Następnego rozjaśnienia Iwen znowu był w centrum uwagi grupy. Spodziewał się tego i ze szczerą radością przyjmował podziw, z jakim większość chłopców wyrażała się o jego wyczynie. Wprawdzie niektórzy zaśmiewali się z tego jak na koniec niezwykle pokazowo wywrócił się na podłogę, lecz wiedział, że te żarty nie były złośliwe. Były szczere i sam też się z nich śmiał. Wyszło jak wyszło, pomyślał sobie. Nie miał czasu przećwiczyć swojego pomysłu. Najważniejsze, że cała reszta wypadła dokładnie tak jak sobie zamarzył. Nie dziwił się, że tak wielu z nich nie wiedziało, jak działa sztuczne ciążenie. Jeszcze miesiąc temu sam nie miał o tym pojęcia. Właściwie dopiero teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego, gdy był na Ziemi, nigdy nie myślał o tym, co sprawia, że nie unosi się w powietrzu. Chodzenie twardo po ziemi było wtedy dla niego tak samo normalne, jak dla nich życie w sztucznym ciążeniu. Uznał, że to, co wydaje się naturalne, nie zwraca na siebie uwagi, aż do chwili, gdy wydarzy się coś nienaturalnego. Dopiero wtedy człowiek zaczyna się zastanawiać „dlaczego”. Tym chętniej wyjaśniał im na czym polegał jego pomysł. Niemal wszyscy pytali, jak tego dokonał, a on mówił im ponownie o stroju kompensacyjnym i o tym ile trwa, nim ciało przyzwyczai się do ciążenia na stacji. Tym razem naprawdę słuchali. Był pewien, że ponad połowa nic z tego nie zrozumiała, ale to nawet lepiej. Zapamiętają, że nie jest głupi. Trochę żałował, że sam Arto nie wykazywał takiego zainteresowania jak inni. Wszystko przyjął z tym swoim życzliwym spokojem – i nic poza tym. Liczył, że chociaż raz jawnie wyrazi swoje uznanie, ale widocznie Iwen nie do końca rozumiał, jak to tutaj działa. Wprawdzie podczas wczorajszego treningu, do którego przyłączyła się dwójka innych chłopców, Arto nie tylko nie patrzył na niego z góry, lecz nawet pozwolił sobie na odrobinę więcej życzliwości – znał go na tyle dobrze, aby wiedzieć, że „pozwolił sobie” to było dobre słowo – jednak poza tym jednym zdarzeniem stosunki między nimi pozostały niezmienione. Nie zadowolił Arto, lecz pocieszał się, że osiągnął część z tego, co zamierzał. Nie wszystko, ale wiele. I był bliżej swojego celu. Pozostali, nawet ci najbardziej mu niechętni, nawet Żimmy czy Dert, nie patrzyli już na niego tak jak przedwczoraj. To nic, że pozostał Nowym. Nie był już obcy i zyskał wartość. Słowo Nowy nie oznaczało już statusu, stało się tym, czym miało być – przezwiskiem, jak Grubasek czy Dziadek. To było dobre. Iwen chciał być z nimi, niezależny, jak oni robić rzeczy, o których dorośli nie mieli pojęcia. Zapragnął mieć wpływ na swoje życie zamiast pozwalać się biernie przewozić z miejsca na miejsce. Tutaj mógł robić co chciał, nie zwracając uwagi na dorosłych. To oni decydowali, co więcej, ich decyzje były ważniejsze, gdyż dotyczyły przetrwania. Oszukiwanie dorosłych było tu swojego rodzaju sportem, nagrodą samą w sobie, a ci, którzy to robili najlepiej cieszyli się największym respektem. I był jeszcze Arto, który robił to najlepiej z nich wszystkich. Który nimi przewodził i którego Iwen podziwiał za to, że robił to tak dobrze. Wzbudzał szacunek tak powszechny, że jego własne niezdarne uznanie tonęło w tej masie. Arto zbyt do tego przywykł, by zwracać na to uwagę. Po wczorajszym Iwen uświadomił sobie dwie rzeczy. Jedną było, że od pierwszego dnia nieświadomie starał mu się zaimponować, zaś drugą – że robił to niepotrzebnie. Arto nie tego od niego oczekiwał. Chciał tylko, by był jak inni. Tymczasem Iwen miał swoje własne problemy, które z dnia na dzień stawały się coraz gorsze. Myśląc o tym, zawsze czuł dreszcze. Od początku wiedział, że tamten starszak