Dakar obudził się w ciemnościach. Drżał, głodny i zmarznięty; zauważył, że Asandir nie dokładał do ognia i że płomienie całkiem wygasły. – Czarnoksiężnicy! – wymamrotał Szalony Prorok i dorzucił jeszcze kilka epitetów. Wstał i uderzył się w nogę, zahaczając o sprzęty, aż w końcu znalazł krzesiwo i hubkę. Podsycając w sobie złość, Dakar ukląkł na leżącym przed paleniskiem kocu i zabrał się do pracy. Pod jego dłońmi zamigotały iskry, siejąc drobne promyczki czerwieni na ciemnych klocach drewna. Niedźwiedziowato niezgrabny, Szalony Prorok udał się szybko do ziemnej piwniczki drwala. Po chwili wyłonił się stamtąd obładowany prowiantem, niczym zapobiegliwa żona wieśniaka. Ale wesoły gwizd zamarł mu na wargach, nim jeszcze pojawiła się melodia. Nowo rozpalony ogień oświetlał imponujące fałdy i załamania lamowanej tuniki. Obok paleniska stał Asandir, nieruchomy niczym granitowa rzeźba. – I co? – Dakar upuścił ser, wędzoną kiełbasę i pęk pomarszczonych warzyw na poznaczony nożem stół drwala, a potem skrzywił się na wspomnienie słów, które podsuwał mu do głowy jego wybuchowy temperament. – Długo już czekasz? – Nie bardzo. – W głosie maga nie było słychać żadnych emocji. Dakar stłumił drżenie i zaczął krzątać się wokół zawartości kredensu. Wiedział aż za dobrze, że Asandir zauważył nieuprzejmość w jego głosie i że zostanie mu ona wybaczona. Skoncentrowany na przygotowaniu posiłku, Dakar wyjął z szuflady nóż i zaczął kroić pietruszkę. Chwilę później zawył i wsadził do ust skaleczony palec. Asandir udawał, że tego nie zauważył. – Na Koło Daeliona, twoja przepowiednia wydaje się coraz bardziej zagmatwana! Dakar zaciekawiony opuścił rękę. Zawoalowane znaczenie tych słów ani na trochę nie zmniejszyło ich zuchwałości. Asandir, chociaż bardzo niebezpieczny jako członek Ligi Siedmiu, był w tej chwili całkowicie pochłonięty czymś innym. Zbyt leniwy, żeby się nad tym zastanawiać, Dakar zaryzykował bezpośrednie pytanie. – A teraz czy powiesz mi wreszcie, dlaczego zwykły sługa nosi przy sobie parawiańskie ostrze? Asandir ze zdumieniem uniósł brwi. – Czy tylko to zobaczyłeś? Przyjrzyj się dokładnie. Zapomniawszy o głodzie, Dakar porzucił warzywa. Miecz nadal spoczywał obok paleniska; zielony klejnot błyszczał jasno na tle łachmanów. Szalony Prorok nie zauważył wcześniej znaku runicznego, wyrytego na powierzchni szmaragdu. Ten widok sprawił, że zmarszczył czoło, zadumany. Otarłszy bezwiednie krwawiący palec o tunikę, zbliżył się do paleniska. Nie, pomyślał, to niemożliwe. Pragnąc upewnić się co do swoich podejrzeń, Dakar złapał spoconymi dłońmi rękojeść miecza i podniósł go do góry. Ostrze wysunęło się z pochwy z lekkim brzękiem, który znamionował doskonale naostrzoną stal. Blask ognia zamigotał na wstęgach srebra, które wiły się wzdłuż ostrza; stal mieniła się szarością jak przydymione szkło. Policzki Dakara pobladły. – Nie! – Gniew, a potem niedowierzanie pojawiły się na jego twarzy, kiedy czytał inskrypcje wyryte na jelcu. Skonfrontowany z dowodem, któremu nie można było zaprzeczyć, obrócił się i popatrzył na Asandira. – Na Atha! To Alithiel, jeden z dwunastu mieczy wykutych w Isaer z metalu, który spadł z gwiazd. Asandir poruszył się nieznacznie. – To nie powinno cię dziwić. Arithon jest przecież teirem s’Ffalennem. Zaskoczony przez chwilę brzmieniem słowa