French wrzucił niedopałek do muszli, spuścił wodę i oddychając głęboko, żeby usunąć z ust zapach dymu, wyszedł z toalety. Nie sądził, że aż tak zdenerwuje się egzaminem. Rano, choć było to zupełnie irracjonalne, nie mógł się oprzeć pokusie zajrzenia do kilku podręczników. Teraz pocił się w swoim starannie wyczyszczonym najlepszym ubraniu i nie mógł powstrzymać myśli, że zaprzepaścił coś, co do niego należało. – I co? – Podszedł do Mike’a. – Kogo wywołali? – Feutchera. Kilka minut temu, więc chyba już kończą. – Strasznie się grzebią. – Nie masz co narzekać w twojej sytuacji. Przed tobą jest już tylko Forsdyke. A ile ja muszę czekać? Jestem na „W”. French obejrzał się. Zgromadzeni za ogrodzeniem szkoły rodzice byli równie zdenerwowani. Większość kobiet stała razem i czekała tuż za płotem. Trochę dalej, samotnie lub w małych grupkach, spacerowali mężczyźni, ciągnąc za sobą chmury tytoniowego dymu. Poza obsługą egzaminacyjną do środka wpuszczono tylko skromną ekipę filmową. Ci jednak stali z boku, obojętnie czekając na moment rozdawania kart. – Powinni uruchomić drugą kabinę. – Mike spojrzał na zegarek. – Nie wiedziałem, że robienie wody z mózgu trwa aż tyle. – Właśnie uruchamiają – powiedział ktoś z tyłu. – Roger Forsdyke. – Ciemnowłosy mężczyzna w drzwiach sali kontrolnej podniósł do oczu małą kartkę. – I Peter French. – Jasny szlag! – French wyjął ręce z kieszeni i niepewnie ruszył przed siebie. Minął obojętnego na wszystko technika, ziewających ukradkiem porządkowych i z trudem opanowując drżenie, wszedł do hallu szkoły. Trudno było nie trafić do właściwej sali – strzałki, kolorowe sznurki i rzędy krzeseł blokujące dostęp do korytarzy naprowadziłyby nawet ślepego. Tuż przed wejściem do głównej sali jakaś wysoka, dość ładna kobieta skinęła na niego ręką. – Ale ja… – Wiem. – Popchnęła go w stronę położonych z boku drzwi. – Tu jest druga maszyna. Uderzył go brak jakiejkolwiek obsługi w stosunkowo małym, zawalonym pospiesznie ustawioną aparaturą pomieszczeniu. Lawirując wśród pustych kontenerów i metalowych waliz, kobieta zaprowadziła go do kabiny na środku, posadziła na chybotliwym krześle i kilkoma wprawnymi ruchami umocowała na głowie elektrody. – Wyprostuj się. – Włączyła jakieś urządzenie. Jej długie palce ledwie dotykały umieszczonych na stole operatorskim kontaktów. – Nie oddychaj. Jak na badaniu – przemknęło mu przez głowę. – Już możesz. – Podniosła się lekko. Szybko zdjęła opasujące czoło druty. – Dziękuję. – To wszystko? – spytał zaskoczony. – Masz ochotę na coś jeszcze? Odruchowo rozejrzał się po pokoju. Nie mógł zrozumieć, że coś, od czego tak wiele zależy, może trwać tak krótko. – Ale… – przełknął ślinę. – Tam obok trwa to co najmniej kilka minut. – Mam po prostu lepszy sprzęt. – Otworzyła drzwi. – Spokojnie – dodała, widząc wyraz jego twarzy. – Będę uważać przy dodawaniu wyników. – Słucham? Ona jednak dawała już znak czekającemu technikowi. French jak struty powlókł się w stronę toalet. Niestety, wszystkie były zajęte, tak że paczka papierosów pozostała w kieszeni. Wrócił