Tym razem absolutny rekord - w podsumowaniu roku filmowego w polskich kinach bierze udział aż 8 osób: Michał Chaciński, Piotr Dobry, Ewa Drab, Urszula Lipińska, Agnieszka Szady, Bartosz Sztybor, Konrad Wągrowski i Michał R. Wiśniewski. Co kogo śmieszy? Komu kłania się Cronenberg i Haneke? Co ma wspólnego polskie kino z parasolem? Co nam sprawia dziką satysfakcję? Wszystkiego tego dowiecie się z kolejnej edycji esensyjnej dyskusji filmowej.  | ‹Historia przemocy› |
Konrad Wągrowski: Na początku naszej tegorocznej rozmowy poproszę o szybkie skojarzenie z jednym zdaniem uzasadnienia. Co w filmie w 2005 r. zrobiło na Was największe wrażenie? Piotr Dobry: Scena z dziewczynką wybiegającą na linię strzału w „Mieście gniewu” Paula Haggisa. Napięcie, zaniepokojenie, mocny ścisk za serce i gardło, wreszcie ulga i uznanie zarazem, jak sprytnie reżyserowi udało się mnie podejść. Od czasu „freedom!” konającego Wallace’a w „Braveheart” nie przeżyłem w kinie czegoś tak emocjonującego. Ewa Drab: Zdecydowanie się zgadzam. To była niezwykle poruszająca, zapadająca w pamięć scena. Ale żeby nie okazało się, że przytakuję tylko Piotrkowi, dodam coś jeszcze od siebie na temat zachwytów 2005. Kolejny raz zachwycił mnie sposób opowiadania historii przez Clinta Eastwooda, a po raz pierwszy zrobiła na mnie wrażenie surowa poetyka kina Mike’a Nicholsa. Z ostatnich seansów zapadła mi w pamięć scena z widowiska Petera Jacksona, „King Kong”, w której odurzony chloroformem Kong wyciąga łapę do Naomi Watts. Kicz, ale jaki piękny. Urszula Lipińska: Cate Blanchett jako Katharine Hepburn w „Aviatorze”. Niesamowite wcielenie, Blanchett pokazała, że jej zdolności aktorskie i skala możliwości wybiegają daleko poza kapitalne role w „Elizabeth” czy „Veronice Guerin”. Powalająca rola. Agnieszka Szady: Muzyka i nastrój w „Upiorze w operze”. Zrobiły na mnie takie wrażenie, że po wyjściu z kina przez co najmniej kwadrans miałam problemy z wydobyciem z siebie ludzkiej mowy. Bartosz Sztybor: Sposób, w jaki William Hurt pił alkohol w „Historii przemocy”. Delikatnie, z gracją zaczynał sączyć napój, by za chwilę manierycznie się zakrztusić i wybuchnąć śmiechem. Takie smaczki tworzą przecież historię kina i w tym roku właśnie David Cronenberg miał największy wkład w tworzenie jej kolejnych rozdziałów. Michał Chaciński: Innego dnia to byłaby jakaś inna scena, ale akurat dzisiaj kojarzy mi się sekwencja w szpitalu zaraz po porodzie głównej bohaterki w „Wiernym ogrodniku”. Wiemy, że mąż podejrzewa ją o romans z murzyńskim lekarzem i widzimy ujęcie, w którym po jednej stronie szpitalnego łóżka siedzi murzyński lekarz, po drugiej stronie mąż, a w środku żona, która piersią karmi murzyńskiego niemowlaka. Wszystko jasne. Tyle że za chwilę sytuacja okazuje się zupełnie inna niż się wydawało. To w pigułce cały film, w którym co chwila odkrywamy, że, tak jak bohater, za szybko wyciągamy wnioski z oglądanych sytuacji, a prawda jest bardziej skomplikowana niż się wydaje i ludzie bardziej ludzcy niż zakładaliśmy. KW: To ja sięgnę do tego samego tytułu, ale tym razem do sceny, która w tym roku zadziałała na mnie najbardziej emocjonalnie. Chwila, gdy Ralph Fiennes powraca do swego londyńskiego domu, gdy wie już wszystko o swej żonie, gdy przy padającym deszczu za szybą widzi scenę sprzed lat, gdy pierwszy raz się kochali i po raz pierwszy od jej śmierci czuje wreszcie prawdziwy, rozdzierający żal. A widz razem z nim. A teraz drugie pytanie: o czym chcielibyście jak najszybciej zapomnieć w filmowym roku 2005? PD: O stanie horroru. Ubiegły rok zapowiadał coś zupełnie odwrotnego – powróciły zombiaki na poważnie i na wesoło, niespodziewanie udał się remake „Teksańskiej masakry…”. Słowem, można było liczyć na reanimację gatunku, co jednak nie nastąpiło. 