teir, które oznaczało pana i dziedzica, Dakar w końcu się odezwał. – Co?! – Patrzył oskarżycielsko na czarnoksiężnika, który odsunął kłąb koców i ubrań, i usiadł wygodnie na krześle. – Mogłeś mi przynajmniej powiedzieć. Jeżeli moja przepowiednia jest fałszywa, chciałbym się chociaż o tym dowiedzieć. – Proroctwo Zachodniej Bramy nie jest fałszywe. – Asandir odetchnął głęboko. – Na błogosławionego Atha, jest jak najbardziej prawdziwe. Tym razem Dakar zdołał powstrzymać się na tyle, żeby nic nie powiedzieć. – Przepowiedziałeś upadek klątwy Upiora Mgieł, to pewne, ale patrzyłeś przez pryzmat praw zapisanych w Pierwszym Prawie Równowagi. – Asandir popatrzył do góry, blady jak wiosenny szron. – Nasi książęta są przyrodnimi braćmi, po kądzieli wywodzą się od s’Ahelasów. Sethvir próbował niegdyś kultywować w owej linii dar mocy, który na Dascen Elur wykształcił się do takich rozmiarów, że każde nowo narodzone dziecko posiadało elementarne umiejętności, wnoszone wraz z posagiem matki. Dakar przełknął ślinę i odkrył, że zaschło mu w ustach. Jako uczeń Asandira uczył się przez pięć stuleci, zanim mógł przystąpić do splatania podstawowych i najprostszych czarów iluzji. Elementarna magia wciąż wykraczała poza jego możliwości, gdyż taka moc limitowana była wrodzonym talentem ucznia. – Jakie umiejętności? – Światło – powiedział Asandir. – I Cień. Otrzymali owe dary przy narodzinach. To wystarczy, żeby zniszczyć Upiora Mgieł, ale tylko wtedy, kiedy będą działali razem. A to nie będzie łatwe, gdyż książęta dzieli bratobójcza wojna. Dakar zadrżał, czując w dłoni zimny, śmiertelny ciężar broni. – Czy książęta są świadomi swoich darów? – Jeden z nich tak. – W kominku osunęła się kłoda drewna. W martwej ciszy zasyczały iskry. Asandir pochylił się i dotknął palcem śmiercionośnego ostrza. – Słońce Athery może być drogo okupione. Dakar osunął się na kolana, obezwładniony przez głuche uczucie niepokoju, które często zapowiadało nadejście proroczych wizji. Miecz wysunął mu się z rąk; stal błysnęła i uderzyła w kamienie z głośnym brzękiem, który wstrząsnął powietrzem w izbie. Dakar spojrzał szeroko otwartymi oczami na czarnoksiężnika, szukając u niego wsparcia. – Czy mamy jakiś wybór? – Nie. – Asandir podniósł miecz. Blask szmaragdu padł na jego palce, kiedy wsuwał ostrze do pochwy. – To ludzie stworzyli Upiora Mgieł, naruszając dawne prawa. Zgodnie z Pierwszym Prawem Równowagi to właśnie ludzie muszą go pokonać. – Czarnoksiężnik odłożył Alithiela na bok; jego głos nagle złagodniał. – Podejmujemy ryzyko, ale nie bez korzyści. Królewskie linie odzyskają należne im z urodzenia prawa, mimo pięciu setek lat wygnania na Dascen Elur. Dakar uśmiechnął się drwiąco. – Teir s’Ffalenn! Musiałem stracić wzrok. – Nie pierwszy raz – zauważył Asandir. – Czasami się boję, że nawet zemsta Dharkarona nie zdołałby sprawić, byś zobaczył to, co tkwi tuż przed twoim nosem. Arithon obudził się w jakimś obcym pomieszczeniu. Woskowa świeca, wypalona już prawie do końca, stała w osłonie żelaznego kosza, oświetlając półkę z wypchanymi zwierzętami. Pysk borsuka rzucał chwiejne cienie na drewniane, skromnie ozdobione ściany. Deszcz stukał o dach, a ziemisty zapach brudnego klepiska miał w sobie nutkę pleśni. Mistrz się poruszył. Wełniany koc nieprzyjemnie drażnił jego nagą skórę, pokrytą