powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Klątwa Upiora Mgieł
Janny Wurts
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Znam cię – wymamrotał z niejakim respektem. Odrzucił kaptur na plecy i fala kręconych włosów opadła mu na kołnierz. Jego twarz pokrywała sieć zmarszczek, wskazująca na zamiłowanie jej właściciela do śmiechu, oraz szczecina długo niegolonego zarostu. Oczy miał orzechowe i radosne, mimo purpurowych sińców, które pokrywały jego policzki i czoło.
– Na miłość Atha, nadchodzą złe czasy! – Ostry głos Asandira przeciął ciszę leśną niczym bat. – Kto w tej krainie odważył się napaść na wolnego śpiewaka?
Minstrel dotknął pokaleczonej twarzy, nieco zakłopotany.
– Śpiewałem złą balladę. Po tym, jak wyrzucono mnie z tawerny na wybrzeżu, poczęstowawszy uprzednio kamieniami, powinienem być mądrzejszy. Ci, którzy teraz rządzą, niezbyt chętnie słuchają opowieści o starych królach. – Westchnął ze stoicką rezygnacją. – Ta ostatnia pieśń kosztowała mnie konia i sprawiła, że teraz stoję przed wami jako nędzarz.
Asandir rzucił spojrzenie Arithonowi. Jeżeli książę nie był do końca pewny, że powinien pomóc temu światu odzyskać słońce i harmonię, może nieszczęście tego muzyka, a więc pokrewnej duszy, przekona go ostatecznie. Zanim czarnoksiężnik zdołał uprzytomnić to Mistrzowi, minstrel odezwał się pierwszy.
– Pogromca potworów – zaśpiewał wysokim, szkolonym głosem, w którym pobrzmiewało zdumienie i nieśmiałość. – Nikt mu nie dorównuje. Białowłosy, szarooki. Dawca zmian, pogromca burzy. Asandir, ten, który obiera królów.
– A ty – dodał już normalnym, acz nieco teatralnym głosem, wskazując na Dakara. – Ty musisz być Szalonym Prorokiem.
Asandir dostrzegł kątem oka, że Arithon, pozornie niezainteresowany, pilnie nadstawia ucha.
– Nie mogę się nadziwić twoim zdolnościom obserwacji, Felirinie Szkarłatny – powiedział czarnoksiężnik z powagą. – Ale muszę nalegać, żebyś był trochę ostrożniejszy i nie wyrażał swoich myśli tak głośno. Wiesz chyba, że podczas zeszłorocznych żniw w Karfael spalono kilku niewinnych ludzi, których podejrzewano o zadawanie się z magiem.
– Tak, słyszałem. – Bard wzruszył ramionami. – Ale nauczyłem się moich pieśni od barbarzyńców i trochę ich dzikości pozostało także we mnie. – Popatrzył do góry, a na jego opuchniętej twarzy malowała się ciekawość. – Z pewnością istnieje jakiś powód, dla którego czarnoksiężnik Ligi podróżuje po tych drogach. – I przeniósł wzrok na dwóch braci, którzy jechali w towarzystwie Asandira.
Dakar otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, uciszony wzrokiem maga.
– To nie jest dobra chwila, żeby wzbudzać niepokoje po tawernach. Czy powinienem wiedzieć o jakiejś innej drodze do Camris, poza tą, która prowadzi przez przełęcze Tornirów?
Felirin rozumiał, co to jest ostrzeżenie, kiedy już je usłyszał. Podniósł zawiniątko i przygotował się do drogi, kiedy Asandir ruszył naprzód. Ale nagle Arithon zsiadł z konia i podał wodze bardowi.
– Masz odciski – zauważył – mnie zaś wszystko boli od siodła. Dobrze mi zrobi, jeżeli się trochę przejdę.
Dakar wiedział, że te słowa były kłamstwem. Obserwował twarz Mistrza i zobaczył na niej coś w rodzaju determinacji. Ale ciemne, zielone oczy dobrze strzegły swoich sekretów.
