powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Klątwa Upiora Mgieł
Janny Wurts
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Co zrobić, żeby ocalić tego bękarta s’Ffalennów?
Uzdrowiciel potrząsnął znużony głową.
– Rokowania nie są dobre, Wasza Wysokość. Jeżeli będziemy podawać chłopcu narkotyk, zmarnieje i umrze. Jeżeli odstawimy ziele, szok spowoduje agonię, która może być zbyt gwałtowna, by jego umysł to zniósł.
Faworyty królewskie, siedzące na podium, zamarły w pełnym przerażenia milczeniu, ale władca tylko szarpał się za brodę upierścienionymi palcami.
– Czy Arithon będzie świadomy cierpienia?
Ponury uzdrowiciel natychmiast pojął cenę swej uczciwości.
– Najprawdopodobniej, mój panie.
– Doskonale. – Król skinął na pazia, który bezzwłocznie pobiegł po skrybę. Kiedy zgarbiony stary człowiek dotarł na podium ze swymi inkaustami i pergaminami, królewskie czoło zdążyło się już wygładzić. Uśmiech, który zastąpił gniewny grymas, z pewnością pozwolił odetchnąć dworzanom z ulgą, ale jeńcowi nie wróżył niczego dobrego.
W holu znów zapadła cisza. Rozparty wygodnie, opierając stopy o blat stołu, król wydawał rozkazy swemu uzdrowicielowi.
– Arithon ma stanąć przed moim obliczem za dwa tygodnie, wyleczony z uzależnienia. Rozkazujemy ci użyć wszelkich sił i środków, żeby jego umysł zniósł odstawienie narkotyku bez uszczerbku. Jeżeli ci się to uda, zostaniesz nagrodzony setką monet w złocie. – Król wziął winogrono z misy stojącej przy jego łokciu i zgniótł je w zębach. – Ale jeśli Arithon umrze albo straci rozum, zostaniesz pozbawiony życia. Uzdrowiciel z Briane także.
Uzdrowiciel pokłonił się przerażony, ale zbyt mądry, żeby protestować. Tylko Lysaer odważył się zareagować. Zadano kłam jego słowom, więc podszedł do skraju podium i uderzył pięścią w stół.
Po raz pierwszy, jak sięgano pamięcią, król odtrącił swego pierworodnego syna.
– Niech to będzie lekcją dla księcia, który lekceważy autorytet ojcowski.
Skryba otworzył blat swego przenośnego stolika. Zbyt przestraszony, by zdradzać jakiekolwiek uczucia, zaskrobał świeżo zaostrzonym piórem na czystej karcie pergaminu, zapisując w oficjalnej formie warunki ocalenia Arithona, związanego teraz z życiem dwóch uzdrowicieli. Dokument nabrał mocy prawnej z chwilą, kiedy skryba odbił w ciepłym wosku królewską pieczęć.
Król złapał za puchar i wzniósł go w toaście.
– Za upadek s’Ffalennów!
Zebrani dworzanie zawtórowali mu wesołymi okrzykami. Ale następca tronu, pałający wściekłością przed obliczem ojca, nie wypił wina.
• • •
Królewski uzdrowiciel, który dla południowych lochów i Mistrza Cieni musiał wyrzec się kolacji, wyrzucił z serca wszelkie miłosierdzie. Rozkaz króla były jasny i bezdyskusyjny: Arithon s’Ffalenn musi zostać uwolniony od narkotyku. Męczony bólem artretycznych kolan, uzdrowiciel klęczał na zimnym kamieniu i klął. Nowicjusz w jego profesji uznałby, że postawionego przed nim zadania nie da się zrealizować. Czas powodował, że ciało uzależnionego domagało się coraz więcej ziela, a dawki, jakie otrzymywał Arithon na pokładzie Briane, znacznie przekraczały dopuszczalną normę. Odstawienie narkotyku spowoduje u pacjenta cierpienie. Nawet jeżeli jego umysł nie zatraci się w szaleństwie, ciało może tego nie wytrzymać.
Uzdrowiciel uniósł dłonie znad naprężonych i drżących mięśni jeńca i skinął na strażników.
– Puśćcie go.
Strażnicy odsunęli się od więźnia. Pozbawiony nacisku ludzkich dłoni, Arithon podciągnął kolana i zwinięty w kłębek jęczał, zanurzony w otchłani cierpienia.