2005 nie przyniósł ani jednego dobrego filmu grozy. Ani jednego! Zawiedli nawet zasłużeni dla nurtu – Romero z „Ziemią żywych trupów”, Craven z „Przeklętą”, Sam Raimi z wyprodukowanymi przez swój Ghost House Pictures „The Grudge – Klątwą” i „Boogeymanem”. Przerażające… UL: O tym, że po przejmującym „Pianiście” Polański zrobił „Olivera Twista”, choć nie miał pomysłu ani jak go zrobić, ani dla jakiego odbiorcy go przeznaczyć. Przy okazji popełnił jedną z bardziej żenujących gaf castingowych mijającego roku, obsadzając najbardziej drewnianego dzieciaka, Barneya Clarka, w tytułowej roli. ASz: O paru scenach z „Zemsty Sithów”. Kaszlący robot, Vader na koturnach… Nie tak to sobie wyobrażaliśmy, nie tak. ED: O polskim dubbingu filmów aktorskich, chociaż rodzima wersja „Madagaskaru” też mnie nie zachwyciła. Dubbing zagranicznych produkcji da się przełknąć, ale doprawdy psuje on generalne wrażenie z filmu. Na początku 2006 roku taki niewesoły los czeka „Opowieści z Narni”. Szkoda, że dystrybutorzy nie zauważają licznych negatywnych głosów na temat wersji dubbingowanych, które pojawiają się na większości forów internetowych.  | ‹Miasto gniewu› |
BS: O fakcie, że najwięksi królowie filmu okazali się nadzy. 2005 był rokiem, w którym legendy kina ujawniły swoją nieporadność i zawiodły na całej linii. Stone, Allen, Herzog, Scorsese, Anderson, Romero, Jarmusch i Craven formułę reality show wznieśli na wyższy poziom. Pokazali na ekranach widok konającego człowieka. Zaistniała też obawa, że przyszłość nie niesie ze sobą żadnego cudownego wskrzeszenia. MCh: O porażce polskiego kina, które przez ostatnich kilka lat wyraźnie wychodziło na prostą, a w tym roku kompletnie zawiodło. I młodzi (Jadowska z „Teraz ja”, Wojcieszek z „Doskonałym popołudniem”, Trzaskalski z „Mistrzem”), i starzy nakręcili filmy, które w najlepszym razie nazwałbym ciekawą porażką. Nawet filmy udane (Zanussi z „Personą non gratą”, Kędzierzawska z „Jestem”) należały do kategorii tych, które nie wytrzymują dyskusji po seansie i zdradzają jakieś zasadnicze problemy, jeśli nie scenariuszowe, to realizacyjne. A najlepszy film ostatniego festiwalu w Gdyni, „Parę osób, mały czas” Barańskiego, nawet nie dał rady wejść na ekrany kin, bo do ostatnich dni roku nie wiadomo do końca, co się z nim dalej stanie. KW: O stanie komedii. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie dwie dobre pozycje z końca roku (później będzie czas, by o nich powiedzieć), ale zalew naszych ekranów takim chłamem jak „Czarownica”, „Pacyfikator”, „Poznaj moich rodziców”, „Zgadnij kto”, „Sposób na teściową”. A i tak mam wrażenie, że kilku naprawdę najgorszych filmów nie widziałem („Miss Agent 2”, „Rh+”, „Czas surferów”). W ten sposób ładnie i dynamicznie weszliśmy w dyskusję. Spójrzmy więc na chwilę szeroko – jak oceniacie ten rok – jako całość – w porównaniu do innych lat? Tym razem może sam zacznę. Przeczytałem przed chwilą nasze oczekiwania sprzed roku i przyznam, wiele nie oczekiwaliśmy. Każdy był ciekaw, co się stanie z tym Vaderem, ale nikt sobie (i słusznie!) wielkich nadziei nie robił. Poza tym liczyliśmy na niespodzianki. I moja dziesiątka składa się właśnie z takich niespodzianek – czołowa piątka to filmy równorzędne (jutro mógłbym je ułożyć w zupełnie innej kolejności), raczej kameralne, niskonakładowe. I tak widzę ten rok – pierwszy rok bez „Władcy pierścieni” jest rokiem bez wielkiego hitu, ale z porcją dobrych, równorzędnych, solidnych filmów, do których chętnie będę wracał. Czyli rok nie gorszy, ale inny od poprzednich. PD: Poszczególne części „Władcy…” niekoniecznie były dla mnie filmami znacznie górującymi nad resztą w ubiegłych latach, ale zgodzę się co do bardzo równego poziomu tegorocznych produkcji. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mam spory problem z wyborem najlepszej dziesiątki. I póki co tylko jedno jest pewne – nie będzie w niej miejsca dla horroru, komedii i kina polskiego. Jednak o ile kondycja tego pierwszego jest dla mnie, o czym już mówiłem, pewnym zaskoczeniem, tak położenie tych dwóch kolejnych przyjąłem – w przeciwieństwie do Ciebie i Michała – ze spokojem. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem, sprawdziły się ponure prognozy. Komedia potwierdziła, że nie jest już liczącym się gatunkiem, a polska kinematografia, że jest tą, z którą filmowy światek liczy się coraz mniej. Za jakiś czas pewnie zrównamy się pozycją z Azerbejdżanem i mimo iż towarzystwo wzajemnej adoracji i niektóre media nadal będą nam wmawiać, że rośniemy w siłę, nikogo to tak naprawdę nie zdziwi. A wracając do Twojego pytania, to jeszcze dodam, że 2005 zapamiętam jako rok triumfu animacji dziś już nietuzinkowej, przy jednoczesnej klęsce najpopularniejszej przecież animacji komputerowej. Rynek wysokobudżetowych CGI pokazał, jak mało jest finezyjny i jak bezduszny, gdy do gry włączają się pacynki, pędzle czy plastelina. W dodatku wspierane przez ciekawe fabuły. ASz: Zgadzam się z Piotrem. Studio Disneya odstąpiło od tradycyjnej animacji i „Kurczak Mały” okazał się porażką, podczas gdy filmy Miyazakiego święcą tryumfy. No, ale nawet gdyby „Kurczaka…” namalować najpiękniejszą akwarelą, to jego fabuła i tak nie miałaby szans z takim choćby „Ruchomym zamkiem Hauru”. Od siebie dodam jeszcze, że dla mnie osobiście rok 2005 był powrotem przyzwoitej jakości kina przygodowego. Z pewnym zdumieniem zobaczyłam, że mogę się świetnie bawić na przykład na „Legendzie Zorro”, nie przejmując się zupełnie nielogicznościami scenariusza. Szkoda, że z „Zemstą Sithów” to się nie udało… UL: Nie całkiem mogę się zgodzić z waszymi pochwałami dla nietypowej animacji. Miyazaki, jak pięknymi akwarelkami nie wymalowałby ruchomego zamku, zapomniał dodać do swojej historii morał i uzasadnienie. A to właśnie one były fundamentami sukcesu „Spirited away”, bo nasuwały refleksję. „Gnijąca panna młoda” być może zyskałaby w moich oczach, gdyby stworzyła ją inna osoba niż Tim Burton, którego cmentarno-makabryczne klimaty zaczynam postrzegać jako brak pomysłu na dalszą drogę artystyczną a nie znak charakterystyczny