Było ich dwóch, w każdym z nich inna krew, ale jeden przyświecał im cel. Ustawić się bez względu na ochotę, bo „Halo” musi stanąć w sobotę. W dzisiejszym odcinku: „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”. Piotr Dobry ocenił film na 80%, a Bartosz Sztybor zupełnie odwrotnie: na 60%.  | Co dwa tygodnie Dobry i Sztybor prowadzą dialog. Zazwyczaj rozmowa tyczy filmów. Różnych filmów. Z Europy i Azji. Z ogromnych wytwórni hollywoodzkich i malutkich siedlisk niezależności. Z początków kinematografii i aktualnych repertuarów. Z rąk uznanych reżyserów i raczkujących artystów. Z białymi uczniakami gwałcącymi szarlotki i czarnymi buntownikami grającymi w kosza. Z Rutgerem Hauerem i bez niego. |  |
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bartosz Sztybor: Wybrałem „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”, bo nic innego nie przyszło mi na myśl. Dużo tytułów przechodziło przez moją głowę, ale chyba nie mógłbym się odnaleźć w rozmowie o nich. A tutaj jest szansa na małą kłótnię, bo ostatnio zgadzaliśmy się raczej ocenowo. Będzie kłótnia? Piotr Dobry: Wysoce prawdopodobne, że będzie, bo kulturalnie to ja mogę z Tobą rozmawiać, gdy owszem, nie zgadzamy się, ale przedstawiasz mi jakieś sensowne argumenty, dlaczego tak a nie inaczej. Tutaj natomiast póki co nie widzę powodu, dla którego miałby nie spodobać Ci się ten film. Więcej – po seansie byłem przekonany, że zaraz mi zaczniesz tupać nóżkami z radości. A Ty się wypiąłeś na poczciwego kowboja, jak ostatni burżuj. BS: No widzisz, a jednak mi się nie spodobał. Takie życie, ziomek. PD: No właśnie widzę i nie kumam, dlaczego Ci się nie spodobał. BS: Bo to zły film był. PD: Widzę, że obrałeś już taktykę na dzisiejszy dialog. Tę najbardziej wkurwiającą. Dlaczego to zły film był? Proszę o rozbudowaną wypowiedź. BS: Widzę, że Piotruś wstał dzisiaj lewą nogą i nabuzowany jest troszeczkę. Dobrze, Pietrucha, będą argumenty, ale nie rzucę od razu wszystkich. Po pierwsze, sama narracja. Nie podobała mi się. Jones sztucznie przedłuża seans. A pokazywanie zdarzenia z różnych perspektyw, charakterystyczne dla Arriagi, jest pozbawione analogii i w ogóle niepotrzebne. PD: Mi się podobało. Jones nic sztucznie nie przedłuża, tylko pozwala widzowi dłużej delektować się klimatem. Nie przekonuje mnie Twój zarzut o zbędności, bo prawie każdy film można by skrócić bez szkody dla fabuły. I pod wieloma podaniami o powycinanie taśmy tu i ówdzie z chęcią bym się podpisał, ale w przypadku filmu tak dobrego jak „Trzy pogrzeby...” zupełnie mi to nie przeszkadza, bo jak mogę patrzeć na dobrą historię i dobrych aktorów przez minut dziesięć albo dwadzieścia, to ja wolę dwadzieścia. A nogą wstałem prawą, ale to nie ja od początku łaknąłem kłótni... BS: Ja łaknąłem kłótni, ale Ty ją wszczynasz. No ale dobra, pozostawmy emocje w szatni. Przyznam, że momentami czuć klimat, ale właśnie to nieumiejętne operowanie polifonicznością psuje cały nastrój. A do aktorów i historii, swoją drogą przeciętnych, jeszcze wrócimy. PD: Z tym że ja tego nieumiejętnego operowania polifonicznością (cóż to za idiotyczna metafora?) nie czułem wcale, a klimat cały czas. Tak właśnie widzę przyszłość modernistycznego westernu. Jones bardzo dużo zyskał w moich oczach. Nawiasem mówiąc dostrzegam tutaj świetny smaczek – obsadzali biedaka non stop w kiepskich filmach jako ścigającego, to wreszcie sam stanął za kamerą, obsadził się przekornie w roli ściganego i piękny film mu wyszedł. BS: On bardzo chciał zagrać Melquiadesa, ale Besson powiedział mu, że publiczność tego nie wytrzyma. Przyszłością modernistycznego (albo lepiej post-) jest raczej „Ostatni sprawiedliwy”, a nie do bólu przeciętne „Trzy pogrzeby...”