do niego wróci. Nie wiedział tylko, że zrobi to tak szybko i że będzie tak bardzo uparty. Nie mógł zapomnieć słów Orfiusa. Może nie powiedział tego dosłownie, lecz Iwen już rozumiał jak myślały dzieci ze szkoły. Kto ma kłopoty ze starszakami, ten zagraża grupie. Ktoś taki, jeśli sobie nie poradzi, zostanie z niej wyrzucony, by nie narażać innych. Chcąc w niej pozostać, musiał usunąć wszystkie przeszkody. I zrobić to samemu, w tajemnicy. Przypomniał sobie, co pomyślał sobie kiedyś o dzieciach z tej szkoły. Byli samodzielni, lecz odkrył cenę, jaką musieli za to zapłacić. Dzień w dzień musieli ważyć swoje szanse, uważać na swoje decyzje. Nie mogli sobie pozwolić na swobodę jak inne, zwykłe, dzieci. Musieli się liczyć z tym, że nagle mogą zostać sami ze swoimi problemami, że grupa nie zawsze im pomoże. Ich los zależał tylko od nich. Tak naprawdę nikt się nimi nie opiekował, nawet ich rodzice. Zrozumiał wreszcie tę jedną, decydującą różnicę między nimi a dziećmi z Ziemi. Choć ci chłopcy byli młodzi, decyzje, jakie podejmowali, by przetrwać, czyniły ich umysły dorosłymi. „Nie rozumiem co cię tak zainteresowało” – pisał Rejkert – „to się zdarzało już wcześniej i czasami zdarza się teraz”
„Chcę wiedzieć” – odpisał mu Arto – „nie twoja sprawa dlaczego”
W swojej skłonności do rozumienia wszystkiego, co tylko się dało, Rejkert czasami posuwał się za daleko. Cóż, taki był. Lecz to nie zobowiązywało Arto do tłumaczenia się z każdej swojej decyzji. „Jak sobie chcesz ale gdybym wiedział to łatwiej bym znalazł to na czym ci zależy”
„Po prostu pisz co znalazłeś”
„Chyba nic szczególnego wygląda to jak zwykłe przeniesienie związane ze sprawami rodzinnymi o ile wiem jej matka trafiła niedawno do szpitala nie jest stara ma dopiero osiemdziesiąt lat ale nasza była wychowawczyni zrezygnowała z pracy by do niej wrócić”
„Zrezygnowała sama” – zdziwił się.
„Tak jest napisane i wszędzie jest tak samo wygląda na prawdziwe i nie wiem czego by takie miało nie być nie widzę w tym udziału kosy co znowu ukrywasz wiesz coś”
Więc to na własne życzenie… Arto oparł brodę na dłoni. Widocznie stacja się jej nie spodobała. Albo wolała wrócić do rodziny. Na stacji była samotna, co było dość dziwne i rzadkie. Ale… Jeśli miałby wybierać, wolałby rodzinę zamiast stacji. Pomylił się. Rejkert miał rację, to mogło przydarzyć się każdemu. Zaczynam widzieć rzeczy, które się nie zdarzyły, uznał. To obłęd, paranoja, jak mówili dorośli. Wszystko jest tylko wytworem mojej wyobraźni, która ostatnio jest czegoś nadzwyczaj wyczulona. „Wiesz już coś o tym nowym na jej miejsce”
„No co ty tak szybko dopiero wczoraj podłożyłem do jego komputera robaki nawet nie wiem czy coś zauważy może jest dobry i je wykryje ale nie dowie się kto je umieścił”
„Oby inaczej będziesz miał kłopoty a przez to będę je miał ja i reszta grupy”
„Ty znasz się na walce ja na komputerach obaj robimy to równie dobrze wiem co robię”
Wiem, że wiesz, pomyślał, ale muszę ci zagrać na ambicji. To czyni cię dokładniejszym. Musiał to zrobić, bo Rejkert wydawał się ostatnio jakiś rozdrażniony. Też miał swoje rozjaśnienia jak i on, lecz Arto nad tym panował. Rejkertowi nie do końca to wychodziło. „Jak go rozpracujesz to przyślij mi raport a także żimmiemu i dertowi potem zajmij się kolejnym zadaniem”
„Nie musisz powtarzać mi tego co sam dobrze wiem lepiej zajmij się wreszcie modułem miałbym więcej czasu na badanie systemu”
