Późno wrócił do domu. Nawet to się zmieniło. Nie miał już dla siebie tyle czasu, co kiedyś. Na Ziemi często grywał w gry. W takie zwyczajne, na domowym komputerze, bo do WIR-u mógł się dostać nie częściej niż raz na tydzień. Wolał je bardziej niż zmieniających się kolegów. Na koniec przestał nawet próbować się z kimkolwiek zaprzyjaźnić. Za kilka miesięcy znowu się przeprowadzą i znowu wszystko zacznie się od nowa. Gry były zawsze takie, jakie chciał. Kontrolował je, włączał kiedy chciał i zawsze mógł zabrać je ze sobą. Grał zawsze sam. Czasem, gdy ojciec miał wolną chwilę, uczył się od niego o sieci i komputerach – tyle, ile mógł zrozumieć. Lecz od przybycia na stację wszyscy byli czymś zajęci. Ojciec ciągle bawił się elektroniką, nawet matka często była poza domem, choć nigdzie nie pracowała. Może to miejsce zmienia ich tak samo jak mnie, pomyślał. Skoro nawet dzieci są tu inne, to tym bardziej dorośli. Jego ostatnia gra leżała nietknięta od tygodnia, porzucona w tym samym miejscu. Jego bohater miał kogoś ratować, już nawet nie pamiętał kogo i dlaczego, ale na przeszkodzie stał mu potężny smok. Jego drużyna była za słaba, by go pokonać. Teraz nie miał na nią czasu, a i sama gra przestała go interesować. Teraz jego grą była szkoła, grą bardzo rzeczywistą i nie mniej groźną dla niego, jako głównego bohatera. Życie w dwóch światach, w domu i w szkole, bez ładowania gry, bez możliwości naprawienia błędu, bez kolejnego wcielenia, tylko to jedno. Prawdziwy ból zmuszał do szybkiej nauki gry w szkołę, przypominał, jak bardzo jest prawdziwa, więc grał tak, by było go jak najmniej, a to nie było łatwe. W nowym świecie przemoc była powszechna. Była odpowiedzią na każdą myśl i każdy problem – na nudę i ekscytację, na złe i na dobre stopnie, na krzywe spojrzenie, ubóstwo i zamożność, frustrację i dumę. W starym świecie, w świecie domu i terenów poza szkołą, wciąż panował spokój i porządek. Kilka dni czy miesięcy to za mało, by nauczyć się tak żyć. Powoli tracił pewność, który z tych światów był bardziej prawdziwy.
Niemal cała stacja była poutykana perceptorami. Nietrudno mu było wyobrazić sobie setki tysięcy ukrywających się w zakamarkach automatów poszukiwawczych, gotowych ruszyć do akcji na pierwszy sygnał z Centrali, by wykorzystać cały arsenał swoich czujników do odszukania wskazanej im osoby. Lecz były miejsca, gdzie system zawodził. Miejsca takie jak szkoła i sektor, w którym mieszkali – może nie najuboższy, lecz jeden z biedniejszych. Miejsca takie jak to stanowiły może pięćdziesiątą część objętości stacji, lecz istniały. Na Ziemi proporcje były odwrócone, lecz tam zawsze uważano, że stacja to raj. Tu aż dziewięciu na dziesięciu mieszkańców miało jakąś pracę. Mieszkali tu ludzie, którzy kiedyś mieli pracę, lecz teraz żyli z oszczędności. Na Ziemię ich nie puszczano, więc starali się jakoś przeżyć. Rzadko kiedy legalnie. Jak w szkole, większość perceptorów była tu zniszczona, nawet dokładniej niż tam. Jedynie na głównych korytarzach wciąż je naprawiano, z uporem godnym lepszej sprawy. W tych dalszych, pokrytych po sufit przez brud i graffiti, już tego nie próbowano. Próbowano za to podkładać podsłuchy, które