powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Klątwa Upiora Mgieł
Janny Wurts
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Jakiś mężczyzna wrzasnął w agonii, a jego krzyk zagłuszyło pękające drewno. Pierwszy oficer, zdesperowany, uderzył mocno tam, skąd dobiegały słowa jeńca. Jego pięść napotkała kość. Jakby pod wpływem tego ciosu, utkana przez czarodzieja sieć ciemności zaczęła się rozwiewać.
Światło lampy rufowej wdarło się do środka przez zniszczone okno tylnej kabiny, oświetlając ostre krawędzie potłuczonego szkła i rozbitych sprzętów. Arithon zwisał bezwładnie na rękach trzech majtków. Ich twarze były blade, a klatki piersiowe unosiły się w nierównym oddechu, niczym u biegaczy, którzy właśnie dotarli do kresu drogi. Jakiś marynarz leżał pod szafą z mapami i jęczał, trzymając się za stłuczony goleń. O sterburtę opierał się mat i ciężko dyszał, poczerwieniały na twarzy; widać było, jak nad rozerwanym kołnierzem pulsują mu żyły. Pierwszy oficer unikał oskarżycielskiego spojrzenia starszego marynarza. Nawet jeżeli wcześniej wydawało mu się nieprawdopodobne, że więzień w tak ciężkim stanie podejmie próbę ucieczki, oficer uznał, że lepiej nie mówić o tym głośno.
– Przynieście światło – warknął do jęczącego marynarza, chcąc przejąć dowodzenie, zanim załoga odzyska siły na tyle, żeby rozmawiać.
Marynarz ucichł, dźwignął się na nogi i kuśtykając pospiesznie udał się na poszukiwanie lampy. Kiedy w pomieszczeniu zapanował spokój, pierwszy oficer wskazał fragment podłogi, wolny od srebrnych odprysków szkła.
– Połóżcie s’Ffalenna tutaj. A ty poszukaj jakichś kajdan, żeby zakuć mu nogi.
Marynarz skoczył, aby wykonać rozkaz. Kiedy kładli Arithona na podłodze, powrócił majtek z latarnią. Światło płomienia rzucało miedziane refleksy na krwawe ślady, widniejące na policzku i ramieniu jeńca; na podartej koszuli ciemniały plamy krwi, która już zdążyła w nią wsiąknąć.
– Panie, ostrzegałem cię. Pomieszczenie map nie jest odpowiednio zabezpieczone – przekonywał cichym głosem mat. – Musimy przenieść czarownika gdzie indziej.
Pierwszy oficer się zjeżył.
– Kiedy będę potrzebował twojej rady, powiem ci o tym. Będziesz stał tutaj na warcie, aż przyjdzie uzdrowiciel. To nie potrwa długo.
Ale uzdrowiciel ciągle jeszcze był zajęty usuwaniem grotu nieprzyjacielskiej strzały z kapitańskiego brzucha. I jako że zajęcie to miało się przedłużyć o bliżej nieokreślony czas, mat zagryzł wargi i nie wspomniał o rzeczy dla niego oczywistej. Uważał, że obecność Arithona na statku jest dużo bardziej niebezpieczna, niż sądzi oficer. Obawa przed jego czarnoksięskimi sztuczkami mogła nawet najbardziej lojalną załogę sprowadzić na drogę buntu.
W tej właśnie chwili jeden z marynarzy wrzasnął i odskoczył. Pierwszy oficer podbiegł do jeńca w chwili, gdy ten się poruszył i odzyskał przytomność. Otworzył oczy o barwie świeżej, wiosennej trawy i utkwił spojrzenie w ludziach, którzy tłoczyli się wokół niego. Ostre rysy s’Ffalennów nie wyrażały żadnej emocji; z pewnością ból powstrzymywał czarnoksiężnika przed jeszcze jednym mrocznym atakiem. Pierwszy oficer Briane szukał na twarzy jeńca jakichś ludzkich emocji, ale nie dostrzegł niczego.
