 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
KW: Ale Ty mówisz o niszy (bo nie da się ukryć, że „Team America” to nisza), a ja o komediowym mainstreamie. I nisza zawsze sobie na wiele pozwalała i na wiele pozwalać będzie, a mainstream był raczej bardzo ostrożny, a teraz prezentuje żarty dużo ostrzejsze i odważniejsze niż kiedyś. Może to jeszcze nie trend, ale takie komedie uważam za najlepiej się sprawdzające w obecnych czasach. Dołuje mnie natomiast całkowite załamanie gatunku, który, przyznam się, lubiłem, czyli komedii romantycznej. Czasy „Czterech wesel” czy „Notting Hill”, a nawet „Bezsenności w Seattle” czy „Dziennika Bridget Jones” są już za nami. Nadchodzą czasy „Sposobów na teściową”, filmów nudnych, głupich, bez scenariusza, opartych na jakimś banalnym pomyśle, a przede wszystkim na zatrudnieniu dwóch-trzech głośnych nazwisk. A co mnie dobija, to fakt, że ten film zrobił na świecie niezłą kasę, więc następne pójdą jego śladem. PD: Kolejny raz mam wrażenie, że wypowiadasz się z jakiejś dziwnej pozycji kogoś, dla kogo historia filmu zaczęła się w roku 2000. Takich „Sposobów na teściową” powstało już przecież kilka setek, co jest dowodem tylko i wyłącznie na to, że Amerykanie wciąż chcą tego typu opowiastki oglądać. Czasów „Czterech wesel” etc. nigdy nie było – od zawsze były, są i będą to jedynie wyjątki potwierdzające regułę. W tym roku faktycznie nie wyprodukowano (albo raczej nie sprowadzono do Polski) niczego godnego uwagi, ale nie wierzę, że już nigdy nie powstanie nic pokroju „To właśnie miłość”. KW: No tak, ale rok miniony to rok, w którym nudna i wtórna kicha pod tytułem „Poznaj moich rodziców” z czwórką nazwisk, ale bez scenariusza, stała się komediowym hitem wszech czasów pod względem zarobionej kasy. Stąd moje obawy, że więcej będzie takich „rodziców” i „teściowych”, a mniej „wesel”, bo po co się starać, skoro lekką ręką można zarobić miliony dolarów. Wyjątkiem będzie tu wspomniany „Serce nie sługa” – niezły film, ale średnia komedia, bo do śmiechu nie ma tu tak wiele; całość jest raczej refleksyjno-nostalgiczna. I bliżej mu do innego dobrego obrazu obyczajowego, jakim było „W doborowym towarzystwie”, niż do filmu, który miał powodować niepohamowaną wesołość. UL: Lepiej wypadły w tym roku filmy, które się wprowadza pod etykietką „komedia” albo „komedia romantyczna”, podczas gdy one albo komedią nie były, albo wątek romantyczny nie był najważniejszy. I „Serce nie sługa”, i „W doborowym towarzystwie” były zwyczajnie bardzo udanymi filmami obyczajowymi z domieszką dramatu. W ramach komedii nie sprawdzają się wcale. PD: To też nie jest dla mnie rzecz właściwa dla tego konkretnego roku, bo komedie romantyczne od zawsze są po prostu filmami obyczajowymi. Jeden tylko Richard Curtis potrafi w ramach tego gatunku i wzruszać, i śmieszyć. UL: Ale nikt nie mówi, że jakimś zeszłorocznym novum są komedie romantyczne będące obyczajówkami, tylko, że w zeszłym roku na tym polu radziły sobie najlepiej. Czego bym wcale nie powiedziała o ostatnich latach. Bo niby który z tytułów taką poruszającą obyczajówką ochrzcić? PD: „Dziewczyna z Jersey”, „Dziewczyna z Alabamy”, „Dziewczyny z kalendarza”, „Lepiej późno niż później”… Wszystko to są przynajmniej przyzwoite obyczajówki ukryte pod płaszczykiem komedii romantycznej. ED: Brak komedii z prawdziwego zdarzenia powoduje, że dystrybutorzy znajdują się pod presją i reklamują, co popadnie etykietką komedii. Więcej uśmiechu przyniosły mi hybrydy gatunkowe jak „Nieustraszeni bracia Grimm” lub luźne kino przygodowe niż