Starał się, wciąż o tym pamiętał, ale nie napisał tego, tylko zamknął okno. Kłopot w tym, że nie miał niczego, za co mógłby go wymienić. Do tego zapasy powoli się wyczerpywały. Dobrze, że zbliżał się termin kolejnej wizyty w magazynie. Zaczął się zastanawiać nad rozplanowaniem ról. Nie na długo. Wiadomość od Resketa przerwała jego rozważania. „Arto dostałem wiadomość od zema tego zema liao zema kapitana gwiezdnej flary jeden z jego zastępców kazał ci przekazać że sam zem chce się z tobą spotkać w sprawie stopni”
Liao Zem? Zaskoczony, nie odpisał od razu. Nie dość, że wiadomość wyrwała go z zamyślenia, to jeszcze coś takiego… Gwiezdna Flara to przecież wysoka klasa, 9h. Jej pozycja była porównywalna z jego własną wśród piątaków, a może większa. Z tego co słyszał, była prawie tak dobrze zorganizowana jak jego Smok. Prawie, pomyślał z dumą, ale nie aż tak dobrze jak my. Szykował się grubszy interes i to na niezłym poziomie. „Na najczystszą próżnię zem nie mógł sam do mnie napisać”
Nie znał Zema osobiście, ledwie ze słyszenia, choć słyszał dużo. I nie rozumiał, dlaczego nie zwrócił się z tym prosto do niego. To jakaś nowa forma upokorzenia, umawiać się przez podwładnych? Resket wydawał się przejęty, lecz on poczuł się urażony. „On jest azjatą prawdziwym żółtoskórym ze starych rodów i trzyma się zasad”
Tego nie wiedział. Gwiezdna Flara nie utrzymywała wielu kontaktów z innymi grupami, a sam Zem nie zwykł paradować po korytarzu, polując na młodszaków. Zlecał to swoim podwładnym i w tym zdawał się być podobny do Arto. Zaczął rozumieć, dlaczego mówiono, że Zem to dziwak. Lecz mówiono także, że to on może być tym nieznanym przywódcą Żółtoskórych, który stał za wszystkim, co robili. „Zasad jakich znowu zasad” – skóra Resketa miała prawie taką samą barwę jak innych Azjatów, więc uznał, że może mu to wyjaśnić.
Nie bez powodu mówili na Resketa Skośny. Azjaci byli dziwni. Z początku byli normalni, choć z wiekiem zaczynali trzymać się razem, pozostając członkami swoich grup. Tak samo ich rodzice. Nawet używali jakiegoś własnego języka. Wprawdzie niektórzy ludzie mówili trochę dziwacznie – zwłaszcza koloniści – lecz Arto zawsze mógł ich zrozumieć. Słyszał, że niektóre kolonie wciąż używają dawnych języków, mimo to poza Żółtoskórymi nigdy się z tym nie spotkał. Nic dziwnego, że każdy uważał Żółtoskórego w grupie za potencjalnego zdrajcę. Jednak regułą było, że jeśli Azjata stawał się czworakiem i nie przyłączył się do Żółtoskórych, nawet oni zaczynali traktować go jak obcego. Arto nigdy nie zrozumiał, co się wtedy działo, dlaczego i co kombinowali Żółtoskórzy. Wiedział tylko, że nikt nie próbował z nimi zadzierać. Nie było ich wielu, lecz dość, by pokonać nawet dwie grupy naraz. Byli dobrze zorganizowani i bezwzględni. Arto miał w grupie tylko dwóch chłopców, których mógł uznać za Azjatów – i obaj byli zwyczajni. Jednym z nich był Resket. Nie miał takiego dziwnego imienia jak inni Żółtoskórzy, mimo to wyglądał jak oni. Z Lienem było odwrotnie – miał typowe imię Azjaty, lecz jego skóra prawie nie była żółtawa, tyle że miał nieco węższe oczy. „Moja rodzina już dawno przestała mieć z tym coś wspólnego” – wyjaśnił Resket – „nie rozumiem z tego więcej niż ty wiem tylko że to taki stary zwyczaj jego zastępca chce byś był za dwie przerwy przy głównych schodach na drugim poziomie szkoły to wszystko”
Arto nic nie odpisał, więc Resket po chwili zamknął okno. To zwyczaj czy zwykłe poniżenie? Nie mógł się zdecydować. Nie zamierzał odpisywać, kusiło go nawet by nie pójść na spotkanie, lecz uznał, że nie będzie się zachowywał jak byle dwojak. Możliwe, że źle ich ocenił. Może oni mieli własne reguły i te szkolne były dla nich równie obraźliwe? Dlaczego tak trudno jest dogadać się z Żółtoskórym? Zem mógł być niebezpieczny, lecz, przy całym swoim dziwactwie, uchodził za honorowego i rozsądnego kapitana. Był dziewiątakiem i na pewno miał wiele do zaoferowania. Arto nie