powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Najlepsze konwenty są na ulicy Szkolnej
‹Falkon 2005›
Jaki związek ze starożytnym Egiptem mają padawańskie warkoczyki? Na czym polega konkurs na mistrza płatków kukurydzianych? Gdzie się podziały kajdanki Hana Solo? Czy Kapitan Kirk ma skrzydła? Jakie stworzenie przeżyje podróż w kosmos kabrioletem i jak konserwowano mumię Lenina? Na te i wiele innych pytań można było znaleźć odpowiedź na tegorocznym, szóstym już z kolei Ogólnopolskim Konwencie Miłośników Fantastyki FALKON.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Takiej kolejki do akredytacji dawno nie widziałam. Sięgała aż za ogrodzenie szkoły, w której od początku istnienia odbywają się Falkony. Ale nic dziwnego – przyjechało ponad tysiąc uczestników! Pierwszym punktem programu, w którym wzięłam udział, była prelekcja Jacka „Spidera” Strzyża pt. „Za co kochamy ’Gwiezdne Wojny’, a nienawidzimy ’Powrotu Jedi’”. Spider miał swoje zarzuty do „Powrotu Jedi” wypisane na kartce i wymieniał je po kolei, zapraszając publiczność do dyskusji. Były to m.in. (proszę do mnie nie strzelać, ja tu tylko notuję):
  • Ewoki,
  • niebieski słonik w pałacu Jabby,
  • przemieszanie scen poważnych ze scenami zawierającymi slapstickowy humor,
  • napisy początkowe (twierdził, że są „ni w pięć ni w dziewięć” i „nie zawierają ogólnych informacji o tym, co się dzieje w galaktyce” w przeciwieństwie do napisów z Epizodów IV i V),
  • torturowanie robotów u Jabby pokazane w sposób humorystyczny,
  • brak oryginalnej muzyki,
  • to, że Boba Fett ginie,
  • zmiany w wyglądzie i zachowaniu Hana i Lei w porównaniu z poprzednimi epizodami (w wyglądzie to, że przytyli, ale to się przecież zdarza… Arwena przytyła nawet w obrębie tego samego filmu ^___*).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Publiczność reagowała dość żywo, a szczególnie zabawnie było, kiedy do jednego z obecnych zadzwonił ktoś na komórkę i rozległy się dźwięki „Marsza imperialnego” – połowa z obecnych natychmiast stanęła na baczność…
Potem wdrapałam się na poddasze, gdzie tradycyjnie na Falkonach odbywa się blok japońsko-mangowy. Zainteresowała mnie prelekcja o baśniach japońskich, ale prowadząca ją Agnieszka „Seraphica” Skiba, zamiast omówić typowe elementy baśni czy choćby wymienić, czym się różnią od europejskich, ograniczyła się niestety do opowiedzenia kilku bajek. W zasadzie bardziej by tu pasowało słowo „wydukania”, bo dziewczyna mówiła z wyraźną tremą, co kilka słów przerywając wypowiedź pauzami oraz dźwiękami „yyy” i „mmm”. Usłyszeliśmy historię o Urashimie, żółwiu i księżniczce; o Momo Taro, o tym, dlaczego meduza wygląda tak, jak wygląda, i o lisach grających w grę planszową. Pierwsza i ostatnia z baśni tworzyły ładną klamrę kompozycyjną, bo w obu głównym motywem było to, że bohater wraca do domu i jest już 300 lat później (mimo to wszyscy doskonale pamiętają jego i jego rodzinę, choć był tylko niczym nie wyróżniającym się wieśniakiem).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Potem zostałam w tej samej sali na prelekcji Karola Paszka o japońskich traktatach na temat walki. Temat był dość trudny, zapamiętałam głównie to, że są dwie drogi wojownika: droga miecza i droga nauki. Na koniec Karol przeczytał nam kolejno dziewięć zasad Miyamoto Musashiego, po każdej pytając, jak ją interpretujemy. W większości były sformułowane na tyle ogólnikowo, że np. przy zasadzie „podchodzić do rzeczy zgodnie, nie sprzeciwiać się” padło chyba z pięć różnych interpretacji, od akceptowania terenu walki po nieuleganie agresji.
