Kolejnym podejrzanym był Buris Warton. Jego zachowaniu przyjrzał się szczególnie dokładnie. Ktoś taki jak on, z samej natury swojej pracy, mógł pokrzyżować jego plany. Potężna, muskularna budowa ciała była przy jego pracy niewątpliwym atutem, wzrost ponad przeciętną też mu w niczym nie przeszkadzał. W tym rzadkim przypadku przydatne były zarówno wysokie wykształcenie jak i zdolność taszczenia i precyzyjnego manipulowania ciężkimi panelami. Od dawna Wilan obserwował go uważnie; nie umknęło mu więc, że od jakiegoś czasu był jakiś nieswój. Buris był montażystą ekranów i specjalistą od struktur materiałowych. Wilan potrzebował go, by zakończył zewnętrzne ekranowanie statku i by zrobił to dobrze, lecz zależało mu także, by pozostał rozkojarzony. Poprowadził przewody najlepiej jak potrafił, wzrokiem nikt nie mógłby dostrzec różnicy, jednak nie wszystko dało się maskować. Gdyby Buris nagle okazał się nadgorliwy i zaczął sprawdzać chemiczną i krystaliczną strukturę powierzchni, mógłby natrafić na ślady niedawnego roztopienia. Zaniepokoiło go jak często Buris przebywał we wnętrzu statku. Nie wychodził nawet na przerwy, choć nigdy nie był maniakiem pracy. Był w magazynie przed włamaniem. Wymieniał narzędzia, lecz wyszedł na dziesięć minut przed wyłączeniem perceptorów. Wtedy był już wewnątrz statku. Magazyn był blisko; każdy dałby radę wyjść ze statku i w pół godziny uwinąć się ze wszystkim, tylko jak by zdołał wyłączyć perceptory na odległość? Na pewno nie zrobiono tego z bliska – perceptory zarejestrowałyby złodzieja tuż przed wyłączeniem, więc musiałby usunąć ten fragment z banku danych, tymczasem nie było w nim śladu po takiej manipulacji. Nie wierzył, by ktoś to zrobił przez sieć. Nawet Rikad by tego nie potrafił. Tylko jedna osoba potrafiłaby dokonać czegoś takiego. Lerszen Norrenson. Od początku wydał mu się dziwny. Średnio wysoki, suchy mężczyzna o twarzy z rodzaju takich, co to w starożytnych czasach nie można było sobie wyobrazić bez okularów i posiwiałych, rozrzuconych w nieładzie włosów. Dzisiaj, jeśli nawet udało mu się załapać na wadę wzroku, miał ją trwale skorygowaną na soczewce, zaś żywej barwy włosy były starannie uczesane. Okulary nosili jedynie ci, których stać było na pogoń za szybko i bezładnie zmieniającą się dekadencką modą. W pewnym sensie nosili je też technicy, lecz ich okulary były interfejsem sieci. Dzięki nim wydawali komputerowi polecenia za pomocą mrugnięć i ruchów gałek ocznych oraz, dzięki przywołanej projekcji, zaglądali do niedostępnych wnętrz podzespołów. Nieobecny, mógłby powiedzieć, patrząc na wyraz jego twarzy. Wieczny myśliciel. Lecz to był tylko pozór. Lerszen nie zachowywał się jak byle głupek. Był oczywistym celem lub wykonawcą. Włamania zdarzały się od dawna, mimo to Wilan przejrzał zapisy dotyczące Lerszena równie uważnie jak te z Burisem. Analiza pokazała, że w czasie włamania Lerszen został zarejestrowany przez perceptory w zupełnie innym miejscu. Pracował na zewnątrz, przy modułach pamięci przyszłego komputera pokładowego. Nie mógł tego zrobić, lecz nic nie stało na przeszkodzie, by pomóc złodziejowi. Tylko po co? Schemat włamania był ten sam, co zawsze. Długo wpatrywał się w zatrzymaną projekcję, zastanawiając się, jak poważnie potraktować Lerszena, gdy nagle dostrzegł na obrazie coś, co go zaniepokoiło. Ruchem ręki powiększył projekcję i przełączył ją w tryb wolnego odtwarzania, potem przewinął do tyłu i odtworzył znowu. Jeszcze raz cofnął, tym razem z taką samą prędkością jak przy odtwarzaniu, wciąż wpatrując się w obraz. Po chwili miał już pewność. Kilka metrów za Lerszenem, kryjąc się wśród maszyn, unosiły się dwie kuleczki automatów poszukiwawczych. Ktokolwiek się włamał do magazynu, to nie mógł być Lerszen. Już