Mały książę był zbyt ożywiony, żeby spać. Przejedzony słodyczami i ciągle jeszcze zdenerwowany i podniecony zabawą, jaką uczczono jego urodziny, biegał w koło na krótkich nóżkach i przewracał się na dywan, zanosząc się śmiechem. – Chcę do mamy! – wołał do swego opiekuna, coraz bardziej zmęczonego, który spędził cały dzień, zajmując się nadpobudliwym trzyletnim chłopcem, przez co jego dystyngowana postawa mocno ucierpiała. Królewska niańka podniosła dziecko z podłogi. Choć radziła sobie z maluchami, chłopiec wił się w jej ramionach i zdołał jakoś oplątać sobie nocną koszulkę wokół szyi. – Niedoczekanie – narzekała. – Czy chcesz się zadusić na śmierć? Książę wybuchnął śmiechem. – Chcę do mamy. Wyczerpana, niańka z trudem przywróciła wymięte ubranko księcia do porządku. – Zgodzę się, jeżeli obiecasz, że szybko pocałujesz ją na dobranoc, a potem położysz się grzecznie, zamkniesz oczka i zaśniesz. Twarz chłopca rozjaśnił uśmiech, który nieodmiennie sprawiał, że serca jego poddanych topniały jak lód na słońcu. – Obiecuję. – A więc pamiętaj, że książę nigdy nie łamie danego słowa – ostrzegła go niańka. Mały Lysaer poważnie skinął główką. – Cóż, zobaczymy, czy ty także potrafisz dotrzymać słowa, młody człowieku. – Kobieta zwichrzyła złote włosy chłopca, a potem oddała go w obolałe ramiona opiekuna. – Zabierz go na dół, panie. To dobry chłopiec. Dziś są jego urodziny, więc królowa nie powinna być zła. Książę paplał nieprzerwanie, kiedy pokonywali trzy kondygnacje schodów. Szambelan, chociaż był starym człowiekiem, miał doskonały słuch. Jednakże kiedy dotarli do królewskich apartamentów, staruszkowi dzwoniło w uszach, a wiercący się niecierpliwie w jego ramionach książę odwrócił jego uwagę od ostrzegawczego gestu strażnika. Schowany za ozdobną kotarą przedpokój lady Talery był zupełnie pusty. Skrzynie i wysadzane klejnotami gobeliny lśniły w świetle kandelabrów, dziwnie słabym jak na tę porę. Szambelan się zawahał. Czując, że dzieje się coś niedobrego, postawił księcia na podłodze. Ale dziecko, zbyt małe, żeby uświadomić sobie niebezpieczeństwo, wyrwało rączkę z uścisku starego i pobiegło naprzód. Kiedy tylko Lysaer przekroczył próg komnat matki, wyczuł, że coś jest nie tak. Jego ojciec siedział wraz z królową; oboje byli na siebie źli. – Nie waż się wykorzystywać żadnego z moich dzieci jako broni w tej bezsensownej waśni ze s’Ffalennami – powiedziała matka głosem, którego Lysaer nigdy u niej nie słyszał. Jego bose stópki nie robiły żadnego hałasu, stanął więc w cieniu, niepewny i niezauważony. Uwięziony beznadziejnie w przedpokoju, szambelan nie śmiał wejść do komnaty i narazić się na gniew króla. Bezradnie szarpał siwe włosy i modlił się, żeby książę zrozumiał sytuację i wycofał się po cichu. Ale Lysaer był przerażony i zbyt mały, żeby pojąć istotę kłótni. Stał bez ruchu niczym zając w kącie pomieszczenia i słuchał królowej. Melodyjna intonacja dialektu Rauven barwiła jej słowa surową mocą. – Dar naszego syna nie będzie twoją bronią. Czy ośmielisz się go użyć? Na Atha, przysięgam, jeżeli spróbujesz, nigdy już nie urodzę ci dziecka. Lysaer zmarszczył brwi, próbując odnaleźć sens w słowach dorosłych. Wiedział, że to o nim mówią i o tym, że potrafi wyczarować z powietrza iskry i światło, kiedy tylko zechce albo kiedy pomyśli o słońcu. Król wstał nagle z krzesła. Jego cień skurczył się gwałtownie, kiedy pochylił się nad królową i schwycił ją za nadgarstki. – Kobieto, spróbuj postąpić wbrew mojej woli, a uczynię cię najnieszczęśliwszą z matek. Wiń swojego ojca. Powinien