powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Klątwa Upiora Mgieł
Janny Wurts
ciąg dalszy z poprzedniej strony
III. Wygnanie
Książę, następca tronu Amrothu, zbudził się z koszmarnego snu, w którym słyszał echo rozbijających się fal. Był oszołomiony i zdezorientowany, kręciło mu się w głowie. Odkrył, że leży twarzą do dołu na pokładzie otwartej łodzi. Fakt ten go przeraził, gdyż nie przypominał sobie, aby wchodził na pokład jakiejkolwiek jednostki pływającej. Zastanawiał się chwilę gorączkowo, ale nie potrafił wymyślić żadnego powodu, dla którego miałby się znajdować na tej właśnie łodzi.
Lysaer oblizał wargi, czując ostry smak morskiej soli. Czuł się wycieńczony. Bolały go mięśnie, drżał cały, a jego myśli spowijała mgła. Z zęzy, która znajdowała się za jego ramieniem, dochodził smród ryby. Gwiazdy miotały się szaleńczo po niebie, kiedy łódź podnosiła się i spadała z grzbietów fal.
Książę zacisnął zęby, walcząc z mdłościami. Rozdrażniony myślą, że stało się coś złego, spróbował usiąść. Gdyby mógł chociaż wyjrzeć za burtę, może zdołałby określić swoje położenie. Ale okazało się, że każdy ruch przychodzi mu z wielkim trudem. Po dwóch próbach zdołał złapać się za skraj burty. Łódź zanurkowała w dolinę pomiędzy falami. Nagle jakaś muskularna ręka, należąca najwyraźniej do obcego człowieka, oderwała palce księcia od drewna i Lysaer upadł na plecy, pogrążając się ponownie w ciemności…
• • •
Książę odzyskał przytomność, kiedy łódź przybijała do brzegu. Żwir zazgrzytał o dno, a w nocnej ciszy rozległy się jakieś głosy. Łódź obróciła się gwałtownie, pchnięta przez falę przyboju. Lysaer uderzył głową w ostry kant stępki. Przez grzmot fal przebijały pojedyncze głosy. Mokre ręce złapały za burtę i przeciągnęły łódź przez płyciznę i suchy piasek poza linię przypływu. Nagle gwiazdy przysłoniła brodata twarz jakiegoś rybaka. Potem, niecierpliwie i bezceremonialnie, wyciągnęły się dwie ręce i złapały królewskie nadgarstki w uścisku tak mocnym, że pozostawiły siniaki. Bezwładny niczym schwytana w sieć ryba, Lysaer poczuł, jak podnoszą go do góry.
– Myślisz, że ten rauveński mag miałby coś przeciwko temu, gdybyśmy zatrzymali sobie jego klejnociki? – odezwał się szorstko męski głos.
Książę próbował protestować. Kręciło mu się nieprzyjemnie w głowie, a żołądek zaciskał się w supeł; nie usłyszał odpowiedzi drugiego rybaka. Uścisk, w którym tkwił, zelżał najpierw, a potem znów się nasilił, pozbawiając go niemal tchu. Książę stracił przytomność, kiedy prześladowcy wyciągali go z łodzi.
• • •
Następnym obrazem, jaki zobaczył, były odwrócone do góry nogami klify, majaczące na tle morza. Fale przyboju i niebo nabrały ołowianego blasku. Dniało. Przewieszony niczym worek przez plecy odziane w brudną skórę, Lysaer zamknął oczy. Próbował rozpaczliwie się zastanowić. Fakty umykały jego myślom niczym śliskie szklane kulki, nie potrafił się skoncentrować. Jednak wyłaniał się jeden fragment wspomnień i to on właśnie przyprawiał go o zamęt w głowie. Jakiegokolwiek narkotyku użyli prześladowcy, by go oszołomić, jego resztki ciągle działały. I chociaż efekt nie był już tak silny, jak na początku, książę czuł się słaby niczym nowo narodzone dziecko.