znikały niemal tak szybko jak się pojawiały. To była strefa wojny, choć innej, cichej, nie takiej jak wojna Protektorów z Podziemiem, o której wiedzieli wszyscy. O tej wojnie wiedzieli tylko zainteresowani – policja i przestępcy. Widok walających się po korytarzach śmieci nikogo nie dziwił. Centrala stacji tylko w ostateczności zezwalała automatom na wejście na zakazany obszar. Dbająca o czystość i higienę maszyna była dla mieszkańców nie tyle dobrodziejstwem, co rezerwuarem części. Złapanie takiej, rozebranie i sprzedanie czego tylko się dało często znaczyło przetrwanie przez kolejny miesiąc. Nie dziwiło go, iż, mimo surowych kar, ludzie wychodzili na polowania nawet poza swój sektor. Nawet automaty poszukujące rzadko się tu zapuszczały. Iwen odkrył, że dla tutejszych dzieci ich łapanie było rodzajem hobby. Bystre oczy i zręczne palce odnajdywały i chwytały te małe urządzenia, czasami obezwładniając je skleconymi naprędce elektronicznymi przyrządami by, na zawsze bezwolne, zamienić automaty w rodzaj kulek do grania. Dorosłym, którzy tu mieszkali, było to tylko na rękę. Nie było na to sposobu; jak długo istniały takie przechowalnie dla byłych pracowników, tak długo Centrala musiała godzić się na utratę automatów. Zbyt wielu złodziei, rozbójników i bandytów gnieździło się w okolicy, by jakikolwiek system kontroli zdołał to wytrzymać. Policja zaglądała tu tylko na bardzo konkretne i stanowcze wezwanie. Tylko Kosiarze pojawiali się równie często jak w innych sekcjach, lecz tych nawet najgorszy bandzior omijał z daleka. Mimo to panował tu spokój. Tu też istniały reguły, choć w porównaniu ze szkolnymi zdawały się Iwenowi jak przyjacielski uścisk ręki. Tu nie bał się niczego. Wiedział, jak powinien się zachowywać. Miejscowi swoich nie tykali, jak długo nie byli zbyt wścibscy. Tu robienie sobie wrogów bywało niebezpieczne. Korytarze nie były puste; choć takimi się wydawały. W drodze do domu Iwen zawsze mijał przynajmniej kilku ludzi. Wszyscy mieli w oczach charakterystyczną dla takich miejsc mieszaninę obojętności, czujności i respektu dla prywatności sąsiadów – prywatności, która znaczyła tu znacznie więcej niż gdzie indziej, dotyczyła bowiem interesów, o których wiedza mogła okazać się niebezpieczna dla obu stron, a jednak była niezbędna do przetrwania. Ludzie starali się nie zwracać na siebie uwagi; ich obecność była dyskretna, lecz była. Dowodem było tempo roznoszenia się nowych wieści. Ich sąsiedzi w jakiś niezwykły dla niego sposób wiedzieli o nich wszystko już w kilka dni po przybyciu. Niezależnie gdzie, czy na Ziemi czy w kosmosie, pewne cechy były powszechne. Nikt ich nie odwiedzał, ale wiedzieli o ich kłopotach, a po jakimś dłuższym czasie zjawiał się u ich drzwi pierwszy pacjent. Wiedza to jedno, zaufanie to co innego. Nawet desperat potrzebował na to czasu. W miejscach jak to rodzice zawsze mieli zajęcie. Ojciec składał różne elektroniczne drobiazgi. Znał się na tym i potrafił milczeć, jego klienci dobrze płacili za obie rzeczy. Matka pomagała tym, którzy nie chcieli lub nie mogli pójść do zwykłego lekarza – jak bezimienni. Wiele razy widział jej pacjentów i ich rany, jakby po silnym poparzeniu, lecz