dbał o to z kim robi interesy, jak długo druga strona wywiązywała się z umowy. Tylko czego dziewiątaki mogą chcieć od piątaków? Wywołał listę, odszukał na niej Zema i sygnaturę jego konsoli. Skoro sam zaproponował interes, uznał, nie będzie miał za złe, jeśli rozejrzy się i zobaczy, co ma do zaoferowania. Nie próbował wchodzić głębiej niż na pierwszy, jawny poziom grupy. Zajrzał do ukrytego rejestru sieci w jego konsoli. Pierwotny rejestr miał w teorii kontrolować działania szkolnej sieci, lecz dzięki umieszczonemu w nim przez uczniów niewielkiemu wpisowi działanie nad nią przejmował lokalny ukryty rejestr, umieszczony tuż pod pierwotnym oprogramowaniem każdej konsoli. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na listę aktywnych programów. „Mamy spotkanie w sprawie stopni” – krótko napisał do Rejkerta – „za dwie przerwy to może być ważne może będziesz miał swój moduł”
Wilan z trudem przeciskał się przez długi na kilka kilometrów, wąski kanał centralnego rdzenia statku. Był wprawdzie specjalistą od systemów plazmy, a w planach cewka figurowała jako zespół napędowy, lecz ten „silnik odrzutowy” działał na takiej samej zasadzie jak przewody plazmy. Był zwykłym magnetycznym akceleratorem cząstek, przyspieszającym plazmę z reaktora, by po wydostaniu się na zewnątrz, nadała statkowi prędkość pozwalającą na szybkie i wydajne przemieszczanie się od jednej planety układu do drugiej. W rzeczywistości był to więc przewód plazmy i jego zainstalowanie należało do jego obowiązków. Lecz obowiązki można wypełniać tylko tak długo, jak długo są ku temu środki. Minął krawędź i wczołgał się do tylko odrobinę szerszego rękawa, łączącego kanał centralny z otworem w górnej części śluzy w hali. Przy dużych statkach sam rękaw potrafił ciągnąć się i dwa kilometry; teraz miał ledwie kilkadziesiąt metrów. Już dawno nauczył się ufać wytrzymałości materiału, z którego go wykonano. Świadomość, że jest on jedynym zabezpieczeniem dzielącym go od próżni nie zaprzątała – świadomie – jego umysłu. Dotarł do krawędzi śluzy. Mocnym pociągnięciem rąk wysunął się do połowy na zewnątrz. Pozwolił, by oczy przyzwyczaiły się do jasnego oświetlenia hali, dopiero wtedy odszukał wzrokiem asystenta materiałów. Stał przy jednej z maszyn, sprawdzając analizatorem struktury jakość wytwarzanych przez automat pakietów płyt. – Niech to kosmos, Hemul! – zawołał. – Gdzie są moduły cewek? Robot twierdzi, że ich… – Nie ma! – Hemul uniósł podręczną konsolę i wskazał na jedną z rubryk. – Zamówiłem je godzinę temu, ale będą dopiero za dwie! Gdyby to zależało ode mnie, to zrobiłbym ci je w pół godziny, ale… Hemul wzruszył ramionami. Na miejscu powstawały tylko proste części o niezbyt skomplikowanej strukturze molekularnej. Nie to, co misternie utkana sieć przewodów, włókien i nadprzewodzących elektromagnesów, wykonana z atomową dokładnością, w której każda cząsteczka musiała być na swoim miejscu. Proste stoczniowe erpensy nie były w stanie podołać takiemu zadaniu. Irytacja Wilana nie zmieniała tego, że moduły cewek, jak wiele innych elementów, musiały przywędrować z zakładów z Ziemi. Chciał tego czy nie, miał godzinę wolnego czasu. Czasu, który będzie musiał odjąć od swoich nielegalnych zajęć. Po statku kręciło się zbyt wielu ludzi. Musiał czekać. Poczuł przez skórę lekki chłód powietrza. O tej godzinie temperatura w stoczni spadała o parę stopni, przez erpensy. Rybosomopodobne nanosyntetyzatory, jak nazywali je jajogłowi naukowcy, RPNS, jak mówili na nie na studiach, czy właśnie erpensy, jak mówili na nie ci, którzy korzystali z nich na co dzień. Choć dookoła pełno było pracujących maszyn, to one odwalały większą część roboty. Nanoroboty