wspomniane wyżej tytuły, usilnie wkładane do pustej już prawie komediowej przegródki. Ale co my tu narzekamy, skoro czarno na białym widać, że w ciągu ostatnich lat komedia jest w odwrocie. Według nowo przeprowadzonego rankingu amerykańskiego komedią wszech czasów jest wciąż „Żywot Briana”. Ktoś zdziwiony? PD: Tak, ja. Znam kilkadziesiąt lepszych komedii. MRW: Ale żeby nie było dowcipów o prykaniu. ED: Myślę, że Konrad słusznie zwrócił uwagę na stan popularnego, choć boleśnie wyeksploatowanego gatunku komromów. To sympatyczny rodzaj kina, który jest potrzebny, ale nie na siłę. Ten rok był bardzo ubogi w tego typu filmy, jedynym, jaki zostawił ślad w mojej pamięci to fajny, choć nierewolucyjny „Hitch”. A tak: ogranie, brak pomysłów. I nie chodzi już nawet o to, że komedie romantyczne przestały być źródłem śmiechu, a stały się po prostu miłymi filmami rozpogadzającymi szarą rzeczywistość (ostatnia komedia romantyczna, na której zdarzało mi się szczerze śmiać to niezbyt ambitny „Jak stracić chłopaka w 10 dni.”). Problem w tym, że fabuły są puste i jałowe. A to przykre, zwłaszcza, że zawsze byłam wielbicielką komedii romantycznych. MRW: E tam, pewnego smutnego popołudnia poszedłem sobie na „Zupełnie jak miłość” - brytyjski klimat w amerykańskich dekoracjach - i bardzo dobrze się bawiłem. A jakie cudne komromowe sceny były w ostatnim „Harrym Potterze”! I nie mogę się absolutnie zgodzić z tezą o odwrocie komedii w roku, w którym na ekrany weszła znakomita ekranizacja „Autostopem przez galaktykę” [śpiewa „So long and thanks for all the fish”].  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
BS: A właśnie. Dziękuję powyższym za przypomnienie niektórych tytułów. Wychodzi na to, że więcej było tych zabawnych komedii. Do wielkiej trójki trzeba koniecznie dorzucić bardzo dobry „Autostopem przez galaktykę”, a i to nie wszystko. Całkiem niezły był także „Hitch” oraz „Facet z ogłoszenia”. Pewnie w trakcie dyskusji przyjdą mi do głowy kolejne tytuły, dlatego nie wymieniam dalej. Zgadzam się więc z Michałem, bo komedia nie tylko nie jest w odwrocie, ale ma się całkiem dobrze. Nie są to szczyty, ale wyżyny śmiechu na pewno. Dobrą myśl poddała też Ewa, bo tegoroczne kino przygodowe było zaskakująco luźne i w jakiś sposób wspierało komedię. Muszę jednak pogrozić Konradowi, bo „Serce nie sługa” jest bardzo dobrą komedią. Kiedyś wysnułem teorię, że na głos można się śmiać tylko z żartów sprośnych, wulgarnych, klozetowych (niepotrzebne skreślić), bo inteligentny humor dostarcza tylko uśmiechu. Zawsze tak miałem z Allenem, który poza szerokim bananem nie potrafił wydobyć ze mnie więcej. Teoria idealnie się sprawdza także podczas oglądania czegokolwiek z filmografii braci Marx. Groucho jest mistrzem uśmiechu, ale to Harpo prowokował spazmatyczny rechot. W tym roku moja filozofia upadła z kretesem, bo na seansie „Autostopem…” czy „Serce nie sługa” co chwilę wybuchałem śmiechem. Dziwnym jest, że powyższe dwa tytuły całkiem sprytnie kontynuują starą szkołę komedii. Tej, na której się wychowałem, bo przecież Jennigs przeniósł w XXI wiek Pythonów, a Younger odświeżył Allena. Czyżbym więc dojrzał? Bardzo możliwe, ale wracając do tematu. Podsumowując, pokuszę się o stwierdzenie, że jednak można śmiać się cały czas z tego samego żartu, wystarczy tylko zmienić odpowiednie detale. MCh: Dorzucę jeden tytuł, który pojawił się w kinach jako ostatnia premiera roku (30 grudnia) i był dla mnie odkryciem: „Rodzinny dom wariatów”. Miałem podczas seansu wrażenie, że oglądam jakiegoś zaginionego klasyka komedii