Przełęcz Tornirów
Przez następne dni trzymali się za karawaną, która w tak okrutny sposób potraktowała barda Felirina. Dakar wyładowywał swoją frustrację, co wieczór zmuszając minstrela do śpiewania piosenek o piciu. W rezultacie obozowiska we wschodnim obszarze Zachodniego Lasu zamieniły się w portowe tawerny, a wiele drapieżnych stworzeń musiało głodować, gdyż cała zwierzyna uciekła stamtąd w popłochu. Kiedy Dakar zdarł sobie gardło i nie mógł już śpiewać do wtóru, bard zmieniał repertuar na starodawne ballady, które mówiły o czasach sprzed nastania Upiora Mgieł. Kiedy jednak zapytano go, czy w nie wierzy, odparł, że nie. Barbarzyńcy z lasów wierzyli, że kiedyś na świecie było słońce, a on zafascynował się tymi legendami i zbierał je jako ciekawostkę. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że stare melodie były piękne i harmonijne, a taniec dłoni po strunach świadczył o tym, że bard przez całe życie poświęcał się swojej pasji.
Kiedy wjechali w wyższe partie gór i wiatr stał się ostrzejszy, podróżnicy skupiali się wieczorami wokół ognia. Felirin kilkakrotnie przyłapał Arithona na tym, że wnikliwie wpatruje się w jego dłonie, kiedy gra. Po kilku dniach niewinnych i podchwytliwych pytań udało mu się odkryć tylko to, że liranta nie jest Mistrzowi obca. Pewnego razu, w nagłym rozbłysku światła, kiedy kłoda prysnęła w ogniu iskrami, bard zobaczył, jak szczupłe palce ciemnowłosego młodzieńca poruszają się w zgodnym rytmie z jego własnymi. Zainspirowany tym widokiem, uciszył struny w połowie akordu i potarł palcami o kubrak.
– Przeklęta pogoda – powiedział.
– Chyba nie masz zamiaru zaprzestać gry – odezwał się zrzędliwie Dakar, jak było to do przewidzenia. – Jeszcze wcześnie. Wolę już słuchać ciebie, nawet jeśli masz trochę fałszować, niż siedzieć w ciszy, a w dodatku na trzeźwo.
Bard udał, że ziewa, by ukryć uśmiech.
– Niech Arithon teraz zagra – zasugerował niewinnie. – Dlaczego jego nie poprosisz o piosenkę?
– Arithon? – Dakar wydął okrągłe policzki. – On ma grać? – Rozejrzał się na boki, żeby się upewnić, czy Asandir nie słyszy ich rozmowy. – Założę się o srebro, że on tego nie potrafi – powiedział konspiracyjnym szeptem.
Felirin zerknął kątem oka i zobaczył, że Arithon nagle zesztywniał. Lysaer także usiadł prosto i słuchał z zainteresowaniem.
– O ile się założysz? – zapytał bard.
– Dziesięć królewskich monet. – Szalony Prorok splótł ręce na wydatnym brzuchu. – Zapłacę ci podwójnie, jeżeli się mylę.
Felirin zachichotał i z uśmiechem na twarzy podał instrument zawiniętej w płaszcz postaci, która siedziała po jego lewej stronie.
– Zagraj. Chcę wygrać to srebro.
Arithon zaśmiał się sucho w odpowiedzi.
– Nie chcę zaćmiewać twojego talentu swoim – przestrzegł. Ale Felirin zaplanował wszystko doskonale. Po wielu dniach niezasłużonych podejrzeń Arithon miał wreszcie okazję, żeby się zemścić na Dakarze.
Niemal nabożnym ruchem wziął instrument od barda i oparł go o ramię. Rozprostował pewnie palce, przebiegł struny, wygrywając kilka ćwiczebnych pasaży i znalazł fałszywie brzmiącą nutę. Skorygował dźwięk struny, delikatnie i precyzyjnie. Kiedy podniósł wzrok znad instrumentu, w jego oczach czaił się uśmiech.
Dakar wymamrotał pod nosem kilka nieobyczajnych słów na temat towarzyszy podróży, którzy nic nie mówią, a potem doprowadzają przyjaciół do finansowej ruiny. Lysaer grzecznie powstrzymał się od komentarza, a Felirin w skrytości ducha pogratulował sobie intuicji i spostrzegawczości. A potem wszyscy trzej zapomnieli o całym świecie, kiedy Arithon zaczął grać.
Pierwsze akordy pieśni zabrzmiały w oświetlonym płomieniami wąwozie z niewiarygodną mocą. Arithon szybko znalazł wspólny język z instrumentem. Po tym, jak zagrał kilka akordów wstępu, zaczął snuć melodię, która wahała się od najniższych do najwyższych tonów. Jego palce biegały po strunach. Słuchacze, jakby zaczarowani, zupełnie zapomnieli o pieniądzach, zakładzie i wzajemnych pretensjach.