mniejsze niż powinny, jak projekcyjne oparzenia po wystrzale z karabinu plazmowego z dużej odległości. Iwen tak się przyzwyczaił do tych wizyt, że zwrócił na nie uwagę dopiero gdy ustały. Teraz pojawiali się tylko Kosiarze i ponurzy ludzie z Urzędu Emigracyjnego. Na Ziemi Kosy nie było, a urzędnicy ich nie odwiedzali. Tutaj pojawiali się często i ciągle żądali coraz to nowych dokumentów. Na stacji kontrola była silniejsza niż gdziekolwiek indziej. Cokolwiek ten Urząd mógł zrobić, wszyscy się go obawiali, nawet stali mieszkańcy. Miał władzę większą niż policja. Mógł zamknąć każdego pod byle pretekstem, a czasem i bez niego. Tu nawet pretekst nie był potrzebny, wystarczył sam adres. Urząd miał ich stale na oku. Zajmował się przenosinami ludzi między planetami i poza Układ. Ich obecność drażniła urzędników, więc szukali czegoś, co pozwoli ich odesłać. Wykorzystywali każdą wymówkę by do nich zajrzeć. Iwen podejrzewał, że wie dlaczego. Kiedyś razem z Ros dogrzebał się do czegoś, co wskazywało, że ojciec robił dawniej rzeczy, które bardzo nie podobały się policji. Nie wiedział czy miało to jakiś wpływ na pracę i przeprowadzki, wiedział tylko, że póki byli na dole, póty nikt ich nie nachodził. To zaczęło się dopiero tutaj, na stacji. Nie wiedział czy to przez ojca, czy robią tak z każdym. Coś się działo, czuł to. Nieznajomych wpadających z wizytą zastąpiły przynoszone przez ojca ciężkie walizki. Tylko raz udało mu się zajrzeć do środka. Zdziwiło go jak grube były jej ściany i jak niewielka przestrzeń była wewnątrz. Ojciec zabierał je do swojego pokoju i chował tak dobrze, że nawet on nie mógł ich odszukać. Potem zamykał się na długie godziny. Nigdy wcześniej nie zachowywał się w ten sposób, nawet gdy składał coś dla klientów. Zwykle było ich stać na coś więcej niż mieszkanie w takiej dzielnicy. Lecz na stacji ceny były wyższe. Brak było dobrych i w miarę tanich mieszkań, zaś Kosa nawet nie starała się ukrywać jak niechętnie widzi ich na stacji. Wszystko dlatego, że ojciec miał tę „barwną przeszłość”. Ukrywał to, lecz z czasem wszystko wypływało na wierzch i zaczynały się kłopoty. Tutaj kłopoty zaczęły się niemal pierwszego dnia. Z jakiegoś powodu nie chcieli tu takich jak on, jakby zapomnieli, że tylko w tej dzielnicy, ledwie za cienką plastalową ścianą, mieszkali ludzie stokroć gorsi i niebezpieczniejsi – ich nowi sąsiedzi.
Wszedł do domu. Był sam. Powoli poczłapał do małego pokoju, dzielonego wspólnie z siostrą. Jak co dzień, od prawie tygodnia, miał trening. Jak co dzień był wyczerpujący. Jak co dzień ćwiczył dotąd, dokąd nie opuściły go siły. Teraz chciał się tylko położyć i odpocząć. Ich mieszkanie było małe, nawet w porównaniu z tymi starymi, najmniejszymi z małych, które pamiętał z Ziemi. Były tu ledwie trzy pomieszczenia – jeden wspólny pokój dla dzieci, drugi dla rodziców i trzeci, największy, który służył jednocześnie jako kuchnia, jadalnia i pokój gościnny. Jeszcze tylko krótki korytarzyk za drzwiami – i to było wszystko. Rzucił się na łóżko i pogrążył w rozmyślaniach. Rodzicom o niczym nie powie. To było pewne. Mógł o wszystkim zawiadomić kapitana. Czy powinien? Bebre, Kerell i Orfius zgodnie