z lat 70., czyli z czasów, kiedy nie przejmowano się jeszcze tak formatowaniem, klasyfikowaniem i przypinaniem łatek. W związku z tym są w tym filmie momenty okrutne, ciepłe, wzruszające, złośliwe, slapstickowe i tak dalej. Przy okazji całość bardzo zgrabnie wyreżyserowana. Ku mojemu zdziwieniu wrzucę ten film chyba do swojej top 10 post mortem, bo od razu wszedł mi na listę nowych ulubionych pozycji. W każdym razie to znowu film powracający jakoś do dawniejszego kina. PD: „Autostopem przez galaktykę” to ciekawy film od strony scenograficznej i aktorskiej, ale komedia żadna. Potrafię zrozumieć, że zagorzałym fanom książki mógł się podobać, ale nie uwierzę Ci, Bartku, że co chwilę wybuchałeś śmiechem. Siejesz populizm i tyle. „Hitch” był niezły, to prawda, ale Will Smith to samograj. Poza tym, już samo to, że Ty wymieniasz „Hitcha”, a Michał „Zupełnie jak miłość” wśród komedii roku, jest powodem do niepokoju. Przypomnę, że dawno, dawno temu, w odległej galaktyce zdarzały się komedie, które zrywały przeponę! A teraz proszę – miłe spędzenie popołudnia oznaką jakości komedii. Ja mile spędzam popołudnie leżąc na tapczanie z moją kobietą i kpiąc z „Na Wspólnej” czy innego „Samego Życia”, ale to nie znaczy, że nominowałbym je do seriali roku… MRW: …ale używacie ich niezgodnie z przeznaczeniem, więc to się nie liczy! „Zupełnie jak miłość” podałem przecież jako przykład fajnej komedii romantycznej – tyle i aż tyle, bo nie wymagam od tego w gruncie rzeczy sformalizowanego gatunku, żeby nagle odmieniał moje życie. I okazuje się – na przykładzie „Autostopu” – że nie jest problem z komediami, tylko z gustem zblazowanych krytyków, których akurat śmieszą inne rzeczy. PD: W tym właśnie rzecz – albo pojawiają się szablonowe do bólu komedie romantyczne dla podlotków i gospodyń domowych, albo – rzadziej – komedie typu „Autostopem przez galaktykę”, które podobają się głównie zblazowanym krytykom. Ewa słusznie zauważyła, że brakuje komedii „do rozpuku”, a jak już jakaś wprawia w pozytywny nastrój, to jest to górna półka. Ja też przyzwoicie bawiłem się na „Zupełnie jak miłość”, bo było to nie bez wdzięku zrobione romansidło, przyznaję, ale gdzie Rzym, a gdzie Krym? Dlaczego, poza jednym „Autostopem” (w którym też był przecież istotny wątek romansowy), omawiając tegoroczne komedie, mówimy tylko i wyłącznie o tych (przeważnie jedynie z nazwy) romantycznych? Nie mam wygórowanych wymagań, pytam tylko, gdzie się podziała czysta, soczysta komedia, która nie jest tylko bonusem do romansu czy „Harry’ego Pottera”, ale stanowi wartość samą w sobie? BS: Wrócę do Twojej poprzedniej wypowiedzi Piotrze. Nie sieję żadnego populizmu, bo rzeczywiście chichrałem się dość często podczas seansu „Autostopem…”, a że Ty nie, to już naprawdę nie moja wina. PD: Nadal Ci nie wierzę, bo obejrzeliśmy wspólnie przez te kilka lat, co się znamy kilkadziesiąt komedii i wiem, jak trudno zmusić Cię do szczerego śmiechu. Tym bardziej filmem, w którym czarno na białym widać, że te żarty może i były śmieszne na papierze, ale na ekranie przedstawiono je kompletnie bez polotu. BS: Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz. PD: Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz, twierdząc, że to ja bardzo się mylę. BS: Piszesz, że dawniej istniały komedie zrywające przeponę, ale w tym samym czasie istniały też horrory, których się bałeś. Niebywale ciężko wywołać stan niekończącego się śmiechu, jak i wzbudzić w kimś strach (nie wyłącznie wystraszyć). PD: Jakby było tak niebywale ciężko jak twierdzisz, to ten gatunek