powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Więzień układu – część 3
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Kolonie i Układ
– Panowie, tak dalej być nie może – twardo, stanowczo oświadczył Wilan, starając się, by nie zabrzmiało to groźnie. Byli zgranym zespołem; przez myśl mu nie przyszło zamienić woli współpracy na żołnierską dyscyplinę. Mógłby, lecz po co?
– Panowie i panie – poprawił go kobiecy głos Susumi. Zawsze zapominał, a ona zawsze go poprawiała.
Nie zapomniał, co powiedziała na temat strażnika, który próbował go przesłuchać. Nie bała się mówić tego, co myśli, nieważne czy zainteresowany to słyszał, czy nie. Przelotnie zastanowił się jak może wyglądać ich dom i jak Susumi daje sobie z nim radę. Jej mąż także pracował. Był strażnikiem przy magazynie; łącznie mieli całkiem niezłe zarobki – oraz dwójkę dzieci. Poczuł dziwne ciepło, gdy pomyślał, że nie tylko było ich stać na dwójkę, lecz także na życie w dobrych warunkach. Nie byli tak majętni jak Wilan, za to nie wiązała ich ulga. Widział w tym także wadę. W jego czasach matka w domu była niemal standardem. Czy dlatego, mimo ciężkich warunków życia i twardego prawa, społeczeństwo było spokojniejsze niż w czasach, gdy ludziom żyło się lepiej? Otrząsnął się z tych myśli. Od zawsze przyprawiały go najwyżej o niepokój, nie dając żadnych odpowiedzi w zamian.
Siedzieli w małym lokalu, znajdującym się w połowie drogi między pasażerskim dokiem sekcji a stocznią. Odwiedzali go zarówno zmęczeni pracą pracownicy, jak i zabijający swój czas koloniści, oczekujący na przeładunek statku. Ich hotele były stąd o rzut skafandrem. Za dnia lokal świecił pustkami, zapełniał się dopiero pod wieczór, jak teraz. Pomyślał jak dawno tu nie był, zbyt zajęty statkiem, by mieć czas choćby na tę odrobinę odprężenia.
Panował przyjemny półmrok. Gdzieś w tle płynęła cicha muzyka, z tych nowoczesnych, ostatnio modnych kawałków, niedrażniąca uszu, ale i nieusypiająca. Godzina była dość późna i gości nie było wielu. Ci, którzy zostali, rozmawiali między sobą cichym, charakterystycznym dla takich miejsc głosem, w godzinach szczytu wypełniającym lokal szmerem nieodróżnialnych, krzyżujących się dialogów. Automaty kręciły się jedynie sporadycznie. Rzadko kto zamawiał coś ponad torebkę napoju, którą potem wysysał powoli, w zamyśleniu, niemal z rytualnym namaszczeniem, zdawkowo prowadząc nic nie znaczące pogawędki z towarzyszami. Nic specjalnego. Robili to samo, tylko że ich było więcej i ich rozmowa miała swój cel. Zebrali się w piętnastu – najważniejsi pracownicy poszczególnych podzespołów. Zsunęli razem kilka stołów i rozsiedli się dookoła. Wilan nie mógł nie dostrzec, iż choć zaprosił Lerszena, ten się nie zjawił.
– Panowie i pani – poprawił się z uśmiechem. – Bomba czy nie, trzeba zabrać się za pracę, na poważnie. To było dawno i nikomu nic się nie stało. Szef zdążył mnie już za to zjechać, jego zdążyli zjechać za to jego przełożeni i teraz wypadałoby, abym ja zrobił z wami to samo – wlepili w niego swoje spojrzenia. – Zagrozić zwolnieniem czy obcięciem pensji. Ale nie jestem szefem. Więc ostrzegam… Nie, uprzedzam. Ci z góry nie są zachwyceni naszą wydajnością.
– A kiedyś byli? – burknął ktoś niechętnie.
– Nigdy, to prawda. Ale ktoś tam sobie obliczył, że nie wyrobimy się z czasem. I niech mnie wyssie przez śluzę, jeśli to nie jest prawda. Co się z wami dzieje? – rozejrzał się po ich twarzach, zmęczonych tak jak jego. Ale zmęczenie nie miało tu nic do gadania. – Kiedyś pracowaliście jak należy. Kiedyś byliśmy dobrym, zgranym zespołem. A teraz, kiedy nie stoję nad wami tak jak dawniej, wszystko zaczyna się sypać. Podobno jesteście odpowiedzialni.
– A nie jesteśmy? – odparł Hemul.
– Nie do końca – Wilan spojrzał na niego. – Pamiętasz jak to było z modułami?
