 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Wszyscy troje, i tylko oni – potwierdził ponuro Bubuk. Rozciął nożem brzuch ryby, sprawnie pozbawił ją wnętrzności i wrzucił do cebrzyka, gdzie srebrzyła się już spora kupka. – Czego nie zjemy, wędzę – wyjaśnił. Pod płotem, pochrząkując, ryły dwa łaciate świniaki. Zmierzchało, pasma zachwiania na ciemniejącym niebie stały się ledwie widoczne. Dunkles objął się ramionami. Było mu zimno we wciąż jeszcze wilgotnym ubraniu, ale chwilowo nie miał ochoty wracać do izby. – Naprawdę wierzyliście, że to tylko urok? – Nie. Ale nie chcielim się w miasteczku zanadto chwalić, że tu opętanych mamy. Kolejna wypatroszona ryba wylądowała w cebrzyku. Czarny, chudy kot przylazł nie wiadomo skąd i dobrał się do rybich flaków. Bubuk nie odpędzał go, chociaż resztki były zapewne przeznaczone dla świń. Z nieba zaczęło prószyć coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak śnieg, ale przyjrzawszy się uważniej Dunkles zobaczył, że to płatki kwiatów. Białe, błękitno żyłkowane, w kształcie serca. Widział już wcześniej takie płatki, jeden jedyny raz. W Etherei, ojczyźnie sylfów, przez niektórych uważanej za najpiękniejsze miejsce w zaświatach. Zrobiło mu się dziwnie. Skoro ziemski wiatr przynosił takie niespodzianki z innej sfery, to znaczy, że mimo wysiłków srebrnych zachwianie stało się naprawdę poważne. Z zamyślenia wyrwał go głos odmieńca. – Panie Dunkles, wiecie już, co to… kto to jest? – Myślę, że jakiś zabłąkany umarły. W czasie zachwiania bariery między naszym światem a obcymi wymiarami słabną, i takie są później skutki. Mogę nakazać temu czemuś, żeby ujawniło swoją tożsamość, ale nie wiem, czy warto. Duchy często kłamią. – I co teraz? Odprawicie te… no… zor… – Jak tylko się ściemni. – Ile… – Bubuk chrząknął, zakłopotany. – Ile to będzie kosztować? Pytał pełen obawy, bo było oczywiste, że w całej wiosce z biedą znalazłoby się parę marnych sztuk srebra, o złocie nie wspominając. Osoby czyniące czary nie zawsze żądają, by płacono w tak banalnej walucie, ale to wcale Bubuka nie pocieszało. Był przygotowany na to, że przybysz poprosi na przykład o kosmyk czyichś włosów albo nieco krwi, i wówczas niezręcznie będzie odmówić, ale jeszcze gorzej – zgodzić się. – Nic nie będzie kosztować – odparł bez namysłu Dunkles. – Bracia pomagają sobie za darmo. Bubuk rozpromienił się, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby, przez co jeszcze bardziej upodobnił się do straszydła z bajek dla dzieci. – Zara, toście wy nasz?! No niby racja, mówicie po naszemu, żem też na to nie wpadł… – No, nie całkiem. Jestem człowiekiem, tyle że długi czas mieszkałem wśród odmieńców. Chciał dodać coś jeszcze, ale przerwały mu podniesione głosy. Nadchodził Szprot w towarzystwie dwojga starszych. – Coś ty za jeden i czego u nas szukasz? – spytał napastliwym tonem odmieniec o nieproporcjonalnie długich rękach i nogach. Mówił bełkotliwie z powodu zajęczej wargi. – Ja za niego ręczę, Skakunie – oświadczył natychmiast Bubuk. – Chodźcie do chaty, pogadamy. – To ma być znak egzorcystów z Thery? – zmarszczył się krytycznie Skakun, oglądając ciężki, nieco zaśniedziały pierścień z brązu. – A jak ja mam przeczytać, co tu wyryte, skoro liter nie znam? Dunkles wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć „a czy to moja wina?”