powinien się już wyeksploatować gdzieś w latach 50. Dlaczego mam więc rozgrzeszać współczesnych twórców z braku pomysłów, skoro jeszcze w latach 90. komedia radziła sobie całkiem nieźle? Pomijając nieliczne komedie ponadczasowe, każde pokolenie miało przecież swoje, właściwe dla panujących ówcześnie ustrojów i nastrojów komedie. Każde, tylko nie nasze. Wciąż wracam na DVD do ulubionych komedii z lat 70. bądź 80., więc chciałbym też obok nich postawić na półce więcej niż te trzy-cztery póki co komedie z nowego milenium. Czy to takie dziwne?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
BS: Dziwny jest tylko Twój upór w krytykowaniu współczesnych komedii. Wracasz do komedii z dawnych lat, bo podobały Ci się w dzieciństwie, kiedy śmiałeś się z najgłupszych żartów. To raczej taki rodzaj podróży sentymentalnej, gdzie śmiejesz się z żartu zanim go usłyszysz. Na mojej półce znajdzie się całkiem sporo komedii z nowego milenium, a o to, że wyostrzył Ci się gust komediowy miej pretensje wyłącznie do siebie. PD: No chwileczkę, to Tobie się wydaje, że dorosłeś. Gust wyostrza się z wiekiem każdemu, to zupełnie naturalne. Do De Funesa przecież nie wracam, a z dobrymi komediami sprzed dwóch-trzech dekad też nie funkcjonuje to u mnie tylko na zasadzie sentymentalnych podróży. Nawet gdy oglądam teraz po raz pierwszy jakąś wysoko notowaną starą komedię, której nie miałem wcześniej sposobności zobaczyć, i tak w dziewięćdziesięciu procentach dzieje się tak, że podoba mi się bardziej niż standardowa komedia z tego czy ubiegłego roku. Dziwny jest tylko Twój upór w bronieniu współczesnych komedii, skoro sam potrafisz podać jedynie kilka, które Ci się podobają. A wyjątek, jak wiadomo, tylko potwierdza regułę. BS: Z tego, co mi się wydaje, to zadaniem komedii jest też pokazanie pozytywnej strony życia, świata, uczucia czy czegokolwiek innego. Dlatego film, który jest sympatyczny i ciepły, a przy tym absolutnie niezabawny, w dalszym ciągu jest komedią. Często się zdarza, że nawet bardzo dobrą. PD: No nie, teraz to mylisz funkcję z gatunkową szufladką. Osobiście nie jestem zwolennikiem wszelkich segregacji, gdyż bardzo często znakomitymi okazują się filmy trudne do zaklasyfikowania, ale po coś powstały przecież terminy „komediodramat” czy „tragikomedia”, prawda? Ciężko nazwać czystymi komediami filmy takie jak „Dróżnik”, „Powrót do Garden State” czy „Elizabethtown”, a pod Twoją definicję one podpadają. Więc może innymi słowy to, co pisałem już wcześniej – zgoda, nie brakuje mi filmów sprecyzowanych w mniejszym lub większym stopniu jako komedie. Brakuje mi śmiesznych komedii. KW: I pod tym ja się też podpisuję. BS: „Dróżnik”, „Powrót do Garden State” i „Elizabethtown” podpadają pod moją definicję komedii, ale nigdy nie nazwałbym ich czystymi komediami. PD: Powyżej to zrobiłeś. Zdecyduj się. BS: Nie wiem, po co robisz mi wykład z gatunkowych szufladek, jak ja to doskonale rozumiem. PD: To jak doskonale rozumiesz, to dlaczego wypowiadasz się tak, jakbyś nie rozumiał? BS: Powinieneś przestać czytać między wierszami, bo zbytnio przekręcasz moje, podane wprost,zdania. PD: Nie przekręciłem ani jednego Twojego słowa.  | Top 10 Piotra Dobrego 1. Miasto gniewu 2. Historia przemocy 3. Marzyciel 4. Hotel Ruanda 5. Charlie i fabryka czekolady 6. Ray 7. Za wszelką cenę 8. Gnijąca panna młoda Tima Burtona 9. King Kong 10. Batman – Początek |  |
