 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Oskarżyciel – sowieckim szpiegiem Zdaniem Jacka Trznadla, dokument ten rozwiązuje kilka problemowych kwestii w tzw. „sprawie Józefa Mackiewicza”. Czy można bowiem teraz mieć jeszcze jakieś wątpliwości, przez kogo inspirowane były stawiane pisarzowi zarzuty? Lucjan Krawiec był przecież „jednym z filarów działań przeciw Józefowi Mackiewiczowi, zarówno w konspiracji w Wilnie, jak w powojennej emigracji na Zachodzie. Był autorem wielu oświadczeń ukazujących postawę Mackiewicza jako szczególnie obrzydliwą”. Pełniąc różne funkcje w wileńskim podziemiu, mógł być informatorem i inspiratorem materiałów sądu podziemnego, na podstawie których skazać miano Mackiewicza na śmierć za kolaborację z okupantem hitlerowskim. Tymczasem Mackiewicz miał, najprawdopodobniej, ponieść śmierć z zupełnie innego powodu, a powodem tym była jego wizyta w Katyniu (mimo że nagonka na pisarza rozpoczęła się kilka miesięcy przed jego wyjazdem do Smoleńska i Katynia). Jeśli nie udało się tego dokonać w czasie wojny, czyniono wszystko, aby przynajmniej zdyskredytować Mackiewicza po wojnie – właśnie jako jednego z najważniejszych świadków zbrodni katyńskiej. Na ten trop wskazuje także niewyjaśniona do dzisiaj śmierć Zygmunta Andruszkiewicza – szefa wileńskiego Biura Informacji i Propagandy AK, który zezwolił Mackiewiczowi na wyjazd do katyńskiego lasku. Profesor Trznadel jest przekonany, że właśnie ta decyzja kosztowała Andruszkiewicza życie. Pozostaje do rozstrzygnięcia jeszcze jedna kwestia. Piasecki wspomniał o „formalnym odroczeniu wyroku”, tymczasem żaden artykuł „Statutu WSS” nie przewiduje takiego odroczenia. Można zatem sądzić, że odbyły się nad Mackiewiczem dwa procesy. Sąd pierwszej instancji skazał go na karę śmierci i zatwierdzony został przez Komendanta Okręgu (w Wilnie), a potem aprobowany przez Głównego Delegata Rządu (w Warszawie). Wyrok powrócił do Wilna wiosną 1943 roku i spotkał się z licznymi protestami. Wówczas zapewne „Wilk” – zgodnie z artykułami 11 i 12 „Statutu WSS” – przekazał sprawę Mackiewicza do ponownego rozpoznania nowemu kompletowi sędziów, którego wyrok nie wymagał już zatwierdzenia (artykuł 8). Oznaczało to tym samym uchylenie wyroku sądu pierwszej instancji. Sąd drugiej instancji wyrok odwołał, a musiało to mieć miejsce najpóźniej w kwietniu 1943 roku, jeszcze przed wyjazdem Mackiewicza do Katynia. Zgodnie z artykułem 6. „Statutu WSS” wyrok musiał być zatwierdzony przez Delegata Rządu w Warszawie. Sprawa ciekawa, gdyż w tym właśnie czasie – dokładnie 19 lutego 1943 roku – aresztowany został Delegat Rządu Jan Piekałkiewicz, zaś jego następca, Jan Stanisław Jankowski, oficjalnie objął ten urząd dopiero 21 kwietnia. Nie wiadomo, kiedy sentencja wyroku na Mackiewicza trafiła do Warszawy i kto tak naprawdę ją aprobował. Być może ówczesny pełnomocnik Delegata Rządu Stefan Korboński. Zdaje się to potwierdzać relacja Stanisława Lorentza, który w roku 1989 napisał: „Wyrok wileńskiego AK na Józefa Mackiewicza omawiałem ze Stefanem Korbońskim, Kierownikiem Walki Cywilnej, z którym stale współpracowałem, oraz z Czesławem Wycechem, dyrektorem Departamentu Oświaty Delegatury Rządu, którego byłem zastępcą. Doszliśmy do wniosku, że materiały dowodowe uzasadniają w zupełności wyrok”. A więc jednak: najprawdopodobniej to Korboński osobiście zatwierdził wyrok śmierci na Mackiewicza, choć nigdy się do tego nie przyznał. A to w dużym stopniu tłumaczy jego