Asandir zwrócił twarde i bezlitosne spojrzenie na braci, którzy nie posłuchali jego rozkazów. – Idźcie – polecił. – Odwiążcie kasztana, i na wszystkie świętości, nie odzywajcie się już więcej, podczas gdy ja załatwię sprawę. – Następnie zwrócił się do handlarza. – Ten koń jest twoim osobistym wierzchowcem. Weź sto monet więcej; to pozwoli ci dotrwać do chwili, kiedy następne źrebię dorośnie i zechce cię nosić na grzbiecie. Handlarz wyglądał na zakłopotanego, jakby sądził, że hojność maga wynika z litości. Ale babka go ubiegła, szybko kiwając głową. Asandir sprawnie odliczył pieniądze. Zanim dziwna transakcja zdążyła zainteresować przechodniów albo straż, Asandir odciął wstążki od kantara wierzchowca i pociągnął za uzdę swój nabytek. Lysaer i Arithon podążyli za nim, starając się nie rzucać w oczy. Czarnoksiężnik poprowadził ich z powrotem przez plac. Rybacy patrzyli za nim wściekłym wzrokiem, kiedy szybkimi uderzeniami butów rozpędzał na boki gdaczące, przerażone kurczaki. Przeszli obok straganu rzeźnika, zawalonego ochłapami i półtuszami mięsa oraz otoczonego przez dziwnie milczących nabywców. Koń szarpnął się kilka razy na uwięzi, aż mag uciszył go słowem, które niosło w sobie czar. Bojąc się chwili, w której na jego głowę spadną karzące słowa nagany czarnoksiężnika, Lysaer milczał. Arithon nie bawił się w subtelności. – Znalazłeś Dakara? Mag obejrzał się przez ramię okryte niebieskim płaszczem, obdarzając Mistrza nieprzyjemnym spojrzeniem. – Tak. Już się nim zająłem. Bez wahania Asandir zmienił kierunek i wszedł w ciemną boczną alejkę. – Już zdołaliście zrobić wrażenie na tułaczach – dodał, przekrzykując głośny dźwięk, jaki wywoływały na kamieniach podkowy wierzchowca. – Nie życzę sobie, żebyście wdawali się w jakieś rozmowy w Zachodnim Krańcu. Wyrażam się jasno? Zatrzymał się gwałtownie i wcisnął wodze kasztana w dłoń Lysaera. – Zostańcie tutaj. Do nikogo się nie odzywajcie. Po prostu czekajcie. Wrócę do was z drugim koniem i z odpowiednim siodłem. A jeżeli znów najdzie was chętka na przechadzkę, to weźcie pod uwagę, że w tym mieście ludzie zadający się z magami często kończą jako skwarki powieszone na łańcuchu nad kadzią z wrzącym olejem. Asandir obrócił się na pięcie i odszedł. Arithon patrzył za nim szeroko otwartymi, nieprzeniknionymi oczami. – Zastanawiam się, co zrobił Dakarowi. Akurat na ten temat jego brat nie miał ochoty rozmawiać. Niewrażliwy na prowokujące słowa Mistrza, Lysaer odwrócił się do niego plecami i spróbował zaprzyjaźnić się z kasztankiem. Asandir wrócił po niedługim czasie, prowadząc za sobą cisawą klacz z dziwną białą łatą na szyi. Jego własny wierzchowiec truchtał na końcu. Był cały czarny i miał jedno niebieskie oko, które patrzyło niepokojąco, jakby zaglądało wprost do ludzkiej duszy. Dźwigał na sobie, przymocowane do juków, dodatkowe siodło dla kasztana Lysaera. – Nie przyniosłeś uprzęży – zauważył były książę, kiedy przystąpił do czynności stajennego, układając derki, siodło i zaciągając popręg. – Tułacze z Pasyvier są najlepszymi ujeżdżaczami koni na całej Atherze, a ten kasztanek należał do samego lorda klanu. Nie będzie potrzebował uprzęży ani wodzy. A jeżeli będziesz tak nieostrożny, że zaczniesz się zsuwać z siodła, twój wierzchowiec z pewnością nie dopuści do upadku. – Skończywszy mówić, czarnoksiężnik rzucił Arithonowi wodze klaczy. – To nie jest zły koń, tylko