na boisko, ale jakoś nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wolno przemaszerował przed ogrodzeniem, za którym wciąż czekali rodzice. Czemu tak się denerwują? Wzruszył ramionami. Ci z uczniów, którzy dostaną mniej niż sześćdziesiąt punktów, a więc przytłaczająca większość, wrócą przecież do rodziców i albo pójdą do pracy, albo będą się dalej uczyć. Nieliczni z wyższą lokatą od razu, nawet bez pożegnania, pojadą do ośrodka adaptacyjnego w Tentwood. Co dalej? Tego nikt nie wiedział. W grupie chłopców czekających na egzamin wybuchło jakieś zamieszanie. Ci, którzy mieli już to za sobą, wałęsali się bez celu, czekając na wyniki. French rozluźnił kołnierz koszuli i podszedł do stojącego pod ścianą człowieka z kamerą. – Cześć! Z jakiej stacji jesteście? – Z żadnej. To ekipa kroniki. – Krępy mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem. – Chciałbyś zapalić? – Skąd pan wie? – Sam też kiedyś przeżywałem to wszystko. – Poklepał się po kieszeniach. – Masz pecha, chłopcze. Skończyły mi się papierosy. – Ja mam. – Ach, po prostu szukasz miejsca? Chodź. Wsiedli do zaparkowanej pod oknami sekretariatu szkoły furgonetki. – Ciągle jeszcze się boisz? – Trochę. – French podsunął mu paczkę. – Zna pan tę kobietę, która prowadzi testy w drugiej kabinie? – Mary Enders? Znam. – Czy ona… to znaczy chciałem spytać… – Myślisz, że coś popsuje – przerwał mu kamerzysta. – Tak? – Właśnie. To trwało tak krótko. – O ile wiem, pani Enders przez całe życie nie miała stosunku z mężczyzną… Ach, obyczaje się zmieniły, więc trzeba dodać, że nie miała go również z kobietą. Ale myślę, że w swojej specjalności jest dobrym fachowcem. French zaciągnął się za głęboko i zaczął kaszleć. – Zżerają cię nerwy? – Nie. Chociaż, może trochę. – Spojrzał na wyposażenie wozu. – Ma pan chyba ciekawą pracę. – W pewnym sensie. – No, ale może pan stwarzać różne wartości – przypomniał sobie fragment jakiejś książki. – Pokazywanie prawdy chcesz nazwać tworzeniem? – Jeśli nie, to dlaczego pan to robi? – Bo dobrze sprzedaje się prawdę, tylko prawdę i niecałą prawdę. Cała prawda nikogo nie interesuje. Jest nudna i nieefektowna. French zmrużył oczy. – Gauntry miał chyba inne zdanie na ten temat. – Czytałeś Gauntry’ego, chłopcze? – Kamerzysta zamyślił się na chwilę. – Sądzę, że się mylił. Chyba nie mają racji ci, którzy porównują kamerę filmową do fallusa, mimo że obydwie rzeczy mogą tworzyć jakąś wielkość. Choćby z tego prostego powodu, że kamera jest obsługiwana świadomie, a fallus mimo wszystko jest w sporej części niezależny. French uśmiechnął się lekko. – Wywody Gauntry’ego są… – To błąd – tamten wyprzedził jego myśl. – Trzeba mówić jasno i prosto. Nie wierzę, że nie można wytłumaczyć zasad działania komputera tubylcowi z buszu. Myślę jednak, że udałoby się to bardzo niewielu ludziom. – Ciekawie się pana słucha. – Tak? French zdusił niedopałek w popielniczce zrobionej z nakrętki od słoika. – Chyba już muszę iść. Mogą mnie zaraz wywołać. – Nie możesz się doczekać? – Nie, to nie to. Otworzył drzwi. – Obecna sytuacja jest