twierdzili że to, co mu się przydarzyło, nie jest niczym wyjątkowym. Gdyby za każdym razem mówili kapitanowi o takich napadach, to nie miałby czasu na nic innego, tylko na wysłuchiwanie ich narzekań. Nie pójdzie do Arto. Nie pójdzie do nikogo. Uber się nie skarżył, on też nie będzie. Ta myśl go przygnębiła. Czy tylko on miał taki problem? Na pewno nie. Arto mógł mieć gorzej. Iwen mógł porozmawiać o swoich kłopotach z innymi, z Kerellem, z Orfiusem. Oni go rozumieli. Z kim mógłby porozmawiać Arto? Jako kapitan, nie mógł okazywać słabości, ale to były pozory. Nikt nie mógł być aż tak twardy. Arto mógł sobie grać siłacza, mógł patrzeć na wszystkich z wyższością, tym swoim pewnym, chłodnym wzrokiem, ale też był dziesięciolatkiem i też był bity. Jak bardzo samotny musi być Arto, pomyślał nim pojął, że będzie kiedyś taki sam. Będzie samotny, choć nie samotnością dowódcy, lecz… o tylu rzeczach nie będzie mógł porozmawiać z kolegami. Z Orfiusem, Bebrem, nawet z siostrą. Nawet z nią nie będzie mógł o tym rozmawiać, bo zaczęłaby się wtrącać. Ta świadomość przygnębiła go bardziej niż wszystko, co się dziś stało. Skłamałby, gdyby powiedział, że kapitan mu nie imponuje. Był silny, inteligentny, wymagający, lecz tolerancyjny, utrzymywał dystans wobec każdego, jednak chętnie uczestniczył w rozmowach – pozostając tajemniczym. Za takim przywódcą poszłoby każde dziecko. Jak Arto sobie radził ze szkołą? Na pewno nie myślał o niej tak jak Iwen, ale coś tam sobie myślał. Ze swoją inteligencją i wiedzą powinien być raczej słabym jajcogłowym, a nie dowódcą, tymczasem Arto wydawał się być i jednym, i drugim. To jakby połączyć ogień i wodę. A jednak… Ogień i woda zapoczątkowały kiedyś epokę pary. On wiedział od początku. Wiedział, że tak będzie, że Iwen zrozumie, iż nie może być sam. Obserwował jak stara się uwić spokojne gniazdko, jak stara się być w grupie, jednocześnie unikając wniknięcia w nią zbyt głęboko, a jednak nie starał się go przekonać, nie próbował zmusić do niczego poza podatkami. Po prostu stał i czekał, aż sam do nich przyjdzie. Był najmądrzejszym dzieckiem, z jakim Iwen miał kiedykolwiek do czynienia, daleko sprytniejszym od niego. Treningi dla jajcogłowych… Tego nie robił nikt w szkole. Inne grupy, gdyby wiedziały, ubawiłyby się do łez, lecz byłby to śmiech głupca. Jajcogłowi nie walczyli, tak mówiono. Dlaczego, dlaczego? Podział na wojowników i jajcogłowych nie dawał mu spokoju, a dziś absorbował myśli tym silniej, że kapitan porównał go do nich. Może miał więcej racji niż Iwen był skłonny przyznać? Może nie tylko wiedza zbliżała go do nich? Może to samo, co odpychało jego od grupy, odpychało także ich? A może to było coś innego? To musiało być coś innego. Nieważne czy samotny, czy w grupie, Iwen chciał być silny – i wiedział, że będzie. Oni też mogliby być, jakby zechcieli. Dlaczego nie próbowali? Tylko użyteczni… Jajcogłowi nie angażowali się w grupę, jak on. Dbał o swoją pozycję dla siebie, nie dla grupy. Robił to, co oni – dbał tylko o własne bezpieczeństwo. Wrócił myślami do rozmowy z treningu. Dzisiejsze spotkanie ze starszakiem, poznanie na własnej skórze, co dzień w dzień czyhało w szkole na każdego