powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Klątwa Upiora Mgieł
Janny Wurts
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Davien był kiedyś czarnoksiężnikiem i należał do atherańskiej Ligi Siedmiu, podobnie jak ja. Jednakże, w przeciwieństwie do pozostałych, uważał, że śmiertelnik nie nadaje się do tego, by zasiąść na tronie i założyć linię dynastyczną. Pięć setek i pięćdziesiąt lat temu Davien doprowadził do wojny pomiędzy pięcioma królestwami, co zburzyło porządek wysokich rodów. Od tamtego czasu nie było prawdziwego pokoju. Davien został wygnany, sam wybrał sobie tę karę. Czy ta odpowiedź cię zadawala?
– Częściowo. – Arithon pilnował się, by nie podnieść głosu. Chociaż pozornie całą uwagę skupiał na Asandirze, wiedział, że Dakar obserwuje go także, czujny jak kupiec pośród złodziei. Mistrz położył dłonie na stole, aby powstrzymać ich drżenie. Przepowiednie rzadko dotyczyły ludzi, których przeznaczenie pozbawione było wielkości. Arithon wykorzystał ten fakt, żeby wyprowadzić swoich przeciwników z równowagi.
– Czy Lysaer i ja zostaliśmy tutaj sprowadzeni, żeby przywrócić pokój, który zakłócił Davien?
Tym razem Dakar był tak zaskoczony, że nie powiedział jednego słowa. Przez dłuższą chwilę w pomieszczeniu poruszała się jedynie smuga pary, unosząca się nad kociołkiem.
Jednakże Asandir nie wyglądał na zaskoczonego. Ale powolny ruch, kiedy pochylał się na swym krześle, dowodził, że powoli traci cierpliwość.
– Upiór Mgieł zapanował na całej Atherze, wkrótce po upadku wysokich rodów. Jego śmiertelny oddech zatruł cały świat i od pięciu setek lat ziemia nie ogląda błękitu nieba. – Przez krótką chwilę ciszę zakłócał tylko syk płomieni. – Stara przepowiednia mówi o książętach z Dascen Elur, którzy przybędą na Atherę, przywrócą słońce i uzdrowią ziemię. Ty i twój przyrodni brat uosabiacie obietnicę, która się spełnia. Czy ta odpowiedź cię wreszcie zadawala?
Arithon odetchnął głośno.
– Niezupełnie.
O dziwo, to Lysaer był tym, który uderzył pięścią w stół, i to z taką siłą, że potrawka wylała się z misek.
– Na miłość Atha, człowieku, czy nie nauczyłeś się dyplomacji na dworze w Karthanie?
Arithon odwrócił się do swego przyrodniego brata.
– W Karthanie nauczyłem się…
Ale nie dokończył zdania. W jego umyśle nagle zapanowała pustka, kiedy Asandir z zaskoczenia położył tamę jego słowom. Wspomnienia konfliktu w Karthanie zagubiły się w niepamięci. Zdezorientowany natłokiem uczuć, Arithon usiłował odnaleźć zagubiony wątek z całą mocą swoich czarnoksięskich umiejętności.
Opary zasnuły jego myśli. Mistrz usiłował przebić się głębiej, ale odkrył, że nie panuje już nad sobą. Gniew, którego doznał, także zaniknął, sparaliżowany niczym owad zatruty jadem pająka. Arithon starał się uderzyć w odwecie. Jego cios trafił w próżnię. Nagle, niczym ostatni błysk spadającej gwiazdy, jego świadomość pogrążyła się w ciemności.
• • •
Arithon obudził się zdezorientowany. Otworzył oczy, czując uścisk Lysaera, który podtrzymywał z tyłu jego ramiona.
– …prawdopodobnie opóźniony skutek działania klątwy Mearth – mówił Dakar. Jednakże Arithon dostrzegł w rysach proroka cień wahania. Frazesy maskowały zwykłe kłamstwo.
Lysaer popatrzył na brata zaniepokojony.
– Dobrze się czujesz?