Jeden z jego prześladowców się pośliznął. Kościste ramię boleśnie uderzyło księcia w brzuch. Zaczął tracić przytomność, powoli pogrążając się w mroku. Zagrzechotały kamienie, strącone z porośniętego chwastami zbocza, kiedy tamten odzyskał równowagę. Potem jego towarzysz przejął na siebie ciężar księcia i niebo zawirowało szaleńczo, przyprawiając Lysaera o mdłości. Dźwignięty niczym zbelowany ładunek, książę poczuł, że zawinięto go w płaszcz z podartej, brudnej wełny. Wykręcił się nieco i zdołał odsłonić twarz. Ale niewiele zobaczył. Wysoko nad jego głową wznosił się poszczerbiony łuk starożytnego kamiennego portalu. W przestrzeni pomiędzy filarami wirowała srebrna mgła, opalizująca jak gorący olej wylany na szkło. Drżąca w powietrzu, magiczna moc sprawiła, że Lysaer dostał gęsiej skórki. Przerażony niemalże do obłędu, książę rozpoznał Bramę Końca Świata.
Zaczął się wyrywać. Ale zbyt późno pojął, że musi uciekać. Jego prześladowcy podnieśli go z bezlitosną siłą i wrzucili głową naprzód w perłowy wir, którego dotyk był lodowatą agonią. Lysaer krzyknął. A potem moc bramy rozerwała jego umysł na strzępy. Zanurzył się w bezdenny mrok.
• • •
Książę Amrothu zbudził się, kłuty żądłem niemiłosiernego gorąca. Gorzki pył palił mu nozdrza przy każdym oddechu, a obce palce przeszukiwały jego ubranie, szybko i ukradkowo, niczym łapki szczura. Lysaer się poruszył. Badawcze dłonie znieruchomiały, a potem zniknęły, kiedy książę otworzył oczy.
Światło oślepiło go boleśnie. Zamrugał i zmrużył oczy, żeby cokolwiek zobaczyć. Ujrzał nad sobą kształt własnego sztyletu, odbijającego okrutny blask. A ponad sztyletem, w twarzy otoczonej aureolą słońca, widniały oczy Arithona s’Ffalenna.
– Tym razem spotykamy się w korzystniejszej dla mnie sytuacji, braciszku. – Głos bękarta był szorstki, jakby zmęczony krzykiem. Twarz, dłonie i ramiona pod podartą koszulą nosiły jeszcze ślady męczarni, które przeszedł. Skórę szpeciły blizny, strupy i fioletowe sińce.
– A więc na co czekasz? – zapytał Lysaer, gwałtownie wyrwany z letargu. Spróbował usiąść. – A może masz nadzieję zobaczyć, jak błagam cię o litość, zanim poderżniesz mi gardło?
Ostrze nie drgnęło nawet w ręku Arithona.
– Chcesz, żebym przelał krew brata? Przecież to przynosi nieszczęście. – W jego słowach zabrzmiała kpina.
Pustynne wydmy rozciągały się aż po horyzont. Pomiędzy czerwonymi pylistymi pagórkami, falującymi poza zasłoną upału, bracia nie widzieli nic, ani domostw, ani skał. Żaden kaktus, nawet wysuszony badyl nie zdołałby przeżyć pod promieniami oślepiająco białego słońca. Brama wyglądała ponuro, tak jakby wejście w jej cień równało się śmierci. Lysaer z trudem zachowywał godność, przygnębiony myślą, że jego ojciec, powodowany chęcią zemsty, wyrzekł się wszelkiej miłości do pierworodnego syna. Książę czuł dreszcz na samą myśl o tym, że Amroth, jego przyjaciele, krewni i wszystko, z czym był związany do tej pory, na czym opierały się jego ambicje i honor, zostało mu na zawsze odebrane.
– Brata? – spytał lodowatym tonem. – Nie pochodzę od pirackich wyrzutków.
Sztylet drgnął. Palące słońce błysnęło, odbite przez ostrze. Ale głos Arithona nawet nie zadrżał.
– Teraz różnice pomiędzy naszymi ojcami nie mają żadnego znaczenia. Żaden z nas nie może powrócić do Dascen Elur.
– To kłamstwo! – Odrzucając myśl, że jego wygnanie może być nieodwracalne i wieczne, Lysaer szukał ratunku we wrogości. – Czarnoksiężnicy z Rauven nigdy nie pozwolą, żeby ich ukochany wnuk zginął na pustyni. Na pewno otworzą bramę.