był obserwowany. – Niech mnie otchłań pochłonie! – szepnął do siebie. Ledwo przybył, a już miał kłopoty. Może to dlatego…? Emigrantka, jak czasem nazywali Urząd Emigracyjny, razem z Kosą miały w zwyczaju obserwowanie każdego nowego na stacji. Nie robiły tego zawsze, niemniej robiły, a to odrobinę krzyżowało jego plany. Zamierzał nakłonić Lerszena, by w ramach testów zostawił w systemie statku otwartą furtkę, pozwalającą na kontrolowanie komputera z wnętrza komór inercyjnych. Termin ich montażu zbliżał się powoli, a tu coś takiego! Do czasu rozwiązania problemu postanowił trzymać się od Lerszena z daleka i bardziej uważać na każdy swój ruch. Jeszcze raz sprawdził zapisy, tym razem szybko. Nie miał uprawnień do wyszukiwania sekwencji z automatami, lecz sygnatura Hesina miała wystarczający poziom autoryzacji by system nie wymazał ich obrazu z udostępnionej bazy danych. Wiedział, czego szukał. Na szczęście więcej tego nie znalazł. Poza Lerszenem, nikt w stoczni nie był obserwowany. Wyciągnąwszy z zapisów wszystko, co tylko było użyteczne, Wilan postanowił przyjrzeć się samemu magazynowi. Przechodził nie dalej niż kilkanaście metrów od transportowej windy magnetycznej, gdy usłyszał dziwny hałas. Hala tonęła w dźwiękach pracujących maszyn, lecz nawet tu pewne odgłosy były nie na miejscu. Na charakterystyczny zgrzyt rwanego plastiku i krótki, jękliwy pisk przeładowanych, obciążonych nagle dodatkową masą cewek windy magnetycznej jego stopy niemal wrosły w podłogę. Obrócił się, czując przeszywające dreszcze. Jak zahipnotyzowany obserwował, jak poduszka magnetyczna windy coraz szybciej wyrzuca w górę ładowarkę, która zbyt głęboko wjechała w głąb szybu. Zabezpieczenia były usunięte. Winda była bezustannie rozładowywana. Gdyby za każdym razem sprawdzali, czy jest zabezpieczona, włączali ją, wyłączali, i znowu… Wiedział o tym każdy operator. To oni pilnowali, by żadna z maszyn nie weszła do niebezpiecznej strefy nim poduszka magnetyczna ustabilizuje się na tyle, by transportowany przedmiot zawisł nieruchomo w jej wnętrzu. W razie kłopotów, mieli przejąć kontrolę nad maszyną. Ładowarki były automatyczne, nadzorujący system był automatyczny, lecz osłony najbardziej przestarzałych maszyn pozostawały wiele do życzenia. Nie zawsze dawały sobie radę z polem magnetycznym; zdarzało się, że ignorowały jego natężenie, gdy wykraczało poza wartości konieczne do utrzymania sztucznego ciążenia. Dlatego wszystkiego pilnował człowiek. Wilan złapał wzrokiem operatora zdalnego pulpitu awaryjnego. Ze zgrozą spostrzegł, że operator wprawdzie patrzy na wznoszącą się maszynę, lecz zdaje się jej nie dostrzegać. – Uciekaj! – zawołał. Ostrzeżenie pozostało bez echa. To było najgorsze, co mogło się zdarzyć z ludźmi. Pracując z automatami, w stałym, monotonnie bezmyślnym, hipnotyzującym rytmie, ludzki umysł zaczynał działać jak jeden z nich, lecz, na kosmos, płacono im za uwagę, nie za marzenia na jawie! Ładowarka coraz szybciej wznosiła się w górę. W zwykłym polu ciążenia ważyła kilka ładnych ton. Lecąc ukośnie od pionu, na wysokości kilkudziesięciu metrów opuściła szyb windy, by, pozbawiona działania poduszki magnetycznej, poddać się polu stacji. Zwolniła majestatycznie, na moment zawisła w powietrzu – po czym ruszyła w dół. Miał ledwie sekundy. Oczami wyobraźni już widział stertę poskręcanego plastiku, ledwie parę metrów od operatora. Rzucił się biegiem w jego stronę. Szczęśliwie, zgrzyt odkształcanego tworzywa przywrócił nieuważnego pracownika do rzeczywistości. Spojrzał w górę i zaczął uciekać. Wilan, mając lepsze rozeznanie w sytuacji, przechwycił go w biegu i siłą odciągnął w bezpieczne miejsce. Przy akompaniamencie miażdżonej konstrukcji kilkutonowa maszyna z impetem uderzyła w