świeżymi jeszcze bliznami. Lysaer leżał na sąsiednim posłaniu. Oczyszczone z brudu i kurzu, jego jasne włosy lśniły niczym len na spalonym słońcem policzku. Arithon zadrżał, ale nie z chłodu. Odrzucił koc i wstał. Ktoś położył nowe odzienie na skrzyni stojącej w kącie pomieszczenia. Arithon wziął do ręki lnianą koszulę i zmarszczył brwi. Tak delikatna tkanina nie pasowała do surowego wystroju chaty. Jako wygnaniec pozbawiony wszelkiego majątku, Mistrz zaczął się zastanawiać, ile będzie go kosztować tak niespotykana hojność. Myśl o wygnaniu przywołała wspomnienia Mearth i koszmaru opuszczonego miasta, a także przerażającego doznania umysłu, kiedy obcy mag próbował uwolnić go od klątwy. Arithon rozpoznał w czarnoksiężniku moc znacznie potężniejszą od tej, której doświadczył w całym swoim życiu, i to wspomnienie sprawiło, że poczuł dreszcz na przedramionach. Ubrał się szybko w nogawice i koszulę, zbyt obszerną jak na jego szczupłe ciało. Kiedy ściągał rzemyki nogawic, Lysaer się poruszył. Książę otworzył niebieskie oczy, westchnął głęboko i odwrócił się na plecy. Zaskoczony widokiem nieznanego mu otoczenia, wciągnął głośno powietrze w płuca. Arithon porzucił sznurowanie nogawic i stłumił gestem dłoni okrzyk zdumienia, jaki zawisł na wargach księcia. – Mów cicho – ostrzegł brata szeptem. Już spokojniejszy, Lysaer spytał: – Dlaczego? – Ktokolwiek dał nam to schronienie, nie zrobił tego wyłącznie z dobrego serca. – Arithon rzucił drugie odzienie na łóżko swego przyrodniego brata. Lysaer usiadł wyprostowany. Wziął do rąk starannie złożoną lnianą koszulę. – Skąd wiesz? Arithon potrząsnął głową. Wlepił wzrok w roztańczony płomyk świecy. – Naszym dobroczyńcą jest czarnoksiężnik o wiele potężniejszy niż jakikolwiek z Dascen Elur. – Tak potężny, że potrafi otwierać Bramy Końca Świata albo wzbogacać wodę fontanny o lata życia, dodał w myślach, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno, by nie straszyć brata. I tak podenerwowany, Lysaer wyskoczył z łóżka, rozrzucając wokół siebie starannie poskładane odzienie i koce. Arithon ostudził zapał brata silnymi dłońmi. – Zaczekaj na odpowiednią chwilę! Moc tak potężna nie działa bez powodu. Nie mamy wyboru. Musimy postępować bardzo ostrożnie. Lysaer walczył z wrodzoną dumą. Mógł przyjąć podarowane mu ubranie lub pozostać nagim. Podejrzliwy w stosunku do magów, pozbawiony królestwa i dziedzictwa, nie potrafił znieść myśli, że musi zdać się na hojność obcych mu ludzi i słuchać porad byłego wroga. – Co proponujesz? Arithon zrozumiał rozterki przyrodniego brata i udając niezdecydowanie próbował zatrzeć złe wrażenie, które wywołał brakiem taktu. – Moc bez mądrości zawsze w końcu zniszczy samą siebie. Ten czarnoksiężnik jest tak stary, że nie potrafię nawet policzyć jego lat. Myślę, że w obecnej chwili możemy mu zaufać. Lysaer podniósł koszulę z podłogi. Bez słowa wsunął zaciśnięte w pięści dłonie w rękawy uszyte z materiału delikatniejszego niż spotykało się nawet na dworze królewskim. Arithon go obserwował, doprowadzony do rozpaczy. – Chociaż żaden z nas nie doznał żadnej nieprzyjemności, doradzam jednak ostrożność. A przynajmniej zachowuj się grzecznie, aż nasi gospodarze wyjawią motywy swego postępowania – dodał cicho. Lysaer, do połowy zaplątany w koszulę, znieruchomiał. – Rozumiem. – Popatrzył na