powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Więzień układu – część 3
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:changer@interia.pl'>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
– Dopiero potem zajmiemy się drugim tematem – ciągnął. – Musisz zrobić tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, nie możesz mówić kompletnych bzdur. To bardzo ważne. Musisz przynajmniej dwie lub trzy rzeczy powiedzieć z sensem. Lub napisać, jeśli każe ci zrobić test.
– Jakieś konkretne rzeczy? – Chas wreszcie zdobył się na pytanie, które nie robiło z niego durnia.
– Wszystko jedno jakie. Sam wybierz.
– Da się zrobić – Chas uśmiechnął się do siebie, zadowolony. – A ta druga rzecz?
– To proste. Musisz sprawiać wrażenie jakbyś naprawdę się starał. Jakby ci zależało.
– To też potrafię, bez problemu – Chas dalej był zadowolony. I bardzo dobrze, pomyślał Arto. Myśl sobie, że wszystko kontrolujesz.
– Więc już prawie zdałeś. Daj mi swoją sygnaturę. Gdy przyślę ci termin pierwszego spotkania, pójdziesz umówić się z nauczycielem. Uprzedź mnie, kiedy to się stanie. Pomęcz swojego jajcogłowego. Niech ci wytłumaczy tematy lekcji. Nie musisz ich rozumieć, ważne, abyś mówił o nich z sensem.
– Dobra, dobra, rozumiem. Nie liczy się wiedza, liczy się wrażenie. Tylko nie zapominaj, młodszaku. Jak coś pójdzie nie tak… – Chas zacisnął pięść, pokazując swoje pierścienie, po czym odszedł. Nie zamierzał przebywać wśród młodszaków ani sekundy dłużej, niż musiał.
Arto wiedział, co wtedy. Ryzyko istniało zawsze. Nawet jego sztuczki czasami zawodziły. Praca była żmudna, wymagająca zaufania, a to przychodziło starszakom z trudem.
Na pozór wszystko było proste. Oceny były ukryte w zakodowanych plikach centralnego komputera szkoły, lecz włamanie się, nawet niezauważone, niewiele zmieniało. Nauczyciele wiedzieli, kiedy oceny się nie zgadzają. Po nagłym przepytaniu ucznia wszystko wychodziło na jaw. Arto znalazł lepszą metodę. Majstrując przy komputerach odkrył, że oceny znajdują się także w osobistych plikach nauczycieli, skąd za ich poleceniem aktualne oceny i ich poprawki były przepisywane do centralnego komputera. Po co miał się włamywać, skoro mógł poprawić oceny rękami samych nauczycieli? Wystarczyło ustalić, kiedy nauczyciel przekazuje je do banku danych.
Do plików osobistych włamać się było o wiele łatwiej. Rejkert to potrafił, lecz sama zmiana była równie bezcelowa. Nauczyciel wiedział, gdy ktoś grzebał przy jego plikach. By je wykorzystać, Arto musiał mieć na uwadze coś, co dorośli nazywali czynnikiem ludzkim w systemie. Konsolę łatwo było oszukać, jednak to nie konsola strzegła poprawności danych, tylko dorosły. To on był celem, to on musiał uwierzyć, że oceny w plikach są tymi, które sam wystawił.
Na początek Rejkert cyklicznie zmieniał oceny i przywracał je do pierwotnego stanu. U dorosłych stwarzało to wrażenie, że uczeń nie miał ocen tak złych jak się wydawało. Nad wszystkim czuwał niewielki program, który zapamiętywał, kiedy plik był otwierany, na jak długo i jakie rubryki były wyświetlane. Wszystko po to, by zmiana była zauważalna, lecz nieuświadomiona.
Zwykle wystarczył tydzień, by nauczyciel wyrobił sobie bardziej pozytywną opinię o uczniu. Potem uczeń zgłaszał się na poprawki, a program przywracał pierwotne oceny. Teraz nauczyciel pamiętał już dwie rzeczy – chłopiec nie wydawał się być złym uczniem, a do tego próbował poprawić swoje stopnie. Teraz Rejkert trwale zmieniał oceny na lepsze. Dorośli łatwo utrwalali w sobie wrażenie, że uczeń nie był wprawdzie rewelacyjny, lecz wypadł pozytywnie, zaś w razie kłopotów klient pamiętał dość, by podtrzymać to wrażenie.
– To dopiero była ostra rozmowa. – Rejkertowi ulżyło dopiero, gdy Chas zniknął mu z oczu. – Ale mi napędziłeś stracha!
– Czasami, Rejkert, ze starszakami tak trzeba rozmawiać – odparł, na wpół zamyślony. Nie wiedzieć czemu, przed oczami stanął mu Dael. – To duże ryzyko, ale się opłaciło.
– Opłaciło? Oni dadzą nam skaner! – Rejkert ściszył głos do głośnego szeptu. – Prawdziwy skaner, nie jakaś zabawka! Wiesz, co z takim możemy zrobić? Masz pojęcie?
– Oczywiście, że mam pojęcie! – ofuknął go Arto. – Nie wiem tylko, czy nie zechcą nam go potem odebrać. Takie rzeczy są bardzo cenne.
