Iwen nie mógł nie zauważyć jak perspektywa bitwy ożywiła jego towarzyszy. Jajcogłowi jak zwykle pozostali obojętni, za to wojownicy wpadli w podniecenie. Jeśli chodziło o niego, przeżywał oczekiwanie na bitwę tak samo jak oczekiwanie na amputację nogi. Nieustannie przyspieszone bicie serca, płytki, dławiący oddech, który ukrywał przed innymi, niekończący się ścisk w gardle, miękkie nogi, dziwne uczucie w okolicy podbrzusza i niepokój zbliżającej się nieuchronności… To nie będzie zwykła, ziemska bójka. Tu w zwykły dzień mógł oberwać gorzej. – Hej! Beksa leci! – nagły krzyk nieomal sprawił, że podskoczył. Tłumek dzieci rozstąpił się odruchowo. W tej samej chwili minął ich pędzący na złamanie karku chłopiec, może w wieku Żimmiego. Pół sekundy później przez korytarz przemknęło kilkunastu rozwrzeszczanych uczniów w różnym wieku. – Za nim! – odpowiedział ktoś. W czasie krótszym niż mrugnięcie kilku wojowników Smoka rzuciło się za uciekinierem, radośnie się nawołując. Zachowywali się jak psy na polowaniu. Emocje bitewne dodały im energii. Prowadził Żimmy. Towarzyszyli mu Alsza, Ferisz oraz paru innych. Nawet Orfius i Kerell przyłączyli się do pościgu. Zdawali się dobrze bawić. Arto odprowadził ich wzrokiem. Twarz kapitana nie wyrażała niczego, choćby cienia zainteresowania. Zbyt doskonale obojętna, pomyślał, jak maska. Odwrócił się za zbiegiem, lecz pościg zniknął już w korytarzu. Nigdy nie uciekaj, powiedział w myśli.
Pod koniec przerwy do Iwena podszedł Grejgy. Był jednym z tych, którzy nie pognali za beksą – tamci jeszcze nie wrócili. Był tak samo poważny i wyniosły jak zawsze, jednak Iwen wyczuł w nim skrywaną troskę. – Mamy dziś bitwę, Nowy – oznajmił. – Nie mieliśmy dość czasu, ale mam nadzieję, że nauczyłeś się chociaż tyle, by nie przeszkadzać. Nie przynieś mi wstydu. Martwił się o niego, choć nie tak jak liczył. Iwen puścił tę uwagę mimo uszu. Znał go dość, by wiedzieć, że nie mówi tego ze zwykłej złośliwości. Grejgy był po prostu bezwzględnie szczery, aż do bólu. – To już dzisiaj? – spytał. Wszystko wokół zawirowało. – Myślałem, że może jutro… – Tak wyszło. Skup na sobie ich uwagę. Nie daj się pobić. My zajmiemy się resztą. To mógł zrobić. Jeszcze raz rozważył pomysł, który przyszedł mu do głowy na lekcji. Może zwróci tym uwagę nie tylko przeciwnika, lecz także Arto i pozostałych. Potrafił wykorzystać swoje umiejętności, nawet jeśli wcześniej były one wadą. – Zawsze się tak spieszycie? – zdziwił się. – Czasami. Różnie bywa, ale rozumiem, że Pilpowi się śpieszy. Mają trochę kłopotów. Właśnie dlatego wojownik musi być zawsze gotowy. – Na niespodzianki? – Zdarzają się. Tylko dorośli przygotowują się po kilka rozjaśnień do wszystkiego. My nie musimy. Jesteśmy lepsi. My, Nowy, możemy nie mieć czasu. Zajmując kilka minut później miejsce przy konsoli, Iwen już wiedział, że będzie siedział przez następne lekcje niczym na czystej plazmie, z trudem udając skupienie, licząc każdą upływającą minutę. Nie tak dawno z utęsknieniem czekał na swoją szansę, lecz nie spodziewał się, że przybierze taką formę. Bał się bardzo, jednak pragnienie pozbycia się przezwiska było silniejsze. Szkołę opuścili w niewielkich grupach, lecz u celu zebrali się niemal jednocześnie. Znał to miejsce. Dwa tygodnie temu wysoka na kilkanaście metrów hala pełna była posegregowanych śmieci. Nie miały iść do dekompozycji, lecz do rozbiórki. Dziś była pusta, tylko wielkie, zamknięte przesłony na suficie i w podłodze oraz kilka mniejszych, w ścianach, świadczyły o niezwyczajnym przeznaczeniu tego miejsca. Nikt go już nie pilnował. Nie było po co. Dlaczego Dziki Pazur? Arto nie wiedział skąd wzięła się nazwa ich wroga, choć na pewno nie dotyczyła stylu walki. Jednak to Jeźdźców Smoków uznano za najdziwaczniejszą. Na początku wszyscy śmiali się, że wybrał nazwę z jakichś bajek czy gier, lecz wystarczył rok, by wepchnęli im ich własny śmiech z powrotem do gardeł. Więc dobrze. Grał w gry, dawno temu. I co z tego? Tak wtedy, jak i dziś, nazwa wydała mu się odpowiednia. Tkwiła w niej siła. Dziś