– A co miało być? Nie dowieźli…
– A dlaczego? – Hemul nie powiedział, więc dokończył za niego. – Bo nie zauważyłeś, że się kończą i nie zamówiłeś nowych. Bo nie nalegałeś wystarczająco mocno, by jednak wysłali te moduły zanim nasze się skończyły. Tak, szef czepił się, że siedzę i nic nie robię, ale nie jest głupi. Wiedział, dlaczego siedzę. Nie zamierzam się usprawiedliwiać. Mogłem sobie znaleźć inne zajęcie, zrobić coś na jutro czy pojutrze – kilku przytaknęło – ale każdy z nas powinien myśleć z wyprzedzeniem.
Wilan czuł się jak hipokryta. Sam nie przykładał się do pracy tak jak dawniej, od kiedy był zajęty swoimi własnymi sprawami, ale teraz postanowił to zmienić. Skoro ja potrafię przesunąć moje plany, zmienić rozkład zajęć tak, by je dopasować do harmonogramu montażu, to wy możecie tym bardziej. Nie zauważyłem, by ktoś z was próbował zwiać i pracował nad tym między jednym a drugim podzespołem.
– Szef nie wydawał się aż tak przejęty jak ty – zauważył Rubio. – Przesadzasz, Wil. To nie było na poważnie. Zwykłe ostrzeżenie…
– Jeśli myślisz, że to nie na poważnie, to porozmawiamy jak cały zespół wyleci na ulicę – swobodnie używał ziemskiego slangu. O ile wiedział, wszyscy pracownicy pochodzili z dołu. Uznał to za ciekawe spostrzeżenie. Czy pochodzący ze stacji ludzie nie pracowali w stoczni? – Nie on podejmuje decyzje. Co więcej, może polecieć za nami. Nie od razu, ale wkrótce, sam to powiedział. Więc mu zależy. Jak masz wątpliwości, zobaczysz…
– Rozumiemy – ktoś zauważył. – Wystarczy. Nie musisz nic więcej mówić.
– Myślałem, że nie muszę, ale Rikad przekonał mnie, że się mylę. Nie uważacie co robicie! Buris, tobie ostatnio idzie wyjątkowo nieszczególnie.
Przeniósł wzrok na siedzącego obok milczącego inżyniera. Wydawał się nie zwracać uwagi na rozmowę, słuchał jej jakby jednym uchem, nawet nie zajmując się swoim koktajlem. Buris był ostatnio jakiś zgaszony. To widział każdy, choć nie każdy się tym przejmował. Każdy miał ciężką pracę, lecz ten etap budowy był dla Burisa najgorszy. Miał wiele roboty przy panelach, a to potrafiło wyssać z człowieka wszystkie siły. Był po prostu przemęczony, co nie zmieniało faktu, że jego praca szła straszliwie wolno.
Fil też taki był, pomyślał nagle, kojarząc jego zachowanie. Nie, to tylko przypadek. Czy każdy, kto zaczynał zachowywać się dziwnie był potencjalnym samobójcą lub uciekinierem? Na nieskończoną przestrzeń, ja chyba tak nie wyglądam?
Spojrzał na niego uważnie. Sam nie wiedział, czego szukał w jego zachowaniu, chyba jakiegoś znaku, czegoś dziwnego. Lecz niczego takiego nie widział.
Buris ocknął się z zadumy. Spojrzał na Wilana, jakby nie rozumiał, o czym mówi.
– Jak to nieszczególnie?
– Zrobiłeś dopiero połowę zewnętrznej osłony – przypomniał. – Przez ciebie automaty nie mogą w nocy dokończyć wierceń pod szyby dziobowe.
– Na przestrzeń, Wil, przecież zajmuję się tą wyssaną strukturą korytarzy! – odparł. – Kazali mi zbadać czy powierzchnia zdąży się uformować podczas przelotu, czy też trzeba…
– To możesz zrobić zawsze – zauważył ktoś inny. – A my tymczasem stoimy z robotą – Wilan wyczekująco spojrzał na Burisa. Wszyscy czekali na odpowiedź.
– No dobra, dobra, zajmę się tym – Buris wzniósł rękę w geście winy.
– To nie wszystko. Sprawdziłem powłokę ochronną korytarzy. Jest dwa razy grubsza od zaplanowanej! Jeśli to tak zostanie, by zapewnić standardowe sztuczne ciążenie rdzeń będzie musiał generować czterokrotnie silniejsze pole od zaplanowanego. Pole stacji nawet tu jest dość mocne, by się przebić, lecz cewki rdzenia, które dopiero co zamontowałem, nie podołają takiemu obciążeniu! Gdyby nie brak czasu, kazałbym skuć połowę tej warstwy. Cewki tym bardziej nie zdołam przebudować. Kolejna robota zwalona na kolonistów!
– Tak jest w dokumentach! – zaprotestował Buris. – Sam sprawdź! To nie moja pomyłka, ja tylko robię swoje. Nie poprawiam błędów innych.