– Ta próba ucieczki była bardzo nierozsądna – powiedział, gdyż nic innego nie przychodziło mu do głowy. Buntował się na samą myśl o tym, że ta kreatura i ukochany książę Amrothu, następca tronu, narodzili się z tej samej matki.
Podczas gdy Jego Wysokość Lysaer starałby się zdobyć sympatię swoich oprawców swobodną i zajmującą mową, Arithon z Karthanu nie zamierzał nawet odpowiadać. Jego oczy nie drgnęły, a rysy twarzy pozostały twarde jak kamień. Nieprzyjemną ciszę wypełniało tylko skrzypienie takielunku i trzask drewna. Marynarze kręcili się niespokojnie, dopóki szczęk stali u wlotu przejściówki nie oznajmił, że powraca majtek, wysłany po kajdany.
– Zakujcie mu kostki u nóg. – Pierwszy oficer zwrócił się w kierunku drzwi. – I pilnujcie go, na Dharkarona. Król chce mieć tego człowieka żywego.
Po tych słowach wyszedł, wołając na szefa cieśli, żeby przysłał kogoś do naprawy okna w pomieszczeniu map. Stolarze ledwie zdążyli zebrać narzędzia, gdy na pokładzie Briane znów zapanował dziwny, przerażający mrok. Pierwszy oficer ponownie pobiegł w kierunku pomieszczenia map, poganiany przez głuchy trzask, który stamtąd dobiegł.
Tym razem ciemność rozproszyła się niczym jedwab, na który upadnie iskra, nim oficer zdążył wpaść na stół z mapami. Dotarł do kabiny na sterówce i ujrzał, że Arithon leży przyciśnięty do podłogi przez swoich strażników, którzy dyszeli ciężko. Po chwili zaczęli się podnosić, rzucając nerwowe spojrzenia na jeńca. Chociaż stali w obecności starszego stopniem oficera, nie okazywali mu ani odrobiny szacunku. Kilku nawet mu złorzeczyło, przysłaniając usta dłońmi.
– Milczeć! – Pierwszy oficer zbliżył się, żeby wysłuchać raportu.
– Szkło – wyjaśnił mat. – Próbował przeciąć więzy na rękach i, na Dharkarona, ten bękart prawie podciął sobie żyły.
Na podłodze, pod Mistrzem Ciemności, ciemniała kałuża krwi. Jego szczupłe palce pokryły się czerwienią, a dokładniejsze badanie wykazało, że sznur, którym związano mu ręce, jest prawie przecięty.
– A więc zwiążcie mu też palce. – Pierwszy oficer, tak bardzo rozgniewany, że nie czuł już dla więźnia litości, wysłał jednego z marynarzy po sznur do ładowni.
Chwilę później Arithon odzyskał przytomność. Jednak dopiero po minucie zorientował się w swoim stanie, podniesiony do góry i niemalże zakleszczony pomiędzy silnymi ramionami swoich strażników. Kiedy jego zielone oczy znów odzyskały ostrość widzenia, pierwszy oficer z trudem powstrzymał się od ucieczki. Tylko raz widział, by ktoś tak patrzył - człowiek, którego wieszano za gwałt na własnej córce.
– Powinieneś zginąć w bitwie – oznajmił cicho.
Arithon nie odpowiedział. Blask rzucany przez lampę tańczył na jego nieruchomej twarzy, jakby sprzeciwiającej się zdrowemu rozsądkowi; z jego palców kapała na podłogę krew. Pierwszy oficer odwrócił wzrok, zmrożony strachem i niepewnością. Nie miał doświadczenia z jeńcami i nic nie wiedział o siłach czarnoksięskich. A Mistrz Cieni wcale mu nie pomagał, zimny i odległy jak sam ocean.
– Pokażcie mu królewską sprawiedliwość – rozkazał pierwszy oficer, mając nadzieję, że brutalne traktowanie jeńca złagodzi bunt jego podwładnych.