Smok był ich postrachem i to nie była bajka. Pilp miał odebrać tę samą lekcję. W milczeniu zbliżyli się do otwartych drzwi, zza których sączyło się jasne światło. Ich przeciwnicy już na nich czekali. Jeszcze dziś rano Arto sądził, że znał Pilpa, lecz teraz nie był pewien, czy ten nowy, niemający nic do stracenia Pilp nie zechce zrobić zasadzki. Obaj wiedzieli, że zasady są rzeczą miłą i przydatną, jednak, gdy stają się przeszkodą, muszą zostać odrzucone. Jeśli Pilp umawiał się na bitwę, a tak naprawdę pragnął tylko wojny… Gestem ostrzegł zastępców i przekroczył drzwi jako pierwszy. Kątem oka spojrzał w jeden, potem w drugi koniec sali i skrycie odetchnął z ulgą. Dwudziestu dziewięciu półnagich chłopców niecierpliwie oczekiwało na ich przybycie. Zajęli prawą część pomieszczenia. Obserwowali go w milczeniu. Wzrok mieli ponury, lecz nie brakowało w nim zdecydowania. Nie dając poznać, że podejrzewał ich o niecne zamiary, nie dając żadnego znaku towarzyszom, Arto wszedł na drugą połowę sali. Jeden po drugim Jeźdźcy Smoka weszli na salę. Nie było nic do powiedzenia. Chłopcy Pilpa byli zbyt zmęczeni na obrzucanie się obelgami, zamierzali jednak dać z siebie wszystko, co zostało w ich znużonych, poobijanych ciałach. Z dochodzących do jego uszu plotek Arto wiedział, że organizacja Dzikiego Pazura bardzo przypominała Jeźdźców Smoków. Obaj kapitanowie mieli wiele wspólnego. Obaj byli najsilniejsi w swoich grupach, lecz nie to stanowiło filar ich władzy. Były też różnice. Pilpowi daleko było do zdolności przywódczych Arto. Arto miał dobrego nauczyciela, który pokazał mu, że walka to nie tylko siła. Miał Daela. Za jego przykładem sięgnął po prace dotyczące dowodzenia dawnymi armiami, ale szybko je porzucił. Ich język był trudny, zaś prowadzenie do boju dywizji żołnierzy czy eskadr okrętów nijak się miało do jego potrzeb. Nie był we Flocie, tylko w szkole. W zwykłych okolicznościach niedocenianie Pilpa byłoby niewybaczalnym błędem. To nie były zwykłe okoliczności. W tej sali Arto przekonał się na własne oczy, że Dziki Pazur jest już tylko swoim własnym cieniem. Inne grupy mogły jeszcze tego nie dostrzegać, lecz siła Dzikiego Pazura miała prysnąć przy pierwszej bitwie. Padło na Smoka. Rozebrali się i złożyli zbroje pod ścianą. Nie uszło jego uwagi, że Nowy nie tylko zdjął koszulę – pozbył się całego ubrania, zostając jedynie w slipkach, skarpetkach i butach. Pozbywał się ciężaru, by stać się lekkim. To mogło być ciekawe. Skinął ręką na zastępców. Dert i Żimmy podeszli do niego. – Co z Nowym? – zaczął Dert. Mówili cicho, by przeciwnik nie mógł ich usłyszeć. Arto sam się nad tym zastanawiał. Co z Nowym? Mieli ustalony podział na cztery podgrupy. Jajcogłowi martwili się o siebie, zaś reszta była podzielona na trzy niezależne oddziały, kierowane przez kapitana i zastępców. O ile Arto się orientował, nikt jeszcze nie dostrzegł, że nie ogranicza się jedynie do rzucania wojowników do walki. Owszem, pewne zagrania, jak próba otoczenia czy odwrót, znane były w całej szkole, lecz nikt nie dzielił swojej grupy na samodzielnie działające oddziały. Rządzący siłą kapitanowie nie zadawali sobie trudu zrozumienia wartości finezyjnych operacji. Jeśli przegrywali, to według nich tylko dlatego, że ich leniwi wojownicy nie dali z siebie tyle, ile dać powinni. Nowy stwarzał problem. Był wojownikiem, zastępcy wiedzieli, że trzeba go gdzieś przydzielić, lecz po ich oczach widział, że każdy wolał, by trafił wszędzie, tylko nie do jego oddziału. Nie znał się na walce, nic nie potrafił, mógł tylko przeszkadzać. Bał się, to było widać, lecz Arto wierzył, że gdy dojdzie do starcia, zwycięży Nowy, a nie jego strach. Ich taktyka nie była skomplikowana. Nie mieli dość przestrzeni, czasu ani możliwości by wymyślać genialne strategie, niemniej podział na oddziały dawał pewną elastyczność w działaniu. Pozwalał zmylić przeciwnika, zaskoczyć go nagłą, zgraną odpowiedzą. To także ćwiczyli na treningach, choć rzadko, gdyż od dawna mieli to opanowane. Znając sposób walki Pilpa i stan jego