O 20:00 udałam się na prelekcję mojego ulubionego dra Pawła Frelika, o skomplikowanym tytule „Remiksy fantastyki – spojrzenie teoretycznie przychylnego, a praktycznie sceptycznego obserwatora”. Prowadzący był jak zwykle świetnie przygotowany – rozdał uczestnikom wydruk punktów, o których mówił; podziwiałam też jego umiejętność – zapewne wypływającą z praktyki akademickiej – idealnego dopasowywania długości wypowiedzi do przewidzianego na prelekcję czasu. Próbowałam zrobić mu zdjęcie, ale bez lampy błyskowej było to niemożliwe, bo Frelik tak żywiołowo gestykuluje, że wszystkie fotki wychodziły mi rozmazane. ^___*
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Prelekcja dotyczyła kilku różnych rzeczy – fanfików (Paweł wyjaśnił kilka pojęć, takich jak slashe czy Mary Sue, oraz podał kilka ciekawostek, np. że istnieje odrębny gatunek zwany „wingfic”, polegający na tym, że kanoniczni bohaterowie mają skrzydła. Czego to ludzie nie wymyślą), remake’ów filmowych oraz adaptacji książka – film, film – książka, gra – film, komiks – film i tak dalej. Było bardzo interesująco, jedyną wadą dla mnie było to, że prelekcja trwała tylko godzinę… Wraz z Dorotą Żywno dopadłyśmy prelegenta na korytarzu i przegadałyśmy z nim jeszcze dłuższą chwilę o fanfikach. Z tego powodu spóźniłam się na rozpoczęcie kalamburów, więc już w ogóle na nie nie poszłam, tylko na spotkanie autorskie z Romualdem Pawlakiem.
Na spotkaniu było dość kameralnie; wypytywaliśmy Romka o inspiracje jego książek i opowiadań oraz plany na przyszłość. Powiedział, że „Rycerz bezkonny” zaczyna się drastyczną sceną, więc zainteresowałam się jaką, a okazało się, że chodzi o opowiadanie, które już ukazało się w „SF”. Główny bohater zarobkowo pasuje na rycerzy rozkładające się zwłoki. Wywiązała się krótka dyskusja na ten temat, a właściwie nie tyle dyskusja, co Romek ogniście przekonywał nas, że takie rzeczy naprawdę miały miejsce (nie wiem, po co przekonywał, bo nikt nie okazywał niewiary). Wstałam i szybciutko machnęłam na tablicy dowcip rysunkowy na ten temat. ^___*.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W sobotę o godz. 10 odbyło się spotkanie autorskie z Markiem S. Huberathem, który opowiadał o początkach swojej kariery pisarskiej (zachęcał do udziału w konkursach literackich, twierdząc, że to dobry sprawdzian sił) i o tym, jak w Kanadzie pisał „Gniazdo światów”. Potem zeszło na „Miasta pod skałą” i na tematy filozoficzno-religijne; rozmowę z autorem niemal zmonopolizował Tadeusz Olszański. Potem w tej samej sali odbyło się spotkanie z Jarosławem „Jeremiaszem” Grzędowiczem. Oczywiście zostałam, bo choć – podobnie jak w przypadku Marka – nie czytałam jego najnowszej książki, to bardzo lubię jego sposób mówienia. Rozmawialiśmy o „Panu lodowego ogrodu” i ogólnie o pisaniu jako takim, a także o tym, czy Jeremiasz chciałby zostać nowym naczelnym „Nowej Fantastyki” (nie chciałby). Po zakończeniu przeniosłam się do sąsiedniej sali, gdzie za chwilę miała zacząć się prelekcja Huberatha o nieco makabrycznym tytule „Pochwała trupa”. Zeszłam na chwilę na parter – w sali gimnastycznej akurat trwały pokazy karate. Pokazali m.in. kata, formę z bronią oraz kilka chwytów z samoobrony.