jego twórczości. Najwyżej spośród tegorocznych animacji stawiam zrobione z duszą plastusie. Ale wracając do ogólnych przemyśleń na temat 2005 roku to, istotnie, to był dziwny rok. Dla niemal wszystkich swoich najlepszych filmów znajduję wspólny mianownik: bardziej od tego, jakie treści te filmy opowiadają urzekł mnie sposób, w jaki to robią. Żonglerka konwencjami, poplątanie chronologii, zwodzenie widza, lawirowanie między stylami - to zbudowało najlepsze filmy minionego roku. Michał R. Wiśniewski: Uch, aż wypełznę spod kamienia. „Ruchomy Zamek” morał jak najbardziej miał (dawno nie widziałem tak cynicznego zakończenia), a że nie podany na tacy? Tym lepiej. Burtona takoż wezmę w obronę, mam bowiem dziwną słabość do twórców, co całe życie piszą jedną książkę. Albo kręcą jeden film. Kiedy efekt jest taki, jak w kukiełkowo-cmentarnej orgii Burtona, to można tylko przyklasnąć. Rok 2005 zapamiętałem natomiast jako ten, w którym znakomicie broniły się adaptacje komiksów. Zrestartowany „Batman”, ciekawy eksperyment „Sin City” – czy z zupełnie innej beczki, „Historia przemocy”.  | ‹Marzyciel› |
ASz: Cyniczne zakończenie?? Czy my aby na pewno oglądaliśmy ten sam film? Dla mnie przesłanie – a nawet przesłania – „Ruchomego zamku…” było dosyć oczywiste, napisałam to zresztą w swojej recenzji. A „Gnijąca panna młoda”? Hmmm… dla mnie to chyba jeden z filmów, które dość prędko się zapomina. MRW: A owszem, cyniczne. Pokazanie szarej eminencji, która kończy i zaczyna wojny wedle widzimisię i partykularnego interesu, ubierając to jeszcze w szatki „happy endu”, znajduję bardzo cynicznym. I nie wiem, czy będę za dwa tygodnie pamiętał jeszcze „Pannę młodą”, podobnie jak zaczynam zapominać większość filmów, które widziałem w tym roku („Zemsta Sithów”? W 2005? A jednak…) – wiem jednak, że w kinie bawiłem się świetnie. Magia zagrała, kiedy miała zagrać i to chyba wystarczy; swoje ukochane na zabój rzeczy i tak oglądam później po dwadzieścia razy na DVD. I dziękuję twórcom za te filmy, które pozwoliły mi odpłynąć na kilkadziesiąt – czy też kilkaset – minut w ciemnej kinowej sali. Choćbym po seansie miał znaleźć w nich i 100 dziur logicznych wielkości patisona, jak w rzeczonej „Zemście Sithów”. Magia działała, nic więcej się nie liczy. BS: No i nie wiem, od czego mam zacząć. Chwilka gapiostwa, a tutaj już toczy się zażarta dyskusja o sile animacji i adaptacji komiksowych oraz słabości komedii i kina polskiego. Powolutku spróbuję o każdym coś napisać. Piotr ma rację odnośnie roku animacji, bo te przewijały się ciągle w repertuarach i były na wysokim poziomie, niekoniecznie fabularnym. Nie chodzi tutaj o zauroczenie poszczególnymi historiami (bo Miyazaki i Burton osobiście mnie nie zauroczyli), ale o wizualny geniusz prawie wszystkich „bajek”. Można przecież mówić, że „Władca pierścieni” jest filmem złym, ale trzeba uznać jego „popkulturową” wyższość nad innym produkcjami ostatnich lat. Zgadzam się też z Michałem, bo po części był to też rok adaptacji komiksowych. Na „Batmanie” się niestety zawiodłem, ale obiektywnie muszę przyznać, że jest to film wyjątkowy. Wyjątkowe też są dwa już wymienione, różnie podchodzące do roli ekranizacji. „Sin City” jest magiczne za sprawą idealnego przeniesienia tworów Millera, a „Historia przemocy” swoją