powojenne ataki na osobę pisarza. Pewien wpływ na sprawę Mackiewicza miało także nieporozumienie związane z osobą „redaktora” Bohdana Mackiewicza, który z Józefem w żaden sposób spowinowacony nie był. Ten przedwojenny pracownik „Kuriera Warszawskiego”, a potem jego filii w Wilnie, został w roku 1939 zastępcą administratora w „Gazecie Codziennej” (wydawanej przez Józefa Mackiewicza), podobną funkcję pełnił później w redakcji „Gońca Codziennego”. Jednak z redagowaniem pisma nic wspólnego nie miał. Zajmował się głównie spekulacją, której nieoficjalnym centrum stał się właśnie lokal „Gońca” w roku 1941. Także Józef Mackiewicz, mieszkający przez cały ten okres (podobnie jak za okupacji sowieckiej) w Czarnym Borze, wpadał tam czasami, aby dowiedzieć się czegoś nowego, coś kupić, coś sprzedać. Był w Wilnie postacią znaną i kiedy dowiedziano się, że jakiś Mackiewicz współpracuje z „Gońcem”, myślano właśnie o nim (Cat był w tym czasie już w Londynie, więc w rachubę nie wchodził, a Bohdana mało kto znał). Ale ludzie z podziemia musieli mieć na ten temat informacje w pełni sprawdzone, więc w ich przypadku trudno mówić o pomyłce. „Goniec Codzienny był de facto robiony i wydawany rękami AK i podziemia cywilnego… – napisał Mackiewicz w roku 1971. – Zwłaszcza po zamordowaniu red. Ancerewicza blady strach padł na wszystkich pracowników. Jeden przez drugiego starali się nawiązać kontakt z Podziemiem i przeistoczyć się w tzw. wtyczkę. Ze strachu przed podziemnym terrorem, względnie dla asekuracji na przyszłość. Rezultat był taki, że w końcu cały zespół składał się z wtyczek Podziemia (…)”. Mając tyle wtyczek w „Gońcu” oskarżyciele dobrze wiedzieli, że pracujący tam Mackiewicz to wcale nie Józef. Wykorzystywali to jednak (w czasie wojny i po niej) z pełną premedytacją. „To nieporozumienie zarówno spreparowane było, jak podtrzymywane jest, z całą premedytacją i świadomością fałszu i celów, jakim służy” – dowodził Mackiewicz, a „kompozytorów” nagonki na własną osobę uważał za pochodzących „z lewego podskrzydła sojuszników naszych sojuszników”. I „sprawa”, wydawałoby się, wyjaśniona. Ale to nieprawda – jej rozwiązanie opiera się jedynie (na bardziej lub mniej prawdopodobnych) hipotezach. I o tym należy pamiętać. W „sprawie Józefa Mackiewicza” niewiele jest rzeczy pewnych, o wiele więcej zaś niejasności i dwuznaczności. Nie zostaną one wyjaśnione dopóty, dopóki nie dowiemy się wszystkiego o tym, kto doprowadził do procesu Mackiewicza, jaki był jego przebieg, dlaczego i za co pisarza skazano, kto się za nim ujął i doprowadził do odwołania wyroku? Jaką rolę w procesie odegrała „Niepodległość”, a jaką Komendant Okręgu – „Wilk”? Na pytania te nie możemy w chwili obecnej odpowiedzieć jasno i wyraźnie. Małe są też nadzieje na uzyskanie tych odpowiedzi w przyszłości. Brak jest bowiem podstawowych dokumentów dotyczących „sprawy Józefa Mackiewicza”, a tylko one mogłyby tutaj cokolwiek wyjaśnić. Pośrednio wiąże się ze „sprawą Mackiewicza” jego wyjazd do Katynia na zaproszenie Niemców w drugiej połowie maja 1943 roku. Jak do tego doszło? Otóż między 17 a 23 kwietnia otrzymał Mackiewicz wiadomość, że usilnie poszukuje go Werner Klau, szef biura prasowego przy Gebietskommissariat Wilna-Stadt, aby nakłonić go do wizyty w Katyniu, gdzie Niemcy odkryli masowe groby pomordowanych przez NKWD polskich oficerów. Jeszcze przed spotkaniem z Klauem skontaktował się Mackiewicz z AK, nie chcąc jechać do Katynia „na własny rachunek”. Komendanta