powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Klątwa Upiora Mgieł
Janny Wurts
Zamieszczamy pięć rozdziałów powieści Janny Wurts „Klątwa Upiora Mgieł”. Powieśc, będąca pierwszym tomem cyklu „Wojny Światła i Cienia”, ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Prolog
Wojny Światła i Cienia miały miejsce podczas trzeciej ery świata Athery, najbardziej niespokojnej i rozdartej konfliktami w całej historii. W owym czasie Arithon, nazywany Mistrzem Cieni, trwał z Panem Światła w pięćsetletnim konflikcie, krwawym i tragicznym. Jeżeli wierzyć kanonom wiary, zrodzonym właśnie w tamtych latach, Pan Światła był wcieleniem boga, a Mistrz Cieni sługą zła, wysłannikiem mrocznych sił. Archiwa świątynne potwierdzają z niekwestionowaną mocą taką właśnie wersję tamtych wydarzeń.
Istnieją jednakże dowody wskazujące na to, że Mistrz wcale nie sprzymierzył się z ciemnością. Zachowały się fragmenty manuskryptów, w których religia Światła opisywana jest jako oszustwo, a Arithon jako święty mistyk.
Ponieważ prawda leży gdzieś między legendami a teologią, mędrcy przez wieki medytowali nad daleką przeszłością i za sprawą wizji przywoływali wydarzenia tamtych dni. Wbrew oczekiwaniom, konflikt nie rozpoczął się na schodach rady w Etarze, ani nawet na ziemi Athery. Wszystkie wizje sięgały do wydarzeń na bezkresnych oceanach rozszczepionego świata Dascen Elur.
Oto kronika, którą spisali mędrcy. I niechaj każdy, kto ją przeczyta, sam zdecyduje o tym, kogo ogłosić posłańcem dobra, kogo zaś sługą zła.
Przez pustkowia karthańskich mórz
Leopard żeglował jak cień.
Król S’Ilessid przeklął s’Ffalenna,
Co rabował w nocy i w dzień
Zwrotka z ballady z Dascen Elur

I. Jeniec
Długa szalupa przecinała wody zabarwione krwistą czerwienią blasku zachodzącego słońca. W zasięgu wzroku nie było skrawka lądu. Łódź znalazła się w odległości jednej ligi od macierzystego okrętu, czyli w najdalszym punkcie patrolowanego morza, delikatnie kołysząc się na grzbietach fal.
– Wstrzymać wiosła! – zawołał szorstko bosman siedzący u steru.
Jego załoga, wyczerpana minioną bitwą, wykonała rozkaz. Cztery pary wioseł uniosły się w górę, rzucając cień na wodę, na której pływały plamy oleju i dymiące kawałki drewna, pozostałe po spalonych okrętach.
– Rozbitkowie na sterburcie. – Bosman wskazał w stronę dwóch postaci, które kurczowo trzymały się kłębowiska pływających desek. – Szybko, ustalcie ich położenie.
Jeden z mężczyzn wypuścił z ręki wiosło i złapał ręczny kompas. Łódź przechyliła się na fali, a pozostali marynarze zgarbili się nad wiosłami i podjęli wysiłek. Pióra biły nierówno o morską wodę, kiedy mężczyźni rozpędzali ciężką szalupę, pchaną w przeciwnym kierunku przez wiatr.
Bosman nabrał powietrza do płuc, chcąc zganić podwładnych za opieszałość, ale się powstrzymał. Jego ludzie byli zmęczeni, tak jak i on. Chociaż wielokrotnie już brali udział w bitwach, które znaczyły krwawym śladem przebieg śmiertelnego sporu między piratami z Amrothu i Karthanu, ostatnia potyczka była inna niż poprzednie. Z floty liczącej siedemnaście jednostek aż siedem uzbrojonych w pełni okrętów padło w starciu z jedną tylko brygantyną, która pływała pod znienawidzoną banderą z symbolem leoparda. Bosman zaklął i oparł się chorobliwej chęci rozpamiętywania strat. I tak mieli szczęście, że w ogóle zwyciężyli. Kapitanem pokonanej brygantyny był przecież nie kto inny, jak tylko Arithon s’Ffalenn, nazywany czarnoksiężnikiem i Mistrzem Cieni.
