powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Czarny punkt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
4
Przez chwilę stała przed frontowymi drzwiami, biedząc się z zamkiem, który przeważnie zacinał się akurat wtedy, gdy się śpieszyła albo była zdenerwowana. Aleksander już kilka razy obiecywał go naprawić, tyle że na obiecankach się kończyło. Na myśl o tym ogarnęła ją jeszcze większa złość. Po wyjściu od państwa Burskich czuła się trochę nieswojo, ale dopiero ta gówniara na dobre wytrąciła ją z równowagi. Trzeba będzie zamykać furtkę na klucz, pomyślała Alicja. Żeby mi się już tutaj nikt nie kręcił.
Kiedy wreszcie uporała się z zamkiem i weszła do środka, poczuła znajomy słodkawy zapach rzadko wietrzonego pomieszczenia. Zdjęła buty i założyła filcowe kapcie. Odruchowo spojrzała na wiszący obok lustra telefon, jakby spodziewała się, że za sekundę rozlegnie się dzwonek. Czekała na jakąś wiadomość dotyczącą wypadku, ale czarny aparat milczał jak grób. No cóż, pewnie są przekonani, że o tej godzinie jestem jeszcze u Burskiej, pomyślała, patrząc na gipsową figurkę anioła z brunatnoczerwonymi skrzydłami. Aleksander miał zwyczaj dzwonić koło dwunastej. Nie pozostawało jej nic innego, jak cierpliwie czekać.
Im dłużej jednak czekała, tym trudniej było jej znaleźć sobie miejsce w tym olbrzymim, ponurym domu. Jak zahipnotyzowana chodziła po mrocznych pokojach, pośród przykrytych grubą warstwą kurzu ciężkich mebli, w ciszy, którą szalejący na zewnątrz wiatr tylko podkreślał. Jego odgłos, niski i głuchy, przypominał szum, jaki rozbrzmiewa w głowie po zatkaniu uszu. Żeby nie zwariować, włączyła telewizor, a potem poszła do łazienki i puściła wodę na kąpiel.
Dlaczego nikt nie dzwonił? Czyżby znów o niej zapomniano? Burscy jeszcze przed jedenastą odebrali dwa telefony, a przecież nikt tutaj za nimi specjalnie nie przepadał. Nie mogła tego zrozumieć. Do tej pory wydawało jej się, że jest powszechnie lubiana, a nawet dorobiła się pewnej pozycji. Nazywano ją gwiazdą, bo była podobna do znanej aktorki, w dodatku odgrywała ważną rolę w przedstawieniu. Aleksander mógłby zadzwonić choćby po to, aby odwołać dzisiejszą próbę. Myśl o tym, że została zlekceważona, wprawiła ją w przygnębienie.
Leżąc już w wannie, jeszcze raz przypomniała sobie, co powiedziała Karolina. Jeśli mała mówiła prawdę, cały ten wypadek wyglądał trochę mniej tragicznie niż w relacji Burskiej. Jakby na to nie patrzeć, mikrobus to jednak nie jest autokar.
Przyglądała się swojemu ciału pod wodą, a potem długo stała przed zaparowanym lustrem, naga i mokra niczym topielica.
– Jestem piękna jak rusałka – powiedziała na głos, a następnie powtórzyła to zdanie kilka razy, zanim wreszcie wytarła się szorstkim ręcznikiem, założyła jasnozielony szlafrok i zamknęła za sobą drzwi łazienki.
Zrezygnowała z gotowania obiadu. Postanowiła zdrzemnąć się trochę przed popołudniowym odcinkiem serialu, a wieczorem zrobić sobie omlet albo zapiekankę.
Po drodze do sypialni zatrzymała się w kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę i sprawdzić, czy okno jest dobrze zamknięte. Na stole leżały resztki śniadania i przepełniona popielniczka z wczorajszego wieczora. Alicja wydała z siebie przeciągłe westchnienie. Nie chciało jej się sprzątać, więc tylko przeniosła to wszystko do zlewu. Czekając, aż woda się zagotuje, wypaliła znalezionego w kieszeni szlafroka papierosa, chociaż od dawna obiecywała sobie, że będzie palić tylko przy herbacie albo kawie. Jestem za słaba na takie postanowienia, pomyślała apatycznie. Na zewnątrz wciąż wiało i gałąź rosnącego pod oknem drzewa regularnie uderzała o brudną szybę.