bardziej się postarać o twój posag. Czarnoksięstwo i dzieci to nieszczególna mieszanka. Królowa wyrwała się z uścisku; jej bransolety zabrzęczały. Uderzyła łokciem o kant stołu, strącając na ziemię kryształową wazę. Odłamki szkła i orzeszki w cukrze posypały się na dywan. Lysaer zakwilił, niewidzialny w cieniu drzwi. Chciał uciec, ale nie dostrzegł nigdzie szambelana. Król poderwał królową na nogi. – Byłaś już dostatecznie długo niedysponowana, ty królewska wiedźmo. Mam zamiar cię teraz posiąść i będę to czynił co noc, aż w końcu powijesz Mistrza Cieni, którego mi obiecano. Na rękawach króla rozbłysły klejnoty, kiedy zamknął w ramionach swą zdobycz. Królowa walczyła z nim zaciekle. Przycisnął ją brutalnie do siebie. Jedwab pękł z dźwiękiem przypominającym skowyt małego zwierzątka; blask kominka oświetlił nagie plecy kobiety. – S’Ffalennowie będą przeklinać twe urocze, uzdolnione dzieci z morskiego dna – roześmiał się król. Królowa walczyła nadal. Jej złote loki wymknęły się z diamentowych spinek i splotły się z szorstkimi włosami mężczyzny. Stojący przy drzwiach Lysaer widział łzy w oczach matki, ale jej głos ani na moment nie zadrżał. – Weź mnie siłą, a przysięgam na kamienie wieży Rauven, odpłacę ci z nawiązką. Piraci s’Ffalennowie podzielą mój posag, mój dar, i skierują go przeciw s’Ilessidom. Zrodzę ból i cierpienie. – Przeklinasz mnie, tak? Dharkaron świadkiem, pożałujesz tego. – Król uderzył królową. Straciwszy równowagę, kobieta upadła plecami na stół. Obrus zmarszczył się gwałtownie, a karafka z winem przewróciła się, znacząc czerwienią – niczym krwią – białe płótno. – Ojcze, nie krzywdź jej więcej! – zawołał wreszcie Lysaer, przerażony tym widokiem okrucieństwa i przemocy. Król znieruchomiał, odwrócił się i zobaczył syna stojącego w wejściu. Jego twarz się wykrzywiła; wyglądał jak obcy człowiek. – Wynoś się stąd! – ryknął. – Nie! – Królowa wstała i wyciągnęła do chłopca drżącą dłoń. – Lysaerze? Przerażone, rozhisteryzowane dziecko podbiegło do matki i skryło twarz w cieple jej ciała. Chłopiec czuł, jak królowa drży, przytulając go mocno. Zagłębiony w tkaninę jej sukni, książę słyszał niewyraźne słowa króla. Potem trzasnęły drzwi. Królowa podniosła Lysaera i pogłaskała go po włosach, jasnych i złocistych jak jej własne. Pocałowała go w policzek. – Już po wszystkim, moje maleństwo. Ale Lysaer wiedział, że kłamie. Tej nocy opuściła Amroth, żeby już nigdy więcej nie powrócić… Z cichym trzaśnięciem, niczym brzęk tłuczonego kryształu, książę znów ujrzał wyraźnie ładownię z żaglami. Trząsł się cały, zaszokowany nagłą zmianą. Po jego twarzy płynęły łzy. Doprowadzony do szału bólem zdrady, której doświadczył jako dziecko, zapomniał o tym, że jest już dorosłym mężczyzną. W tej właśnie chwili, wdzierając się w otchłań dawno zapomnianego bólu, Arithon s’Ffalenn rozpostarł swe ciemne zasłony. Przed księciem wyłonił się jakiś obraz. Zapiaszczone drewno pokładu zmieniło się w pomięte jedwabne prześcieradła, na których zmagały się dwie postacie splecione w miłosnym uścisku. Lysaer poczuł, jak oddech pali mu gardło. Mężczyzna miał ciemne włosy i blizny od miecza; niewątpliwie był to Avar s’Ffalenn. Pod nim, skąpana w glorii złotych włosów, leżała Talera, królowa Amrothu. Jej twarz płonęła szczęściem. Nagle Arithon wycofał się z umysłu księcia. Uśmiechnął się znacząco, spoglądając na dwoje splecionych ze sobą ludzi. – Mam ci pokazać resztę swojej kolekcji obrazów i wspomnień? Dłoń Lysaera zacisnęła się na rękojeści miecza. Jego matka i jej potajemny kochanek zamigotali