Otrząsnąwszy się z pierwszego zaskoczenia, Felirin doszedł do wniosku, że właśnie znalazł skarb. Kimkolwiek był ten Arithon, skądkolwiek pochodził i w jakimkolwiek celu towarzyszył czarnoksiężnikowi, urodził się z naturalnym darem interpretatora pieśni. Oczywiście, jego palce niekiedy poruszały się z niepewną sztywnością, ale to dałoby się skorygować odpowiednim szkoleniem. Właściwe prowadzenie jego talentu pozwoli mu pozbyć się niezręczności w akordach. Również w śpiewie słychać było brak doświadczenia i zbytnią szorstkość. Ale nawet te wady nie zdołały przytłumić blasku tego nieoszlifowanego diamentu. Razem z Dakarem i Lysaerem, bard wzniósł się z niewygodnego, zimnego obozowiska na szczyty emocji i piękna, kiedy słuchał pieśni o dwojgu kochankach, która rozwijała się niczym klejnot powstający z ognia.
Arithon w końcu uciszył struny i czar prysł.
– Młody człowieku – zażądał stanowczo minstrel. – Zagraj jeszcze raz.
Arithon potrząsnął przecząco głową.
– Weź pieniądze, które wygrałeś od Dakara. – Jeżeli żałował, nie było tego po nim widać, kiedy oddawał instrument z powrotem w ręce jego właściciela. – Twoja liranta jest wspaniała. Gra sama.
– To niedorzeczność! – Felirin wyciągnął rękę trochę bardziej gwałtownie, niż zamierzał, i złapał Arithona za rękaw. Wyczuł, że nadgarstek młodzieńca drży pod materiałem i uznał to za brak pewności siebie. – Jesteś dostatecznie uzdolniony, żeby zacząć się uczyć – dodał, by uspokoić Mistrza.
Arithon potrząsnął głową i chciał odejść, ale Felirin wzmocnił uścisk.
– Jak śmiesz marnować tak rzadki talent? Czy nie potrafisz zaakceptować swego powołania?
Zielone oczy błysnęły spod powiek i tylko Lysaer zorientował się, że Arithon bliski jest użycia tego samego okrutnego tonu, jakim posługiwał się podczas procesu przed radą królewską w Amrocie. A potem w jego oczach pojawiło się zakłopotanie. Mistrz odwrócił wzrok. Delikatnie uwolnił się z uścisku barda.
– Daelion porusza Kołem. Nie zawsze możesz wybrać to, czego pragniesz.
Wstał cicho, by odejść, i udało mu się uniknąć spotkania z Asandirem, który właśnie wracał od koni.
– Co ten młodzian miał na myśli? – Bard zwrócił się zaciekawiony do czarnoksiężnika.
Asandir usiadł na kłodzie, którą właśnie opuścił Mistrz, i owinął kolana ciemnym płaszczem.
– To, że dla nas wszystkich nastały mroczne czasy, mój przyjacielu. Arithon posiada dar, nikt w to nie wątpi. Ale muzyka nie może stać się jego powołaniem.
Dakar zasugerował z nadzieją, że coś mocniejszego pozwoli mu odzyskać spokój po największym zaskoczeniu, jakiego doznał w całym swoim życiu. Jego sugestia została zignorowana. Wszyscy milczeli ponuro. Felirin odszedł od ogniska, żeby zawinąć w skóry lirantę, a strapiony prorok podreptał za nim. Tylko Lysaer jeszcze zwlekał. Świadom tego, że za spokojem Asandira kryje się napięcie, grzejąc stopy w cieple ognia, książę przypomniał sobie reakcję swego przyrodniego brata na pytanie, które zadał mu parę dni temu. Na pewno nie powrót do Karthanu, powiedział wtedy Arithon, chcąc przerwać niewygodną rozmowę. Zyskując nową perspektywę w świetle odkrycia, jakie się dokonało tego wieczora, Lysaer zrozumiał, że żadne heroiczne czyny nie stłumią cierpienia jego brata. Niektórzy ludzie nie przykładają wagi do odpowiedzialności i władzy. Pokonanie Upiora Mgieł, które dla Lysaera miało się stać misją przywracającą sens jego życiu, dla Arithona było przeklętym ołtarzem, na którym musiał poświęcić swoją miłość do muzyki.
