powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Bramy strachu
Andrzej Ziemiański
Zapraszamy do lektury fragmentu książki „Bramy strachu” Andrzeja Ziemiańskiego. Objęte patronatem Esensji wznowienie powieści wrocławskiego pisarza ukaże się nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego otwierając jego nową serię fantastyczną „Behemot”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Znowu pijany?
Luckhard niechętnie podniósł oczy. Oparta o dopiero co zamknięte drzwi Martha Lubbock potrząsnęła głową. Podeszła do okna i mocnym szarpnięciem podciągnęła rolety. Zalew światła sprawił, że ból głowy odezwał się ze zdwojoną mocą.
– Która godzina?
– Południe.
– A jaki dzień dzisiaj?
– Nawet tego nie wiesz? – Przysiadła na brzegu fotela. Krótka spódnica podjechała do góry, odsłaniając prawie całe biodro.
Luckhard ukrył twarz w dłoniach. Nie miał ochoty na miłość. Paraliżujący ból pozbawił go możliwości odczuwania czegokolwiek. Przeciągnął się niezgrabnie.
– Wiesz, jak wyglądasz? – spytała Martha.
– Fatalnie.
Skrzywiła usta.
– Optymista…
Wstał niepewnie i chwiejnym krokiem podszedł do lodówki.
– Musisz ciągle pić?
– To nie od tego. Jestem chory.
Otworzył puszkę z cienkiej blachy. Zimne piwo nie przywróciło mu jednak jasności myśli.
– Wrak.
– Daj mi spokój. Uczestniczysz w historycznej chwili, idiotko.
– W każdym barze po północy jest mnóstwo takich historycznych chwil.
Zbył milczeniem jej uwagę.
– Odkryłem nowy środek, który zrewolucjonizuje nasze pojęcie o hipnozie. Masz papierosa?
Podsunęła mu paczkę.
– To zmieni cały nasz świat.
– Doprawdy?
– Mówię poważnie.
– Kochanie – podała mu ogień – nasz świat jest chyba wystarczająco zmienny sam w sobie.
Luckhard zapadł w głęboki fotel naprzeciwko niej.
– Możemy zrobić rewolucję – zażartował.
Martha nie uśmiechnęła się.
– Wymażą ci takie myśli.
– Jasne, ale poza tym będą mi dozgonnie wdzięczni.
– Będę się mogła kochać z twoimi pomnikami?
Drobny ruch ręki sprawił, że sfałdowany materiał spódnicy wrócił na swoje miejsce.
– Wiesz, na czym polega nasz system kontroli?
– Każdy wie.
– Więc wiesz również, że jest on bardzo kosztowny. Badanego człowieka trzeba zahipnotyzować, sprawdzić zabarwione emocjonalnie myśli i skasować te, które zawierają choćby cień nielojalności. – Zaciągnął się głęboko. – Osobę na tak ważnym stanowisku jak ja sprawdza się kilka czy nawet kilkanaście razy dziennie. Wiesz, ile to kosztuje?
– Wystarczy na zapłacenie czynszu?
– Tak. Na cały rok. – Dopiero po dłuższej chwili opanował suchy kaszel.
– Dlatego też nie sposób badać w ten sposób całego społeczeństwa. Ludzi mających mniej ważne zadania sprawdza się raz dziennie, niżej postawionych raz na tydzień, miesiąc czy kwartał. Znaczny odsetek pracowników fizycznych nie jest w ogóle badany.
– Z nich właśnie biorą się partyzanci?
– Nie tylko z nich. Ale bieganie z karabinem niczego tu nie zmieni. System jest nie do przełamania.
– A twój wynalazek?
Luckhard odchylił się w fotelu.
– Dotychczasowe kontrole opierają się na elektrycznym badaniu mózgu, a ja opracowałem środek chemiczny. – Sygnalizowany skrzywieniem warg cień uśmiechu wypadł bardzo blado. – Kilkaset razy tańszy, nie wymagający skomplikowanych urządzeń i co ciekawsze, powodujący kilkadziesiąt razy głębszą hipnozę.
