Po dwudziestu dniach od wypłynięcia z Południowej Wyspy ostatni ze statków floty pojawił się na horyzoncie, widoczny z Królewskiego Portu. Briane zrefowała żagle i rzuciła kotwicę w porcie stolicy królestwa Amrothu. Wieści o pojmanym s’Ffalennie na jej pokładzie wywołały na dworze ogromne zamieszanie. Szlachcice, zasiadający w komnacie narad, krzyczeli dziko i tańczyli w radosnym uniesieniu. Pierwszy oficer Briane wyszedł z audiencji, otrzymawszy tytuł książęcy. Na jego szyi pysznił się naszyjnik, który jeszcze przed chwilą należał do króla, a palce obu rąk, nawet kciuki, zdobiły pierścienie wręczone mu przez hojnych królewskich doradców. Kiedy wieść przedostała się na ulice, zaczęły gromadzić się rozgniewane tłumy; imię s’Ffalennów było znienawidzone w całym królestwie Amrothu. Strażnicy w ceremonialnych mundurach rozkazali pozamykać sklepy i stragany na ulicy Portowej, a królewska straż honorowa pomaszerowała na rozkaz następcy tronu w kierunku przystani. Miała przetransportować Mistrza Cieni z ładowni Briane do bezpiecznych południowych lochów. – Ten bękart, czarodziej, jest mój. Ja się nim zajmę – powiedział król. Na te słowa najwyższy doradca królestwa zmarszczył brwi. Obsesja jego pana i chęć zemsty sprawiły, że wydarzenia biegły szybciej, niż oczekiwał. Chociaż informacje o stanie zdrowia jeńca przedstawiono w raporcie księcia następcy tronu, dokument leżał na dywanie, deptany stopami tłumu faworytów króla, gratulujących mu sukcesu. Sam książę został natychmiast odesłany do strażników, by kontrolować ich poczynania. Inni, którzy orientowali się w stanie więźnia, nie ośmielili się poruszyć tego tematu w obecności króla. Było to zresztą do przewidzenia; władca często wpadał w gniew, kiedy w rozmowie padało imię s’Ffalennów, i wtedy spadały głowy niewinnych. W całym mieście tylko jedna osoba pozostała nieświadoma tego zamieszania. Arithon s’Ffalenn nie widział, kto niósł go przez strzeżone ulice do południowych lochów w zamku Amrothu. Wciąż pozbawiony przytomności, nie słyszał ani jednego słowa z obscenicznych wyzwisk, jakich nie szczędził mu hałaśliwy tłum, wypełniający szczelnie ulice. Bardziej wytrwali krzyczeli nawet wtedy, kiedy kowal zastąpił sznur, którym spętano dłonie jeńca, kajdanami i żelaznym łańcuchem, stopionym i pozbawionym zamka, żeby nie można było go otworzyć z pomocą magii. Kiedy strażnicy wywlekli go brutalnie z kuźni, więzień wciąż nie słyszał plugawych wyzwisk motłochu. W końcu zaniesiono Mistrza Cieni do celi, która znajdowała się głęboko pod ziemią, wykuta w skale chroniącej Królewski Port od morza. Nie docierał tu żaden odgłos; słychać było tylko piski szczurów. Zamknięty w ciemności, odgrodzony od wolności żelazną kratą, ostatni ze s’Ffalennów leżał na kamieniach pokrytych szronem soli, którą naniosły tu niezliczone powodzie. Mijały godziny. Specyfik, który utrzymywał Arithona w stanie nieświadomości przez ponad dwadzieścia dni, słabł teraz i jeniec powoli zaczął odzyskiwać przytomność. Wszystko go bolało. Usta miał spieczone z pragnienia, a powieki ciężkie jak z ołowiu. Poczuł w końcu zimno, które dokuczliwie kąsało mu ciało, i spróbował obrócić się na bok. Ruch wywołał eksplozję bólu w głowie jeńca. Na chwilę stracił oddech. Czując, jak ogarnia go ciemność, sięgnął do swego wnętrza i spróbował odzyskać panowanie nad sobą. Zamiar się nie powiódł, świadomość wymykała mu się niczym nawlekana na igłę nitka. Mimo wprawy, jaką zyskał pod okiem mistrzów czarnoksięstwa w Rauven, jego myśli się rozpierzchały. Coś było nie w porządku. Arithon zmusił się do zachowania spokoju. Zaczął od nowa; spróbował ponownie