. PD: O kurwa, musisz demonstrować miłość do Willisa w każdej dyskusji? Jeśli stawiasz wyżej „Ostatniego sprawiedliwego” niż „Trzy pogrzeby...”, to już w pełni nabieram przekonania, że krytykując film Jonesa, robisz to jedynie z czystej przekory. Wszyscy chwalą, więc fajnie być oryginalnym, nie? BS: Wybacz, ale przed, jak i po seansie nie widziałem żadnej recenzji i nie znałem żadnej opinii. Festiwalowe nagrody i wyróżnienia już jakiś czas temu przestały mnie przekonywać. A „Ostatni sprawiedliwy” jest kawałem dobrego kina i moje uwielbienie dla Willisa nie ma tu nic do rzeczy. Czemu zawsze, kiedy nie zgadzam się z Twoim zdaniem, mówisz, że robię to „jedynie z czystej przekory”. A odpowiadając na pytanie – tak, fajnie być oryginalnym, ale nigdy kosztem poglądów filmowych, które kocham mieć. PD: „Ostatni sprawiedliwy” jest filmem dość przeciętnym z tego, co pamiętam, ale rozmawiamy teraz o czym innym. Nie mów, bo nie zawsze dopatruję się u Ciebie przekory, kiedy się nie zgadzamy. Robię to tylko wtedy, gdy na siłę – oczywiście moim zdaniem – krytykujesz elementy filmu, których dobra jakość raczej nie powinna podlegać dyskusji. Pewnie – są i tacy, którzy uważają, że Brando w „Ojcu chrzestnym” zagrał beznadziejnie, i mają do tego prawo. Ale różnica między owymi takimi a Tobą jest taka, że ich zdanie guzik mnie obchodzi, a Twoje tak. I że ich nie znam wcale, a Ciebie znam dobrze. Twój gust, wydaje mi się, też całkiem nieźle, dlatego oceną „Trzech pogrzebów...” zaskoczyłeś mnie jeszcze bardziej niż oceną „Gnijącej panny młodej”. W takich chwilach zwykłem myśleć coś na kształt: „I Ty Brutusie przeciwko mnie?”. No bo, kurde, czasem siebie za to nienawidzę, ale chcąc nie chcąc Cię lubię i coś tam znaczysz w moim życiu. Co nie znaczy – by uciąć ten sentymentalny ton – że nie uważam Cię za pieprzonego filozofa, którego powinno się napierdalać ze trzy razy dziennie za niektóre teorie. BS: Pierwszy kawałek Twojej ody do przyjaźni bardzo mnie wzruszył, ale później wyszło na to, że powinienem Cię przepraszać za to, że mnie lubisz. Wybacz, nie będę się rewanżował podobną przemową, bo dzisiaj mam stoickie nastawienie (robi kwiat lotosu) i najwyżej jutro Cię uścisnę, tudzież ucałuję. Twoja nadpobudliwość związana z innością moich ocen, związana jest nie tyle z naszą przyjaźnią, co Twoim tyrańskim podejściem do filmowych not. Musisz sobie wyobrazić, że Twoja wysoka ocena dla „Melquiadesa Estradesa” zaskoczyła mnie w równym stopniu. PD: Kiedy właśnie nie powinna, bo że nie jest to historia przeciętnie opowiedziana, napisana i zagrana – co usiłujesz mi wmówić – widać jak na dłoni.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