Niewiele można było zrobić, żeby złagodzić ten ból. Uzdrowiciel kazał przynieść siennik i koce, po czym okrył zmarzniętego Arithona. Rozkazał pomocnikom owinąć buty flanelą, żeby nie robili hałasu i nie wzbudzali echa. Trzymali jeńca, kiedy zbyt mocno się rzucał. A gdy nie mogli dać sobie z nim rady, uzdrowiciel poił go starannie odmierzoną miksturą narkotyku. Arithon dostawał odrobinę ziela, żeby się uspokoić, ale nie nasycić. Kiedy tracił kontrolę nad ciałem, jego opiekunowie zmieniali brudne koce i prześcieradła.
Ranek przyniósł lekką poprawę. Uzdrowiciel posłał po worki z piaskiem, żeby unieruchomić głowę jeńca, kiedy usiłowali wmusić mu odrobinę ziołowej herbaty. W południe do lochu wszedł Jego Wysokość król Amrothu.
Przybył sam, bez asysty. Ubrany był w podbity jedwabiem, wspaniały dublet; na jego twarzy nie pozostał nawet ślad po zeszłonocnym pijaństwie. Strażnicy i pomocnicy uzdrowiciela rozstępowali się, kiedy Jego Wysokość przemierzał celę. Obcasy jego butów, niewytłumione filcem, budziły głośne echo wśród kamiennych murów. Uzdrowiciel skłonił się głęboko.
Nie zwracając uwagi na uprzejmości starca, król zatrzymał się przy legowisku jeńca i chciwie wpatrzył się w jego twarz. Bękart wyglądał zupełnie inaczej, niż się spodziewał. W oczach człowieka, który urodził się niemalże z mieczem w dłoni, ręce spoczywające na kocu były zbyt delikatne i wąskie.
– Wasza Wysokość? – Uzdrowiciel podszedł do króla, mnąc nerwowo ubranie. – Twoja obecność może zaszkodzić jeńcowi.
Król popatrzył na uzdrowiciela oczami pełnymi wrogości.
– Tak mówisz? – Złapał upierścienioną dłonią na skraj koca i odrzucił go na bok, odsłaniając ciało swego wroga. – Czy uważasz, że ten bękart doceni twoją troskę? Przecież masz do czynienia ze złoczyńcą.
Kiedy uzdrowiciel nie odpowiedział, król znów spojrzał na jeńca i napotkał jego zielone oczy, szeroko otwarte i całkiem przytomne.
Arithon odetchnął ostrożnie.
– Moja matka przyprawiła ci wspaniałe rogi – powiedział z uśmiechem. – Mówią, że ciągle je widać. Czy przyszedłeś tutaj, żeby mnie dobić, czy żeby napawać się zwycięstwem?
Król go uderzył. Cios twardej pięści, wymierzony w bezbronne ciało, zaskoczył nawet strażników, którzy stali w korytarzu.
Wstrząśnięty uzdrowiciel stracił panowanie nad sobą i złapał króla za rękaw.
– Więzień jest zbyt chory, żeby odpowiadać za swoje słowa, Wasza Miłość. Proszę, okaż litość.
Król strząsnął rękę starca.
– To s’Ffalenn. A ty jesteś bezczelny.
Lecz król Amrothu nie mógł już dłużej dręczyć jeńca. Arithon w tym jednym geście buntu wyczerpał wszystkie swoje siły i wkrótce narkotyk znów przejął nad nim władzę. Król patrzył, jak więzień wije się w męczarniach, a miejsce po uderzeniu pięścią czerwieni się na tle pobladłej skóry. Ścięgna prężyły się pod skórą nadgarstków Mistrza Cieni. Smukłe palce, które snuły iluzje o tak wielkiej sile zniszczenia, teraz zacisnęły się bezradnie. Zielone oczy zmętniały i otworzyły się szeroko, powleczone mgłą bólu.
Gorliwie, niczym zazdrosny kochanek, król obserwował początki nowej męki. Został w celi do chwili, gdy Arithon wziął głęboki, urywany oddech i krzyknął głośno z bólu. Ale słowa wymówił w starym języku, używanym tylko w Rauven. Pozbawiony satysfakcji, król opuścił koc. Wełna skłębiła się niczym stos i przykryła pozbawioną zmysłów nieszczęsną postać jego wroga.