. – To my go potrzebujem, kumie, nie wy, a ja mu wierzę – wtrąciła łagodnie Czarnuszka. – I ja – dorzuciła z boku Alike. – Ciebie nikt o zdanie nie pytał – warknęła Ciemiężyca. Dziewczyna bąknęła przeprosiny, zalewając się rumieńcem. Siedzieli wokół ognia. Odmieńcy sączyli jakiś mętny, sfermentowany napój przejawiający odległe podobieństwo do piwa, egzorcysta grzecznie podziękował. Dzieciaki mimo późnej pory też ani myślały iść spać; kucnęły pod ścianą i przysłuchiwały się rozmowie dorosłych. – To nie takie proste, jak myślisz, Czarnuszka – stwierdził ponuro Skakun, oddając pierścień. – Jak się zorcyzm nie powiedzie, skutki możem odczuć wszyscy, nie tylko wy. Zhannę znamy, wiemy, co umie, a ten młody? Co jeśli zamiast przegnać duchy, rozjuszy je tylko? Albo jeśli stanie mu się krzywda, a potem na nas oskarżenie jakie padnie? Pamiętasz, jak było z Rybitwą? Nie, dzieci. Musim się jutro zebrać całą gromadą i zdecydujem wspólnie, co zrobić. – Nie radzę czekać z decyzjami do jutra – odezwał się egzorcysta. – Uśpiłem to przejściowo, cokolwiek to jest, ale czar niedługo straci moc. Nie ukrywam, że wolałbym wtedy mieć swobodę działania. – O, do kata! – Bubuk poruszył się nerwowo. – Ile mamy czasu? – Do północy na pewno, ale potem to już diabli wiedzą. I usypiające zaklęcie nie zadziała po raz drugi, chyba że duch jest naprawdę wyjątkowo głupi, a na to bym nie liczył. Kot, który chwilę wcześniej uporał się w kącie z myszą, wskoczył na kolana egzorcysty i umościł się wygodnie. Rozmruczał się, gdy śniada dłoń zaczęła go drapać za uszami. – No dobrze. – Ciemiężyca ciężko westchnęła. – Powiedzmy, ze damy ci wolną rękę, chłopcze. Co zamyślasz? – To, co zawsze robię. Uwięzić go, potem spytać, skąd przybył i czego chce. Poprosić, by odszedł dobrowolnie, czasem się zgadzają. Jeśli się nie uda – przepędzić. – To samo mówiła Rybitwa, kubek w kubek – mruknął Skakun. – Psiakość, i co dobrego z tego przyszło? – Kolejny raz o niej wspominacie. – Dunkles uniósł głowę. – Kto to taki? – Moja siostra – odezwał się cicho Bubuk. – Ją pierwszą żem poprosił o pomoc. Ona się znała na różnych tajemnych sprawach… służyła kiedyś srebrnym, dawno temu… Choroby umiała zamawiać i takie tam, nic wielkiego, za to kara nie grozi, wiecie. Nieważne… Grunt, że też nie chciała z początku próbować tych zor… tego. Najsamprzód kurę zarżnęła, spuściła krew do dziury w ziemi, żeby się złe mogło napić, i pytała, skąd przybyło, czego chce. Ale nie chciało mówić. Tedy rozsypała sól na ziemi, zapaliła świece i poczęła śpiewać świętą pieśń, by je przegnać. I wówczas… – Przełknął ślinę. – Wówczas rzuciło się na nią. – Widzieliście, co się stało? Na własne oczy? – Wszyscy widzielim, wszyscyśmy przy tym byli – weszła Bubukowi w słowo Ciemiężyca. – Póki życia nie zapomnę, jak to wyglądało. Upadła, pianę toczyła z ust… Miotało nią tak, jakby ją miało rozerwać od środka. Krzyczała strasznie… A potem… – …zaczęła się śmiać – dokończył Bubuk. – I już nie przestała. – Jak to? – Zmarła nazajutrz, wciąż się śmiejąc. Dunkles milczał przez chwilę, jakby nad czymś się zastanawiał. – Interesujące – skomentował w końcu. – Sugestywne. Nic, nie dowiem się, o co tu chodzi, dopóki nie sprawdzę. Nikt rozsądny, jeśli nie musi, nie podejmuje się uzdrawiania opętanych w obrębie czterech ścian, chyba że efektem ubocznym ma być zdemolowanie domu. Małe ognisko rozpalone na plaży płonęło trzaskając. Szprot i Bubuk łamali badyle. Egzorcysta rozpakował przybory – nie było tego wiele: kreda, fiolki z jakimiś płynami, mała srebrna kadzielnica, rzeźbione pałeczki ze smoczej kości. Zapalił kadzidło, starannie nakreślił na piasku odpowiednie symbole, po czym skropił je ekstraktem z hyzopu – wtedy zaczęły fosforyzować czerwono i zielonkawo. Zaklęcie usypiające słabło szybko, ale zostało jeszcze trochę czasu. Siedząca przy ognisku Czarnuszka wyglądała na spokojną. Alike i chłopiec tulili się do niej lękliwie; objęła ich. – Czy to już?