– Nie. Popatrz na nią. – Arithon skinął głową w stronę żelaznego portalu, który majaczył za nimi. Teraz pomiędzy kolumnami nie migotała żadna moc. Obłażący, podziurawiony owal zamykał w sobie tylko obraz pustyni. Pewność księcia zachwiała się, niczym ugodzona. Ta brama naprawdę była martwa, zamknięta setki lat temu, żeby odgrodzić zapomnianą grozę, i nawet magowie z Rauven nie zdołaliby jej otworzyć. Lysaer walczył z ogarniającym go przerażeniem. Jedyną ludzką istotą, którą mógł winić za zaistniałą sytuację, był bękart s’Ffalennów, który czaił się tuż za nim ze sztyletem w dłoni.
– Nie przekonałeś mnie. Magowie z Rauven ocalili cię przed egzekucją. – Przerwał, gdy do głowy wpadła mu jeszcze inna myśl. – A może to ty sam uformowałeś cień, żeby stworzyć to posłanie królowej? Może to część twojej intrygi, twojej zemsty?
Ostrze wisiało niczym lustro w uścisku brudnych palców.
– Pojawienie się królowej i twoja tutaj obecność to nie moja sprawka – odparł Arithon zmęczonym głosem. Wzruszył ramionami w geście goryczy. – Twój narkotyk i łańcuchy nie pomogły mi w magii.
Ale Lysaer pamiętał, jak Arithon drażnił króla, i fakt ten nie pozwalał mu wierzyć w słowa s’Ffalenna.
– Nie ufam ci.
– Obaj jesteśmy ofiarami krwawej rodzinnej waśni – powiedział Arithon. – Przeszłości nie da się odmienić. Ale jeżeli zapomnimy o tym, co nas dzieli, mamy szansę ocaleć na tej pustyni.
Jako następca tronu Lysaer nie był przyzwyczajony do posłuszeństwa i słuchania rozkazów. A już tym bardziej nie od s’Ffalenna, który brał udział w spisku mogącym doprowadzić do pozbawienia królestwa prawowitego następcy. Lysaer zaczął się zastanawiać, jak wytrącić przeciwnikowi sztylet. Piach sparzył podeszwy książęcych butów, kiedy Lysaer zagłębił w nim nogi, szukając oparcia.
– Nie muszę przecież przebywać w twoim towarzystwie.
– Ale będziesz. – Arithon uśmiechnął się blado. – To ja trzymam nóż.
Lysaer skoczył. Arithon zareagował błyskawicznie, ani na chwilę nie tracąc czujności. Zrobił unik przed dłonią, którą książę chciał go schwycić za kołnierz. Lysaer natychmiast zmienił cel ataku, złapał przeciwnika za czarne włosy i wymierzył dobrze obliczony kopniak. Mistrz zgiął się wpół i uniósł sztylet, uderzając w nadgarstek księcia wysadzaną klejnotami rękojeścią. Lysaer rozluźnił uścisk, czując paraliżujący ból, który ogarnął jego rękę aż do łokcia. Szybki niczym kot, Arithon odsunął się na bezpieczną odległość.
– Mogłem cię z łatwością zabić. – Lysaer usłyszał zza pleców znienawidzony głos s’Ffalenna. – Następnym razem pamiętaj, że tego nie zrobiłem.
Lysaer obrócił się, zaślepiony żądzą mordu. Arithon przyjął jego gniew ze spokojem. Po raz kolejny uderzony powściągliwością brata, którą tamten zachował także podczas rady w Amrocie, książę natychmiast się uspokoił. Mimo drobnej budowy ciała bękart był sprawny i bardzo szybki. Żeby stawić czoła jego przebiegłości, książę musiał ustalić jakąś taktykę działania.
– Lysaerze, na tej pustyni znajduje się brama prowadząca do innego świata – rzekł Mistrz z pewnością niepodlegającą dyskusji. – W archiwach Rauven zachował się dokument, który o tym mówi. Ale żaden z nas nie przetrwa, jeżeli będziemy tracić siły na kłótnie.
– Dzieli nas siedmiopokoleniowa walka na śmierć i życie – odparł Lysaer, zdobywając się na szczerość. – Dlaczego miałbym ci ufać?
Arithon na niego spojrzał.
– Będziesz musiał zaryzykować. Masz jakieś inne wyjście?