Pod kilem przewaliła się kolejna fala. Kołysząc się w górę i w dół na grzbietach wodnych gór, dziób szalupy wznosił się wysoko, by po chwili opaść ciężko w dolinę między dwoma wzgórzami morskiej wody. Bosman, lękając się, że nie odnajdzie rozbitków na wzburzonym morzu, kazał człowiekowi z kompasem zająć miejsce na dziobie łodzi. Potem krzyknął kilka słów zachęty, podczas gdy jego wioślarze starali się utrzymać prosty kurs pomiędzy pływającymi szczątkami drewna, lin i żagli, które niczym zdradliwe rafy wynurzały się nagle z wody. Załoga wiosłowała w martwej ciszy. Nawet odgłos zwłok ocierających się o dno łodzi ich nie powstrzymał. Wszyscy, którzy uszli cało z bitwy, byli teraz oszołomieni przeżytym koszmarem ognia, czarów i ciemności, jaki Arithon rozpętał tuż przed końcem bitwy.
Łódź zbliżyła się do rozbitków. Bosman, owiany nagle chmurą czarnego dymu, niesionego wiatrem, tarł dłońmi piekące oczy. Tylko jeden z pływaków wydawał się przytomny. Trzymał się kurczowo zbielałymi palcami kawałka drewna, a za nim, smagany morskimi falami, unosił się bezwładnie drugi marynarz. Był przewiązany w pasie, chociaż pęta były poluzowane, jakby jego druh, widząc bliską pomoc, próbował go niezdarnie uwolnić.
– Przestańcie wiosłować! Czy twój przyjaciel jest ranny? – zwrócił się szorstko bosman do człowieka w wodzie.
Rozbitek podniósł na niego niewidzące, mętne oczy, ale nie odpowiedział. Najprawdopodobniej zimna woda pozbawiła go sił. Wyczerpany widokiem drogo okupionego zwycięstwa i akcją ratunkową, bosman stracił cierpliwość.
– Wciągnijcie go do łodzi. I tego drugiego też, o ile jeszcze oddycha.
Marynarze zaczepili wiosła o pływający szczątek drewna, żeby uspokoić nieco ruchy łodzi. Inni wychylili się za burtę i zaczęli wciągać na wpół utopionego rozbitka na pokład.
Ten zareagował z nieoczekiwaną szybkością i obryzgał swych wybawicieli morską wodą.
Najbliższy marynarz, oślepiony słona cieczą, zawył i rzucił się do przodu. Jego ręka zamknęła się na mokrych włosach mężczyzny. Ten błyskawicznie odwrócił się przodem do napastnika. Odbił się od drewnianych szczątków, zanurkował, a po chwili się wynurzył, trzymając w ręku obnażoną stal. Wioślarz cofnął się z okrzykiem zaskoczenia i bólu; na jego nadgarstku widać było ranę, spod której prześwitywała kość.
– Na Atha, to Karthanin! – zawołał ktoś.
Załoga szalupy poderwała się gwałtownie. Wioślarze na lewej burcie bez zastanowienia podnieśli wiosła niczym pałki i wzięli odwet na rozbitku. Ciosy, jeden po drugim, spadały na głowę wrogiego marynarza. Krew trysnęła mu z nosa i ust. Uderzony boleśnie w ramię, cofnął się. Uścisk na rękojeści sztyletu osłabł i mężczyzna wypuścił go z dłoni. Broń wpadła w głębinę, migocząc. Karthański marynarz, bez jednego przekleństwa, rzucił się gwałtownie, zamachał rękami i wreszcie zanurzył się pod wodę, wepchnięty w otchłań przez ziejących nienawiścią wrogów.
– Marynarze do wioseł! – głos bosmana wreszcie przywrócił spokój na wściekle podskakującej łodzi. Mężczyźni usiedli na swoich miejscach, mamrocząc pod nosem, podczas gdy morska woda obmywała dulki na bakburcie z czerwonych śladów krwi. Ich dowódca, zbyt zmęczony, by chociażby zakląć, podał rannemu wioślarzowi kawałek szarfy. Potem wskazał drugiego, wciąż nieprzytomnego rozbitka, przywiązanego do drewnianych szczątków. Dym już się rozwiał i wszyscy bez trudu dostrzegli, że karthański pies jeszcze oddycha.
