– Zdarzył się wypadek – odezwał się wreszcie, wciąż wpatrzony w ekran, na którym pojawiły się cztery odpowiedzi do wyboru. – Pewnie wiesz. Są dwa trupy. O tragicznym wypadku na zakręcie szosy Alicja dowiedziała się prawdopodobnie jako ostatnia – z ust pani Burskiej, swojej najbliższej sąsiadki i przyjaciółki, do której jak co dzień wstąpiła na przedpołudniową kawę. Wspólna kawa to był ich prawdziwy babski rytuał. Zawsze po śniadaniu, jeśli tylko nie padało, Alicja zabierała psa na długi spacer wzdłuż kolejowego nasypu, do stawu i z powrotem, by około jedenastej palić już pierwszego papierosa w wąskiej kuchni na tyłach starego, parterowego domu, gdzie pani Burska i jej cokolwiek ponury mąż spędzali większą część dnia. Pies znikał wtedy pod stołem, mężczyzna wychodził do zapuszczonego ogrodu, a kobiety miały pół godziny dla siebie. Ich rozmowy dotyczyły przeważnie pogody i tego, co wydarzyło się w ostatnim odcinku telewizyjnego serialu. Całkiem niedawno pojawił się jednak temat, który zdominował wszystkie inne: w nowo otwartej świetlicy mieszkańcy wsi przygotowywali teatralny spektakl. Alicja grała w nim jedną z głównych ról. – Przynajmniej coś się dzieje – mawiała od kilku dni pani Burska, która również uczestniczyła w przedsięwzięciu. Miała przygotować kostiumy i afisz. -W takim miejscu można oszaleć z nudów. Dziewczyna zgadzała się z nią całkowicie. Zawsze zgadzała się ze swoją sąsiadką. Ale tego pochmurnego dnia zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego, coś dużo bardziej dramatycznego niż amatorskie przedstawienie teatralne. Alicja poczuła to, gdy tylko znalazła się na żwirowej ścieżce prowadzącej do domu państwa Burskich i ujrzała, że gospodyni, ubrana jedynie w ciemnoczerwony szlafrok, czeka na nią przed frontowymi drzwiami, mimo zimna i wiatru, który niemal spychał ją z ganku. Już z daleka widać było, jak bardzo jest zniecierpliwiona i podekscytowana. – Jesteś nareszcie – powiedziała, kiedy dziewczyna znalazła się przy niej. – Słyszałaś o wypadku? – Że co? – Nie słyszałaś? – zdziwiła się pani Burska. – Był straszliwy wypadek na szosie. Podobno jest mnóstwo zabitych. Alicja stanęła jak wryta, machinalnie nadstawiając do pocałunku zimny policzek. – Jaki wypadek? – spytała niezbyt przytomnie. – Dokładnie ci nie powiem. Podobno rozbił się autokar z niemieckimi turystami. Makabra. Dzwonił Aleksander, ale niewiele się w sumie dowiedziałam, bo się bardzo śpieszył. Wszyscy tam poszli: Mostowiak, Krawczykowa, nawet ksiądz proboszcz, a wiesz przecież, jakie ma problemy z tą swoją nogą. – Gdzie poszli? A co z próbą? Przecież dzisiaj o szesnastej piętnaście jest próba. – Wszyscy poszli na miejsce wypadku – odparła sąsiadka. – To przy t y m zakręcie. Sposób, w jaki wypowiedziała ostatnie zdanie, sprawił, że Alicja poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku. Przywołała psa, który tarzał się w wysokiej trawie przy drucianej siatce i, nie wiadomo po co, zapięła mu smycz. – Chodź, skarbie, do kuchni, napijemy się kawy – powiedziała pani Burska, chwyciwszy ją pod ramię. – Strasznie tutaj wieje. Naprawdę nic nie wiesz, czy tylko się zgrywasz? Alicja dała się poprowadzić do środka, nie zadając po drodze żadnych pytań. Przekroczyły próg, przeszły przez ciemną sień i znalazły się w kuchni, gdzie przy stole obok okna siedział już pan Burski, sztywny i uroczysty, podobny do wyschniętej mumii. Swoim zwyczajem nie odezwał się ani słowem na widok gościa. Pomimo