trochę niewyszkolony. Na twoim miejscu bym mu nie ufał i nie spał w siodle. Przy bramie odebrali z rąk jakiegoś urwisa kuca obładowanego kocami i zawiniętymi w skórę pakunkami z żywnością. Do juków uwiązana była srokata klacz, należąca do Dakara. Zresztą sam Szalony Prorok spoczywał w jej siodle, przerzucony przez łęk. Ktoś wylał mu na głowę wiadro wody, a jego ubranie ciągle cuchnęło śmieciami. Najwyraźniej zimny prysznic nie wpłynął ani trochę na stan Dakara. Ciągle chrapał i kiwał się w siodle, kiedy Asandir powiódł gromadkę podróżnych w kierunku wschodniej bramy Zachodniego Krańca. Gdy otaczające miasto pola uprawne pozostały już za nimi, na drodze zrobiło się pusto. Nawierzchnia, wykonana niegdyś z łupanych kamieni, które miały zapewniać podróżnym bezpieczny i szybki przejazd przez bagna leżące na wybrzeżu, teraz, po setkach lat, pokruszyła się pod kołami wozów na drobne kamyki. Z zagłębień wyrastały chwasty. Mgła leżała nisko nad okolicą, łagodząc kształty i nadając wszystkiemu srebrną barwę. Tylko na falach przyboju migały żywsze iskierki. Gdzieś poza chmurami świeciło słońce. W powietrzu wisiał lekki zapach rozkładających się roślin. Dzwonienie uprzęży i strzemion, stukot podków na kamieniach były jedynym dźwiękiem, nie licząc hałasu, jaki zrobiła podrywająca się do lotu dzika gęś. Upewniwszy się, że czarnoksiężnik już ukarał winnego, który doprowadził do niefortunnej wycieczki do miasta, Lysaer wysunął się do przodu. – Kim są tułacze? – odważył się zadać pytanie. – I dlaczego ludzie tak ich nie lubią? Asandir popatrzył znacząco na Arithona, który ze wszystkich siła starał się sprowadzić swoją klacz z powrotem na drogę i zmusić do jazdy prosto. Kiedy tylko bracia dosiedli nowych koni, cała grupa ruszyła w drogę. Asandir prowadził i nie trzeba było długo myśleć, by się zorientować, że trudny koń Arithona miał po prostu odwrócić jego uwagę. – Od czasów rebelii, podczas której zrzucono z tronów wysokie rody, tułacze stali się wędrowcami. Hodują konie na trawiastych równinach Pasyvier i w większości zachowują je dla siebie. Mieszczanie ich nie lubią i boją się ich, gdyż kiedyś to właśnie przodkowie tych włóczęgów rządzili w Zachodnim Krańcu. Grupa jeźdźców przekroczyła rzekę Melor po obrośniętym porostami moście. Klacz Arithona podskakiwała wesoło, tupała i wydawała radosne parsknięcia. Asandir mówił znowu, korzystając z chwilowej nieuwagi Mistrza. – Z dawnych czasów pozostało tu wiele antypatii, także uprzedzeń. Jak zauważyłeś, wasz akcent upodobnił was do niepopularnych osobników. Dlatego właśnie kazałem wam zostać w lesie. Żebyście nie narażali się na groźne nieporozumienia. Lysaer nabrał powietrza w płuca, żeby zasypać maga pytaniami, ale Asandir go powstrzymał. – Teirze s’Ilessidzie – powiedział, używając słowa w starej mowie, którego książę nie potrafił sobie przetłumaczyć. – To nie jest dobry czas na zadawanie pytań, ale obiecuję ci, że uzyskasz wszystkie odpowiedzi, jakie pragniesz usłyszeć. Teraz chcę, żebyśmy odjechali od miasta najdalej, jak tylko się da, zanim zapadnie zmrok. Włóczędzy nie są głupcami, a ludzie, którzy was widzieli, na pewno będą gadać. W rezultacie możemy zwrócić na siebie uwagę baczniejszą, niż jest to pożądane. Lysaer zastanowił się nad słowami maga, zaciskając dłonie na jedwabistej grzywie kasztanka. Niepewny i zagubiony, odkąd utracił wszystko, co