– Wciągnijcie go na pokład. Król z pewnością zechce go przesłuchać, więc uprzedzam, obchodźcie się z nim ostrożnie.
Marynarze, którzy przysięgali lojalność pirackim królom, rzadko dawali się wziąć żywcem do niewoli. Załoga, prócz rannego, który opatrywał na rufie nadgarstek, uważnie wykonała swe zadanie, wyciągając z morza ostatniego rozbitka z karthańskiej brygantyny i rzucając go na dno łodzi, twarzą do dołu. Bosman przypatrywał się swej zdobyczy z pewnym niesmakiem. Mężczyzna – bez butów, drobnej budowy ciała, odziany jedynie w połataną żeglarską tunikę – nie wyglądał na nikogo znacznego. Uwagę przykuwał tylko srebrny pierścień, który nosił na palcu lewej dłoni. Bosman pomyślał, że jego ludzie, po wielogodzinnych trudach, za które nikt nawet im nie podziękuje, zasługują na jakąś nagrodę.
– Marny łup – zauważył. Pochylił się, złapał rozbitka za nadgarstek i zaczął szarpać pierścień, próbując ściągnąć go z palca, ciągle napuchniętego od wody.
– Odetnij go – podsunął marynarz, który trzymał się za zraniony nadgarstek.
Na wojnie nie było miejsca na uprzejmości. Bosman wyjął nóż do cięcia lin. Ujął dłoń nieprzytomnego i oparł ją o ławkę przy sterze. Podniósł ostrze do góry. W tej chwili łódź podskoczyła na fali. Promień zachodzącego słońca zamigotał w głębi szmaragdowego oka pierścienia.
Bosman wciągnął głośno powietrze. Odrzucił nóż od siebie, jakby ten palił mu dłoń, gdyż pierścień, który właśnie zamierzał ukraść, nie był zrobiony ze srebra, ale z czystego białego złota. A w kamieniu wyryto delikatny symbol leoparda, tak nienawistnie znajomy.
– A niech mnie, to s’Ffalenn! – zszokowany i niepewny bosman wyprostował się na ławce. Widział, jak pali się brygantyna wroga, a jej kapitan leży martwy na tylnym pokładzie. Ale rzut oka na czarne włosy, z których wciąż żałośnie kapała woda, spływając do zęzy, zadawał kłam tym obserwacjom. Nagle dłoń i kamień zostały brutalnie wyszarpnięte z jego rąk, kiedy jeden z marynarzy bezceremonialnie przewrócił jeńca na plecy.
W gasnącym świetle dnia ostre rysy twarzy i wysokie łuki brwiowe, typowe dla rodu s’Ffalennów, były dla wszystkich widoczne niczym odlane z brązu. Nie mogło być mowy o pomyłce. Marynarze Amrothu pojmali właśnie samego Mistrza Cieni, w dodatku żywego.
Wioślarze cofnęli się, przerażeni. Kilku wykonało zabobonne gesty, by odstraszać zło, a jeden z najbliżej siedzących wyjął sztylet.
– Stój! – Bosman starał się przywołać rozsądek, by uspokoić zszarpane nerwy. – Czarownik jest w tym stanie nieszkodliwy, inaczej bylibyśmy już martwi. Nie zapominajcie, że żywy przyniesie nam więcej korzyści.
Marynarze nie odpowiedzieli. Napięci, niespokojni, poruszyli się nerwowo. Któryś wymamrotał pod nosem słowa zaklęcia chroniącego przed demonami; po chwili następny sztylet wysunął się w stronę powalonego wroga.
Bosman złapał wiosło i uderzył nim o dno łodzi, między marynarzami i jeńcem.
– Głupcy! Czy zamierzacie pluć na własne szczęście? Zabijcie go, a nasz kapitan nie da wam nawet miedziaka.
Wreszcie to do nich dotarło. Arithon s’Ffalenn był nieślubnym synem królowej, która władała Amrothem. Wiele lat temu kobieta skalała honor królestwa, dopuszczając się cudzołożnych czynów z najbardziej niesławnym wrogiem swego męża. Za głowę bękarta pirackiego króla wyznaczono tak wielką nagrodę, że wystarczyłaby ona na okup za jarla, więc dom królewski oczekiwał cierpliwie na człowieka, który przywiedzie do Królewskiego Portu jeńca w łańcuchach. Pokonani przez chciwość, marynarze schowali noże do pochew.