niewielkich rozmiarów, kuchnia była miejscem, w którym państwo Burscy przebywali najchętniej. To tutaj biło zakopcone serce domu. Pokoje obok służyły wyłącznie do spania, a i to rzadko, ponieważ gospodarze od lat cierpieli na bezsenność. Nawet telewizor postawili sobie obok lodówki, przez co w kuchni zrobiło się jeszcze mniej miejsca. – To ile jest ofiar? – spytała Alicja, siadając na krześle, z którego musiała usunąć najpierw stertę śliskich czasopism o gotowaniu i modzie. Pies położył się przy jej nodze ze smyczą w zębach. – Trzy albo cztery – odparła pani Burska. – Mówisz, że sami Niemcy? – Chyba tak. Albo może Szwedzi. Mówił mi, ale nie pamiętam. Zresztą, cóż to za różnica? – Właściwie żadna. – Ksiądz zna chyba trochę niemiecki – powiedziała gospodyni po chwili zastanowienia. – Kilka razy jeździł do NRD. Była starsza od Alicji o jakieś trzydzieści lat, miała w sobie jednak tyle energii, że dziewczyna wydawała się przy niej dziwnie spowolniona. Rozrzucając poły szlafroka, podeszła teraz do kuchenki, postawiła pękaty czajnik, a następnie z szuflady kredensu wyjęła paczkę mentolowych papierosów i, nie częstując przyjaciółki, zapaliła jednego od gazowego płomyka. Jej mąż już kopcił, zaciągając się ile sił w płucach i pokasłując regularnie, jakby chciał wszystkim przypomnieć o swojej obecności. Był to drobny mężczyzna po sześćdziesiątce, całkowicie łysy, z siną twarzą i zapadniętą klatką piersiową. Biały podkoszulek opinał jego ciało ściśle jak bandaż. – Makabra – westchnęła pani Burska. – Aleksander zadzwonił po dziesiątej, kiedy byłam w ogrodzie, a potem drugi raz za dwadzieścia jedenasta. Powiedział, że takiego wypadku jeszcze tutaj nie było. Po prostu coś strasznego. – Nie wiem, czemu Bóg pozwala na takie rzeczy – rzekła Alicja. Tak naprawdę zastanawiała się jednak, dlaczego nikt nie uznał za stosowne zadzwonić również i do niej. Przecież miała w domu telefon, a do wypadku doszło nad ranem, zanim jeszcze wyszła na spacer. Nie jest przyjemnie dowiadywać się o t a k i e j sprawie na samym końcu. Poczuła się wykluczona. – Bóg nie ma tutaj nic do rzeczy – burknął pan Burski ze swojego krzesła. – To niebezpieczny odcinek. Dawno już powinni coś z tym zrobić, tyle że jak zwykle nie mają pieniędzy. Nawierzchnia wygląda okropnie, a zakręt trzeba poszerzyć albo bardziej ściąć. Takie jest moje zdanie. – Racja – przytaknęła żona. – Jak to nazwali? – Czarny punkt – wyszeptała Alicja. – No właśnie. Ten krótki, może kilometrowy odcinek „krajówki” między drewnianym kościołem a warsztatem samochodowym na pierwszy rzut oka nie wydawał się ani bardziej, ani mniej niebezpieczny niż reszta trasy. Asfaltowa droga przecinała płaskie, puste pola, gdzie było chyba więcej słupów wysokiego napięcia niż drzew, a potem zakręcała i przez kilkaset metrów biegła prosto jak strzelił wzdłuż kolejowego nasypu. Nie było tutaj żadnych domów ani gospodarstw, na poboczach w ogóle nie spotykało się ludzi, tylko czasami kościelny przejeżdżał na rowerze w drodze do sąsiedniej wsi, gdzie robił zakupy i wypijał dwa piwka. A jednak w przeciągu ostatnich trzydziestu lat zdarzyło się na tej trasie kilkadziesiąt wypadków, w których zginęło w sumie dwadzieścia osiem osób, a przynajmniej trzy razy tyle zostało rannych. Informowała o tym sporej wielkości jaskrawopomarańczowa tablica, ustawiona sto metrów przed kościołem jako znak ostrzegawczy. Najbardziej niebezpieczny był oczywiście zakręt. Prawie dziesięć lat