5
Aleksander przyszedł o wpół do pierwszej. Leżała już w łóżku – okno sypialni było szczelnie zasłonięte – i oglądała powtórkę teleturnieju na dwójce, kiedy zabrzmiał dzwonek u drzwi. W ciągu jednej sekundy zerwała się na równe nogi, lecz po chwili usiadła, a następnie wstała ponownie, tym razem bardzo powoli. Mimo że była podenerwowana, w drodze do frontowych drzwi przybrała znudzony wyraz twarzy.
Aleksander stał na progu, z jedną ręką w kieszeni, przygarbiony jak zwykle. Jego długie, lekko siwiejące włosy tańczyły na wietrze.
– Ale wieje – powiedział i, nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. – Spałaś?
– Leżałam.
Miał na sobie sztruksową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. Był nieogolony, co mu się raczej rzadko zdarzało, i wyglądał na bardzo zmęczonego. Chociaż nie przekroczył jeszcze czterdziestki, sprawiał czasami wrażenie o wiele starszego. Najstarszego z nich wszystkich.
Może tak właśnie powinien wyglądać prawdziwy reżyser?
To Aleksander wpadł na pomysł, żeby przerobić szopę pani Chojnickiej na coś w rodzaju świetlicy i co jakiś czas urządzać w niej amatorskie przedstawienia albo wieczorki poetyckie, w które zaangażowani byliby wszyscy mieszkańcy. W niedzielne popołudnia miałyby się odbywać tam teatralne spotkania, a w pozostałe dni tygodnia Aleksander miał zamiar przybliżać mieszkańcom zagadnienia związane z malarstwem i literaturą. Był to dosyć śmiały projekt, zważywszy na wyjątkowo niski poziom kulturalny w tej zapadłej dziurze, ale Aleksander przystąpił do swojego zadania z wielkim zapałem i energią. Postanowił dotrzeć do tych ludzi poprzez sztukę. Jego pomysł został przyjęty ze zrozumieniem, choć bez zbytniego entuzjazmu. Najłatwiej było znaleźć chętnych do wysprzątania szopy. Prawie cała wieś wynosiła pradawne sprzęty, rolnicze narzędzia i masę innych gratów. Jeśli chodzi o zadania artystyczne, zgłosiły się tylko cztery osoby – w tym również Alicja. No cóż, początki zawsze są trudne.
– Czemu nie zapalisz światła – spytał Aleksander, sprawdzając fryzurę w lustrze. – Ciemno tu jak w grobowcu.
– Bo to jest grobowiec – odparła zimno. – Jeszcze tego nie zauważyłeś?
– O co ci chodzi?
Nie odpowiedziała, tylko westchnęła teatralnie, odwróciła się do niego plecami i z nadąsaną miną wróciła do sypialni. Kiedy tam za nią wszedł, siedziała na rozgrzebanym łóżku, wpatrując się w telewizor. Usiadł obok niej i przez minutę czy dwie wspólnie oglądali reklamy, a potem finał teleturnieju, w którym główną nagrodą była wycieczka do Meksyku. Sprawiał wrażenie rozkojarzonego. Wciąż przygładzał włosy i wystukiwał palcami na kolanie jakieś skomplikowane rytmy. Jego buty były oblepione błotem.
– Zdarzył się wypadek – odezwał się wreszcie, wciąż wpatrzony w ekran, na którym pojawiły się cztery odpowiedzi do wyboru. – Pewnie wiesz. Są dwa trupy.
Miała już na końcu języka pytanie, które powinna była w tej chwili zadać, ale przecież postanowiła, że w ogóle nie będzie poruszać tego tematu. Odgrywanie roli obrażonej kobiety zaczęło jej się nawet odpowiadać. Poczuła się trochę jak bohaterka telenoweli.
– Islamabad! Stolica Pakistanu! – krzyknął nagle, aż się wzdrygnęła. – To już było. Dlaczego oglądasz wczorajszy teleturniej?
– Z nudów – odparła. – Po prostu się nudzę.
Wstał i zanim zdążyła zareagować, wyłączył telewizor. Potem podszedł do okna, odsunął odrobinę popielatą zasłonę i spojrzał na drogę. Przez uchyloną szparę do sypialni wsączyło się światło w kolorze wodnej zieleni. Alicja poczuła delikatne ukłucie niepokoju. Mężczyzna odwrócił się z dziwnym uśmiechem, mrugnął do niej i ni stąd, ni zowąd zaczął recytować:
„Przecież nie wiem, skąd ta nuda.