znał, przyglądał się obcemu, brzydkiemu krajobrazowi i z trudem powstrzymywał uśmiech, widząc, jak jego brat walczy z rozbrykaną, nieposłuszną klaczą. Niespokojny stukot kopyt młodego konia stłumił na początku jęki Dakara, który właśnie odzyskiwał przytomność. Jęki szybko zamieniły się w przekleństwa, także zignorowane przez towarzyszy, aż w końcu gniewny krzyk sprawił, że wszyscy się zatrzymali. Kiedy obejrzeli się za siebie, zobaczyli, że cierpień Szalonego Proroka nie spowodował jedynie potężny kac. Dakar został przywiązany do łęku siodła, a podczas jazdy jego płaszcz zawiązał mu się niefortunnie wokół szyi, więc prorok, czerwono-siny na twarzy, kopał i rzucał się na boki, walcząc o łyk powietrza. – To na pewno ijat – powiedział krótko Asandir, ale jego usta wygięły się w łuk znamionujący wesołość. – Tutaj ludzie nazywają je na ogół potworami. Dakar przewrócił oczami i gwałtownie się szarpnął, z determinacją związanego człowieka, który zwisa głową w dół z siodła, a na dodatek podskakuje z każdym krokiem wierzchowca. – Zaplanowałeś to – wycharczał. Płaszcz, zawładnięty przez niewidzialną istotę, która zamieszkiwała Atherę, zacisnął się odrobinę mocniej na szyi proroka. Pełne policzki Dakara z czerwieni przeszły w siność. – Na tortury Sithaer, macie zamiar spokojnie się przyglądać, jak się duszę? Asandir pchnął konia kolanami i lekko ściągnął wodze z niewzruszonym spokojem. – Wiele razy cię ostrzegałem, żebyś panował nad swoimi emocjami, kiedy masz do czynienia z ijatem. Twój gniew tylko je podżega do okrutniejszych postępków. Dakar pluł i charczał, a płaszcz zaciskał się wokół jego szyi coraz mocniej. – Świetna rada. Ale to przecież nie ty zostałeś zaatakowany. Jakby w jego sarkazmie tkwiła nuta sugestii, uścisk płaszcza nagle się rozluźnił. Dakar ze świstem i bulgotem wciągał powietrze, ale dźwięki te prawie natychmiast zmieniły się w szalony śmiech, kiedy pecyna błota uniosła się znad kałuży, popłynęła naprzód i niemalże wybuchła w powietrzu. Podczas gdy Lysaer i Arithon patrzyli zdumieni, Asandir spokojnie wycierał z twarzy cuchnące, maziste błoto, które zbryzgało mu całą głowę. Nie zmieniając wyrazu twarzy, podniósł rękę, zacisnął palce i opuścił pięść na kolano. Jakby pchnięta niewidzialną siłą, kolejna porcja błota, podniesiona przez ijata, osiągnęła pewną wysokość i kiedy mag otworzył palce, masa straciła spójność i eksplodowała fontanną brudnych kropli. Dakar, zmoczony i zabrudzony błotem, wymamrotał jakieś przekleństwo. – To niesprawiedliwe – mruknął słabym głosem. Pozycja, w której nadal się znajdował, nie była zbyt wygodna, zwłaszcza dla tak grubego mężczyzny, którego brzuch przez dłuższą chwilę obijał się o twarde siodło. – Cieszysz się reputacją pogromcy tych potworów, a one o tym wiedzą. Rzadko mają odwagę cię niepokoić. Asandir uniósł brwi. – Za to ty jesteś dla nich doskonałym celem. Łatwo tracisz panowanie nad sobą. I one o tym wiedzą. Dakar znów się skręcił i usiłował przyjąć jakąś wygodniejszą i mniej bolesną pozycję. – Czy masz zamiar mnie uwolnić? – A czy jesteś wystarczająco trzeźwy, żeby utrzymać się w siodle? – Odparł gniewnie czarnoksiężnik, mierząc swego ucznia spojrzeniem szarosrebrnych oczu. – Myślę, że dobrze ci zrobi, jeżeli spędzisz następną godzinę na kontemplacji skutków swej nieprzemyślanej eskapady. Znalazłem naszych gości z innego świata na końskim targu w Zachodnim