– Mogłeś się chociaż zastanowić, po co taka powłoka przy tak słabym rdzeniu. – Wilan zwrócił się ku reszcie zgromadzonych inżynierów. – Musimy pracować całym zespołem, a nie tak, że każdy odwala co musi i idzie do domu. Przestaliście przewidywać! Niech ci z góry mówią sobie, co chcą. Mogą wam kazać zająć się wystrojem wnętrza, ale wy w pierwszym rzędzie macie robić to, co jest niezbędne by inni mogli zająć się swoją pracą. Jak ktoś wam powie, że robicie źle, wtedy przyślijcie go do mnie, nawet jeśli będzie to centrala. Mam gdzieś to, co oni chcą. To my robimy ten wyssany kadłub i to nasze dupska polecą, jak nie odcumuje na czas. Wyślijcie ich w gwiazdy i słuchajcie tylko mnie. Przewidujcie wszystko na dwa, trzy dni naprzód. Od dziś, zaczynacie pracę od spotkania ze mną. Ustalimy, co kto ma robić i dlaczego. Jakby co, czujcie się zobowiązani do zwalania winy na mnie.
– Się zrobi, przywódco – zawołał wesoło Rubio i uniósł w górę swój worek.
Wilan rozchmurzył się. Znał tych ludzi i potrafił ich rozruszać. A oni znali jego. Wiedzieli, że niepowodzenie weźmie na siebie. Wiedzieli, że w razie kłopotów szef mu pomoże, jeśli tylko zdoła. Osłaniali się wzajemnie.
– To tyle ze spraw oficjalnych – oświadczył. – Nie jest tak źle, byśmy nie dali rady. Póki co, ja stawiam – uśmiechnął się. – Jeszcze mnie na to stać.

Przez dłuższą chwilę rozmawiali ze sobą o różnych drobiazgach. W końcu rozstawili stoły i rozeszli się do domu. Został sam. Powoli kończył sączyć lekkiego drinka. Załoga często odpoczywała tu po pracy. Pomyślał, że przez swoje nadgodziny być może długo, bardzo długo nie będzie miał czasu, by im towarzyszyć. Wymówka była doskonała. Opóźnienie – magiczne słowo dające mu czas na wszystko, lecz w razie kłopotów gwarantujące zwolnienie.
– Kłopoty w pracy, jak słyszę? – do stolika przysiadł się niewysoki kolonista. Był lekko przy tuszy, choć nie wyglądał na grubasa.
Koloniści często rozmawiali z miejscowymi. Wilan nie miał nic przeciwko, zwłaszcza dzisiaj. Zawsze był to jakiś powiew wolności, nowinki z zewnątrz, nie „sponsorowane” przez oficjalną demagogię rządowych mediów. A to, co mówiły media niezależne, z czego nie wszyscy zdawali sobie sprawę, też nie było do końca wolne od cenzury. Owszem, istniały kanały wolnych wiadomości, gdzie każdy pisał co chciał i którędy wiele informacji przedostawało się do wiadomości publicznej, lecz Wilan, jak wielu zwykłych ludzi, rzadko kiedy podłączał się do tego rodzaju informacji. Trzeba było poświęcić sporo czasu, by wyłapać z tego chaosu śmieci jakieś użyteczne informacje. Co więcej, nie istniała gwarancja, iż te najbardziej niepożądane informacje nie zostają usunięte z sieci wraz z autorami, lub czy inne nie są podłożone. W domyśle – jeśli jakaś sensacyjna wiadomość wciąż jest osiągalna, jest nieprawdziwa. W praktyce nikt nie wiedział czemu ufać ani kiedy jest oszukiwany. Wolał pozostać przy łatwo podanych i lekkostrawnych ogólnodostępnych wiadomościach.
O ile to naprawdę był kolonista, ostrzegł się w myślach. Kosa i Protektorzy czasami robiły paskudne sztuczki. Ta nie byłaby najpaskudniejsza, nawet nie byłaby paskudna, tylko wręcz prostacka. Zaczął sobie przypominać, czy ostatnio nie powiedział czegoś, co zwróciłoby na niego uwagę Korpusu czy Agencji. Zresztą, byle dziecko potrafiło odróżnić Kosiarza czy Protektora od prawdziwego kolonisty. Tam, na zewnątrz, żyło się zupełnie inaczej.
– Praca to kłopoty – zauważył. – Jedno jest synonimem drugiego.
– A, ale u was awaria nie naraża życia całej załogi. Zawsze można wszystko wyłączyć, rozebrać, złożyć jeszcze raz i spróbować ponownie. Macie na to czas.
– Prawda.
– Dawt – kolonista podał rękę przez stół. – Dawt Segert.
– Wilan Waspers.
Wymienili uścisk dłoni. Uścisk Dawta bynajmniej nie był słabym, zwyczajowym dotknięciem; był mocny, szczery i serdeczny. Takie rzeczy też można udawać, pomyślał. Oczywiście, jeśli zapytam czy jest agentem, roześmieje się i zaprzeczy. Zyskam tyle, że będzie ostrzeżony, iż mu nie ufam…
Przyjrzał się uważniej swojemu rozmówcy, szukając mogących coś zdradzić detali. Był w przepisowym kombinezonie kolonisty, które ułatwiały komputerowi i Korpusowi odróżnić ich od zwykłych mieszkańców. Dawt nosił go w wyraźnie lekceważący sposób, wręcz z pogardą, jakby mówił, że skoro już obsługa stacji chce by w nim chodził, to niech zapomni o tym, że będzie go nosił jak należy. Jak większość astronautów, nie zawracał sobie głowy przepisami, zwłaszcza wewnątrzukładowymi.
