Wilan w to nie wierzył. Nie w to, że dzieciak tam trafi – to było bardzo prawdopodobne, po tym, co zrobił ojciec. Jak ktoś mógł być tak nieodpowiedzialny? Nie wierzył jedynie w to, co się tam działo. Dla niego były to tylko mające ich zastraszyć bzdury. Były granice, których nikt nie ważył się przekraczać. Bezwzględne więzienie to jedno, lecz masowe zabójstwa, do tego na dzieciach, to co innego. Ktoś by to zauważył. Dziennikarze, zwłaszcza niezależni, potrafili być bardzo dociekliwi. Nie tykali Rządu, lecz po Flocie jeździli jak po wraku. Ale nawet gdyby Wilan zwątpił w ten argument, miał jeszcze drugi. Flota potrzebowała każdego człowieka, niezależnie od płci, aby kontrolować kolonie poza Układem, aby mieć rekrutów na budowane okręty wojenne, wciąż nowe i wciąż więcej, na takich stacjach jak ta. Potrzebowali każdego dziecka, nieważne, na jakiego żołnierza by wyrosło, by wysłać go do kolonialnych garnizonów. Flota wysyłała swoje okręty wszędzie, do każdej, najbardziej nawet odległej kolonii, wciąż utrzymując je w gotowości, patrolując. Nie oszczędzała na życiu. W razie konieczności kadetów poddawano konserwacji, zwłaszcza tych, którzy lecieli jako uzupełnienie placówek i załóg odległych okrętów. Za wyjątkiem oficerów, na taką drogę cała reszta lądowała w zamrażarkach. Część ginęła wskutek powikłań przy ożywianiu, lecz straty były z góry wkalkulowane. Kadeci się nie liczyli. Kadeci nie myśleli. Tylko ci na samej górze, oficerowie i podoficerowie, ale oni wywodzili się z elit, z rządu i rodzin od zawsze towarzyszących władzy lub licznym impulsom. Potrzebowali posłusznych ludzi, więc wykorzystywali luki w starych prawach, by ich pozyskiwać. Działali w przewrotnym majestacie starych praw, na ich granicy, lecz zdawali sobie sprawę, że nie mogą ich przekroczyć. Nieważne, co naprawdę dzieje się w akademii. Wilan wiedział jedno – jego syn tam nie trafi. Nie popełni błędu Fila. – Rub, nie wierzę, że nagle stałeś się pesymistą – powiedział. – Może i będzie akademia, może nie. Wiesz, co ja myślę? Myślę, że oboje wrócą na Ziemię i spróbują o wszystkim zapomnieć. Pewnie im na to pozwolą – nie wierzył, ale to powiedział. Kto dostał się na stację, zwykle nie wracał na dół. Zwykle, więc szansa zawsze istniała. – Nie zaczną zwykłego życia, nie od razu, ale… Wątpię, aby chcieli tu zostać. Czekaj… – nagle tknęła go dziwna myśl – Jesteś pewien, że Filowi się nie udało? Może rząd znowu próbuje nas oszukać? – Nie tym razem, stary – Rubio wstał. – Optymista z ciebie, ale nie zawsze w życiu jest tak jak to sobie umyślisz. Mój dobry znajomy widział, jak tamci z gwiazdolotu przechwycili puszkę – zdumiewające było, ilu Rubio miał znajomych, lecz czy przy jego charakterze mógł się temu dziwić? – Pracuje na holowniku i wtedy był na zewnątrz. Gdy zauważył, że coś się dzieje, od razu skierował tam wszystkie czujniki i powiększył obraz. Mówię ci, cokolwiek z niej wyjęli, z tej puszki, ktokolwiek był w tym skafandrze, już się nie ruszał. Dlatego uważaj – ostrzegł, a Wilan znów poczuł się dziwnie zaniepokojony. – Oby tobie nie przyszło do głowy coś równie idiotycznego. Pomyśl tylko… Zginąć tak głupio. Gdyby tylko poczekał do zaciemnienia… Rubio pokręcił powoli głową. Jego wesołość znikła. Wilan spojrzał na statek. Ciągle to samo. Ziemia jest tak przeludniona, że miliony są gotowe zaryzykować życie, by spróbować szczęścia. Zresztą, nie tylko na Ziemi. W całym Układzie ludzie próbują uciekać – i giną. A mimo to znajdą się następni. Ciekawe, pomyślał, że każdy myśli, iż jemu się uda. Ja też tak myślę. Czy powinienem to ciągnąć? A może rzucić to i po prostu jakoś żyć, jak Rubio? Lecz co z Arto? Czy jego ma spotkać to samo? Skąd mam wiedzieć, że, gdy dorośnie, sam nie stanie się drugim Filem? Jest taki inteligentny… Zamknął oczy i spuścił głowę. Co roku, tylko na tej stacji, zdarzało