Krańcu, jeżeli chcesz wiedzieć. Oczy Dakara zrobiły się wielkie jak u karconego szczeniaka. – A niech to. Ależ ty jesteś pozbawiony serca. Czy można mnie winić za to, że ci dwaj nowi nie potrafią usłuchać najprostszych instrukcji? Asandir zebrał wodze karosza. W milczeniu klepnął srokacza po zadzie i nie oglądając się za siebie ruszył żwawo do przodu. Zwierzę przeszło w kłus, a Dakar poczuł, jak jego czaszka eksploduje pod ciśnieniem zeszłodniowego trunku. Głuchy na jęki swego ucznia, Asandir zapewnił nieco zdenerwowanego Lysaera, że ijaty już nie wrócą, żeby ich nękać. – Żywią się energią naturalną, ogniem, wodospadem, zmianami temperatury. Ten, którego zostawiliśmy, jest prawie zupełnie pozbawiony energii. O ile nie znajdzie sobie jakiejś burzy, przez następnych kilka tygodni nie uda mu się nikomu zaszkodzić. Jeźdźcy podążali na zachód, przez mokre i szare popołudnie. Chociaż zatrzymali się raz, aby zjeść trochę chleba i kiełbasy z zapasów, Dakar musiał dalej cierpieć niewygodną pozycję, aż zapadł zmrok i podróżni wreszcie zsiedli z koni, rozsiodłali wierzchowce i wyciągnęli z juków małe namioty, żeby rozbić obóz. Prorok, wyczerpany godzinami jęków i przekleństw, usiadł nadąsany przy ognisku i natychmiast zasnął. Arithon i Lysaer także byli zmęczeni i otępiali, gdyż nigdy jeszcze nie spędzili tyle czasu w siodle, więc szybko zawinęli się w koce i sennie nasłuchiwali nocnych ptaków, których nawoływania niosły się nad bagnami. Mimo długiego i męczącego dnia Lysaer nie mógł zasnąć. Leżał w ciemności z otwartymi oczami. Kiedy się zorientował, że jego brat także nie śpi, a jedynie siedzi spokojnie, opierając się o maszt namiotu, przekręcił się na brzuch. – Myślisz, że czarnoksiężnik chce od nas czegoś więcej niż tylko tego, żebyśmy pokonali Upiora Mgieł, Desh-thiera, prawda? Arithon obrócił głowę, ale w ciemnościach nie było widać wyrazu jego twarzy. – Jestem tego pewien. Lysaer oparł brodę na pięściach. Poczuł na dłoniach kłujący zarost, co wprowadziło go w stan irytacji, ale po chwili, zrezygnowany i zmęczony, porzucił myśli o swoim służącym i skoncentrował się na problemach chwili obecnej. – Wydajesz się przekonany o tym, że to, czego będzie chciał, nie skończy się dla nas przyjemnie. Odpowiedziało mu milczenie. Arithon drgnął lekko. Prawdopodobnie wzruszył ramionami. Tknięty nagle poczuciem nieufności, Lysaer wyciągnął rękę i przywołał swój dar. Z jego palców spłynęła lśniąca gwiazda i oświetliła wnętrze namiotu. Zaskoczony Arithon odwrócił się szybko, żeby ukryć wyraz tęsknoty, malujący się na jego twarzy. Lysaer się podniósł. – Na Atha, o czym ty myślisz? Przecież widziałeś, co mgła zrobiła z tym krajem. Czy, na honor i obowiązek, porzuciłbyś tych ludzi w potrzebie? – Nie – odparł Arithon zbyt miękko. – I na to właśnie liczy Asandir. Uderzony zmieszaniem, które nie do końca stłumione zabrzmiało w słowach Arithona, Lysaer zapomniał o gniewie. Przecież Mistrz Cieni musiał mieć jakichś przyjaciół, rodzinę, którą zostawił poza Bramą Końca Świata. – Gdybyś mógł teraz iść tam, gdzie chcesz – spytał cicho książę – robić to, co chcesz, co byś wybrał? – Na pewno nie powrót do Karthanu – odparł Arithon niewyraźnie i Lysaer, zniechęcony, zaprzestał osobistych pytań i pozwolił światłu zgasnąć. – Wiesz – powiedział książę w ciemności – Dakar sądzi, że jesteś jakimś zbrodniarzem parającym się nielegalną magią