– Może to, co chcą w zamian jest dla nich jeszcze cenniejsze? Może nie chcą ryzykować? Gdy my wpadniemy, oni będą czyści.
Arto też o tym pomyślał. A także o kilku innych, znacznie gorszych możliwościach. Gorszych dla nich, bo dla Zema były bez żadnej różnicy. Nie martwił się strażnikami. Nawet jeśli ich złapią – a takiej myśli nawet do siebie nie dopuszczał – nie uwierzyliby, że brali takie rzeczy celowo. Prędzej by uznali, że kradli co popadnie. Gorzej, że złapaliby ich ze skanerem. Nawet Protektorzy byliby tym zainteresowani, no i byłby jeszcze kłopot z samymi dorosłymi. Włamania do magazynu nie da się prosto wytłumaczyć. Lecz potrzebowali zapasów. To było częścią zachowania tajemnicy szkoły. O konsekwencjach wpadki nawet wolał nie myśleć. Pytań, jakie by im wtedy zadano, nie byliby w stanie zbyć byle czym. Szkoła zaroiłaby się od dorosłych, polujących na młodocianych paserów.
– Po prostu skupmy się na tym, by wszystko poszło tak jak zawsze – powiedział. – Ty zajmiesz się tym starszakiem, a ja resztą. Dasz sobie radę?
– To nic nowego – Rejkert wzruszył ramionami. – Mam bieżące hasła do banku danych centralnego komputera. Jeśli nie zdobędę haseł do konsoli tego Dadela, to poszukam ich od środka, w komputerze szkoły. To będzie zwykła, prosta robota.
– Żadna robota nie jest zwykła ani prosta. Zawsze jest jakieś ryzyko. Pewność siebie…
– Zawsze to powtarzasz. Pamiętam o tym.
„Zrób swoje, a ja zrobię swoje”, dał do zrozumienia Rejkert. Wiedział, że kapitana się nie poucza, lecz Arto często puszczał takie drobiazgi mimo uszu.
– Zajmij się komputerem. Jak spotkasz Żimmiego, powiedz mu, że poszedłem zawiadomić mrówki o nowej robocie. – Pewnie cały czas się zastanawia, czy nie sprali mnie gdzieś w kącie, pomyślał.
Rozeszli się. Mrówki, jak nazywał Arto młodszaków, którym oferował pomoc w zamian za posłuszeństwo, już nie raz okazywały się przydatne. Czas przypomnieć im o obowiązkach. Będą wiedzieli do kogo pójść i co robić. Wszystko po to, by Chas wyglądał na dobrego ucznia, który nie zasługuje na pozostawienie na drugi rok.
Arto odszukał w pamięci słowo pasujące do tego, co robił. Hipokryzja. Otrząsnął się z takich myśli. Tego rozjaśnienia czekało na nich jeszcze kilka spraw do załatwienia.
• • •
Wlókł się niezgrabnie przez szyb, próbując nadążyć za towarzyszami. Ci wysforowali się już daleko do przodu; czasem tylko ktoś zatrzymywał się na węzłach, wskazując mu drogę i ponaglając do pośpiechu. Tym razem nikt na niego nie czekał, nie było też nowych rozgałęzień. Iwen zrozumiał, że musi być blisko celu.
Starał się jak mógł, lecz nie sposób było za nimi nadążyć. Nowy sposób podróżowania po stacji był dla niego równie trudny jak i fascynujący obiecywanymi możliwościami. Przeciskając się przez wentylację można było, teoretycznie, dojść tam, gdzie nie mogliby dotrzeć korytarzami. Teoretycznie, także tam, gdzie dostać się nie powinni. Każdy tunel, wystarczający, by wcisnęło się do niego dziecko – w praktyce każdy, który nie prowadził do prywatnych mieszkań – był im korytarzem. Dorośli nie mogli być tak głupi, by nie dostrzec tak oczywistej luki, zatem i tu musiał istnieć jakiś system zabezpieczeń. Niemniej, po zachowaniu swoich towarzyszy Iwen poznał, że wiedzieli, co robią i nie robią tego po raz pierwszy. Wiedzieli jak sobie radzić, którędy przejść, co im wolno a co nie. Niełatwo było tu wejść, lecz będąc w środku…
Póki co, pełne możliwości były poza jego zasięgiem. Poruszał się tak niemiłosiernie wolno, że nikt nie chciał czołgać się za nim. Mało kto mógł wytrzymać tak powolne tempo bez rzucania docinków. Jego nieporadności nie tłumaczył brak odpowiedniego ubrania – strój kompensacyjny nie miał tak pomocnym innym chłopcom naszywek, lecz nie ślizgał się aż tak, by uniemożliwić mu szybkie poruszanie się. Póki mógł, obserwował ruchy swoich towarzyszy, próbując ich naśladować. Zginali ręce w łokciach naprzemiennie z kolanami, zapierali się nimi o dno szyby i podciągali ciało do przodu, wyginając je na boki idealnie zgranymi, płynnymi ruchami kończyn, niczym jaszczurki – równie zwinnie, cicho i szybko. Iwen szybko przekonał się, że bez właściwej synchronizacji kończyn taki sposób czołgania się jest gorzej niż bezużyteczny. Poprzestał na swoim własnym, przypominającym bardziej psa w wąskim tunelu – metoda może i mało wydajna, lecz przynajmniej poruszał się do przodu.