się kilkanaście przypadków prób ucieczki. Jedne pomysłowe, inne wręcz absurdalne. Było wielu desperatów, którzy nie widzieli innego wyjścia, stracili wszystko lub nigdy nic nie mieli, których nic tu już nie trzymało lub po prostu mieli tego dość. Którym z nich był Fil? Szczęściarze trafiali do więzienia, zwykli ludzie do kopalni, a pechowcy kończyli jak ten nieszczęśnik. Im nawet nie przysługiwał porządny pogrzeb. Wilan przeczuwał, że wśród tylu podjętych prób muszą być też próby udane. O nich nie mówiono, lecz i tak musiało ich być bardzo mało. O tym po prostu się nie rozmawiało, choć każdy myślał tak samo. Wykrzywił się do siebie w grymasie ironicznego uśmiechu. W końcu wciąż mamy tu demokrację. Mogę narzekać na rząd. Mogę kląć go w żywą plastal, jego i całe to prawo migracyjne. Mogę stanąć na promenadzie i wrzeszczeć o tym, aż wsadzą mnie do aresztu za zakłócanie porządku. Nie za mówienie źle o rządzie, lecz jaka to różnica? Mogę mówić, jak bardzo każdy chętnie dałby stąd nogę. To żadna tajemnica, nawet dla kolonistów, którzy mają odwagę spojrzeć na to największe więzienie w historii ludzkości. Lecz istnieje linia, po przekroczeniu której Kosa zwróciłaby na mnie uwagę. A linią tą było mówienie o ucieczce, mówienie zbyt często i mówienie o tym jak o hipotetycznym planie. To już było za wiele jak na tę tak zwaną demokrację. To już była zdrada stanu. Usłyszał czyjeś szybkie kroki. Uniósł głowę i otworzył oczy. To znowu był Rubio. – No popatrz tylko, na nagły rozbłysk! Prawie na śmierć zapomniałem – mruknął. – Wil, miałem ci powiedzieć, że szef cię wzywa. Wzywa? Spojrzał na komunikator na przegubie lewej ręki i wtedy przypomniał sobie, że odcinek cewki, w którym dziś pracował, przechodził blisko jednego z ekranów wewnętrznych. Znowu poczuł, że cały się spina. Nie, tak dłużej nie wytrzymam, przyznał. To mnie zniszczy. Nawet w dzisiejszych czasach kilkanaście zawałów pod rząd mogło wykończyć człowieka. Czuł, że mimo młodego wieku nie jest mu daleko do pierwszego. – Nie powiedział po co? – Po prostu chce i tyle – Rubio wzruszył ramionami. – Mi się nie tłumaczy. Pomyślałem, że skoro masz przerwę, to możesz do niego wpaść. Wciąż siedzi w swoim biurze. Przynajmniej siedział tam, gdy byłem z nim kilkanaście minut temu. – To tyle z mojej przerwy – wstał z nieukrywaną rezygnacją, czując się jeszcze bardziej zmęczony. – Nie martw się tak, Wil. To na pewno nic poważnego. Wciąż dobrze pracujesz i umiesz nad nami zapanować – roześmiał się, ale jakoś bez przekonania. – Jeszcze zobaczysz. Mimo wszystko, będzie lepiej. Może, ale nie dla mnie. Wilan rozłożył ramiona w bezradnym geście, po czym ruszył do gabinetu dyrektora doku.
Drzwi gabinetu rozsunęły się bezszelestnie, gdy tylko się zbliżył. Skupił swoją uwagę na zachowaniu swojego zwierzchnika. Czy już coś zauważył? Od dnia, w którym ułożył przewody, praca Wilana coraz bardziej wykraczała poza możliwości wytłumaczenia się z dokonanych modyfikacji. Po historii z bombą ryzyko, że zauważy coś, choćby przez głupi przypadek, zdążyło znacznie wzrosnąć. Jego nerwy z trudem to wytrzymywały. Ale nie, to nie mogło o to chodzić, pomyślał. Gdyby coś podejrzewał, już dawno byłaby tu policja i rządowi agenci. To musiało być coś innego. Może chodziło o pracę? Poczuł nagłe ukłucie w piersi. Na kosmos, jak będę tyle myślał o zawale, to naprawdę go dostanę. – A, jesteś, Wilan – Rikad skinął ręką, zapraszając do konsoli. – Widziałem ostatnie wyniki tempa montażu, dlatego ostrzegam. Twoja wydajność się obniża. – A konkretnie? – spytał, przeklinając się w myśli. Tak bardzo zaniedbał swoją pracę, że stało się to widoczne. – Konkretnie, chodzi mi o montaż cewki. – Jest przerwa w dostawie modułów. Czekam, aż je dostarczą. To się zdarza ciągle… – Nie mówię o tym – przerwał mu szef. – Tylko o tobie i o twojej pracy. Wciąż jesteś dobrym