syntetyzowały strukturę materiału, łącząc molekularne klocki z otaczającej je cząsteczkowej zupy w większe, złożone struktury, realizując program zapisany na pływających w roztworze molekularnych niciach pamięci. Pracowały cicho w wielkich zbiornikach, czerpiąc energię cieplną z cieczy. Większe nanoroboty wyłapywały pływające erpensy sygnalizujące ukończenie syntezy nanostruktury, odczepiały je, puszczając do dalszej pracy i montowały produkt w większe elementy. Jeszcze inne składały te elementy w gotowe moduły. Atom po atomie, cząsteczka po cząsteczce, włókno po włóknie i element po elemencie, powstawały materiały o złożoności dostępnej człowiekowi dopiero od chwili, gdy nauczył się podglądać naturę także w nanoskali. Wilan wysunął z kanału resztę ciała, zręcznie chwytając się przymocowanej tuż obok drabinki. Wylot rękawa znajdował się niemal na samej górze dwudziestometrowej śluzy; jeden błąd i wyląduje na dole szybciej, niż by chciał. Wielogodzinne gniecenie się w ciasnym kanale robiło swoje. Przeciskanie się przez wąski kanał z pasem z narzędziami zapiętym wokół piersi nie należało do przyjemnych rzeczy, a on musiał tam siedzieć kilka godzin dziennie, przy mizernym oświetleniu opasującej jego czoło lampy. Zmuszone do ciągłego skurczu mięśnie tylko czekały na okazję do protestu. Parszywa praca. Był cały zesztywniały. Musiał uważać na swoje ruchy jak próbujące biegać dwuroczne dziecko. Wisząc na drabince, odpiął pas z narzędziami i odłożył na półkę. Zszedł na podłogę i przeciągnął się mocno. Mimo lekkiego bólu poczuł rozlewające się po ciele odprężenie. O ile łatwiej było montować przewody wewnątrz kadłuba. Tam mógł się wyprostować, nawet jeśli tylko w poziomie. Spróbował zapomnieć o pracy i choć przez chwilę pomyśleć o czymś przyjemnym. Jak o Arakin, kolonii na którą zamierzał uciec. Wybrał ją, bo znajdowała się w układzie planetarnym, który leżał na kursie gwiazdolotu. Nie musiałby przejmować pełnej kontroli nad statkiem ani zmieniać jego trasy. To obniżało ryzyko. Siadł na pustej skrzyni od narzędzi, oparł ręce na kolanach i zamknął oczy. Wyobraził sobie jak kadłub odczepia się od śluzy, podczas gdy oni we troje tkwią ukryci w komorach inercyjnych, podłączeni do generowanego przez komputer pokładowy wirtualnego świata, w którym pozostaną aż do końca podróży. Jak czeka, aż miną orbitę ostatniej planety, by z poziomu tego świata, za pomocą swoich wirtualnych rąk zmodyfikować automatykę lotu, symulując częściową awarię układów łączności, powoli przejmując kontrolę nad statkiem. A potem tylko czekanie, przez dwa pokładowe lata, może trochę dłużej, aż przebędą dzielące ich od celu czternaście lat świetlnych. Kolonie najbliższe Układowi prawie nie były patrolowane. Flota nie miała tam swoich baz. W promieniu dwudziestu lat świetlnych od Arakin nie było żadnej bazy, żadnego okrętu Floty oprócz tych w Układzie. A żaden okręt nie potrafił rozpędzić się tak szybko i do takiej prędkości jak ten niewielki stateczek. Tak go zaprojektowały komputery; by był małym, szybkim, kilkuosobowym zwiadowcą. Arakin… Przed oczami ujrzał obrazy z projekcji. Jeszcze trzy wieki temu była suchą planetą, lecz dwa i pół wieku temu, w wyniku bioprzekształcenia, powstał na niej ciepły, niemal tropikalny świat. Czy to tej swojej pustynności zawdzięczała swoją nazwę? Znajomi śmiali się, że już dawno powinni zmienić nazwę na Kaladan, jednak nie rozumiał ich dowcipu. Jak dzika zdawała się tamta planeta, pełna roślin i zwierząt, żyjących niegdyś tutaj, na dole, nim ludzie tak bardzo zmienili swój świat, że nie mogły tu przeżyć… Zdawać by się mogło, iż gdy człowiek uniezależnił się od przyrody, ta została przez