Obce słońce paliło ich głowy – ciemną i jasną – z równą mocą. Nagle Lysaer poczuł, jak za jego plecami coś uderza o piasek. Odwrócił się i ujrzał zdumiony, jak brązowy, płócienny worek nieruchomieje w zasięgu jego ręki. Na fioletowej woskowej pieczęci, która spinała troki worka, widniał znak Rauven.
– Nie dotykaj tego – zawołał szybko Arithon.
Lysaer go zignorował. Jeżeli czarnoksiężnicy wysłali przez bramę jakieś zapasy, sam zamierzał je zabrać. Schylił się i złapał za sznur pakunku. W odpowiedzi na jego dotyk błysnęła magia. Oszołomiony przez potworny ból, książę runął na piasek.
Ręce jego wroga pochwyciły go i powstrzymały przed upadkiem.
– Przecież cię ostrzegałem, prawda? – burknął Arithon. – Te węzły są zabezpieczone magią.
Rozwścieczony bólem, książę próbował się wyrwać.
– Nie ruszaj się! – Arithon ścisnął go mocniej. – Będziesz bardziej cierpiał.
Ale oszołomiony, poniżony i przybity ciężarem upokorzeń, dotkliwszych niż zaznał do tej pory w całym swoim życiu, Lysaer odrzucił ofertę porozumienia. Z całą mocą uderzył piętą w bosą stopę Arithona. W odpowiedzi usłyszał zduszone przekleństwo. Przeciwnik cofnął ręce.
Lysaer opadł na kolana, ściskając dłonią obolałe ramię, póki ból nieco nie zelżał. Z zawiścią patrzył, jak jego wróg rozplątuje zaczarowane węzły bez uszczerbku dla zdrowia, posługując się mocą, której księciu odmówiono. W worku znajdowały się zapasy. Boleśnie świadom wysuszających smagnięć wiatru na skórze, Lysaer doliczył się pięciu zawiniątek z jedzeniem i czterech bukłaków z wodą. Na koniec Arithon wyciągnął z worka przepięknie wykonany długi miecz. Słońce rozświetliło na chwilę głębiny wprawionego w rękojeść szmaragdu, który zamigotał zielono i rzucił blask na dwóch ludzi o zatroskanych twarzach.
– Pozwól mi zabrać moją część jedzenia i picia – powiedział w końcu Lysaer urażonym tonem. – Niech nasze szanse będą wyrównane.
Arithon spojrzał na niego twardym wzrokiem.
– Wyrównane? – Jego spojrzenie przesunęło się po dworskim ubiorze przyrodniego brata, po ozdobnych brokatach i białych niegdyś mankietach, teraz brudnych od kurzu i potu. – Co ty wiesz o sztuce przetrwania?
Książę się wyprostował, gotów bronić się przed zarzutami Arithona.
– Jakim prawem ośmielasz się oceniać moje życie?
– Żadnym. – Arithon wrzucił zapasy z powrotem do worka i podniósł miecz. – Ale kiedyś przeżyłem na statku, na którym podczas sztormu rozbiły się kadzie ze słodką wodą, i wiem, jak bardzo można cierpieć z pragnienia i upału. To doświadczenie nie było przyjemne.
– Wolę już radzić sobie na własną rękę, niż przyjąć pomoc od wroga – odparł z goryczą Lysaer, przypominając sobie diaboliczne sztuczki s’Ffalenna.
– Nie, bracie. – Spokojnie i bez pośpiechu Arithon zarzucił sobie worek na ramiona. Do pasa przypiął miecz, który kiedyś należał do jego ojca. – Będziesz musiał mi zaufać. Niech to będzie dowodem moich dobrych chęci. – Zręcznie obrócił sztylet w dłoni i rzucił go pod nogi księciu. Wysadzana klejnotami rękojeść uderzyła o piasek, obsypując jego ziarenkami wyszywane złotą nicią buty.
Lysaer schylił się i podniósł broń. Opanowany przez nienawiść silniejszą od rozsądku, wyprostował się, obracając jednocześnie nadgarstek i rzucając sztyletem w swego wroga.
Arithon przykucnął, unikając błyszczącego ostrza. Upadł na piasek, przetoczył się, zrzucił z pleców nieporęczny worek i zaczął się podnosić, kiedy Lysaer natarł na niego z furią. Czarne włosy opadły na plecy, kiedy pięść księcia, ozdobiona sygnetem, uderzyła z wielką siłą w twarz Arithona.