Bosman się odsunął i rzucił szczekliwie komendę; jego ludzie wykonali ją w pośpiechu. Marynarze związali nadgarstki i kostki więźnia liną odciętą z cumy, bojąc się, że odzyska przytomność. Potem, skrępowany niczym cielak wiedziony na rzeź, Arithon, Mistrz Cieni i przyszły władca Karthanu, został zabrany z powrotem na okręt wojenny Briane. Marynarze z szalupy wciągnęli go na pokład i rzucili, bezwładnego jak kukłę, wprost pod nogi głównodowodzącego.
Pierwszy oficer, który niedawno przekroczył dwudziestkę, swoje stanowisko zawdzięczał raczej zamożności i koneksjom na dworze niż rzeczywistym umiejętnościom i doświadczeniu. Niestety, kapitan był nieprzytomny od rany zadanej przypadkową strzałą, a większość oficerów Briane poległa podczas walki, więc nie pozostał nikt, kto mógłby zakwestionować dowództwo młodzika. Pierwszy oficer jakoś sobie radził, chociaż przygniatała go odpowiedzialność za ocalałych trzystu czterdziestu dwóch marynarzy i troska o okręt tak uszkodzony, że nie można było wciągnąć żagli na maszty. Gwałtowne słowa bosmana nie od razu dotarły do zmęczonego i zatroskanego oficera.
W końcu jednak imię więźnia zrobiło na nim wrażenie.
– Arithon s’Ffalenn! – Zbyt zaskoczony, by uwierzyć, oficer wpatrywał się ze zdumieniem w bezwładne ciało, rozciągnięte na deskach pokładu. Człowiek ten był niewysoki, ogorzały od morskiego wiatru i czarnowłosy, zupełnie niepodobny do królewskiej linii Amrothu, choć w połowie z niej właśnie się wywodził. Mokre włosy ciasno oblepiały mu czaszkę, odsłaniając kanciaste czoło. Chude, niczym nieodznaczające się ciało okrywał surowy, szorstki len, a zwykły kawałek sznura pełnił rolę pasa. Ale ten żeglarski wygląd jeńca był mylący. Kamień wprawiony w sygnet, który tkwił na jego palcu, nosił znak leoparda, niezaprzeczalny symbol królewskiego rodu s’Ffalenn.
– To on, mówię przecież – powiedział podekscytowany bosman.
Załoga szalupy i marynarze na pokładzie przybliżyli się jeszcze bardziej.
Popychany przez rozhukanych i podnieconych marynarzy, pierwszy oficer nagle odzyskał siłę głosu.
– Wracajcie do swoich obowiązków! – krzyknął. – I wciągnijcie szalupę z powrotem na pokład. Z życiem!
– Tak jest. – Bosman odszedł, skruszony. Marynarze rozchodzili się nieco wolniej, zerkając na skrępowanego więźnia przez ramię.
Pozostawiony samotnie, aby rozważyć przyszłe losy najgorszego wroga Amrothu, pierwszy oficer pogrążył się w niepewności. Jak okiełznać człowieka, który potrafił snuć iluzje cienia równie łatwo jak myśli i którego pokonanie kosztowało królewską flotę siedem okrętów? Kiedy wrócą do Amrothu, król z pewnością uzna, że pojmanie wroga warte było nawet tak poważnych strat. Ale na pokładzie Briane, ciągle mokrym od krwi i usianym zniszczeniem, ludzie pragnęli zemsty i zadośćuczynienia za śmierć swoich kompanów. Marynarze nigdy nie zapominali o jednym – Arithon jest czarnoksiężnikiem i najbezpieczniej przewozić jego zwłoki.