niego skazana na wymarcie, za wyjątkiem tych kilku gatunków szkodników, których nie był w stanie usunąć ze swojego sąsiedztwa. Zamiast na polach, żywność zaczęła wyrastać na rusztowaniach zbiorników orbitalnych ferm, zamiast roślin i glonów, tlen zaczęły dostarczać reaktory… A jednak tak się nie stało, z woli grupy ludzi pragnących zachować dawne środowisko, choć już nie na Ziemi. Życie zostało w porę wywiezione. Ludzie spłacili dług przyrodzie, rozwożąc ją w miejsca, gdzie sama nigdy by nie dotarła i gdzie mogła bezpiecznie rozkwitać, jak długo wśród gwiazd nie zapłonie zabójcze i niszczycielskie światło bezrozumnego postępu. Dziś każda kolonia była cząstką dawnej Ziemi. Jak inne kolonie, Arakin była wielkim i niemal bezludnym rezerwatem, z wyjątkiem niewielkiej zamieszkałej strefy miejskiej. Życie nie było tam łatwe. Nie było wielkich wieżowców, kilometrami wzbijających się w niebo i w ziemię. Osady były małe i przytulne, jak Paryż, Nowy Jork czy Meksyk – dawne miasta z czasów pierwszych wypraw w kosmos. Marzył o takim prostym życiu, z daleka od tłumu. Nie było tam orbitalnych ferm, koloniści wciąż uprawiali prawdziwe zboże, a, być może, nawet bydło. Na wspomnienie tych mało wydajnych, prymitywnych, starożytnych metod poczuł ucisk w dołku. Hodować cały organizm dla kawałka mięsa! Całe zwierzę, z wnętrznościami, żywe zwierzę czy roślinę. Cóż za rozrzutność! Nie dość, że trzeba było czekać, aż urośnie, to na koniec trzeba je było zabić. Nie wiedział, czy zdoła przełknąć mięso, które nie wyrosło na rusztowaniu, jako zwykła masa komórek, w jakimś zbiorniku, które chodziło po polu, lecz był gotów spróbować, jeśli to miałaby być cena za ich wolność. Prymitywni Ziemianie, sześćset lat temu, jakoś mogli z tym żyć. A dziś… Czy w Układzie, setki lat po tych czasach, żyła choć jedna… jak to się zwało… choć jedna krowa czy kura? Czy rosło choć jedno źdźbło zboża? Wątpił. Zaprzestano ich hodowli na długo, nim ziemski ekosystem uległ industrialnej zapaści. Ci wszyscy wegetarianie sprzeciwiający się zabijaniu dla żywności, czy kiedykolwiek zdali sobie sprawę, że bydło istniało tylko w tym jednym celu? Że gdy przestanie być potrzebne, będzie to oznaczało wyrok dla całego gatunku, niezdolnego do samodzielnego trwania? – Mały odpoczynek, Wil? – z zadumy wyrwał go znajomy, radosny głos. Otworzył oczy. – Problemy materiałowe, Rub – uśmiechnął się. – Przymusowe lenistwo. Tak bardzo się zamyślił, że nie usłyszał zbliżającego się towarzysza, choć krok Rubia był zwykle energiczny i dość hałaśliwy. Spojrzał na zegarek. Minęło ledwie dziesięć minut, a jednak czuł się o wiele lepiej. Rubio był jak zawsze radosny. Mimo kłopotów, nieważne jak wielkich, czy to w domu, czy w pracy, zawsze tryskał prawdziwie szczerym, nieudawanym humorem. Nie przeszkadzała mu nawet historia z bombą. Choć świeża, dla Rubia była historią starożytną. Pogodził się z życiem tak jak Wilan nigdy nie potrafił. Nieoficjalnie był odpowiedzialny za morale zespołu. Ledwie kilku pracowników nie przepadało za lokalnym niezależnym centrum informacyjnym. – Więc, jak tam twoje śledztwo? – Chwilowo zawieszone z braku dowodów – odparł leniwie. – Chyba nieprędko je wznowię. Nie mam do dyspozycji tego, co ma Kosa. Jeśli oni nie dali rady, tym bardziej ja. – No tak. Szkoda. Powiedz mi, Wil, słyszałeś już nowinę? – Nowinę? – zauważył, że Rubio spoważniał. – Nie. Nic wesołego, widzę. Znowu jakieś historie o akademii? Nasłuchał się o niej niejednego, od różnych osób. Setki mitów krążyło wokół tego, co się tam rzekomo miało dziać. Rubia najbardziej interesowała ich własna, Ziemska Akademia. Był kopalnią takich informacji, głównie plotek, lecz pewne