Arithon w odwecie kopnął go kolanem.
– Opanuj się – wycharczał. – Daję słowo, że mam dobre zamiary.
Lysaer zaklął i uderzył ponownie. Na piasek spadły krople krwi. Wróg uderzył go rękojeścią miecza w żebra, kiedy się ze sobą mocowali. Spleciony z Arithonem, książę usiłował wyjąć miecz brata z pochwy, ale miał zbyt małe pole manewru. Nienawiść szalała w nim niczym ogień, kiedy szarpał palcami ciało s’Ffalenna. Lysaer triumfował; już wkrótce Mistrz Cieni nie będzie niczyim wrogiem. Książę ścisnął go mocniej, zamierzając zabić.
Arithon zaczął się nagle wyrywać gwałtownie. Jego pięść wylądowała na podbródku księcia, który po chwili poczuł na gardle drugą rękę swego wroga. Uwolnił się charcząc, i Mistrz także odzyskał swobodę ruchów. Lysaer rzucił się ponownie, by zamknąć przeciwnika w uścisku. Napotkał jednak zdecydowany opór i został praktycznie unieruchomiony czując, jak ścięgna jego nadgarstków miażdży niesamowita siła. Wierzgnął nogą i zorientował się, jak trafia w jakiś cel. Mistrz puścił go nagle.
Lysaer rzucił się do przodu, by złapać miecz. Arithon kopnął w szary piasek u swych stóp i chmura pyłu oślepiła oczy księcia. Zaskoczony tak nieczystą taktyką, Lysaer zawahał się i poczuł, jak Mistrz łapie go mocno za przedramiona. Potem silne szarpnięcie obaliło go na ziemię. Zanim zdołał wstać, zasypał go grad ciosów.
Lysaer poczuł przez gęstą zasłonę bólu, że leży na plecach. Po jego skroniach płynęły strużki potu. Przez długą i okropną chwilę książę nie był w stanie nic zrobić; mógł tylko leżeć, cierpieć i dyszeć. W końcu podniósł wzrok, walcząc z blaskiem słońca, które go oślepiało, odbijając się od ostrza miecza wymierzonego w jego pierś.
Na zapiaszczonych policzkach Arithona widniały ślady krwi, a na twarzy malowała się złość.
– Wstawaj. Jeszcze jeden taki atak, a spętam cię jak prosiaka.
– Zrób to teraz – odparł książę z wściekłością. – Nienawidzę powietrza, którym oddychasz.
Ostrze zadrżało. Lysaer czekał, przygotowany na śmierć. Ale miecz tylko zamigotał i znów zawisł nieruchomo w powietrzu. Mijały sekundy wypełnione upałem i pustynną ciszą.
– Wstawaj – powiedział w końcu Mistrz. – Rusz się wreszcie albo na Atha, postawię cię na nogi za pomocą czarów. – Cofnął się o krok. Stal zabrzęczała fałszywie niczym zepsuta harfa, kiedy wsuwał miecz do pochwy. – Mam zamiar wyprowadzić cię z tej pustyni żywego. A potem możesz nie oglądać mnie więcej na oczy.
Niebieskie źrenice napotkały spojrzenie zielonych oczu, błyskając nienawistnie. Po chwili, z irytującą obojętnością, Arithon wybuchnął śmiechem.
– Dumny jak rasowy byk. Naprawdę jesteś synem swojego ojca w każdym, najdrobniejszym nawet szczególe. – Rozbawienie Mistrza ulotniło się nagle. Książę wkrótce poczuł, jak piasek szczypie, wreszcie pali jego rozciągnięte ciało.
Lysaer podejrzewał, że uczucie to jest jedynie iluzją, więc zwalczył chęć, by się poderwać gwałtownie. Powietrze, którym oddychał, było tak gorące, jakby dobywało się z pieca, a jego włosy i ubranie przesiąkły lepkim potem. Atakowany przez upał i fale bólu, będące dla niego czymś nowym, książę zamknął oczy. Arithon zostawił go na chwilę samego i poszedł po sztylet. Zabrał także rybacki płaszcz, w który owinięto Lysaera na czas podróży do bramy i na drugą stronę, i schował go razem z zapasami jedzenia. Potem zbliżył się do księcia. Kiedy odkrył, że Lysaer ciągle leży na piasku, stracił resztki cierpliwości.