Skrzywił się znowu. Tym razem z bólu.
– Teraz będzie można poddać kontroli całe społeczeństwo.
– Po co? Obecny system jest zły?
– Powtarzam ci, jest zbyt drogi.
Martha machnęła ręką.
– Nie o to mi idzie. Sądzisz, że rząd dla pewności nie będzie stosował obu środków naraz?
– Nie. Po zażyciu mojego preparatu konwencjonalne metody przestają być skuteczne.
Martha również zapaliła papierosa.
– Ty rzeczywiście jesteś dobry.
– Wiem.
– Dureń.
Roześmiał się.
– Zawiadomiłeś zwierzchników?
– Wolałbym się nie skompromitować…
– Dlaczego?
– Przeprowadzę wszystkie próby i jeśli się okaże, że środek jest skuteczny, nieszkodliwy, nie powoduje skutków ubocznych… Wtedy go przekażę.
Martha przystawiła sobie popielniczkę.
– Ile to potrwa?
– Może miesiąc, może więcej. Nie ma pośpiechu, zresztą muszę się zgłosić do lekarza.
– Naprawdę wystawią ci pomniki.
– Pomniki? Tacy jak ja zawsze pozostają w cieniu. – Roztarł skronie. – Na razie jednak jestem posiadaczem największej tajemnicy w tym kraju.
Spojrzała na zegarek.
– Zaraz wymażą ci te głupie myśli.
– Przecież żartuję…
Luckhard opuścił głowę. Chwilowe podniecenie mijało i znowu dawał o sobie znać świdrujący ból głowy.

– O rany, tylko tyle? – French usiadł przy stole, biorąc do ręki widelec. – Jestem potwornie głodny.
Matka dołożyła na talerz łyżkę rozgotowanych kartofli.
– To wszystko? – Podniósł wzrok. – Naprawdę jestem głodny.
– Gdybyś nie biegał tyle z kolegami, nie byłbyś tak zmęczony.
– Co ma do tego bieganie?
– Powinieneś wreszcie zacząć się uczyć, Peter. Za tydzień są egzaminy.
Znowu spojrzał na matkę. Tym razem z wyraźną pretensją, która miała ukryć strach.
– Przecież muszę czasami wyjść.
– Ale musisz również żyć! Chcesz zarabiać tyle co my? Chcesz się ciągle męczyć i ciągle nie mieć na nic pieniędzy? Jeśli ci źle pójdzie…
Z trudem udało mu się przerwać potok słów.
– Przecież na egzaminie bada się inteligencję, a nie wiedzę.
– O tak, od zabaw z kolegami będziesz bardzo inteligentny. – Ironia w jej głosie z trudem skrywała niepokój. – Wziąłbyś się wreszcie do nauki. Nic tylko leżysz i czytasz książki albo uganiasz się po ulicach.
– O rany, myślisz, że łażę z ludźmi dla własnej przyjemności?
– Ktoś ci każe?
Potrząsnął głową.
– W ogóle nic nie rozumiesz. Chcesz, żeby nikt się do mnie nie odzywał? Żeby wszyscy w klasie uważali mnie za idiotę?
– Chcę, żebyś miał lepsze życie niż ja! – prawie krzyknęła. – I nie mów z pełnymi ustami. A zresztą… – W głosie pojawiła się nagle nuta rezygnacji. – Rób, co chcesz.
Naczynia w kuchni zabrzęczały głośniej.
– Tylko później nie miej do nikogo pretensji, jeśli skończysz jako śmieciarz.
Wzruszył ramionami. Szybko skończył skromny posiłek i zamknął się w swoim pokoju. W przeciwieństwie jednak do wielu poprzednich sytuacji, tym razem nie przyniosło mu to ulgi. Odrapane ściany, rząd wyświechtanych książek na chybotliwej półce i o wiele za małe łóżko, na którym od dawna mógł leżeć już tylko na skos, przygnębiały go coraz bardziej.