… – spytała cicho. Dunkles skinął głową. Z wytartego futerału wyjął flet. Kunsztownie wykonany, na pewno drogi, dziwnie kontrastujący z jego skromnym wyglądem. Zaczął grać spokojną melodię, splatając czar tak, aby uśpić tylko tą trójkę, a pozostałych odmieńców nie. Planował wejść następnie w trans i przesondować ich umysły, jednak przeciwnik uprzedził jego zamiary. Ni stąd, ni zowąd powiało chłodem, a wyrysowane na piasku znaki zamigotały i jeden po drugim zaczęły gasnąć. Potem w jednej chwili wszystko – morze, ognisko, odmieńcy – zniknęło, wchłonięte przez wirującą ciemność. Nie przestał grać. Zimny, niosący woń grobu wiatr rozwichrzył mu włosy, targnął opończą. Z wiatrem nadpłynął ohydny, rechoczący śmiech. Z ciemności wyłonił się, szybując okrakiem na kosie, gruby człowieczek odziany w pasiasty, zielono-granatowy kaftan i pludry, czarne pończochy oraz kapelusz z pawim piórem. Jego wyglansowane trzewiki miały sprzączki w kształcie trupich czaszek. Zahamował efektownie, podrywając kosę do góry, zeskoczył i wbił koniec styliska w piach, po czym zerwał kapelusz i złożył zamaszysty ukłon. – Witaj, bracie – przemówił, szczerząc zęby. – Khisakakos z Ognistych Wzgórz, do usług. Wybrzmiał wieńczący melodię tryl. Dunkles opuścił flet. – Miło mi poznać. Khisakakos? Ciekawe imię. – Zlustrował demona od góry do dołu, nieco dłużej zatrzymując wzrok na sprzączkach trzewików. – W Otchłani panuje teraz taka moda, czy wypędzili cię za obrażanie dobrego smaku? Khisakakos przestał się uśmiechać i zasyczał, wysuwając czarny, ostro zakończony język. – Tym razem przysyłają mi żartownisia? Radzę uważać, panie Dunkles. Ten się śmieje najlepiej, kto się śmieje ostatni. – Bez wątpienia. Mężczyzna podający się za egzorcystę wsunął flet w zanadrze, następnie zaś przesunął dłonią po twarzy, zdejmując iluzję. Na jego policzku pojawiły się trzy blizny, a w burych oczach zapłonęły żółte ogniki. Demon obserwował tę przemianę ze spokojem, gładząc od niechcenia stylisko kosy. – No proszę, kogóż widzą moje oczy. Brune Keare zwany Krzyczącym w Ciemności, mistrz zaklęć, miłośnik używek i sól w oku srebrnych magów. Tak się właśnie zastanawiałem, tyżeś to czy nie ty. Masz sprawę do mnie, Brune, czy po prostu się nudzisz? – Kazano, żebym ci przekazał wiadomość – odparł chłodno żmij. – Więc proszę, oto ona. W Dolinie Popiołów nie wiedzą, co ci strzeliło do durnej głowy, żeby opuszczać posterunek, ale władca rozkazuje ci natychmiast wracać tam, gdzie twoje miejsce, do Kang, gdzie tak skutecznie łowisz dusze, grasując po burdelach i jaskiniach hazardu. A ja ci z serca życzę, żeby cię stamtąd przegnał ktoś, kto się zna na rzeczy. – Więc przybyłeś specjalnie po to, żeby mi przekazać posłanie od Spalonego Władcy? To ci nowina. – Grubas popatrzył w zadumie na swoją kosę, po czym pstryknięciem palców zmienił ją w halabardę i zawinął młynka, aż zafurczało. – A tak ładnie, przekonująco uspokajałeś tych odmieńców. „Nie ma się czego bać, to tylko zabłąkany umarły…” – zachrypiał drwiąco. – Zatańczymy? Zaatakował w pół słowa. Żmij cofnął się o krok, unosząc ręce; radosny śmiech zamarł na wargach demona, kiedy drzewce halabardy pękło z trzaskiem, zaś ostrze przemieniło