zebrać myśli i wprowadzić się w stan analitycznej obojętności, niezbędnej do rzucenia najprostszego czaru. Nawet proste sztuczki iluzji wymagały doskonałego współgrania ciała i umysłu. Mag potrafił kontrolować moc tylko w stanie najwyższej samoświadomości. Ale umiejętności jeńca stawiały opór. Zdenerwowany, Arithon walczył, żeby stłumić ból, który szalał niczym płomień w jego głowie. Czy źle ocenił swoje umiejętności i moce? Czarnoksiężnik, który ośmielił się manipulować najwyższą siłą, w końcowym momencie kontaktu także ponosił konsekwencje. Arithon poczuł drobne ukłucie strachu. Błąd podczas rzucania tak potężnego czaru nie mógłby być traktowany jako nic nieznacząca pomyłka, ale jako czyn graniczący nieledwie z samobójstwem. Dlaczego? Wziął drżący, urywany oddech. Powietrze pachniało stęchlizną, wilgocią i solą, jak kamienie podczas odpływu. Przed oczami miał tylko ciemność. Niezdolny do logicznego rozważenia wydarzeń, Arithon oczyścił umysł i skupił się na stłumieniu wewnętrznego niepokoju, który go nurtował. Krok po kroku, niczym nowicjusz, odcinał myśli od bólu i doznań ciała. Nie było to łatwe. Po pewnym czasie zdołał jednak w pełni odzyskać świadomość. Chociaż zadanie to kosztowało go wiele czasu i wysiłku, w końcu udało mu się skupić na tyle, by dociec przyczyn niemocy. Z niezwykłą precyzją Arithon dotknął swego umysłowego ja, które powinno istnieć niezależnie od wszelkich wrażeń i doznań z zewnątrz. Coś zimnego opasywało jego kostki i nadgarstki. Przez skórę czuł, że to metal, żelazo. Ci, którzy go schwytali, znali się na rzeczy; zakuli go w żelazo. Arithon odrzucił jednak od siebie wszelkie implikacje, jakie niosło ze sobą to odkrycie. Sięgnął głębiej, zanurzył się pod powierzchnię doznań – zimna, bólu i skurczu mięśni. I odnalazł tam zniszczenie, które sprawiło, że drgnął bezwiednie. Wewnętrzne opanowanie ustąpiło pod wpływem paniki, a w jego pamięci odżyła rozpacz, która kierowała każdym jego działaniem, jakie podejmował od momentu pojmania. Szukał śmierci w gładkim ostrzu miecza, gdyż nie chciał dotrzeć żywy do Amrothu. Ale teraz, och, właśnie teraz, s’Ilessid, który go uwięził, nie miał prawa go zabijać! Arithon oddychał chrapliwie, rozwścieczony z powodu mdłości, które ściskały mu żołądek. Zamiast go zabić, porywacze go otruli, oszołomili zielem, które niszczyło ciało i umysł, tylko po to, by zaspokoić pragnienie królewskiej zemsty. Arithon opanował gniew, zdziwiony, że proste ćwiczenie nadwątliło tak mocno jego siły i koncentrację. Wrogowie kazali mu żyć. Nie mógł dać im drugiej okazji ani pozwolić, by otumanili go tym narkotykiem. Jako mag i mistrz znał dokładnie swoje możliwości; istniała szansa, że jego moc, wystawiona na kolejną próbę, stanie się narzędziem destrukcji, a do tego nie wolno dopuścić pod żadnym pozorem. Nauczył się w Rauven, co należy robić, nawet wtedy, kiedy wydaje się, że opanowanie nieodwracalnie opuszcza umysł. Już teraz powietrze, dotykające skóry, doprowadzało go niemalże do agonii, drażniąc zakończenia nerwowe. Żołądek jeńca skręcał się w nudnościach, a usta piekły, słone od potu. Wycieńczone zmysły pchały go na skraj otchłani szaleństwa; miał pewne doświadczenie z narkotykami i środkami, które zwiększały wrażliwość zmysłów, ale na taki atak nie był przygotowany. Powoli, ostrożnie, Arithon położył się na plecach. Ruch sprawił, że zaczął wymiotować. Po skroniach spływały mu łzy, oddychał nierówno i chrapliwie. Atak mijał; jego umysł wirował niczym olejowy kompas, ściągany przez magnes. Tylko spokój, nakazał sobie, próbując się opanować. Jeżeli nie zachowa ścisłej izolacji umysłu od męki ciała, cierpiącego