Rozwiązanie wydawało się tak proste jak cięcie miecza, ale pierwszy oficer wiedział, że to nieprawda. Powstrzymał odruch, by zabić jeńca, i tylko trącił go nogą w ramię. Czarne włosy opadły z twarzy, ukazując ostry jak nóż profil. Smużka krwi znaczyła skroń i policzek, wypływając z jakiejś niewidocznej rany. Skórę gardła i brody pokrywały liczne sińce. Chociaż Arithon był czarnoksiężnikiem, pod względem cielesnym nie różnił się od człowieka, i jak każdy w takim stanie potrzebował uzdrowiciela. Pierwszy oficer przeklinał w duchu, gorzko żałując, że bękart nie jest aż tak ludzki, żeby po prostu umrzeć. Król Amrothu nie znał ani powściągliwości, ani rozsądku, kiedy chodziło o zdradę, jakiej dopuściła się jego żona. To, że podczas wypraw ginęli ludzie albo błąkali się latami daleko od domu, nie miało dla niego znaczenia; marynarze Briane, związani przysięgą lojalności, musieli dostarczyć królowi żywego Mistrza Cieni.
– Co mamy z nim zrobić, panie? – Człowiek, który awansował na miejsce zabitego mata, stanął przy boku swego zwierzchnika. Jego mundur był praktycznie nie do odróżnienia, zakrwawiony i zabrudzony podczas bitwy.
Pierwszy oficer przełknął ślinę; w gardle zaschło mu ze zdenerwowania.
– Zamknij go w pomieszczeniu z mapami.
Mat przymknął na chwilę zmęczone oczy i splunął.
– To wyjątkowo głupie miejsce dla tak niebezpiecznego więźnia! Czy chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli? Jest wystarczająco sprytny, żeby stamtąd uciec.
– Milczeć! – rzucił przez zęby pierwszy oficer, świadomy wzroku marynarzy obserwujących go z każdego zakątka statku. Trudno było nie przyznać matowi racji, ale żaden oficer nie mógłby utrzymać się na swoim stanowisku, gdyby ustąpił niższemu stopniem marynarzowi na oczach całej załogi. Rozkaz musiał być wykonany. – Więzień potrzebuje uzdrowiciela – wyjaśnił z naciskiem. – Kiedy tylko będzie to możliwe, przeniosę go do ładowni i zakuję w kajdany.
Mat zaburczał coś pod nosem, schylił się i z łatwością podniósł Mistrza Cieni z pokładu.
– Ależ lekki ten mały diabeł, pomimo reputacji mordercy – skomentował, a potem nadrabiając miną i ukrywając obawy, szybko przeszedł przez tylny pokład z jeńcem zwisającym mu z ramienia niczym marynarski worek.
Zniknął ze swym ciężarem w czeluści otwartego luku; kostki palców Arithona przy każdym kroku uderzały bezwładnie w stopnie drabinki. Pierwszy oficer zamknął oczy. Przystań w Królewskim Porcie leżała w odległości dwudziestu dni drogi, przy sprzyjających wiatrach i dobrej pogodzie. Każdy, nawet najbardziej nędzny marynarz na Briane będzie bogaczem, kiedy dobiją do portu, o ile ktokolwiek z nich przeżyje. Niecierpliwy, niedoświadczony i ciężko zmartwiony, pierwszy oficer wrzasnął na cieślę, żeby pospieszył się z naprawą głównego masztu.
Zanim przygotowano Briane wystarczająco, żeby wciągnąć żagle na maszt, zapadła już noc. Chmury zakryły gwiazdy, kiedy pierwszy oficer dał rozkaz do wypłynięcia. Bosman przekazywał polecenia dalej, gdyż mat był zbyt zachrypnięty, by przekrzyczeć hałas, jaki robiły uderzenia niezliczonych młotów na przednim pokładzie. Zmęczona do nieprzytomności załoga bujała się na wantach, pozbawiona swej zwykłej sprawności. Obluzowane żagle wydymały się na wietrze. Marynarze na pokładzie z trudem usiłowali je napiąć. Wreszcie żagiel trzasnął i z grzechotem bloczków wydął się pod naporem wiatru; statek ustawił się dziobem do fali, na wschód. Sternik, stojący nieruchomo niczym rzeźba, położył Briane na kurs do Amrothu. Gdyby wiatr się utrzymał, statek przybiłby do portu niemal równocześnie z resztą floty.