Marynarze zwalili Arithona z nóg i położyli go na stole map. Jego szczupłe ciało zwisało w ich silnych dłoniach niczym szmaciana lalka. Ale Mistrz nadal się opierał. Pełni gniewu i strachu, marynarze oddawali mu teraz z nawiązką to, czego sami niedawno od niego doznali. Zerwali sznur z nadgarstków jeńca i zdarli z niego ubranie, szukając ukrytych drzazg i szklanych odłamków. Ale, z wyjątkiem słabego oporu, Arithon znosił ich traktowanie w całkowitym milczeniu.
Pierwszy oficer ukrył niesmak. Bunt Mistrza nie przynosił żadnych rezultatów, a tylko prowokował jego oprawców do coraz to brutalniejszego postępowania. Gdyby bękart wydał z siebie choć jeden krzyk bólu, gdyby zareagował jak zwykły śmiertelnik, marynarze poczuliby się usatysfakcjonowani. A tak walka trwała nadal, aż ofiara została pozbawiona tuniki i koszuli. Majtkowie odsunęli się od jeńca, żeby obejrzeć swoją zdobycz. Klatka piersiowa Arithona podnosiła się w płytkim i urywanym oddechu. Mięśnie brzucha kurczyły się pod skórą pokrytą warstwą potu, co znaczyło, że jego ciało nie jest tak nieczułe na ból, jak starał się to udowodnić.
– Bękart jest strasznym cherlakiem jak na czarownika. – Najodważniejszy z marynarzy wzniósł pięść nad posiniaczoną piersią Arithona. – Mały cios w te jego żeberka może go trochę uspokoi.
– Wystarczy! – przerwał mu pierwszy oficer. I pewny, że marynarz zignoruje jego rozkaz, rzucił się do przodu, żeby interweniować. Ale w drzwiach pokazał się nagle człowiek w białej koszuli i odsunął go energicznie na bok.
Wreszcie uwolniony od kapitańskiego łóżka, uzdrowiciel wepchnął się pomiędzy marynarza i rozciągniętego na stole jeńca.
– Zostaw go, chłopcze! Dzisiaj złożyłem już do kupy zbyt wiele kości. Jeszcze jeden taki zabieg, a będę musiał się upić, nim wzejdzie słońce.
Załoganci odstąpili na bok, mamrocząc coś pod nosem. Kiedy uzdrowiciel zabrał się do pracy, zużywając mnóstwo bandaży i litry środków odkażających, s’Ffalenn wziął głęboki oddech i wreszcie przemówił.
– Przeklinam twoje dłonie. Niech następne rany, które będziesz opatrywał, pokryją się ropą i robakami. Niechaj każde dziecko, którego dotkniesz, umrze w twoich ramionach, a matka krwawi. Obyś nie znalazł na to rady. Nie dotykaj mnie więcej, bo pokażę ci śmierć.
Uzdrowiciel wykonał dłonią znak chroniący przed złem. Słyszał niejednokrotnie, jak jego pacjenci przeklinali i krzyczeli, ale nigdy nie wypowiadali podobnych słów. Roztrzęsiony, zajął się rannym, podczas gdy ten naprężał mięśnie, czując na sobie dotyk uzdrowiciela.
– Czy kiedykolwiek stanąłeś twarzą w twarz z rozpaczą? – mówił dalej Arithon. – Ja cię z nią zapoznam. Oczy twego pierworodnego syna zgniją, a muchy zagnieżdżą się w jego oczodołach.
Marynarze z trudem powstrzymywali chęć ucieczki, wzdrygając się i przeklinając pod nosem, zbici w ciasną gromadę.
– Trzymajcie go, żeby się nie ruszał! – wrzasnął uzdrowiciel, bandażując rany Arithona z ponurą determinacją i zaciśniętymi ustami. Taka groźba rzuciłaby go w otchłań rozpaczy, gdyby nie to, że miał jedynie córki. W przeciwnym razie mógłby złamać przysięgę i sprawić rannemu wiele niepotrzebnego bólu. – Pozwolę sobie odejść – powiedział do pierwszego oficera, kiedy już skończył. – Zrobiłem wszystko, co mogłem.