z powodu odstawienia narkotyku, nigdy nie wytropi i nie zneutralizuje trucizny, która krążyła w jego ciele. Jeżeli jeszcze raz straci nad sobą panowanie, utonie w beznadziejnym, zwierzęcym cierpieniu i być może nigdy się od niego nie uwolni. Arithon zamknął oczy. Powoli dążył do oddzielenia umysłu od chaosu, który dręczył mu ciało. Zawroty głowy niweczyły jego wysiłki. Zesztywniały mu mięśnie; zaczął głośno łapać powietrze. Próba wzniesienia się ponad uczucie słabości, niemalże pozbawiające go zmysłów, doprowadziła Arithona do omdlenia. Obudził się, ponownie czując ból. Targany skurczami i gwałtownym dreszczem, szukał w sobie odrobiny jaźni, by znów podjąć próbę odzyskania utraconej kontroli. Wysiłek nie przyniósł żadnego efektu, a jedynie wtrącił go w otchłań rozpaczy. – Nie! – pełen cierpienia szept przeszedł w echo i zamarł. Myśli jeńca przybrały formę delirium, gdy zewsząd otoczyły go obrazy przeszłości, żywe i jaskrawe, o ostrych krawędziach koszmaru sennego. Pięć lat rozpłynęło się niczym mgła. Arithon znów ujrzał siebie, opanowanego i spokojnego, kiedy to postawiono go przed wyborem, a on, bez zastanowienia, zdecydował się na trudniejszą drogę. Toczył właśnie bitwę na kulki śnieżne z innymi uczniami w Rauven, kiedy został wezwany przez dziadka. Chłopiec zasiadł na ozdobnym fotelu w jego gabinecie. Śnieg spływał powoli z jego butów i topił się na płytach posadzki, rozgrzanych od ognia w kominku. Otaczała go zewsząd woń atramentu, talku i starego pergaminu, podobnie jak cisza, której nie doceniał w tamtych chłopięcych latach. – Mam wieści od twojego ojca – zaczął wysoki mag. Arithon na niego spojrzał; nie potrafił opanować podniecenia. W końcu Avar, król Karthanu, raczył zauważyć istnienie syna, do tej pory wychowywanego przez czarnoksiężników z Rauven. Ale chłopiec się nie odezwał. Nie pozwoliłby sobie na niestosowne zachowanie wobec wysokiego maga. Czarnoksiężnik obrzucił chłopca uważnym spojrzeniem ciemnych i beznamiętnych oczu. – Twój ojciec nie ma potomka. Poprosił mnie, żebym to ciebie obwołał następcą tronu. – Wysoki mag podniósł z uśmiechem dłoń, uciszając Arithona. – Już mu odpowiedziałem. Będziesz miał dwa lata, by samemu zdecydować. Arithon zapomniał o dobrym wychowaniu. – Ale ja już teraz się zdecydowałem! – Marzył często o tym, że otrzymuje od ojca koronę. – Pojadę do Karthanu, użyję magii, żeby uwolnić wodę drzemiącą pod piaskiem, i sprawię, że ziemia znów stanie się zielona. A kiedy na polach pojawi się ziarno, ludzie nie będą już musieli pływać po morzach i przelewać krwi. Zakończę wówczas waśń między s’Ffalennami i s’Ilessidami. – Mój chłopcze, masz wielkie ambicje. – Głos wysokiego maga nadal był spokojny. – Ale nie możesz się tak spieszyć. Twój talent objawia się najpełniej w muzyce i iluzjach. Przejawiasz wielkie zdolności w owych dziedzinach. Ale król nie ma czasu na takie sztuki. Jako władca całego narodu musi służyć przede wszystkim swym poddanym. Ostrzeżenie wysokiego maga zabrzmiało niczym grzmot w wypełnionym marzeniami umyśle Arithona. Głupcze, skarcił sam siebie w myślach, nie uda ci się zostać królem. Ale wizja wywołana narkotykiem załamała się jak fala przyboju, tłumiąc wszelki opór. Arithon poczuł, jak przenosi się do innego czasu i znów wchodzi do tego samego gabinetu. A potem krótka przerwa, podczas której walczył o odzyskanie przytomności, minęła – zobaczył siebie, jak klęczy przed wysokim magiem i żegna się z miejscem, które było mu ukochanym domem przez dwadzieścia lat. – Jak tu zostać? – Arithon usłyszał siebie, mówiącego te słowa, gdyż dwa lata nauki sprawiły, że stał się mądrzejszy. – Jak