W drodze powrotnej zagadnęło mnie trzech młodzieńców w wieku gimnazjalnym, pytając z szacunkiem, czy ja pisuję dla „Esensji” i czy mogą sobie ze mną zrobić zdjęcie :-D Poczułam się niesłychanie sławna :-D (przy okazji: pozdrawiam Was, chłopaki!). Kiedy wreszcie dostałam się do sali, Huberath opowiadał akurat o Lodowej Księżniczce, której znakomicie zakonserwowane ciało – w haftowanej, jedwabnej koszuli, jeździeckich butach za kolana oraz metrowej wysokości futrzanej czapie na głowie – wydobyto kiedyś z lodowca i polano je wrzątkiem, co skutecznie zniszczyło jej twarz, ale większość udało się odtworzyć. Potem usłyszeliśmy o mumii z Takla Makan, której w momencie wydobywania odpadła głowa, ale archeolog i tak się w niej zakochał, o Scytach przyprawiających koniom rogi do uprzęży, o XIV-wiecznych mumiach z Palermo i o tym, że automumifikacja jest oficjalnie zakazana w Japonii.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jak zwykle przy tematach mrożeniowo-suszeniowych Marek opowiadał o larwach ochotki afrykańskiej, które w stanie wysuszonym przeżyłyby podróż w kosmos kabrioletem, ale larwa ochotki to w ogóle twarda bestia – dopiero po dwóch tygodniach od obcięcia głowy zaczyna zauważać, że czegoś jej brakuje. Była też mowa o Krzyżaku zakonserwowanym woskiem i miodem, o mumii Lenina, o pewnym panu nazwiskiem Ruysch, który bodaj w XVIII wieku robił preparaty z niemowląt ozdobione koronkami, a także o tym, że wrzucenie zwłok do bagna też bardzo dobrze je konserwuje, pod warunkiem, że odbędzie się w sezonie zimowym. Generalnie sposoby konserwowania są różne – można kogoś wysuszyć albo przeciwnie, nasączyć płynami.
O godz. 13 prowadziłam spotkanie z Ewą Białołęcką. Najpierw tak się zestresowałam, że zaplątałam się w pierwszym zdaniu, a potem, żeby to nadrobić, zaczęłam tak trajkotać, że wszyscy się śmiali, że nie dopuszczę Ewy do głosu. Miałam przygotowanych kilka pytań, na szczęście w większości nie musiałam ich zadawać, bo publiczność świetnie radziła sobie beze mnie. Najpierw Marek S. Huberath chciał wiedzieć, skąd Ewa bierze pomysły, potem ktoś spytał o powody wydania „Naznaczonych błękitem” i autorka opowiedziała o problemach z wydawnictwem SuperNowa, które ma prawa do tytułu, a także o tym, jak ciężką pracą było przerobienie tekstu. Ja zagadnęłam o smoki, a konkretnie o zmianę ich koncepcji w porównaniu z pierwotną wersją książki, uzyskując obszerną informację, że są one rasą degenerującą się. Potem spytałam o inspiracje geograficzne Lengorchii i o to, jak Ewa zamierza poprowadzić wątek wojny, skoro sami tylko Myszka i Wężownik daliby radę pokonać wrogą armię za pomocą przeniesienia jej w jakieś niemiłe miejsce. Ewa zwróciła uwagę na to, że przecież od dziecka wpajano im, że nie wolno użyć talentu na szkodę człowieka.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Chciałam pójść na panel „Młode wilki polskiej fantasy”, ale wilki w wieku średnim akurat wybierały się na obiad, więc zrobiłam tylko zdjęcie i poszłam ze wszystkimi. Mimo szybkiej obsługi w Pueblo Desperados, na prelekcję Ewy Białołęckiej „Półludzie – mity urzeczywistnione” spóźniłam się 30 minut. Ewa opowiadała o karzełkach i olbrzymach, o hipertrychozie i różnych schorzeniach objawiających się tym, że dzieci rodzą się z nogami zrośniętymi na kształt syreniego ogona, z jednym okiem jak cyklopi, albo nawet całkiem bez kości, z wyjątkiem czaszki. Było też o pierwowzorze Białego Roga – mężczyźnie, który urodził się całkiem bez nóg, ale nadrabiał to niesamowitą energią i chodzeniem na rękach.
