepiej.
– A nawet odmieńców nie mogłem wytłuc w odwecie – zasyczał Khisakakos – bo prysnęli z tej ich wioski na cztery strony świata, że szukaj wiatru w polu.
– Ot, masz dowód, że kuglarz żyje! Ostrzegł ich!
– Albo się bali, że im się srebrni dobiorą do skóry za nielegalne rytuały.
Na zewnątrz zagrzmiało, deszcz zabębnił w okiennice. Dziwka zostawiła wreszcie pijaka w spokoju i przysiadła się do karciarzy.
– Daję za wygraną – mrugnęła, szczerząc zęby w uśmiechu, kiedy do niej zacmokali.
Jhurri zamieszał potrawę, przyjrzał się jej krytycznie i z westchnieniem postawił patelnię przed kompanami.
– No, chłopcy, wpylajmy, póki gorące.
Przez chwilę słychać było tylko mlaskanie i ciamkanie. Jedzenie, którego jak na trzy puste brzuchy było żałośnie mało, zniknęło w okamgnieniu. Khisakakos wytarł pozostały na patelni tłuszcz wygrzebaną zza pazuchy skibką chleba; pozostali patrzyli z zazdrością, jak żuje. Żeby zająć uwagę czym innym, wznowili rozmowę.
– Piru, przypomnij mi, bo nie pamiętam. Czy w obrzędzie wskrzeszenia jest klauzula: życie za życie? – spytał Jhurri, drapiąc się zaciekle pod pachą; wszy nie dawały mu spokoju.
– O ile mi wiadomo, nie. Tyle że z reguły czarodziej, który dokonuje przywołania, ginie, bo wskrzeszeniec wysysa z niego całą siłę…
– Z reguły? To znaczy jak często?
– We wszystkich znanych przypadkach magowie, którzy odprawiali ten obrzęd, zginęli.
– A ile było tych znanych przypadków?
– Niewiele.
– Czyli zasadniczo nie mamy pewności… Tym bardziej, że nie ma ciała.
– Może się odczołgał i zdechł w jakimś wykrocie.
– Mało prawdopodobne. Sprawdziliśmy teren w promieniu dziesięciu mil. Natomiast, jak słusznie zauważa jej wysokość, mógł zwiać portalem i szukaj teraz wiatru w polu.
– Portalem? W tym stanie?
– Może z czyjąś pomocą? Czy w okolicy byli jeszcze jacyś przeklęci?
– Nie ma możliwości tego teraz sprawdzić, przecież wiesz. – Piru ciężko westchnął. Toczyli tę jałową dyskusję po raz nie wiadomo który.
Khisakakos przełknął ostatni kęs chleba.
– Niepotrzebnie strzępicie języki, braciszkowie. Kipnął i szlus, mówię wam – warknął dłubiąc paznokciem w zębach. – Był żmij, nie ma żmija. A zwłoki… Ze zwłokami różne rzeczy mogły się stać. Może kręciele zeżarły, na ten przykład.
– A jeśli moc powróciła do niego w momencie, gdy Potężny się rozpadł?
Piru wytrzeszczył zaropiałe oczy.
– To możliwe?
– Teoretycznie, gdyby odpowiednio zmodyfikował inkantacje…
– Ech, przestańcież w końcu gdybać, rozchorować się można! Szlag by to! – Khisakakos splunął z obrzydzeniem.
Za ich plecami typ w pelerynie dopił zawartość garnuszka i utykając przeszedł między stołami do drzwi.
Już w progu odwrócił się, omiatając wzrokiem salę. Spod kaptura na mgnienie błysnęły żółte źrenice… Potem wyszedł w ciemność i deszcz.
Żebracy zamarli, bo wszystkich trzech nagle zakłuł ból w kikutach i bliznach. Popatrzyli na siebie, potem jeden przez drugiego rzucili się do wyjścia.
Lecz na zewnątrz nikogo nie było.
powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.