zostać w Rauven, studiować nuty i książki, kiedy lud mojego ojca, i mój także, musi słać swoich mężów i synów na poszukiwanie żywności? Jak zlekceważyć ich potrzeby? Jestem władny zanieść Karthanowi nadzieję na przyszły pokój. Arithon spojrzał na twarz wysokiego maga i wyczytał z niej okrutną prawdę. Posłuchaj swego serca, błagała go torturowana narkotykiem podświadomość. Zapomnij o królestwie. Odrzuć dziedzictwo ojca. Karthan może się stać żyzny od morza do morza, ale Amroth nigdy nie wyrzeknie się nienawiści. Czy jesteś gotów cierpieć zemstę s’Ilessidów przez pamięć na złamaną przysięgę małżeńską twojej matki? I znów czas wymknął się spod władzy świadomości. Arithon usłyszał samego siebie, składającego przysięgę lojalności. Czuł mocne, bezduszne dłonie swego ojca, które spoczywały na jego ciemnowłosej głowie. Podniósł się, płonąc z dumy i poczucia celu, i na oczach osmalonych morskim wiatrem kapitanów Karthanu przyjął miecz Avara jako symbol dziedzictwa. Broń króla była bardzo piękna. Wspomnienie ciemnej, jakby przydymionej stali, zmroziło dłoń Arithona, a piękno srebrnych inskrypcji, które oplatały ostrze, pozbawiło go na chwilę tchu. Według legendy miecz jego ojca został wykonany dłońmi znacznie bardziej utalentowanymi niż ludzkie. W tej chwili Arithon był gotów uwierzyć w tę opowieść. Dalsza część jego planu okazała się trudniejsza do zrealizowania. Po raz kolejny klęczał przed wysokim magiem. Szmaragd, wprawiony w głownię miecza, migotał w świetle ognia, kiedy Arithon położył broń u stóp czarnoksiężnika. – Niech to ostrze zostanie w Rauven, żeby przypieczętować moje zobowiązanie. Odchodzę, żeby przywrócić pokój w królestwie Karthanu. Arithon stał wyprostowany, bojąc się spojrzeć w twarz swojego ojca. Bał się, że zobaczy na niej gniew. Ale kapitanowie Karthanu podnieśli radosny zgiełk, a Avar uśmiechnął się do swojego następcy co najmniej z aprobatą. Do tej chwili Arithon nie pamiętał zbyt wyraźnie słów maga, które padły przy pożegnaniu, kiedy to opuszczał swego nauczyciela. Teraz powróciły do niego z siłą rogu Dharkarona, kpiąc ze zrujnowanych marzeń i nadziei; dręczyły go teraz, kiedy już zdawał sobie sprawę ze stanu rzeczy. – Mój wnuku, przedłożyłeś odpowiedzialność nad wrodzone talenty. To trudny wybór. Bez względu na to, czy wygrasz, czy przegrasz, oddasz całego siebie na usługi innych. Chociaż ludzi inspiruje śpiew barda albo opowieść gawędziarza, żaden z nich ich nie poprowadzi. To, czego się nauczyłeś w Rauven, nie może być nigdy wykorzystane dla politycznych celów, nieważne jak silną odczujesz pokusę. Musisz poprowadzić swoje królestwo, aż w końcu osiągnie tę samą harmonię, którą pragnąłeś znaleźć w darach i talentach, teraz przez ciebie odrzuconych. Ballada, którą napiszesz, czar, który rzucisz, muszą się potem odnaleźć w sercach i ziemi Karthanu. I niech błogosławieństwo pomyślności towarzyszy twym wysiłkom. Oderwany od wspomnienia ostatniego uścisku, jakim obdarzył go dziadek, Arithon próbował zatrzymać umykający czas. Ale resztki oszołomienia mu na to nie pozwoliły. Znów żeglował i znosił nędzę i ubóstwo Karthanu. Płakał, wspominając ciche cierpienie wdów, kiedy odczytywał im listy poległych; srebrne łzy płynęły po policzkach. Był zbyt dumny, żeby zasłonić twarz i ukryć ból. Arithon krzyknął, udręczony widokiem floty płynącej pod banderą leoparda, znakiem s’Ffalennów. – Powstrzymajcie ich! Niech ktoś ich powstrzyma! Niezmierzony gniew nadał mu moc giganta. Wyciągnął dłonie i schwycił góry; próbował osłonić nimi brygantyny stojące w porcie. Na ich pokładach byli synowie, ojcowie i bracia, którzy nigdy nie mieli już