i dybiącym na niewinne duszyczki. Arithon zaśmiał się cicho. Zabrzmiało to jak szept. – Lepiej byś zrobił, gdybyś mu uwierzył. – Dlaczego? Czy jeden proces o piractwo ci nie wystarczy? – W chwili kiedy wypowiedział te słowa, Lysaer zapragnął, żeby jego małe światełko świeciło dalej. – Nie myślisz o przeciwstawieniu się Asandirowi, prawda? Znów odpowiedziała mu cisza. Lysaer zaklął. Zbyt zmęczony, żeby spierać się z bratem i zwalczać jego zły humor, książę z powrotem usadowił się na kocu i spróbował nie myśleć o domu ani o ukochanej damie z Południowej Wyspy, która teraz musi sobie szukać nowego rycerza. Zamiast tego były następca tronu skupił się na potrzebach tego świata i na Upiorze Mgieł, którego zgodnie ze swoim przeznaczeniem miał pokonać. W końcu zapadł w sen. Kilka następnych dni przypominało pierwszy, z wyjątkiem tego, że Dakar jechał normalnie w siodle, a nie zwieszał się z łęku niczym bezwładny tłumok szmat. Cisawa klacz, z upływem czasu, była coraz spokojniejsza. Jej sporadyczne skoki, boczenie się i prychanie wynikały bardziej z chęci do zabawy niż ze strachu. Ale chociaż Arithon nie musiał już teraz poświęcać całej uwagi rozbrykanemu wierzchowcowi, nie stał się ani trochę bardziej rozmowny. Od chwili wyjazdu z Zachodniego Krańca prawie się nie odzywał. Dakar ciągle mu nie ufał, więc cały czas zasypywał byłego księcia Amrothu podstępnymi pytaniami. Lysaer musiał udzielać na nie odpowiedzi i, czując się tym zmęczony, spoglądał na brata i zastanawiał się, kto cierpi bardziej: Arithon, zamknięty w swojej samotności, czy on sam, wystawiony na niezaspokojoną ciekawość Dakara. Droga zanurzyła się w głąb lądu i bagna wyschły, zastąpione przez łąki pokryte dzikimi kwiatami. Przejeżdżali obok gęstych zarośli, w niebo podrywały się stada ptaków, czarnych z białymi smugami na skrzydłach. Kiedy przeprawili się dość głębokim brodem przez rzekę i minęli skrzyżowanie z drogą, która prowadziła do miasta Karfael, Dakar odważył się ponarzekać trochę, że nie ma piwa, podczas gdy jego towarzysze napełniali bukłaki wodą. Asandir osuszył mokre ręce i uciął utyskiwania, oznajmiając, że przed nimi podróżuje karawana kupiecka. – A w którą stronę? – Dakar poderwał się do góry, upuszczając bukłak. Woda wylała się z gulgotem, mocząc mu nogawice. – Do Camris, tak jak my – odparł Asandir. – Niebawem ją dogonimy. Szalony Prorok zapomniał z radości przekląć zmoczone ubranie. Ale chociaż wiercił Asandirowi dziurę w brzuchu przez cały wieczór, czarnoksiężnik nie chciał powiedzieć mu nic więcej. Czwartego dnia droga skręciła na południe i zagłębiła się w Zachodni Las. Niegdyś jego drzewa wznosiły się do nieba, majestatyczne jak patriarchowie, ale teraz uginały się pod ciężarem bladego mchu. Ich korony nikły we mgle, a pnie obrastał sękaty bluszcz, aż stawały się tak grube, że pięciu mężczyzn nie dałoby rady ich objąć. Światło dnia zostało stłumione do ciężkiego, zamglonego półmroku, w którym rozbrzmiewały jedynie krople spadającej wilgoci. Wszyscy milczeli, przytłoczeni oparem rozkładu wiszącym nad tą krainą i wiecznym cieniem. Nawet Dakar przestał paplać. – Kiedyś ten las był wesołym miejscem, kiedy jeszcze świeciło słońce – powiedział Asandir, jakby swoim magicznym zmysłem wyczuwał to, co budziło w nich żal. Minęli leżące na mchu głazy, na których wyryto niegdyś znaki, teraz całkowicie pokryte nalotem porostów. Widząc, że