brata tak wściekle, że Arithon aż się wzdrygnął, przypominając sobie spojrzenia, jakimi obrzucali go dworzanie i sam król w komnacie narad królestwa Amrothu. Zapadła pełna napięcia cisza. Po chwili książę zaklął pod nosem i nieco się udobruchał. – Na Koło, jestem już zmęczony tym, że traktujesz mnie jak dziecko. – Przecież wiesz, że twoje rady są dla mnie cenne. – Ale Arithon odwrócił twarz, żeby jej wyraz nie zdradził prawdy; ignorancja Lysaera nie miała znaczenia, gdyż cała nauka w Rauven i tak by nie pomogła w konfrontacji z siłą, która wdarła się do jego umysłu, kiedy był nieprzytomny. Gnany niepokojem, podszedł do drzwi. Ze szpar pomiędzy niestarannie zbitymi deskami sączyło się pomarańczowe światło. Mistrz przycisnął twarz do szczeliny i popatrzył na sąsiednie pomieszczenie. Płonące polana rzucały chybotliwe cienie na uszczelnione gliną ściany. Z krokwi zwieszały się pęki suszonych ziół; ich zapach mieszał się z aromatem paleniska. Przed kominkiem, na pieńku do rąbania drewna, siedział niski człowieczek i mieszał coś w kotle. Wymięta tunika obciskała jego wielki brzuch, a głowę pokrywała czupryna splątanych włosów. Arithon nagle zesztywniał; poczuł, jak dłonie pocą mu się ze zdenerwowania. Obok, na krześle, tak nieruchomo, że z łatwością można było przeoczyć jego obecność, siedział drugi mężczyzna. Srebrne włosy świeciły jasno na tle kamiennego paleniska. Nagle jedno z polan pękło w ogniu i buchnęło fontanną iskier, oświetlając twarz mężczyzny. Arithon dojrzał ciemne, krzaczaste brwi i malujący się na twarzy tamtego wyraz bezbrzeżnej cierpliwości. Chociaż wąskie i naznaczone czasem, oblicze obcego nie zdradzało wieku. Mistrz wstrzymał oddech, znów uderzony poczuciem mocy, bijącym od nieznajomego. – Co widzisz? – Lysaer, zaciekawiony, spojrzał mu przez ramię. Nie chcąc zdradzać swych podejrzeń, Arithon odsunął się od drzwi. Nic by nie zyskał, gdyby jego umysł, pod wpływem magicznej wnikliwości, uległ respektowi wobec nieznajomego mężczyzny. Wzdrygnął się, aby odrzucić od siebie uczucie niepokoju. – Najpewniej ten grubas będzie mówił. Obserwuj jednak drugiego. Chociaż Mistrz bardzo cicho podniósł skobel, brodaty mężczyzna odwrócił się niemal natychmiast. Rozejrzał się wokoło, czujny jak lis, a jego tłuste dłonie przestały mieszać potrawę w kociołku. – Asandirze? Starszy mężczyzna podniósł głowę. Jego oczy błysnęły jak dwa lusterka, kiedy spojrzał na młodych ludzi, stojących w drzwiach. – Witajcie. Wasze przybycie jest błogosławieństwem dla Athery. Powiedział te słowa w języku Parawian, znanym w Dascen Elur jako stara mowa. Lysaer zmarszczył brwi, gdyż nie rozumiał słów. Lecz stojący obok niego Arithon westchnął gwałtownie, jakby poczuł dotyk zimna. Czarnoksiężnik bez ostrzeżenia wdarł się do jego umysłu, na co Mistrz był całkowicie nieprzygotowany; jego opanowanie zniknęło w chwili, gdy poczuł wibrującą obecność uwolnionej gwałtownie siły. Samokontrola zawiodła. Płomienie i drewniane ściany rozpłynęły się, kiedy jego percepcja zamieniła się w nicość pod wpływem doznania czegoś nieskończonego. Mistrz niezdarnie próbował coś powiedzieć. – Panie, dziękujemy ci za schronienie. – Ta chata nie należy do mnie – odparł Asandir. Ale na jego twarzy widniało zdziwienie, kiedy podnosił się z krzesła przy palenisku. – Nie władam żadnym majątkiem, nie