BS: Ale nic nie jest też tutaj bardzo dobre. Poziom aktorski jest dobry tylko u Jonesa i Yoakama. Strasznie kuleje narracja tego filmu, a samej opowieści brakuje tempa. Jeśli pojawia się jakaś dobra scena, to jest raczej bezwartościowym wtrąceniem usiłującym dorzucić jakieś przesłanie. Zdjęcia są poniżej przeciętnej, a bronią się jedynie dzięki ładnym krajobrazom. No, nie jest to dobry film. PD: Poziom aktorski jest dobry u January Jones, Julia Cedillo i Melissy Leo, u Jonesa i Yoakama jest bardzo dobry. Tylko u Peppera, przyznam, średni, co mnie zdziwiło, zważając na fakt, że ostatnio w „25. godzinie” nieomal przyćmił samego Edwarda Nortona. Poza tym jaki brak tempa, jakie słabe zdjęcia, jakie dorzucanie przesłanek na siłę? Film jest opowiedziany sprawnie, nie nużąco, na pewno lżej niż na przykład „21 gramów”. Mówi też więcej i to ładniejszych rzeczy od tamtego filmu. Nie twierdzę, że jakichś specjalnie nowatorskich, ale przynajmniej nie ma tutaj przerostu formy nad treścią. No, ale Tobie wystarczy pomachać przed nosem informacją, że dusza ludzka waży 21 gramów i już będziesz latał podniecony... BS: January Jones tylko ładnie wyglądała. Mógłbym powiedzieć, że Julio Cedillo grał dobrze, gdybym miał pewność, że trupa Melquiadesa nie grała kukła. Melissa Leo jest nawet na poziomie dwóch dobrych facetów, o tym zapomniałem. Film nie jest opowiedziany sprawnie, a już na pewno nie jest nie-nużący. Zgadzam się, że jest opowiedziany lżej od „21 gramów”. I to jest jego błąd. Bo elementy poważniejsze zamiast o czymś powiedzieć, są śmieszne. Nie mówi też ładniejszych rzeczy, bo i tak mówi zaskakująco mało. Ale aż dziw, że mówi to człowiek, dla którego miłość jest najważniejsza, A właśnie o tym było „21 gramów”. Przerost formy nad treścią jest właśnie w „Trzech pogrzebach...”. W „21...” wszystko logicznie sprowadzało się do wypadku samochodowego, a w „Melquiadesie” różne zaburzenia chronologii wydłużają tylko sztucznie seans. No i wolę machanie ludzką duszą, niż lejcami. PD: Co Ty ciągle z tą chronologią i co ma ona do przesłania? Już Ci powiedziałem, że dla mnie była OK i nawet jeśli dla Ciebie nie, przestań pieprzyć, że tych kilka zaburzeń z pierwszej połowy filmu zepsuło Ci cały seans. Ja wolę machanie i duszą, i lejcami, dlatego tak bardzo mi się ten film spodobał. Wbrew temu, co sądzisz, mówi jednak zaskakująco dużo. Pomijam rzeczy oczywiste jak odkupienie Mike’a Nortona, ale po pierwsze, jest tu finał a la „Jabłka Adama”, którymi się tak zachwycałeś. Po drugie, mistrzowsko ukazana jest frustrująca beznadzieja egzystencji w zapyziałych miasteczkach. Po trzecie, relacje w „nowoczesnych” związkach bez tak zwanej przyszłości. Po czwarte, które ładnie splata się i z trzecim, i z drugim, i z pierwszym – temat samotności. Po piąte i dla mnie osobiście najważniejsze – sama postać Jonesa – kowboja stawiającego wartości takie jak dane słowo, honor, przyjaźń ponad wszystko inne. W starych westernach tacy ludzie byli przecież bohaterami poważanymi nawet przez wrogów. Dziś są już tylko społecznymi wyrzutkami, co najwyżej ekscentrykami. Wspaniale Jones to sportretował z obu stron kamery. BS: A czy ja mówię, że chronologia ma coś do przesłania? Ona po prostu strasznie rozwala narrację. Na początku były zaburzenia chronologii, a później była strasznie nudna podróż Jonesa z Pepperem. A teraz odnosząc się do Twoich rozważań na tematy głębokie. Odkupienie Nortona nie jest tak bardzo oczywiste, jak jest komiczne i idiotyczne. Po pierwsze, co on miał „odkupywać” Jonesowi? Nic. Był winny tylko względem siebie, ale z tym uporał się przecież już po samej tragedii – miał poczucie winy. Czego chcieć więcej? A teraz wedle Twoich punktów. Jeden – „Jabłka Adama” były zrobione z dystansem i dzięki temu były bardzo cierpkie. W „Trzech pogrzebach...” jest to natomiast przedstawione jako jakieś sacrum i przez to robi się niepoważnie. Dwa – takich frustracji było w kinematografii tysiące, a na pewno kilkaset tę beznadzieję przedstawiło o wiele lepiej. Wystarczy wspomnieć o jakiejś części twórczości braci Coen. Trzy – ale tutaj nie ma nic o żadnych nowoczesnych związkach. O takich związkach opowiadało „Closer” czy „We don’t live here anymore”. Tutaj pokazano tylko absolutnie niedobrane pary, które nigdy nic do siebie nie czuły. Cztery – temat samotności jest przedstawiony całkiem nieźle, dlatego w jakiś sposób ten film uznaję bardziej za pozytywny niż negatywny. Ale zbyt dużo retrospekcji psuje trochę odbiór. W pewnym momencie zamiast myśleć, że postacie Jonesa i Cedilla to fajne kumple, myślimy o nich, jako o gejach. Po setnej retrospekcji pomyślałem sobie: „No, przecież wiem, że jest samotny – wyluzujcie trochę”. Pięć – Jones nie jest żadnym wartościowym kowbojem. To egoista, który torturuje człowieka za to, że zabrał mu jedyną „zabawkę”. PD: Ufff... Odbierając komuś życie, jest się winnym tylko wobec siebie? No to ładnie masz poustawiane priorytety. Trudno, żeby Norton nie miał po zabójstwie wyrzutów sumienia. Skoro nazywasz Jonesa egoistą, widać mierzysz wszystkich jedną miarą i zwyczajnie nie rozumiesz różnic między ludźmi starej daty i starych wartości, a współczesnymi. No nic, może kiedyś do tego dojdziesz. Torturował człowieka, bo zabił mu przyjaciela, a nie zabrał zabawkę, cholerny cyniku. Zresztą gdyby idealizowany przez Ciebie Norton przyznał się do morderstwa, tej podróży, która tak Cię znużyła (a według mnie była piękna w najlepszej westernowej tradycji, ale uwielbiam ten gatunek jak Ty Willisa, więc nie jestem obiektywny), wcale by nie było. W „Jabłkach Adama” było więcej dystansu może dlatego, że ten film był komedią? Czarną jak Zorro, ale zawsze. Przemyśl. Zresztą tu nie było żadnego sacrum, bo – o, proszę, kolejne miłe zaskoczenie – Arriaga i Jones mają poczucie humoru. I to wcale niezłe, objawiające się różnorako – w dialogach między głównymi bohaterami, jakimiś piętnastoplanowymi (dwóch młodych Meksykańców nawijających o Eminemie) czy scenach z telenowelą. Co do zapyziałych miasteczek – nie twierdzę, że zobaczyłem je na ekranie tutaj po raz pierwszy, ale zobaczyłem tutaj coś bardzo prawdziwego, kawałek życia. Nawet u Coenów nie dostrzegałem tego w takim stopniu. A co do związków, to przeczysz sam sobie, bo pokazując absolutnie niedobrane pary, które nigdy nic do siebie nie czuły, pokazuje się właśnie nowoczesne związki. Ani Mike Nichols, ani tym bardziej John Curran, nie mają na tę tematykę monopolu. BS: Ty zawsze rozumujesz wszystko na opak. Wobec kogo miał być winny Pepper? Wobec zmarłego? Rozumując oczywiście przyziemnie. Na pewno nic nie wisiał Jonesowi, który wymyślając sobie miasteczko z końcówki, mógł równie dobrze wymyślić sobie przyjaźń z Melquiadesem. I to byłby dowód na to, że głównym i jedynym wątkiem „Trzech pogrzebów...” jest właśnie samotność. Przypomnę