Czołgając się monotonnie do przodu przez ciemny szyb, zastanawiał się, jak wykorzystać nową wiedzę do rozwiązania swojego problemu. Przeczucie go nie myliło. Starszak wrócił. Pojawiał się coraz częściej; bił go, za każdym razem trochę mocniej. Bywał już w takich kłopotach i z początku wierzył, że starszakowi kiedyś to się znudzi, lecz dziś powoli zaczął rozumieć, że ten raz może nie być taki jak inne. Nawet jego niedawni wrogowie, Rajza i Sochn, omijali go z daleka, jakby rozumieli, że teraz jest jego łupem.
Bał się rozejrzeć wychodząc na przerwę, by nie zobaczyć tej twarzy – chłodnej, wyczekującej na chwilę samotności, której imienia nawet nie znał, bojąc się zapytać, by nikomu niczego nie zdradzić. Na początku był na niej chociaż gniew, chociaż jakieś emocje; teraz widział tylko chłód i zawziętość. Czasem przechodził obok, niby niedbale, lecz wiedział, że robi to celowo. Tylko Iwen wiedział, że niezdarność w czołganiu się po części zawdzięcza otrzymanym dziś razom. Mógł skrywać ból, jednak i tak odczuwał go przy każdym ruchu.
Majacząca w oddali, odsłonięta jasna plama podpowiedziała mu, że koniec drogi jest już blisko i że tylko on wciąż tkwi w tunelu. Dotarł do wylotu i zeskoczył na leżącą dwa metry niżej hałdę plastikowych odpadków, czując jak zapada się lekko pod jego stopami. Kilkanaście metrów dalej towarzysze otoczyli kapitana luźnym pierścieniem, wysłuchując jego poleceń. Podszedł do nich. Nikt się nie obejrzał, nawet Arto ledwie spojrzał na spóźnialskiego, kontynuując wydawanie rozkazów. Był dla nich wart tyle, co powietrze.
– Dziś zbieramy dla siebie – mówił. – Spróbujcie znaleźć jakąś konsolę ze sprawnym ekranem. Potrzebujemy części na wymianę, ale przyda się wszystko, co ma wartość. Obserwatorami będziemy ja, Kerell i Dert. Inne grupy twierdzą, że odzyskiwacze są ostatnio spokojni, ale to nie znaczy, że macie przestać na siebie uważać.
– Odzyskiwacze? – spytał szeptem najbliższego chłopca. – To jakieś maszyny?
– To ludzie, głuptasie – chłopiec również odparł szeptem. – Dorośli, bardzo niebezpieczni. Niezbyt zręczni, powolni i mało spostrzegawczy, ale bardzo silni. To ich teren. Wiedzą, jak nas podejść. Miej oczy i uszy szeroko otwarte.
Wspaniale. Kolejni chętni by go okraść. Iwen spojrzał na pobliską hałdę, w większości złożoną z korpusów dużych maszyn. Mogli to sobie nazywać pozyskiwaniem, nazwa nie zmieniała faktu – zamiast treningu będą się dziś grzebać w śmieciach. Szczęśliwie zapach odpadków był słabo wyczuwalny, o wiele mniej intensywny od tego, czego by oczekiwał po takim miejscu.
Nie miał wątpliwości, grupa nie była tu po raz pierwszy. Kapitan wskazał podgrupom rejony do przeszukania, wybierając najbardziej obiecujące, świeże hałdy. Chłopcy wiedzieli, kto z kim pracuje. Każdy był przydzielony do jednego z jajcogłowych. Każdy, z wyjątkiem Iwena.
– A ja? – zapytał, gdy Arto skończył. – Co mam robić?
– Naucz go, Rejkert – kapitan rzucił krótko. Odwrócił się i ruszył w stronę jednej z hałd.
– Spróbuj znaleźć coś użytecznego – powiedział Rejkert. – Jak ci się uda, przynieś to do Ubera. On to oceni. Zacznij tam – wskazał palcem – gdzie leżą świeże rupiecie i nieruszane maszyny. Jak znajdziemy taką przed dorosłymi, zawsze się obłowimy. Pamiętaj, Nowy. Przede wszystkim musisz uważać na siebie. Tu bardzo łatwo o wypadek.
Iwen poczuł niezadowolenie, że otrzymał instrukcje od jajcogłowego, nawet jeśli był tym najważniejszym jajcogłowym w grupie. Kapitan nie musiał na to pozwalać. Kolejna reakcja typowego wojownika, uświadomił sobie. Sami byli winni jego niechęci, niemniej pożałował tego, co poczuł. Przecież to tylko Uber. Rejkert może być inny.
Rozejrzał się dookoła. Oświetlone bladym blaskiem sufitowych lamp, ogromne, wielometrowe hałdy wypełniały niemal całe pomieszczenie. Gdyby nie widział tego na własne oczy, nie uwierzyłby, że na stacji istnieją tak wielkie pomieszczenia. Gdyby było puste, można by nawet zagrać w rakietopiłkę – inaczej piłkę rakietową. Przy sztucznym ciążeniu byłoby to nawet łatwe. Wystarczyłby ekran, by zawodnicy czuli się jak w kosmosie.