pracownikiem, lecz… Może zaczynasz się starzeć? Wiesz, ilu mam chętnych na twoje miejsce? Zawsze jest wielu chętnych, pomyślał. Zawsze było. Wysokie bezrobocie zaniżało zarobki – i nie był to przypadek. Zupełnie jak za pierwszej rewolucji przemysłowej. Wtedy skończyło się na innej, krwawej. Dziś ludzie nie czuli woli walki. Byli zmęczeni i pełni obaw o utrzymanie tego, co już mieli – a mieli więcej niż tamci, ponad pół tysiąca lat temu. Gdy globalne korporacje zniszczyły związki zawodowe, urządzając masowe zwolnienia i przenosząc fabryki, pozostał zwykły, ludzki pragmatyzm i instynkt samozachowawczy – i być może korporacje na to liczyły. Obniżając koszty produkcji, Rząd utrzymywał wysoką produktywność Układu. Musieli produkować dużo, szybko i tanio, by zaopatrzyć zależne od nich kolonie. Dzięki technologii biosyntezy żywności od ponad trzech wieków żywność była tak tania, że utrzymanie rzesz bezrobotnych okazało się bardziej opłacalne niż ich zatrudnianie. Fachowcy z wielu dziedzin wciąż byli niezastąpieni, lecz bezrobotni byli na nich batem. Nie było marchewki. Albo zrobisz, co masz do zrobienia, za to, co ci damy, albo… – To chwilowe zmęczenie… Rikad oparł dłonie na konsoli i spojrzał na niego. Był po prostu człowiekiem, postarzałym przez obowiązki ponad swój wiek, starającym się, by wszystko jakoś szło. Unikał mówienia o tym, czemu miałoby to służyć. To już miał za sobą. Po prostu pracował. Miał gdzieś Rząd i Flotę. Wszystko robił po prostu. Mógł zbyć Wilana prostym stwierdzeniem, beż żadnych wyjaśnień, jednak przed nim, swoim niepisanym zastępcą, nigdy nie chciał wychodzić na jednego z ludzi z firmy. – Widzę, jak dajesz z siebie wszystko i doceniam to, lecz nie ja rządzę stocznią. To tylko jeden dok z kilkunastu, tylko na tej stacji. Gdzieś nade mną siedzą urzędnicy, którzy patrzą, kto opóźnia oddanie statku i przeliczają to na impulsy. To… To zwykłe automaty, jakby wyszły prosto z akademii. Może naprawdę z niej pochodzą, nie wiem. Dla nich liczy się tylko wydajność oraz to, że mogą wysadzić każdego z fotela. Na przykład mnie. – Cóż mogę zmienić? To praca dla maszyn, bardziej niż jakakolwiek inna! – Jakbym sam o tym nie wiedział – szef ściszył głos – ale na decyzje z góry nie mam wpływu. Korporacja buduje te statki dla rządu, każdy na oddzielnym kontrakcie, a rząd naciska, by wywiązywali się z nimi na czas. Wiem, zostało jeszcze sporo do zrobienia, ale oni już twierdzą, że termin zostanie przekroczony i siadają mi na tyłku, abym coś z tym zrobił! Dlatego ja muszę siąść na twoim. Maszyn nie dadzą, lecz gdyby były, to nie miałbyś pracy. Ani ty, ani twoi koledzy, pewnie ja też. Czepiłem się ciebie, bo według tych z góry twoja praca najbardziej wydłuża budowę. Tylko ja nie jestem tak ślepy jak oni. Wilan poczuł falę ciepła na plecach. Rikad podszedł do niego. – Nie wiem, co się dzieje, ale twój zespół szwankuje. Twoja praca cierpi na tym najbardziej. Moduły, na przykład. Sypiecie się, a ja nie wiem, dlaczego. I jedyne, co mi przychodzi na myśl, to ty. Nie zwracasz uwagi na swoich ludzi tak jak dawniej. Czy miał rację? Wilan dotąd nie myślał o tym w ten sposób. Jego mała tajemnica tak bardzo zaczęła go wciągać, pojedynek z rządem stał się tak bardzo osobisty, że mógł rozluźnić zespół. Za bardzo się na nim skupił, lecz co miał zrobić? Gonił go ten sam termin. Przeanalizował w myśli cały zeszły tydzień. Ile razy pracownicy stali bezczynnie lub siedzieli, jak on, bo zabrakło materiałów? Stosy płyt do montażu zdawały się rosnąć zamiast maleć. Dlaczego wcześniej nie zauważył tych znaków? – Na zarazę, masz rację! – przyznał. – Moduły powinny czekać, niezależnie od wszystkiego. Na przestrzeń, muszę zrobić z tym porządek! Rikad odetchnął. Może sam coś dostrzegał, ale ze swojego stanowiska nie mógł widzieć całego problemu. Mógł jedynie wskazać, że coś