Ci tylko, że ten wątek akurat oceniam pozytywnie. Po drugie, tutaj nie chodziło o odkupienie win Peppera, bo on je odkupił, żałując za grzechy. Jones chciał wyłącznie usprawiedliwić siebie, co pokazuje, że był cholernym egoistą. Z tym poczuciem humoru Arriagi i Jonesa, to bym się tak nie zapędzał. Fajny był motyw z telenowelą, ale już motyw z Eminemem był zwykłą ciekawostką, nie zabawną wstawką. U Coenów nie dostrzegłeś, bo pewnie nie widziałeś tego, co trzeba. Albo ich po prostu nie lubisz. Mówiąc mi, że nowoczesne związki to niedobrane pary nie czujące nic do siebie, ale przecież będące w związku małżeńskim, to nie masz racji. Nichols i Curran nie muszą mieć monopolu, ale wypadałoby, żeby Jones miał umiejętności. I nie wyskakuj mi tu z różnicami między ludźmi starej daty a współczesnymi, bo nie wydaje mi się, żebyś był ekspertem w tych sprawach. Nie zaczynaj mnie traktować z góry.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
PD: Kiedy Ty sam swoimi bzdurnymi teoriami upominasz się o takie traktowanie. Ja jednak nigdy nie traktuję Cię z wyższością, tylko staram się spokojnie wytłumaczyć. Więc jeszcze raz wyłożę Ci rzeczy oczywiste, których w swoim zacietrzewieniu nie chcesz widzieć, lub których – o zgrozo – rzeczywiście nie pojmujesz. Zabijając kogoś, nie jest się winnym jedynie wobec siebie i osoby zabitej, ale również wobec bliskich tejże osoby. Przykład: mordując Ciebie, nawet przez przypadek, czułbym się winny także wobec Twoich rodziców i babci. Nie wiem, jak jaśniej mogę Ci to wyłuszczyć i nie wiem, co w tym od samego początku było niejasnego. Mam nadzieję, że żaróweczka już zamigotała. Dalej – Jones nie chciał nikogo usprawiedliwiać, siebie tym bardziej, tylko pragnął spełnić obietnicę daną przyjacielowi, a przy okazji oduczyć jego zabójcę skurwysyństwa, co mu się udało. Koniec końców, filmowy Pepper był mu za to wdzięczny, w przeciwieństwie do Ciebie, zdającego się przejmować losem Peppera bardziej niż on sam. Tyle. I jeszcze poproszę o wyjaśnienie, dlaczego nie mam racji, twierdząc, że wśród nowoczesnych małżeństw zdarzają się pary na wskroś niedobrane. Bo przecież Ty od tych spraw ekspertem jesteś, ale mi jednak nie wystarcza zwykłe „nie masz racji”. BS: No ale to, co powiedziałeś o poczuciu winy w stosunku do rodziny, jest oczywiste, tylko bezpodstawne w przypadku „Trzech pogrzebów...”. Dlatego nie poruszałem tego tematu. Istnieje taka możliwość, że Melquiades nie miał nikogo. Jones niby też nie, ale stworzył sobie przyjaciela Melquiadesa. I dlatego musiał, a raczej wyobraził sobie, że musi się usprawiedliwić. Mówiąc, że Pepper był wdzięczny Jonesowi za tortury, nie widzisz w tym nic komicznego? To jest właśnie głupotą tego filmu, który idąc w kierunku samotności, byłby produktem dobrym. Ale tutaj musiało wejść katharsis, które nie uratowało się przed autoparodią. Wracając do tych małżeństw. Nie powiedziałem nigdy (Ty zresztą też nie), że w nowoczesnych małżeństwach zdarzają się pary niedobrane, bo to jest akurat prawda. Nawet w dawnych małżeństwach zdarzały się pary niedobrane. A w odległych epokach było to na porządku dziennym. Ja powiedziałem coś innego – że niedobrane pary nie muszą być kryterium nowoczesnego związku/małżeństwa. Czemu musisz zawsze przyjmować moje teorie negatywnie, mówiąc o