Uzdrowiciel wyszedł, odprawiony przez oficera, a majtkowie zabrali się za wiązanie jeńca. Kiedy tylko pierwsza pętla dotknęła jego skóry, Arithon zwrócił swe klątwy przeciwko głównodowodzącemu. Mając w pamięci zachowanie uzdrowiciela, młody człowiek nie ośmielił się przerywać rannemu. Stał cierpliwie, z dłońmi splecionymi na plecach, podczas gdy jego matka, żona i kochanka były profanowane razem i z osobna. Po tej przemowie jeniec skierował swe obelgi na samego oficera. W końcu młodzian, nie mogąc już tego dłużej słuchać, uległ gniewowi, wywołanemu przez zjadliwe słowa.
– Lepiej oszczędzaj siły! – W porównaniu z gładkimi, spokojnymi słowami Mistrza, brzydota jego własnego głosu zabrzmiała niczym histeryczny wrzask kobiety. Starał się okiełznać gniew. – Nie odmienisz swego losu, przeklinając mnie i moją rodzinę. Dlaczego wszystko utrudniasz? Twoje zachowanie sprawia, że nie możemy cię traktować w sposób cywilizowany.
– Idź i zgwałć swoją małą siostrzyczkę – odparł Arithon.
Pierwszy oficer spłoną czerwienią.
– Zawiążcie usta temu bękartowi jakąś szmatą – wydał rozkaz podwładnym, nie ufając sobie na tyle, by odpowiedzieć Arithonowi. – Potem zamknijcie go pod strażą w ładowni z płótnem.
Marynarze natychmiast się zorientowali, że rozkaz ten podyktowany został desperacją. Pierwszy oficer dostrzegł to i odczuł niepokój. Był już zmęczony zmaganiami z przerażoną załogą, balansującą niebezpiecznie na granicy buntu. Mogła go spowodować najdrobniejsza prowokacja, a czarnoksiężnik, który potrafił przywoływać cienie, był zagrożeniem równoznacznym z całkowitą klęską. Żadne środki zaradcze nie wydawały się zbyt drastyczne, żeby zapobiec temu, co mogłoby się wydarzyć. Pierwszy oficer potarł zaczerwienione, piekące oczy. Po rozważeniu wszystkich możliwości pozostało mu tylko jedno. Przekazać Arithona s’Ffalenna w ręce uzdrowiciela okrętowego.
Pierwszy oficer wszedł gwałtownie do jego pomieszczenia, nie przejmując się pukaniem.
– Czy potrafisz przygotować lek, który pozbawi człowieka przytomności?
– Mam tylko zioło, które stosuję na złagodzenie bólu – odparł z irytującą niechęcią uzdrowiciel. Oficer przeszkodził mu w bandażowaniu kolejnej rany. – Większa dawka może nieco przytłumić umysł, ale to dość niebezpieczne. Ten lek ma uzależniające działanie uboczne.
Pierwszy oficer nie wahał się ani chwili.
– A więc zastosuj swą miksturę na naszym jeńcu, i to szybko.
Uzdrowiciel się wyprostował; blask rozkołysanej lampy wydobywał z ciemności ostre rysy jego zmęczonej twarzy.
Oficer nie dopuścił do żadnych protestów.
– Nie chcę słyszeć o twojej przysiędze medyka. Przyjmij, że wina leży po mojej stronie, jeżeli już musisz, ale nie zamierzam dopuścić do buntu na pokładzie, nawet za cenę skóry jakiegokolwiek bękarta s’Ffalennów. Dostarczymy Arithona do lochów królewskich i nikt nie będzie mógł nam zarzucić, że nie dopełniliśmy naszych obowiązków.
Przestraszony jawnym lękiem na twarzy pierwszego oficera, uzdrowiciel przywołał pomocnika, żeby ten skończył bandażować pacjenta. Potem, rozsądny na tyle, żeby się pospieszyć, zaczął przeszukiwać półki z lekarstwami.
– A kto poniesie odpowiedzialność, jeżeli umysł więźnia dozna jakieś szkody?