Powoli zdjął skórzaną kurtkę, a potem koszulę z oddartym rękawem. Plecy bolały go coraz bardziej – dopiero teraz zaczął odczuwać zablokowane przez szok skutki swojego skoku. Dobrze, że matka nie zauważyła pożyczonych butów. Zdjął je szybko i włożył trampki. Usiadł na łóżku. A Chinn? Masters? Nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że wszystko, co zaszło dzisiejszego ranka, przeżył ktoś inny. Ktoś, kogo mógł obserwować, ale na kogo postępowanie nie miał najmniejszego wpływu. Jakieś ukryte głęboko mechanizmy obrony osobowości uparcie spychały ostatnie zdarzenia do rangi rzeczy zwykłych. Cały umysł przypominał wyciśniętą gąbkę – gdzieś wewnątrz pozostało być może trochę wilgoci, ale gruba warstwa suchych komórek skutecznie broniła go przed wszystkim, co mogłoby być niszczące. Zwarty kordon usiłował nie dopuścić najmniejszej myśli, żadnego skojarzenia mogącego ustawić we właściwej hierarchii to, co się stało. Wiedział jednak, że schowana gdzieś w głębi bestia siedzi tam nadal.
Drzwi na klatkę schodową otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. French wstał i położył rękę na klamce. Nie mógł wytrzymać sam ze swoimi myślami.
– Jest coś do jedzenia? – Ojciec schował do szuflady swój wielki rewolwer. Potem rozpiął policyjny mundur i usiadł przy stole.
– Już ci odgrzewam.
Wielki, nieco wyszczerbiony talerz wylądował tuż przed nim.
– Jak tam, Peter, uczysz się?
– Trochę.
French zaczął żałować, że nie został w swoim pokoju.
– Ciekawe kiedy? – dodała matka.
– Znowu chodzisz z tym swoim gangiem?
Nie miał sił, żeby zaprzeczyć.
– Kiedyś się doczekasz. Nie dalej jak dzisiaj nasi wyłapali taką grupę na przedmieściach. Dlaczego tracisz czas z takimi jak oni?
French rozprostował bolące plecy.
– Już nie będę się z nimi zadawał – powiedział cicho.
– Doprawdy?
– Możesz być tego pewny. W jakimś sensie to już niemożliwe – dodał jeszcze ciszej.
Ojciec powoli wycierał serwetką zupełnie czysty widelec.
– A dlaczego się nie uczysz?
– Właśnie – wtrąciła matka. – Przecież nie jesteś głupim chłopcem.
Mógłbyś na egzaminie dostać trzydzieści, czterdzieści punktów. Może nawet pięćdziesiąt.
Przysiadła na krześle przy drzwiach kuchni.
– Mógłbyś zostać nawet urzędnikiem… Jeśli poszłoby ci dobrze, kupiłbyś sobie porządny garnitur, nigdy nie byłbyś głodny, a potem… Może nawet byłoby cię stać na stary samochód.
– Dlaczego nie miałbym zostać od razu prezydentem?
– Nie bądź nieprzyjemny.
Ojciec zerknął na nieosłoniętą żarówkę.
– Matka ma rację – powiedział ostro. – Postępując tak jak dotychczas, nie poradzisz sobie w życiu.
French patrzył gdzieś w okno.
– Żebyś chociaż był twardy jak ci złapani dzisiaj chłopcy… – mruknął tak, żeby nie słyszała go żona. – Ale ty…
Drgnął i odwrócił głowę. Twarz ojca wyrażała jednak tylko smutek.
– Dopiero zobaczysz, co to jest życie. Ludzie cię zagryzą. Zjedzą żywcem.
Wzruszył ramionami i powlókł się z powrotem do swojego pokoju. Już w drzwiach dogonił go głos ojca.