nich jako bzdurnych? Nie możesz ich po prostu przyjąć jako moich/innych/cudzych? Nie rzucam prawd objawionych, a tylko głośno myślę i rozważam. Naucz się szacunku do cudzego zdania. PD: Od kiedy cudze zdanie należy przyjmować bezwarunkowo, nie wchodząc w polemikę? Sądziłem, że w tym między innymi tkwi sens „Halo” – zgadzamy się czy się nie zgadzamy, to dajemy temu upust. Inaczej każda nasza rozmowa mogłaby się kończyć po dwóch zdaniach – Ty przedstawiłbyś swój ogląd sytuacji, ja swój i kropka. Nauczże się w końcu słuchać mnie ze zrozumieniem – nigdy nie twierdziłem, że niezrozumienie i obojętność to STAŁY element KAŻDEGO nowoczesnego związku. Ale – jak sam teraz przyznajesz – pary nieszczęśliwie dobrane się zdarzają. Dodam tylko, że na pewno częściej niż takie wygibasy w czworokątach jak u Nicholsa, którym się posłużyłeś nie wiadomo w jakim celu. No i kompletnie już nie rozumiem, czemu tak się zapierasz w nazywaniu Jonesa egoistą i bronieniu Peppera, skoro jednocześnie twierdzisz, iż to, że Jones mógł sobie Melquiadesa wymyślić, jest tylko jedną z opcji. Czyli wystarczy przyłożyć inną interpretację i już diabli biorą te Twoje katharsis, sacra, komizmy itd. BS: Ale polemika a skwitowanie czyjegoś zdania per bzdura, to ogromna różnica. Do nowoczesnych związków nie wracam, bo już Ci na to odpowiedziałem i wyjaśniałem. Jak będziesz przepisywał naszą rozmowę, to sobie sprawdzisz. Problem z moją interpretacją jest taki, że czynnikiem dla niej niszczącym są właśnie katharsisy, sacra, komizmy i idiotyczny motyw Peppera w zakończeniu. Gdyby film pozbawiono powyższych, to moja interpretacja byłaby całkiem trafna. PD: Ale nadal nie byłaby jedyną możliwą. Polemika a skwitowanie czyjegoś zdania „nie masz racji, bo nie”, to też ogromna różnica. Do nowoczesnych związków nie wracasz, bo niepostrzeżenie przyznałeś mi rację, do czego jednak przyznać się nie zamierzasz. Może się jednak dasz namówić na przyznanie, dlaczego tak zawzięcie bronisz Peppera? BS: Będziesz przepisywał, przeczytasz na spokojnie, to zobaczysz, kto komu przyznał rację. Peppera bronię, bo wiem, że poczucie winy jest największą karą, jaka może spotkać człowieka. A on to poczucie winy miał od razu po wypadku. PD: A poza tym był aniołem, który pieprzył żonę z uczuciem jakby posuwał słoik wypełniony watą, łamał nosy meksykańskim kobietom i w ogóle traktował Meksykan jak zwierzęta. Poczucie winy jest wtedy, kiedy człowiek się przyznaje do popełnionego grzechu. Bo wyrzuty sumienia i ludzkie odruchy ma prawie każdy, co wcale nie jest równoznaczne z największą karą. BS: On przyznał się do winy, by Jonesowi mógł spaść kamień z serca. Znalazł kozła ofiarnego i już. A Pepper nie był aniołem, zachowywał się jak gnojek. Ale człowiek nie musi powiedzieć na głos, że jest winny. To jest przecież to wspominane katharsis, które w „Trzech pogrzebach...” wypadło śmiesznie. Trzymanie tego w sobie jest największą karą, bólem i cierpieniem. PD: Tylko dla dobrego człowieka, a Pepper dobry nie był. Przed współpracownikami, a nawet potem sam na sam z Jonesem nadal szedł w zaparte, że to Melquiades strzelał pierwszy. A ta jego rozpacz świeżo po zabójstwie była podyktowana nie żadnym żałowaniem za grzechy, a zwyczajnych tchórzostwem. Bardziej niż żałować Melquiadesa, którego najprawdopodobniej