Arithon wyprostował się, przytakując. W głowie miał zamęt. Dobrze pamiętał klątwę Mearth. Ale chociaż bardzo się starał, nie znalazł w sobie nawet najdrobniejszego śladu tego, co spowodowało u niego utratę przytomności.
– Miałeś chwilowy zanik pamięci – oznajmił cicho Asandir.
Arithon spojrzał na niego zaskoczony. Czarnoksiężnik stał przy palenisku; jego twarz kryła się w mroku.
– Nie musisz się martwić. Ten stan nie jest trwały. Obiecuję, że wszystko wam wyjaśnię, kiedy Liga zwoła zebranie w wieży Althain.
To przynajmniej było prawdą. Arithon spojrzał na maga z szacunkiem.
– A czy mamy jakiś wybór?
Asandir poruszył się, jakby tracił cierpliwość.
– Wieża Althain leży dwieście pięćdziesiąt lig stąd. Proszę was tylko o to, żebyście towarzyszyli mnie i Dakarowi w podróży. Wtedy sami zobaczycie, jakie spustoszenia poczynił na Atherze Upiór Mgieł, który nas prześladuje. Wtedy, mam nadzieję, przeznaczenie, jakie jest waszym udziałem, nie będzie dla was aż takim ciężarem.
Arithon powstrzymał się od odpowiedzi, która mogła być zbyt złośliwa. Nagle poczuł się przytłoczony atmosferą panującą w pomieszczeniu. Dławiony lękiem wzbudzonym przez słowa czarnoksiężnika, wstał i wybiegł za drzwi. Drewniana podłoga ganku zabębniła pod jego stopami, kiedy wypadł na dwór. Poczuł zapach jesiennej ziemi. Lysaer się podniósł, nie kryjąc zmieszania.
– Idź do niego, jeśli chcesz – poradził Asandir przyjacielskim tonem.
W chwili gdy słowa te przebrzmiały, druga miska z gulaszem już stygła samotnie na stole. Kiedy Szalony Prorok także chciał ruszyć w ślad za braćmi, czarnoksiężnik go powstrzymał.
– Niech książęta sami dojdą do porozumienia.
Dakar usiadł z powrotem przy stole, zapominając, że miał się nie odzywać.
– Zablokowałeś umysł s’Ffalenna albo jestem swoją babcią – oskarżycielsko zwrócił się do czarnoksiężnika w starym języku.
Oczy Asandira stwardniały niczym szklane kulki.
– Zrobiłem to, bo miałem swoje powody.
Szalony Prorok rzucił się gniewnie na krześle, boleśnie uderzając plecami w drewniane oparcie. Nie usłyszał w głosie swego mistrza śladu smutku, więc źle zinterpretował jego słowa, myśląc, że Asandir po prostu nie ufa Arithonowi.
– To mu się nie spodobało, nieprawdaż? – Kolejne słowa maga jeszcze bardziej zdumiały proroka. – Rzadko się zdarza widywać człowieka, który tak usilnie próbuje zwalczyć blok, że aż traci przytomność.
Dakar był zbyt rozczarowany, żeby zastanawiać się dłużej nad słowami maga. Jego największe oczekiwania i nadzieje właśnie waliły się w gruzy, podcinane przez nieznośny temperament książąt. Wziął ze stojaka żelazny pogrzebacz i z furią zaczął dziabać płonące na palenisku kloce drewna.
– Czy są braćmi, czy nie, nigdy się nie dogadają.
– Czy to twoja nowa przepowiednia? – Głos Asandira przedarł się przez głośny syk wzniecanych przez proroka iskier.
– Może. – Dakar odłożył pogrzebacz, oparł brodę na pulchnych dłoniach i westchnął. – Nie jestem pewien. Wcześniej, kiedy trzymałem miecz, miałem silne przeczucia. Ale nie potrafię patrzeć obojętnie, jak pięć stuleci nadziei wali się w gruzy jednego dnia, kiedy spełnienie jest tak blisko.
