 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pani Kwiatów drgnęła, najwyraźniej niemile zaskoczona. Opanowała się jednak, przywołała na wargi czarujący uśmiech. – Chylę czoła przed twoją przenikliwością. Tak, w szkatułce są szczątki Bel Zoora, giganta, który wieki temu zasmakował w ludzkiej krwi, zniszczył kilka królestw, aż w końcu został pokonany przez Elitę. Będzie służył temu, kto go wskrzesi. Jest tylko jeden problem. – Jaharilah zawahała się, by jak najstaranniej dobrać słowa. – Pewnie się orientujesz, że mag, który dokonuje wskrzeszenia, ginie, bo wskrzeszeniec wysysa z niego całą siłę… – Nie mów, że nie masz w tej chwili kogo poświęcić. – Ha! Otóż w tym właśnie sęk. Nie mam. Spalony Władca wybuchnął śmiechem, płosząc kolibry, które polatywały nad jego głową wokół drzewa o wielkich czerwonych kwiatach. – I chciałabyś, żebym ci pomógł, poświęcając jednego z moich własnych agentów? Tylko ciebie stać na podobną zuchwałość, kuzynko. – Czekaj, zastanów się. Potrzebujesz tych trzydziestu tysięcy dusz. Osłabiłeś Dolinę Jęków, lecz w Dolinie Machin już wiedzą, jakim kosztem. Ich armia jest w tej chwili liczniejsza, niż nasze połączone siły. A gdybyś mi pomógł we wskrzeszeniu Bel Zoora… – Wolne żarty, moja miła. Sam nie mam agentów na zbyciu. A co się tyczy długu… – Jego rysy stwardniały. – W miejsce trzydziestu tysięcy dusz, niech pomyślę… Odstąpisz mi swoją husarię. Jaharilah pobladła pod kunsztownym makijażem. – Na czas wojny z Doliną Machin! – Na stałe, kuzynko, na stałe. – Raczysz żartować! Jeśli to zrobię, zostaną mi już tylko striks i piechota, po tym jak Dolina Jęków wytłukła moje chimery… Jak to bywa wśród demonów, w okamgnieniu ton rozmowy z lekkiego stał się lodowaty. – Próbujesz się wykręcać od spłaty?… – spytał bardzo cicho Spalony Władca, a jego oczy groźnie błysnęły. Pani Kwiatów zacisnęła palce na balustradzie mostu tak mocno, że zbielały jej knykcie. – Pomóż mi wskrzesić Bel Zoora, a odzyskasz dług z nawiązką. Wiem, że masz w świecie ludzi paru agentów, którzy mogliby się tego podjąć. Lorant ar Shiath… Massimilla Treve… albo tamta młoda wiedźma z Kel… – Trzymaj się z dala od nich! Wszyscy są mi potrzebni. – No dobrze, a tamten czarny mag, swego czasu na tyle ważny, że własnej córce zleciłeś pilnowanie go. Wspomniałeś, że jest zdolny. – Niezły. Ale… Oczy Jaharilah rozbłysły. – Nadałby się. Mina Spalonego Władcy świadczyła, że ten pomysł niespecjalnie jest mu w smak. – Popatrz, Favill, przecież to idealne rozwiązanie. Nie spełnił i już pewnie nie spełni twoich oczekiwań, więc niech przynajmniej z jego śmierci będzie jakiś pożytek. Po dłuższym namyśle demon o szarych skrzydłach wzruszył ramionami. – Dobrze. Jeśli sądzisz, że zdołasz go zmusić do posłuszeństwa… – Och, o to się nie martw. Nakłanianie opornych do posłuszeństwa to moja specjalność. Chociaż byłoby miło, gdyby twoi poddani zechcieli mi w tym odrobinę pomóc. Tylko troszkę. Spalony Władca ciężko westchnął. – Niech ci będzie. Pod warunkiem, że ich nie narazisz. – Nie narażę, masz moje słowo. – A Bel Zoora, gdy już odpracuje dług, zabierzesz ze świata ludzi. – Zabiorę. I mogę ci go nawet odstąpić, kuzynie, jeśli będziesz chciał. – To się zobaczy. Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu. Podmuch wiatru obsypał ich oboje kwieciem. – W porządku, rozumiem, że umowa stoi. – Jaharilah uśmiechnęła się najbardziej czarującym ze swoim uśmiechów, otrząsając z włosów czerwone płatki. Spalony Władca skłonił się na znak potwierdzenia. W Tay nad Zatoką Snów zachwianie objawiło się jedynie jako kilka świetlistych smug, które o zmierzchu zapaliły się nad horyzontem po to tylko, by zaraz skryć się za chmurami. Potem lunął uczciwy, porządny deszcz, nie mający nic wspólnego z żadną magią. Tego wieczoru Misti nie miała szczęścia. Chodziła tam i z powrotem po bulwarach, nie dbając o to, że moknie, ale każdy mężczyzna, jakiego zaczepiła, odganiał ją przekleństwami. Nie mogła ich winić, tyle w końcu było ładniejszych dziewczyn, jeszcze nie zniszczonych przez narkotyki i dżin. W końcu niechętnie skierowała kroki z powrotem do najstarszej dzielnicy. Przyjazna mgiełka, jaką opium zaciąga nad rzeczywistością, rozwiewała się; coraz bardziej doskwierał chłód, przemoczona odzież, stopy zziębnięte na kość. Kusiło ją, żeby wrócić do izdebki, ogrzać się i przespać trochę, ale za kilka godzin zacznie ją dopadać głód, a wtedy będzie już naprawdę źle. Nie zostało jej nic, co mogłaby sprzedać, nawet koc poszedł. Przeklęte opium, przeklęta brunatna trucizna. Spaliło wszystko, co miała i spaliło jej duszę… Wystraszona przywarła do ściany, bo nagle w sąsiednim domu otwarły się drzwi i na progu zamajaczyły dwie sylwetki. Barczysty typ klnąc szamotał się z kimś drobniejszym, kto odgryzał się ciszej, ale równie szpetnie, aż w końcu wyrwał się i zbiegł po schodkach na ulicę. Ten drugi cisnął jeszcze w ślad za nim kilka wyzwisk, po czym drzwi zatrzasnęły się i zapadła cisza. Ten, który wylądował na ulicy, ruszył przed siebie, mamrocząc gniewnie, jednak już po paru krokach zatoczył się, oparł ciężko o mur. Serce Misti zabiło szybciej. Nietrzeźwy, odurzony albo chory… Stawiała na to pierwsze. Zbliżyła się, stąpając najciszej jak umiała. Gdy była już prawie przy nim, mężczyzna poderwał głowę, skurcz – nie wiadomo, wściekłości czy przerażenia – wykrzywił mu twarz. – To wy? To znowu wy?! Zrobił gwałtowny ruch, jakby chciał się osłonić przed czymś niewidzialnym, i zachwiał się; Misti podtrzymała go w porę, inaczej osunąłby się w błoto. Zamiast smrodu gorzałki, z bliska poczuła charakterystyczny gorzki zapach lucyferii. Typ był ubrany na czarno, w stylu, który jednoznacznie kojarzył jej się z przestępcami, ale za porządnie na pospolitego rzezimieszka. Na jego policzku dostrzegła trzy blizny, biegnące od skroni aż do kącika ust. Wilk ulicy… Na pewno miał złoto. Tacy jak on, wprawieni w korzystaniu z niebezpiecznych uciech, rzadko spłukiwali się do ostatniego grosza. – Chodź, nie możesz tu stać – poleciła, starając się brzmieć przekonująco. Ruszył za nią posłusznie w głąb najbliższej bramy, gdzie ziemia była w miarę sucha. Pomagając mu usiąść, niby to przypadkiem zręcznie sięgnęła do kieszeni kurtki, ale nie, wciąż jeszcze był za czujny, boleśnie trzepnął ją po palcach. – Ręce przy sobie! – warknął tak trzeźwo, że cofnęła się zdumiona. No nic, pocieszyła się w duchu, jeszcze nie wszystko stracone. Sądząc z tego jak niezborne miał ruchy, to tylko kwestia czasu, zanim zmorzy go słabość. Usiadła naprzeciw niego, opierając się plecami o mur, i cierpliwie czekała. Musiał tej lucyferii zażyć naprawdę potężną dawkę. Skulił się i choć nie był przemoknięty, dygotał