jest nie tak – i zrobił to. – Zrozum, mi też zależy by było jak dawniej. Nikt nie zorganizuje ludzi tak jak ty. Nigdy nie będę miał drugiego takiego zespołu. Zwolnią nas razem, tylko mnie trochę później, ale z tego samego powodu, więc to na jedno wyjdzie. Podnieś wydajność, to będę cię krył. Coś wymyślę. Ale tylko dlatego, że coś ci jestem winien. – Nie zapomnę o tym. Wilan wyszedł. Nie miał wyboru. Musiał bardziej się przyłożyć do swojej prawdziwej pracy, a to oznaczało wybór między ograniczeniem swoich prywatnych przygotowań lub pracowania nad nimi po godzinach. Pierwsze nie wchodziło w grę. Będzie krócej przebywał w domu, później wracał, lecz czuł, iż nie ma wyjścia. Po tym, czego dokonał nie zamierzał pozwolić się wyrzucić i zastąpić kimś młodszym. Zrezygnował ze wszystkiego, co miał dzisiaj robić dla potrzeb swojego planu, zamierzając skupić się wyłącznie na pracy. Wieczorem pogada z zespołem. Weźmie ich do baru i tam z nimi porozmawia na poważnie. Zaś jutro zacznie pracować o trzy godziny dłużej. I już dziś poszuka w aptece czegoś, co pomoże mu to wytrzymać. Cokolwiek, każdy narkotyk, byle działał – i był legalny. Już w chwili, gdy postanowił, że pójdzie na spotkanie bez eskorty swoich zastępców, Arto wiedział, że Żimmy będzie nalegał, by zmienił zdanie. Poinformował go o tym krótką wiadomością i na następnej przerwie Żimmy już nie odstępował go ani na krok. Nalegał tym bardziej, im bardziej starał się go przekonać, by został. – Ze starszakami nigdy nie wiadomo – przekonywał cicho. – Mogą chcieć handlować, a potem zmieniają zdanie. Wiesz, jak to się kończy. – Dlatego nie chcę, byś tam był, by nie zmienili zdania. To wielka okazja – i mówił szczerze. Zależało mu na tym układzie. – To Zem, sam Zem, zaproponował nam interes! To on będzie nam winien przysługę. Będę ostrożny. – Różne rzeczy mówią o tym Zemie. To dziwak, jeśli nie szaleniec. Jeśli plotki są prawdą… – Żimmy rozejrzał się podejrzliwie. Nawet mówienie o nich nie wydawało mu się bezpiecznie – Oni są bezwzględni. Zwykle nie zwracają na nas uwagi, ale jak zaczną… – Być może – odparł spokojnie Arto. – Ale powiedz mi szczerze, Żim, czy to coś zmieni, jeśli pójdziesz ze mną? Żimmy znał odpowiedź, lecz się nie poddawał. – Pewnie nie. Ale to mi pomoże. – A mi pomoże, gdy zostaniesz. Chcę pokazać Zemowi, że mam do niego zaufanie. Jeśli jest tym, kim myślimy, że jest… Żimmy zrozumiał. I teraz jego słowa brzmiały mu w uszach, gdy razem z Rejkertem schodził schodami na miejsce spotkania. Rozumiał Żimmiego. Starał się być jego prywatną ochroną, być zawsze blisko. Arto wciąż miał w pamięci Żimmiego, z którym musiał walczyć, jednak nie wahał się okazywać mu jak bardzo ceni jego towarzystwo. Już nawet nie chodziło o prestiż, jaki wzbudzał widok posłusznego mu starszaka. Na swój sposób lubił swojego pierwszego zastępcę, a on na swój sposób zdawał się lubić i szanować swojego kapitana. Nie był oszałamiająco bystry, lecz jak na wojownika tej klasy, był całkiem sprytny. Żimmy nie mówił wiele o swojej starej klasie. Bycie podrzędnym wojownikiem nie było powodem do dumy. Teraz, jako zastępca, chciał posiadać autorytet, a mówienie o jego przeszłości poważnie by go naderwało. Dlatego Arto taktownie milczał. Żimmy był najwierniejszym z jego wojowników i miał do niego zaufanie, choć ograniczone na wpół uświadomioną obawą, że kiedyś Żimmy znów może sięgnąć po przywództwo. Ludzie się zmieniali, zwłaszcza dzieci, lecz póki co uważał, że ryzyko jest tego warte. Wolał trzymać go przy sobie, nie tylko z czystej sympatii, lecz także by pamiętał, że jeśli zaryzykuje, to tym razem straci wszystko. Nie odzyskałby jego zaufania, a na tym Żimmiemu, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, zdawało się zależeć najbardziej. Żimmy miał oczywiście rację. Zem nie dość, że był starszakiem, to był dziwakiem, a tacy