z uczniów, pomogło mu zrozumieć przyczynę tego podziału. Jajcogłowi odcinali się od rzeczywistości, bo nie mogli pogodzić się ze swoją słabością. Bali się ich, lecz nie mogli się zdobyć na odwagę by walczyć. Wybrali inne wyjście. Uciekali w głąb siebie, do własnego świata, gdzie sami dyktowali reguły. Tam mogli się mścić na swoich dręczycielach na najbardziej wyrafinowane sposoby. Co z tego, że ten świat istniał tylko w ich umysłach. Dla nich stawał się kapsułą ratunkową. Zamiast się bić, interesowali się zajęciami, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że dzięki temu w przyszłości to oni będą rządzić swoimi prześladowcami. To dlatego Arto był wyjątkowy. Był jajcogłowym, który się nie poddał. Iwen czuł, że to odkrycie jest ważne, choć jeszcze nie wiedział jak bardzo. Postanowił, że dowie się, co zmusiło Arto do walki i wykorzysta źródło tej siły by stać się tak twardy jak on. Od początku, od dnia walki, toczyli pojedynek na wolę. Wolą Iwena była izolacja, wolą Arto – współpraca. Nie zmuszał go, choć mógł. Wierzył, że jest dość inteligentny, by dojść do wszystkiego na swój własny sposób. Wygrał. Sytuacja sama go przełamała. Po dzisiejszym rozjaśnieniu Iwen obiecał sobie, że skupi swoje siły na grupie. Przywykł do tego, że jest sam, że inne dzieci go omijają. Było mu z tym dobrze. Lecz, choć wszyscy w grupie działali razem, choć byli jej całkowicie lojalni, na swój sposób byli samotni. Arto też był samotny, lecz nie uciekał. Może już czas, by i on przestał.
Ktoś wszedł do domu przez drzwi od korytarza, prowadzącego do dzielonych z sąsiadami wspólnych pomieszczeń, jak łazienka czy toaleta. O tej godzinie ojciec nie wracał do domu. Zatem matka albo siostra. Kroki zbliżyły się do pokoju. Drzwi rozsunęły się na boki, wpuszczając Rossie do środka. Choć była tylko o trzy lata starsza, właściwie była już prawie kobietą. Dziewczyny zawsze tak miały, pomyślał z zazdrością. Gdyby sam wyglądał na starszego… Wracała prosto spod prysznica, szczelnie owinięta szerokim ręcznikiem, mimo że na stacji zawsze było ciepło. Wystawała jedynie jej oblepiona mokrymi włosami głowa. Mógł mówić – i mówił – różne rzeczy o jej wyglądzie, lecz oboje wiedzieli, że nie jest tak źle. Wręcz przeciwnie. Niemniej, drobne utarczki słowne były ich językiem powszednim. Nie mógł nie dostrzec zmian, jakie wywarła na nią stacja i szkoła. Na dole ubierała się wyzywająco, wręcz prowokująco. Poruszała się niedbale, z nonszalancją. Ta nonszalancja wciąż w niej została, lecz cała reszta… W jej ruchach zaczęła dominować płynna, uwodzicielska, zmysłowa gracja, która nawet jego przyprawiała często o niepewność i dziwne, zawstydzające dreszcze. Nowa Ros samą swoją obecnością potrafiła zasiać w nim niepokój, lecz odporność miejscowej młodzieży na jej wdzięki zdawała się dorównywać wytrzymałości na uderzenia pięści. To działało na niego, jednak nie na nich. Zbyt mocno pochłaniała ich walka. Jeśli chciała zwrócić na siebie uwagę, musiała się jeszcze sporo poduczyć, choć gdy już skończy, był pewien, będzie w nich przebierać jak na Ziemi. Będzie ich tak samo zmieniać w zależności od potrzeb, niczym narzędzia. Na dole takie zachowanie czyniło z