Arithon próbuje odczytać napisy, Asandir pospieszył z wyjaśnieniem. – W dawnych czasach te lasy zamieszkiwały istoty, które nie były ludźmi. Lepiej od nas wyczuwały harmonię, która wiąże ziemię i rośliny z oddechem Atha. Zostawiali te kamienie, żeby pokazać nam, których drzew i skał możemy używać, a które zostawić w spokoju, gdyż kryją w sobie wiele tajemnic. Kiedyś te święte miejsca były pod opieką wysokich rodów. Pastwiska i pola zakładano tylko tam, gdzie ziemia chciała oddać swoją moc. Ale teraz taka wiedza jest rzadka. W starym języku nazywano strażników tego lasu gigantami. – Ale wielkie, łagodne bestie, o których mówił Asandir, najbardziej przypominały centaury. Kiedy Lysaer usiłował się dowiedzieć, co się z nimi stało, czarnoksiężnik smutno potrząsnął głową. – Ostatni z ilithariańskich Parawian odeszli z tego kraju, kiedy Desh-thiere zabrał blask słońca. Nawet Sethvir, który mieszka w wieży Althain, nie wie, dokąd poszli. Athera jest uboższa, odkąd ich nie ma. Ostatnia nadzieja ich powrotu leży w klęsce Upiora Mgieł. Dakar zerknął w bok i zwrócił na siebie uwagę Lysaera, puszczając do niego oko. – Nic dziwnego, że stara rasa odeszła z tego lasu. Nie ma tawern, żadnego piwa, a mokre drzewa to raczej nudne towarzystwo. Zmęczony deszczem i znużony conocnym rozpalaniem ognisk i snem na mokrej, zimnej ziemi, niegdysiejszy książę był niemalże gotów zgodzić się z Dakarem. Dołączył więc do proroka i razem nękali Asandira pytaniami o tajemniczą karawanę, co na tyle zmąciło zmysły maga, że prawie nie zauważył mężczyzny, którego napotkali w zaroślach przy drodze. Człowiek ubrany był w jaskrawy, szkarłatny płaszcz, który udaremnił jego zamiar ukrycia się przed wzrokiem nadjeżdżających. Skraj płaszcza obszyty miał frędzlami i to właśnie jeden z nich zaczepił się o kolec dzikiej róży i zwrócił na siebie uwagę Asandira, który natychmiast zatrzymał konia. – Nie jesteśmy bandytami, tylko zwykłymi podróżnymi – zawołał czarnoksiężnik głośno. – Dlaczego nie miałbyś jechać z nami, zamiast tułać się samotnie? – Jeżeli o to chodzi, nie mam raczej wyboru – padła pełna goryczy odpowiedź. Mężczyzna mówił gwałtownie w miejscowym dialekcie, ale jego akcent wydawał się lżejszy niż u mieszkańców Zachodniego Krańca. Nieznajomy był mocno zbudowany i wysoki. Pod pachą trzymał coś w rodzaju niechlujnie związanej paczki. Na głos Asandira wyszedł zza obrośniętego mchem pnia dębu. – Podejrzliwie życzliwy dowódca karawany właśnie pozbawił mnie konia, więc jak widzicie, szczęście już i tak mnie opuściło. – Podszedł do jeźdźców, utykając mocno, co prawdopodobnie powodowały pęcherze, jakich nabawił się na stopach od długiego marszu. Dłoń zaciskał na rękojeści miecza, aż pobielały mu palce; najwyraźniej nie wyzbył się nieufności, chociaż jego słowa świadczyły o czymś przeciwnym. – Możesz iść z nami, o ile zdołasz dotrzymać nam kroku – zaproponował mu Asandir. Dakar z uwagą przyglądał się nieforemnej paczce, zastanawiając się usilnie, co kryje się w środku, więc pierwszy odgadł, kim jest nieznajomy. – Jesteś minstrelem! – krzyknął ze zdumieniem. – Na Koło, człowieku, po co plączesz się po tych pustkowiach, umierając z głodu i pragnienia, skoro mógłbyś śpiewać, siedząc wygodnie w tawernach? Mężczyzna nie odpowiedział. Podszedł już na tyle blisko, że mógł przyjrzeć się dobrze rysom ich twarzy, i zawiesił wzrok na Asandirze. |