Wyglądam kogoś za każdym szelestem,
Ach, i zawsze sama jestem!
Przykro mi, że bez ustanku
Wiatr mną jak piórkiem pomiata
Nie wiem, czy jestem z tego, czy z tamtego świata.”
– To moja kwestia – powiedziała odruchowo.
– Więc jak idzie dalej?
– Nie pamiętam – skłamała.
– No to co z ciebie za aktorka? – poklepał się po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu papierosów. – Czego potrzebujesz duszeczko, żeby się dostać do nieba?
– Przestań mnie męczyć. Nie mam dzisiaj nastroju. Po co przyszedłeś?
– Nic mnie, nic mnie nie potrzeba. Masz papierosy?
– Są na lodówce.
– Nie miej takiej obrażonej miny. Mówiłem ci już, że jesteś piękna jak rusałka, kiedy się dąsasz? Poważnie. Jesteś piękna jak zwiewna rusałka unosząca się nad burzanami. Albo w oparach mgły jesiennej nad polnymi chwastami. Albo pośród wierzb. Najlepiej w koronie z kwiatów.
Oderwał się od okna, minął jej łóżko i szybkim krokiem ruszył w stronę kuchni. Gdy przechodził przez sień, pod jego stopami zaskrzypiały klepki podłogi. Potem znów usłyszała tubalny głos:
„Lecz nie płacz, piękna dziewico!
Oto przed moją źrzenicą
Odkryto przyszłe wyroki:
Jeszcze musisz sama jedna
Latać z wiatrem przez dwa roki,
A potem staniesz za niebieskim progiem”.
Pomyślała, że dłużej tego nie wytrzyma. Napięcie rosło w niej dramatycznie, a te dziwaczne, rymowane słowa, których w zasadzie nigdy do końca nie pojmowała, tylko pogarszały sprawę. Podniosła się z łóżka, założyła kapcie i powoli podeszła do okna. Chociaż miała na sobie gruby szlafrok, poczuła, że ogarnia ją chłód. Ścisnęło ją w dołku. Odsunęła całkowicie nie tylko zasłony, ale i firankę, wyjrzała przez okno w kierunku ukrytej za ciemnymi drzewami drogi. Na szybie widniały widmowe ślady palców.
„Dziś modlitwa nic nie zjedna.”
Podwórko było puste, podobnie jak przebiegająca obok niego piaszczysta droga, ale nieco dalej, pomiędzy szeroko rozstawionymi pniami prastarych buków, na tle rozciągających się daleko zrudziałych pól Alicja dostrzegła jakiś ruch. Jakieś kształty. Już są, pomyślała.
– Dalej nie pamiętam! – krzyknął z kuchni Aleksander. – Ładny ze mnie Guślarz, no nie? Gdzie masz popielniczkę?
A może to tylko wysoka trawa uginała się od podmuchów wiatru? Z takiego daleka niewiele właściwie było widać. Cały ten posępny krajobraz zdawał się przecież martwy – nic, tylko kolczaste zarośla, błoto, glina i piach, brązowy żwir, kolejowy nasyp, na którym nigdy nie pojawił się żaden pociąg. A dalej pustka. Tory prowadziły donikąd. Za tymi polami nie było ani lasu, ani rzeki, ani słupów telegraficznych, ani miasta. Nie było nawet nieba. Alicja pochyliła się do przodu, aż dotknęła czołem chłodnej szyby. Parapet był czarny od kurzu.
– Idą – powiedziała do siebie.
Brzęk naczyń świadczył o tym, że Aleksander wyjął popielniczkę ze zlewu. Na zewnątrz zaczął ujadać pies. Potem Alicja usłyszała złowróżbne krakanie.
– Idą – powtórzyła głośniej i zadrżała – nie tyle ze strachu, co z podniecenia. – Już są.