• • •
Nastał ranek. Osłaniając się przed wiatrem, który szarpał wściekle gałęzie drzew, podróżni dotarli do podnóży gór Tornir. Wielkie drzewa Zachodniego Lasu powoli ustępowały pola zaroślom, które umiały utrzymać się w coraz cieńszej warstwie gleby, a droga zaczęła się wić pomiędzy usypiskami głazów. W nocy spadł deszcz ze śniegiem i oblodzone głazy były bardzo niebezpieczne, nawet dla pieszych. Arithon prowadził swoją płochliwą klacz na krótkiej wodzy. Lysaer szedł pieszo u jego boku, a Felirin jechał w siodle kasztanka.
Zimny i smutny krajobraz nie podnosił na duchu, chociaż Dakar jak zwykle nie poddawał się ponuremu nastrojowi.
– Niech cię, Felirin, ty złodzieju. Dam głowę, że zaplanowałeś wczorajszy koncert, żeby mnie oskubać z pieniędzy.
Bard się odwrócił i sprawdził sznur, którym jego liranta była przymocowana do siodła. Robił to już trzeci raz, odkąd usiadł na koniu. Speszony małomównością Arithona, nie miał ochoty na dyskusję z prorokiem.
– Zapomnij o zakładzie. Po prostu kupisz mi piwo, kiedy dojedziemy wreszcie do Erdane.
– Słuchajcie. Przemawiają przez ciebie wyrzuty sumienia – oznajmił Szalony Prorok. Uderzył łydkami boki swego srokacza i podjechał do Mistrza, płosząc przy okazji jego cisawą klacz. – Czy planowaliście podzielić się łupem?
Mocno szarpnięty, kiedy jego klacz niespodziewanie uskoczyła w bok, Arithon zaśmiał się krótko w odpowiedzi.
– Po co miałbym się męczyć? O ile sobie przypominam, nie musiałem podejmować żadnych ryzykownych zakładów, żeby zwinąć ci srebro, które nosisz przy pasku.
Dakar spurpurowiał na wspomnienie nieszczęśliwej sytuacji, w jakiej się znalazł, leżąc pijany do nieprzytomności w zaułku Zachodniego Krańca.
– Zapłacisz mi za to – powiedział cicho, pochylając się w siodle tak, żeby Felirin nie mógł go usłyszeć.
– Mówisz? – Arithon opanował klacz, głaszcząc ją za uszami. Kiedy się uspokoiła, poklepał ją po szyi i wypowiedział głośno jakąś uwagę o byle jakich czarach.
Dakar oddalił się w złym humorze.
– Wreszcie udało ci się go uciszyć – zauważył Lysaer z uśmiechem. – Dzięki niech będą Athowi. Już się zmęczyłem jego gadaniną.
Ale przyjacielska uwaga nie poprawiła nastroju. Arithon potrzebował chociaż godziny samotności, z dala od innych, żeby rozprawić się z niespokojnymi myślami, więc kroczył w milczeniu, prowadząc konia, podczas gdy pomiędzy Lysaerem i Felirinem nawiązała się żartobliwa konwersacja, mająca na celu pogrążenie Dakara.
Gromadka jeźdźców okrążała właśnie nawis skalny, wokół którego droga wiła się niczym wąż, gdy niespodziewanie wszyscy zamilkli. Z górnego odcinka szlaku dobiegł do nich odległy stukot podków uderzających o kamienie. Najwyraźniej gdzieś za mgłą pędził po drodze koń, a galop w tych górach równał się nieuniknionemu wypadkowi. Kasztan, który nie miał kiełzna, podniósł łeb do góry i zarżał.
– Zatrzymajcie się! – krzyknął Asandir.
Chwilę później na drodze pojawił się siwy ogier, który cwałował jak oszalały bez jeźdźca. Koń toczył pianę z pyska i gnał ślepo przed siebie. Wodze powiewały za nim, oderwane z jednej strony od wędzidła. Ciemna jak dym grzywa była zmierzwiona i poplamiona krwią. Srokacz Dakara pierwszy wyczuł jej zapach. Obrócił się i spróbował odskoczyć. Arithon zaklął głośno i zaczął walczyć z miotającą się klaczą. Lysaer podszedł do niego szybko, żeby pomóc.
Felirin, który ciągle siedział w siodle drżącego, lecz spokojnego kasztana, szybko rozpoznał wojskowy styl siodła i uprzęży nadbiegającego zwierzęcia.
– Hej, to jeden z koni strażników karawany!