– Nie przejmuj się tak bardzo – powiedział władca, kiedy uzdrowiciel podszedł do posłania, żeby poprawić koce. – Nie zamierzamy dręczyć Arithona, dopóki nie odzyska przytomności, by wiedzieć, kim jest.
Kiedy tylko król wyszedł, uzdrowiciel kazał pomocnikowi zmieszać świeży napój. Podanie narkotyku w tym momencie było niezgodne z założonym tokiem leczenia, ale objawy chorego nie pozostawiały innego wyjścia.
– Myślę, że jakoś poradzę sobie bez tego – z ust Arithona dobyły się urywane słowa, a w oczach pojawiła się nagle przytomność.
– A więc tylko udawałeś? – zapytał zaskoczony uzdrowiciel.
Przez twarz jeńca przemknął cień wesołości, a potem jego obrzmiałe i sine usta znów się zamknęły.
– Zagrałem Jego Wysokości fragment z bardzo kiepskiej sztuki – padła słaba, lecz ironiczna odpowiedź. A potem Arithon zamknął oczy i przez długą chwilę leżał bez ruchu, jakby pogrążony we śnie.
Jednakże królewski uzdrowiciel nie dał temu wiary. Kazał przynieść sobie krzesło i przygotował się na długie czuwanie. Leczył już żołnierzy, którzy doświadczali agonii uzależnienia po przedłużonym stosowaniu narkotyku, kiedy ich rany wymagały silnego znieczulenia. Żołnierze byli ludźmi przyzwyczajonymi do ciężkich warunków, mieli dobrą kondycję i byli twardzi; i podobnie jak Arithon zaczynali pozbywać się uzależnienia, walcząc z nim nieruchomo i bez jęku, w niekończącym się bólu ciała i ducha. Wyszkolony umysł maga potrafił opóźnić działanie trucizny, krążącej bezustannie w jego żyłach, ale kiedy halucynacje powoli odbierały mu rozum, nawet on musiał w końcu stracić panowanie nad sobą. Uzdrowiciel wiedział, że pacjent zacznie niebawem oddychać szybciej. Mięśnie, po kolei, zaczną drgać i ulegać skurczowi, w końcu całe ciało ogarną konwulsje. Ręce się zacisną, palce splączą i zesztywnieją, głowa zaś pocznie uderzać o poduszkę. Potem, kiedy świadomość odpłynie w morzu bólu, a umysł ogarną koszmarne wizje, z ust chorego dobędzie się rozpaczliwy krzyk.
Kiedy ściągnięte wargi Arithona rozwarły się nagle i młodzieniec, nie panując nad ciałem, wciągnął gwałtownie powietrze do płuc, uzdrowiciel stłumił szorstkie, bolesne krzyki, przykrywając twarz chorego kocem. Uczynił to z delikatnością, którą mógłby okazać synowi. Pomocnik pobiegł po napój. W przerwie pomiędzy atakami, zanim Arithon stracił przytomność, w jego oczach widniała głęboka wdzięczność.
Uzdrowiciel wygładził wilgotne, pogniecione prześcieradła i zaczął masować skurczone mięśnie swego pacjenta, aż ich drżenie ustało. Potem, zmęczony do nieprzytomności, wstał i przeciągnął się.
– Niech dzięki będą Athowi! – powiedział głośno, kiedy jeden z jego pomocników oznajmił mu, że słońce już dawno zaszło. – Ten człowiek ma wolę niczym stalowa lina.
• • •
Następnego ranka lekarstwo nie było już potrzebne. Przez ostatnie godziny Arithon był w pełni przytomny i panował nad sobą. Choć opierał się chorobie z wielką determinacją, wzbudzając podziw uzdrowiciela, zapłacił za to wysoką cenę. Pozbawiony sił, wyczerpany i wychudzony tak bardzo, że pod bladą skórą widniały kości, ścięgna i żyły, więzień bardziej przypominał trupa niż żywego człowieka.
Kiedy Arithon zbudził się po raz pierwszy z normalnego już i spokojnego snu, uzdrowiciel przyszedł z nim porozmawiać.
– Nie zamierzam mówić królowi, że odzyskałeś przytomność, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Potrzebujesz wiele czasu, by wrócić do sił.