traktował w myślach na równi ze zwierzęciem – jak wcześniej jego pobratymców – bał się o swoją przyszłość, bał się, czy nie pójdzie siedzieć. To raczej racjonalne zachowanie złych ludzi w takich sytuacjach. BS: Można i tak, można i tak. Maść na szczura! Maść na szczura! PD: Czy to cytowanie Alana nie jest aby pośrednim przyznaniem mi racji? BS: Nie, to jest znak, żeby już zakończyć, bo chce mi się już spać. PD: Innej odpowiedzi się nie spodziewałem. Ty po prostu nie potrafisz mi przyznać racji, a już na pewno nie potrafisz publicznie. Od dziś będę Ci mówił „Pepper”. BS: Fakt, że we wstępie do „Halo” widnieją nasze oceny, precyzuje nasze poglądy. Gdybym przyznał Ci rację na całej linii, to znaczyłoby, że mam takie samo podejście jak Ty. Wtedy moja ocena powinna się zbiegać z Twoją i tym samym nie byłoby tej rozmowy, która do tego przyznania racji prowadziła. A przyznawać Ci rację potrafię, co udowodniłem w tej rozmowie, potwierdzając jakiś fragment Twoich poglądów. Dlatego proszę Cię bardzo, ogarnij się trochę. Wiedz o tym, że nie ma racji bardziej mojszej czy twojszej, jest tylko racja własna. Można o tym dyskutować, wymieniając się argumentami i po cichu licząc, że druga strona coś z tej rozmowy wyniesie czy właśnie przyzna niekiedy rację. Ale nie można zamiast dyskusji nachalnie agitować i prowokować, by druga strona przyjęła Twoje poglądy, bo to się mija z celem. PD: Ale ja od Ciebie nie wymagam przyjmowania moich poglądów. Co więcej, nawet niespecjalnie bym chciał, bo fajnie mieć coś tylko dla siebie. Pytając o pośrednie przyznanie mi racji, miałem na myśli tylko i wyłącznie fragment dotyczący Peppera – gdzie Ty tu widzisz prowokację? BS: W Twoim tonie. PD: A w Twoim to nie? BS: Wydawało mi się, że nie. PD: Nawet jeśli coś wyczuwasz w moim głosie, powinieneś się cieszyć, bo przecież jarają Cię teorie spiskowe. To jak w końcu będzie z tym Pepperem – przekonałem Cię czy nie? BS: Nie. PD: Oj, ktoś tu jest kłamczuszkiem. „Można i tak, można i tak” jest dla mnie stwierdzeniem świadczącym o przyznaniu oponentowi racji, jednocześnie nie odbierając jej sobie. Wilk syty i owca cała. BS: To jest po prostu szacunek dla Twojego zdania. Nie zabieram Ci go. PD: Co jest równoznacznie z przyznaniem mi racji. Szacunku dla zdania pozbawionego sensu przecież mieć nie można. BS: Pojęcia względne, wszystko to pojęcia względne. PD: Czyli to, że wszystko to pojęcia względne, to też pojęcie względne. BS: Jak najbardziej. PD: O matko, właśnie przyznałeś mi rację! BS: Jeśli wziąć pod uwagę naszą teorię pojęć względnych, to niekoniecznie. PD: To na koniec zagadka: co wyjdzie ze skrzyżowania Peppera z Mifune? BS: Doktor Toshiro? PD: Nie. Pepperonin. BS: Wybacz, ale nie mogę się roześmiać, bo – jak sam widzisz – powieki opadły mi na usta. PD: (robi kwiat lotosu).
Tytuł: Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady Tytuł oryginalny: The Three Burials of Melquiades Estrada Reżyseria: Tommy Lee Jones Zdjęcia: Chris Menges Scenariusz: Guillermo Arriaga Obsada: Tommy Lee Jones, Barry Pepper, Julio Cedillo, Dwight Yoakam, January Jones, Guillermo Arriaga, Terry Parks Muzyka: Marco Beltrami Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Francja, USA Data premiery: 6 stycznia 2006 Czas projekcji: 121 min. Gatunek: dramat Ekstrakt: 70% |