niczym płomyk świecy i zniknęli, odsłaniając twarz bękarta, która wyrażała pogardę. Pochłonięty przez gniew, szalejący w nim niczym jasny płomień, Lysaer dostrzegał w jeńcu tylko znienawidzone rysy jego ojca. Latarnia kiwała się dziko u sufitu i rzucała rozedrgane cienie, jakby odzwierciedlając emocje księcia, kiedy chwycił za miecz i uderzył płazem w skroń więźnia. Siła ciosu rzuciła Arithona na plecy. Skrępowane nadgarstki zaszurały po zwiniętych płótnach, kiedy się przez nie przetaczał, by w końcu twardo uderzyć o deski pokładu. Bezwładnie, jak pozbawiona sznurków marionetka, legł na boku, podczas gdy po policzku i szczęce płynęły czerwone strumyczki krwi. – Cóż za wspaniały cios płazem – odezwał się niewyraźnie, sycząc przy każdym oddechu. – Dlaczegóż by nie użyć ostrza? – Ale w głosie Arithona nie było już tak charakterystycznej dla niego złośliwej nuty. Odzyskawszy rozsądek, targany wyrzutami sumienia, że dał się tak sprowokować, Lysaer uspokajał się z wolna. W całym swoim życiu nigdy nie uderzył bezbronnego człowieka, więc to, co zrobił teraz, bardzo go zabolało. Oddychając ciężko, wzniósł ostrze miecza w stronę swego wroga. – Chcesz, żebym cię zabił! – powiedział. Stwierdził z odrazą, że trzęsie mu się ręka, więc odrzucił broń na bok. – Na Atha, nie dam ci tej satysfakcji. Żądza zemsty, jaką pała twój ojciec, spadnie na innego człowieka, nie na mnie. Ostrze miecza uderzyło w drzwi. Kiedy odgłos przebrzmiał w dali, Arithon drgnął i zamknął oczy. Zaczął cały dygotać. Na krótką chwilę stracił nad sobą panowanie, przypominając sobie przerażenie, ból i desperację ostatnich dni. A potem znów przywdział maskę obojętności. – Żeglowałem jako pierwszy oficer na pokładzie Saeriat – rzucił. – Brygantyna była pod komendą mojego ojca. Następca tronu królestwa Amrothu wstrzymał oddech. Zrozumiał słowa więźnia. Czytał dokładnie dziennik pokładowy Briane i pamiętał relację z bitwy. Kapitan Saeriat spłonął razem z brygantyną. Piracki król Karthanu nie żyje. A tutaj, skrępowany niczym zwierzę i usiłujący się zabić, tkwi jego jedyny następca, ostatni żyjący potomek dynastii s’Ffalennów. Arithon dostrzegł zmianę nastroju swego przyrodniego brata. Uniósł się na łokciu i odrzucił do tyłu głowę. – Użycz mi swego noża. Jak książę księciu, a obiecuję ci, spór pomiędzy s’Ffalennami i s’Ilessidami skończy się tu i teraz, bez dalszego rozlewu krwi. – Nie mogę. – Lysaer spojrzał na okaleczoną twarz jeńca i poczuł nagły przypływ sympatii do swego brata. – Twoja śmierć zrujnuje życie każdego z marynarzy na tym statku. Mój ojciec już o to zadba. – Aleś ty godny podziwu – odparł s’Ffalenn z niekłamaną ironią. – Nie wspominasz nawet o złocie, które będzie nagrodą za tak wielkie poświęcenie i lojalność. – Zielone oczy spojrzały ku górze i zalśniły w świetle lampy. – Chcesz mnie zachować dla króla Amrothu. W jego rękach stanę się kukiełką, na której będzie mógł wyładować nienawiść, zasianą w jego sercu przez naszą matkę, mego ojca i siedem pokoleń kapitanów parających się piractwem przed nami. – Arithon opuścił wzrok. – Błagam cię, nie zmuszaj mnie do odgrywania tej roli. Pozwól mi odebrać sobie życie. To oszczędzi wstydu zarówno mnie, jak i twojej rodzinie. Uderzająca prostota tej prośby uderzyła księcia niczym cios. Chcąc uniknąć odpowiedzi, bez chwili wahania zerwał się na nogi i podniósł porzucony miecz. Wsunął ostrze do pochwy gwałtownym ruchem, znamionującym wielkie wzburzenie. Wydawało mu się, że prawdziwym celem jego wizyty była nędzna, nic nieznacząca komedia, która miała