Okręgu nie było na miejscu, jego zastępca zaś nie chciał sam podejmować tak ważnej decyzji. „(…) zdania różnych dygnitarzy podziemnych są podzielone – napisał Mackiewicz po wojnie, w szkicu zatytułowanym „Dymy nad Katyniem” – Jedni twierdzą, że jechać należy, inni, że byłaby to obraza naszego sojusznika i wpadanie na prowokację niemiecką. Zanim zastępca komendanta dał wyraźny rozkaz: jechać, upłynął już dzień piąty i dopiero po południu szóstego mogłem zasiąść w wygodnym fotelu przed biurkiem szefa niemieckiego biura prasowego”. Otrzymawszy oficjalne zaproszenie ze strony Niemców i przyzwolenie AK na wyjazd, skontaktował się Mackiewicz z byłym wykładowcą Uniwersytetu Wileńskiego, „największym w Polsce autorytetem w dziedzinie medycyny sądowej”, doktorem Sengalewiczem. Sengalewicz oznajmił mu: „Na pozór żadnych sprzeczności ani zagadek w komunikatach niemieckich nie dostrzegam. I jeszcze jedna rzecz ważna: Kieruje pracami ekshumacyjnymi i całokształtem badania, jak to wynika z gazet, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, dr Buhta. To jest mój kolega jeszcze z czasów akademickich. Zupełnie prywatnie zapewnić pana mogę, że po pierwsze, jest to uczony na miarę europejską w tej dziedzinie, po drugie, człowiek niewątpliwie uczciwy, który w żadnym wypadku nie położyłby swego podpisu pod sfałszowaną ekspertyzą. Niech pan z nim porozmawia, powołując się na moją z nim starą zażyłość”. Po trzytygodniowym oczekiwaniu (Niemcy oficjalnie zezwolili Mackiewiczowi na wyjazd 24 kwietnia), w drugiej połowie maja 1943 roku, niemieckim samolotem „JU-88”, pisarz poleciał do Katynia. Wraz z Mackiewiczem znaleźli się w tym czasie w Katyniu także dwaj dziennikarze portugalscy oraz jeden szwedzki. Całość prac ekshumacyjnych oraz ogólne kierownictwo spoczywało oczywiście w rękach Niemców, ale bezpośrednie prace wykonywane były przez ekipę Polskiego Czerwonego Krzyża, na której czele stał doktor Wodziński z Krakowa, mający do dyspozycji robotników z wolnego najmu i jeńców sowieckich. Mackiewicz interesował się wszystkim; przeglądał nawet strzępy gazet odnalezione przy trupach. Wśród pozostawionych skrawków (odkryto ich masę, ale większość zniszczono, pozostawiono tylko część, mającą służyć za dowód) najczęściej przewijał się „Głos Radziecki” (sowiecka gazeta w języku polskim) z datą: marzec-kwiecień 1940 roku. Był to – dla Mackiewicza – przekonywujący dowód na to, kiedy dokonano mordu i, oczywiście, kto go dokonał. „Data tych gazet, znalezionych przy zwłokach, tak biorąc na zdrowy rozum, uczciwie – wskazuje jednocześnie nie ulegającą wątpliwości datę mordu: wiosna 1940” – napisał, odrzucając zarazem wersję sowiecką, jakoby zbrodnia była niemiecką inscenizacją. „Żadna ludzka siła, żadna technika – dowodził – nie byłaby w mocy zrewidować, przeszukać, poodpinać kieszeni tych trupów, wyjąć z nich jakieś przedmioty, powkładać inne, ułożyć z powrotem, pozapinać, ucisnąć warstwa za warstwą! Domyślić się, aby niektórym pozawijać coś w specjalnie dobrane, co do daty, strzępy gazet, porobić im wkładki do butów!… Innemu wsadzić do kieszeni machorkę zawiniętą w Głos Radziecki, właśnie z 7 kwietnia 1940 roku!… Absurd! Zasypać na nowo i po miesiącu (tak chce wersja sowiecka) odkopywać i pokazywać ekspertom, ubiegać się o udział Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w śledztwie!”