się w kruka, który odleciał skrzecząc. Coś świsnęło w powietrzu i Khisakakos zwalił się ciężko na ziemię. Trzymając drugi sztylet w pogotowiu, Krzyczący w Ciemności podszedł do wroga, który malowniczo stękał i sapał, patrząc na rękojeść sterczącą mu z brzucha. Pasiasty kaftan już nasiąkał ciemną wilgocią. – Zakazane rozrywki źle wpływają na zdrowie, do reszty zdziadziałeś w tym Kang. Nóż poproszę z powrotem. A do tańca to sobie szukaj kogo innego. Z jękiem brzmiącym jak beczenie kozy grubas wyszarpnął sztylet, otarł go o swój rękaw i z ukłonem oddał. Rana momentalnie się zgoiła, plama krwi zniknęła, również po rozdarciu na przodzie kaftana nie pozostał żaden ślad. – Bez urazy, przyjacielu. Musiałem sprawdzić, czy faktycznie jesteś tym, na kogo czekałem. Wiesz, masz nieaktualne informacje, już od dawna nie służę Spalonemu Władcy. W twarzy żmija nie drgnął ani jeden mięsień. – Rozumiem. W co mnie wrobiono? – Przekonasz się. – Albo i nie. Krzyczący w Ciemności gwałtownym ruchem rąk uaktywnił splatany od dłuższej chwili czar, potrójny egzorcyzm Sophei z Manh. Grubas wydał potworny wrzask bólu, jakby palono go żywcem, i nagle skoczył do przodu, w powietrzu transformując w monstrum podobne do ośmiornicy. Razem runęli na piasek. Żmij zaszamotał się w uścisku macek; czuł, że moc opuszcza go w przerażającym tempie. Khisakakos wysysał go jak żyłę… Bardzo szybko pociemniało mu w oczach, każdy oddech sprawiał ból. Zacisnął zęby i ostatkiem sił starał się postawić blokadę. Bezskutecznie. – Dobry jesteś, ale nie dość dobry, by się mierzyć ze mną – zasyczał mu nad uchem demon. – Szkoda, że nie wolno mi cię pożreć… – Żryj… piach – wykrztusił Krzyczący, któremu wreszcie udało się zablokować odpływ mocy. Khisakakos zaklął plugawie, a w następnej chwili uścisk macek zelżał. Żmij odetchnął; już wiedział, że egzorcyzm – wprawdzie z opóźnieniem, ale jednak – zadziałał. Na plaży odmieńcy obserwowali rytuał w przestraszonym milczeniu. Egzorcysta w pewnym momencie przestał grać, opuścił flet i zamarł w bezruchu. Potem bez ostrzeżenia osunął się na piasek, legł bez ruchu z zamkniętymi oczami. Szprot niewiele myśląc skoczył ku niemu. – Nie! – syknęła Ciemiężyca, łapiąc syna za ramię. – Nie lza mu przeszkadzać. Wszedł w trans, tak jak zapowiadał. Zaczekajmy… Czekali, wstrzymując oddech. Nagle ogień przygasł i rozszedł się duszący, przeraźliwy smród. Odmieńcy dygocąc skupili się w ciasną grupkę. Wydawało im się, że ciemność ożyła; coś niewidzialnego zawisło tuż, dysząc łakomie… Nie mieli odwagi krzyknąć ani się poruszyć. Po dłużącej się w nieskończoność chwili paskudne wrażenie znikło. Ognisko znowu strzeliło płomieniem, odór rozwiewał się. Troje egzorcyzmowanych wstało niezdarnie. Nogi uginały się pod nimi, ale widać było, że nikomu nic oprócz przestrachu nie dolega. Czarnuszka natychmiast porwała synka w ramiona. Tylko Dunkles leżał bez ruchu, skulony na piasku. – Zabiło go – wyszeptała Ciemiężyca. Alike załkała. Egzorcysta poruszył się. Otworzył oczy i natychmiast przysłonił je ręką, jakby światło ognia raziło go do bólu. Wstał chwiejnie; Szprot i Bubuk skoczyli, żeby go podtrzymać. – Nie! – syknął ostrzegawczo, dając znak, by się cofnęli. – Słuchajcie! Teraz pójdę spać i nie będę się budził być może przez dwa, trzy dni. Niech nikt do mnie nie przychodzi, nie sprawdza, co się dzieje, nie dotyka mnie. Zwłaszcza to ostatnie, pamiętajcie. Po takim wysiłku sam staję się wampirem energii i ktoś, kto mnie dotknie, może nawet umrzeć. |