Od razu zauważył naszywki technika gwiazdolotu pierwszej kategorii. Nieźle. Ciekawe, czy agent miałby czas i na studia, i na szkolenie w służbach wywiadu. Tylko jakie studia mógłby odebrać kolonista? Chociaż… Z twarzy Dawt mógł mieć jakieś sześćdziesiąt lat. Zakładając, że jest tym, za kogo się podaje i pracuje jako astronauta od dwudziestego, dwudziestego piątego roku życia, urodził się jakieś dwieście ziemskich lat temu. Przodkowie Wilana, których imion nie znał już nawet jego dziadek, chodzili wtedy dopiero do szkoły. Uroki relatywistyki… Czy raczej klątwa? Sprawa była dość względna.
– Musisz być chodzącą historią – zagadnął. – Musiałeś wiele podróżować. Ile razy byłeś w Układzie? Ciekaw jestem jak to wyglądało dawniej.
– W Układzie? – Dawt zachichotał. – Chyba cię rozczaruję. Jestem tu po raz pierwszy. Jak dotąd błądziłem po Peryferiach, a raczej tym co było nimi wiek czy dwa temu. Coraz mniej tam roboty, więc przestawiłem się na usługi transportowe. Statek to statek, nieważne czy transportowiec, okręt wojenny czy jedno z tych małych, ruchomych laboratoriów zwiadowczych. Części są zawsze te same.
– Służyłeś na okręcie wojennym? – Wilan szczerze się zdziwił.
– Skądże znowu! – Dawt zaprzeczył ze zdumieniem. Wyglądało to bardzo przekonywująco. –Przecież jestem cywilem i do tego kolonistą. Tak tylko powiedziałem. Prędzej kapitan wysadziłby swój drogocenny okręt, niż wpuściłby mnie na jego pokład – pochylił się do przodu. – Flota wciąż ma na tym punkcie fioła – szepnął cicho. – To się nie zmieniło, od kiedy opuściłem dom.
Wilan uśmiechnął się. Wiedział jak bardzo pomylona potrafi być Flota. I jak bardzo zdecydowana w osiąganiu celu, dodał, przypominając sobie akademie. Uśmiech zniknął.
– Skoro to twój pierwszy raz, to jako gospodarz muszę postawić ci napój.
Dawt znowu się zaśmiał, bez cienia złośliwości.
– Ty, mi? Przepraszam, bardzo przepraszam, ale… Bez obrazy, Wilan, ile ty zarabiasz? Zrozum, chłopie. Jestem astronautą. Zarabiam więcej, niż możesz sobie wyobrazić. Przewożę złom i ziemię, za to sprzedałem swoje życie, rodzinę, dom i całą resztę. Płacą mi za to w przeliczeniu na czas rzeczywisty, zgodnie z przepisami jedynego związku zawodowego, jaki jeszcze ma coś do powiedzenia na tych światach.
Wilan nie poczuł się urażony. Dawt miał rację. Astronauci zarabiali krocie; chyba tylko Rząd zarabiał więcej. I miał rację co do związku. Co nieco o tym słyszał. Zwykły, szeregowy astronauta niewiele o tym wiedział, lecz znaczna większość kapitanów cywilnych jednostek pamiętała, iż strajk generalny oznaczałby upadek Rządu, za cenę chaosu, nędzy i śmierci miliardów kolonistów na większości planet. Stanąłby cały transport, opóźnienia dostaw na Peryferia szłyby w dziesiątki lat! Mieli władzę, jednak mieli także płynącą z Dekady Strachu świadomość, iż gdy raz tej władzy nadużyją, wtedy Flota zacznie stopniowo przygotowywać się do przejęcia ich roli. Jeśli nie spróbowała tego dotychczas, to tylko z obawy, że astronauci poznają, do czego zmierza i natychmiast zareagują. Tylko silna pozycja gwarantowała nietykalność cywilnym gwiazdolotom, mimo to by ją utrzymać, kapitanowie musieli grać według reguł. Mieli na nie ogromny wpływ, lecz, ostatecznie, nie oni je ustanawiali.
Nie umknęło jego uwagi to jak Dawt nazwał towary i rudę. To był żargon kolonistów. Tej wymowy, żartobliwej, pogardliwej, a jednak z odcieniem dumy, nie dałoby się wpoić komuś, kto całe lata żył w Układzie. Dawt wypowiedział to płynnie, bez tej krótkiej pauzy, potrzebnej na świadome dobranie intonacji głosu i właściwych słów.