temu pan Burski skasował w tym miejscu swojego czerwonego poloneza, gdy po pijaku wracał z imienin u szwagra. Była lutowa noc, odwilż, asfalt błyszczał od deszczu w świetle reflektorów. Pan Burski kręcił gałką radia, próbując znaleźć stację, która nie nadawałaby jazzu ani muzyki poważnej. Zanim mu się to udało, stracił panowanie nad kierownicą. Żona siedziała wtedy obok niego i chociaż miała zapięte pasy, nie uniknęła obrażeń. Do dzisiaj pozostały jej na ciele brzydkie blizny, które – jak tylko mogła – starała się ukryć. – No to nici z dzisiejszej próby – powiedziała teraz. – Narobiłam się przy tych kostiumach jak głupia. – Dla mnie to był od razu poroniony pomysł – rzekł mężczyzna. – Zwykłe zawracanie głowy. – Odrobina kultury nikomu jeszcze nie zaszkodziła – powiedziała Alicja, cytując niemal dokładnie słowa Aleksandra. Podniosła do ust szklankę i upiła łyczek gorącej kawy. – A teatr, zwłaszcza romantyczny – dodała po chwili – pomaga wznieść się człowiekowi na wyższy poziom duchowy. – Od tego jest telewizja, moja panno – odparł Burski. – O ile się nie mylę, teatr puszczają w poniedziałki na jedynce. – Tylko że ty oglądasz w tym czasie sport albo ten program kryminalny – zauważyła jego żona. – Wiesz, że nie ma już papierosów? – No i co w związku z tym? – spytał mężczyzna.. – Trzeba kupić nowe. – Ja nigdzie nie idę. Wybij to sobie z głowy. – Same się tutaj nie zjawią. – Też tak myślę. To już także był mały rytuał. Państwo Burscy nie znali litości. Mniej więcej co drugi dzień kończyły im się papierosy i odgrywali przed dziewczyną zawsze tę samą scenę, w której jedno usiłowało nakłonić drugie do wyjścia z domu po nową paczkę. Alicja znała na pamięć nie tylko każdą kwestię i pauzę, ale nawet kolejność pojawiania się ich w dyskusji, przestała więc słuchać, zajmując się własnymi myślami i tylko od czasu do czasu potakując, gdy pani Burska spoglądała na nią, aby znaleźć poparcie dla swoich argumentów. Wciąż nie mogła ochłonąć z wrażenia. Na samą myśl o wypadku robiło jej się słabo. Wyobraziła sobie zmiażdżoną karoserię, rozbebeszone walizki, strzaskane szkło, kałuże ciemnoczerwonej krwi na popękanym asfalcie i ciała przykryte czarną folią. A może pasażerowie spłonęli żywcem? Przecież i takie rzeczy się zdarzają. Chciała odegnać od siebie tę myśl, ale im bardziej się starała, tym wyraźniej rozkwitała w jej umyśle piekielna wizja stopionego metalu, sczerniałych foteli i zwęglonych ciał. Jednocześnie coś pchało ją do tego, żeby zerwać się z krzesła i czym prędzej udać się na miejsce wypadku. To było tak niedaleko, niespełna kilometr. Gdyby się pospieszyła, dotarłaby tam za pięć, góra dziesięć minut. Mogłaby się ukryć wśród zarośli na poboczu albo gdzieś za zakrętem, skąd miałaby zapewne dobry widok. Byle tylko nie za blisko. – Ciekawe, co będziesz palił wieczorem – powiedziała pani Burska, – Mogę w ogóle nie palić – odparł jej mąż. – Już to widzę. – Kiedyś nie paliłem przez półtora miesiąca – oświadczył z dumą mężczyzna. – Mam silną wolę. Nie zapominaj, że uprawiałem kolarstwo. – Tylko mi nie wyjeżdżaj znowu z tym kolarstwem – westchnęła pani Burska. –Pogadamy wieczorem. Dolać ci jeszcze, kochanie? Ostatnie słowa skierowane były do Alicji, która już od dobrych kilku minut wpatrywała się w wiszący na ścianie wizerunek anioła w ciemnoszafirowej szacie, milcząca, blada i całkowicie nieobecna. Pani Burska musiała powtórzyć pytanie. – Nie, już dziękuję – odpowiedziała dziewczyna. – Chyba