Lysaer poczuł, jak w jego jaźń wnika jakaś bezlitosna siła. Zniewolony mocą oślepiającej igły, która przewiercała mu mózg, nie miał szansy się opierać. Cios, który nastąpił chwilę później, wymierzony był tylko w jego umysł, ale z gardła księcia dobył się krzyk fizycznego bólu.
– Wstawaj! – Strużki potu znaczyły białe ślady na brudnej twarzy Arithona. Bez skrupułów zaatakował ponownie. Książę poznał ból, który przeszył jego ciało, lecz nie zostawił żadnych śladów.
W mózgu Lysaera był już tylko zwierzęcy instynkt przetrwania. Krzyknął jeszcze raz. Ciszę pustyni zakłócało bolesne zawodzenie, nim kara dobiegła końca. Lysaer leżał skulony na piasku, drżąc i dysząc ciężko, rozwścieczony do nieprzytomności.
– Wstawaj.
Niezdolny wykrztusić choćby słowa, Lysaer usłuchał. Ale w jego sercu, niczym klin, zagnieździła się przysięga, że przy najbliższej okazji zabije tego maga, który w okrutny i bezceremonialny sposób nagiął jego wolę.
• • •
Przyrodni bracia z Dascen Elur podróżowali na wschód. Rozżarzone niczym palenisko w kuźni słońce paliło ich głowy i nagrzewało piach tak bardzo, że ranił gołe ciało. Arithon obwiązał sobie bose stopy pasami, które oddarł z koszuli, i poprowadził księcia przez piaszczyste wzgórza, błyszczące i rozedrgane w gorącym powietrzu. Około południa widoczne w dali wydmy zniknęły pod zasłoną mirażu. Mistrz wykorzystał swoje umiejętności i przywołał cień, żeby mogli choć trochę skryć się przed słońcem. Lysaer nie wyraził wdzięczności. Zatruty myślami o zdradzie i zemście, wahał się pomiędzy milczeniem a obelgami, aż w końcu pustynia wyssała z niego wszystkie siły.
Arithon podążał przed siebie bez słowa. Książę zaczął z wolna nienawidzić, zupełnie bez powodu, tych niezmordowanych stóp, których stąpanie słyszał bezustannie za plecami. Uwaga Mistrza, że książę jest taki sam jak jego ojciec, nie była w pełni słuszna. Gniew, który trawił myśli Lysaera, palił się cierpliwie i zimno, jak u ich wspólnej matki.
• • •
Upał dnia powoli zelżał i wreszcie ustąpił, kiedy słońce spadło z nieba, niczym lampa demona, i skryło się za pustym horyzontem. Lysaer szedł oszołomiony ze zmęczenia, w ustach czuł gorycz pyłu. Do butów nasypał mu się piach i obcierał stopy; każdy krok był dla księcia męką. Jednak Arithon nie pozwolił mu się zatrzymać, dopóki pustynia nie pogrążyła się w głęboko fioletowych ciemnościach – zapowiedzi nocy. Książę usiadł bezzwłocznie na wygładzonym wiatrem kamieniu i zdjął buty. Stopy pokrywała świeża krew i strupy, a na piętach, spod popękanych pęcherzy, wyglądała świeża, różowa i obolała skóra, ale Lysaer wolał cierpieć, niż zdać się na miłosierdzie swego wroga. Jeżeli nie będzie mógł chodzić, ten cholerny Mistrz zechce go pewnie nieść na własnych barkach.
– Spleć dłonie za plecami – powiedział ostro Arithon.
Lysaer podniósł wzrok. Mistrz stał nad nim z mieczem w jednym, a otwartym bukłakiem w drugim ręku. Z jego twarzy nic nie można było wyczytać, gdyż pokrywała ją gruba warstwa potu i kurzu.
– Nie spodoba ci się to, co zrobię, jeżeli każesz mi się powtarzać.
Książę ulegał z wolna. Stal poruszyła się w ręku Mistrza, błyszcząc niespokojnie. Lysaer drgnął.
– Nie ruszaj się! – Komenda Arithona zabrzmiała niczym cios. – Nie zamierzam cię zabijać.