– W porządku, Dawt, Nie jestem obrażony, jednak mówię o napoju, nie o domu na tropikalnej wenusjańskiej plaży. To tradycja, powitanie na Ziemi, domu całego naszego pokręconego gatunku.
– A, jeśli tak… Niech ci będzie. Dzięki. Najwyżej będę ci jeden dłużny, choć bardzo tego nie lubię. Rozumiesz… w moim zawodzie… trudno na czas spłacać długi.
– Rozumiem – potwierdził. Kilka miesięcy podróży Dawta i mało kto cokolwiek pamiętał. Mało kto wciąż żył, gdy wracał – jeśli wracał.
Wcisnął kilka przycisków na środku blatu stolika, zamawiając koleją torebkę. System sam połączył się z jego identyfikatorem i pobrał impulsy. Dawt wybrał coś dla siebie. Wilan nie mógł nie zauważyć, że nie zamówił niczego drogiego. Automat w ciszy dostarczył zamówienie i odleciał, znikając w tym samym otworze ściany, z którego się wynurzył.
Chwilę w milczeniu delektowali się powoli sączoną zawartością torebek. Wilan zastanawiał się jak to jest, pewnego dnia zdecydować się na opuszczenie domu, wiedząc, że po powrocie cała planeta będzie zupełnie inna. To jakby wejść do jakiegoś zwariowanego wehikułu czasu i przesunąć dźwignię o kilka, kilkanaście, kilkaset lat do przodu. Jak czuli się z tym Tułacze, gdy zaczynali swoje wędrówki pięćset czy sześćset lat temu? Prawie połowa z nich wciąż jeszcze żyła, wciąż podróżowała…
– Dawt, gdy wyruszałeś w kosmos… nie miałeś nic przeciwko pozostawieniu wszystkiego za sobą?
Dawt odrobinę spoważniał. Może spytał o zbyt osobiste rzeczy?
– Hej! Myślisz, że gdybym był tam szczęśliwy, to zostałbym astronautą?
– Pewnie nie. Przepraszam, że spytałem.
– A, nie szkodzi. Wy tutaj jesteście ciekawi tego, co na zewnątrz, a mnie interesuje Układ – ze zdziwieniem wskazał kciukiem za siebie. – Czy wiesz, że gdy wychodzę na górną promenadę, codziennie widzę więcej ludzi naraz, niż widziałem ich przez całe życie? Ależ u was tłok!
– Więc to prawda? Kolonie są aż tak małe?
– Zależy które. Ja pochodzę z małej dziury, zaludnionej przez minimum mieszkańców. Raptem dziesięć tysięcy ludzi, tylu ich było, gdy opuszczałem kolonię. Rodzice skusili się na tani sprzęt z Ziemi, a kilku marzycieli miało wizję nowego ładu. Zwykła głupota. Dawniej bodajże nazywano takich utopistami. Nie wiem jak im z tym ładem poszło, nic mnie tam specjalnie nie trzymało, więc zwiałem jak mogłem najszybciej. Nie było tam nawet porządnej szkoły, a ja chciałem się czegoś nauczyć, coś osiągnąć. Nie to żeby mi się to udało – popukał palcem w naszywkę. – Ale nauczyłem się tego i owego, no i widziałem co nieco.
– Co nieco? – Wilana przeszył dreszczyk emocji. – Widziałeś artefakty Obcych?
– Artefakty? – Dawt się uśmiechnął i lekko uderzył dłonią w blat stołu. – Nie, Wilan, nie tylko artefakty, całe miasta! Pamiętam tę euforię z Obcymi. Wtedy już wygasała, lecz wciąż było wiele do zobaczenia, coś nowego do zabrania. Nie to, co teraz.
Nie to, co teraz? Wystarczyło się rozejrzeć, by zauważyć, że niemal wszystko zawdzięczają badaniom nad technologią Obcych. Nie tylko tak oczywiste rzeczy jak emiter, reaktor czy komora zero-inercji, ale nawet drobiazgi, jak zatrzask molekularny – złącze, jak mówili inni – czy powszechna, zaawansowana elektronika. Mówiono „elektronika” z przyzwyczajenia, choć naprawdę nie chodziło o przepływ elektronów – takie urządzenia istniały już tylko w muzeum, nie uczono o nich nawet w szkole – lecz fotonów. Kiedyś próbowano zmienić nazwę na obwody świetlne, fotonikę czy optoelektronikę – z równym skutkiem.
Albo taki dyfuzytor – tak samo, technologia Obcych. Był pierwszym skopiowanym przez ludzi urządzeniem tego typu. Zmuszał cząsteczki do dyfundowania między warstwami materii, stapiając je ze sobą lub roztapiając wszystko na jednolitą masę, zależnie od siły działania. Nie radził sobie z ich rozdzieleniem, lecz gdy ludzie zrozumieli zasadę działania dyfuzytora odkryli, że Obcy znali także jej rozwinięcie – technologię złącza molekularnego. Ją także skopiowali. Nauczyli się tak konstruować molekuły i tak nimi manipulować, by przełączać je ze stanu trwałości włókna molekularnego – wiązki długich nawet na kilometry pojedynczych cząsteczek – do takiego, w którym atomy zwalniały łączące je wiązania. To nic, że naukowcy wciąż nie potrafili zadowalająco wytłumaczyć jak to wszystko działało – jedno odkrycie było punktem wyjścia do kolejnych, a to, co już odkryli, udoskonalali na własną rękę – o ile było to możliwe.
– Opowiadaj, co widziałeś – zachęcił Dawta. – Chętnie posłucham, jeśli masz czas.
– Mam go jeszcze trochę – Dawt rzucił okiem na zegarek. – Ale nie widziałem wiele. Byłem technikiem pokładowym w dwóch ekspedycjach na światy gatunku Zwycięzców, czy, jak wolą naukowcy, Kaskarenów.
– Też widziałem miasta, na projekcjach – Wilan nie chciał wyjść na kompletnego ignoranta. – Raz nawet w WIR-ze, na studiach. To na pewno nie to samo…
– Oczywiście, że to nie to samo! Możesz oglądać tysiące projekcji, możesz na godziny zapuszczać się w WIR i przechadzać między wirtualnymi budynkami, ale kiedy naprawdę znajdziesz się między nimi… – pochylił się, złapał go lekko za ramię i spojrzał w oczy. Ściszył głos. – Wtedy, mój ziemski przyjacielu, możesz przysiąc, że dusze Obcych wciąż przechadzają się między swoimi przedziwnymi domami. Symulacja symulacją, ale wierz mi, żadna nie oddaje ducha takiego miejsca. Czasami ich aparatura wciąż działa, automaty podtrzymują istnienie walącego się miasta, lecz wszystko jest wysterylizowane, martwe. Nie ma tam nic, nawet bakterii, tylko wiatr, ruiny, maszyny i my, ludzie…
Dawt cofnął się i pogrążył w zadumie. Wilana przeszył dziwny dreszczyk mistycznego niepokoju. Przed oczami stanęły mu puste, na wpół rozpadające się gmachy o kształtach, których nie wymyśliłby nawet najbardziej nienormalny z nienormalnych ziemskich architektów. Lecz nie dla ludzkich potrzeb zostały wzniesione…
Łatwo udzielił mu się dziwny nastrój opowieści. Kolejna rzecz, która istniała już tylko wśród kolonistów. Na Ziemi panowały twardy materializm i realizm. Układowcy zbyt wiele wiedzieli i, jak się domyślał, zbyt niewiele widzieli, aby dać się ponieść wierze, przeczuciu czy religii. Jedyne religie, jakie jeszcze istniały, jedyne formy wiary w cokolwiek, źródło opowiastek i legend o niezbadanym, znajdowało się poza granicami Układu i nawet tam powoli zanikało, w miarę jak światło nauki rozwiewało kolejne mgły tajemnicy.
– Jak to się stało? – zapytał po długiej, bardzo długiej chwili.
– Kto to wie… Była wojna, a na wojnie mogło się zdarzyć wszystko. Wielki kosmos wie, jakich broni używali przeciwko sobie. Może za kolejne sześćset lat naukowcy zdołają to rozgryźć. Nie, na pewno rozgryzą! To tylko kwestia czasu. Flota i rząd niewiele o tym mówią… nie, nie kłamią, po prostu unikają tego tematu… Lecz podobno mamy już tyle nieuszkodzonych statków Kaskarenów, że moglibyśmy stworzyć z nich drugą Flotę, potężniejszą i tańszą w utrzymaniu… gdybyśmy tylko wiedzieli, jak je uruchomić.
Wilan zatrzymał się na tej myśli. Dla niego wiedza o Obcych była tylko sensacją, lecz dla wielu badanie ruin było rutyną. Zwykłą niezwykłą codzienną pracą, jak ta w stoczni. Patrzył na nią jak na harówkę, gdy dla wielu planetarian budowa gwiazdolotu była niczym kopanie tunelu w więzieniu.
– Czy to aż takie trudne? – spytał. – Przecież Przegrani byli niemal tacy jak my.
– A, byli – przytaknął Dawt. – Tylko, że jako przegnani, nic po sobie nie zostawili. Zwycięzcy się dobrze o to postarali. Większość artefaktów to pozostałości po Kaskarenach, a oni nie byli nawet humanoidami. Ich kończyny, do czegokolwiek służyły, nie kojarzą nam się z niczym. Myśleli inaczej niż my. My szufladkujemy wszystko, składamy do kupy fakty, analizujemy je, porządkujemy, wyobrażamy sobie… Obcy, ci Obcy, tak nie robili. Oni myśleli… Nielinearnie, wielowątkowo, tak mówią naukowcy, ale oni też tylko zgadują. My potrafimy skupić się tylko na jednym łańcuchu zdarzeń jednocześnie, oni mogli podobno analizować na raz kilka możliwości, w równoległych ośrodkach swoich mózgów, dopasowując przyczynę do skutku. To ma tłumaczyć ich smykałkę do nauki. Ha! Wyobrażasz to sobie? Kto ich tam wie, może oni czuli wiedzę, jak my emocje? Niech tam! Naukowcy dziś twierdzą to, za rok będą mówić co innego. Po prawdzie, nie wiemy, co myśli zwykły kot, jeśli coś sobie myśli, a co dopiero mówić o martwym od wieków Obcym! Jak mamy ich rozumieć, skoro nie rozumiemy nawet zasady działania ich sieci energetycznej?