magię zawdzięcza całkiem licznym przeróbkom naniesionym na pierwowzór. Do tego grona dorzuciłbym jeszcze świetnego „Constantine” i troszkę słabszą „Fantastyczną czwórkę”. Nie zgadzam się natomiast z tymi, którzy mówią „nie” tegorocznej komedii. Zdrowo się uśmiałem na „40-letnim prawiczku”, „Polowaniu na druhny” oraz takiej szarej myszce tego roku, czyli „Serce nie sługa”. Komedia, która mogłaby się nie znaleźć w podsumowaniu, weszła tylnymi drzwiami i zdołała pozytywnie mnie zaskoczyć. I ponownie muszę się zgodzić, tym razem z Konradem, bo ma naczelnik rację, że był to rok niespodzianek. Poziom wyrównany, choć strasznie niski. 2005 miał świetny początek i taki sam koniec, ale środek był raczej mizerny. ED: Rok 2005? Kiedy patrzę wstecz na filmy, które przyniósł moje pierwsze skojarzenie jest bardzo pozytywne. Nie oczekiwałam niczego odkrywczego i nie otrzymałam niczego odkrywczego, ale kino w tym roku dostarczyło mi tego, co najbardziej w nim lubię: emocji i wzruszeń. A to już wiele! Nie mam zamiaru udawać, że poruszyły mnie tylko ambitne produkcje o wielkich przesłaniach, nie tylko o takie emocje w X muzie mi chodzi. Miło wspominam też, tak uparcie opluwane przez krytykę, superprodukcje lub mniej promowane filmy rozrywkowe, chociażby „Wyspę”, wymienioną już wyżej kontynuację przygód Zorro, czy bollywoodzko-hollywoodzko-brytyjski kolaż „Dumę i uprzedzenie” Gurinder Chadhy. Kino to nie tyle sztuka, ile zabawa. I w tym momencie, muszę przytaknąć Konradowi i sprzeciwić się Bartkowi: żal stanu komedii. Jak widzowie pamiętają z animacji Pixara „Potwory i spółka”: śmiech potrafi być bardziej pożądany i dochodowy niż strach czy smutek. Jednak, żeby nakręcić komedię, trzeba mieć pomysł, talent i zaangażowanie, a tego pierwszego praktycznie w ogóle u twórców pseudokomedii nie ma. Czyli tak: rok 2005 rokiem świetnych kameralnych dramatów i czasem udanych widowisk. Plus oczywiście doskonałe komiksy. MCh: Podobnie jak Bartek mam wrażenie, że to był raczej kiepski rok, chociaż może nie tyle zły, ile po prostu bardzo przeciętny. Pierwszy raz od dłuższego czasu nie widziałem w tym roku w polskich kinach filmu, o którym mógłbym powiedzieć, że zdobył mnie bez reszty (choć widziałem takie na DVD). Było na szczęście sporo wydarzeń kinowych, które sprawiły mi dużą przyjemność. Największą dał mi chyba fakt pojawienia się niepisanego i nieformalnego nurtu, w którym twórcy kina „artystycznego” czy jakkolwiek to nazwać, a w każdym razie twórcy nie kojarzeni przez nas w pierwszym rzędzie z kinem rozrywkowym, sięgnęli po narzędzia, chwyty i gatunki właśnie z takiego rozrywkowego czy mainstreamowego kina. Najlepsze filmy tego roku – i tutaj dopisuję się do zdań Konrada i Bartka – były takimi właśnie zaskoczeniami. Do tej kategorii należą dla mnie „Ukryte” Hanekego, „Historia przemocy” Cronenberga, „Wierny ogrodnik” Meirellesa, czy „Broken Flowers” Jarmuscha. Każdy z nich to ukłon w kierunku gatunków kina rozrywkowego i właściwie w każdym przypadku najbardziej przystępny film twórcy, ale przy tym opowieść wielopoziomowa i świetny przykład, że artystą nie jest się wtedy, kiedy uprawia się taki, a nie inny typ kina, tylko wtedy, kiedy mówi się coś ważnego. Przydałoby się chyba wbijać to do głowy naszym rodzimym filmowcom.  | ‹King Kong› |