podłogę, wprawiając ją w wyczuwalne drżenie. Od początku zdarzenia minęło ledwie kilka chwil. Ładowarka zamieniła się w stos złomu; wysięgnik zahaczył o panel, niszcząc całe stanowisko. Ładowarki zaczęły się zatrzymywać, posłuszne wezwaniu automatycznej kontroli bezpieczeństwa stoczni. Wilan odetchnął. Czuł drżenie nóg i napięcie wszystkich mięśni. Operator gapił się z głupią miną na potrzaskane szczątki. Wściekły, obrócił zaskoczonego człowieka przodem. – Człowieku, śpisz czy co? – potrząsnął nim w zdenerwowaniu. Widział dość podobnych wypadków, by wystarczyło ich na niejedno życie. – Na kosmos, nie potrafisz uważać nawet na siebie? Na zarazę! Chcesz zapłacić z własnej kieszeni za maszynę? Operator był cały, zdrowy i całkowicie zdezorientowany. Jego wzrok był wciąż nieobecny. Miał więcej szczęścia niż rozumu. Wilan długą chwilę trząsł nim niczym kukłą zanim zorientował się, że od niedawna zna tego nieźle umazanego smarem technika. Fil Stenhord. Puścił go. Fil spojrzał nieprzytomnym wzrokiem. – Nie zauważyłem, przysięgam… – wyjąkał. Potrząsnął głową, wracając do rzeczywistości. – Zapłacę, tylko nie.. Albo wciąż był w szoku, albo pod wpływem narkotyków. Pracownicy brali różne środki by pomóc sobie przy pracy, lecz znali ryzyko i unikali środków odurzających. Zresztą, operator nie miał po co brać. Wilan spojrzał mu w oczy. Był czysty, choć dziwnie rozkojarzony. Czy tak zachowywałby się włamywacz, w kilka godzin po włamaniu? Gdyby coś wiedział, byłby na adrenalinie… – Nie ode mnie zależy, czy zostaniesz w pracy – odpowiedział sucho. – Narażasz innych, nie tylko siebie! Operator nie odpowiedział. Wilan oddał go pod opiekę przybyłej ekipy medycznej. Na wszelki wypadek zalecił zrobić badanie krwi. Dookoła zaczęła się zbierać grupa techników. Wilan przeciągnął wzrokiem po ścianach. Perceptory były skierowane na wnętrze windy, lecz ich ustawienie nie pozwalało dostrzec, co robił Fil. Komputer zobaczy najwyżej jego plecy, w połowie zasłonięte konsolą. Wilan zdał sobie sprawę, że jest jedyną osobą, poza Filem, która znała prawdziwą przyczynę wypadku. Zarządzająca stocznią korporacja mocno cięła koszty produkcji. Technicy bez problemu znajdą tuzin usterek w każdym sprzęcie. Jeśli badanie krwi nic nie wykaże, być może operator nie zostanie wyrzucony. Dopiero w magazynie Wilan zmusił się, by zapomnieć o wypadku i skupić się na tym, po co tu przyszedł. Nie liczył, że coś znajdzie. Złodziej nigdy nie zostawił po sobie śladu. Policja miała z tą sprawą tyle samo szczęścia. Zamek był nienaruszony, choć słaby ślad magnetyczny dowodził, że ktokolwiek go otworzył, nie miał własnej karty lub nie użył jej z obawy przed pozostawieniem śladu w pamięci. Od czasu pierwszego włamania wypróbowano wiele rzekomo inteligentnych systemów zabezpieczających – wszystkie zdały się na próżnię. Byle technik nie dałby sobie z nimi rady; w grę wchodzili jedynie inżynierowie, a i to nie wszyscy. Rozczarowany, pomyślał, iż wśród jego towarzyszy jest przynajmniej jedna osoba, bardzo inteligentna, której tak naprawdę nie znał i na którą powinien zwrócić szczególną uwagę. Będąc w środku, zaczął zestawiać stan magazynu z brakującymi rzeczami. Nie było tego wiele, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie brakujące przedmioty pochodziły ze skrzyń, które dotarły do stoczni zeszłego rozjaśnienia, wieczorem. Było późno, nie było nikogo, kto mógłby je wciągnąć na rejestr magazynu. Dopiero dzisiaj, już po wykryciu włamania, Rikad nakazał ich kontrolę. Nie sprawdzano, czy skrzynie były już gdzieś otwierane. Założono, że zrobił to złodziej, lecz prawda mogła być nieco inna. Każdy, kto choć raz wciągał takie skrzynie na rejestr wiedział, że ich zawartość nie zawsze zgadza się ilościowo z tym, co