Na twarzy czarnoksiężnika pojawił się wyraz zniecierpliwienia.
– A więc upuściłeś Alithiela, żeby nie widzieć.
– Niech Dharkaron mnie zabierze, tak! – Dakar się wyprostował, uparcie broniąc swoich racji. – Jeżeli oni rzeczywiście zamierzają ze sobą walczyć, niech ja ostatni się o tym dowiem!
Podsumowanie
Grithen, czternasty potomek zdetronizowanego jarla, stał w skalnej szczelinie, która otwierała się na górską przełęcz, i tulił się do skalnej półki, zasłaniającej jego dobytek przed widokiem z handlowego szlaku, który biegł poniżej. Ze szczytów wiał silny wiatr, rozwiewając jego brązowe włosy i smagając twarz, kiedy patrzył w dół na mglisty wąwóz, skąd miała się wyłonić karawana. Chociaż doznawał przenikliwego zimna, stał nieruchomo jak kamień, za którym się chronił. Udało mu się wymknąć ze szponów burz i głodowej śmierci, jednak życie na pustkowiach Camris nie było łatwe. Ale, w przeciwieństwie do władcy, który teraz rządził w zamku jarla w Erdane, Grithen nie zapomniał o swoim pochodzeniu. Zachował dobre maniery, chociaż nosił teraz futrzane onuce i kabat podszyty wilczym futrem, co w niczym nie przypominało dworskiego szyku jego przodków.
Ze szlaku dobiegło ciche uderzenie metalu o kamień i skrzypienie uprzęży. Grithen zacisnął dłoń na oszczepie. Szczęk broni zawsze budził w nim niemiłe wspomnienia. Jako chłopiec, Grithen uczył się o rebelii, która pochłonęła Erdane podczas upadku wysokich rodów…
Przypomniał sobie tamburyn w dłoniach minstrela, którego dźwięk przywodził na myśl docierający teraz ze szlaku chrzęst kolczug, stali i uprzęży. Ballada rozpoczynała się od zbrodni dokonanej na jarlu, który zginął we własnym łożu. Czystym, niskim głosem śpiewak opisywał zamkowy dziedziniec, oświetlony na czerwono przez płonące pochodnie, kiedy rozwścieczony tłum domagał się głów członków rady i rodziny jarla. Nie był to kres okrucieństwa. Bard śpiewał beznamiętnie o wygnańcach, którzy walczyli o życie na pustkowiach, prześladowani w zamieci dźwiękiem myśliwskiego rogu.
Kiedy miał trzy latka i słuchał ballady o upadku rodu z Erdane, oczy Grithena napełniały się łzami. Kiedy miał lat siedem, ujrzał swoich dwóch braci, przebitych włóczniami przez myśliwych jarla i poczuł nienawiść do wszystkich, którzy urodzili się w obrębie murów miejskich. I podczas gdy większość uciekinierów pełniła warty na przełęczach z obowiązku, Grithen robił to z własnego wyboru. Nawet wygodnie życie na równinach nie było dla niego tak rozkoszne jak zemsta.
• • •
Przednia straż karawany okrążała właśnie wystającą skałę; nie widział twarzy zbrojnych, a tylko ich jakby wycięte z kości słoniowej sylwetki, zagubione w gęstej mgle. Jechali dwójkami, czujnie ściskając broń w rękach. Pięć setek lat temu tacy ludzie mogliby służyć Grithenowi jako najemna straż. A teraz mieli stać się jego zdobyczą. Młody buntownik, zgodnie ze swym dziedzictwem naznaczonym gwałtem, wybrał tę karawanę na swój cel.
Obite żelazem koła gniotły z chrzęstem drobne kamienie, kiedy wozy powoli wytaczały się zza skały. Woźnica z wybrzeża, na co wskazywała jego mowa, klął opieszałego muła. Niepomny na zimno, Grithen obserwował towary na wozach. Jego oczom nie umknął żaden szczegół. Toboły, zawinięte w naoliwione płótno, skrywały zapewne zaostrzoną stal, tym bardziej, że karawana przybywała z wybrzeża. Znaki, wybite na beczułkach, potwierdziły jego domysły.