będę powoli szła do domu. – Przecież dopiero co przyszłaś – powiedziała gospodyni jakimś dziwnym tonem. – Źle się czujesz? – Troszeczkę. – Daj jej spokój – zaśmiał się szyderczo pan Burski. – Pewnie musi doszlifować swoją rolę. Zobaczysz, że będzie z niej jeszcze druga Janda. Wstał z krzesła, żeby dolać sobie gorącej wody z czajnika, zadowolony i dumny, jakby przed chwilą powiedział coś wyjątkowo dowcipnego. Przy okazji uderzył biodrem w kant stołu, wskutek czego wszystkie szklanki zatańczyły na spodeczkach, a pusta solniczka przewróciła się i powolutku przetoczyła w stronę popielniczki. Nie zwrócił na to uwagi. Poprawił spodnie, które przykleiły mu się do pośladków, i po wybrzuszającym się linoleum poczłapał w stronę kuchenki. Pies zaczął merdać ogonem. – Ale chyba nie masz zamiaru tam iść? – spytała szeptem pani Burska, nachylając się nad dziewczyną, która próbowała właśnie wstać. Alicja spojrzała na nią, udając, że nie wie, o co chodzi. – To znaczy gdzie? – Na szosę – powiedziała kobieta. – Oczywiście, że nie. Idę prosto do domu. Mam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, że sama nie wiem, za co się brać najpierw. Podniosła się z krzesła i mimo że gospodyni próbowała ją jeszcze na chwilę zatrzymać, zawołała psa, po czym na nogach jak z waty ruszyła w stronę drzwi. Już w sieni zaczęła tłumaczyć, że powinna umyć głowę, przygotować obiad i trochę posprzątać, na co pani Burska uśmiechnęła się tylko, jakby przyłapała sąsiadkę na niewinnym kłamstwie. Jej podłużna twarz z wysokim, kościstym czołem, na którym miała brzydką bliznę, była kredowobiała jak zwykle, przez co każdy uśmiech sprawiał, że przypominała upiorną maskę. – Ja też coś muszę zrobić z tymi włosami – oznajmiła po chwili milczenia, podnosząc rękę do głowy. – Są naprawdę koszmarne. Myślisz, że dobrze byłoby mi w całkiem krótkich? Fryzura pani Burskiej pochodziła z późnych lat osiemdziesiątych i przywodziła na myśl kapelusz atomowego grzyba. – Na pewno – odpowiedziała Alicja z wymuszonym uśmiechem.
Na zewnątrz poczuła się nieco lepiej, chociaż ciągle była dziwnie słaba i skołowana. Walcząc z naporem wiatru, zeszła po trzech drewnianych schodkach ganku i ruszyła w stronę bramy żwirową alejką, po obu stronach której kołysała się wysoka trawa. Teren wokół zabudowań państwo Burscy nazywali ogrodem, ale tak naprawdę nie rosło tutaj nic oprócz drzew i chwastów. W niektórych miejscach zielsko sięgało prawie do piersi i zanosiło się na to, że jeśli nikt się tym nie zajmie, to wkrótce dom będzie wyglądał jak starannie zamaskowany obiekt wojskowy. A przecież, pomyślała Alicja, ten zgryźliwy buc w obcisłym podkoszulku mógłby ruszyć się ze swojego miejsca w kuchni, pożyczyć od Aleksandra kosiarkę i zrobić z tym porządek. Dziwne, że pani Burska nie zagoniła go jeszcze do roboty. Kiedy zamknęła za sobą bramę i znalazła się na piaszczystej drodze, wiatr zaatakował ją ze zdwojoną siłą. Miała do przejścia tylko kilkadziesiąt metrów, ale wzdłuż tej drogi nie było żadnych zabudowań. Przyśpieszyła więc kroku, zakładając ręce na piersiach i kuląc ramiona. Gdy upewniła się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby ją przez przypadek podsłuchać, zaczęła półgłosem powtarzać fragmenty swojej roli: Niechaj podbiegą młodzieńce, Niech mię pochwycą za ręce, Niechaj przyciągną do ziemi… Zatrzymała się na moment i z kieszeni swetra wyjęła zeszyt. Naprawdę ciężko było spamiętać wszystkie te dziwne słowa. Niech