– Co się dzieje z tym wszystkim? – spytał. – Te śmieci muszą gdzieś iść.
– To poczekalnia. Dorośli zbierają tu odpadki do rozkładu. Biochemiczna dekompozycja, tak się to nazywa. Gdy pokój się napełni, automaty segregują wszystko i rozsyłają do mniejszych pomieszczeń, a gdy one się napełnią, wysyłają je na dół.
– Na Ziemię?
– Przecież mówię! Na stacji nie ma miejsca na zbiorniki, a w procesie rozdzielania frakcji prawdziwa grawitacja jest lepsza niż sztuczne ciążenie. Nie takie magnetyczne, lecz takie jak w wirówkach na farmach orbitalnych, w których oczyszczają żywność z płynu hodowlanego. Na dole bakterie i nanoboty rozkładają takie śmieci na mieszankę cząsteczek, monomerów, z których powstają nowe rzeczy. Depolimeryzacja i repolimeryzacja, oto cały recykling. Odzysk jest zupełny. Nie marnuje się ani gram materii.
Mówił niemal jak dorosły. Jajcogłowi naprawdę znali się na rzeczy. Dlatego że musieli, czy może lubili wiedzieć? Zapamiętał, że Rejkert, w przeciwieństwie do Ubera, chętnie wszystko objaśniał. Może jajcogłowi nie byli tacy za jakich ich z początku wziął.
Odwrócił się, słysząc głośne stuknięcie. Jeden z wojowników podniósł kawałek twardego, ciężkiego plastiku i z wyraźną złością cisnął go o ścianę. Iwen poszukał wzrokiem obiektu ataku. Nie od razu dostrzegł wiszący pod sufitem niewielki czujnik. Chłopiec niespecjalnie przykładał się do celowania, próbując raczej wyładować swoją nagłą, niezrozumiałą agresję, niż trafić w urządzenie, które, sądząc po śladach pęknięć, już od dawna przestało pełnić swoją funkcję. Za którymś razem pocisk sięgnął celu. Czujnik przekrzywił się; coś wypadło z wnętrza obudowy. Jeden z chłopców podszedł tam i zaczął tego szukać. Jeśli wciąż były tu jakieś działające czujniki, na pewno nie w pobliżu tego miejsca.
– Nie przejmuj się – przechodzący obok Kerell klepnął go po ramieniu. – Może to i śmieci, ale co dla jednego jest śmieciem, dla drugiego jest skarbem. Dzięki nim nie musimy tak często chodzić do magazynu.
Iwen obejrzał się za nim. Nim odszedł, Kerell przekrzywił głowę i kiwnął w stronę hałdy. Spojrzał tam. Miał rację, na swój sposób.
– Trafia tu tylko plastik? – spytał.
– Odpadki organiczne są zbierane i przetwarzane osobno – odpowiedział Rejkert. – Robią z nich pożywki do farm.
– Mam szukać tylko czegoś, co się wam przyda?
– Czegokolwiek, co jest coś warte, Nowy. Niektóre przydają się nam, resztę sprzedajemy tym, którzy wiedzą, co z nimi zrobić. Czasem, gdy coś jest potrzebne, a niełatwo to znaleźć, kupujemy to od odzyskiwaczy, ale tu lepiej na nich nie wpadać.
Iwen już słyszał od Orfiusa, że pozyskiwanie bywa niebezpieczne. Nie wiedział tylko, na czym polega zagrożenie. To tylko śmietnik. Co mogło się stać?
– Co właściwie robią ci odzyskiwacze?
– To co my. Nie przepadają za konkurencją. Są tak biedni, że rozbierają na części wszystko, co tu trafia i sprzedają, byle coś zarobić. Jak taki cię złapie, zabierze wszystko co masz. Policja ci nie pomoże, Nowy. Nas nie powinno tu być.
– Ich też – zauważył.
– Oni płacą strażnikom część tego, co zarobią. Szczególnie cenne dla odzyskiwaczy są nasze identyfikatory, nawet jeśli są puste. Sprzedają je przestępcom i Podziemiu.
Iwen poczuł w brzuchu ukłucie niepokoju. Dziecięcy identyfikator pozostawał w ścisłej relacji z lokalizatorem. By się mógł komuś przydać, lokalizator musiałby przestać odpowiadać. Nie wątpił, że jego uciszenie nie kończyło się dla właściciela najlepiej.

Podzieleni na grupy myszkowali w śmieciach. Rozrzucali je, odkrywając przy tym niejedno szczurze gniazdo. Iwen brzydził się ich. Wciąż pamiętał ukąszenie jednego z nich, gdy był mały, lecz na innych dzieciach gryzonie zdawały się nie robić wielkiego wrażenia. Niektórzy porzucali poszukiwania na parę minut i zabierali się za ich ściganie, kopiąc je czasem jak piłkę i śmiejąc z ich pisków.