byli podwójnie niebezpieczni. Do tego był Żółtoskórym, a ci słynęli z okrucieństwa i nieobliczalności. Logiczne, iż ich przywódca musiał być najbardziej okrutny z nich wszystkich. Nawet zbierając się w sobie, Arto nie mógł całkowicie stłumić lęku. To było jak igranie z ciężko uszkodzoną śluzą; nie mógł przewidzieć, czy coś nagle nie pęknie i nie zostanie wyssany na zewnątrz. Poszedł na spotkanie jedynie z Rejkertem, by ich nie prowokować, być tak bardzo bezbronnym, jak tylko mógł. Zależało mu na tym interesie, mimo ryzyka. Co ciekawsze, ze zdziwieniem uświadomił sobie, że w jakiś sposób ono go pociąga. Chłodno oceniał podejmowane ryzyko, lecz teraz zrozumiał, że jest w tym coś jeszcze. Był lekko wystraszony, pełen obaw, lecz nie przerażony, jedynie podekscytowany.
Było ich trzech: kapitan i dwóch wojowników. Standardowa ochrona. To go uspokoiło, ale tylko trochę. Wszyscy wciąż trzymali ręce w kieszeniach. To było ostrzeżenie. Tylko jeden wyglądał na Azjatę. To ten, gdy się zbliżył, skinął lekko głową i niespiesznie ruszył w stronę bocznego korytarza. Arto poszedł za nim. Takie sprawy załatwiało się na uboczu, z dala od zbyt ciekawskich spojrzeń. Sabotowanie próby poprawy stopnia było bronią równie skuteczną jak pierścienie. Jeszcze dziś rano Arto był pewien, że nigdy dotąd nie widział Zema. Mylił się. Spotkali się, i to niedawno. To ten Żółtoskóry obserwował go podczas spotkania z Pilpem. Po co? By się upewnić, że może mu zaufać? Starszaki zaprowadziły ich do zaułka w pobliżu szkolnych schowków. Podrobioną kartą otworzyli jedne z trojga zamkniętych drzwi i weszli do niewielkiego pomieszczenia pełnego półek zawalonych różnymi pojemnikami. Światło zapaliło się automatycznie. Rejkert rozejrzał się dookoła z nieukrywanym strachem. Arto też nie czuł się tu pewnie, lecz dobrze to ukrywał. Byli teraz całkowicie zdani na łaskę tamtych. Przyjrzał się Zemowi i jego stojącym po bokach towarzyszom. Któryś z nich musiał być tą kłopotliwą ofiarą niedbalstwa jajcogłowych. Śmiało stanął przed nimi, pozwalając Rejkertowi schować się za swoimi plecami. Niech mają poczucie przewagi. To zawsze pomagało. Starszaki wyglądały zawsze tak samo, gdy przychodziły do niego po pomoc – niezadowolone i poirytowane. Tylko Zem wyglądał inaczej. Arto kiwnął mu głową. Na jego ochronę nawet nie spojrzał. Zem odpowiedział ledwo dostrzegalnym, ulotnym skinięciem. Wyglądał imponująco. Rozdzielone na środku czoła długie, ciemne, proste włosy równo opadały wzdłuż pociągłej, poważnej twarzy. Wciąż nosiła dziecięce rysy, lecz były już mocno zatarte, zdradzając dorosłe spojrzenie na świat. Skośne, nienaturalnie czerwone oczy spokojnie świdrowały każdego, na kim spoczęły. Były prawdziwe, czy to tylko szkła barwiące? Arto nie uciekał się do takich sztuczek, choć musiał przyznać, że wygląd Zema wzbudzał respekt. Poparty siłą i inteligencją, mógł dać władzę nad każdym, może z wyjątkiem Arto. Poczuł, że są do siebie podobni. – Słyszałem o waszej ostatniej bitwie – głos Zema był cichy, lecz słowa były wyraźne, starannie podkreślone. – Znakomite zwycięstwo. – Dziękuję – odpowiedział zaskoczony. – Mieliśmy szczęście. Nie spodziewał się pochwały. To mogła być pułapka, by stał się zbyt pewny siebie. Choć może nie powinienem tak bagatelizować naszych zasług przed starszakiem, pomyślał nagle. Zachowanie się Zema i ton jego głosu uspokoiły go troszeczkę bardziej, ale tylko troszeczkę. Zem nie wyglądał na zwyczajnego starszaka, który z byle powodów wpada w gniew i próbuje siłą wepchnąć w gardło swoją umowę. Zdawał się wybierać drogę rozmów. – Ach… Szczęście… – oczy Zema na chwilę lekko się przymknęły. – Czyż nie sprzyja ono tym, którzy są na nie gotowi i potrafią je dostrzec? Lecz nie marnujmy czasu na uprzejmości. Nie mamy go aż tak wiele. Przytaknął głębokim, powolnym ruchem głowy, nawet na ułamek