grupy, Arto zdecydował się na okrążenie po symulowanym odwrocie – najprostszą ze sztuczek. Nowy jej nie znał. Nie potrafił zareagować na sygnał, nawet by go nie zauważył. Wtajemniczanie go w manewry, zanim nauczy się porządnie bić, sprawiłoby, że kompletnie by się pogubił, w jednym i w drugim. Arto kusiło, by włączyć go do swojego oddziału. Zamiast tego wybrał inne rozwiązanie. – Nowy chyba coś wymyślił – wyjaśnił. Nie wiedział co, ale wiedział, że może to wpłynąć na działania każdego oddziału, do którego trafi. – Niech działa sam. Uważajcie na niego, ale róbcie swoje. Myślę, że Pilp nie będzie czekał, więc najpierw szyk obronny. Gdy zaatakują, cofniesz się razem z jajcogłowymi – powiedział do Derta – wtedy zrobimy okrążenie. Ja będę z prawej. Postaram się zajść ich od tyłu. Żim, jeśli polecą bić jajcogłowych, rzuć za nimi kilku wojowników, ale tylko, gdy nie osłabi to twojej drużyny. Jeśli nie, pozwól im się osłabić i nie rób nic. Żimmy i Dert kiwnęli głowami. Dołączyli do reszty chłopców, krótko wyjaśniając im co mają robić. Wojownicy Pilpa ustawili się już w dwa szeregi, jakieś kilkadziesiąt metrów od nich. Byli zniecierpliwieni. Tym lepiej. Arto nigdy się nie spieszył. Pozwalał, by emocje zrobiły swoje. Pilp stał w pierwszym szeregu. Ostatni, trzeci, szereg składał się z jajcogłowych i ich ochrony. Ten szereg zapewne cofnie się do tyłu lub zostanie na miejscu, gdy zaatakują. Arto zamierzał zrobić tak samo. Pobicie jajcogłowych wyłączało ich na parę rozjaśnień z nauki, więc ich obrona często bywała wysokim priorytetem, zwłaszcza w grupach mających ledwie dwóch czy trzech, a oczekujących na zaliczenie. Wojownicy z grup, które zaniedbały ich ochronę latali potem po całej szkole jak kot z pęcherzem, próbując dojść na lekcjach do ładu, gdy tymczasem inne grupy oczyszczały ich podopiecznych. Pilp mógł myśleć, że Arto zbije swoich jajcogłowych w gromadkę chronioną przez garstkę wojowników, lecz nie taki był jego plan. Polecił im wcześniej, by się rozproszyli, utrudniając ich wyłapanie. Swoich wojowników potrzebował gdzie indziej. Nie na darmo od roku uczył jajcogłowych jak znosić ciosy. Nie zostawiając im ochrony, zyska przewagę liczebną tam, gdzie jej najbardziej potrzebował. Pilp będzie bronił swoich, aż zauważy swój błąd, lecz wtedy będzie za już późno. Jeźdźcy Smoków nie walczyli dotąd z Dzikim Pazurem. Pilp nie znał jego taktyki. Mógł coś słyszeć, choć pewnie w to nie wierzył. Arto szkolił jajcogłowych nie tylko do bitwy. Po cichu liczył, że świadomość pozostawienia samemu sobie skłoni ich w końcu do czynnej obrony. Wiedzieli, że zwycięstwo jest ważniejsze niż ból i że gdy grupa przegra, zaznają go więcej niż mogliby podczas bitwy. Według reguł zwyciężał ten, kto sprawił, że wszyscy przeciwnicy stawali się niezdolni do walki. Zwycięzca miał prawo do osłabienia siły pokonanej grupy. Dotyczyło to także jajcogłowych. Doszedł do swojego oddziału, gdy chłopcy zaczęli ustawiać się w szeregi. Zamierzał przesunąć Nowego do tylnego rzędu, lecz odkrył, iż on sam wybrał właściwe miejsce. Tchórzostwo czy rozwaga, dla Arto to się nie liczyło, tak długo jak robił to, co chciał, by zrobił. Na znak Pilpa dwa z jego trzech szeregów ruszyły w ich stronę. Arto wzniósł zaciśniętą pięść i zatoczył koło nad głową. Ostatni szereg przegrupował się i cofnął, zasłonięty zwartym szykiem wojowników. Wojownicy porzucili jajcogłowych i przygotowali się do starcia. Pozostawiona w tyle ochrona jajcogłowych Pilpa stała niepewnie, obserwując sytuację. Palili się do bitki, lecz pozostali, bo tak rozkazał Pilp. Byli zdyscyplinowani, za to należała się Pilpowi pochwała, tylko że dyscyplina składa całą odpowiedzialność za myślenie na przywódcy, a to czasem szkodziło. Myślący wojownik mógł nadrobić nieuwagę kapitana. Arto zwykle szybko i chętnie włączał się do bitwy. Żaden kapitan nie pozwalał sobie na wyłączenie z walki najsilniejszego wojownika w grupie, jakim sam był. Jednak tym razem zwlekał. Pilp nie był głupi, nie pozwalał zmęczyć się wojownikom szybkim biegiem w stronę