6
Zbliżali się. Szli na przełaj w stronę drogi, częściowo ukryci za drzewami. Ich ciemne, widmowe sylwetki, które do tej pory zlewały się z jednolicie szarym tłem, stawały się coraz wyraźniejsze, i po chwili Alicja zaczęła rozpoznawać poszczególne osoby. Kiedy pojawili się na wąskiej drodze, aż westchnęła z wrażenia
Pierwszy szedł oczywiście ksiądz Marek, wysoki i sztywny jak gromnica. Mimo wiatru i kłopotów z nogą starał się poruszać majestatycznie. Przypominał feretron, świętą figurę niesioną na ramionach wiernych podczas religijnej uroczystości, brakowało tylko dźwięków orkiestry dętej oraz żałobnego śpiewu. Śnieżnobiała komża mocno kontrastowała z brunatnobrązowym kolorem drogi i ciemnoszarymi chwastami. Wyprzedzał o krok pana Mostowiaka, którego trudno byłoby poznać w tym żałobnym garniturze, gdyby nie szerokie bary i nieodłączny filcowy kapelusz na głowie. Nieco dalej Alicja dostrzegła dwie kruche kobiety w czerni – panią Chojnicką spod trójki i panią Krawczyk spod ósemki – ostrożnie prowadzące pod rękę jakiegoś długonogiego mężczyznę z brodą, a za tą grupą jeszcze jedną nieznajomą postać, ze spuszczoną głową, niższą i dużo bardziej krępą, próbującą iść samodzielnie, chociaż widać było, że sprawia jej to dużą trudność. To oni, pomyślała Alicja. To właśnie ci dwaj oszołomieni mężczyźni. Usiłowała przyjrzeć im się dokładniej, ale byli zbyt daleko, zamiast twarzy widziała tylko szarawe plamy. Poprawiła kosmyk włosów, który wysunął jej się zza ucha, i zaczęła bezwiednie wodzić kciukiem po szybie. Aleksander, który właśnie wrócił z kuchni, objął ją od tyłu w pasie i przyciągnął do siebie.
– Dwaj Niemcy – powiedział szeptem. – Czterdzieści i pięćdziesiąt sześć lat. Jechali chyba do Drezna. Ten starszy był kierowcą mikrobusu. Zasnął za kółkiem.
– Gdzie ich prowadzą? – spytała dziewczyna.
– Na razie będą mieszkać u księdza dobrodzieja – zaciągnął się głęboko i wypuścił dym nosem. Ręka odrobinę mu się trzęsła. – A potem znajdzie się im jakieś kwatery.
– Tylko dwóch? – spytała po chwili, mimo wszystko lekko zawiedziona. – Podobno było mnóstwo ofiar. Burska mówiła, że takiego wypadku jeszcze tutaj nie było.
– W sumie zginęły trzy osoby – odparł Aleksander. – Cztery są ranne.
– W takim razie gdzie jest ta trzecia?
– Trzecia do nas nie przyjdzie – odparł szybko, a potem uśmiechnął się szeroko i dodał: – Była Świadkiem Jehowy.
– Pytałam poważnie – powiedziała uwalniając się z jego objęć. – Czemu nie odpowiesz po ludzku? Nie jestem taka tępa, jak ci się wydaje. Ta osoba była od nas jakaś lepsza, prawda? Poszła gdzie indziej?
– No cóż…
Właściwie nie musiał odpowiadać. Od dawna już domyślała się prawdy. Kiedyś wydawało jej się, że jedyne, co łączy ją z pozostałymi mieszkańcami wsi, to gwałtowna śmierć na drodze. Na t e j drodze. Bo wszyscy bez wyjątku zginęli w wypadkach: państwo Burscy, którzy dziesięć lat temu wylądowali na drzewie, a potem trzeba było rozcinać dach poloneza, żeby wydobyć ich ciała; Karolina, potrącona przez pijanego kierowcę, kiedy w trakcie Białego Tygodnia szła z matką poboczem do kościoła; pan Mostowiak, który na pożyczonym od brata motorze przejechał się tylko raz; ksiądz proboszcz, jedyna śmiertelna ofiara zderzenia czołowego – czy wreszcie ona sama, śpiąca na tylnym siedzeniu BMW, kiedy pewnego sierpniowego popołudnia uderzyła w nich ciężarówka na słowackich numerach. Reszta mieszkańców również poniosła śmierć na tej szosie. Dwadzieścia osiem ofiar. Nawet pies, który ujadał teraz wściekle, zakończył swoje psie życie w przydrożnym rowie.
Gwałtowna śmierć. To ich niewątpliwe łączyło. Ale wiedziała już, że nie tylko.
– Są jakieś inne miejsca – powiedziała, patrząc mu prosto w twarz. – Miejsca, do których trafiają ci bardziej, jak ty to mówisz, uduchowieni, prawda?
– Chyba tak – wzruszył ramionami. – Ale są też pewnie gorsze. Przecież tutaj właściwie niczego wam nie brakuje.