. Już wtedy, na miejscu w Katyniu, doszedł Mackiewicz do wniosku, że liczba odkrytych trupów nie odpowiada liczbie podanej przez Niemców. Zamiast 10-12 tysięcy ofiar, były tam tylko – według oficjalnych ustaleń – 4143 zwłoki w siedmiu grobach. (1 czerwca 1943 roku odkryto jeszcze ósmy grób – mały, mieszczący zaledwie 100 zwłok.) Niemcy informacji tej nie sprostowali, obawiając się kompromitacji, zaś Rosjanie, którzy po wojnie podtrzymywali wersję niemiecką, dotyczącą ilości trupów, robili to po to, by uniknąć pytań, co w takim razie stało się z resztą? W roku 1947, gdy Mackiewicz pisał swój szkic, było już wiadomo, że w grobach katyńskich znaleźli się jedynie oficerowie z obozu w Kozielsku. Interesująca była jeszcze dla Mackiewicza sprawa pocisków, którymi strzelano. Nic o tym nie mówili Niemcy, milczeli Rosjanie. Dlaczego? Okazało się bowiem, iż broń użyta w Katyniu była pochodzenia niemieckiego. Łuski opatrzone były podpisem: „Gustaw Genschow und Co.” (z Durlach koło Karlsruhe, Baden). Zaskoczeni Niemcy udzielili wyjaśnienia dopiero 31 maja 1943 roku, a więc już w parę dni po wyjeździe Mackiewicza z Katynia. Otóż po traktacie w Rapallo niemiecka fabryka – aż do roku 1929 – dostarczała tę amunicję Sowietom, a potem także Polsce i państwom bałtyckim. Kiedy Stalin podbił w roku 1939 wschodnie ziemie Rzeczypospolitej, a rok później – Litwę, Łotwę i Estonię, bolszewicy zagarnęli znaczne zasoby tej właśnie amunicji, tych pocisków. „Czego dowodzi zaskoczenie władz niemieckich? – pytał Mackiewicz. I odpowiadał: – Pośrednio, że – nie one były sprawcami mordu katyńskiego… Bo gdyby zbrodni dokonali sami, jak to twierdzą bolszewicy, w celach prowokacji, to albo użyliby amunicji sowieckiej, której po klęsce Armii Czerwonej mieli pod dostatkiem, albo w inny sposób zawczasu przygotowaliby wytłumaczenie, nigdy zaś nie byliby – zaskoczeni. W każdym razie Niemców o taką naiwność w dziedzinie zbrodni trudno byłoby posądzić. Oto przyczyny, dla których propaganda sowiecka sprawę amunicji użytej w Katyniu wolała pokryć milczeniem…”. Zaskoczeniem dla Niemców była również duża ilość nazwisk żydowskich na listach pomordowanych. To ich drażniło, bo przecież w okupowanej Polsce propaganda hitlerowska mówiła o Katyniu jako „zbrodni żydowsko-bolszewickich katów”. A jednak nazwiska te publikowali. Jaki stąd wniosek? „Taki mianowicie, iż gdyby Niemcy w jakikolwiek sposób mieli fałszować dokumenty katyńskie, jak o tym twierdzi komunikat sowiecki, to nie ulega żadnej wątpliwości, iż w pierwszym rzędzie ukryliby nazwiska żydowskie. (…) A jednak nie uczynili tego i publikowali je łącznie z innymi. Nie mogli tego uczynić wobec zbyt dużej ilości świadków, których sami zaprosili. – Dowodzi to, iż zbyt dużą wagę przywiązywali właśnie do tej jawności i obiektywnego zbadania mordu katyńskiego, aby pozwolić sobie na ukrycie długiego szeregu dokumentów, które by następnie mogło rzucić cień lub podważyć zaufanie do całości śledztwa wyzyskiwanego z takim nakładem energii przez ich propagandę na cały świat”. Wizyta w Katyniu zrobiła na Mackiewiczu piorunujące wrażenie. Być może także dlatego, że wśród pomordowanych spotkał swoich znajomych, przyjaciół, gimnazjalnych kolegów. Czytał listy pisane przez dzieci oficerów internowanych w Kozielsku, a potem „zastrzelonych wystrzałem w tył głowy z rozkazu Stalina”. Wracając z Katynia, zatrzymał się Mackiewicz na parę dni w Warszawie, gdzie złożył stenograficzne sprawozdanie na ręce dwóch przedstawicieli podziemia w lokalu przy ulicy Dąbrowskiego. Jeszcze w maju 1943 roku, po powrocie do Wilna, spotkał się z zastępcą