Wściekły tak bardzo, że niemal gotów wdusić słowa swego prześladowcy z powrotem do jego gardła, Lysaer zmusił się, żeby zachować spokój, kiedy ciemna, jakby przydymiona stal uniosła się nieco i spoczęła tuż przy szyi księcia, niczym cienka lodowa igła.
Arithon uniósł bukłak z wodą do ust Lysaera.
– Trzy łyki, nie więcej.
Książę zastanawiał się, czy nie odmówić, ale kiedy poczuł wilgoć na ustach, porzucił wszelkie wcześniejsze obietnice. Powiedział sobie, że przecież jeżeli nie wypije, to skorzysta na tym tylko ten bękart s’Ffalennów. Lysaer się napił. Woda paliła goryczą jego język. Był bardzo spragniony, więc grożący miecz stał się dla niego symbolem zwierzęcej chciwości. I chociaż Arithon sam też wypił tylko trzy łyki, książę nie znajdował w tym fakcie ani pociechy, ani wyrozumiałości.
Śledzony w każdym najdrobniejszym ruchu spojrzeniem oczu, w których czaiła się nienawiść, Arithon po raz pierwszy od rana odezwał się bez widocznej potrzeby.
– Od czasów, które giną w mroku dziejów, atrybutami s’Ilessidów były lojalność i sprawiedliwość. Bądź odzwierciedleniem zalet twojego ojca, Wasza Wysokość. Nie trzymaj się kurczowo jego wad.
Za pomocą miecza Mistrz rozciął sznurek, którym zawiązano pakunek z jedzeniem. Broń poruszyła się znowu, kiedy dzielił pożywienie na dwie równe porcje. Potem stłumiony blask ostrza zniknął, kiedy miecz znalazł się w zniszczonej pochwie. Arithon spoglądał na księcia z ukosa, jego twarz pogrążona była w cieniu.
– Pokaż mi swój racjonalny umysł, książę Amrothu. A wtedy obiecuję, że okażę ci respekt należny twemu urodzeniu.
Lysaer opierał się przed akceptacją warunków rozejmu. Przebiegłość s’Ffalennów tak często wodziła na manowce zaufanie s’Ilessidów, że książę nie zamierzał tak łatwo wybaczyć. Z jego królewskiej postawy nic już nie zostało, szacunek do samego siebie wymagał, by książę zniósł ciężkie położenie, nie plamiąc honoru rodziny. Lysaer przyjął ser i podróżne suchary z ręki Arithona w milczeniu, ale w jego umyśle rodził się plan zemsty. Zamierzał wprowadzić go w życie, kiedy wróg położy się spać.
Ale Mistrz wcale nie szykował się do snu. Kiedy tylko skończyli skromny posiłek, Arithon znów poderwał księcia na nogi.
Lysaer nie opierał się i tym razem nie marnował sił na walkę, która i tak nie mogła zakończyć się powodzeniem. Ukrył głęboko trawiący go gniew, gdyż pojmował, że okazja do zemsty pojawi się dopiero wtedy, kiedy uspokojony Arithon przestanie go pilnować. Z udawaną rezygnacją książę sięgnął po swoje buty, ale nie zdołał ich podnieść, gdyż odgradzała go od nich zasłona ze stali.
– Zostaw buty – nakazał Arithon. – Pokaleczą ci stopy jeszcze bardziej. Jak chcesz, możesz obwiniać swoją próżność za to, co już się stało. Trzeba było pozbyć się ich wcześniej, zanim dorobiłeś się pęcherzy.
Lysaer zwalczył chęć, by rzucić się na Mistrza, i wstał. Arithon wydawał się niespokojny niczym lis schwytany w wilcze sidła. Być może samodyscyplina, jaką wyrobił sobie w szkole magów, słabła. Wyczerpujący upał i wysiłek odcisnęły się na zdrowiu maga, nadszarpniętym wydarzeniami tuż przed i po jego brutalnym uwięzieniu. Prawdopodobnie Arithon był słaby i niepewny, jak sobie uświadomił Lysaer. Pod wpływem tej myśli uśmiechnął się w duchu. Niebawem zwierzyna i łowca zamienią się rolami. Jego wróg postąpił głupio, zachowując go przy życiu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

42
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.