Przez godzinę miałam okienko, więc przyłączyłam się w RedRoomie do Krzysztofa „Krzysia-Misia” Księskiego i Marka S. Huberatha, rozmawiających o pisaniu oraz wydawaniu książek. Marek domagał się urządzenia na najbliższym Polconie warsztatów z prawa autorskiego i próbował namówić mnie do napisania książki o fandomie polskim na podstawie moich sprawozdań z konwentów oraz własnych doświadczeń. O 17:15 poszłam na chwilę na odbywającą się zamiast spotkania z Anią Brzezińską prelekcję „Co nowego w ’Gwiezdnych Wojnach’”, ale prowadzący ją chłopak mówił o komiksach i grach, a że jest to temat z gruntu mi obcy, wróciłam do RedRoomu, gdzie tymczasem rozwinęła się nieujęta w programie prelekcja Tadeusza Olszańskiego o całunie turyńskim, obrazie jasnogórskim (a konkretnie o deskach, na których jest naklejone płótno, a w których jest więcej dziurek po gwoździkach z wotami niż w samym płótnie), rozbiorach Polski i wojnie trzydziestoletniej. Przysłuchiwałam się z zainteresowaniem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Potem poszłam na kolejny wykład Pawła Frelika, a że w sali trwała jeszcze prelekcja PWC-a „Twórcy bogów i potworów” (o Rayu Harryhausenie, mistrzu efektów specjalnych z lat 40.), załapałam się na końcówkę – pokaz fanowskiego teledysku „Taniec szkieletów”, zrealizowanego w hołdzie mistrzowi. Składał się ze zręcznie animowanych figurek szkieletów z jakiejś gry planszowej (szybki montaż i sprytne oświetlenie sprawiały, że wydawały się poruszać kończynami, choć był to tylko efekt ich przekręcania z boku na bok i zamieniania miejscami) przemieszanych z ujęciami Szkieletora z kreskówki „He-Man”.
Dr Frelik mówił tym razem o różnych technikach narracyjnych w science fiction, wspomagając się skserowanymi fragmentami książek, które rozdał obecnym. Różne sposoby opisywania nieznanego czytelnikowi świata uszeregował od najbardziej „łopatologicznych” do wręcz hermetycznych, i precyzyjnie omówił. W łopatologicznych jakaś postać (lub narrator niby to jej myślami) wykłada czytelnikowi różne szczegóły dotyczące świata (czytaliśmy m.in. fragment „Czarnych oceanów” Jacka Dukaja, gdzie było to wykonane w najnudniejszy z możliwych sposobów – autor każe nam wierzyć, że np. kobieta czekająca na rozpoczęcie seansu kinowego rozmyśla o historii kina na przestrzeni ostatnich stu lat); w odwrotności skrajnej nic nie jest tłumaczone, nawet jeżeli bohaterami są wirtualne części zbiorowej osobowości ;-) czy coś równie dziwnego.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Następny był panel tłumaczy, o ile panelem można nazwać gawędzących ze sobą PWC-a i Anię „Delilah” Studniarek. W każdym razie rozmawiali ciekawie, m.in. o problemach z występującymi w tłumaczonych utworach cytatami z przeróżnych dzieł, które albo jeszcze nie były w Polsce tłumaczone, albo, co gorsza, zostały przetłumaczone w sposób niepasujący do podanego fragmentu. Ania opowiedziała, jak nieomalże niebo i ziemię poruszyła, żeby dotrzeć do protestanckiej wersji Biblii, w której w odpowiednim fragmencie występują smoki, a nie strusie i szakale, jak w powszechnie znanej.
O godz. 21, już ledwo żywa, wysłuchałam prelekcji Doroty Żywno o egipskich bogach. Dorota była solidnie przygotowana i mówiła ciekawie, ilustrując swoją wypowiedź przezroczami, ale pod koniec trochę zabrakło jej czasu. W każdym razie dowiedzieliśmy się, że padawańskie warkoczyki są wzorowane na fryzurze egipskich dzieci, a Egipcjanie dużą wagę przykładali do miłości w rodzinie, co widać również po ich religii. Mnie szczególnie zainteresowało tzw. zwierzę ozyrysowe, niepasujące do żadnego ze znanych nam gatunków.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

88
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.