jakby podsumowaniem tego, czego najbardziej nie lubiłem w szkole. Kamerzysta skrzywił się lekko. – A czego najbardziej nie lubiłeś w szkole? – zapytał z nutą ironii. – To trudno powiedzieć tak w jednym zdaniu. – Więc próbuj w kilku. French potarł brodę. – Oni starali się wpoić mi przekonanie, że powinienem być grzeczny… W szerokim sensie, oczywiście – wyminął pytanie. – Tymczasem jeśli jestem grzeczny, z góry stawiam siebie na przegranej pozycji. Oni mnie wtedy niszczą. – Dlaczego? – Nie wiem. Może uważają, że jeśli ktoś jest grzeczny, musi być od razu słabszy. Oni nienawidzą ludzi, którzy nie włażą im na głowę i którzy nie chcą zniszczyć ich samych. Kamerzysta również zdusił niedopałek. – A kim są ci „oni”, chłopcze? – spytał. – O kogo ci konkretnie chodzi? – Naprawdę pan nie wie? – roześmiał się French. – Nie. – Dobrze. Pokażę panu. Wspiął się na stopień furgonetki i wyciągnął rękę. – Widzi pan tę kobietę z torbą na skrzyżowaniu? A tego faceta przy kiosku? Albo ludzi w autobusie, tamtych przed sklepem i tych przy ogrodzeniu… To właśnie są oni. Zeskoczył na ziemię. – Dziękuję za pomoc. – Machnął ręką. Pierwsza część egzaminu musiała się skończyć, bo grupa czekających pod drzwiami na wezwanie gdzieś znikła. Wszyscy uczniowie siedzieli pod ścianami, na otaczających boisko murkach i barierkach. Nikt nie chodził w kółko ani nie rozmawiał, czuło się jednak rosnące zdenerwowanie. French podszedł do Mike’a. – Co jest grane? Skończyli już? – Tak. Ta druga kabina przemieliła prawie wszystkich. – Są już jakieś wyniki? – Wyczytali dwóch pierwszych z listy. – Lekkie kiwnięcie głową wskazywało kierunek, w którym należało patrzeć. – Coś ciekawego? – Pięć, jedenaście. Fatalnie. French rozejrzał się wokół. – Dali już im… – Czekaj. – Mike podniósł się z ziemi. – Idą. Ten sam co poprzednio technik wyszedł przed budynek szkoły. Powiódł spojrzeniem po obecnych, potem podniósł trzymaną w ręku listę. French spokojnie słuchał powoli wyników. Drgnął, kiedy technik doszedł do „F”. – Feutcher, dwadzieścia dziewięć punktów. Feutcher? Ten zawsze zamyślony i niepotrafiący nigdy szybko odpowiedzieć na pytanie chłopak? Udało mu się. – Forsdyke, siedem. Znowu szok. Tym razem French spodziewał się dużo większej liczby. – Grane, dwanaście. – Co jest? Gryząc wargi z niecierpliwością, z trudem doczekał końca listy. Starając się zachować spokój, podszedł do technika. – Przepraszam, chyba mnie pan przeoczył. – Nazwisko? – Peter French. Gruby palec szybko przejechał po gęsto zadrukowanej stronie. – Nie. Na pewno będziesz w drugiej grupie. – Powinienem być w tej. Technik jeszcze raz sprawdził listę. – Przykro mi, ale musisz poczekać. – Dlaczego? – Kilka zapisów wymaga powtórnego sprawdzenia. – Ale dlaczego ja? – Z trudem panował nad głosem. – To normalna procedura, jeśli coś jest niejasne. Przepraszam, spieszę się. French, wściekły, powlókł się na jedyną, w tej chwili już wolną ławkę. Ze złością obserwował pospieszne rozdanie identyfikacyjnych kart, potem spotkania z rodzicami, szlochy, rzadziej okrzyki radości. Technik