wroga, lecz nie dlatego czekał. Chciał zobaczyć, co zrobi Nowy. I Nowy zareagował. Zza szeregów Jeźdźców Smoków coś wystrzeliło wysoko w górę, by opaść kilkanaście metrów za biegnącymi powoli wojownikami Pilpa. Nowy przeleciał dobrych kilka metrów nad ich głowami i opadł przy pozostawionym z tyłu szeregiem jajcogłowych. Ledwie dwa kroki dzieliły go od najbliższego wojownika. Podbiegł, wykonał obrót i kopnął jednego z obrońców. Ofiara była zbyt zaskoczona, by zareagować. Chłopiec przyjął trafienie w bok głowy z wyrazem twarzy jakby widział ducha. Zatoczył się i przewrócił. Na jego skroni pojawiła się krew. Arto przypomniał sobie, że buty Nowego były tak samo obciążone jak jego ubranie. I były bardzo twarde, być może tak twarde jak pierścienie starszaków. Moc kopnięcia była spora, nawet pomimo braku siły i doświadczenia. Nowego trochę odrzuciło, lecz szybko odzyskał równowagę. Arto sam nie zrobiłby tego lepiej. Ból przywołał powalonego chłopca do porządku, nim jednak wstał, Nowy zręcznie wykonał skok do tyłu, uciekając na tyły swojej drużyny. Zrobił w powietrzu gigantycznego fikołka. Lądowanie nie wyszło mu już tak dobrze. Padł na podłogę, niemniej był bezpieczny. Wojownicy Dzikiego Pazura zatrzymali się w zdumieniu, jedni wcześniej, inni później, rozbijając szyk swojej grupy. Kilku zawróciło, próbując dopaść intruza, lecz po chwili stanęli bezradnie, widząc go ponownie nad swoją głową. Arto uśmiechnął się szeroko. Gdyby nie wiedział, że ciało Nowego nie podlegało w pełni ciążeniu stacji, sam by to uznał za niemożliwe. Jest sprytny, przyznał w myśli. Wie, jak wykorzystać swoje możliwości. Oby tylko się nie przyzwyczaił. Jeszcze kilka tygodni i taka sztuczka nie będzie możliwa. Nie zastanawiał się długo. Nie chciał, by okazja wymknęła mu się z rąk. Skoczył do przodu i kopnął najbliższego chłopca w twarz. Cios był dobrze wymierzony i bardzo mocny. Chłopiec przewrócił się na podłogę. – Brać ich! – zawołał. – Otoczyć! Wolna reakcja Jeźdźców rozczarowała go do granic złości. Uprzedził ich, że coś się stanie i otrząsnęli się szybciej niż przeciwnik, lecz to wciąż było za wolno. Czy aż tak bardzo nie byli przygotowani na niespodzianki? Nie czekał na nich, wierząc, że szybko się przyłączą. Szkoda, że Nowy nie uprzedził mnie o swoim zamiarze, pomyślał, podcinając nogi kolejnego chłopca i uderzając łokciem w plecy, gdy się przewracał. Mógłbym lepiej wykorzystać przewagę, dodał, wyskakując w górę i kopiąc stopami w pierś innego. Odrzucił go do tyłu, prosto na jego towarzyszy. Ale i tak zasłużył sobie na pochwałę, uznał, lądując na czworakach i zrywając się na nogi. Choć z drugiej strony, gdybym uwzględnił jego pomysł, cała zasługa spadłaby na mnie. Robiąc wszystko samemu, wyszedł na bohatera. Rozejrzał się za następnym przeciwnikiem. Dopiero wtedy zauważył, że dookoła niego zrobiło się pusto. Dość, by mógł się rozejrzeć i upewnić, że wszystko szło tak jak na to liczył. W chwili, gdy Nowy wylądował na tyłach swojej grupy, wojowników Smoka dzieliły od najbliższego przeciwnika najwyżej dwa metry. Nowy dobrze wszystko wyliczył, choć mógł lepiej. Smok był od początku przygotowany do odparcia ataku i okrążenia wroga. Nim przeciwnicy otrząsnęli się z zaskoczenia, już byli dookoła nich lub pomiędzy nimi, jak Arto i Żimmy, bijąc przeciwnika na lewo i prawo. Żimmy lubił wpadać w środek walki. W bezpośrednim starciu łatwo się zapominał, szybko tracąc kontrolę nad oddziałem. Jakże często jego pozbawieni dowódcy wojownicy wpadali w kłopoty! Jedynym sposobem na ujarzmienie jego siły i umiejętności było oddanie mu pod rozkazy wojowników o podobnym temperamencie, tworząc z nich grupę pierwszego uderzenia, pozostawiając sobie i Dertowi wykonanie bardziej złożonych manewrów. Nie inaczej było teraz. Grupa Żimmiego jako pierwsza znalazła się w środku walki, lecz manewry, które mogłyby ją wspomóc, nie były już potrzebne. Choć walka dopiero się rozpoczęła, bitwa była już tylko formalnością.