powinno być w środku. Pojedyncze sztuki musiały ginąć gdzieś po drodze, być może podczas pakowania skrzyń. Hesin mógł zwrócić uwagę na ten drobiazg, lecz na jego miejscu Wilan nie wspominałby o tym w raporcie. Łatwiej było oskarżyć złodzieja o braki niż wykłócać się z dostawcami. Takie podejście już się sprawdziło przy okazji wcześniejszych kradzieży. Tym razem zginęły jedynie nic niewarte drobiazgi. To nie pasowało do profilu. Jeśli brakujące rzeczy zaginęły jak zwykle gdzieś przy transporcie, znaczyłoby to, że włamanie wprawdzie było, lecz… sprawca niczego nie zabrał. Zaczął uważnie i systematycznie sprawdzać każdy znajdujący się w magazynie obiekt, każde narzędzie i każdą skrzynię. W tym jednym względzie raport był niezwykle skrupulatny. Nie znalazł ani jednej rozbieżności, ni śladu po włamywaczu, odkrył za to coś innego. Jeden róg pomieszczenia od zawsze zajmował raz większy, raz mniejszy stos pustych skrzyń. Były przeznaczone do oczyszczenia i odesłania. Wypełniały je części przeznaczone do segregacji – te, które się nadawały miały być użyte ponownie, reszta miała zostać wysłana do dekompozytorni. Innymi słowy, śmietnik techniczny. Nie wiedział, po co się w nim grzebie, chyba tylko po to, by mieć pewność, że nie przeoczył niczego. I nie przeoczył. W jednej ze skrzyń znalazł kulę wielkości głowy, ukrytą pod stosem części. Zamarł, poznając komorę fuzji. To była bomba. Otwory wlotowe były zabezpieczone. Miało to zwiększyć wydajności reakcji fuzji i tym samym, siłę rażenia bomby. Na powierzchni kuli doczepiono metalowy zbiorniczek, zapewne wypełniony sprężonym wodorem – dość by osiągnąć siłę rażenia najmocniejszej ze starożytnych głowic jądrowych, lecz nawet gdyby go odłączył, samo powietrze w komorze wystarczyłoby do eksplozji o sile paru megaton. W sam raz na stocznię. Po drugiej stronie kuli znalazł moduł zasilania, zawierający energię konieczną do wytworzenia impulsu grawitonowego mającego ścisnąć gaz do punktu, w którym osiągnie gęstość zapłonu. Obok niego umieszczono półkolisty obiekt – zapewne zegar. Brak wyświetlacza czy przełączników sugerował, że programowano go przez zewnętrzne urządzenie. Nie znając częstotliwości odbioru, mógł zapomnieć o jego wyłączeniu; skanowanie mogło uruchomić bombę. Zdusił panikę nim zdążyła się rozpalić na dobre. Zbyt dobrze znał się na takich urządzeniach, by stracić głowę. Ostrożnie złapał kulę w dłonie i bardzo, ale to bardzo powoli uniósł do góry, na wypadek gdyby urządzenie miało także zapalnik bezwładnościowy. Spojrzał na spód, szukając przewodów inicjujących komorę. Nie wierzył, by terrorysta zastosował przekaźniki. Nawet on wiedział jak je zagłuszyć, a to zneutralizowałoby bombę. Staroświeckie światłowody były odporne na zakłócenia, a przy środkach, jakimi dysponował niemal nie do obejścia. Znalazł je i odetchnął z ulgą. Rzucił kulę z powrotem do skrzyni i otarł pot z czoła. Komora nie była podłączona do zegara. Właśnie w takich chwilach ludzie zaczynają nienawidzić Podziemie, pomyślał, obserwując zebranych na miejscu zdarzenia policjantów, Ochronę Stoczni i kilku agentów Kosy. Tym razem zjawili się szybko i równie szybko zaczęli przeszukiwać magazyn, próbując znaleźć jakikolwiek ślad sprawcy. Tym razem traktowali sprawę poważnie. Trzeba było bomby, by zwrócić uwagę tych durniów. Przy korytarzu prowadzącym do magazynu zgromadził się tłumek pracowników stoczni. Był tu chyba każdy. Wiadomość rozeszła się z prędkością światła. Nikt nie wątpił, że to robota Podziemia. Kto inny podkładał bomby? Stocznie od zawsze były dla nich atrakcyjnym celem. Podobno dobrze je pilnowano. Najwyraźniej nie dość dobrze. Wiele się mówiło o Podziemiu i o tym, co wyprawiało. Wielu patrzyło na nich jak na nadzieję Układu, jeśli nie na