mam też tytułu. – Wiem. – Oszołomiony, na granicy utraty przytomności, Arithon odpowiedział w jedyny sposób, w jaki zdołał. – Proszę o wybaczenie. – Ukląkł nagle. – Nie miałem zamiaru cię obrazić. – Jego słowa zabrzmiały głośno w nagłej ciszy. – Arithon! – krzyknął Lysaer. Sekundę później o deski podłogi obok paleniska uderzyła drewniana łyżka. Straciwszy panowanie nad sobą, gruby mężczyzna poderwał się z pieńka. – Na Dharkarona! – wrzasnął rozzłoszczony, a potem uderzył się dłonią w usta i pobladł jak płótno. Asandir nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. – Czy wszyscy potraciliście rozum? – Zrobił krok w kierunku Arithona i pewnym ruchem podniósł go z klęczek. – Musicie wybaczyć Dakarowi. Wasze pojawienie się spełnienia jego najważniejsze proroctwo. Chociaż postawił na was tyle złota, że juczny muł z trudem by je udźwignął, muszę nalegać, żeby odłożył wszelkie pytania do czasu, aż zjecie coś ciepłego. Czarnoksiężnik przerwał, zakłopotany pustym spojrzeniem Lysaera. Bez najmniejszego trudu zmienił język na zrozumiały dla księcia. – Zapraszamy do stołu. Później przyjdzie czas na rozmowy. Jeżeli nasze powitanie nie było zbyt szczęśliwe, mam nadzieję, że gościnność wam to wynagrodzi i zatrze złe wrażenie. Lysaer poczuł ulgę, że nie został zignorowany, i bez sprzeciwu przyjął zaproszenie maga. Przyciągnął najbliższą ławę i usiadł przy stole. Ale stojący za nim Mistrz się zawahał. Dakar zdjął kociołek z ognia i zaczął nakładać gulasz do glinianych misek. Od czubka potarganej głowy aż do popękanych skórzanych butów, przypominał bardziej rumianego właściciela przydrożnej gospody niż utalentowanego proroka. Jednakże ciekawość, która aż kipiała pod niewzruszoną maską twarzy grubasa, wzbudziła u Arithona niepokój. Usiadł obok przyrodniego brata, skrywając starannie złe przeczucia. Zainteresowanie Dakara wskazywało na to, że ryzykuje on coś więcej niż tylko złoto, o które się założył. Zaniepokojony przez dowód, który popierał jego tezę, Arithon obiecał sobie w duchu, że nie da się znów wykorzystać. W Karthanie dostał gorzką lekcję i postanowił, że drugi raz nie poświęci magicznych zdolności ani muzyki w imię obowiązku. Chociaż czarnoksiężnik i prorok dzierżyli wszystkie atuty, Arithon zamierzał przejąć inicjatywę, nawet jeżeli miałoby to polegać tylko i wyłącznie na maskowaniu własnych intencji. Stanęła przed nim miska z jedzeniem, ale nim wziął pierwszy kęs, popatrzył na czarnoksiężnika. – Kto to jest Davien? – zadał pierwsze pytanie, jakie mu przyszło do głowy. Dakar się zakrztusił. Zastygł z chochlą w powietrzu, a gorący sos kapał na gliniane cegły paleniska. Lysaer popatrzył na brata, znieruchomiały z niepokoju; wokół Arithona gęstniało napięcie, niczym burzowe chmury. Tylko Asandir nie okazał zmieszania. Ale jego odpowiedź była szybka i ostra jak pociągnięcie miecza. – A dlaczego pytasz? Arithon zacisnął szczęki. Dopisywało mu szczęście. Nie spodziewał się, że jego słowa wywołają aż taki efekt. Chociaż prosił Lysaera, żeby nie doprowadzał do niepotrzebnych konfrontacji, bez wahania wykorzystał szansę prowokacji. – Myślę, że wiesz, dlaczego pytam. Kocioł z gulaszem uderzył o deski stołu. – Na Koło Daeliona! Asandir uciszył Dakara jednym spojrzeniem, a potem obrócił ku Arithonowi twarz, która nie wyrażała żadnych uczuć. |