komendanta AK i jemu również złożył sprawozdanie z pobytu na miejscu zbrodni. Jednocześnie, na życzenie Niemców i z przyzwolenia wileńskiego AK, udzielił wywiadu „Gońcowi Codziennemu”, który potem został przez niego przejrzany i autoryzowany. Szczegółowo opisywał w nim swoje wrażenia, relacjonował stan badań. „W marcu, kwietniu 1940 roku na stację Gniezdowo koło Smoleńska, o cztery kilometry od Katynia, codziennie przybywał pociąg, złożony z trzech wagonów i parowozu – opowiadał jednemu z redaktorów „gadzinówki” Mackiewicz. – Z wagonów tych wyładowywano oficerów polskich. Wyładowywano do samochodów więziennych, znanych zarówno w Smoleńsku, jak całej Rosji, pod nazwą czernyj woron (czarny kruk). Samochody pochodziły ze Smoleńska, których tamtejsze NKWD posiadało cztery sztuki. Do Katynia chodziło ich trzy. Przodem jechała ciężarówka z rzeczami, za nią czernyje worony, karawanę zaś zamykał samochód osobowy z urzędnikami NKWD. Ponieważ oficerowie przywożeni byli z rzeczami, wynika z tego, że do ostatniej chwili nie wiedzieli, co ich czeka. Po pewnym czasie auta zawracały na stację i w ten sposób kursowały cały dzień tam i z powrotem. Nazajutrz przychodziły nowe wagony, nowy transport. Ilu w ten sposób tracono dziennie, ustalić trudno”. Na pytanie dziennikarza „Gońca”, czy istnieje jakakolwiek wątpliwość, że oficerowie polscy nie zostali zamordowani przez bolszewików, Mackiewicz bez wahania odpowiedział: „Nie, ja osobiście nie mam najmniejszej wątpliwości, żadnej absolutnej wątpliwości, że zamordowani zostali przez bolszewików. Przekonałem się naocznie na miejscu zbrodni w Katyniu. (…) byłem obecny przy pracy wydobywania zwłok i następnej identyfikacji. (…) widziałem również na własne oczy, jak się to robi”. Dalej zaś opisywał: „Mianowicie robotnicy miejscowi wkraczając do dołów, w których spoczywają zabici, oddzielają pojedyncze zwłoki, często przy tym zmuszeni je odrywać, tak bardzo spłaszczone i sprasowane są warstwy trupów. Układają je na nosze i niosą na wolną przestrzeń, gdzie zostają złożone na ziemi. Inna grupa robotników, pod ścisłym kierownictwem członków i funkcjonariuszów Polskiego Czerwonego Krzyża wydobywa wszystko, co się przy zwłokach znajduje. Widziałem stan zwłok i stan mundurów. Gleba piaszczysto-gliniasta sprzyja częściowo mumifikacji znanej w nauce pod nazwą tłuszczowosk. Mundury są oczywiście sprasowane, zlepione, kleiste, bezbarwne, o odpinaniu guzików mowy być nie może. Operuje się nożami. Rozcina się więc kieszenie i kieszonki, nawet cholewy butów, aby wydobyć wszystko, co człowiek ten nosił przy sobie za życia”. I tak wydobywano zgniecione zapałki, nie wypalone papierosy, pieniądze, medaliki, legitymacje, ordery, portmonetki, strzępy gazet sowieckich, świadectwa szczepienia w Kozielsku, pamiętniki, fotografie, listy. Opisy te – udzielone dziennikarzowi „Gońca”, a potem zamieszczone w szkicu „Dymy nad Katyniem” – przejmują grozą, są niezwykle plastyczne i sugestywne, przemawiają do czytelnika. Dlaczego wspomniałem wcześniej, iż sprawa wyjazdu do Katynia wiąże się pośrednio ze „sprawą Mackiewicza”? Oskarżyciele pisarza widzieli bowiem w jego wyjeździe (na zaproszenie Niemców) kolejny dowód kolaboracji z okupantem. Przemilczali – i to często świadomie – fakt, że wyjechał on za zgodą wileńskiej AK. To by nie pasowało do całości oskarżeń. Podobnie udzielenie wywiadu „Gońcowi” rozpatrywali jedynie w kwestiach kolaboracji i ciągłej – nieprzerwanej od lipca 1941 roku – współpracy z tą niemiecką „gadzinówką”. Katyń stał się tym samym kolejnym dowodem „bezspornej” winy Mackiewicza. Nie trzeba chyba dodawać, iż najbardziej na zdyskredytowaniu pisarza zależało „sojusznikowi naszych sojuszników”, który w szeregach AK musiał mieć – i jak chyba udało mi się wcześniej dowieść, miał – swoich agentów. Mackiewicz ze swoją wiedzą o Katyniu był dla nich bardzo niebezpieczny, zatem wyeliminowanie go – poprzez doprowadzenie do wykonania wyroku śmierci, który ciążył na nim od 1942 roku i całkiem niedawno został odwołany – byłoby im na rękę. Do tego, na szczęście, nie doszło. Mackiewicz zaś, znalazłszy się na emigracji, w dalszym ciągu badał okoliczności tej nie mającej precedensu w historii ludzkości zbrodni ludobójstwa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Świadek zbrodni ludobójstwa Na temat życia codziennego Mackiewicza pod okupacją niemiecką niewiele wiadomo. Tyle że nadal mieszkał (wraz z żoną) w Czarnym Borze. Od czasu do czasu na piechotę przychodził do Wilna, żeby coś kupić lub sprzedać. Spotykał się wówczas ze starymi znajomymi, wpadał do kawiarni i wracał do siebie na wieś. Szare, zwyczajne życie, targane powtarzającymi się od połowy roku 1942 oskarżeniami. Choć może nie do końca takie zwyczajne, jeżeli było się świadkiem masakry Żydów w Ponarach, podwileńskim przedwojennym letnisku. W roku 1940 bolszewicy założyli w Ponarach jakieś przedsiębiorstwo państwowe, wielkie place otoczyli płotem i kolczastym drutem. Skorzystali z tego Niemcy, którzy w tym miejscu urządzili w 1941 roku „jedną z największych w Europie rzeźnię Żydów”. Do Ponar podwożono ciężarówkami, a następnie całymi transportami kolejowymi ludność żydowską. Tu ją mordowano. Nawet w Czarnym Borze, odległym od Ponar o osiem kilometrów, słychać było strzały. W październiku roku 1943 zaczął się okres masowego zwożenia Żydów do Ponar. Zwożono ich tutaj nie tylko z getta wileńskiego, ale całego „Ostlandu”. Pewnego październikowego poranka, dżdżystego i śliskiego, wybrał się Mackiewicz pożyczonym rowerem do znajomego w Ponarach i przejeżdżając w pobliżu stacji kolejowej trafił na oddział Gestapo i SS, złożony nie tylko z Niemców, ale i Estończyków, Litwinów, Łotyszy i Ukraińców. Obstawiali oni pociąg wypełniony Żydami. Po sprawdzeniu dokumentów, zaczął się Mackiewicz oddalać od transportu, gdy nagle: „(…) dźwięki dochodzące z pociągu zaczynają brzęczeć, zrazu jak rankiem obudzony ul; później coś w nim rzęzi, potężnieje chrobot u zamkniętych na głucho drzwiczek, jak chrobot tysięcy szczurów, później robi się rwetes, gwałt straszny, przechodzi w ryk, wrzask, wycie… pękają uderzane pięściami szyby, trzeszczą, trzeszczą, a później łamią się pod naporem poniektórych drzwi. – Policjanci zaroili się, zwielokrotnili w oczach, zabiegali, gestykulując i zrywając karabiny z pleców. Dał się słyszeć metalowy trzask zamków i ich, policjantów, dziki, groźny ryk, w odpowiedzi na ryk ludzi zamkniętych w pociągu”. Z połamanych drzwi wagonów, przez powybijane okna zaczęli wydostawać się na zewnątrz Żydzi, uciekali, trafiając prosto w ręce swoich oprawców. Padły wreszcie pierwsze strzały. „Powstał upiorny wrzask i lament, i wycie, i płacz – wspominał Mackiewicz – i ze wszystkich stron naraz gruchnęły strzały, gwizdnęły kule, spadły z chrzęstem łamanych kości i pękających czaszek, uderzenia kolb. – Ktoś skakał przez rów i trafiony między łopatki, spadł weń jak ciemny ptak z rozczapierzonymi na kształt skrzydeł