Więzień zareagował na te słowa w sposób całkowicie nieoczekiwany. Na twarzy człowieka, który był zbyt wyczerpany, by ukrywać emocje, pojawił się cień niechęci.
– To zbyt duże ryzyko. Król z pewnością każe cię stracić za takie postępowanie. A ja i tak będę cierpiał aż do chwili, gdy moje ciało i umysł przestaną cokolwiek odczuwać. – Arithon obrócił się twarzą do ściany, zbyt spięty, żeby wyrazić swoje najgłębsze obawy: ból i rozpacz wytrącały go z równowagi. W tej chwili z trudem panował nad sobą; najmniejsza prowokacja mogła doprowadzić go do załamania i chęci posłużenia się niezgodną z zasadami ataku magiczną mocą. – Jeżeli mam być kozłem ofiarnym na oczach całego dworu Amrothu, lepiej żeby nastąpiło to jak najszybciej. Myślę, że teraz kiedy jestem wolny od narkotyku, jakoś to zniosę. – W jego głosie pojawiła się nuta ironii zabarwionej bólem. – Jeżeli chcesz okazać mi litość, powiedz królowi, że odzyskałem przytomność już dzisiaj.
Uzdrowiciel podniósł się gwałtownie. Nie potrafił wykrztusić ani słowa, położył tylko delikatnie rękę na chudym ramieniu Arithona gestem pełnym otuchy. A potem odszedł, żeby uzyskać posłuchanie u króla. Nie mógł się uwolnić od myśli, że jeszcze pożałuje opieki nad Mistrzem Cieni, ale nigdy nie sądził, że dozna wobec niego współczucia.
• • •
W dniu, w którym Arithon s’Ffalenn miał stanąć przed obliczem króla Amrothu, sala sądów, ozdobiona marmurowymi kolumnami, pękała w szwach, zatłoczona do granic możliwości dworzanami i urzędnikami w najpiękniejszych jedwabiach, miękkich futrach i migoczących klejnotach. Również następca tronu był obecny, pomimo incydentu, do jakiego doszło na uczcie z okazji pojmania wroga; od tamtej pory książę nie cieszył się łaskami ojca. Chociaż odczuwał upokorzenie, że jego krzesło, stojące na podium obok tronu, pozostanie tego dnia puste, przeważyło jednak wrodzone poczucie obowiązku. Lysaer, który zasiadł w bocznej galerii, przeznaczonej dla zwyczajnych gości, pochylił się do przodu, kiedy otwarto ozdobne drzwi. Weszli halabardnicy w królewskich barwach. Pomiędzy nimi szedł więzień otoczony nagimi ostrzami mieczy. Przez komnatę przebiegło westchnienie; głowy wysoko urodzonych zwróciły się ku jeńcowi.
Lysaer przypatrywał się Mistrzowi Cieni z wytężoną uwagą i mieszanymi uczuciami. Narkotyk wycieńczył Arithona. Zwykła wieśniacza tunika, którą nosił zamiast podartego starego ubrania, zwisała luźno na jego ramionach. Na wychudzonej, kościstej twarzy nie gościło żadne uczucie, jakby łańcuchy, które pętały nogi i ręce więźnia, nie przysparzały mu cierpień. Jego pozbawiony zwinności, wysilony chód jednak temu zaprzeczał. Rzucane szeptem zniewagi, dolatujące od strony galerii, nie budziły w nim żadnej reakcji. Kiedy więzień i jego eskorta dotarli do podnóża podium, Lysaer dostrzegł niepokojącą osobliwość. S’Ffalenn wcześniej starał się za wszelką cenę uniknąć sytuacji, do której właśnie doszło, a teraz nie okazywał ani cienia strachu.
Oślepiony blaskiem świec po długich tygodniach spędzonych w lochu, Arithon zmrużył oczy, stojąc przed obsypanym klejnotami królewskim dworem. Tłum na zatłoczonych galeriach znieruchomiał, kiedy jego zimne niczym ocean spojrzenie przesunęło się po obliczach dworzan, prześliznęło po sztandarach i bogatych gobelinach, musnęło dygnitarzy stojących na podium i wreszcie spoczęło na osobie króla.
– Uklęknij – rozkazał władca królestwa Amrothu. Na tę chwilę czekał trzydzieści lat.