Pod skalną szczeliną przetoczyło się osiem wozów. Grithen uśmiechnął się drapieżnie, ale nie uczynił żadnego ruchu. Ostrożność znaczyła przetrwanie. Rajcy miejscy ciągle jeszcze płacili nagrody za schwytanie buntownika, który nie mógł liczyć na łagodną śmierć. Karawana oddaliła się poza zasięg głosu, kiedy Grithen wreszcie wstał. Zaabsorbowany, wyskoczył zza osłony skalnej półki i zaczął bić cię rękami po ramionach, żeby przywrócić krążenie w zmarzniętym ciele. Nagle dojrzał jakiś ruch na grani ponad głową i znieruchomiał; po chwili się odprężył.
Z góry schodził starszy członek jego klanu. Wiatr marszczył futro jego lisiej czapy, a twarz przecinała brzydka blizna, mocno zniekształcając rysy.
– Lordzie Tashanie – Grithen pochylił z szacunkiem głowę.
Starzec, jak ktoś nawykły przez całe życie do ostrożności, wskazał bez słowa gościniec, gdzie teraz zalegała już tylko mgła.
– Nie wolno było ich napaść – wyjaśnił cicho, a na jego ustach błąkał się nikły uśmiech. – Jechał z nimi bard. To przyjaciel klanu, chroniony przysięgą gościnności.
– Ale teraz raczy swą muzyką tych z miasta – mruknął Grithen, zmarznięty, zesztywniały i zły. – A na wozach wieziono broń.
Tashan splunął.
– Naprawdę jesteś jarlem Grithenem? Mówisz jak zwykły opryszek, od urodzenia pozbawiony praw i manier! Niedługo zapomnisz, jaki szacunek należy się twemu suwerenowi.
Na dźwięk tych obraźliwych słów z twarzy Grithena odpłynęła krew. Chociaż młody banita nie wierzył zbytnio w przepowiednię, która zapowiadała nadejście s’Ilessida i przywrócenie wysokich rodów, zamierzał bronić honoru klanu nawet kosztem własnego życia. Do tego się urodził i to było jego przeznaczeniem.
– Będzie jak zechcesz, lordzie Tashanie.
Starszy szorstko skinął głową. Ale Grithen poszedł za nim w dół zbocza, planując w duszy nową zasadzkę. Kolejni ludzie z miasta, którzy będą przejeżdżać przez przełęcz Orlan, z pewnością nie wywiną się tak łatwo, i ani bardowie, ani starsi, ani zbrojni nie uchronią ich przed śmiercią.
Początek
Z nieobecnym jak u poety wyrazem twarzy, Sethvir, członek Ligi, siedział wśród pootwieranych ksiąg, których stosy piętrzyły się wokół niego, i pisał coś starannie na pergaminie. Nagle się wyprostował. Zacisnął rękę i złamane na pół pióro wysunęło się z jego palców, kropla zaś atramentu spadła na zapisane świeżo słowa.
– Przesyłam ci wiadomość o przekleństwie Upiora Mgieł. – Słowa Asandira przebyły ligi, które dzieliły wieżę Althain od gęstych lasów Korias w pobliżu Zachodniej Bramy.
– Tylko wiadomość? – Sethvir zachichotał, wzmacniając kontakt. Ujrzał oczyma duszy polanę, na której stał Asandir owinięty w płaszcz, który miał chronić go przed wilgocią. Obok niego czekał Dakar, a z nim dwóch nieznajomych o niewątpliwie królewskim pochodzeniu.
Jasnowłosy książę podniósł rękę. Z jego dłoni wyskoczył promień światła, ostry jak błyskawica. Kłębiąca się nad jego głową mgła zafalowała, jakby zdumiona, a wtedy czarnowłosy książę zaczął snuć cień, który niczym kosa rozciął powłokę chmur. Mleczny obłok zakłębił się w śmiertelnym zimnie cienia. Płatki śniegu zatańczyły na wietrze.