rzeczy były wiadome na pewno. Akademie, jakie znali dzisiaj istniały niewiele krócej niż Zjednoczony Rząd. Powstały na bazie starych, podległych wojsku ośrodków opieki dla dzieci, tyle że wtedy istniały równolegle placówki cywilne, a i samo wychowanie w takiej dawnej akademii wyglądało zupełnie inaczej. Nowe Akademie były rozwiązaniem problemu sierot i ubogich, porzucanych dzieci, których po zamknięciu Układu zaczęło przybywać, w miarę jak jego ludność zaczęła wzrastać w zastraszającym tempie, a zatrudnienie – spadać. Odtąd te dzieci miały być wychowywane na żołnierzy. Dajmy im pewną przyszłość, mówili ówcześni politycy, zamiast ulicznej, zapewne przestępczej niepewności. Nauczmy dyscypliny. I tak się stało. Lecz z czasem akademie zamieniły się w miejsca przymusowej i bezwzględnej rekrutacji, w skrzynię bez dna, którą Urząd Opieki starał się wypełniać czym tylko zdołał, bo Flota potrzebowała tego, co wychodziło z drugiej strony. Cała reszta była tylko zwykłym, oficjalnym kłamstwem, w które nikt nie wierzył. Nie po tym jak zaostrzono Prawo Wychowawcze. Z punktu widzenia Floty i podległych jej akademii, społeczeństwo stanowiło tylko fabrykę dzieci. Każdy wiedział, że dziecko, które tam trafiło, znikało dla wszystkich – i to było podstawą do snucia tysięcy domysłów. Wilan mógł uwierzyć w pranie mózgu, lecz cała reszta… Najgorsze było to, że dzieci w to wierzyły i były gotowe zrobić wszystko, by ich uniknąć. Jak mogłyby nie wierzyć, skoro nawet dorośli szeptali między sobą takie niestworzone historie? Pamiętał jak Arto, gdy miał ledwie kilka lat, pierwszy raz usłyszał o Akademii. Minął rok, nim znów nauczył się zasypiać sam, we własnym pokoju. Lecz jak wiązało się to wszystko z programem jedynactwa? Nie miało ono żadnego sensu, chyba że Rząd planował zmniejszyć populację ludzi w Układzie. Ale dlaczego? Czuł, że coś się dzieje lub wkrótce zacznie się dziać. Od kilkunastu lat wzrastała liczba budowanych okrętów, a po co komu więcej okrętów, gdy brakuje dla nich ludzi? Za pierwszym razem, gdy Rząd przejął Flotę, zwiększył liczbę okrętów przenosząc na ich pokłady swoich żołnierzy i pilotów. Po raz kolejny Flota rozrosła się w okresie, gdy zamieniono sierocińce i stare akademie na nowe i gdy zaostrzono prawo wychowawcze. Powstał Urząd Opieki, skutkiem czego więcej dzieci zaczęło do nich trafiać. Teraz to działo się znowu. Jakie nowe draństwo wymyślili politycy, by znaleźć załogi do swoich okrętów? – Nie, tym razem nie chodzi o akademię – Rubio ze zdumieniem pokręcił głową. – Aż tyle o tym mówię? Hmm… Tym razem to coś gorszego. Cała stacja już tym mówi. Naprawdę nic nie słyszałeś o najnowszej próbie ucieczki? Wilan zesztywniał. – Ucieczki? – spytał lekko drewnianym głosem. – Ano, kolejna próba. Swoją drogą, ostatnia była ze dwa miesiące temu. To długi kawał czasu, nie sądzisz? Rubio zwykł wiele gadać, nim doszedł do tematu, ale tym razem Wilan nie wytrzymał. – Powiesz mi wreszcie, co to za historia? – rzucił ze złością. Spostrzegł to szybko. – Przepraszam. Ostatnio za dużo siedzę w kanale. Nie mam dość miejsca, aby się podrapać po tyłku. Wyrwałem sobie kilka minut i od razu szaleję. Rubio spojrzał na niego bacznie. – No, no, Wil, zawsze tak cię to porusza, że aż się dziwię. Czyżbyś sam o czymś myślał? – Chyba żartujesz – roześmiał się i zatoczył dookoła ręką, wierząc, że nie wyszło to tak nieszczerze jak mu się zdało. – Stąd? Jak? Kosa już się postarała, by nie było wielkich szans, prawda? Tym bardziej mnie ciekawi, jak innym udaje się przebić. Mimo tych wszystkich zabezpieczeń. – Poklepał dłonią skrzynię. – Siadaj i gadaj, o ile masz czas. Rubio skorzystał z zaproszenia. I tak by nie odszedł, nim