Wszystko, co wyszukali znosili do jajcogłowych. To oni oceniali wartość każdego przedmiotu, decydując, czy warto go zabierać. Jako jedyni nosili plecaki, do których pakowali najbardziej obiecującą zdobycz, by potem sprawdzić jej użyteczność. W wolnych chwilach przebierali ją dokładniej, odrzucając te części, które przy bliższej ocenie okazywały się uszkodzone.
Znali się na tym doskonale. Rozpoznawali części, których Iwen nigdy na oczy nie widział, lecz wojownicy nie zawsze zgadzali się z ich werdyktem.
– To zwykły śmieć!
– A ja ci mówię, że to jest coś warte!
To był Żimmy. Kłócił się z Lienem, jajcogłowym, do którego był przydzielony. Głos Liena był dziwnie stanowczy, co zwróciło uwagę Iwena.
Wyprostował się i odwrócił. Stali kilka metrów od niego. Iwen rozpoznał tak surowo oceniony przedmiot. Znaleziona przez Żimmiego część wyglądała bardzo atrakcyjnie, wręcz niezwykle. Niczym artefakt obcych, pozbawiona ostrych krawędzi, zwijała się posplatanymi ze sobą spiralami i pierścieniami, wybijała wyrostkami na różne strony, pozbawiona jakiejkolwiek osi symetrii. Lecz wygląd był mylący. Iwen znał ten element i wiedział, że nie przedstawia sobą wielkiej wartości. Żimmy nie dawał się o tym przekonać.
– Chyba mówię, że to zwykły śmieć, nie? – Lien był wyraźnie zdenerwowany krytykowaniem swojej wiedzy i umiejętności. – To rezonator pola, chwytasz? W środku nie ma niczego ciekawego. W dodatku jest uszkodzony.
Żimmy sapnął i odwrócił się, by odejść, podrzucając i łapiąc znaleziony przedmiot. Przeszedł kilka metrów, zamachnął się jakby chciał go wyrzucić, lecz zamiast tego odwrócił się i cisnął nim, starannie mierząc w łydkę Liena. Jeden z wyrostków przebił spodnie i utkwił w nodze niczym rzep. Lien syknął z bólu i opadł na kolano.
– Ej, Żimmy! – dobiegł ich głos Arto. Kapitan stał na jednej z najwyższych hałd w okolicy, obserwując całe zdarzenie. – Znajdź coś lepszego. Jeśli mówi: „nie”, to znaczy, że „nie”. Od tego jest.
– On zawsze mówi: „nie”! – odparł poirytowany Żimmy.
– Nie jego wina, że masz pecha. Nie robisz tego dla sławy. Zostaw go i wracaj do szukania.
– Przepraszam, wszystkowiedzący jajcogłowcu – nim odszedł, wargi Żimmiego ułożyły się w lekki, ironiczny uśmieszek. Lien potoczył za nim złym spojrzeniem. Ostrożnie wyciągnął z nogi wbity przedmiot, podwinął nogawkę i zajął się zranieniem.
Iwen już odkrył, że nie był jedyną osobą w grupie, za którą Żimmy nie przepadał. Nie lubił mądrzejszych czy zręczniejszych od siebie, gardził niższymi i słabszymi. Jeśli na tym miało polegać jego starszactwo, to znajomość z nim musiała być trudna.
Spojrzał na kapitana, licząc, że zrobi coś więcej, lecz Arto już zapomniał o całej sprawie. Wraz z Kerellem i Dertem nie zajmował się przekopywaniem przez odpadki. Każdy z nich stał na szczycie innej hałdy, każdy z innej strony penetrowanej przez grupę doliny. Obserwowali okolicę i swoich zbieraczy. Towarzysząca temu czujność wiele mówiła o potencjalnym zagrożeniu.
Starając się o tym nie myśleć, Iwen rozejrzał się za czymś, czym mógłby się zająć. Kilka metrów dalej zauważył dziurę w stoku hałdy. Korpus sporej maszyny wystawał częściowo ze zwałów otaczających ją zewsząd odpadków, tworząc jaskinię wystarczająco dużą, by mógł się do niej wcisnąć. Wyglądała obiecująco, mimo to nikt się nią nie zainteresował.
Szukał czegoś, co zwróci ich uwagę i potwierdzi jego spostrzegawczość. Jaskinia z obudowy maszyny była znakomitą okazją. Rozebrał w swoim życiu niejedno urządzenie. Wiedział, że większość części jest standaryzowana. Znał się trochę na podzespołach – nie tak dobrze jak jajcogłowi, lecz o kosmos lepiej niż wojownicy. Dość, by wydłubać coś cennego z wnętrza takiego wraku. Kucnął przy wejściu. Spróbował potrząsnąć krawędzią korpusu, sprawdzając jego stabilność. Trzymał się mocno, niemniej wślizgując się do środka zachował ostrożność, starając się nie naruszyć równowagi.
Wnętrze obudowy tonęło w półmroku. Blade światło z zewnątrz z początku zdało mu się niewystarczające, lecz po kilku minutach macania na ślepo zaczął dostrzegać kontury wewnętrznego szkieletu. Zabrał się za szukanie centralnej jednostki sterującej, sieci wewnętrznych przekaźników, łączy do sieci zewnętrznej i innych wartościowych drobiazgów. Każde urządzenie o takich rozmiarach zawierało w swoim wnętrzu sieć komunikujących się ze sobą podzespołów oraz organizujące ich pracę układy sztucznej inteligencji – o wiele cenniejsze niż proste elementy, znane z przedmiotów codziennego użytku.