Unik, cios i kolejny unik. Starcie było krótkie, lecz brutalne. Nikt nie miał litości. Kto przez chwilę nieuwagi pozwolił trafić się w oko, praktycznie wypadał z walki, nie będąc w stanie reagować na to co się działo. Przeciwnik trafiony mocno w brzuch czy w mostek wypadał na co najmniej kilkadziesiąt sekund – dość, by dołożyć mu jeszcze bardziej, gdyby spróbował wstać, by tym razem pozostał na podłodze na dobre lub zostawić go i zająć się jego, wciąż stojącymi na nogach, kolegami, zostawiając osłabionego wroga na później. Chłopcy Pilpa dawali z siebie wszystko. Walczyli najlepiej jak byli w stanie, lecz po załamaniu szyku nie zdołali długo stawiać oporu. Kto padł na podłogę, stawał się nietykalny, tak długo jak nie próbował wstać, lecz niemal każdy z nich próbował to robić i każdy szybko lądował na niej z powrotem. Dwóch trzy trzech chłopców wyrwało się z okrążenia Jeźdźców Smoków, by dopaść jajogłowych. Dogonili ledwie trzech, nim zawrócili, nadaremnie próbując odwrócić losy bitwy. Nawet obrona jajcogłowych rzuciła się w końcu do walki, jednak zrobiła to za późno i była zbyt nieliczna. Nie byli w stanie niczego zmienić, pozostało im już tylko zachować honor. Kilkanaście minut później wszyscy wojownicy Pilpa leżeli na podłodze. Mało który jęczał. Kilku straciło przytomność, inni leżeli cicho, zwinięci wpół lub rozłożeni na plecach, starając się złapać oddech. Jedynie ich jajcogłowi utrzymywali się na nogach. Nie na długo. Zwycięstwo, jak zwykle, miało swoją cenę. Arto nieźle oberwał w głowę. Jeden z kopniaków pozostawił na jego czole szeroką ranę. Krew rozmazała mu się na twarzy, próby jej otarcia jedynie pogarszały jego wygląd. Lewe ucho, być może lekko naderwane, piekło go od ciosu, który ześliznął się po jego policzku. Tu i tam skóra paliła żywą plazmą i zaczynała pokrywać się sińcami, lecz były to ledwie drobiazgi. Oberwał zbyt mało i ciosy były zbyt słabe, aby naprawdę to poczuł. Właściwie był nietknięty. Odsunął z czoła kosmyk sklejonych krwią włosów, który zaczął wchodzić mu na oczy i rozejrzał się po polu bitwy. Czterech jego wojowników, wszyscy z grupy Żimmiego, oberwało znacznie poważniej. Od początku byli w samym środku walki i teraz płacili za swoją porywczość. Klęczeli na podłodze, plując krwią lub trzymając się za żebra, ale nie byli w tak złym stanie jak ich wrogowie. Dwóch innych, w tym jak zwykle Żimmy, także zebrało niezłe cięgi. Z trudem utrzymywali się na nogach o własnych siłach. Reszta dobrze zniosła walkę. Trochę maści i żaden dorosły nie domyśli się, że coś się działo. Dzięki Żo za godzinę nawet tamta szóstka będzie wyglądać znacznie lepiej. Za kilka kolejnych − nic nie będzie widać. Czuć się będą dalej tak samo podle, ale na to nie było bezpiecznego lekarstwa. Poczuł dumę. Nikt nigdy nie zdołał zwyciężyć, ponosząc tak małe straty. Wieść o ich wyczynie szybko rozejdzie się po szkole, zapewniając im kolejne tygodnie spokoju. Lecz dla niego ta bitwa była czymś więcej niż wspaniałym zwycięstwem. Dziś odkrył, że czasem jeden wojownik potrafi wpłynąć na wynik całej bitwy, jeśli zdoła zaskoczyć wroga. Jeden człowiek może dokonać tyle, co cała armia, jeśli właściwie uderzy. Rozejrzał się za bohaterem bitwy. Nowego nie było wśród najdotkliwiej pobitych, co już było dziwne. Widział, że nie stronił od walki. Pomimo swojego nieudanego powrotu szybko dołączył do towarzyszy. Odnalazł go wzrokiem. Siedział na podłodze ze zwieszoną głową, bynajmniej nie dlatego że nie mógł stać. Arto uświadomił sobie, że co dla nich było ledwie dokuczliwe, jego mogło doprowadzić do łez. Niech odpoczywa. Dobrze się sprawił. Nowy był wprawdzie jednym z bardziej zbitych, lecz Arto nie spodziewał się, że oberwie tak słabo. Po sposobie, w jaki trzymał prawą dłoń odgadł, że musiał zwichnąć nadgarstek. Rozcięte wargi, ogromny siniak na brzuchu i drugi, mniejszy, między piersiami, czerwone ucho jak po ugryzieniu i napuchnięte lewe oko. Skóry, rozciętej w kilku miejscach, nikt nie liczył jako obrażenia, najwyżej jako problem – rozmazana krew przeszkadzała w doprowadzaniu się do porządku. Nowy dbał o siebie lepiej niż przypuszczał. Oby uniki