Ze złością odwróciła się od niego i znowu spojrzała przez okno.
– To niesprawiedliwe – powiedziała, obserwując sunący przez wieś kondukt. – Ja też tutaj nie pasuję.
Nie odpowiedział.
– Uważasz, że nie ma żadnej różnicy między mną a Burskim? Według ciebie jestem taka sama jak oni? Pięknie ci dziękuję.
Szli środkiem wąskiej, porośniętej paprociami drogi, a nad ich głowami krążyły pokraczne wrony. Minęli już dom państwa Burskich i zbliżali się do kamiennego krzyża. Byli już na tyle blisko, że Alicja mogła dostrzec twarze Niemców, ściągnięte i nieobecne. Gdzieś w środku orszaku pojawiła się nagle Karolina ze swoim falującym na wietrze welonem. Może była z nimi przez cały czas, ukryta za czyimiś plecami, a może przybiegła dopiero teraz. Pierzasty aniołek musiał być zawsze w centrum wydarzeń.
– To niesprawiedliwe – powtórzyła Alicja.
W ręku pana Mostowiaka ujrzała powitalną półlitrówkę.

7
Aleksander również przyglądał się nadchodzącym.
Niemłody już mężczyzna o miękkich, falujących włosach. Dłoń, w której trzymał palącego się papierosa bez filtra, drżała coraz bardziej, druga – równie nerwowa – spoczywała w kieszeni spranych do imentu spodni. Blady i zarośnięty, wyglądał teraz niczym zmożony kacem pijaczek, zatracił gdzieś cały swój sławetny blask. Poszarzał, jak wszystko wokół.
Był po prostu na wskroś zmęczony.
Kolejni mieszkańcy, kolejne trudne, czy wręcz beznadziejne przypadki. Bezduszni zmarli, z których wypadałoby coś wykrzesać. Tylko jak to zrobić? Z trzydziestu ofiar tego odcinka drogi aż dwadzieścia cztery trafiły pod jego opiekę, a on – przynajmniej jak do tej pory – nie mógł pochwalić się żadnym sukcesem. Materiał okazał się wyjątkowo oporny. Często zastanawiał się, kto tutaj właściwie poddawany jest większej próbie – ci ludzie, czy on sam? No i na czym ta próba ostatecznie polega?
Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego głównym zadaniem jest pomóc ofiarom w duchowym przebudzeniu. Wszyscy, którzy tutaj trafili, byli jak gdyby pogrążeni we śnie. Zobaczył ludzi szarych i niemrawych, nie zdających sobie sprawy ze swych duchowych potrzeb. Nie szczędził więc wysiłków, robił wszystko, aby dotrzeć do każdego z osobna, aby w każdym z mieszkańców odnaleźć coś, co można by w miarę możliwości rozwijać, coś, co pozwoliłoby wznieść się im na wyższy poziom, dotrzeć do własnej stacji docelowej.
Tyle że, jak się okazuje, nie wszyscy chcą być zbawieni. Nie wszyscy chcą się dostroić do wyższego poziomu. Ta wieś bez nazwy, to duchowe pustkowie wydaje się niektórym w zupełności wystarczać. Mają swoje ogródki, swoją knajpę, swoje papierosy, seriale i teleturnieje – słowem, wszystko jak za życia. Na swój sposób są chyba nawet szczęśliwi. Po cóż więc zawracać im głowę teatrem, medytacją, grą na skrzypcach czy budową gwiazd?
– Dzisiaj nie będzie już próby – zwrócił się do Alicji. – Chyba przeniesiemy ją na przyszły tydzień. Muszę się teraz zająć Niemcami.
– Ja nie przyjdę.
Ta dziewczyna była dla niego największą zagadką. Czy to właśnie o nią w tym wszystkim chodzi? Tylko o nią?
– Musisz przyjść.
– To bez sensu.
Ilu punktów brakowało jej jeszcze, aby się stąd wyrwać? Czy w ogóle była jakakolwiek nadzieja? Zaczynał powoli w to wątpić.
– Nie bądź niemądra. Bez ciebie, rusałko, wszystko się zawali.
– Niech moją rolę zagra Burska. Nie ma przecież między nami żadnej różnicy, prawda?
Aleksander uśmiechnął się, zdusił papierosa w popielniczce w kształcie buta i przetarł palcami podrażnione dymem oczy. No cóż, do tej roboty trzeba mieć naprawdę anielską cierpliwość.
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.