– Pamiętaj, za tydzień masz egzamin.
Zamknął drzwi. Miejska noc mieniła się tysiącami świateł znaczących kaniony ulic. Wpadające przez okno krople deszczu chłodziły twarz. Nie czuł ulgi. Nie czuł nic szczególnego, wiedział jednak, że nie prześpi dzisiejszej nocy.

Laboratoria w Malden Park były odległe od centrum miasta o kilkanaście kilometrów i Luckhard zaczął już tracić nadzieję, że zdoła tam dotrzeć. Bezsenna noc, którą spędził nad butelką whisky, i kilka połkniętych naraz pastylek przeciwbólowych sprawiły, że momentami widział wszystko podwójnie. Nisko pochylony, z oczami prawie na wysokości kierownicy, krążył wśród pulsujących barw i zmiennych kształtów, już tylko instynktownie utrzymując się mniej więcej na swoim pasie. Westchnął z ulgą, kiedy jak przez mgłę zamajaczył mu przed oczami gmach Centrum. Wykorzystując wyrwę w sznurze stojących samochodów, zaparkował w poprzek chodnika, zgasił silnik i z pewnym trudem stanął na chwiejnych nogach.
– Drzwi.
– Słucham?
Oparty o najbliższe drzewo policjant leniwie oderwał się od pnia.
Wskazał na pozostawione auto.
– Zapomniał pan zamknąć drzwi.
– Dziękuję. – Luckhard zatrzasnął je kopnięciem.
– Pan się źle czuje? – Majacząca gdzieś na pograniczu snu i jawy twarz nie zmieniła wyrazu. Jedynie pod rzucającym głęboki cień daszkiem czapki błyskały przykryte rzęsami oczy.
– A co to, do cholery, pana obchodzi?
– Może mógłbym pomóc. – Ironiczny uśmiech rozciągnął lekko wargi policjanta. – Dziwnie pan wygląda.
Nagle wściekły Luckhard prawie urwał ciężką, złoconą klamkę. Szybkim jednak jak na jego możliwości krokiem przemierzył hall i wsiadł do windy. Odwrócił się tyłem do lustra, żeby nie widzieć swojej kredowobiałej twarzy. Miał ochotę na papierosa, ale kieszenie były puste. Wytarł rękawem spocone czoło.
Korytarz szóstego piętra na szczęście nie był długi. Stosunkowo szybko znalazł właściwy pokój. Powinni na zewnątrz zainstalować kamery – pomyślał, wchodząc do środka. Siedzący w głębi Holmberg nie potrafił ukryć podświadomych ruchów. Szybko jednak zmienił grymas niechęci na zapraszający uśmiech.
– Właśnie miałem do pana dzwonić. – Holmberg wstał zza biurka. – Cieszę się, że pana widzę.
– Doprawdy?
Lekarz potarł brodę.
– Świetnie pan wygląda – powiedział.
– Aż tak źle ze mną?
– Proszę?
Nie czekając na zaproszenie, zajął stojące przed biurkiem krzesło.
– Skoro pan tak mówi, to znaczy, że położono na mnie krzyżyk.
– Ależ… – Dłoń lekarza zamarła w nieokreślonym geście.
– Proszę darować sobie te wszystkie okrągłe zdania. Ma pan wyniki moich badań?
– Eee… tak. – Holmberg podszedł do szafy, zajmującej ponad połowę powierzchni ściany. Krótkowidzące oczy zmuszały go prawie do wodzenia nosem po zadrukowanych kartach katalogu. – Godzinę temu otrzymałem ostatnie opracowanie.
Położył na stole grubą teczkę.
– Co się ze mną dzieje? – Beznamiętny ton Luckharda nie był udawany.
Holmberg włożył okulary. Długo studiował leżącą na wierzchu kartkę.
– Prawdę powiedziawszy, nie jest z panem najlepiej – powiedział wreszcie. – Oczywiście nic groźnego, ale…
– To mnie nie interesuje.