KW: Michał w swym wywodzie wspomniał o „Ukrytym” Michaela Hanekego. Ten film zgarnął już pokaźną pulę nagród w Europie i pojawia się w prawie każdym zestawieniu najlepszych filmów roku w Polsce. A ja powiem, że to typowy film dla krytyka, nie widza. Krytyk może pisać o ukrytych znaczeniach, o poważnych tematach, widz ziewa. Ja lubię ciekawe konstrukcje w filmie, ale niech, na litość, ten film budzi jakiekolwiek emocje! A tu mamy thriller bez napięcia, film społeczny, o którego społecznym znaczeniu można się dowiedzieć z późniejszych analiz, bo w samym filmu jest to starannie …ukryte. UL: Dokładnie. Natura problemu tego filmu jest taka, że owszem ma on sporo ważnych rzeczy do powiedzenia, ale nie dopuszcza do nich widza i nie potrafi zainteresować. Po jego obejrzeniu nie wyszłam z kina z dylematem o zachowaniach i relacjach na linii imigranci-Europa a z myślą: dlaczego mnie ten film znudził? Nie było już miejsca na rozmyślanie o winie czy sumieniu. Obawiam się, że nie taki był cel Hanekego. Przy bardzo intrygującym opisie i pozytywnych (tzn. zapadających w pamięć) przeżyciach z jego poprzednich filmów, dla mnie „Ukryte” jest jednym z poważniejszych rozczarowań 2005. MCh: Kochani, mówcie za siebie, a nie za jakiegoś wyimaginowanego „widza”, bo tylko o swojej reakcji coś wiecie. Dla mnie był to z kolei film, w którym czułem niesłychane napięcie i niewiarygodne jest dla mnie, że Haneke osiągnął je środkami tak prostymi. Dlatego ten film, oprócz wszelkich podtekstów politycznych (a trzeba przecież powiedzieć, że w momencie wejścia na ekrany, kiedy płonęły francuskie przedmieścia, był to bezwzględnie najbardziej aktualny u nas film roku), jest dla mnie także świetnym komentarzem do dzisiejszego stanu kina suspensu. Drugi bardzo ważny obok filmu Cronenberga. Tyle że o ile Cronenberg mówi nam o określonym typie bohatera z tego kina i manipuluje sympatiami widza, Haneke mówi o typie narracji i manipuluje uczuciami. Zakładam, że jednym z jego zamiarów było pokazanie, że napięcie nie bierze się z relatywnie postrzeganego tempa filmu, podkręcanego muzyką, tempem montażu czy dynamiką zdjęć. Ale jak zawsze, każdy eksperyment – a w szczególności eksperyment w dziele sztuki – zakłada przecież margines odbiorców, dla których będzie on porażką. Dla mnie był akurat sukcesem. Ba, powiedziałbym, że to chyba najbardziej przystępny i „masowy” film Hanekego. Ale życia za to nie będę oddawać. KW: Ale Ty nie jesteś widzem, Ty jesteś krytykiem. A widz, mimo nawoływań z prasy wszelkiego kroju, Hanekego totalnie zignorował (jakieś 12 tys. odwiedziło kina – trudno więc mówić o masowości). I ja mu się wcale nie dziwię. Tak jak przy „Funny Games” trudno było zachować obojętność, tak przy „Ukrytym” trudno o emocje. UL: Nie sądzę, aby rzucaniem liczbą widzów można było w ogóle zmierzyć filmy reżyserów pokroju Hanekego i czy to poświadcza o masowości, czy przystępności ich filmów. Z nazwaniem „komercyjnym” nie mam problemu przy, wspomnianej przez Michała, „Historii przemocy” - jeżeli odbiorca ma ochotę nie grzebać głębiej w tym filmie i zostać na tym pierwszym poziomie zwykłego sensacyjnego filmu, to chyba seans nie należał do bolesnych. A Haneke zaczyna po hitchcockowsku, daje bohaterowi drobny, niepozorny przedmiot stopniowo wywracający jego życie do góry nogami i pokazuje brak konsekwencji w dalszym ciągnięciu fabuły. Co innego Cronenberg - on przyjętej formie jest wierny do końca. I Cronenberg, i Haneke startują z tej samej pozycji: obraz oglądany w pierwszej scenie okazuje się manipulacją: w „Ukrytym” to projekcja z kasety video przysłanej do Georgesa, u Cronenberga - film oglądany przez córkę Toma. „Historia…” potrafi ten efekt niepewności wzmocnić, a Haneke zaczyna się obchodzić z widzem chłodno. I jak mnie „Funny Games” i „Pianistka” bardzo ruszyły, tak na seansie „Ukrytego”, podobnie jak wcześniej podczas oglądania „Kodu nieznanego”, trudno mi było o emocjonalną reakcję i zaangażowanie.  | Top 10 Ewy Drab 1. Za wszelką cenę 2. Marzyciel 3. Batman – Początek 4. Miasto gniewu 5. Bliżej 6. King Kong 7. Duma i uprzedzenie 8. Rodzinny dom wariatów 9. Broken Flowers 10. A Good Woman |  |