– Tak czy inaczej, sporo się od nich nauczyliśmy.
– Bah! To tylko jądro komety. Nic nie potrafimy zrobić z tą technologią, poza wyłączaniem wciąż aktywnych systemów obronnych, i to tylko przez odcięcie źródła zasilania, gdy dopisze nam szczęście i zdołamy je odnaleźć. Nawet nie wiemy, co wytwarza napędzającą je energię! No, czasami udaje się naukowcom włączyć jakieś drobiazgi, ale to wciąż zgadywanka. Nie wiemy nawet jak dokładnie podróżowali między gwiazdami.
To było mniej więcej to, co mówiono w Układzie. Opowieści Dawta były bardziej szczegółowe od tego, o czym szeptano naokoło i wydawały się pochodzić ze znacznie pewniejszych źródeł, ale wciąż było tego niewiele.
– Z tego, co wiem, szybciej niż światło. Tylko dlatego wiemy, że to naprawdę możliwe.
– A, teraz mówisz o wraperach – Dawt się ożywił. – Marzenie każdego astronauty, w tym i mnie, oczywiście – wyciągnął ręce, tworząc z nich opisywane kształty. – Cudowna para pierścieni, ustawionych w poprzek osi statku, która zamieniłaby dwuletnią męczarnię w paromiesięczną wycieczkę. Niewiele o nich wiadomo, poza tym, że są na każdym statku i że nie ma nic innego, co przypominałoby układy napędowe Obcych. Tylko dlatego wierzymy, że służą do podróżowania między gwiazdami, choć osobiście nie zdziwiłbym się, gdyby okazały się jakimś rodzajem radia, bardziej zaawansowanego niż konwertery tachionowe. Owszem, Obcy wykorzystywali tachiony do rozmów międzygwiezdnych. Pierwszy konwerter, i to działający, został odkryty w ruinach bazy Przegranych, na pierwszym należącym do nich świecie, który zbadaliśmy, ale, na kosmos, konwerter nie działa w podświetlnej!
– Jeśli szacunkowa ocena prędkości statków Obcych jest słuszna, mogli nie potrzebować łączności ze statkami – zauważył Wilan.
– Wciąż potrzebowaliby kilku miesięcy na przebycie parseka! – Dawt rozłożył ręce. – Była wojna, a na wojnie… Musieli jakoś dowodzić flotami, nawet tymi w ruchu. Musieli mieć coś lepszego niż tachiony, ale naukowcy twierdzą, że pierścienie to napęd, więc pozostaje wierzyć, że wiedzą, co mówią. Nawet budowa naszych emiterów opiera się na laserach Obcych, choć, przestrzeń mi świadkiem, nie wierzę, by służyły im do walki. Rząd trzyma wszystko w tajemnicy, ale z moich pierwszych wypraw wiem jedno – o wraperach możemy najwyżej pomarzyć. Reaktor słoneczny to dobra rzecz, ale do tego by rozciągać i skracać przestrzeń potrzeba czegoś znacznie potężniejszego. Dla Obcych były one ledwie zasilaniem awaryjnym, podczas gdy nasza cywilizacja całkowicie się na nich opiera.
– Więc naprawdę używali reaktorów antymaterii?
– Tak myślą wszyscy! – Dawt wycelował w niego palcem. – Ale to nie jest prawdziwy problem. Weź tu zdobądź antymaterię! Skąd ją brać, w takich ilościach? Wierzymy, że do jej stworzenia potrzebny jest generator o jeszcze większej mocy, jeszcze wydajniejszy niż anihilacja, wyobrażasz to sobie? Rdzeń z antymaterii to jakby akumulator, który trzeba naładować, czyli… stworzyć. Jakby tego było mało, pozostaje kwestia kontroli i transportu takiego paliwa. To nie kostka lodu, którą można przerzucać jak zwykłą asteroidę…
– Sam mówiłeś, że większość aparatury Obcych wciąż działa – przypomniał.
– A! Działa, działa. Ale ja widziałem coś, o czym pewnie nie słyszałeś. Widziałem Solisję.
– Solisję?– Wilan wiedział tylko, że wiązało się to z czymś, co miało miejsce zanim się urodził.