Upiór Mgieł ustąpił. Mroczne smugi mgły rozerwały się i odsłoniły poranne niebo, przecięte białym pasmem wysokich chmur. Blask słońca dotknął twarzy czarnoksiężnika, proroka i książąt, a mokre paprocie na krótką chwilę rozbłysły tęczą kolorów.
Potem Upiór Mgieł zamknął szczelinę. Światło odeszło, zabrane przez łapczywe dłonie mgły.
Sethvir zerwał połączenie i nieobecnym wzrokiem spojrzał na resztki pióra, które ciągle trzymał w dłoni.
– Czy wspomniałeś choć słowo o przodkach s’Ffalennów i s’Ilessidów w obecności książąt?
– Nie. – W głosie Asandira słychać było rezerwę. – Dakar miał przeczucie. Książęta przybywają ze świata, w którym stali po przeciwnych stronach konfliktu, a to może prowadzić do kłopotów z sukcesją.
– Cóż, teraz i tak nie rozwiążesz tego problemu. – Sethvir, który miał na głowie wystarczająco dużo problemów, żeby przejmować się drobiazgami, bez zastanowienia szarpnął się za brodę palcami splamionymi atramentem. – A więc zmierzacie do wieży Althain?
– Tak. – Głos Asandira osłabł; mag najwidoczniej przygotowywał się do zerwania kontaktu. – Będziemy jechać przez Camris, drogą na Erdane. Niebezpieczeństwa tego szlaku unaocznią książętom problemy, z jakimi będą się borykać po objęciu panowania, więc kiedy pojawi się kwestia sukcesji, odwieczna wojna nie zaćmi im osądu.
– A więc uważasz, że potomkowie starych rodów warci są tego, żeby objąć tron? – Pytanie Sethvira przywróciło w pełni słabnący kontakt.
– To śmiałe założenie, nawet jak na ciebie. – Odpowiedź Asandira niosła w sobie nutkę nagany. – Pojawiły się trudności, które będą wymagały rozwiązania – dodał tym razem poważnie. – Ale owszem, jeżeli pogodzą się z przeszłością, książęta mogą przywrócić zgodę i pokój pomiędzy mieszkańcami miast a barbarzyńcami.
Sethvir obawiał się jednakże najbardziej tego, że jakakolwiek forma rywalizacji pomiędzy książętami zniweczy jego nadzieje na pokonanie Upiora Mgieł. Rozważał słowa, które usłyszał od przyjaciela. W jego umyśle, kryjącym się za nieobecnymi turkusowymi oczami, kłębiły się tysiące myśli w setkach konfiguracji.
– Miej na względzie ryzyko.
Słowa zagubiły się w odległości, kiedy Asandir powoli zerwał kontakt.
Wysłannicy
Najwyższa czarodziejka z Koriathain zamierza wyekspediować posłańca do Erdane, a że późnojesienna pogoda nie uprzyjemnia podróży, Lirenda sugeruje, żeby to Elaira jechała na północ, gdyż ciężar drogi może wyplenić z niej bezczelność…
• • •
Kruk, wypuszczony z okna wieży Althain, leci na południowy wschód ponad wodami zatoki Instrell, a każde uderzenie skrzydeł wzmacnia zaklęcie, które prowadzi go do celu…
• • •
W ciemnościach nocy zimny wiatr huczy w kominie chaty, w której siedzi Asandir, czujny i rozbudzony. Słucha rad przyjaciół z Ligi Siedmiu, których ostrzeżenia rozbrzmiewają mu w myślach. „Skoro masz zamiar pokonać drogą góry Tornir, wiedz, że Khadrimowie są niezmordowani i bardzo niebezpieczni. Stare zaklęcia, które miały trzymać ich w ryzach, osłabły. Jadę tam, żeby naprawić wyłom, ale jedna z gromad już się wydostała…

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

47
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.