KW: Mamy jakiś zwrot w animacji. Najbardziej kasowy film roku, „Madagaskar”, jest filmem bardzo przeciętnym… ASz: O, dzięki za przypomnienie, że w ogóle był taki film! ED: No właśnie, był. Pamiętam, że przy oglądaniu nawet nieźle się bawiłam, ale później animacja Dreamworks szybko wyparowała mi z głowy. Jednym z czynników pogrążającym ten film był uciążliwy dla bębenków polski dubbing, poniżej oczekiwań w porównaniu z legendarnym „Shrekiem”. Wydaje mi się, że jego problem leży w bohaterach, którzy nie są na tyle sympatyczni i charakterystyczni, aby przejąć się ich losami. Ponadto, próba łączenia prostych dowcipów dla dzieci z aluzjami kulturowymi dla dorosłych tym razem robiła wrażenie wymuszonej. KW: …natomiast rok należał do filmów odbiegających od standardów Pixara i Dreamworks – „Gnijącej panny młodej”, „Ruchomego zamku”, „Wallace’a i Gromita”. I choć żaden z nich mnie nie porwał ani nie zauroczył zbyt mocno, to i tak były w tym roku najlepsze. Czyżby formuła na animowaną komedię z popkulturowymi nawiązaniami się już wyczerpywała? MRW: Ta formuła jest stara jak kreskówki z Królikiem Bugsem, które były pełne nawiązań do ówczesnej popkultury. Nie wyczerpała się formuła, upadł raczej genialny pomysł producentów, że jest ona samograjem. Nie jest. Żeby zadziałała, potrzeba dobrego zespołu, a nie discopolowców od wiejskiego wesela. „Zamek”, jak wyżej wspomniałem, mnie poruszył, podobnie „Gnijąca panna młoda”, która jest znakomitym filmem by zacząć z dzieckiem rozmowę o śmierci. Tymczasem po cichu, z dala od sal kinowych na rynku DVD pojawiły się bardzo zacne smakołyki. „Steamboy” Otomo (czekałem na niego dziesięć lat), „Ojcowie chrzestni z Tokio” Satoshi Kona czy wreszcie klasyczny już „Ghost in the Shell”. Do listy dorzucę jeszcze „Appleseed”, choć to rzecz z niższej niż tamte półki oraz „Narzeczoną dla Kota” – beztroską komedię autorstwa młodych animatorów studia Ghibli. I to bez żadnych popkulturowych zabaw. Da się. PD: Da się. Ale ja, jako fan popkulturowych nawiązań, odnalazłem je na szczęście i w „Klątwie królika”, i w „Ruchomym zamku”. Zasadnicza różnica polega na tym, że tutaj były smacznymi przystawkami do fabuły, a w produkcjach Dreamworks to fabuła jest przystawką do nich… ED: Zmęczona już jestem usilnym kombinowaniem z filmami animowanymi, by pasowały wszystkim. Wychowałam się na klasycznych pozycjach Disneya i – oprócz „Shreka” – to właśnie do nich będę zawsze chętnie wracała, nie do komputerowych zbitek gatunkowych. Nie wliczam do tego Pixara: mimo nowoczesnej oprawy technicznej, jego filmy sygnowane logo Disneya zachowały czar klasycznych bajek. A tu mi nagle zwalniają rysowników w studiu sławnego Walta i serwują do oglądania jakiś drób. Dziękuję, jestem wegetarianką. MRW: Będę brutalnie szczery – z zeszłorocznych „trójwymiarówek” najlepsze były „Roboty”. Głupie jak kaloryfer, ale nastawione na beztroską, kreskówkową zabawę. Slapstick i wodewil, kupuję to. Nie wszystko musi mieć drugie dno i bogatą warstwę intertekstualną – choć nie wiem, co z tego ulepili nasi rodzimi geniusze od lokalizacji. Obejrzałem na DVD w wersji oryginalnej. |