zdemaskować hipokryzję przeciwnika. Bał się swoich reakcji, więc odsunął się od przyrodniego brata, podszedł do drzwi i je otworzył. Kilka krótkich minut szaleństwa przywiodło go prawie do morderstwa, do poświęcenia życia lojalnych marynarzy, do skrócenia mąk przestępcy. Drżąc bezustannie, następca tronu Amrothu chwycił za barierkę zejściówki. – Zrządzeniem losu masz to, na co zasłużyłeś – mruknął, zamykając za sobą drzwi. – Wasza Miłość? Czy wszystko w porządku? – Pierwszy oficer Briane stał na straży w przejściu. Książę zostawił latarnię w ładowni z żaglami, więc w ciemnościach nie dostrzegł marynarza. Lysaer zatrzymał się, zaskoczony. Myślał, że jest sam, i nagłe pojawienie się oficera wprawiło go w zakłopotanie. – Tak, wszystko w porządku – odpowiedział szybko. Pierwszy oficer był zbyt dobrze wychowany, żeby skomentować wygląd księcia. Zamiast tego zabrał latarnię z ładowni i założył sztabę na drzwi z wystudiowanym skupieniem. Lysaer odsunął się od grodzi, na wpół nieprzytomny, w przepoconym jedwabnym ubraniu. Żądło, które wbił w jego umysł s’Ffalenn, ciągle drążyło jego myśli. Niepewność osłabiała honorowe zasady. A co gorsza ciągle czuł litość. Kiedy Arithon wpadnie w ręce króla, jego los nie będzie przyjemny, a męczarnie długie. Po raz pierwszy w swoim życiu Lysaer w pełni zrozumiał niemal obłąkaną nienawiść swego ojca, jaką ten darzył s’Ffalennów. Byli jego wrogami, aż do ostatniego potomka rodu. Książę przesunął dłonią po włosach, świadomy obecności oficera, który oczekiwał na rozkazy. – Wszystko ze mną w porządku – powtórzył. Przynajmniej głos przestał mu drżeć. – Poślijcie na dół uzdrowiciela. I pospieszcie się. Chcę, żeby więźnia pozbawiono przytomności, a statek ma wypłynąć pod pełnymi żaglami do Królewskiego Portu, zanim zacznie się przypływ. Pierwszy oficer podniósł na księcia przerażone oczy. – Wasza Wysokość, to nie jest dobry pomysł. Wysokie dawki mikstury mogą spowodować u więźnia trwały uraz. Lysaer popatrzył na oficera oczami twardymi jak szafiry, które ozdabiały jego kołnierzyk. – Na Atha, człowieku, wiem o tym! Ale szaleństwo z pewnością będzie dla jeńca błogosławieństwem, szczególnie wtedy, kiedy osądzą go jako s’Ffalenna i wykonają wyrok. Niech zadecydują o tym moce poruszające Kołem i niech będą dla niego łaskawe, bo on jest ostatnim z rodu. Pierwszy oficer spojrzał na księcia ze zdumieniem. – Piracki król zginął w bitwie? Lysaer kiwnął głową. – To powinno zadowolić mojego ojca. Jeżeli uzdrowiciel boi się kary, powiedz mu i wszystkim marynarzom na Briane, że płynę z nimi i wszystko ojcu wyjaśnię. Światło poranka padało na łuki wieży Rauven i zatroskaną twarz wysokiego maga, to oblewając ją srebrem, to pogrążając w mroku. Czarnoksiężnik przestał nagle spacerować tam i z powrotem. Zmęczonymi oczami uważnie przypatrywał się swemu słuchaczowi, który siedział u jego stóp. Człowiek był w transie i nie wykazywał żadnych oznak powracającej przytomności. Jego rysy pozostawały nieruchome; delikatne ręce spoczywały bezwładnie na obszytej ozdobną taśmą tunice, niezmiennie od zachodu słońca poprzedniego dnia. Wysoki czarnoksiężnik walczył z rozpierającą go niecierpliwością. Nie potrafił odczytać z delikatnych poruszeń jasnowidza, czy zbierane za pomocą jego kruchego talentu informacje są złe, czy dobre. – Co się dzieje z moim wnukiem? – słowa przebrzmiały w sali, zanim mag się zorientował, że wypowiedział je głośno. Ale troska stłumiła wyrzuty, jakie mógłby robić sobie z tego powodu. Wychudły stary czarnoksiężnik czekał nieruchomo, wstrzymując oddech. