W tej chwili cienki wrzask rozerwał mgłę nad ich głowami. Dźwięk był niesamowity, bogaty i złożony, a jego brzmienie wymykało się zmysłom. Odpowiedziały mu gwizdy, odbijając się echem od niewidocznych szczytów. Wielka ciemna istota poderwała się z drogi, a podmuch wiatru, jaki wzbudziła skrzydłami, wprawił konie w niepowstrzymane drżenie. – Teraz, Arithonie – powiedział Asandir cicho. – Wysuń się naprzód i wyciągnij miecz. Cisawa klacz natychmiast skoczyła przed siebie, kiedy tylko jeździec ścisnął ją łydkami. Arithon usiadł mocniej w siodle i spróbował opanować jej gwałtowne ruchy, ale klacz była zbyt zdenerwowana. Bokiem zeszła ze szlaku i obróciła się na tylnych nogach, mijając rozwalony wóz i uderzając kopytami. Jedna z podków walnęła mocno we wrak i z rozdarcia w materiale wysypał się stos tkanin i ubrań. Deski wozu były mocno potrzaskane i zalane krwią. Nagły ruch płynących z wozu dóbr, smród śmierci i spalonego jedwabiu wprawił klacz w szał. – Arithonie! – zawołał Asandir. – Miecz! Na jego krzyk odpowiedział wrzask z zamglonych przestworzy, tuż nad ich głowami. W tym dźwięku brzmiała nieopanowana furia, która niemalże raniła uszy. Cisawa klacz wspięła się na tylne nogi, uderzając przednimi w powietrze. Uległa panice, uszy przylegały jej ciasno do łba, a ogon do zadu. Arithon przywarł do jej szyi i starał się uspokoić rozszalałe zwierzę słowami i dotykiem dłoni. W tej właśnie chwili, kiedy jeździec zmagał się z koniem i próbował utrzymać równowagę, Khadrimowie przystąpili do ataku. Zaczęło się od furkotu skrzydeł. We mgle pojawiły się czarne sylwetki, śmierć czaiła się w ostrych jak sztylety zębach i szponach. Spadały jak włócznie, czerwonookie i najeżone, pałające żądzą mordu. Arithon spojrzał do góry. Przez powiewającą grzywę klaczy patrzył na koszmar, który pędził ku niemu, by pozbawić go życia. – Miecz! – krzyknął Asandir. Podniósł rękę i z palców wystrzeliła błyskawica czaru. Khadrim dostrzegł zagrożenie, złożył szerokie jak żagle skrzydła i zanurkował. Zanim czarnoksiężnik zdołał strącić potwora z nieba, jego czarna szyja wygięła się w bok, jak u jadowitego węża. Przez chwilę czerwone i pozbawione powiek oczy patrzyły na jeźdźca i konia, stojących samotnie w oddaleniu od grupy. A potem opancerzone szczęki się otworzyły i spomiędzy nich wystrzelił język płomienia. Ogień pomknął z hukiem naprzód i prawie ogarnął cisawą klacz. Jej jeździec stał się na chwilę jedynie cieniem, a potem zupełnie zniknął za zasłoną płomieni. Khadrim z trzaskiem zamknął paszczę. Gorące, śmierdzące powietrze pociemniało od czarnego, oleistego dymu, który szybko rozwiał podmuch, jaki potworna istota wzbudziła ruchem skrzydeł. Na drodze, w kręgu spalonej ziemi, Arithon uspakajał drżącą klacz o nieco przypalonej grzywie. Mistrz był nietknięty i przeklinał głośno. Felirin krzyknął jakieś bluźnierstwo, zupełnie oszołomiony. Khadrim rozłożył skrzydła i wrzasnął gniewnie. Arithon wreszcie uwolnił rękę od zaplątanych wodzy i zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Ciemne ostrze wysunęło się z pochwy z cichym, zimnym sykiem. Koniec miecza od razu przeciął ochronną strefę, a Arithon poczuł dziwne mrowienie, jakby wewnętrzną pieśń albo przywrócony spokój, kiedy uderzenie czystej harmonii wprawiło powietrze w drżenie. Przez jego umysł płynęła melodia tak piękna, że poczuł skurcz serca. Miecz w jego dłoniach zachowywał się jak żywe stworzenie. Wzdłuż srebrnych inkrustacji pełgało światło, oślepiająco intensywne, jak błysk, który musiał towarzyszyć aktowi stworzenia w zamierzchłej przeszłości. Khadrim wrzasnął z bólu. Niczym wielki, uszkodzony latawiec miotany silnym wiatrem próbował odlecieć w bok, wpadając na zbocze góry, zaplątany w połamane skrzydła. Ogon w kształcie trójzębu uderzał w skały, niszczył skarlałe krzaki i spychał w dół przepaści grzechoczącą lawinę kamieni. Chwilę później jego ruchy osłabły i całkiem ustały. Czarna, potworna istota, teraz martwa, spoczywała na łożu skrwawionego śniegu. Przez dłuższą chwilę miecz w dłoni Arithona jaśniał srebrzystym blaskiem zaklęć. Potem jego światło zaczęło powoli gasnąć, aż w końcu zamarło zupełnie. Mistrz Cieni wpatrywał się w spokojną i ciemną stal, poprzecinaną srebrnymi znakami, które już nie wydawały mu się znajome. W jego oczach zalśniły łzy i spłynęły kroplami po policzkach. W mądrych księgach w Rauven nie było nawet wzmianki o podobnych właściwościach miecza. Arithon był pełen uznania dla sił, którymi władał Asandir. Ale mimo całej wiedzy i mocy maga, wszystkie jego umiejętności blakły w porównaniu z energią, jaka kryła się w wąskim, ciemnym ostrzu. Arithon miał do czynienia z magią, ale jeszcze nigdy nie dotykał mocy, za sprawą której poczułby się pusty, jakby świat, w którym przebywał, stał się bardziej prymitywny, szary i bezbarwny, niedokończony, chociaż nie wiedział dlaczego. Arithon patrzył na ostrze, które ciągle trzymał w dłoni, i bez istotnej przyczyny poczuł się okaleczony pod obcym niebem, którego nie potrafił nazwać. – Khadrimowie odeszli – zawołał Asandir, przełamując bolesną ciszę. – Możesz schować miecz do pochwy. – Na Dharkarona, Anioła Zemsty – zaklął falsetem Felirin. – Kim jest ten człowiek, który przeżył ogień, i kto, na Sithaer, wykuł ten miecz? Asandir popatrzył na roztrzęsionego minstrela beznamiętnym wzrokiem. – To Arithon, Mistrz Cieni, a jeżeli pomożesz mi usypać kurhan nad nieszczęsnymi trupami twoich przyjaciół z karawany, obiecuję, że opowiem ci o mieczu. Dakar, Szalony Prorok, wyciągnął rękę i dotkną ramienia przyrodniego brata Arithona, który stał strapiony z boku. – Lysaerze, nie czuj się niepotrzebny i mały – powiedział cicho pojednawczym tonem. – Twoja chwila nadejdzie w odpowiednim czasie. Pięciu jeźdźców zmierzających do Camris nie zostało ponownie zaatakowanych przez Khadrimów, chociaż ze względów bezpieczeństwa w kilku węższych i ciemnych wąwozach Asandir kazał Arithonowi jechać z obnażonym mieczem. Ostrze nie świeciło, co oznaczało brak niebezpieczeństwa. Wkrótce minęli przełęcz. Szlak przyjął nieco równiejszy bieg, a piętrzące się po obu stronach skalne turnie zmieniły się powoli w pagórki. O zmierzchu grupka podróżnych rozbiła obóz w jaskini w niższych partiach łańcucha Tornirów. Schronienie to było często wykorzystywane przez karawany przejeżdżające tędy latem, a całe pokolenia podróżników przyczyniły się do tego, że jaskinia stała się przytulnym miejscem. Wokół obłożonego kamieniami paleniska stały ławy zbite z pni drzewnych, obok zaś schronienia ktoś zbudował zagrodę dla zwierząt, wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu. Niedaleko wznosiły się kamienne ruiny, porośnięte mchem. Była tam kiedyś karczma, która została zniszczona podczas jakiegoś zamierzchłego konfliktu. Kiedy podróżni rozsiodłali konie, a Dakar udał się na poszukiwanie drewna, Asandir się schylił i zaczął usuwać z paleniska popioły, pozostawione tam przez zeszłorocznych woźniców. Potem ułożył pomiędzy kamieniami suche gałązki i małe patyczki. Kiedy Lysaer ukląkł przy nim, by mu pomóc, wskazał coś gestem dłoni w zapadającym mroku. – Gdyby nie było mgły w dolinie, mógłbyś stąd zobaczyć światła przydrożnych karczm na równinie Karmak. Drogi w północnym Koriath z pewnością zarosły, ale szlak z Ataini przechodzi przez Camris. Te tereny są bardziej uczęszczane, a na wschodnim wybrzeżu statki ciągle pływają po zatoce. Lysaer spojrzał poprzez gęstniejącą ciemność, ale zobaczył tylko mgłę. Wychowany na wyspie, nie potrafił wyobrazić sobie bezkresnych połaci lądu, opisywanych przez czarnoksiężnika. – To musi być dla ciebie trudne. Patrzeć jak twoja cywilizacja, która niegdyś była tak potężna, teraz pogrąża się w ciemnościach. Do jaskini weszli Felirin i Arithon, wnosząc ze sobą aromat leczniczych ziół i mokrych liści. Rana na szyi siwego ogiera została starannie oczyszczona i opatrzona. Bard niósł ładne, okute srebrem siodło, jego własne, które zdjął tego ranka z padłego wierzchowca. Asandir zyskał nowe wodze, w miejsce tych, które odstąpił bardowi, ale resztę ocalałych wozów i dóbr spalili, żeby podróżni na szlaku nie zatrzymywali się, skuszeni łatwym łupem, i nie narażali się na atak ze strony Khadrimów. Na dworze zerwał się wiatr, wyjąc ponuro między pniami sosnowego zagajnika. – Zima nadchodzi wcześnie – zauważył Felirin. – Wydaje się, że każdego roku zaczyna się zbyt szybko. Nieświadomy, że takie przesunięcia pór roku były opóźnionym następstwem podboju Athery przez Upiora Mgieł, rzucił siodło przy drewnianej ławie i usiadł. Po całym dniu na końskim grzbiecie nieruchomy kawałek drewna wydawał się niezwykle wygodny. Kiedy wysiłki Arithona zostały uwieńczone wesoło trzaskającym, jasnym ogniem, bard przyjrzał się swoim dłoniom i zaklął. Paznokcie, które zawsze miał starannie wypielęgnowane, żeby gładko przebiegać palcami po strunach, teraz były połamane i zakrwawione od dźwigania ostrych kamieni. Ręce Arithona nie wyglądały ani trochę lepiej i bard, licząc na porozumienie pomiędzy cierpiącymi, zebrał się na odwagę i oznajmił: – Nie przypominam sobie żadnych pieśni, w których byłaby mowa o Mistrzu Cieni. Asandir odchylił się lekko do tyłu, a jego twarz zalało złote światło płomienia. – Te pieśni trzeba dopiero napisać – powiedział łagodnie – Na twoim miejscu nie śpiewałbym jeszcze o tym w tawernach, ale może przed śmiercią ujrzysz słońce i gwiazdy. Bard otworzył usta ze zdumienia i zaniemówił, co mu się rzadko zdarzało. Asandir dał mu chwilę czasu, żeby sens tych słów dotarł do niego w pełni. – Lysaer i Arithon są naszą szansą na odzyskanie nieba – mówił dalej. – Są pogromcami Upiora Mgieł, obiecanymi pięć setek lat temu w Proroctwie Zachodniej Bramy Dakara. Wytrącony z równowagi, Felirin starał się odzyskać spokój. Zaklął szorstko. – Ile ze starych ballad opisuje prawdziwe zdarzenia, a nie tylko mity? – spytał w końcu, opanowany na tyle, by wykrztusić choć słowo. – Większość z nich. – Asandir obrzucił minstrela spokojnym spojrzeniem szarych oczu, czekając, aż rozmówca oswoi się z niezwykłymi dlań nowinami. – Jesteś teraz jednym z nielicznych wybrańców, którzy o tym wiedzą. W tej właśnie chwili powrócił Dakar, sapiąc głośno i uginając się pod ciężarem wilgotnych gałęzi. Był tak leniwy, że się nie wysilił, by pozbierać suche, martwe patyki; podczas owej czynności podarł sobie nową tunikę. Głębia jego irytacji stanowiła dla Felirina coś w rodzaju ratunku, którego uchwycił się jak tonący. Powiadomiony, że jego świat stoi właśnie na krawędzi wielkiego wstrząsu i zmian, bard z drżeniem wziął głęboki oddech. – Na miłość Atha, oszczędź mi dalszych rewelacji, aż zjemy kolację. Jestem tak głodny, że prawie majaczę, a nowiny, którymi mnie raczysz, wcale nie pomagają. Później, rozgrzany potrawką z porów i gorącym żarem płonących głowni, Asandir opowiedział wszystkim historię miecza Arithona. Opowieść była długa i zaczynała się dziesięć i pół tysiąca lat wcześniej, kiedy w Isaer parawiański mistrz, Ffereton s’Darien, wykuł z metalu, który spadł z gwiazdy, dwanaście ostrzy. – Ffereton był Ilitharisem, centaurem – zaczął Asandir. – Isaeryjskie miecze należały do jego najwspanialszych dzieł, najdoskonalszych broni, i wykuł je, aby służyły do walki z Khadrimami, którzy stanowili największe zagrożenie w Drugiej Erze. Historie, które przetrwały do naszych czasów, mówią, że każde ostrze wykuwał pięć lat, a drugie pięć lat zajęło wiązanie metalu z zaklęciami i wygładzanie jego krawędzi. Kiedy Ffereton skończył, miecze były tak ostre, że ani czas, ani bitwy nie mogły ich stępić. W tym momencie Asandir przerwał i poprosił Arithona, żeby wyciągnął miecz z pochwy. – Zobaczcie. Na stali nie ma żadnych rys ani szczerb, jakie mogłyby powstać podczas jej używania. A przecież Alithiel nie unikał ciosów przez dwa stulecia walk. – Asandir obrócił miecz w dłoniach i srebrne inkrustacje, które wiły się wzdłuż ostrza, zabłysnęły w świetle płomieni. – Potem miecze przeszły w ręce jasnych istot, zwanych dziećmi słońca, które dokończyły dzieła. To właśnie one wykonały rękojeści i wytrawiły wzory, na każdym mieczu inne, pod inkrustacje. Ale prawdopodobnie największym cudem jest metal, którego użyto do zrobienia wzorów. – Asandir przejechał palcem po srebrnych liniach, a kiedy blask padł na jego dłoń, w głosie czarnoksiężnika zabrzmiała nuta podziwu. – To Rathanie, jednorożce, zaklęli w ostrzu czary obronne. Byli mistrzami zaginionej sztuki wiązania słów. Nasączyli metal harmonicznymi dźwiękami, nastrojonymi perfekcyjnie z wibracją, jakiej Stwórca Ath wykorzystał, by obudzić pierwsze gwiazdy. Legendy mówią, że dwudziestu dwóch mistrzów przez dziesięć lat śpiewało nad samym tylko Alithielem. Asandir schował miecz do pochwy. Ostrze wydało cichy syk. – Czar działał najlepiej w obronie prawowitego właściciela miecza, oślepiając jego prześladowców, ale tylko wtedy, kiedy broń był użyta w słusznej sprawie. Zabijanie można usprawiedliwić w bardzo niewielu sytuacjach. Prawdopodobnie ojciec Arithona nigdy nie poznał natury miecza, który potem przeszedł w ręce syna. Arithon potwierdził słowa maga skinieniem głowy, ale się nie odezwał. Wciąż nawiedzany wspomnieniami niesamowitej mocy miecza, bał się konsekwencji posiadania tak potężnego oręża. Obawiał się, że wraz z ostrzem otrzymał też zadanie do wypełnienia i że może temu nie podołać. Zdeterminowany, żeby samemu kontrolować swoje przeznaczenie, Mistrz Cieni siedział ze złożonymi dłońmi, a Asandir ciągnął swą opowieść. – Isaeryjskie ostrza zostały wykute dla sześciu wielkich władców Ilithari i sześciu głównych rodów dzieci słońca. Alithiel był wyjątkiem. Wykuto go dla syna Fferetona, Durmaenira, centaura, który urodził się drobniejszy niż jego ziomkowie. Wielkość miecza dostosowano do jego postaci, by mógł się nim z łatwością posługiwać. W walkach, które nastąpiły później, zginęły tysiące Khadrimów, widząc tuż przed śmiercią zimny blask zaklętego przez jednorożce miecza. Niestety, również Durmaenir poległ w bitwie. A jego rozpaczający ojciec przekazał Alithiela w ręce następcy tronu. Arithon słuchał opowieści maga i z trudem się powstrzymywał, by nie zasłonić sobie uszu, odejść czy wykrzyczeć jakiś bezsensownych słów. Chciał zrobić cokolwiek, by powstrzymać ten potok wspaniałych i walecznych, ale także smutnych imion, za którymi krył się cały legion dawno zapomnianych bohaterów. Jednakże moc, zaklęta w mieczu przez te dawne istoty, nie dawała mu spokoju i nakazywała szacunek. Nie mógł się zmusić, by przerwać staremu magowi. Jeśli nawet Asandir dostrzegał rozterkę Arithona, dalej snuł swoją opowieść, nie pomijając żadnego szczegółu. – W tamtych czasach następcą tronu było dziecko słońca, a te istoty nie osiągały dużych rozmiarów. Miecz, oparty końcem na ziemi, rękojeścią sięgał mu niemalże brody. Wykonano dla niego specjalną pochwę, zawieszaną na ramieniu, którą nosił podczas oficjalnych uroczystości, a kiedy został królem, otrzymał inny miecz, który przekazywano w jego rodzie z pokolenia na pokolenie. Alithiel trafił w ręce rodu Perhedral. To także był ród dzieci słońca, które nie były w stanie posługiwać się mieczem. Kiedy król Enastir umarł bezdzietnie, teir Perhedral zgłosił pretensje do tronu. Wraz z władzą przejął królewski miecz, a Alithiel złożono w skarbcu aż do chwili, kiedy Khadrimowie znów uderzyli na Atherę. Podczas wojny mieczem posługiwał się centaur, ale ostrze w jego potężnych rękach wyglądało jak zabawka. Po zakończeniu walk Alithiel znów zmienił właściciela i poprzez małżeństwo znalazł się w rękach królewskiego kuzyna. W ciągu licznych pokoleń trafił w końcu w ręce Cianora, który został uhonorowany tytułem Pana Słońca. Na te słowa Felirin sapnął ze zdumienia, gdyż znał co najmniej tuzin pieśni opiewających czasy długiego panowania Pana Słońca. Asandir się uśmiechnął. – Niech wspomnienie tych dni nigdy nie zblaknie. Jednakże Cianor Pan Słońca nie używał miecza. Przyjął parawiańską koronę w 2545 roku Drugiej Ery i, tak jak jego poprzednicy, musiał posługiwać się ceremonialnym mieczem, który był nierozerwalnie związany z tronem. Do tego czasu Alithiel dostał drugie imię. Brzmiało ono Dael Farenn, co oznacza Twórcę Królów, ponieważ aż trzech właścicieli miecza zasiadło na tronie królewskim. Ale chociaż miecz wynosił swego właściciela na tron, nigdy nie stał się pożądanym orężem. Nietypowy rozmiar sprawiał, że władanie ostrzem było bardzo utrudnione, a ze wszystkich isaeryjskich mieczy, które przetrwały zawieruchę czasów, żaden z władców nie chciał się wiązać z bronią o tak tragicznej sławie. Cianor w końcu przekazał miecz człowiekowi, który wykazał się odwagą, broniąc jego siostry, księżniczki Taliennse. Jej Wysokość została uwolniona z rąk Khadrimów właśnie na tej przełęczy, przez którą dzisiaj przejeżdżaliśmy. – Asandir skinął z szacunkiem głową w kierunku Arithona. – Szmaragd wprawiony w rękojeść miecza został oszlifowany zaklęciami dzieci słońca. Inicjał wpleciony w sylwetkę leoparda zmienia się wraz ze zmianą właściciela, a że ostrze pasuje doskonale do ludzkiej ręki, wszyscy twoi przodkowie nosili je aż do tej pory. Asandir splótł długie ręce. – Arithonie, to jedynie isaeryjskie ostrze, które z rąk Parawian przeszło w ręce ludzi. O ile się orientuję, miecz jest ostatnim z tego rodzaju na tym kontynencie. Lysaer obrzucił lśniące ostrze spojrzeniem pełnym smutnego uznania. – Nic dziwnego, że zbrojmistrze z Dascen Elur byli pod wrażeniem. Uważali, że ten miecz jest klęską ich zawodu, gdyż żaden człowiek nie potrafi wykuć niczego, co by mu dorównywało. Asandir wstał i przeciągnął się jak kot. – Nawet sam centaur Ffereton nie zdołałby zrobić takiego samego miecza. O ile, jeżeli już o tym mowa, jeszcze żyje. Felirin podniósł ze zdumienia brwi. – Czy dobrze usłyszałem? To możliwe, by centaur żył dziesięć i pół tysiąca lat? Czarnoksiężnik spojrzał na barda smutnym i nieco władczym spojrzeniem. – Stare rasy były nieśmiertelne, ale nie w taki sposób, jak pojmują to ludzie. Utrata słońca bardzo ich dotknęła i nawet moi przyjaciele z Ligi nie wiedzą, czy dawne istoty powrócą jeszcze na nasz świat. To tak wielka strata, że nawet trudno ją ocenić. Przy ognisku zapadła cisza, przerwana po chwili sugestią Asandira, że powinni już kłaść się spać. Pogoda miała się wkrótce zmienić i czarnoksiężnik chciał wyjechać nazajutrz bardzo wcześnie. Tylko Arithon nie ruszył się od ognia. Siedział sam, trzymając na kolanach miecz przodków, schowany w pochwie. Płomienie przygasały, aż w końcu zamieniły się w czerwony żar. Kilka godzin później, kiedy pozostali pogrążyli się w głębokim śnie, Arithon odłożył miecz i wymknął się z jaskini. Nad wiecznie zielonymi roślinami snuły się grube i wilgotne pasma mgły. Na zewnątrz jaskini panowała całkowita ciemność. Jednakże Arithon był Mistrzem Cieni. Dla niego noc nie miała tajemnic. Szedł po kamieniach i wystających korzeniach pewnie jak kot i zatrzymał się przy zagrodzie z końmi. – Tishealdi – zawołał cicho w starym języku. – Plamko! Imię zabrzmiało cicho jak westchnienie, ale odpowiedzią był ruch w nocnym mroku. Nieregularna plama jasności przysunęła się do Mistrza, a jego dłoni dotknęły miękkie chrapy. Cisawa klacz dopraszała się pieszczot. Arithon wyciągnął rękę i powiódł palcami po dziwnej białej łacie na szyi konia. Wilgotna sierść ogrzała mu rękę, a bliskość żywego stworzenia ukoiła nieco jego skołatane zmysły. – Nie możemy odejść, ty i ja, jeszcze nie teraz. Ale ciągle mam wrażenie, że tak właśnie powinniśmy zrobić. Odejść jak najszybciej. Gdyż w trakcie opowieści Asandira dostrzegł pewną niepokojącą rzecz. W obecności barda czarnoksiężnik bardzo zważał, by nie wymówić rodowego imienia żadnego z przyrodnich braci. Klacz potrząsnęła łbem, rosząc twarz Arithona kropelkami pokrywającymi wilgotną grzywę. Książę odepchnął ją żartobliwym ruchem i nagle zamarł, słysząc uderzenie kija o kamienie. Odwrócił się szybko, przygotowany do ucieczki. Jeżeli Dakar albo mag szli za nim, nie chciał wysłuchiwać ich pytań. Ale kij, którym właściciel uderzał w przydrożne kamienie i zahaczał o korzenie, należał do barda. Jeszcze jeden stukot i rumor kamieni, i Arithon usłyszał wysoki głos. – Na Daeliona, człowieku! Nie masz litości ani szacunku do bliźnich, skoro każesz mi iść za sobą aż tutaj, kiedy nic nie widzę w tych ciemnościach i zaraz rozwalę sobie nos. I nawet nie przyjdzie ci do głowy, żeby mi pomóc. Arithon rozluźnił napięte mięśnie z wysiłkiem, który