Ciekawy jest też kolejny rok w ekranizacjach komiksu, bo definitywnie widać już, że komiks filmowy wszedł w fazę, w której w latach 80. znalazł się komiks papierowy, czyli fazę dojrzałości. Jeśli w jednym roku może pojawić się seria filmów tak absolutnie odmiennych jak „Batman: Początek”, „Historia przemocy”, „Sin City” i „Constantine”, to jasny znak, że filmowy komiks ma szansę wyjść poza szufladkę gatunku prostego i prymitywnego, bo znalazł się wreszcie w rękach artystów, a nie rzemieślników. To, co kilka lat temu zaczynali Sam Raimi, Guillermo del Toro czy Terry Zwigoff dojrzewa teraz w filmach Cronenberga czy Nolana. I to cieszy, bo filmowy komiks niespodziewanie stał się, obok animacji, jednym z niewielu gatunków (jeśli za gatunek go uznać) czy podkategorii, o których można powiedzieć, że dynamicznie się rozwijają. PD: Z tym, że jako znakomite dzieło filmowe broni się z tego grona tylko „Historia przemocy”, która nie dość, że w znacznym stopniu odbiega od pierwowzoru, to jeszcze paradoksalnie wyszła z rąk faceta nienawidzącego komiksów (Olson powiedział Cronenbergowi, że jego scenariusz jest ekranizacją komiksu dopiero po tym, jak ten podjął decyzję o wzięciu zlecenia). Niemniej oczywiście trudno nie zauważyć, że komiks filmowy z roku na rok coraz bardziej się rozwija – nigdy przecież nie będzie jednym z dominujących nurtów, więc te trzy dobre adaptacje przy ośmiu wprowadzonych – to jest już jakiś sukces. Zupełnie odwrotnie rzecz się ma z komediami, których mieliśmy na ekranach jak co roku dwadzieścia kilka, toteż niezgoda Bartka co do marności gatunku wypada tu trochę… komicznie. Nawet jeśli przyjmiemy, że w 2005 trzy komedie były dobre (a dla mnie obronił się tylko „40-letni prawiczek”), nadal ciężko to uznać za jakikolwiek powód do radości. MCh: Zadziwiające i niezrozumiałe było dla mnie w tym roku zachowanie naszych dystrybutorów, którzy wprowadzali do kin mnóstwo śmieci, a na DVD bez premiery kinowej wydawali filmy znakomite. Właśnie na wydanych u nas oficjalnie DVD widziałem w tym roku filmy najciekawsze, które bezwzględnie powinny były trafić do kin, na czele z „Kung Fu Szał” Stephena Chow, „Na tropie zła” Joe Carnahana, czy „The Manchurian Candidate” Jonathana Demme. PD: Osobiście się nie dziwię, bo dystrybutorzy robią tak od kiedy tylko kino domowe zyskało w naszym nieciekawym kraju na popularności. Nie widziałem filmu Carnahana, natomiast „Kung Fu Szał” to dla mnie świetnie zrealizowany komediowy niewypał, a „Kandydat” jest porządnym thrillerem, aczkolwiek przy tym bardzo mało odkrywczym remakiem. Oba, rzecz jasna, przewyższają mimo wszystko poziom standardowej kinowej sieczki, oba miały już ustalone daty kinowych premier, jednak ostatecznie z nich zrezygnowano. Szkoda, ale bardziej żałuję, że nie wprowadzono na ekrany takich filmów, jak „Napoleon Dynamite” czy „Team America”. UL: Mnie osobiście spychanie na DVD filmów tuż przed ich kinową premierą irytuje. Mocno skrócony czas między premierą kinową a pojawieniem się filmu na DVD umożliwia znalezienie i widowni w kinie, a i później można ewentualne braki w zarobkach dystrybucją DVD nadrobić. Najlepszy film, który miał już nadaną datę premiery w kinie, „The Woodsman”, nie dość, że nie wszedł na ekrany, to jeszcze nie wyszedł na DVD. PD: I