powrócić. Ale wiatr wydymał brudnoczerwone żagle. Statki wyśliznęły się z pozbawionych siły palców. Przekształcanie zatrutych obszarów uprawnych Karthanu przebiegało zbyt wolno, żeby sprowadzić deszcz. Ostatnią wyprawę podjęto, żeby wybłagać pomoc u magów w Rauven. Torturowany okrutnymi wyrzutami sumienia, Arithon czuł swym ciałem krew i śmierć. Krzyczał głośno w celi, podczas gdy bitwa, która kosztowała życie jego ojca i wolność jego samego, otwierała się przed oczyma jego pamięci niczym potworna rana. Wessany w karuzelę przemocy, dręczony przez poczucie winy, które go oślepiało, Arithon znów krzyknął. – Użyłem magii, Ath mi świadkiem. Ale nigdy po to, by zabijać. Nawet nie po to, by ochronić mego ojca i pana. Jego krzyki sprowadziły strażników. Drzwi celi otworzyły się z hukiem, wywołując gromkie echo. Kapitan królewskich halabardników spojrzał na drżącego i miotającego się więźnia. – Na Dharkarona, to już chyba koniec. Oczy Arithona otworzyły się nagle, niczym dwie ciemne, pozbawione światła dziury. Mężczyzna się nad nim pochylił. Zbroja i jasny warkocz tworzyły konstelacje gwiazd nad głową jeńca. Widział tylko broń, wykutą po to, żeby zabijać, przymocowaną do ramienia, pasa, biodra; metal błyszczał ogniście niczym wrota piekieł. Ręce w metalowej rękawicy wyciągnęły się do niego, palec dotknął spoconej skóry. Arithon zwinął się w kłębek. Łańcuch uderzył o kamień, kiedy jeniec wyrzucił ramiona ponad głowę. – Majaczy w gorączce – powiedział ktoś. Arithon wiedział, że to nieprawda. Było mu zimno, mroził go zimny uścisk stali, która opasywała jego nadgarstki i dotykała policzka. Wydawało mu się, że krew powoli zamarza mu w żyłach. – Sprowadźcie królewskiego uzdrowiciela – usłyszał podniesiony głos. – Szybko! Zakute w stal palce złapały Arithona za ramiona. Zrodzony z narkotyku demon w jego głowie podburzał go do buntu. Nikt na świecie nie uchroni go przed jego losem. Będzie zabawką dla dworzan Amrothu. Arithon wyrwał się nagle, a strażnik nie był przygotowany na tak silny atak wściekłości. Jeniec szarpnął się i na wpół uwolniony kopnął z całej siły w nogę najbliżej stojącego człowieka. Świsnął łańcuch, uderzając niezbyt mocno i pozostawiając jedynie siniaki. – A niech cię Sithaer pochłonie! – Ugodzony strażnik w odwecie też wymierzył kopniaka. Jego but trafił Arithona w głowę i w tym momencie runęło sklepienie, miażdżąc pochodnie, ludzi i głosy. Zapadła ciemność. Bankiet na cześć upadku ostatniego z rodu s’Ffalenn był wspaniały, chociaż przygotowywano go w pośpiechu i zapraszano gości w ostatniej chwili. Król zasiadał u szczytu stołu. Prezentował się bardzo okazale w szacie z brokatu w kolorze indygo; jego rude włosy tylko nieznacznie przyprószała siwizna. Władca gestykulował zamaszyście i niemalże zmuszał gości, żeby dzielili z nim radość ze szczęśliwego zrządzenia losu. Przed królewskim podium, na stołach, tłoczyły się butelki przedniego wina, po jednej dla każdego z s’Ilessidów, który padł z ręki s’Ffalennów. Ponieważ do ogólnej sumy wliczano także kuzynów w drugiej i trzeciej linii, podobnie jak ważnych obywateli, stoły uginały się od szkła, jako że konflikt pomiędzy rodami trwał już siedem pokoleń. Trzeba było wysłać statki, które w wielkim pośpiechu przywoziły wino z sąsiedniego hrabstwa, gdyż zapasy w piwnicach króla okazały się niewystarczające. W wielkim holu zasiadali najmożniejsi dworzanie w bogatych szatach. Zebrali się po to, by ucztować i pić, aż ukaże się dno w ostatniej butelce. Panował radosny nastrój. Kiedy podano deser, kilku dostojników chrapało już pod stołami; nawet rozważni goście podchmielili sobie i teraz ulegli