jego siostry renegatkę wśród innych dziewcząt i obiekt nienawiści u byłych chłopaków. Tu, jak słyszał, było to normalne. – Nie powinnaś ograniczyć pryszniców? – spytał. – Zostawiłaś coś dla innych? Na Ziemi czasami brała je i dwa razy dziennie. Ciekawe czy i tutaj też będzie mogła sobie na nie pozwolić. Tam wody było pod dostatkiem, choć nie była tak czysta. Nigdzie nie widział równie czystej wody, może z wyjątkiem WIR-u i rezydencji dziadka. Lecz na stacji jej ilość była ograniczona. Za każdą kroplę ponad limit trzeba było płacić. Tutaj woda nie pochodziła z ziemskich oceanów. Oczyszczanie jej opłacało się tylko dla potrzeb Ziemi, co więcej, część wody przywożono na Ziemię ze stacji, gdzie trafiała aż z księżyców gazowych gigantów. Wycięte bryły lodu pakowano w kontenery i wysyłano przez sztafetę miotaczy masy i wychwytywaczy, by po miesiącu podróży dotarła do celu. Ros spojrzała na niego lekceważąco. – Już to zrobiłam, Iw – odparła, lekko wydymając wargi. – Nie bój się, dla ciebie zawsze wystarczy. Jesteś tak mały, że wystarczyłby jeden kubek. Jedna torebka – poprawiła się. Iwen uśmiechnął się do siebie. Mogła być złośliwa, ale czuła się tutaj tak samo nie na miejscu jak on. Ros założyła na włosy siateczkę suszącą. Podeszła do Iwena i spojrzała na niego z góry. – To prawda, że znowu dopadł cię jakiś starszak? – spytała z troską. – Bardzo cię pobił? Zawsze to samo. Nie musiała się aż tak martwić. Chociaż… Przynajmniej nie udawała. Robiła to już od jakiegoś czasu. To oczywiście była wina szkoły. Choć raz wyszło z tego coś dobrego. – A ty skąd o tym wiesz? – szybko usiadł na łóżku. – Powinieneś się już nauczyć, że my, dziewczyny, wiemy więcej od was – Ros uśmiechnęła się z wyższością. – Chodzimy do tej samej szkoły, pamiętasz? Jestem twoją starszą siostrą i powinnam na ciebie uważać. Iwen zerwał się z łóżka. Jeśli aż tyle wiedziała… A jeśli uzna że nie powinna milczeć? – I co, naskarżysz rodzicom? – Pewnie, że nie. – Ros usiadła na łóżku, więc zrobił to samo. – Wtedy dopiero miałbyś kłopoty, co? Gdyby te dzikusy ze szkoły uznały, że jesteś skarżypytą, to pewnie by cię zabiły. Wzdrygnął się. Spojrzał na nią uważniej. Nie żartowała. – Nie bój się, ciebie też by zaczęli ścigać. Trochę mu ulżyło. Odkąd pamiętał, zawsze obawiał się, że Ros wyskoczy z czymś do rodziców, że wie coś, o czym wiedzieć nie powinna. Nigdy nie mógł przewidzieć jak i kiedy to wykorzysta, lecz gdy obiecywała milczeć, zwykle dotrzymywała słowa. – Ale ja mogę uciekać i nikt mi z tego powodu niczego nie zrobi. A i dołożyć potrafię! Mamy gdzieś te wasze durne zasady. Tak na Ziemi jak i tutaj. – Dobrze ci – stwierdził z nutą zazdrości. – Jak zacznę uciekać, to mnie złapią i zbiją jeszcze bardziej. Głupia szkoła. – Mówisz tak, bo nie wiesz jak to jest u nas, Iw. Uwierzyłabym, że trafię do miejsca, gdzie chłopcy malują się jak kobiety? – parsknęła. – Możesz być pewien, że jeśli którekolwiek z nas coś powie rodzicom, to jedynie ty sam. Przysięgam. Odprężył się. – Dzięki. – Drobiazg. Masz swoje własne problemy. Więc jak to było? Jak cię dopadli? – Przypadek – powiedział z rezygnacją. Uznał, że to prawda, choć wcale nie był tego pewien. – Da się