Wydłubał kilka drobnych elementów z okolicy wejścia, ostrożnie obrócił się na plecy i wsunął głębiej, wypatrując panelu kontrolnego. Nie spodziewał się znaleźć procesora – te posiadała jedynie sieć. Wszystkie inne urządzenia kontrolowane były przez mikroprocesory – proste układy logiczne – lub bezpośrednio przez zdalne łącze do sieci. Wzrokiem odszukał niewielką skrzyneczkę z mózgiem urządzenia, jego motem oraz szeregiem modułów pamięci. Przysunął się bliżej i zaczął je wydłubywać, zaczynając od tych najcenniejszych.
Pracował tak kilka minut, gdy coś chwyciło go za kostki u nóg i wyciągnęło na zewnątrz. Serce momentalnie podeszło mu do gardła. Odzyskiwacz! – pomyślał, lecz to był tylko Bebre.
– Nowy, czy próżnia mózg ci wyssała? – spytał z gniewem. – Nie masz się gdzie pchać? Życie ci niemiłe? Chcesz żeby cię zgniotło?
– Spokojnie! Sprawdziłem, mocno się trzyma – Iwen puknął palcem w ściankę korpusu. Klęknął i wyprostował palce lewej dłoni. – Widzisz? To znalazłem w środku. Jednostka centralna, moduły pamięci, przekaźniki… Na pewno warte więcej niż te wasze drobiazgi – wskazał kciukiem za siebie. – To miejsce aż się prosi, by je oczyścić!
– Połowa pewnie dobrze wysmażona. Z takich dużych pudeł dorośli sami wymontowywują wszystko, co cenne, zanim je wywalą.
– Wymontowują – poprawił odruchowo. Bebre łypnął na niego z irytacją.
– A ty co, w nauczyciela się bawisz czy w jajcogłowego?
– Przepraszam.
Bebre mógł mieć rację, lecz Iwen nie wierzył, by spaliło się wszystko na raz. Przed nim nikt nie grzebał w korpusie. Większość z tych rzeczy musiała być sprawna. Już miał mu o tym powiedzieć, gdy poczuł wstrząsy. Najpierw lekkie, potem coraz mocniejsze. Mógł przysiąc, że całe wysypisko zaczęło podskakiwać jak na tańcach. Wstrząsom towarzyszył szum i huk. Dochodził gdzieś z bliska, lecz był zbyt głośny, by Iwenowi udało się go zlokalizować.
– Chodź! – Bebre złapał go za rękę i szarpnięciem postawił na nogi. Leżące luzem śmieci jedne po drugim poczęły zsuwać się po stoku hałdy. W dół ruszyła niewielka lawina lekkiego plastiku. Kilka małych przedmiotów odbiło się od nierówności hałdy, rozlatując się dookoła.
Odbiegli kilkanaście metrów. Kilka sekund później wszystko się uspokoiło, tylko gdzieniegdzie odpadki wciąż zsuwały się powoli w dół. Inni zbieracze także uciekli w stronę środka dolinki. Iwen rozwarł zaciśniętą odruchowo lewą dłoń. Niczego nie zgubił.
Bebre uniósł rękę, wskazując coś nad ich głowami. Kilka metrów pod sufitem, cicho bucząc induktorami, majestatycznie płynął przemysłowy kontener na odpadki, mieszczący do kilku ton złomu. Dolna klapa zamykała się powoli, wracając do pierwotnego położenia. Gdy znikał za hałdą, Iwen usłyszał szczęk magnetycznych zatrzasków.
– Nowa dostawa – podsumował Bebre. – Takie rzeczy się tu zdarzają cały czas.
– Gdzieś blisko – zauważył Iwen. – Może tam coś znajdziemy.
– Dlatego się przenosimy – przytaknął Bebre. – Prawdziwy dar losu! Musimy zdążyć nim…
Z tyłu, dokładnie zza ich pleców, dobiegł ich zgrzyt giętego plastiku i łoskot osuwających się śmieci. Odwrócili się. Obudowa maszyny, w której siedział ledwie dwie minuty temu, leżała przygnieciona obsuniętym stokiem hałdy, spłaszczona jej ciężarem niemal na kartkę.
– Oto dlaczego nie włazimy do każdej dziury, nieważne co jest w środku – powiedział Bebre. – Pomyśl, co by z tobą było, gdybyś wciąż tam był. Nigdy nie wiesz, kiedy co się obsunie.
– Ale… – spojrzał na garść zdobytych podzespołów.
Bebre pokręcił głową.
– Przez coś takiego możesz tu zostać na dobre, ale jak chcesz. Jeśli uważasz, że garść elektroniki jest tego warta, to możesz próbować dalej. To twoje życie.
Bebre miał rację. To niebezpieczna zabawa. Było warto, uznał, spoglądając na sprasowaną obudowę, lecz nie zamierzał tego powtarzać. Pozwolił sobie raz, tylko przez ignorancję.