– W takim razie jaki jest cel pańskiej wizyty? – Holmberg nagle przestraszył się swoich słów. – Ostatnio mówił pan, że chce skończyć jakieś badania… – Gorączkowo usiłował zatrzeć poprzednie wrażenie. – Sądzę jednak, że powinien pan się oszczędzać. Wskazane byłoby jakieś sanatorium albo… albo raczej… szpital – wykrztusił wreszcie.
Tuż za ścianą ktoś trzasnął drzwiami. Rozległy się stłumione kroki, brzęk szkła, potem jakaś muzyka. Kilkanaście sekund później znowu słychać było już tylko odgłosy niemrawego ruchu za oknami.
– Chciałbym wiedzieć, co mi jest.
Holmberg na powrót złożył papiery.
– Łacińska nazwa choroby nic panu nie powie. – Gwałtownym ruchem zdjął okulary, ale jego wzrok uparcie błądził po bocznej ścianie.
– To coś w rodzaju guza mózgu, tak?
– Nie, proszę mi nie wmawiać…
– Ile czasu mi zostało?
– Nie można w ten sposób stawiać sprawy. – Lekarz powoli rozmasowywał ślady na nosie. W drobnych ruchach palców można było jednak dostrzec jakieś podskórne napięcie.
– Holmberg. – Luckhard uniósł się z krzesła. – Chcę znać prawdę.
– Ależ panie profesorze…
– Słuchaj, gówniarzu. – Jego głos nie był ani o ton głośniejszy, coś jednak sprawiało, że każde słowo wprost świdrowało uszy słuchacza. -
Wykończę cię bez mrugnięcia okiem. Wiesz, że moje stanowisko pozwala mi na to w każdej chwili.
– Przecież ja…
– Ile czasu mi zostało? – powtórzył sucho.
Postać lekarza ogarnął jakiś paraliż. Jedynie dłonie drżały mu coraz bardziej.
– Medycyna nie jest w stanie określić…
– Ile mam czasu?
– Ja naprawdę nie mogę…
– Holmberg!
Lekarz drgnął i opuścił głowę.
– Nie wiem, nie wiem – powiedział cicho. Jego palce splatały się i rozplatały, tworząc magiczne konfiguracje. – Nie wiem, kiedy pan umrze. Myślę tylko, że już niedługo straci pan świadomość.
– To znaczy? – Luckhard był nieubłagany.
– Może… – Trzasnął jakiś zbyt mocno wykręcony staw. – Może już za tydzień!
Luckhard opadł z powrotem na krzesło. Drżącą ręką wziął papierosa z leżącej na stole paczki i zapalił go, pocierając zapałkę o blat.
– Proszę mi wierzyć, że… ja… ja naprawdę mogę się mylić – podjął Holmberg. – Medycyna nie jest wyrocznią. Niekoniecznie tydzień… To równie dobrze może być…
– Rok? – dokończył profesor.
Holmberg ponownie opuścił głowę.
– No, nie, rok nie – westchnął ciężko.
– Miesiąc?
Promień słońca odbity w oknie otwieranym po drugiej stronie ulicy błysnął w szkle stojącego na staroświeckiej etażerce budzika.
– Nie. – Zupełnie nagle głos lekarza oczyścił się z dysharmonizujących drgań. – Myślę jednak, że to będzie tydzień. Przykro mi.
Luckhard zaciągnął się głęboko.
– W porządku – powiedział twardo.
Po raz pierwszy od wielu dni poczuł się naprawdę dobrze. Nie czuł bólu, był przytomny i pewny siebie.
– W porządku – powtórzył i uśmiechnął się lekko.
Holmberg zagryzł wargi.
– Czy… czy pan…
– Dziękuję, panie doktorze. Bardzo mi pan pomógł.
Wstał, gasząc dopiero co napoczętego papierosa. Kiedy tamten podniósł wreszcie oczy, ich spojrzenia spotkały się na krótko.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.