sekundy nie zrywając wzrokowego kontaktu z Zemem. Baczył na każde słowo, gest, na każde skinienie. Nie mógł sprawić wrażenia, że pozwala, by to Zem kierował rozmową. – Jaki jest wasz problem z nauczycielem? – spytał. – Poprawka czy zaliczenie? – A jaki mamy mieć, szczurza pchło? – Nietrudno było zgadnąć, że to ten starszak był przyczyną spotkania. Przeżywał upokorzenie samą rozmową o swoich kłopotach z młodszakiem, a do tego wściekał się, gdyż przez niego kapitan musiał gadać z Arto. – Nie zaliczyłem dwóch testów i Stary Łysol obiecał, że bez nich nigdzie mnie nie puści. Arto poczuł zaciskającą się na jego prawym barku dłoń Rejkerta. Rozmowa napędzała mu niezłego stracha. Tyle że Rejkert bał się prawie wszystkiego, pomyślał z rezygnacją. Tak samo jak reszta jajcogłowych. Arto widział, że jego ton głosu i zachowanie drażnią towarzyszy Zema. Według nich powinien klęczeć i błagać, by pozwolili sobie pomóc, w zamian za to, co pogardliwie rzucą mu w nagrodę. Typowe starszaki. Jeśli takim jak oni udawało się zostać kapitanem, to najwyżej na dwa lub trzy lata, nim zastąpił ich ktoś lepiej znający układy. Arto ukrył irytację jego odpowiedzią. Pewne reguły wciąż obowiązywały, choć niektórzy, czując przewagę siły, szybko o nich zapominali. Niemniej, stąpał po bardzo cienkim włóknie. Z uwagą wpatrywał się w oczy Zema, szukając ostrzeżenia przed zbliżaniem się do granicy oznaczającej bolesny koniec rozmowy. To Zem o tym zadecyduje, nie tamci. Na razie jego oczy były nieczytelne, ale wierzył, że coś w nich zobaczy i w porę bezpiecznie się wycofa. Przyjrzał się towarzyszowi Zema, dużemu osiłkowi o lekko brązowawej skórze, z krótkimi, czarnymi, lśniącymi włosami. Negocjacje zawsze męczyły Arto. Przez takich jak on cały czas musiał zachowywać najwyższą czujność. To albo… – Zamknij się, Chas – powiedział drugi towarzysz Zema. Zastępca, uznał. Jego skóra była o wiele ciemniejsza. Też nie był zadowolony, ale pamiętał, po co tu przyszli. Zem nie wybrałby na zastępcę byle tępaka. Chłopiec nazwany Chasem spojrzał na tego drugiego ze złością, lecz posłusznie się zamknął. Jego oczy, na wpół skryte pod powiekami przeciętymi od góry do dołu oczodołu namalowanymi na nich czarnymi, pionowymi, wąskimi rombami, wyrażały nieskrywaną irytację. Zem przysłuchiwał się temu ze spokojem. Nawet na moment nie zdjął swojego spojrzenia z Arto. Dziwna ta rozmowa, uznał. Czy powiedział już wszystko, co chciał, a teraz będzie tylko obserwował? – Dwa niezaliczone testy – Arto przeniósł spojrzenie na Chasa. – U kogo? Chas zagryzł wargi. – Oba u Starego… U Dadela Hensiona – wyjaśnił niechętnie. – Geometria fraktalna. – Przedmiot i temat nie grają roli – odpowiedział uprzejmie. – Zajmuję się ocenami, nie lekcjami. Gorzej, że oba są u tego samego dorosłego. – Tak chyba powiedziałem, nie? – Czy to aż taki problem? – drugi towarzysz Zema puścił docinek mimo uszu. Arto ledwo powstrzymał się, by nie westchnąć. Gdyby przyszli od razu po pierwszym teście, ich zadanie byłoby o wiele łatwiejsze. Obie poprawki byłyby bardziej rozdzielone w czasie i łatwiejsze do wykonania. Ale starszaki zawsze przychodziły do niego dopiero wtedy, gdy zdarzały się prawdziwe kłopoty. Gdy niemal było już za późno. – Oszukując dwa razy tę samą osobę, zwiększam ryzyko, że nauczyciel coś zauważy, a na całą operację pozostały nam tylko dwa miesiące. Potem kończy się semestr i będzie za późno. Obie próby – podkreślił to słowo, by zrozumieli ryzyko – będą musiały być przeprowadzone kilka tygodni po sobie. – Rozumiem, że to będzie kosztowało. – Dwie oceny u tego samego nauczyciela to ryzykowna praca. Jeśli wpadnę, stracę interes na cały miesiąc, i to przed zaliczeniami… – Po prostu podaj cenę. Zem wciąż milczał, lecz było oczywiste, kto kieruje rozmową. Robił to tak sprawnie i tak subtelnie, że choć słowa wydobywały się z innych