jeszcze bardziej niż ona. Niezgrabnie usiłował zapiąć kurtkę, ale musiał dać za wygraną, palce odmawiały posłuszeństwa. Mamrotał do siebie w nieznanym języku, potem zamilkł, ale gdy już miała nadzieję, że definitywnie stracił przytomność, niespodziewanie usiadł prosto i otworzył oczy. Przeszedł ją dreszcz, gdy ujrzała, że jego źrenice fosforyzują po zwierzęcemu. Żmij… Mimo to nie poruszyła się. Nigdy nic nie wiadomo – a nuż uda się wysępić od niego parę monet. Nawet strach przed skażoną magią był niczym wobec widma zbliżającego się głodu. – Coś ty za jedna? – spytał ochrypłym głosem. – Nikt, panie… Biedna sierota… – Właśnie widzę, że sierota. – Uśmiechnął się szyderczo. – Nawet kraść nie umiesz. Przytomniał, cholera. Cholera, cholera. Wstał, otrzepał się, zapiął kurtkę. – Pa- anie… – zajęczała, wyciągając rękę. – Miejcie serce, dajcie trochę drobnych na chleb… – Łżesz – stwierdził ze znużeniem. – Wiem, na co potrzebujesz, przecież widzę, jakie masz oczy. – Choć miedziaka, proszę… – Mnie prosisz? – Nagle jego rysy stężały, spojrzenie stało się błędne. – Mnie? Och, głupie, głupie dziecko… Ściszył głos do budzącego ciarki szeptu. – Moja moc karmi się cierpieniem… Czy wiesz, ile siły dałby mi twój krzyk? Wolałabyś umierać szybko czy powoli? Mógłbym ci wypalić oczy samym spojrzeniem, zmienić twoją krew w truciznę albo rzucić klątwę schnięcia jak na rodzinę Karsentich… Misti zamarła. Śmiał się cicho, strasznie. – Zabijam dla demonów, a one wymazują mi potem pamięć, żebym nie oszalał… Ale lucifera przywraca wspomnienia. Tyle krwi! – Zerwał rękawiczki, wpatrywał się w swoje dłonie, jakby spodziewał się na nich ujrzeć czerwone plamy, potem z jękiem chwycił się za głowę. – Demony podążają za mną krok w krok, nie słyszysz, jak się cieszą? Im więcej dusz dostają, tym bardziej rosną w siłę. Aż w końcu pożrą nas i zamienią świat w popiół… Ponownie zaniósł się tym cichym, upiornym śmiechem szaleńca, po czym uspokoił się, wyjął z rękawa chustkę, otarł twarz. – Nic, czas na mnie – stwierdził ni z tego ni z owego zupełnie normalnym tonem. Jakby coś sobie przypominając, sięgnął w zanadrze i rzucił jej na kolana skórzany woreczek. – Trzymaj. Tylko nie spal wszystkiego za jednym razem. Misti trzęsącymi się palcami rozplątała rzemyk i krzyknęła z radości na widok ciemnych, lepkawych grudek. Opium, cała garść albo i dwie. Zapominając o strachu, uniosła głowę, żeby dziękować, ale w tym momencie owionął ich chłodny, śmierdzący trupem powiew. W wylocie bramy pojawił się, szybując nad ziemią, skrzydlaty stwór o dwóch parach rąk, zakończonych szponami. Misti tylko jęknęła cichutko, przywierając plecami do muru. Żmij wyszarpnął z cholewy sztylet, odwrócił się z przekleństwem, ale od strony podwórza już materializowała się druga postać – szara, jakby utkana z dymu, o kobiecej sylwetce, lecz głowie ptaka. – Coś ty znowu ze sobą zrobił? – przemówił skrzydlaty. – Wyglądasz jak wrak. Schowaj to żelazo, schowaj, nie wygłupiaj się. Wiesz co, kolego, naprawdę mógłbyś w końcu zmienić swoje fatalne nastawienie. Skorzystalibyśmy na tym i my, i ty. – Nie moralizuj go, to nie ma sensu – odezwała się ptasiogłowa. – Może później, gdy oprzytomnieje. – Też prawda. W porządku, Brune, zbieraj się. Misti skuliła się w nadziei, że na nią nie zwrócą uwagi. – Do czego mnie potrzebujecie tym