– Och, to było może ze sto lat temu. Takich rzeczy się nie rozgłasza. Po co straszyć ludzi? Solisja była małą, przytulną kolonią naukową, w pobliżu czegoś, co uznano za kompleks przemysłowy. I była miła i przytulna, do czasu, gdy spróbowano tam rozpracowywać obcą technologię syntezy antymaterii. Teraz jest to bardzo nieprzyjemnie wyglądająca dziura, o głębokości może pięciuset kilometrów. Jedna czwarta planety zwyczajnie wyparowała, a reszta omal nie pękła na trzy części. Takiej dziury nie ma nigdzie, w całym znanym nam Wszechświecie, a to znaczy, że Obcy nie popełniali takich błędów. Każdy jeden ślad anihilacji, jaki znamy stworzyliśmy my sami! Naukowcy prowadzili badania z orbity, lecz w niczym im to nie pomogło. Równie dobrze mogliby zostać na powierzchni.
– Aż tak źle z badaniami?
– Gorzej, niż myślisz. My po prostu nie wiemy, jak się za to zabrać. Potrafimy wyprodukować gramy antymaterii w akceleratorach, lecz Obcy nie tak się do tego zabierali. Ich metoda była tańsza i bardziej… hurtowa. Nie wierzę, aby Flocie zależało na paliwie do reaktorów Obcych, do tego jeszcze za długa droga. Może jakieś rakiety czy miotacz masy na antymaterię… To by dopiero była broń!
– Już dawni piraci potrafili wydobyć rdzeń ze znalezionego statku Obcych i skutecznie użyć go jako torpedy – przypomniał – pomimo tego, że od czasu do czasu któryś wybuchał im w ładowni. Flota robi dziś to samo, z tą różnicą, że wiedzą jak taki rdzeń zabezpieczyć.
– Ale miotacz antymaterii nie wysyłałby jednego pocisku, lecz tysiące! Można by tym zniszczyć całą planetę, może nawet gwiazdę! Lecz zapasy rdzeni się kończą, a nowych nie widać. Teraz badania zastąpiono symulacjami na samoświadomym komputerze w Sodomii, lecz nawet on niewiele jest w stanie wymyślić. Pomyśl tylko, co jeszcze pozostaje do odkrycia… Obcy mieli taką broń, a mimo to nie niszczyli planet. Nie w taki sposób.
Sodomii? Wilan nie od razu skojarzył nazwę. Wpierw myślał, że to jeden z wielu tajnych ośrodków badawczych Floty, lecz przypomniał sobie, że niektórzy koloniści nazywali tak stację orbitalną nad Demeter, samotną planetą, jedyną znana ludziom, na której istniało życie inne niż ziemskie. Stacja była jednocześnie badaniem miejscowego ramenu – tak naukowcy nazywali obce ekosystemy i formy życia z nich pochodzące – oraz wielki ośrodek rozrywki i dom starców dla milionerów i polityków z Ziemi. Dzięki największemu komputerowi ludzkości i zaawansowanym technologiom WIR żadna, nawet najbardziej perwersyjna zachcianka, nie mogła zostać niespełniona na Sodomii, a i sam ramen był niezwykle cenny.
Mówiło się, że kiedyś w znanej obecnie przestrzeni istniało ich aż dziesięć, lecz z wojny Obcych ocalały tylko dwa rameny – terrański i demeteriański. Obcy okazali się niezwykle skuteczni. Wiadomo było jak dokonali swoich zniszczeń Zwycięzcy. Zagadką pozostawało, jak Przegrani odpłacili im zza grobu za zwycięstwo.
– Może nie chcieli ich niszczyć? Może każda strona do końca wierzyła, że zwycięży i…
– A może znali sposób jak się przed tym bronić? Skoro kontrolowali produkcję czegoś takiego, w taki sposób, w jaki my nie potrafimy… Próżnia ich wie.
Dawt znowu się zamyślił. Astronauci już tak mieli. Nadmiar wolnego czasu sprzyjał każdemu sposobowi na jego zabicie.
– Sporo widziałeś, Dawt.
– Nie tak dużo jak myślisz. Szczęśliwie, wszystko zawsze szło według planu i nigdy nie musieliśmy korzystać z kapsuł. Dopiero tutaj okazało się, że są jakieś problemy z naszym dokiem i wisimy tak sobie, razem z naszą skałą… statkiem, znaczy, między jedną stacją a drugą. Mi tam wszystko jedno – przeciągnął się i rozprostował palce. – Nikt z nas nie ma nic przeciwko prawdziwej rozrywce – mrugnął okiem – więc wyrwaliśmy się promem na kilka dni. Przez kilka lat nic tylko robota, seks, WIR i przede wszystkim okropna nuda – zaśmiał się do siebie. – Jestem gwiaździście bogaty, ale i tak za mało mi za to płacą. Nawet w więzieniu mają bardziej ciekawą pracę.
– Faktycznie, wygląda to na niezłe tortury – chłodno zauważył Wilan. Dawt łypnął na niego, niepewny czy to ironia, czy przyznanie racji. – Jakbyś tam był, na pewno zmieniłbyś zdanie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.