by o wszystkim nie opowiedział, a poza tym Wilan jak zawsze naprawdę był ciekaw tych nowości. Obawiał się, czy w jakiś sposób nie dotyczą także jego. Ktoś coś mógł zauważyć. Mógł nie powiązać tego z nim, ale coś mógł znaleźć. – Cóż… Mam kilka wolnych minut. A ty masz niestety rację, z tymi szansami. W każdym razie, jak będziesz czegoś próbować, postaraj się, aby ci to wyszło lepiej niż Filowi Stenhordowi. Wiesz, który to? Rozluźnił się trochę. Uświadomił sobie, jak bardzo stał się przewrażliwiony i wszystko przyjmował do siebie. Żył dosłownie na krawędzi, harując jak holownik, by wykonać swoje przed terminem i mieć czas na resztę. – To ten, który pozwolił ładowarce wjechać do windy? – Ten sam! To o nim mówię. – Dziwne. Nie wyglądał na takiego. Rubio, słowo daję, tamtego wyczynu szybko nie zapomnę. Żałuj żeś tego nie widział! Miał szczęście, że z tego wyszedł. – Nie jestem tego taki pewny. Znaczy, czy miał szczęście, a nie… Myślę, że już wtedy zachowywał się jakoś… dziwnie… a teraz się okazało, że miał jakieś problemy. Chyba groziło mu zwolnienie, tak mówią, ale zamiast wziąć się do pracy, on wolał uciekać. Podobno… podobno – podkreślił – był chory. Ale tak naprawdę nie wiem, o co chodzi. Ludzie gadają różne rzeczy, a dowództwo stacji, jak zwykle, niczego nie wyjaśnia. Bo po co? Prawda, Fil wydał mu się dziwny. Nieuwaga, dziwne zachowanie… Ale żeby coś takiego…? – Rubio, ucieczka – przypomniał. – No tak, racja. Więc, jak by nie było, wczoraj Fil Stenhord zapakował się do puszki, nakładając wcześniej skafander próżniowy. Wiesz, taki do pracy na zewnątrz stacji, nie mam pojęcia, skąd go wytrzasnął, i wystrzelił się w niej w kosmos przez śluzę towarową. – Bez sensu. Po co? – Pewnie chciał się dostać na któryś z gwiazdolotów, tych, co to wiszą miedzy stacjami. Jeden znajdował się na kursie jego puszki. Nawet nieźle wyliczył trajektorię… – Mówisz o próbie – Wilan poczuł nagłe zainteresowanie tematem. – Przechwycili go? – Gorzej – Rubio grzmotnął swoją wielką łapą w wieko skrzyni, aż huknęło. – Gdyby uciekł podczas zaciemnienia, gdy stacja jest w cieniu Ziemi, być może zdołałby uciec. Lecz on spróbował to zrobić podczas rozjaśnienia! Biedny głupiec, zapomniał, że zwykły skafander nie ochroni go przed ciepłem, gdy sam znajduje się w nagrzanym pomieszczeniu. Że potrafi je rozproszyć jedynie w próżni. Wilan zrozumiał. Skafander wypromieniowywał pochłonięte ciepło, które w zamknięciu nie miało gdzie ulecieć. Odbijało się od ścian puszki i wracało do skafandra. A zarówno gwiazdolot, do którego próbował dolecieć, jak i powierzchnia stacji, były skąpane w promieniowaniu Słońca. Puszka nie miała izolacji. Zwłoki jej nie potrzebowały. Wewnątrz gromadziło się coraz więcej ciepła, aż jego ilość przeładowała termiczne bufory skafandra. – Tragiczny błąd – westchnął. – Miał człowiek pecha – Rubio pokręcił głową. – Jego puszka osiadła na powierzchni statku, bo Fil zamontował na niej zaczep. Tyle że gdy tamci ją otworzyli, on był już upieczony. Sto czterdzieści stopni to niby niewiele, ale wystarczyło. Przelot trwał za długo. Wilan dobrze rozumiał Fila. Rozumiał, co popychało ludzi do tak desperackich kroków. Sam był jednym z nich. Mam nadzieję, że okaże się bardziej przewidujący. – Wielu nie może tu wytrzymać – przyznał. – Przynajmniej nic nie zmienia się na gorsze. – To ty tak sądzisz, Wil, ale bardzo wielu myśli inaczej. Tak jak Fil. Pozostawił po sobie żonę i dziecko. Nie wyobrażam sobie, co oni teraz zrobią. Przecież łatwiej jest stąd uciec, niż kobiecie znaleźć jakąkolwiek pracę, zwłaszcza na stacji. A dzieciak… – pokiwał smutno głową. – Pewnie wyląduje w akademii. Podobno bystry. Już po nim. |