Arithon, stojący pośrodku marmurowej podłogi, nawet nie drgnął. Jego oczy nadal spoglądały gdzieś w dal, niczym oczy śpiącego; wydawało się, że nie usłyszał skierowanych do niego słów. Szeregi dworzan przebiegł szmer zdziwienia. Tylko Lysaer zmarszczył brwi, zaniepokojony absurdalnością sytuacji. Dobrze i na zimno przygotowana manipulacja, jakiej cudem zdołał uniknąć w ładowni z żaglami na Briane, nie była zbiegiem okoliczności. Jeżeli sprytny, panujący nad sobą człowiek, który posiada magiczne umiejętności, decyduje się na tak brawurowy akt, to powody nie mogą być błahe. Ale uwagę księcia zwrócił w tym momencie gest króla, który skinął na halabardników.
Ogrom sali pozwalał na swobodę ruchu. Sztandary i gobeliny zmarszczyły się pod wpływem podmuchu, kiedy długie kije poruszyły się w dłoniach gwardzistów. Błysnęła stal halabardy, spadając wprost na plecy więźnia. Jednakże cios, który miał ugodzić Arithona między łopatki, chybił celu; jeniec z niezwykłym wyczuciem i zwinnością, która zadziwiła wszystkich, osunął się na kolana.
Halabardnik, który wziął zamach, stracił równowagę. Postąpił krok do przodu, żeby się nie przewrócić, i trafił nieszczęśliwie butem w ogniwa łańcucha. Poślizgnął się i upadł, grzechocząc głośno zbroją na oczach całego dworu. Ktoś się zaśmiał. Gwardzista odwrócił się z twarzą poczerwieniałą z wściekłości, ale zanim zdążył się rzucić na Arithona, ten się niespodziewanie odezwał.
– Najmędrsi, o których czytamy w sagach i legendach, mówili, że człowiek dopuszcza się przemocy wtedy, kiedy się boi – powiedział spokojnie, czystym i wyraźnym głosem. Jego słowa skierowane były do króla. – Czy jesteś aż tak nędznym tchórzem, że boisz się ze mną rozmawiać bez zbrojnej ochrony?
Przez zebrany tłum przetoczył się pomruk gniewu. Król jednakże odpowiedział bez złości; na jego wargach błąkał się nikły uśmiech. Dworzanie zamarli, chcąc dokładnie usłyszeć jego słowa.
– Strażniku, zostałeś znieważony. Pozwalamy ci wywrzeć zemstę.
Gwardzista podniósł się z podłogi i szybko złapał za halabardę, niczym rozwścieczony niedźwiedź. Cios, który wymierzył Arithonowi, aby przywrócić swój autorytet, trafił jeńca w twarz. Spętany łańcuchem więzień nie mógł się zasłonić. Uderzył policzkiem o krawędź marmurowego schodka; po bladej skórze popłynęła jasnoczerwona krew. Dworzanie obserwowali z zapartym tchem, jak król powstrzymuje gestem strażnika. Halabardnik zrobił krok do tyłu, nie spuszczając wzroku ze swej ofiary.
Lysaer z uwagą przypatrywał się szczupłej twarzy s’Ffalenna, ale nie dostrzegł na niej żadnych emocji. Arithon poruszał się niezdarnie, klęcząc na podłodze. Wystawiony na spojrzenia tysięcy nieprzychylnych mu oczu, wstał wreszcie, a każdemu jego ruchowi towarzyszył brzęk żelaza.
Król położył dłoń na berle, które spoczywało mu na kolanach. Blask świec zamigotał na drogich kamieniach i złocie, kiedy palce władcy mocniej zacisnęły się na rękojeści.
– Dożyłeś tej chwili, gdyż pragnąłem patrzeć, jak cierpisz.
– To kłamstwo! – Odpowiedź Arithona padła szybko jak uderzenie bata. – Żyję, gdyż twoja żona zdecydowała, że nie będziesz posługiwał się mocą władcy ciemności jako bronią przeciwko s’Ffalennom.
– A więc jej plany zostały przekreślone w momencie, kiedy opuściłeś Rauven. – Król nachylił się do przodu. – Dobrze wykorzystałeś swój magiczny talent, dokonując masakry na flocie s’Ilessidów. Powody, dla których to zrobiłeś, bardzo nas ciekawią, szczególnie że Lysaer nigdy nie wypływa w morze z naszymi okrętami. Nigdy nie wykorzystał swojego daru światła przeciwko Karthanowi.