razem? – spytał z rezygnacją żmij. Demon wyszczerzył zęby. – Nie doceniasz nas, chłopcze. Potrafimy iść na rękę. Skoro tak ci obrzydło zadawanie śmierci, władca nie ma nic przeciwko temu, żebyś się dla odmiany zajął czymś innym. Teraz pomóż mi otworzyć portal, szkoda czasu. – Czekaj, Piru, nie tak szybko – wtrąciła ptasiogłowa. – On się ledwie trzyma na nogach. Musimy mu poszukać żyły. – Po co szukać? – wzruszył ramionami skrzydlaty. – Jedna jest pod ręką. – A, fakt. Ptasiogłowa tylko pstryknęła palcami i Misti poczuła, że niewidzialne więzy krępują jej ciało, tak że nie mogła nawet drgnąć. Otwierała i zamykała usta, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. – Czerp, na nic się nam nie przydasz w tym stanie – rozkazał Piru. – Nie – szepnął żmij. Demon zacisnął pięści. – Do mnie śmiesz mówić: nie? Czerp! Uniósł wszystkie cztery ręce, powietrze zawibrowało mocą; mężczyzna z jękiem targnął głową, i nagle jego twarz stała się zupełnie spokojna, bez wyrazu. Sztywnym, nienaturalnym krokiem podszedł do dziewczyny, ukląkł. Był tak wygłodniały, że gdy tylko dotknął jej skroni, puściły bariery. Nie musiał nawet wypowiadać zaklęcia, siła życiowa sama wnikała w jego ciało, lecząc szkody, które sobie wyrządził narkotykami. Oczy Misti zamgliły się; słabła błyskawicznie. Chciał się cofnąć, lecz ptasiogłowa przytrzymała jego ręce. – Czerp. Do końca. Nie chciał, ale to się działo samo. Instynkt czerni; dbać o siebie, zaspokoić głód, przetrwać… Przeciętą bliznami połowę twarzy wykrzywił skurcz. Misti osunęła się na ziemię, martwa. Zasnuty mgłą las rozbrzmiewał głosami ptaków. Świtało. Niewielkie ognisko rozpalone na polanie ledwie się tliło. Żmij spał, skulony w jamie między korzeniami dębu. Twarz miał spokojną jak rzadko. Śnił o wędrowaniu przez ciche łąki w blasku księżyca. I nie wiedział, że, niczym mroczna karykatura anioła stróża, pochyla się nad nim czteroręka postać. Tak jak czynił to codziennie od czasu opuszczenia Tay, Piru metodycznie splatał wokół podopiecznego kokon zaklęć, mających leczyć jego duszę. Zabijać wspomnienia, oddalać pokusę autodestrukcji. Czynił to z niechęcią, pełen politowania dla ludzkiej słabości. Skończywszy poszybował między drzewa, gdzie już czekał drugi demon – Jhurri, sługa Doliny Kwiatów, jak zwykle pod postacią staruszka. – I jak? Doszedł do siebie? – spytał wesoło. – Powiedzmy. – Piru cmoknął z niesmakiem. – Żałosny typ. Patrzeć już na niego nie mogę. – Cóż, wyrzuty sumienia to jad, który potrafi struć najsilniejszych. Nasi agenci też nie są nań odporni. – I wierzycie, że naprawdę jest sens ich dalej trzymać, kiedy odmawiają współpracy? Kiedy zamiast po prostu wydać rozkaz, trzeba snuć całą intrygę, żeby człowieczek łaskawie znalazł się tam, gdzie trzeba i wykonał, co do niego należy? – Wierz mi, jeśli agent jest dobry, w ostatecznym obrachunku to się opłaca. – Tak czy owak strasznie nakomplikowaliście z tym planem. Nie można było od razu przejść do rzeczy, zamiast go najpierw wysyłać nie wiadomo gdzie? – Zachwianie musi dojrzeć, na razie jest jeszcze za słabe. Musielibyście go do tego czasu bez ustanku pilnować. A tak zanim dotrze do tej wioski, dogada się z mieszkańcami… Przy okazji chłopak się podbuduje psychicznie – rozumiesz, pomoc słabszym… No i później – Jhurri zatarł ręce – będziemy mieli na niego cacy haczyk. |