atmosferze szalonej zabawy. O północy na uczcie pojawił się królewski uzdrowiciel. Szary niczym chwast, który wyrósł wśród różnobarwnych kwiatów, przepychał się pomiędzy ławami i stołami, aż wreszcie z ukłonem stanął przed obliczem swego władcy. – Wasza Wysokość, proszę o chwilę rozmowy. Chodzi o stan zdrowia twego więźnia. – Uzdrowiciel znieruchomiał, zakłopotany ciszą, jaka nagle zapadła za jego plecami. Dworzanie nadstawili uszu. Z niechęcią myślał o tym, że musi zakłócać ucztę takimi wiadomościami, ale długa, męcząca godzina, jaką spędził w południowych lochach, wyczerpała ostatnie pokłady jego cierpliwości. – S’Ffalenn bardzo cierpi z powodu uzależnienia od narkotyku, jaki dostawał na pokładzie Briane. Król gestem uciszył muzyków. Rozmowy, tańce i śmiechy powoli przeradzały się w cichy szum. W ogromnej sali, migoczącej tysiącami świec, których blask odbijał się w złotej zastawie, zapadła cisza. – Czy bardzo z nim źle? – zapytał król. Jego głos był zbyt łagodny. Uzdrowiciel, zorientowawszy się w niebezpieczeństwie, starannie dobierał słowa. Potrzebował sześciu strażników, by unieruchomić więźnia w trakcie badania. Rozświetlone, bliskie ciepło wielkiego holu sprawiało, że sceny w lochu jawiły mu się odległym koszmarnym snem. Drżąc, zdecydował się powiedzieć prawdę. – Życie jeńca wisi na włosku. Ziele, którego użyto, aby pozbawić go przytomności, jest silnie uzależniające. Przedawkowanie – a takiego doświadczył – bardzo często daje efekt uzależnienia nieodwracalnego. Odstawienie specyfiku wywołuje szaleństwo, na które nie ma leku. Król zacisnął dłoń na trzonku noża do chleba, aż pobielały mu knykcie, a ostrze zadrżało, rzucając blaski niczym błyskawice podczas silnej burzy. – Arithon s’Ffalenn jest więźniem królewskiego rodu Amrothu. Głowa tego, który ośmieli się wmieszać w jego przeznaczenie, spadnie z ręki kata. W sali zapadła martwa cisza; muzycy kręcili się niespokojnie nad milczącymi instrumentami, a doradcy siedzący tuż przy podium wstrzymali oddech. – Uzdrowiciel Briane został zmuszony do podania leku, mój panie – rozległ się w ciszy głos księcia. – Myślałem, że w raporcie wyraziłem się jasno. Wszystkie oczy zwróciły się na szczupłą sylwetkę księcia, który wyłonił się spośród tancerzy na parkiecie. Książę przystanął tylko na chwilę, by posadzić swą piękną partnerkę na miejscu. Podobny do ojca, z wyjątkiem włosów – jasnych, nie zaś rudych – ruszył w kierunku podium. – To na mój rozkaz utrzymywano s’Ffalenna pod wpływem tego ziela. – Twój rozkaz! – Król Amrothu zmierzył swego syna wściekłym spojrzeniem zmrużonych oczu. – Ty nieudolny szczeniaku! Jak śmiałeś tak się cackać z wrogiem, którego narodziny są skazą na honorze naszego królestwa? Obecni w sali dworzanie znieruchomieli, a Lysaer zbladł. Bywał już świadkiem gniewu o ojca, ale król nigdy nie wypowiadał się publicznie na temat zdrady małżonki. Ostrzeżony tymi niecodziennymi słowami, książę ukłonił się z respektem, zachowując dworski ceremoniał. – Wasza Wysokość, zrobiłem to, by zapewnić więźniowi bezpieczeństwo. Jeniec potrafi panować nad cieniem i przeszedł szkolenie w Rauven, więc jest bardzo niebezpieczny. Żaden z naszych statków wojennych, pływających po oceanie, nie zdołałby przewieźć go bezpiecznie, gdyby zachował przytomność. Zastosowanie narkotyku było jedynym wyjściem. Wśród dworzan zgromadzonych w holu rozszedł się szmer aprobaty, a wielu z królewskich doradców obdarzyło księcia przychylnym spojrzeniem. Ale władca Amrothu rzucił z wściekłością nóż, jakby jego syn nie powiedział ani słowa. Oczy, szare jak jesienna szaruga, spoczęły ciężko na obliczu uzdrowiciela. |