Pierwszy oficer wziął głęboki, urywany oddech.
– Dharkaronie, Aniele Zemsty! Wszyscy zostaniemy pozbawieni głów, jeżeli nasi marynarze wpadną w panikę i poderżną bękartowi gardło. On jest szaleńcem i nadal będzie ich prowokował. Jak niby, na miłość króla, mam być w pobliżu w każdej minucie, żeby powstrzymać grożącą nam katastrofę?
Słoiki grzechotały, trącane dłonią starszego mężczyzny. Wybrał jeden i poprawił okulary, żeby móc przeczytać etykietę.
– Jesteśmy oddaleni od Królewskiego Portu o dwadzieścia dni, zakładając dobrą pogodę i szczęście. Żaden człowiek nie zdoła wytrzymać tak długiej śpiączki, bez poważnego ryzyka uszkodzenia mózgu. Czytałem teksty, w których napisano, że czarnoksiężnicy potrafią przekształcać odpowiednio niektóre trucizny. Z pewnością twój Mistrz Cieni będzie potrzebował bardzo silnej dawki tej substancji, żeby w ogóle odniosła jakiś skutek.
– A więc zawiniemy do portu na Południowej Wyspie. – Ocalony przez nagły pomysł, pierwszy oficer otarł pot z zaczerwienionego czoła. – Książę następca tronu spędza tam lato; zabiega o względy córki jarla. To tylko pięć dni drogi stąd, nawet przy słabym wietrze. Pozbaw Arithona przytomności tylko na te pięć dni, a potem niech Jego Wysokość postara się dostarczyć bękarta własnej matki przed oblicze króla.
Uzdrowiciel westchnął i sięgnął po swoje przybory, zmuszony do wykonania planu oficera. Pięć dni znacznych dawek leku spowoduje pewien dyskomfort jeńca, ale nie uszkodzi trwale jego umysłu. A zrzucenie na księcia Lysaera odpowiedzialności za potomka pirackiego rodu Karthanu było prawdopodobnie najrozsądniejszym rozwiązaniem. Jego Wysokość posiadał wrodzony dar światła, który będzie przeciwwagą cienia i czarnoksięskich umiejętności więźnia, a poza tym decyzje księcia w sprawie Arithona z pewnością okażą się słuszne i sprawiedliwe.
Następca tronu
Z placu ćwiczebnego jarla, wysypanego piaskiem i skąpanego w słońcu, dochodził szczęk i stukot uderzających o siebie ostrzy. Kurier, wysłany z portu, usłyszał ten hałas i zwolnił kroku. Lysaer, następca tronu Amrothu, bawił na Południowej Wyspie wystarczająco długo, by nawet słudzy wiedzieli o tym, że nie należy przeszkadzać Jego Wysokości, kiedy ćwiczy z bronią białą. Stosując się do tej zasady, sługa zatrzymał się w zacienionej arkadzie, biegnącej od wejścia. Czekał, chociaż wiadomości, które miał przekazać księciu, były na tyle ważne, że wszelkie opóźnione mogło ściągnąć na niego gniew władcy.
Książę natychmiast dostrzegł przybycie sługi. Ciągle fechtując się mieczem, odrzucił z czoła jasne złote włosy i mrugnął do kuriera przyjacielsko. Nie wydawał się ani trochę rozproszony. Jednakże przy następnym ciosie jego przeciwnik wykonał dość przewidywalny ruch, który w jakiś sposób wytrącił broń z rąk księcia. Królewski miecz poleciał szerokim łukiem, migocząc w słońcu, i wylądował, orając piach na placu.
Roześmiany, wielkoduszny, tak przystojny, że rozmarzone panny łkały po kątach, książę wyrzucił ręce do góry. Obrócił w dłoni sztylet, który trzymał do tej pory w ukryciu, i rzucił nim. Ostrze wbiło się w piach obok miecza.
– Tutaj masz srebro, które wygrałeś dla swojej damy, mój panie, niech Ath błogosławi potomka, którego nosi w swym łonie.