pojawił się jeszcze trzykrotnie. Żadne z wykrzykiwanych nazwisk nie było tym, na które czekał. Żaden z wyników nie przekraczał dziesięciu. Mniej więcej po godzinie boisko i plac przed szkołą opustoszały zupełnie. Za ogrodzeniem czekali już tylko rodzice Frencha. On sam od dawna zobojętniały siedział ciągle w tym samym miejscu. Kiedy otworzyły się drzwi, nawet nie podniósł głowy. – Hej, ty, chodź do środka. Powoli podciągnął nogi. – Po co? – Nie wiem. Chodź. Podniósł się ociężale i ruszył za technikiem. Wbrew oczekiwaniom minęli salę kontrolną, w której ekipa egzaminacyjna zaczynała już pakować swój sprzęt. Zatrzymali się dopiero przed gabinetem dyrektora. – Wejdź. – Technik popchnął go lekko. Mały pokój był pełen dymu, w środku jednak siedziała tylko jedna osoba. – Siadaj. – Mary Enders wskazała mu fotel. Nie wiedział, jak się zachować. – Widzisz, chłopcze – zaczęła niepewnie – miałam z tobą pewne trudności. – Tak? – Coś dusiło go w gardle. – Przeprowadziłam aż pięć testów na twoim zapisie i… – Zwolnionym, jakby wystudiowanym ruchem strzepnęła popiół. – I wszystkie się różniły. – Coś nie w porządku? – Najpierw otrzymałeś dziewięćdziesiąt punktów. Bezwiednie zacisnął ręce na poręczy fotela. – Potem sto czternaście. – Zbliżała do oczu jakąś kartkę. – I dalej kolejno: trzysta sześćdziesiąt, dwieście osiemdziesiąt trzy i dziewięćdziesiąt sześć. French wstrzymał oddech. – Czasami zdarzają się różnice w kolejnych odczytach. – Dopiero teraz zauważył dziwny, złocistozielony odcień lakieru na jej paznokciach. – Wtedy wyciąga się średnią, ale… Nigdy dotąd różnice nie były tak duże. Przez chwilę słychać było tykanie zegara w drugim pokoju. – No cóż, na szczęście kodeks przewiduje taką możliwość. Zamiast liczby wpisuję ci „N”, czyli inteligencja niemożliwa do dokładnego określenia. – Co to znaczy? – Jest to równoznaczne z otrzymaniem – zawahała się – dużej liczby punktów. French opadł na poduszki. Zupełnie nagle poczuł, że jest mu gorąco. Mary Enders spokojnie składała papiery na biurku. – Ochłonąłeś już? – spytała po chwili. – T… tak. – Mogę cię zabrać do Tentwood? Odetchnął głęboko. – Oczywiście. – Doskonale. Mam nadzieję, że nie urządzisz mi płaczliwej sceny z rodzicami? – Nie. Czy mógłbym jednak… – Wiesz, że nie. – Wstała i wyszła zza biurka. – Wyjdziemy od tyłu. Jeśli cię już nie zobaczą, domyślą się, jak ci poszło. – Wiem. Położyła mu rękę na ramieniu. – W takim razie chodźmy, panie French. – Proszę? – Powiedziałam „panie French”. Przecież jesteś już pełnoletni.
Luckhard zdążył już uporządkować swoje papiery i właśnie zastanawiał się, komu przekazać prowadzenie badań, kiedy ktoś zapukał do drzwi. – Tak? – Bardzo przepraszam, panie profesorze. – Niski człowiek z odznaką służb informacyjnych uśmiechnął się przymilnie. – Nie chciałbym przeszkadzać, ale… – O co chodzi? – Zapomniał pan o kontroli. Luckhard spojrzał na zegarek. – Ach tak. Rzeczywiście. – Jeszcze raz przepraszam, ale komputer sygnalizuje nam opóźnienie już od kilku minut. – Drobiazg. Zaraz to zrobię. Zaczekał, aż drzwi znowu się