liczę, że któryś z dystrybutorów jak najszybciej tę gafę nadrobi, bo to rzeczywiście piekielnie dobry film. Bardzo inteligentny, znakomicie zagrany, zmuszający do refleksji jak mało który w ostatnich latach. Nie wychodził mi z głowy przez kilka tygodni. Szkoda, że Akademia przestraszyła się trudnego tematu, bo to powinien być oskarowy pewniak w wielu kategoriach, a nie niepożądany, zepchnięty gdzieś na margines obraz. Swego czasu ucieszyłem się z Black Reel Award dla Mos Defa co najmniej tak, jakbym to ja ją dostał, ale to i tak mało…  | Top 10 Michała Chacińskiego 1. Historia przemocy 2. Bliżej 3. Ukryte 4. Wierny ogrodnik 5. Bezdroża 6. Gra wstępna 7. Ruchomy zamek Hauru 8. Broken Flowers 9. Przeznaczone do burdelu 10. Rodzinny dom wariatów |  |
KW: Okej, wstęp możemy uznać za zakończony. Jako samozwańczy prowadzący tę debatę, pozwolę sobie wybrać z Waszych spostrzeżeń kilka do szerszej dyskusji. I oczywiście od razu wygłoszę własne zdanie. Wróćmy na chwilę do nieszczęsnej komedii. Bartek wymienia trzy tytuły, ja wspominałem o dwóch – i nasze listy się tu pokrywają. Też sądzę, że najlepszymi komediami roku, które zresztą pojawiły się w drugiej jego połowie, są „Polowanie na druhny” i „40-letni prawiczek”. Te filmy wiele łączy. A razem z zeszłorocznym „Złym Mikołajem” widzę w nich nawet swoisty podgatunek, który chyba się obecnie klaruje – komedii politycznie niepoprawnej, skierowanej dla dorosłych, wykorzystującej tematy tak banalne jak seks, ale czyniące to w zadziwiająco inteligentny sposób (wiem, że to za długie jak na nazwę podgatunku, może uda mi się wymyślić jakieś chwytliwe określenie :). Jest w tym dużo żartów, np. z gejów czy amerykańskich wartości, jest niemało prostych, bezpośrednich i soczystych, ocierających się mocno o wulgarność, aluzji seksualnych, ale całość jest zaskakująco inteligentna, z celnymi obserwacjami i zróżnicowanym humorem. W ten sposób film przyciąga i widza oczekującego najprostszego humoru, i zadawala widzów bardziej wymagających, a nawet krytyków („40-letni prawiczek” zgarnia za oceanem nagrody). Może to jest właśnie przyszłość komedii? ASz: Tiaaa… bardzo różowa przyszłość – w sensie koloru powszechnie kojarzonego z sex-shopami, nie z optymizmem. Jeżeli czeka nas zalew filmów o wpychaniu kogoś komuś na siłę do łóżka, to ja dziękuję. PD: Ja też dziękuję, gdyż jestem zwolennikiem jakże odkrywczego poglądu, że raz opowiedzianego żartu nie należy powtarzać, choćby był nie wiem jak dobry. Dlatego na pytanie Konrada odpowiadam: nie. Bo po pierwsze, komedia jest tak rozległym gatunkiem, tyle jeszcze można w niej zmieścić, że nie potrzebuję kolejnego „40-letniego prawiczka”. A po drugie, nie widzę sensu w mówieniu po zaledwie dwóch-trzech udanych komediach o jako tako zbliżonej estetyce o klarowaniu się nowego podgatunku, bo podgatunek to już dawno wyklarowany, a jego polityczna niepoprawność dość wątła i pospolita jak na dzisiejsze czasy. W dodatku w każdym z wymienionych przez Konrada filmów rozmywająca się w najzupełniej już poprawnym politycznie finale. Nawiasem mówiąc, o wiele dalej posuwają się choćby Trey Parker i Matt Stone, ale myślę, że nie w tym rzecz. Grunt, żeby było śmiesznie. Po prostu. A jak, o czym i dlaczego – te kwestie zostawmy wyobraźni i poczuciu humoru twórców. |