nie weszły mu w krew. Choć wojownicy leżeli już na podłodze, to sama bitwa formalnie jeszcze się nie skończyła. Zgodnie z zaleceniami, jego wojownicy nie tknęli jajcogłowych, lecz reguły były twarde. Arto ruszył w ich stronę, dając im ten zaszczyt, że sam, jako kapitan, zajmie się wszystkim. Trójka ocalałych chłopców zebrała się razem. Choć wystraszeni i skuleni strachem, mężnie oczekiwali na należne im ciosy. Wielu padało na podłogę by się poddać, lecz nie oni. Spora odwaga, jak na jajcogłowych. Z szacunku uderzył każdego tylko raz, by rzucić ich na podłogę. Przyszłe, rozległe, siniaki będą dowodem, że się nie poddali. Dopiero teraz bitwa została zakończona. Dert, razem z drugim chłopcem, podniósł z podłogi Pilpa i bezceremonialnie przytaszczył go przed Arto. Pilp nieźle oberwał. Wrogi kapitan zawsze ściągał na siebie uwagę. Podczas bitwy sam starał się go odszukać, lecz się spóźnił. Teraz jego twarz była już nieźle napuchnięta, zwłaszcza wargi. Ktoś musiał go nieźle kopnąć. Będzie potrzebował czegoś więcej niż Tilonitanu i maści, by to ukryć. Choć starał się wyprostować, Pilp pozostawał na wpół zgięty. Skrzyżowane i przyciśnięte do piersi ręce drżały lekko. Próbował zachować resztki godności, choć w jego stanie nie było o tym mowy. Dert musiał go podtrzymywać, inaczej by się przewrócił. – Jesteście lepsi – przyznał Pilp, zgodnie z zasadami. Opuchnięte wargi i rozbity nos zniekształcały jego głos, słowa były niewyraźne i drżące. – Klasa 2b jest wasza. Musimy ustąpić. – Dzielnie walczyliście – przyznał Arto. – Między nami pokój. – Pilp słabo kiwnął głową. Arto skinął na kilku wojowników w najlepszej formie. – Pomóżcie im dojść do ich kryjówki. To także był wyraz uznania dla pokonanego przeciwnika; uznania, które ostatnio tak rzadko było okazywane. Nie chciał pogardliwie zostawiać pobitego wroga za swoimi plecami. Dorośli nieprędko by tu zajrzeli, ale tak się nie godziło. Po swojej pierwszej przegranej bitwie niedoświadczeni Jeźdźcy Smoków zostali porzuceni przez przeciwnika. Byli pobici, na wpół przytomni, a jeszcze musieli kryć się przed dorosłymi. Nikomu nie życzył takiego upokorzenia. Położył dłoń na ramieniu Pilpa, starając się nie przysporzyć mu dodatkowego bólu. – To tylko interes. – Nie chciał, by zabrzmiało to jak rytualna formułka. – Żadnych uraz. Arto wierzył, że Pilp zrozumiał, co naprawdę chciał powiedzieć. To nie musiało się tak skończyć. Pamiętał ich wspólne interesy i było mu naprawdę żal, że tak się to skończyło. – Żadnych uraz – odpowiedział Pilp. – Wygraliście. I… dziękuję. Arto skinął głową. Nigdy nie próbował robić sobie wrogów. Bitwę przegrywa się zawsze tak samo. Zawsze w upokorzeniu. Lecz wygrywać można na wiele sposobów. Pozostawiał po sobie respekt zamiast chęci odwetu. Nawet pokonani wrogowie nie mówili o nim źle. Nie pozostawiał pokonanego przeciwnika bez opieki, chyba że ten okazał się być jedynie niegodnym tchórzem. Okazywał szacunek tym, którym się należał, nie dbając o to, że inni często o tym zapominali. Odwrócił się, pozostawiając Pilpa pod opieką Derta. Wojownicy, ci z najlżejszymi obrażeniami, zaczęli pomagać pobitym przeciwnikom. Reszta, jeśli była w stanie, powoli sprzątała pole bitwy. Zawsze byli dokładni. Nie zostawiali po sobie śladu. Tuż obok dostrzegł Nowego. Jego oczy żywo błyszczały, pełne satysfakcji, pomimo podbitego oka i rozciętej wargi. Mówiły, że to zwycięstwo jest w połowie jego zasługą. Bo tak było, przyznał przed sobą Arto. Obaj byli rozgrzani walką, czuli to, co musiał czuć każdy zwycięzca. Lecz z nich dwóch, tylko Arto nad tym panował. Nieważne czy pragnął bitwy, czy była konieczna, czy nie, walka zawsze przyprawiała Arto o euforię. Zwycięstwo było czymś przyjemnym, co dawało ogromną satysfakcję. Przegrana, rzecz jasna, była czymś paskudnym. Nie pamiętał, kiedy ostatnio przegrali. Podszedł do Nowego. Upomnienie w chwili triumfu sprowadzi go na właściwe miejsce. – Miałeś niezły pomysł i dobrze się bijesz – pochwalił go. – Ale musisz się nauczyć jak bić. Nie możesz łamać rąk ani nóg. Nie