zamkną, i wstał ociężale. Złapał się na irracjonalnej myśli, że od pewnego czasu uważa się już za umarłego, którego nie obowiązują żadne terminy. Tak czy owak, kontrolowanie go w tej sytuacji było bezsensowne… Szlag, i tak wymażą mi te myśli – ból głowy coraz bardziej utrudniał mu skupienie się na czymkolwiek. Drżącymi rękami włożył obcisły hełm i włączył komputer. Kiedy się obudził, ktoś był w jego pokoju. Odwrócił głowę. – Kilka kontroli dziennie… – Martha Lubbock zdjęła hełm. – Wykończysz się. – Jak tu weszłaś? – Normalnie. – Bez mojej wiedzy? – Mam swoje sposoby. – Usiadła mu na kolanach, opierając nogi w krótkich szortach na biurku. Położył rękę na jej udzie. Pocałował lekko, potem mocniej. – Ciągle cię boli? – szepnęła. – Co…? Ach tak. Ciągle. Ciężka dłoń przesunęła się do góry, szarpnęła cienki zielonkawy materiał i wsunęła się pod koszulkę Marthy. Dotknął policzkiem jej nosa. – Nie wiem, czy wiesz, ale dzisiaj jesteś bardzo miły – uśmiechnęła się. Nic nie odpowiedział. Siedział w swoim ulubionym fotelu, całował jedną z najpiękniejszych dziewczyn, jakie widział w swoim życiu, i nie czuł nic. Pieścił ją zupełnie automatycznie. Zszokowany swoją reakcją, a raczej jej brakiem, podniósł głowę. – W co się dzisiaj pobawimy? Jej smukłe palce, błądzące dotąd po włosach, przesunęły się do przodu. – Masz ochotę na coś specjalnego? Rozpięła mu kołnierzyk. – Na coś bardzo specjalnego? Długie, ostro zakończone paznokcie delikatnie drażniły odsłoniętą skórę. – A może… – Wstań. Spojrzała na niego zdziwiona. – Co? – Wstań. Podniosła się lekko. – Mam się rozebrać? – Nie. Luckhard zapalił papierosa. – Czy coś się stało? – Nie. Martha powoli wsunęła dół cienkiej koszulki z powrotem za pasek szortów. – Czy… – Nic nie mów – mruknął. – Bądź cicho choć przez chwilę. Patrzyła na niego ze zdziwieniem, które po chwili przeszło w zaciekawienie. Uśmiechnęła się znowu. – Droczysz się? Wstał i chwiejąc się na nogach, podszedł do panoramicznej szyby zagradzającej drogę na taras. – Coś nie w porządku? Oparł dłonie na szklanych drzwiach, potem pchnął je lekko. – Pamiętasz naszą rozmowę sprzed kilku dni? Kiedy powiedziałem ci o moim wynalazku? – Tak. Wyszli na taras, Luckhard oparł się o metalową barierkę, starając się nie patrzeć w dziesięciopiętrową przepaść. – Wtedy wszystko było inaczej. – Co się zmieniło? Wzruszył ramionami. – Jestem chory. – Coś poważnego? – W głosie Marthy zadrgały nuty niepokoju. Chciała dotknąć jego ramienia, ale cofnął rękę. – Nieważne. Jestem… jak by ci to powiedzieć… – Nie możesz pracować? – Pracować? To również nieważne. – Pochylił głowę. – Nie wiem dlaczego, ale teraz nie mogę pogodzić się z faktem, że zostanę zapomniany. Że moje nazwisko zostanie wykreślone z akt po śmierci. Nikt nie będzie wiedział… – O czym ty mówisz? Jaka śmierć? Popatrzył na nią z jakimś rodzącym się z desperacji uśmiechem. Cofnął się kilka kroków. – Jaka? Zaraz zobaczysz. Ze zręcznością, o którą trudno byłoby go podejrzewać, przesadził barierkę, z trudem lokując stopy na wąskim gzymsie. Lewą ręką trzymał się