poigram chwilkę z niemi. Bo słuchajcie i zważcie u siebie, Że według Bożego rozkazu… Wciąż recytując, minęła ukryty w wysokiej trawie kamienny krzyż i przeszła obok otoczonego pokrzywami pustego placu, gdzie pośród gruzu i szkła leżały zardzewiałe części rolniczych maszyn, resztki wyrzuconych wieki temu mebli, gnijące szmaty oraz całe mnóstwo innych śmieci, nad którymi już nikt nie potrafił zapanować. Wielkie płachty czarnej folii trzepotały na wietrze, próbując oderwać się od ziemi, ale za bardzo w nią wrosły, aby mogło im się to udać. Alicja rejestrowała to wszystko kątem oka, całkiem bezwiednie. Może dlatego nie od razu dostrzegła, że furtka prowadząca na jej podwórko jest uchylona. Ktoś ją odwiedził.
Na środku trawiastego podwórza, obok ocembrowanej blokami piaskowca studni, gdzie zwykle jest najwięcej błota, przykucnęła dziewczynka ubrana w szarobiałą sukienkę do Pierwszej Komunii. Na widok tej zniszczonej, szarpanej przez wiatr sukienki, falującego welonu, wianka, brudnych rękawiczek i torebki, oczy Alicji momentalnie zwęziły się w szparki. Z hałasem otworzyła furtkę na całą szerokość, podeszła kilka kroków, a następnie zatrzymała się, nie spuszczając wzroku z nieoczekiwanego i, co gorsza, niepożądanego gościa. – Co ty tutaj robisz? Doskonale znała tę dziewczynkę. Wszyscy ją znali. Miała na imię Karolina, ale ostatnio uparcie nazywano ją aniołkiem. „Popatrz tylko na nią”, mawiała pani Burska. „Wygląda zupełnie jak mały aniołek. Jak pierzasty aniołek, który przyleciał z nieba. Buzia niczym z obrazka, no i te włosy. Czyż to dziecko nie jest urocze?”. Alicja potakiwała, chociaż miała na ten temat całkowicie odmienne zdanie. Nie znosiła Karoliny. Uważała, że jest rozpuszczona i bezczelna. Drażniła ją ta krucha jak opłatek twarzyczka z perkatym noskiem i satynowa sukienka, którą mała nosiła bez względu na pogodę. Nawet w zimie, kiedy padał śnieg, zszarzały materiał wystawał spod puchowej kurtki. Alicja nie potrafiła zrozumieć, czemu ten dziwaczny zwyczaj wydawał się wszystkim taki uroczy. Dla niej było to po prostu chore. Dziewczynka nie zauważyła jej nadejścia, całkowicie pochłonięta zabawą, która polegała na napełnianiu wodą z kałuży plastikowej butelki po szamponie. Ziemia wokół niej roiła się wprost od obrzydliwych, ruchliwych robaków o lśniących pancerzach. Sądząc po ruchu warg, mówiła do siebie albo nuciła jakąś piosenkę, ale poprzez szum wiatru nie było słychać ani melodii, ani słów. Wątła i przeraźliwie blada, o małej twarzyczce okolonej złotymi lokami, przypominała nie tyle aniołka, co porzuconą w wysokiej trawie, zniszczoną lalkę. – Co ty tutaj robisz? – spytała ponownie Alicja. – Dlaczego nie jesteś w domu? Karolina nie odezwała się ani słowem, nawet nie spojrzała na dziewczynę, chociaż ta podeszła całkiem blisko. W dalszym ciągu nalewała mętną wodę. Dopiero kiedy rozległo się szczekanie nadbiegającego od strony nasypu psa, powoli, jakby z olbrzymim wysiłkiem podniosła głowę. Jej oczy były bezbarwne i puste niby kawałki szkła. – Uwaga, idzie gwiazda – rzekła zaskakująco niskim głosem, po czym ponownie spuściła wzrok. – Pytałam cię o coś, młoda damo – powiedziała Alicja. – Jesteś głucha, czy co? Czego szukasz na moim podwórku? – Uczę się swojej roli. – Naprawdę? Zdawało mi się, że nie chciałaś grać w tym przedstawieniu. – Teraz już chcę. Do wieczora nauczę się wszystkich wierszy. – A nie możesz się uczyć gdzie indziej? – Nie – odparła dziewczynka. – Zabierz ode