Uradowany nieoczekiwanym zwycięstwem, ciemnowłosy szlachcic stał na placu, nie kryjąc zaskoczenia.
– Wasza Wysokość, nawet sam Kowal Losu nie wie tak wiele o moich sprawach. Kto ci powiedział?
Książę roześmiał się ponownie.
– O czym? O zakładzie czy o dziecku? – Sięgnął do tasiemek, żeby zawiązać koszulę, a potem ruszył w kierunku posłańca, który stał ciągle pod arkadami.
Szlachcic sięgnął po miecz i sztylet, wciąż drgający w piasku.
– Oszukiwałeś, żebym wygrał. Przeklnij mnie, jeżeli nie mam racji.
Lysaer, pierworodny syn króla Amrothu, zamarł w pół kroku. Otworzył szeroko błękitne oczy.
– Naprawdę? No dobrze, więc kupię twojej pani perłę i jutrzejszego ranka będziemy walczyć, żeby rozstrzygnąć, kto zapłaci za oprawę. – Potem, ciągle z uśmiechem na twarzy, książę zwrócił się do posłańca. – Przynosisz jakieś wieści?
Kurier w barwach jarla skłonił się i znacząco spojrzał na sługę, który właśnie zbliżył się do księcia z drugiej strony.
– To wiadomość przeznaczona tylko dla twoich uszu, Wasza Miłość.
Książę posłał służącego po broń, którą upuścił podczas walki, a potem wszedł w cień arkady, natychmiast poważniejąc.
– Moja stara, patetyczna, kaleka ciotka nie spadła chyba z łóżka i nie zabiła się, mam nadzieję?
Żart nie był zbyt subtelny, ale książę osiągnął zamierzony efekt. Posłaniec wyraźnie się odprężył.
– Pani ma się dobrze, Wasza Miłość. To głównodowodzący królewskiego okrętu wojennego Briane przesyła Waszej Wysokości pozdrowienia. Kazano mi przekazać, że na pokładzie statku znajduje się bękart pirackiego króla, Arithon s’Ffalenn.
Lysaer zesztywniał, jakby go ogłuszono. Rumieńce, których nabrał w ferworze walki, nagle zniknęły mu z twarzy; zaciskał pięści, aż pobielały mu kostki palców.
– Żyje – dodał cicho kurier.
Przez siedem pokoleń rozlewu krwi pomiędzy królestwami Amrothu i Karthanu nigdy nie doszło do podobnej sytuacji. Lysaer stłumił w sobie niestosowne uczucie triumfu. Zemsta od najmłodszych jego lat zatruwała mu wspomnienia i mąciła myśli. Konflikt, mający miejsce przed jego urodzeniem, doprowadził do śmierci pierwszej królowej i córki obecnego władcy, o czym nikt na dworze nie śmiał wspominać. Przez całe życie Lysaera dwór i najbliższe otoczenie króla drżało przed atakami gniewu władcy, których przyczyną zawsze byli s’Ffalennowie. Jednakże książę próbował zwalczyć w sobie tę irracjonalną nienawiść, jaką budziło w nim imię s’Ffalenn. Przecież więzień w ładowni Briane był jego przyrodnim bratem. To, że był także niebezpiecznym wrogiem, zasługującym na tortury i śmierć, jakiej żądał król opętany obsesyjną chęcią zemsty, stanowiło zupełnie inną sprawę, której żaden człowiek honoru nie śmiałby lekceważyć.
Zakłopotany przeciągającym się milczeniem, kurier wstrzymał oddech. Książę, dostrzegając to, odepchnął od siebie mroczne myśli. Dotknął lekko ramienia posłańca, chcąc go uspokoić.
– Nie musisz się martwić. Los bękarta mojej matki jest zbyt poważnym problemem i tylko król może podjąć w tej sprawie jakąkolwiek decyzję. Dowódca załogi Briane słusznie postąpił, oddając więźnia w moje ręce.
Kurier skłonił się z wyraźną ulgą.