ramionami. – Ktoś pełzł na czworakach pomiędzy szynami… Stary jakiś Żyd zadarł do góry brodę i wyciągnął ręce do nieba, jak na biblijnym obrazku i naraz chlupnęła mu z głowy krew i kawały mózgu… Potoczyły jakieś koszyki – kobiałki… wywrócił się w biegu jeden policjant… Tiuuuu! gwizdnęła kula… Tam leżało dlaczegoś kilku ludzi jeden na drugim… Cicho, w poprzek szyny leżał może dziewięcioletni chłopak i choć, gdyby krzyczał nie dosłyszeć by jego głosu, to widać było, że nie żył już, bo nie drga. – Zakotłowało się pod kołami wagonów, bo tam większość szukała ratunku i tam ich najbardziej polewano z broni maszynowej, jak z sikawek, w ciemną masę złachmanionych postaci. – Oto zeskakuje młoda Żydówka, płowe jej włosy rozwiane, twarz wykrzywiona w nieludzkim strachu, z ucha, na kosmyku zwiesza się grzebyk, chwyta córeczkę… Nie mogę patrzeć. Powietrze rozdziera taki jazgot straszliwy mordowanych ludzi, a jednak rozróżnić w nim można głosy dzieci o kilka tonów wyższe, właśnie takie jak płacz – wycie kota w nocy. Nie powtórzy tego żadna litera wymyślona przez ludzi!” „Bóg jeden patrzył na pewno” Można by się zachwycać tym wspaniałym, dopracowanym do najmniejszego szczegółu, opisem, gdyby nie był on zarazem tak przerażający. Ale to dopiero początek masakry. „(…) oszalały, kompletnie pijany policjant – relacjonuje dalej Mackiewicz – chwyta Żydówkę za prawą nogę i usiłuje wlec ją pomiędzy szynami, cały zgięty, z gębą tak przekrwioną, jakby ciętą na ukos szablą, dokąd?! Po co?! Nogi kobiecie się rozstawiają, lewa zaczepia za szynę, spódnica zjeżdża do pasa, odsłaniając szare z brudu majtki, a dziecko łapie włóczące się po kamieniach włosy matki i ciągnie je ku sobie i nie słychać, a widać jak wyje: Mammme!… Z ust wleczonej kobiety bucha teraz krew… Gęsta ściana mundurów zasłania na chwilę widok… A później jakiś Łotysz podniósł kolbę nad zwichrzonymi włoskami, uwiązanymi w ciemieniu kawałkiem łachmanka w kokardę i… zamknąłem oczy, a zdawało mi się, że ktoś zadzwonił. Zadzwonił istotnie, kolejarz ściskający konwulsyjnie kierownicę mego roweru wpił się palcami w dzwonek, kurczowo nim targnął mimo woli, przechylił się naprzód i rzyga, rzyga na żwir peronu, na opony przedniego koła, sobie na ręce, mnie na buty, rzyga w drgawkach podobnych do konwulsji tych, w jakich umierają tamci na szynach…” Fotograficzną wręcz pamięć musiał mieć Mackiewicz, skoro po dwóch latach od tragedii zdołał opisać ją w tak dynamiczny, wstrząsający sposób. „Żyd chciał przeskoczyć rampę – pisze w dalszej części Mackiewicz – ranny w nogę padł na kolana i teraz słyszę wyraźnie i kolejno: płacz, strzał, rzężenie… Ach, a ten co robi?!!! [podkr. – J. M.] Ten tam, obok, o czterdzieści kroków, nie dalej, w czarnym mundurze! Co on chce zro… Rozkraczył nogi koło słupa, stanął ukosem, zamachnął się dwiema rękami… Sekunda jeszcze… Co on ma w ręku?! Co ona ma w tych rękach?!!! Na rany Jezusa Chrystusa! na rany Boga! coś wielkiego, coś strasznie strasznego!!! zamachnął się i – bęc głową dziecka o słup telegraficzny!