warg, Arto miał wrażenie, że to Zem je powiedział. Lekka dezaprobata na słowa Chasa, przymknięcie oczu na wyjaśnienia trudności, zachęcające kiwnięcie głową przy pytaniu o cenę – wszystkie te gesty koncentrowały uwagę Arto na jego twarzy, nie na osobie, która mówiła w jego imieniu. – Wiem, że macie moduł automatycznej korekcji błędów – zwrócił się do Zema. Wspomniał Rejkerta, jak walczy sam ze sobą, by nie skulić się za nim ze strachu. – Moi jajcogłowi twierdzą, że nie jest szczególnie skomplikowany. Poprawię dwa stopnie, jeśli dorzucicie nowy program skanujący zamki magnetyczne i dwutygodniowy protektorat… – Na kosmos, dam ci zaraz protektorat, ty zapchlony korektorze! – Chas nie wytrzymał. Postawa Arto wyraźnie działała mu na nerwy. Zacisnął pięści i zrobił krok do przodu. Arto nawet nie drgnął. Nie dał po sobie poznać, lecz bał się, czy nie przekroczył granicy. Nie był pewien, co dostrzegł w oczach Zema. Coś chyba dostrzegł, tak myślał, jednak instynktownie podzielił uwagę między niego a Chasa. Mógł przegapić sygnał ostrzegawczy, mimo to pozwolił sobie na lekkie wzniesienie brwi. Spojrzał na Chasa, potem znów na Zema, milcząco pytając, czy przyszli tu w interesach, czy zwabili ich by pobić i odejść. Zem uciszył starszaka gestem dłoni. Chas, speszony i zły, cofnął się ze spuszczoną głową. – Mogę wiedzieć, po co wam nasz protektorat? – spytał Zem. Głos miał równie spokojny co stanowczy. – Słyszałem, że Smok nie korzysta z pomocy starszaków. – Potrzebuję ochrony dla grupy, tak samo jak skanera – Arto uznał, że powinien nieco spuścić z tonu. – Za kilka rozjaśnień wyprawiamy się do magazynów. Jeśli potrzebujecie towaru, chętnie go dla was zdobędziemy, ale te trzy rzeczy są nam potrzebne. Nikt nie ma tak wielu udanych popraw jak my. W razie wpadki winę bierzemy na siebie i powtarzamy próbę innymi metodami. Inni znają tylko jedną metodę – dodał neutralnym, informującym tonem. – Ja znam je wszystkie. A tej najważniejszej nie zna nikt inny. Potrzebujemy tego wszystkiego, pomyślał. Zdobywanie zapasów to igranie z dorosłymi, bardzo trudne i na poważnie. Jeśli potem Gwiezdna Flara zechce się mścić za wymuszenie protektoratu, to trudno. Gdy zdobędziemy dość zapasów, sprzedamy ich część na podatki. Zem przez chwilę rozważał jego propozycję. – Potrzebujemy kilku rzeczy, raczej nietypowych – przyznał w końcu. – Mój zastępca przyśle ci listę oraz opis pojemników, w jakich powinniście ich szukać. To nie jest sprzęt medyczny, tylko elektronika. Ryzyko będzie większe. Musicie też uważać, by niczego nie uszkodzić. – Jak bardzo… nietypowe… są te rzeczy? – Arto ukrył podejrzliwość za oficjalnym tonem pytania. – Nie aż tak jak myślisz. Są po prostu drogie i lepiej zabezpieczone. Mogę wam zaoferować najlepszy skaner, jaki posiadam. Otworzy każdy zamek, nawet blokadę Korpusu, lecz ryzyko będzie wasze. Będziecie mieć protekcję – Arto nie mógł nie zauważyć złości Chasa i gniewu drugiego towarzysza, jednak był zbyt skupiony na Zemie, by poczuć satysfakcję. – Lecz nie dłuższą niż tydzień. Tydzień wystarczy. Tym bardziej, że w zamian dostaną prawdziwy skaner! O takich tylko słyszał. Nikt poniżej ósmej klasy nie miał czegoś takiego. Jednak… To, co proponował Zem było niebezpieczne. Gdyby sam tego nie wiedział, poznałby to po tym, że woli to zlecić im, niż zająć się tym samemu. To była pierwsza taka propozycja, jaką kiedykolwiek otrzymał. Starszaki takie rzeczy załatwiały po swojemu. Wynieść je było równie łatwo jak wszystko inne, ale to były naprawdę drogie rzeczy. Mogły być policzone i zabezpieczone. Dorośli zauważą zniknięcie i zaczną ich szukać. Taka akcja mogła spalić magazyn na bardzo długi czas. Ale za taki interes… – Nie mogę obiecać, że te rzeczy będą w magazynie – stwierdził. – Lecz jeśli tam będą, zdobędziemy je. Jeźdźcy Smoków zawsze dotrzymują słowa. – Tak