Poczuwszy ulgę, że znów są pod żaglami, pierwszy oficer zszedł z mostka, pozostawiając okręt pod dowództwem bosmana. Potem rozkazał zapalić lampy na pokładzie. Majtek przebiegł się po statku z hubką i krzesiwem. Marynarze na Briane nie odrywali się od swoich zajęć do czasu, kiedy płomień w latarni rufowej zamigotał i zgasł, niby dotknięty oddechem Dharkarona. W jednej chwili, nie dłuższej niż uderzenie serca, cały statek pogrążył się w ciemności tak gęstej jak sprzed stworzeniem świata. Cieśle zgubili rytm i uderzenia młotów stały się najpierw chaotyczne, potem całkowicie umilkły. Rozległy się nawoływania.
Pierwszy oficer skoczył w kierunku przejściówki. Jego stopy ledwie dotykały stopni. Prawie zjeżdżając po poręczy, usłyszał głośny brzęk tłuczonego szkła; szyby w oknie pomieszczenia rufowego eksplodowały. W chwili gdy jego stopy dotknęły pokładu, rzucił się ramieniem na zamknięte drzwi do pomieszczenia map. Tekowe deski prysnęły na wszystkie strony. Pierwszy oficer wpadł w ciemność gęstszą od atramentu kaligrafa. Od strony stłuczonego okna dobiegały głośne hałasy, znamionujące jakąś walkę.
– Zatrzymajcie go! – Krzyk pierwszego oficera przeszedł nagle w jęk, kiedy mężczyzna zawadził klatką piersiową o skraj stołu z mapami. Odbił się od niego i skoczył dalej. Potknął się o ciało. Zachwiał się i uderzył boleśnie o czyjś łokieć, a potem ruszył w kierunku splecionych postaci. Wydawało się, że syk wody kłębiącej się w kilwaterze dochodzi gdzieś z bliska. Opryskany przez wodny pył, który kłuł niczym igły, pierwszy oficer z przerażeniem zdał sobie sprawę, że Arithon może już być w połowie za parapetem. Kiedy czarnoksiężnik dotrze na górny pokład, zdoła przywołać iluzje, kształtować cienie i wtopić się, niewidzialny, w morskie fale. Nie zdołaliby go odnaleźć.
Pierwszy oficer rzucił się do przodu, żeby powstrzymać uciekiniera, uderzył w splątaną ludzką masę i poczuł, jak zostaje brutalnie odtrącony na bok. Ktoś zaklął. Jakiś wir, wywołany niewidzialnym ruchem, przemknął przez zdemolowany pokój od strony okna. Uderzony mocno w pierś przez silne, kościste ciało, pierwszy oficer bezwiednie zacisnął palce na tym, co miał w zasięgu ręki: na ubraniu, ciągle jeszcze mokrym od morskiej wody. Pamiętając, kogo trzyma, mocno napiął ramiona i przywarł z całej siły do swego przeciwnika. Jeniec wykręcał się, prężąc ścięgna szczupłych nadgarstków. Odrzucony w bok, wprost na przegrodę, pierwszy oficer stracił oddech. Czuł się tak, jakby trzymał w objęciach szalejący morski prąd. Jego nadgarstek został niemalże zmiażdżony udem przeciwnika i pierwszy oficer rozluźnił uścisk. Nagle ktoś upadł na niego i przygniótł mu pierś niczym ścięty siekierą dąb. Oderwany od jeńca, pierwszy oficer legł na podłodze, rozpłaszczony pod masą spoconych ciał.
Nad jego głową wciąż trwała walka; w ciemności słychać było stękania i zdyszane oddechy. Czuł na ciele uderzenia knykci, łokci i kolan. Tuż obok jakiś marynarz wymiotował głośno, najwyraźniej kopnięty w brzuch. Pierwszy oficer, mimo toczącej się walki, usiłował wstać. W tak gęstej ciemności każdym ciosem kierował przypadek. Jeżeli Arithon nadal miał skrępowane dłonie, przewaga liczebna marynarzy w końcu pokona siły jeńca, a wtedy jego strażnicy już zadbają o to, by się znów nie uwolnił.
– Bękart! – rzucił ktoś wściekle. Zaszurały buty i pięść uderzyła w ciało. Opór Arithona zelżał.
Pierwszy oficer podniósł się na nogi, kiedy przez chór głosów przedarł się jeden, niski i czysty.
– Puśćcie mnie. Bo wasze palce spłoną aż do kości.
– Nie słuchajcie go! – Pierwszy oficer skoczył w stronę marynarzy. – Jego groźba to tylko iluzja.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.