… Aaaa! aaa! aaa! – zakrakał ktoś koło mnie, kto taki – nie wiem. A w niebie… nie w niebie, a na tle tylko nieba, zadrgały od uderzenia przewody drutów telegraficznych”. Po rozprawieniu się z uciekającymi Żydami, esesmani wzięli się do rzezi tych, którzy pozostali, skuci przerażeniem, w wagonach. „Jak długo to mogło trwać? – zastanawiał się Mackiewicz. – Bóg jeden, który patrzył na pewno, a widział nawet poprzez gęste chmury tego dnia, mógł policzyć minuty. Widocznie jednak zbliżała się jedenasta, bo od południa biegł pociąg pospieszny z Berlina przez Wilno do Moskwy, nie zatrzymujący się w Ponarach. (…) Maszynista dał parę boczną, syczącą w białych kłębach i zakrywając na chwilę widok, przejechał po trupach i rannych, krając tułowia, kończyny, głowy, a gdy znikał w tunelu i rozwiała się para, ostały się już tylko wielkie – kałuże krwi i ciemne plamy bezkształtnych ciał, walizek, tobołków, leżały do siebie wszystkie podobne i nieruchome. I tylko jedna głowa, ucięta u samej szyi, która potoczyła się na środek przejazdu, widoczna była wyraźnie jako głowa człowieka. – (…) strzały dochodziły jeszcze częste, ale już bardziej oddalone, po lesie i wśród zabudowań osiedla”. Kilkudziesięciu Żydom udało się ponoć uciec, ale hitlerowcy pomni nauczki – wzmacniali na przyszłość straże, które miały zapobiegać podobnym wypadkom, jakich świadkiem był Mackiewicz. Odkupiona wina „antysemitnika” I pomyśleć, iż człowieka, który pozostawił tak drastyczny i pełen współczucia opis niewiarygodnej tragedii, przez wiele powojennych lat obrzucano epitetem: „antysemita”. Owszem, nawiązywano tym do jego przedwojennych artykułów w „Słowie”, ale podtrzymywanie tego zarzutu po wojnie – po zapoznaniu się z niektórymi jego tekstami wspomnieniowymi, jak chociażby „Ponary – BAZA” czy „Getto wileńskie” – jest już zwykłą złośliwością i fałszerstwem. Mackiewicz sam o sobie pisał: „Później przyszły czasy Fołksfrontu w całej Europie i wielkiej, moralnej ofensywy Sowietów, a ja napisałem [w roku 1938] artykuł, który się Żydom nie spodobał [chodzi o „A Szwarce Bor”, przedrukowany w tomie „Bunt rojstów”] i nazwano mnie antysemitnikiem. Po trochu mieli rację. (…) Później stało się to wszystko w r. 1939, co już wiadomo. Gdy przyszła jesień tego fatalnego roku i bolszewicy wkroczyli do miasta, nawet zecerzy mi radzili: – Oj, niech pan ucieka, Żydki to na pana cięte. Wydadzą. – Nieprawda. W okresie najcięższych czasów okazali mi Żydzi raczej pomoc i przychylność”. Przyznawał także, iż „największym łgarstwem Adolfa Hitlera był jego bluff o Sowietach rządzonych przez – Żydów. – Sam na początku roku 1941, jako furman, wywoziłem szmochty i rupiecie różnym Żydom, którzy zwiewali z miasta przed rządami tej żydo-komuny, którzy uciekali do lasu przed – Kazachstanem…” W końcu oświadczył: „(…) jedno tylko mogę powiedzieć, że jeżeli kiedyś znów będę pisał o Żydach, to tylko prawdę bez względu na miejsce i moje sympatie czy antypatie do poszczególnych obozów…”. Słowa te miał Mackiewicz wypowiedzieć we wrześniu 1940 roku podczas rozmowy z pewnym znajomym Żydem (nazywa go „Izaakiem Rozencwejgiem”, choć zaznacza, że nie jest to prawdziwe nazwisko). Obietnicy dotrzymał. Dowodem na to jest opis masakry w Ponarach jak i fragmenty, wydanej w roku 1969, powieści „Nie trzeba głośno mówić”. Tymczasem w końcu tak ważnego dla Mackiewicza 1943 roku, po zwycięstwach pod Stalingradem i Kurskiem, rozpoczęła się wielka ofensywa wojsk radzieckich w kierunku zachodnim. Wiosną 1944 roku Armia Czerwona ponownie wkroczyła na dawne Kresy Wschodnie II Rzeczypospolitej. Mackiewicz już się nie łudził, wiedział, że jeśli Sowieci zajmą te ziemie, to już nie po to, by je komuś oddawać (jak miało to miejsce w roku 1939). Wolał nie ryzykować i aby uniknąć kolejnej sowieckiej okupacji, wraz z żoną, w grupie podobnych im uchodźców, opuścił Wilno. Tym razem już na zawsze. Nigdy więcej swego ukochanego miasta nie zobaczył. |