możesz wybijać zębów, jeśli nie musisz. Złamania i szczerby nie dają się łatwo ukryć. Dorośli je zauważą, a wiesz, co się wtedy dzieje. Nowy skinął głową. Był wyraźnie rozczarowany. To nic. Będzie miał swoją chwilę triumfu, kiedy wojownicy zaczną opowiadać wszystkim o tym, co zrobił. Od kapitana nie powinien spodziewać się pochwał. Nie był od tego. – Powinieneś mierzyć w głowę – dłonią wskazywał miejsca na swoim ciele – w bok, nawet w oko, ale nie tak, by je wybić, tylko oślepić. Inny cel to pierś lub brzuch. To najłatwiej ukryć. – Słusznie – Nowy kiwnął głową. – Powinienem to przewidzieć. Arto uśmiechnął się. Nowy nie krył swoich błędów. Arto pamiętał, że jemu nikt nie musiał tego tłumaczyć. Ale to nie czyni mnie lepszym, upomniał siebie. Każdy ma wady i zalety. – Potrafisz i chcesz się bić – stwierdził – ale na razie wychodzi ci to jak dziewczynie. Grejgy nie nauczył cię, jak powinieneś używać nóg w walce? Nowy wyraźnie się zmieszał. Dopiero co pokonał samego siebie i przechylił szalę na ich korzyść. Nie spodziewał się lekcji. A powinien. Dla niego każde rozjaśnienie w szkole to lekcja. – Nauczył – przyznał Nowy – ale… Kiedy się biję, nie myślę o tym. Jeszcze nie potrafię. – Naucz się tego. Naucz w sobie, nie tylko w mięśniach. Nie tylko ciało powinno potrafić się nimi posługiwać, ale także umysł – dotknął palcem lewej skroni. – To tutaj decydujesz, co robisz. Nogi są tylko narzędziem, najsilniejszym, jakie posiadasz. Ich uderzenie jest najmocniejsze. – To tylko sprawa przyzwyczajenia. – …którego nie masz gdzie i kiedy nabyć. W domu nie możesz ćwiczyć. Nie zabieramy szkoły do domu. To… to jak zupełnie inne planety. Nowy wzruszył ramionami. Spojrzał pod nogi, zastanawiając się, czy coś powiedzieć. Gdy podniósł wzrok, wbił go w oczy Arto, prosto i pewnie. – Mógłbyś przestać mówić na mnie Nowy, kapitanie – powiedział. – Nazywam się Iwen. Inni mogą tak do mnie mówić, bo to kopalniaki, ale ty… Zawiesił głos. Nie zabrzmiało to hardo czy gniewnie. Arto wiedział, do czego Nowy zmierza. Na swój sposób miał rację, co do wielu wojowników. To były głupki. Nowy wiedział, że jeśli kapitan powie, iż jest dobrym wojownikiem, wszyscy go za takiego uznają i zyska sobie imię. Tylko że na to było jeszcze o wiele za wcześnie. – Nazywam cię jak chcę – przypomniał surowo, bez litości. – Jak sobie zasłużysz, będziesz o tym wiedział, ale na razie jesteś u nas nowy i pozostaniesz Nowy. Droga do imienia nie prowadzi tylko przez jedną bitwę, nieważne jak bardzo masz na nią wpływ. To jasne? Nowy skinął głową i odszedł bez słowa. Był hardy, lecz nie głupi. To nie stanie mu na przeszkodzie stania się jednym z nich. Umie się poznać na innych. Będzie z niego dobry wojownik, o ile się nie złamie. Uzmysłowił sobie, że choć minęły już dwa tygodnie, Nowy wciąż zaskakiwał go swoim zachowaniem. Gdyby nie brak umiejętności, już dawno zasłużyłby sobie na dobrą pozycję wśród innych wojowników. Lecz jego sympatia, bo musiał przyznać, że Nowy mu się podobał, nie miała tu nic do rzeczy. Kapitan nie może kierować się sympatią. Tyle teoria, gdyż nie było to łatwe. Mógł ją od siebie odpychać, ale nie mógł zdusić. Wydawało mu się, że widzi w Nowym coś jeszcze, coś znajomego. Czy dlatego że Nowy zaczął odkrywać to samo, co on kiedyś, zadawać te same pytania? A może dlatego że był tak samo samotny? Nie, przecież ma siostrę. Ma z kim porozmawiać. Tylko Arto nie mógł liczyć na rodzeństwo. Czuł, że Nowemu zależy na czymś więcej niż na uznaniu, że chce, by go dostrzegł. Jako kogo? Nowy, ja cię widzę, pomyślał, patrzę na ciebie cały czas, choć o tym nie wiesz. Ale… Nowy to Nowy, pomyślał. Dert i Żimmy mają rację. Niewiele o nim wiemy, ale ja wiem już, czego potrafi się nauczyć. Ma to coś, co jest najważniejsze. Reszty się nauczy. Jedna z najważniejszych lekcji, jakie Arto odebrał, mówiła, że na początku respekt zdobywa się poprzez strach lub zwycięstwo. Dopiero na nim można budować szacunek. Dotąd działało to na każdego. Po części nauczył go tego Dael, po części sam to odkrył, obserwując