Uber przyjął zdobycz w milczeniu, choć kiwnięciem głowy potwierdził swoje uznanie. Wśród kolekcji przetworników, filtrów, prostych przekaźników i modułów zasilania układy logiczne były nie lada trofeum – o ile były sprawne.
Całą grupą pośpiesznie przeszli do miejsca nowego zrzutu, gdzie czekały ich świeże, nietknięte przez nikogo części urządzeń. Miejsce było inne, inne było też zachowanie się grupy. Wszyscy gorączkowo zbierali wszystko, co wpadło im w ręce bez dokładnego oglądania. Nawet obserwatorzy byli jacyś nerwowi.
– Pośpiesz się! – popędził go Orfius. – Bierz, co ci się nawinie. Długo tu nie zostaniemy. Towar przejrzymy później. Znajdziesz coś ciekawego, to bierz i szukaj następnego.
Nie pytał, o co chodzi. Pośpiech musiał mieć swoje uzasadnienie. Nie minęło wiele, nim przekonał się, jaka jest tego przyczyna.
Grupa rozsypała się po hałdzie, starając się jak najszybciej przeszukać jak największy obszar. Jak oni, Iwen pełzł niemal na czworakach, zajęty napychaniem kieszeni każdym wartym tego obiektem. Udzieliła mu się gorączka grupy; nie spostrzegł jak i kiedy znalazł się na krawędzi doliny, nie zauważył niczego aż do chwili, gdy coś rzuciło się na niego znienacka.
Napaść była zbyt szybka, nie zdołał zareagować. Czyjeś ramię mocno pochwyciło go za ramiona i poderwało w górę, inne otoczyło szyję, ściskając do utraty tchu. Za późno zrozumiał gorączkę poszukiwań. Ktoś wepchnął mu do ust cuchnącą szmatę, by chwilę potem założyć nelsona, blokując ramiona i naciskając na kark. Nie zdołał nawet zawołać po pomoc, lecz nie musiał.
Obserwatorzy wciąż czuwali. W jego stronę poleciały kawałki plastiku. Jeden trafił go w czoło – był ciężki, uderzenie niemal go zamroczyło – lecz ochrypłe przekleństwa, jakie Iwen usłyszał nad uchem poświadczyły, że większość trafiła we właściwy cel.
Uścisk zelżał. Iwen szarpnął się w dół, wysuwając ramiona. Natychmiast rzucił się do ucieczki. Biegnąc, odwrócił się i spojrzał na próbujących go łapać dorosłych – parę zarośniętych, nędznie ubranych i wychudzonych mężczyzn i pomarszczoną kobietę o wściekłym, niemal obłąkanym spojrzeniu, płonącym gniewem i żądzą zemsty za wdarcie się na ich terytorium. Nie taką stację znali na co dzień jej mieszkańcy.
– Piegus, uważaj! – usłyszał za sobą. Zrozumiał, że nie on jeden był celem – lecz tylko on nie wiedział jak się zachować i tylko on był aż tak nieuważny.
Mimo gradu pocisków, napastnicy pobiegli za nim. Choć wystraszony, Iwen nie stracił głowy. Nie biegł długo. Próbował kluczyć między hałdami, gdy nagle coś złapało go za kostkę i mocno pociągnęło za sobą. Krzyknął cicho, padając jak długi twarzą na stos odpadków. Coś – lub ktoś – wciągało go za stertę śmieci. Bezskutecznie próbował kurczowo uchwycić palcami cokolwiek, co by go zatrzymało. Z naderwanym paznokciem, czując jak coś ostrego rozcina opuszkę jego palca, przestał robić za rozgarniarkę – i wtedy się zatrzymał.
Uniósł się na rękach, próbując przewrócić się na plecy. Jego głowa natychmiast została na powrót przygnieciona do śmieci. Zaraz potem coś przywaliło całe jego ciało.
– Siedź cicho! – rozkazało mu ciche syknięcie. – Nie ruszaj się!
Mając brodę przyciśniętą do zgniecionego pudła, policzek oparty o szorstką plastikową płytę i nos rozpłaszczony na kawałku sztywnej, utrudniającej oddychanie grubej folii uniósł oczy, by spojrzeć na osobę, która przygniatała go do ziemi – czy jakkolwiek by to nazwał. Oddychając najciszej jak potrafił, mimo przyspieszonego oddechu, Dert obserwował miejsce, w którym przechwycił kolegę. Piersią niemal wgniatał głowę Iwena w podłoże, trzymając ręce na jego ramionach. Jego ściągnięta napięciem twarz i skupione spojrzenie przypominały sokoła – jeden z nielicznych gatunków, który na Ziemi wciąż miał się dobrze – chwilę przed atakiem na zwierzynę. Jeden z nich, którego widział Iwen, gdy zaczajony na jaskółkę, zaatakował z parapetu okna, wyglądał dokładnie jak on – kłębek zmysłów, gotowy pociągnąć ciało do działania. Tym razem nie do ataku, lecz do ucieczki.