metalowej rury, prawą schował do kieszeni. – Stój! Martha targnęła się do przodu, ale zaraz zamarła w bezruchu. – Proszę cię, nie rób tego. Luckhard odchylił się do tyłu na długość ramienia. Jakiś niedbale przypięty do paska kluczyk oderwał się i szybował teraz kilkunastopiętrową trasą w dół. – Proszę… – Dlaczego? Zrobiła jeszcze jeden krok i znowu stanęła, widząc, jak rozluźnia chwyt. Wiedziała, że go nie utrzyma, nawet gdyby zdążyła doskoczyć. – Dlaczego? – powtórzył. – Jeśli masz ochotę odegrać się na kimś, to wybierz kogoś innego! Nie mnie! Lekki powiew wiatru rozrzucił jej włosy. – Nie chcę na to patrzeć. – Kucnęła, zasłaniając twarz obiema rękami. – Nie będę! Luckhard podciągnął się bliżej barierki. – Teraz naprawdę wszystko się zmieniło – powiedział cicho. – Tamtego wieczoru byłem normalnym człowiekiem. Mogłem snuć plany, żartować, mogłem… Myśl, która nagle przeszyła mu mózg, sprawiła, że najpierw znieruchomiał, a potem przesadził barierkę, lądując na tarasie. – Martha! Dziewczyna ciągle kurczowo zasłaniała głowę. – Martha! – Chwycił ją za ramię. – Czy pamiętasz dokładnie, o czym wtedy mówiliśmy? Podniosła głowę. – Ty idioto! Ty durniu, jeśli jeszcze raz… – Pamiętasz moje żarty na temat przełamania systemu? – przerwał jej brutalnie. – Kiedy mówiłem, że mógłbym za pomocą mojego środka… Zachłysnął się. Martha patrzyła zdziwiona. – No, powiedz coś! – Jak mogę pamiętać coś takiego? Przestań się wreszcie wygłupiać. – Jestem cholernie poważny. Powoli, jakby nie dowierzając otoczeniu, stanęła na nogi. – Przestań. Jeśli mówiłeś coś takiego, to przecież komputer wymazał nam to z pamięci przy pierwszej kontroli. Tak jak wymaże nam to, o czym teraz mówimy Luckhard puścił ją nagle. Bezwładnie zaczął się cofać, aż dotknął plecami ściany. – A ja pamiętam – szepnął. – Pamiętam mimo tych wszystkich badań. – Wariat! – Martha odwróciła się szybko i prawie biegiem wypadła na korytarz. Luckhard osunął się na posadzkę. Dopiero teraz zrozumiał sens uparcie powracających od kilku dni myśli. Coś, najprawdopodobniej spowodowane przez chorobę zmiany w mózgu, uodporniło go na kontrole. Przecież… Wyjął chustkę z tylnej kieszeni i starannie osuszył czoło. Co za traf, przecież… Nie mógł uporządkować galopujących w głowie skojarzeń. Myśleć i planować na każdy temat. Przez dłuższy czas. A poza tym… Rzucił chustkę na ziemię. Lekki powiew wiatru poruszył nią, szarpnął mocniej, a potem poniósł poza taras. Patrzył, jak zwijana i podrzucana, cały czas zmieniając swój kształt, leci gdzieś w dal. W jego laboratorium leżała spokojnie duża próbka najsilniejszego preparatu hipnotycznego, jaki znała cywilizacja. Drżącymi rękami wyjął i zapalił papierosa, osłaniając płomień zapałki połą koszuli. Myśl, że nieprawdopodobny splot przypadków uczynił z niego jedynego człowieka, który mógł złamać nieprzełamywalny system, nie dawała mu spokoju. Świadomość, że to on właśnie jest teraz jedynym wolnym człowiekiem, że nie musi przepaść wraz z własnym końcem, oszałamiała go coraz bardziej. Wiedział jednak, że ma zbyt mało czasu. |