znieść. Wiedziałem, że tak się kiedyś stanie. – Mój dzielny, młodszy brat – Ros uśmiechnęła się i przytuliła go lekko do siebie. – Obyś tylko nie był zbyt głupi. Łatwo nam tu nie będzie, ale jakoś to zniesiemy. Wystarczy trzymać się razem. Oczywiście, nie w szkole. Ale poza nią, to już co innego. Dawna Ros była poważna i wyniosła, lecz ostatnio złagodniała. Pozwalała mu na więcej niż kiedyś. Na Ziemi często powtarzała, że jest głupi i nic nie rozumie. Mówiła to zwłaszcza wtedy, gdy złościł się na rodziców, bo znowu się kłócili lub znowu musieli się przeprowadzać. Lecz od kiedy tu trafili, przestała tak mówić. Nie tylko ona się zmieniła. Rodzice stali się bardziej skryci niż zwykle, jakby coś ukrywali. Nie byłaby to pierwsza rzecz, o której nie mówili, jak choćby to, po co tu przybyli, czy jak zdołali to załatwić. Niektóre z tych tajemnic znali, domyślali się, a niektóre tajemnicami pozostały. – Co u ciebie? – spytał. – Kolejny spokojny dzień w szkole? – Spokojny? – odepchnęła go lekko. – Nie myśl sobie, że my mamy spokój. Choćby dzisiaj. Rozwaliłam jaja takiemu jednemu, co to sobie myślał, że jak jest o rok starszy, to może mnie dotykać. Och, może i są twardzi, lecz ja wiem, jak przyłożyć by to poczuli. Skrzywił się. To musiało boleć, ale był pewien, że tamtemu się należało. Siostra była jeszcze bardziej bojowa niż on. Po jaką zarazę miał ją dotykać, tego nie rozumiał. – Wiem, to miejsce jest obrzydliwe – dodała Ros – ale lepszego nie będzie. – Gorszego chyba też nie. Spojrzeli na siebie. Ros pogłaskała go po głowie. – Mam taką nadzieję. Zresztą, jak cała reszta, to też nie potrwa wiecznie. Tylko tak na przyszłość uprzedzam cię, zapamiętaj sobie, co zrobiłam z tamtym gnojkiem. Możesz sobie być moim bratem, ale jeśli kiedykolwiek spróbujesz tak robić z inną dziewczyną, która nie będzie tego chciała, to twoje jaja też będą w niebezpieczeństwie. Iwen prychnął. – Możesz sobie pomarzyć! – odparł z pogardą. – Czego miałbym chcieć od dziewczyn? – Jesteś głupi i o niczym nie masz pojęcia – odpowiedziała Ros. Zmierzwiła jego włosy, po czym wstała. Uśmiechnął się. Powiedziała to po raz pierwszy od przybycia na stację. Wytrzymała prawie dwa tygodnie. Nieźle, jak na nią. – Teraz może nie, ale gdy dorosnę, będę od ciebie o wiele mądrzejszy. Mężczyźni zawsze są mądrzejsi! – zaznaczył. – Dzieciaki – stwierdziła Ros. – Wszystkie tu są takie same. A ty, Iw, jesteś ich królem. Silniejszy, mądrzejszy… Tylko to się liczy – wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Zmęczenie przypomniało o sobie. Tak jak siedział, padł na plecy, rozrzucił ramiona i pogrążył się w myślach. Nie wiedział, jak szkoła wygląda dla Ros, ale był pewien, że siostra też nie ma lekko. Nie może jej być tak ciężko jak jemu, ale z pewnością ma gorzej niż na Ziemi. Choć kto wie…? Tu wszystko było inne, a on i bez tego czuł, że coś przed nim ukrywa, odkąd ich stopy dotknęły pokładu stacji. Powiedział, że będzie dobrze, choć wcale tak nie uważał. Sam przed sobą sądził, że będzie jeszcze gorzej. Stacja to nie miejsce, w którym coś może się polepszyć. Była miejscem, do którego musiał przywyknąć. Przynajmniej, miał nadzieję, tylko na jakiś czas. |