– Idź do kuchni, tam dadzą ci coś do jedzenia – rozkazał mu książę. – Giermek z mojej świty może pobiec do portu, wejść na pokład Briane i przekazać dowódcy, że chcę się widzieć z jeńcem.
Potraktowany znacznie łagodniej, niż mógłby oczekiwać posłaniec przynoszący podobne wieści, kurier skłonił się ponownie i odszedł. Książę zwrócił się szybko w kierunku przejścia. Jego niebieskie oczy zachowały ten głęboki odcień zamyślenia nawet wówczas, kiedy jego niedawny przeciwnik w walce na miecze podbiegł do niego i zatrzymał się z szacunkiem tuż obok.
– Wasza Miłość? Co się stało?
Następca tronu królestwa Amrothu spojrzał na niego, jakby pogrążony w transie.
– Kłopoty – odparł zwięźle. Troskę na jego twarzy zastąpił wyraz rozgoryczenia, kiedy zorientował się, że ciągle ma na sobie zakurzone i przepocone odzienie.
Chcąc zadowolić księcia, szlachcic skinął dłonią na sługę, który stał nieopodal i trzymał w dłoniach miecze.
– Poślij po służącego księcia.
– I po kapitana straży jarla – dodał szybko Lysaer. – Zaproś go do moich prywatnych komnat. Jeżeli będzie narzekał na zbytni pośpiech, powiedz mu, że z przyjemnością poczęstuję go piwem.
• • •
Klucz obrócił się ciężko w zamku. Pierwszy oficer pchnął na oścież drewniane drzwi, poczęstowany dobiegającym z wnętrza nienawistnym przekleństwem. Powiesił latarnię na haku wbitym w belkę tuż nad jego głową i gestem wskazał księciu, żeby wszedł pierwszy.
Ładownię z płótnem żaglowym na Briane wypełniał ciężki upał popołudnia. Powietrze cuchnęło pleśnią i wilgocią; chociaż statek stał na kotwicy, właz w suficie zabito mocno jak podczas sztormu. Latarnia rzucała długie, postrzępione cienie, które kołysały się wraz z kadłubem statku.
Z trudem panując nad nerwami, pierwszy oficer wskazał najciemniejszy kąt w pomieszczeniu.
– Tam, Wasza Miłość. I ostrożnie, już się ocknął z otępienia i jest niebezpieczny.
Ubrany w złoty jedwab i lśniący od szafirów brokat, który znamionował królewskie pochodzenie, Lysaer z Amrothu postąpił krok do przodu.
– Zostaw nas samych – powiedział uprzejmie do oficera. A potem, kiedy drzwi zamknęły się ze zgrzytem, omal nie przycinając mu pięt, z trudem zwalczył kłębiące się w nim emocje i czekał, aż jego oczy przyzwyczają się do mroku.
Nieruchomy niczym martwy człowiek, Arithon s’Ffalenn siedział pogrążony w mroku, opierając się o wysoką stertę zapasowych żagli. Woda i suchary leżały nietknięte obok jego łokcia. Sina opuchlizna po jednej stronie szczęki podkreślała raczej, niż łagodziła, ostre i aroganckie rysy twarzy, które odziedziczył po swoim ojcu. Oczy miał otwarte, przytomne i jasne od nienawiści.
Ten widok zmroził Lysaera aż do szpiku kości. Niepewny i zagubiony w panującej ciemności, zdjął lampę z haka. Światło rozlało się szerzej i bezlitośnie wydobyło z mroku szczegóły, które do tej pory pozostawały ukryte przed wzrokiem księcia. Zauważył, mocno zaskoczony, że królewski bękart jest niski. Ale jego drobne ciało było umięśnione jak u dzikiego kota i świadczyło o sile ducha. Skórę na nadgarstkach i kostkach miał poranioną przez kajdany; sińce pokrywały się już strupami. Palce dłoni związano mu sznurkiem; ciągle jeszcze znaczyła je krew. Książę poczuł nagłą litość wobec jeńca. Słyszał już raport pierwszego oficera i rozumiał przerażenie marynarzy, jednakże w jego mniemaniu kajdany i pęta powinny wystarczyć do unieszkodliwienia Mistrza Cieni; sznur był już tylko oznaką zbędnego okrucieństwa.