Lysaer zacisnął dłonie na balustradzie, wzburzony ostatnim zdaniem. To, że nie pływał wraz z flotą, nie zależało wcale od rozkazu króla. Po prostu magowie z Rauven stale odmawiali, kiedy jego ojciec prosił ich, żeby ujęli w karby naturalne zdolności księcia.
Jeżeli nawet Arithon o tym wiedział, milczał. Krew spływała wąską strużką po jego policzku i kapała czerwienią na marmurowe płyty posadzki. Spokojny, pewny siebie i skupiony, nie ulegał beznadziejności sytuacji ani nie wyglądał na człowieka przerażonego niemożnością ucieczki. Widząc tę nieoczekiwaną postawę i słysząc nerwowe szepty wśród dworzan, Lysaer walczył z ogarniającym go strachem. Gdyby chociaż siedział u boku ojca, mógłby przynajmniej doradzić mu ostrożność.
– Więc? – Kamienie zamigotały, kiedy król podniósł berło. – Nie masz nic na swoje usprawiedliwienie?
Zapadła cisza. Wśród dworzan dało się wyczuć niepokój, jakby krople deszczu spadały na miękki śnieg. Lysaer przełknął ślinę i stwierdził, że zaschło mu w gardle. Arithon mógł przecież pomóc sam sobie, splatając czar albo snując pajęczynę iluzji. To, że tego nie uczynił, a także nieugięta i pełna spokoju postawa, kłóciły się z jego wcześniejszym zachowaniem na okręcie. Zaskoczony dziwnym postępowaniem więźnia, Lysaer próbował odgadnąć powód jego postawy.
– Czy zamierzasz wreszcie przemówić, żeby odzyskać wolność? – zapytał zniecierpliwiony król.
Unieruchomiony pomiędzy gwardzistami, skąpany w bezlitosnym blasku świec tkwiących w masywnym kandelabrze z brązu, Arithon nadal milczał. Stał nieruchomo, bez drgnienia powieki, kiedy król zacisnął mocno palce na berle, aż pobielały mu kostki.
– Przywróćcie mu pamięć – rozkazał władca. Szafiry zamigotały niebiesko w blasku świec, kiedy król opuścił berło.
Tym razem więzień nie próbował zrobić uniku. Halabardnicy wymierzyli ciosy, które rzuciły go na posadzkę. Arithon zdołał się przeturlać i tym razem nie upadł twarzą na stopień schodów. Ale potem nie zrobił nic, by uniknąć razów. Strażnicy szarpali go niczym psy szmacianą lalkę. Ciosy gwardzistów, jeden po drugim, spadały na obojętne ciało; słychać było tylko metaliczny szczęk łańcuchów. Król jednak nie zamierzał oglądać śmierci swego wroga na skutek przypadkowego ciosu, więc rozkazał przerwać jednostronną walkę.
Arithon leżał na plecach tuż obok krytego dywanem przejścia, które prowadziło do poczekalni. Jego bezbarwna tunika skrywała siniaki i rany zadane przez halabardników. Gwardziści wymierzali ciosy ostrożnie, unikając poważnych zranień. Lysaer pomyślał, że prawdopodobnie postąpili źle. Na twarzy bękarta nadal nie było widać żadnych emocji.
Arithon nie zmienił pozycji, kiedy odezwał się do króla. Tylko na niego popatrzył.
– W tych samych sagach napisano również, że przemoc to narzędzie ludzi słabych, impotentów i głupców. – Ostatnie słowo zamarło więźniowi w gardle, gdyż jeden z gwardzistów pozbawił go kopniakiem tchu.
Król wybuchnął śmiechem.
– A więc dlaczego opuściłeś Rauven, ty bękarcie? Żeby stać się słabeuszem, impotentem czy głupcem? A może omotałeś i spaliłeś siedem statków i ich załogi, żeby się zabawić?
I znów Arithon nie odpowiedział. Lysaer z trudem powstrzymywał przekleństwo. Opór więźnia trącił jakąś fałszywą nutą, jakby Arithon pragnął sprowokować króla do wiadomego tylko sobie działania.
– Mów! – Na brodatej twarzy króla wystąpiły rumieńce gniewu. – Czy mam zawołać uzdrowiciela? Może porcja narkotyku przywróci ci dobre maniery.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.