słyszałem – przyznał Zem. Już tylko to było oznaką pewnego szacunku. – Tylko dlatego przyjmuję twoje warunki, młodszaku. Więc niech tak będzie, mamy interes. Skaner będzie wam potrzebny, przekażemy go jutro rano. Moduł prześlemy, gdy załatwisz pierwszą ocenę i dostarczysz towar. Arto kiwnął głową. Zem wyciągnął rękę, Arto podał swoją. Gdy zatwierdził umowę, nie było już odwrotu. Interesy i układy były podstawą działania szkoły. Nikt nie mógł ich bezkarnie zrywać, nawet szczurze grupy. – Słuchaj go, a zdasz razem z nami – Zem odwrócił się do Chasa. – To tylko młodszak, wiem, lecz wie, co robi. Jest dobrym korektorem, pomógł już wielu innym – rzucił Arto szybkie spojrzenie. – Podobno jego metody są… unikalne. Chas zachwycony nie był, ale wizja trafienia do bandy młodszaków pociągała go jeszcze mniej niż słuchanie innego młodszaka. Niechętnie podszedł do Arto. Był sporo wyższy, lecz to Arto kontrolował sytuację. Wiedział jakich słów używać, by nie drażnić klienta. Przede wszystkim, nie mówić mu po imieniu. Wyszli na zewnątrz. Zem zamknął pomieszczenie i odszedł ze swoim zastępcą, zostawiając ich z Chasem. Rejkert się rozluźnił. Obaj wiedzieli, co robić. – Więc co mam robić, korektorze? – powiedział to z wyraźną pogardą. Z doświadczenia Arto oczekiwał takiego zachowania. Korekcjami, jak wszystkim, co wiązało się z grzebaniem w komputerze, zajmowali się zwykle jajcogłowi, niemniej Chas nie zapomniał, że Arto jest mimo wszystko wojownikiem. Arto uwierzył, że pójdzie mu z nim łatwiej niż zwykle. – Sprawa nie jest prosta – zaczął. – Nie wszystko damy radę załatwić sami. Będziemy potrzebować twojej pomocy. – No jasne, że będziecie – Chas odparł z wyższością. Jak każdy starszak, traktował go z góry. Był starszy o cztery lata i dużo wyższy. Wiedział, że siłą nic nie wskóra; jego pewność siebie została wystawiona na próbę, więc kompensował ją arogancją. Arto puścił to mimo uszu. – Oceny nie można poprawić tak od razu – zaczął wyjaśniać. – To musi trochę potrwać. Moja metoda jest moją tajemnicą, ale to coś więcej, niż włamanie się do komputera. Dorośli łatwo zauważają takie rzeczy. Ja daję gwarancję, że coś takiego się prawie nie zdarzy, ale jeśli ma się powieść, musisz przycisnąć swojego jajcogłowego. Z jego pomocą musisz się trochę poduczyć i gdy ci powiem, musisz pójść do nauczyciela – stale podkreślał słowo „musisz”, tak znienawidzone przez starszaki, by mieć pewność, że Chas zrozumie wagę sytuacji – Musisz spróbować zdać. – Tyle to mogę i bez pomocy takiego żałosnego śmiecia jak ty – warknął poirytowany Chas. – To ma być ta twoja metoda, uczyć się jak jajcogłowy? Czy ja wyglądam jak jeden z nich? Rejkert odchrząknął. Może i był jajcogłowym, lecz teraz to właśnie młodszak i jajcogłowy decydowali o jego losach. Arto znowu puścił obelgę mimo uszu. – Więc spróbuj – odparł twardo. – Nie chcę, byś zdał. Chcę, byś poszedł zdawać – podkreślił dwa ostatnie słowa. – Wynik się nie liczy. To chyba jasne? Chas kiwnął głową, że rozumie, choć, oczywiście, nie rozumiał. Tacy jak oni byli za głupi. Arto lubił te nieliczne chwile, gdy tacy jak on byli w jego władzy. – Nie jest ważne, co dostaniesz – powtórzył. – Kłopot w tym, że za każdym razem musisz próbować dwa lub trzy razy. Razem sześć prób wszystkiego, w dwa miesiące. Nie możemy próbować zaliczyć tego na jeden raz, bo wszystko się wyda. Jak dostaniesz wiadomość, pójdziesz zdawać z jednego tematu. Nieważne, z którego, wybierz co chcesz, tylko mnie o tym uprzedź. Pójdziesz najpierw raz, potem drugi. Wtedy się spotkamy i powiesz mi jak poszło. Musisz zapamiętać każde słowo nauczyciela. Chas znowu kiwnął głową. Stał, milczał i słuchał; czyli robił dokładnie to, co do niego należało. Arto dobrze wiedział, że i tak nie zdoła zdać, nie samemu. Nie o to chodziło. Próby były po to, by nauczyciel zapamiętał, że próbował zdawać. |