skrył mrok nocy. – Nie przypominam sobie, żebym prosił o towarzystwo. Felirin zdołał pokonać jakoś kilka ostatnich metrów i oparł się o ogrodzenie z takim impetem, że aż deski zatrzeszczały. Klacz odskoczyła do tyłu i skryła się w stadzie parskających koni, a siwek, który do tej pory trzymał się na uboczu, podążył za nią. Bard zerknął z ukosa na ciemną nieruchomą sylwetkę Arithona. – Jesteś prawie tak skryty jak czarnoksiężnik. Arithon pomyślał sobie, że taka cecha jest właściwa ludziom szkolonym do sprawowania władzy, nie zaś ochotnikom z przymusu, ale nie powiedział tego głośno. – Dlaczego za mną poszedłeś? Felirin zaśmiał się sucho w odpowiedzi. – Nie zmieniaj tematu. Nie ukryjesz swojego powołania pytaniami. Arithon nie odzywał się długą chwilę. – Dlaczego nie? – spytał w końcu, a w jego słowach czaiło się żądło. – Znasz przecież ballady. Pokaż mi bohatera, a ja pokażę ci człowieka, który jest więźniem swoich kompetencji. Bard wziął długi, powolny oddech. Nie irytował się łatwo, ale w rozmowie z tym młodzikiem, który go podjudzał, musiał sobie cały czas przypominać o talencie Arithona, jakiego nie wolno było zmarnować. – Posłuchaj mnie – powiedział Felirin szybko. Niekłamana desperacja w jego głosie sprawiła, że Arithon się odprężył. – Obiecaj mi coś, chociaż może jestem głupcem. Jest pewien pieśniarz, największy z bardów. Nazywa się Halliron. Jeżeli go spotkasz, błagam cię, zagraj dla niego. A jeżeli cię poprosi, żebyś został jego uczniem, to błagam, przysięgnij mi, że się na to zgodzisz. Zapadła cisza. Słyszeli tylko stąpnięcia kopyt, kiedy ciekawskie konie przesuwały się w stronę ogrodzenia. A potem zimny podmuch wiatru zaszeleścił w konarach drzew. Arithon odsunął się od desek zagrody i zaklął przez zęby w obcym dla barda języku. – Jesteście jak rekiny. Każdy z was pragnie jakiejś części mnie. – Jego głos drżał, ale nie z gniewu, tylko z tęsknoty. Felirin się uśmiechnął; czuł ulgę zmieszaną z triumfem podszytym nieco poczuciem winy. – Przysięgnij – nalegał delikatnie. – Chcę usłyszeć przysięgę. – A niech cię – mruknął Arithon. Nagle, po wpływem gwałtownej zmiany nastroju, Mistrz wybuchnął śmiechem. – No dobrze. Ale cóż warte jest moje słowo przeciwko wielce elokwentnym przepowiedniom naszego rzewnego i ciągle pijanego proroka? – Może bardzo wiele – odparł łagodnie Felirin. – Jesteś zbyt młody, by żyć bez marzeń. – Zawsze mi się wydawało, że jakieś mam – odpalił ironicznie Arithon. – A teraz właśnie marzę o tym, żeby iść do łóżka. – Odszedł, pozostawiając barda na pastwę niezaspokojonej ciekawości i w towarzystwie nerwowych koni. Na równinach Pasyvier, przy płonącym jasno ognisku, tułaczy jasnowidz mówi szorstko do starej kobiety, która właśnie wróciła z jesiennego końskiego targu. – Powtórz jeszcze raz, widziałaś czarnoksiężnika? A z nim obcego o jasnych włosach, który mówił językiem prawdziwie urodzonych? Mówię ci, jeżeli się nie mylisz, nadchodzi wojna… W sali rady w Zachodnim Krańcu, na stolcu z rzeźbionego dębu i srebra, siedzi władca miasta i pocąc się słucha podobnej opowieści z ust półgłówka, który gra na skrzypcach na placu… W mgłach zalegających na przełęczy Tornirów rozlega się dziki, chrapliwy wrzask, który zwołuje Khadrimów do ich strzeżonej czarami kryjówki; pobrzmiewa w nim strach na wspomnienie zaklętego przez dawnych mistrzów ostrza, którego nie musieli się obawiać od tysiąca lat… |