Zakłopotany, Lysaer powiesił latarnię z powrotem na haku. Wziął głęboki oddech, żeby zawołać bosmana, majtka, albo jakiegokolwiek innego marynarza, żeby przyniósł nóż do cięcia lin i uwolnił więźnia od niepotrzebnego cierpienia.
Ale Arithon go ubiegł i przemówił pierwszy.
– Wreszcie się spotykamy, braciszku.
Następca tronu zignorował sarkazm tych słów. Krwawy konflikt mógł trwać tak długo, jak długo obie strony serdecznie się nienawidziły.
– Więzy krwi nie uwolnią cię od oskarżeń, jakie na ciebie rzucono. Przywołałeś cień i czarnoksięskie moce, oślepiłeś, zaatakowałeś i wybiłeś siedem załóg z siedmiu statków. I to bez żadnego racjonalnego powodu. Nic nie usprawiedliwia tej rzezi nieszczęsnych marynarzy.
– Tak się stało, że akurat służyli na statkach wojennych. – Arithon się wyprostował, pobrzękując łańcuchami. Jego czysty, wyraźny głos wzniósł się ponad głuche echo. – Pokaż mi człowieka, który jest niewinny, a ja pokażę ci, że jest martwy.
Lysaer zrobił krok do tyłu i oparł się plecami o drzwi kabiny, żeby ukryć drżenie wywołane niepokojem. Pierwszy oficer wcale nie przesadził, decydując się na tak okrutne traktowanie więźnia. Książę w milczeniu przyglądał się twarzy, która była pozbawiona wszelkich ludzkich uczuć; malowała się na niej tylko nienawiść.
– „Pozbaw mnie życia, a będę bezradny”. – Arithon podkreślił wygłoszony przez siebie cytat szyderczym uśmiechem. – A może jesteś zbyt delikatny, żeby to zrobić?
Następca tronu zacisnął szczęki, obawiając się, że słowa Arithona sprowokują go do odpowiedzi, która jeszcze bardziej zaostrzy ich konflikt.
Arithon naciskał dalej, niczym ropa naciska na wrzód; imitował bezbłędnie górnolotny dworski styl mowy.
– Na zgniłe kości naszej matki, cóż za zjawiskowa istota w powodzi koronek i klejnotów. Naprawdę imponujące. I cóż za miecz! Czy nosisz go z próżności?
– Niczego nie zyskasz, obrażając mnie w ten sposób. – Lysaer trzymał gniew na wodzy, gdyż chciał się dowiedzieć, co skłania więźnia do tak bezzasadnych ataków. – Chyba tylko nędzną śmierć, jaką wstydziłbym się zadać nawet psu.
– Ale przecież oferujesz mi psie życie – warknął Arithon w odpowiedzi. Wygiął się nagle i związane sznurem palce potrąciły naczynie z wodą, które potoczyło się po deskach, znacząc je kałużami; ciecz rozlewała się po podłodze, przeganiana tam i z powrotem przechyłami okrętu. – Nigdy nie będę chłeptać z miski jak zwierzę. A że cię obrażam? Przepraszam, nawet jeszcze nie zacząłem.
Oczy Arithona stwardniały. Książę poczuł niepokój; czar gęstniał w powietrzu. Wzdrygnął się, ale było już za późno. Mistrz Cieni miał tylko jedną chwilę, kiedy książę był nieprzygotowany, i właśnie w tym momencie uderzył. Do umysłu Lysaera wdarła się nagle sonda, niczym rozpalony drąg, szukając, przesiewając, odrzucając wszelkie dobre intencje księcia, podyktowane przez współczucie i litość. Bękart s’Ffalennów wyrzekł się honoru. Splądrował przeszłość swego brata, żeby dać upust swej nienasyconej złośliwości, i w jego ręce, niczym broń, wpadło nagle wspomnienie z dzieciństwa, dawno już zapomniane…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.