zachowanie innych. Gdy pojawił się Nowy, zastosował wobec niego ten sam stary sposób. Lecz na Nowego to nie działało. On był inny. Może dlatego iż nie pochodził ze stacji i szkoła jeszcze go nie zmieniła? To pytanie zadawał sobie od tygodni. Może sami byliby jak on, gdyby nie ona? Tylko czy to ułatwiłoby przyszłe życie? Nie sądził. Obserwował, jak jego wojownicy pomagają pokonanym przeciwnikom, gdy Nowy znowu do niego podszedł. Spojrzał na niego, czekając, co powie. – Kapitanie – powiedział Nowy. – Po bitwie pewnie nie będzie treningu, ale… – spojrzał gdzieś za siebie – Grejgy jest zbyt zbity, a ja… Arto uniósł brwi. Nie mógł się powstrzymać, za bardzo go to zaskoczyło. Miał rację, po bitwie nigdy nie było treningów, bo mało kto miałby na nie siłę. Teraz, na upartego, mógłby skłonić większość do ćwiczeń, bo bitwa nie była szczególnie ciężka, lecz zasada była zasadą. Jednak Nowy nie chciał na tym korzystać. Na jego oczach zamieniał się w jeden wielki siniak, mimo to nie rezygnował. – Naprawdę chcesz treningu? – spytał. Nie zdołał zapanować nad zdziwieniem w głosie. Oparł dłonie na biodrach. Coś go kłuło w lewym barku, lecz nie zwracał na to uwagi. Spojrzeli na siebie. Po jego oczach Arto poznał, że Nowy nie zgrywa twardziela. Naprawdę chciał trenować. – Nieważne czy go chcę, czy nie – odpowiedział twardo Nowy. – Ja muszę trenować. Tylko nie ma nikogo, kto by teraz miał na to ochotę, a ja nie chcę powtarzać wciąż tych samych ćwiczeń. Robię to już od trzech dni! – Musisz to robić. Inaczej twoje mięśnie nie będą ci w pełni posłuszne. Będziesz zastanawiał się jak kopnąć przeciwnika zamiast po prostu to zrobić. – To wiem. Ale zamiast powtarzać jedno ćwiczenie przez kilka godzin, wolę robić kilka różnych po godzinę na każde. Mniej się wtedy męczę i więcej się uczę. Miał rację. Grejgy potrafił być uparty. Taką szkołę sobie wymyślił – zmęczyć się do granic wytrzymałości. Nie bez powodu mówili na niego Twardy; był taki, zwłaszcza wobec siebie. Potrafił bez końca ćwiczyć ten sam układ, póki mięśnie nie odmawiały posłuszeństwa, lecz rzadko tłumaczył coś swoim uczniom. Był uparty i dokładny, wypracowane przez siebie umiejętności walki doprowadził do perfekcji, co czyniło go dobrym wojownikiem, mimo to jako trener był mało skuteczny. Arto robił co mógł, by grupa wykorzystała jego niezwykłą szkołę walki, lecz za każdym razem, gdy wybierał go na trenera, wszyscy wojownicy utyskiwali, że Twardy chce ich zaholować na śmierć. Twierdzili, że Grejgy nie uczył ich jak walczyć, tylko jak się poruszać i jak wyprowadzać ciosy. Nie rozumieli, że wypracowany przez niego system walki opiera się na fenomenalnej precyzji i koordynacji. Twardy nie potrafił przekazać im swojej wiedzy, wręcz filozofii walki, więc próbował uczyć umiejętności – na próżno. Z Nowym było jeszcze gorzej. Grejgy nieustannie zapominał, że Nowy jest słabszy. Przyznał Nowemu rację. Postanowił, że dzisiaj zacznie wyjaśniać wszystkie „dlaczego”, jakie tylko przyjdą mu na myśl. Dlaczego ma tak robić a nie inaczej i kiedy ma to robić. Jak długo. Zrozumienie ułatwi mu ćwiczenia, pokaże ich sens. A potem, kiedyś, gdy już opanuje podstawowe ruchy, gdy będzie zaczynał prawdziwą naukę walki, zmieni mu trenera. Przesunął dłonią po czole. W sklejonych włosach poczuł suche płatki skrzepów, poprzetykane lepkimi grudkami. Uzmysłowił sobie, jak okropnie może wyglądać. – Więc dobrze, Nowy. Dzisiaj będziesz trenował ze mną. Pokażę ci trochę więcej ćwiczeń. Może nawet więcej, niż Twardy pokazał ci przez ostatni tydzień. Lecz najpierw musimy doprowadzić się do porządku. Nowy wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. – Dla wojownika najważniejsze sprawy to umieć się bić i malować – potwierdził. Dziwny jest ten Nowy, powtórzył sobie Arto, ale nie widział powodu, dla którego nie miałby spełnić jego prośby. Tyle może zrobić. Niech to będzie dowodem uznania, nagrodą za to, że tak bardzo stara się być jednym z nich. Bo dziś na treningu będzie jednym z nich. Nie da mu żadnej ulgi, tak jak nigdy nie dawał jej sobie. |