mnie tego kundla, proszę cię. Strasznie śmierdzi. Nie było takiej potrzeby. Pies tylko ją obwąchał, a potem, chłoszcząc ogonem powietrze, pobiegł w kierunku zabudowań gospodarczych i po kilku sekundach zniknął za koślawą szopą z narzędziami. Alicja skrzyżowała ręce na piersiach i zastygła w wyczekującej pozie, jak stanowcza nauczycielka, z którą nie ma żartów. Ale na Karolinie nie zrobiło to większego wrażenia. Wróciła do swojej zabawy, obojętna na wszystko inne, nawet na pogodę. A było naprawdę paskudnie. Wysoko w górze wiatr pędził grube zwały chmur, olbrzymie archipelagi, całe pobrużdżone kontynenty, poprzez które z trudem przebijało się światło. Mimo wczesnej godziny panował półmrok. Wszystko wokół – drzewa, trawa, dom i przylegające do niego zabudowania – było jednolicie szare, jak o zmierzchu. Co gorsza, robiło się coraz zimniej. – Wiesz, co powiedział Aleksander? – spytała nieoczekiwanie Karolina, która nawet jeśli odczuwała chłód, to nie dawała tego po sobie poznać. – Że moja sukienka pasuje do przedstawienia. Tak właśnie powiedział. Bo będę grała aniołka. Była szyta na miarę i kosztowała masę pieniędzy. Całą masę pieniędzy – kąciki jej ust uniosły się w górę, a w pustych do tej pory oczach zapalił się dziwny blask. – Nie to, co twój sweter. – Jest brudna. – Nieprawda. – Prawda. Trzeba ją wyprać. – Jesteś głupia. Aleksander powiedział, że taka właśnie ma być. – Na pewno każe ci ją wyczyścić – odparła Alicja, przyglądając się dziewczynce i myśląc bezwiednie, że mogłaby mieć takie włosy jak ona. Jej własne były słabe i rozdwajały się na końcach. W dodatku miały paskudny mysi kolor. – Zresztą, i tak nie będzie teatrzyku – dodała z satysfakcją. – Mamy teraz inne sprawy na głowie. Dużo poważniejsze. Jak się nudzisz, to idź sobie na szosę. Rano był wypadek autokaru. Zanim jeszcze wypowiedziała te słowa, zorientowała się, że zaraz palnie głupstwo, ale nie mogła po prostu utrzymać języka za zębami. Karolina była prawdopodobnie jedyną osobą, która jeszcze nie wiedziała o wypadku, i trudno było powstrzymać się od przekazania komuś – choćby miało to być tylko dziecko – tak wstrząsającej wiadomości. Jednak dziewczynka zareagowała w sposób zgoła nieoczekiwany. Odrzuciła plastikową butelkę i podniosła się z kucek. Wiatr porwał jej włosy, zafurkotała komunijna sukienka. – Ale ty jesteś głupia – wysyczała mała z twarzą pełną pogardy. – Zupełnie szajbnięta. To nie był autokar, tylko mikrobus. Srebrny mikrobus. Wszyscy pasażerowie nie żyją! Nikt się nie uratował! Ostatnie zdania wykrzyczała. Kilkadziesiąt wron zerwało się z pobliskich drzew, jakby przeraził je ten atak dziecięcej złości. Krążyły przez chwilę całą chmarą nad ich głowami, złowieszczo kracząc, a potem uleciały w niebo i rozsypały się wysoko w górze jak wyrzucona w powietrze garść żwiru. – A teatrzyk musi się odbyć – dodała wyzywającym tonem. – Nawet bez ciebie! Alicji zaparło dech. Potrzebowała czasu, żeby przetrawić to, co usłyszała. – Skąd wiesz, że to mikrobus? – spytała, spuszczając nieco z tonu. – Bo tam byłam, wariatko – powiedziała dziewczynka, po czym podniosła z ziemi ubłoconą, pustą torebkę i z uśmiechem triumfu powoli ruszyła w stronę furtki. Przeszła przez zapuszczone podwórko, machając torebką i recytując swoją rolę tak głośno, jakby starała się przekrzyczeć wiatr. My teraz w raju latamy, Tam nam lepiej niż u mamy. Tam nam lepiej niż u mamy!! Niż u mamy!! Alicja odprowadziła ją wzrokiem aż na drogę. |