Tylko karosz Asandira wydawał się nieporuszony sytuacją. Kierowany pewną ręką czarnoksiężnika i uspokojony zaklęciem, wysunął się na środek drogi i zablokował przejście. Koń bez jeźdźca wyhamował w ostatniej chwili i stanął na szlaku z opuszczonym ogonem, dysząc ciężko i błyskając białkami oczu. Asandir zsiadł powoli. Wyciągnął rękę i wymówił parę słów, na których dźwięk koń trochę się uspokoił. A potem czarnoksiężnik puścił swojego wierzchowca, podszedł do siwka i bezceremonialnie złapał go za wodze.
– Może powinien zastosować tę metodę w stosunku do klaczy Arithona – zasugerował Lysaer, ale najwyraźniej nikt go nie usłyszał.
Dakar zaniemówił, a Felirin poważnie się zaniepokoił. Kiedy Asandir się do nich zbliżył, prowadząc oba konie, karosza i obcego ogiera, wszyscy zobaczyli głębokie, poszarpane rany na szyi zwierzęcia. Jeszcze głębsze cięcia widniały na siodle, skóra splamiona była krwią, z pewnością nie końską.
– Na Daeliona, Kowala Losu – zaklął Lysaer. – Co za drapieżnik zostawił takie rany?
– Wolałbyś nie wiedzieć – powiedział Felirin. – Na przełęczy są Khadrimowie, prawda? – zawołał głośno do Asandira.
– Obawiam się, że tak. – Czarnoksiężnik wstrzymał konie. Szybkim ruchem odpiął wodze od uprzęży swojego i przymocował je do wędzidła siwka. A potem odciął poszarpane rzemienie i podprowadził wierzchowca.
– Wsiadaj. Chcę, żeby wszyscy byli na koniach.
Uwaga ta dotyczyła także Arithona, który przerzucił wodze przez głowę klaczy, podczas gdy Felirin zsunął się z kasztana i podszedł do nowego wierzchowca. Bard miał tylko jedną prośbę i została ona spełniona. Jego liranta została na swoim miejscu. Nie ufał obcemu koniowi i nie chciał obciążać go tak nietypowym bagażem.
– To był koń kapitana strażników – powiedział smutno, kiedy przedłużał puśliska, tak aby pasowały do jego długich nóg. – Niech mnie diabli, z pewnością dobrze wyszkolono tego konia do walki, ale siodło ma odpowiednie dla kogoś o wąskich pośladkach. A w dodatku cała wyściółka, która ocalała podczas spotkania z Khadrimami, uleciała wraz z wiatrem.
– Usiądziesz trochę mocniej na łęku i nagle się okaże, że śpiewasz sopranem – oznajmił zadowolony z siebie Dakar.
Felirin obrzucił go mrocznym spojrzeniem i spróbował zetrzeć krew z kulbaki, zanim włożył nogę w strzemię i dosiadł konia.
– Pod wieczór będę szczęśliwym człowiekiem, jeżeli skończy się tylko na siniakach. – Ściągnął wodze i zwrócił się do Asandira. – Zakładam, że jesteśmy szaleńcami i jedziemy dalej, a nie zawracamy, mam rację?
Czarnoksiężnik kiwnął potakująco głową. Obrzucił badawczym spojrzeniem obu braci.
– Grozi nam niebezpieczeństwo, ale możemy ograniczyć ryzyko do minimum, jeżeli nikt nie straci głowy. Trzymajmy się razem, cokolwiek by się działo. Arithonie, kiedy ci powiem – ale tylko wtedy – wyciągniesz miecz.
– Na Atha! – Szalony Prorok klepnął się w czoło.
W oczach Asandira pojawiło się niedowierzanie.
– Dakarze! Ty kapuściana głowo, tylko mi nie mów, że zapomniałeś miecza!
– Zapomniałem – jęknął Szalony Prorok. – Zresztą nic dziwnego, muszę wszystkiego pilnować. A najbardziej was, bo chcecie mnie wykiwać, chociaż przegraliście zakład.
Czarnoksiężnik skrzywił się z niesmakiem i dosiadł konia.
– Przypomnij mi, żebym nigdy, przenigdy nie polegał na twojej pamięci. – Poczuł na sobie wzrok Arithona i odpowiedział na jego nieme pytanie, nie odwracając głowy. – Chłopcze, twój miecz został wykuty dziesięć i pół tysiąca lat temu, podczas wojny z Khadrimami.
– Podczas wojny – przerwał Lysaer. – A więc te istoty są inteligentne?