zbawców całej ludzkości. Tyle że to byli bardzo niebezpieczni ludzie. Partyzanci, często terroryści, złodzieje i przemytnicy. W tym pierwszym, jak słyszał, byli beznadziejni, lecz z tym drugim szło im całkiem nieźle. Kto konkretnie podłożył bombę? To pytanie zadawał sobie każdy, także Wilan. Wiedział już, że włamania nie było – nie po to, by coś ukraść ani nie po to, by zostawić bombę na później. Skrzynia z częściami, w której ją okryto, zostałaby sprawdzona najpóźniej pojutrze. Nikt, kto potrafił niepostrzeżenie dostać się do magazynu, nie mógł być tak głupi, by ją tam ukryć do czasu, gdy zdecyduje się ją uzbroić. Nie, ona miała być nastawiona już teraz, lecz ktokolwiek ją podłożył, w zdenerwowaniu zapomniał ją nastawić. Najprawdopodobniej niczego nie zauważył, inaczej natychmiast naprawiłby swój błąd. Zatem, myślał dalej, zamachowiec był pewien, że bomba wybuchnie. Logicznym było, że była nim osoba, której nie było już na terenie stoczni, a może i stacji. Tymczasem załoga była w komplecie. Owszem, prawdziwy włamywacz mógł pomóc zamachowcowi, lecz został na miejscu, nieświadom tego, co ma nastąpić. To by było podobne do Podziemia – działało bezwzględnie i bez litości. Jeden z ochroniarzy podszedł do Wilana. Wilan spodziewał się tego o wiele wcześniej. – Jakim sposobem ta bomba trafiła do mojej stoczni? Na ciężką zarazę, od czego tu jesteście? – spytał drżącym, lecz wściekłym głosem. Wciąż był zdenerwowany i wcale tego nie krył. Ręce mu się trzęsły ponad możliwość opanowania. Żył tylko dlatego, że zamachowiec był aż tak nieuważny, czy zdenerwowany, że nie podłączył komory. – My wiemy, od czego tu jesteśmy – zauważył chłodno strażnik. – Pytanie, co pan robił w magazynie, panie… Waspers. – Co ja tu robię? Pracuję tu! Niech to śluza, przecież to ja ostrzegłem was o bombie! – To niczego nie wyklucza. Jak na razie, wszystkie odciski palców i ślady zapachowe jakie znaleźliśmy na komorze należą do pana. – Bo próbowałem ją rozbroić! – jego wściekłość zaczęła narastać. – To pan tak twierdzi – spokój i chłód strażnika pozostały niewzruszone. – Bomba nie była uzbrojona. – A skąd miałem to wiedzieć!? – zawołał. – Może mi wmówicie, że chciałem ją uzbroić, więc zawołałem was byście mi pomogli? Nie wydaje się panu, że ktoś tak sprytny, by niepostrzeżenie włamać się do magazynu i wnieść bombę na teren stoczni byłby za głupi, by zostawić na niej swoje odciski palców? – Rozważamy taką możliwość – strażnik znacząco spojrzał na Wilana. – Co? Może spodziewacie się znaleźć wewnątrz komory identyfikator jej konstruktora? – Sprawdzamy wszystko – odparł strażnik z chłodną uprzejmością – także tę możliwość. – Czy ktoś już panu mówił, że jest pan paranoikiem? – Wilan wysilił się na spokój, czując dziwny niepokój, że strażnik wcale nie żartuje. – Wiele osób – stwierdził strażnik, bez cienia emocji. – Za to nam płacą. Na razie wiemy tylko, że to pan znalazł bombę i jest jedynym, który ją widział czy dotykał. Wilan zamknął oczy i odetchnął kilka razy. – Jestem oskarżony? – spytał bardzo, bardzo spokojnie. – Nie. – Więc, na radiację, dajcie mi spokój i zajmijcie się szukaniem prawdziwych przestępców! Odwrócił się i odszedł, przechodząc przez wytyczoną przez policję linię. Nie wierzył, by ktokolwiek, poza ochroną, poważnie potraktował te idiotyczne oskarżenia, jednak wolał nie ryzykować, że wyjdzie z siebie. Strażnik może nie był zbyt bystry, lecz był czujny. Teraz wszyscy będą czujniejsi. Tylko drugi taki wariat mógłby spróbować powtórzyć zamach. To oczywiście utrudni także i jego plany, jednak mając wybór pomiędzy bezpieczeństwem a jego szybszą realizacją, wolał wybrać to pierwsze. Jeśli to miała być cena za to, by któregoś rozjaśnienia nie wylecieć w kosmos, był gotów ją zapłacić. |