Leżeli tak ledwie chwilę – Dert, gotowy poderwać Iwena i ciągnąc go dalej, Iwen – z zaciśniętym gardłem gotowy dać się wlec jak najdalej stąd, obaj nieruchomi, choć zdyszani – gdy szelest roztrącanych śmieci oznajmił nadejście pogoni. Dorośli mignęli w wyrwie między kopcami, cisi i zwinni niczym projekcja. Gdy znikli, Dert uniósł wysoko głowę i znieruchomiał, milczący niczym posąg. Nozdrzami zdawał się węszyć towarzyszący napastnikom smród, o wiele intensywniejszy od aromatów wysypiska. Trwali tak, oddychając tak ostrożnie jak tylko byli w stanie, póki nie upewnili się, że tamci byli już daleko. Byli bezpieczni – na razie.
Minęły minuty nim czujność Derta zaczęła opadać. Wreszcie poruszył się. Nacisk na ciało Iwena zelżał. Dert klepnął go w ramię, dając znać, że może wstać. Iwen uniósł głowę i odetchnął.
– Dzięki – wysapał. – Mogli mnie złapać.
– A mogli – odpowiedział z powagą Dert. Nagana w jego głosie była aż nazbyt czytelna. – Co z tobą? Snujesz się jak załamana beksa w potrzebie. Na wysypisku ciała znikają na dobre, bez śladu. Nawet pluskwa nie pomoże. Z takiego jednego, co dał się złapać po kilku rozjaśnieniach znaleziono tylko podgniłą rękę, uciętą przy barku, z pluskwą w środku. Reszty ciała nikt już nigdy nie zobaczył. I to nie jest kolejna, szkolna bajka dla młodszaków – dodał surowo.
Iwen wzdrygnął się, klękając. Przycisnął ręce do piersi. Nie byłby pierwszym, który straciłby na wysypisku życie, ledwie za garść części z odzysku, wartą może kilka impulsów – cenę średniego obiadu. Sądząc po wyglądzie trójki odzyskiwaczy, dawno nie widzieli żadnego na oczy. Nawet tyle nie był tu wart, a jednak uczniowie przychodzili tu, mimo niebezpieczeństwa. Chociaż, przypomniał sobie zachowanie Derta, dla nich to może nie być tak wielkie ryzyko. Dert nie stracił głowy nawet na nanosekundę.
– Będę pamiętał – zapewnił gorąco – Dzięki i przepraszam.
– Gdybym pozwolił ci zniknąć, wszyscy mieliby kłopoty – drugi zastępca uśmiechnął się z wyższością. – Nie zapominaj. Jesteś Nowy.
Jak mógłbym, pomyślał. Obiecał sobie solennie, że nigdy więcej nie pozostanie sam w takim miejscu. Syknął cicho, sprawdzając jak mocno trzyma się resztka paznokcia, po czym oblizał krwawiący palec.
Dert odszedł w stronę jednej z hałd. Odruchowo Iwen ruszył za nim, zauważając przy tym, że nie idą do miejsca, w którym jeszcze nie tak dawno grupa szabrowała odpadki. Kilka zakrętów między hałdami i już byli razem z towarzyszami.
– Zaraza, Nowy! – Kerell wyrósł przed nim jak spod śmieci, a może to Iwen wciąż był w szoku i nie zauważył jego nadejścia. – Mówiliśmy ci byś uważał! Ależ z ciebie nowy!
– Zapomnieliście dodać, że mam aż tak bardzo uważać – odparł.
– To nie oczywiste? Myślisz, że byłoby dla nich problemem by skręcić ci kark, gdyby znaleźli przy tobie coś cennego?
Iwen wzruszył ramionami. Kerell machnął ręką i odszedł. Wzrok Iwena napotkał twarde i surowe spojrzenie kapitana. Tylko on tak potrafił – nic nie mówił, nie pokręcił nawet głową, lecz to było zbędne. Wyraz jego oczu sam w sobie był lepszą naganą niż słowa.
Od miejsca wpadki Iwena oddzielał ich szereg hałd. Na szczycie najbliższej i zarazem największej z nich rozpłaszczyło się kilku wojowników. Ostrożnie wychylając się przez krawędź, obserwowali wysypisko po drugiej stronie. Najciszej jak mógł, Iwen zaczął wspinać się w ich kierunku, a mimo to aż trzech odwróciło głowy, przykładając palce do ust.
Zdwajając wysiłek – i energię – doczołgał się do nich niemal na opuszkach palców i czubkach stóp. Uniósł głowę i wyjrzał na drugą stronę. Teren roił się od odzyskiwaczy, zażarcie przeszukujących resztki i równie zażarcie bijących się o co cenniejsze znaleziska. Prawdziwe szczury wysypiska. Pośpiech jego towarzyszy był jak najbardziej uzasadniony. Tak samo jak ryzyko, sądząc po tym, co udało mu się upchać po kieszeniach. Część pogubił podczas ucieczki, lecz reszta została. Jeśli taki wypad był niebezpieczny, to wolał nie myśleć jak wygląda wyprawa do magazynów, o której ostatnio tak często rozmawiali wojownicy.
Jednak nawet wysypisko budziło w nim mniej strachu niż myśl o tym, co następnym razem zrobi z nim starszak. Nie potrafił zapomnieć jego oczu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.