Arithon prawie nie słyszał odpowiedzi Asandira. Zignorował ciekawskie pytania Felirina i skupił się na rękojeści, która wystawała z pochwy na jego biodrze. Czuł przez odzienie jej zimno. Chociaż w przeszłości wielokrotnie się zastanawiał, skąd pochodzi jego broń, nigdy nawet nie pomyślał, że może być aż tak wiekowa. To, że ostrze zawierało w sobie magię, było rzeczą bezsporną, ale natura czaru była nieznana magom z Dascen Elur. To, że ostrze wiązało go jeszcze mocniej z obowiązkiem, którego nie miał ochoty spełniać, napełniło kolejną troską jego smutne serce.
Lysaer, który stracił królestwo i tron, oddałby wszystko za taki talizman. Arithon dostrzegł błysk zawiści w niebieskich oczach brata. Ale zanim Mistrz zdołał zaoferować jako dar ostatnią rzecz, którą prawdziwie posiadał, Asandir uprzedził jego słowa.
– Nie możesz nikomu powierzać tego miecza, tylko swojemu potomkowi.
Arithon znał już ten wewnętrzny opór, to uczucie złości, którego doznawał na dźwięk słów czarnoksiężnika. Jednakże, tak jak wtedy, gdy Felirin naciskał go w sprawie muzyki, Mistrz nie potrafił ujawnić w pełni swego gniewu. Kiedy próbował zebrać myśli, umykały mu i czuł się zdezorientowany, rozbity. Zdążył się już nauczyć, że gdy zaprzestaje walki ze swoim umysłem, uczucie zagubienia szybko mija. Niespokojna klacz i tak już go dostatecznie rozpraszała. Każda z rozmów, od czasu wyjazdu, pogłębiała jego niezadowolenie odpowiedziami, jakich mag udzielił mu w chacie drwala. Te luki w jego pamięci nie były naturalne. Dakar obserwował go wzrokiem drapieżnika, ilekroć Mistrz odzyskiwał chociażby ułamki wspomnień. Arithon z każdej rozmowy odgadywał strzępek informacji, które przed nim zatajano. Postanowił, że zanim znajdzie się w sytuacji bez wyjścia, odgadnie, o co naprawdę chodzi Asandirowi i prorokowi.
Za skałą, pod którą schwytali uciekającego konia, szlak wznosił się stromo ku górze. Skalne ściany po obu stronach drogi stały się bardziej poszarpane i wyższe, ich wierzchołki zaś niknęły we mgle. Na północnych zboczach leżały łaty śniegu, poprzecinane osypiskami i piargami, na których rosły jakieś małe rośliny, desperacko trzymając się podłoża. Kamienna nawierzchnia nosiła ślady ciężkich zim; była popękana od mrozu i lodu. Konie stąpały ostrożnie po niepewnym gruncie. Powietrze cuchnęło popiołem. Kiedy pokonali zakręt szlaku, zrozumieli dlaczego.
Ogier się zaparł, chrapiąc z przerażenia. Przed nimi, pomiędzy dymiącymi zgliszczami, w jakie zamienił się tuzin wozów, rozciągnięte na ziemi jak kupy łachmanów, leżały ciała poganiaczy karawany, z którą wcześniej podróżował Felirin. Ludzie spoczywali obok koni i mułów, nikt nie ocalał. Również na zboczu leżało kilka zwłok. Podarte ubrania odsłaniały kości i ciało, które dosłownie rozerwano na strzępy; zabójcy najwyraźniej nie byli łowcami, którzy polują, żeby zdobyć pożywienie. Lysaer przycisnął dłoń do ust, czując mdłości na widok rozprutej kobiety i konia, którego wnętrzności zostały zamienione w czarną, cuchnącą górę. Coś o wielkich szczękach odgryzło mu głowę.
Arithon, który widział już wiele ciał podczas bitew, w których brał udział, szybko spojrzał w dal, poza miejsce kaźni. Zbladł nagle, ale nie z powodu widoku trupów. Zobaczył coś czarnego i wielkiego, co kryło się we mgle, istotę pochodzącą z legend, ze skórzastymi, srebrnymi skrzydłami, które rozpościerały się na niewiarygodną długość, wyrastając wprost z odzianej w zbroję klatki piersiowej i kończąc się potwornymi szponami.
– Trzymajmy się razem – rozkazał Asandir. Wyciągnął dłoń i dotykiem uspokoił siwka Felirina, a potem spojrzał w niebo zatroskanym wzrokiem.
– Jest ich więcej, i to blisko – powiedział Dakar dziwnie czystym głosem.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

50
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.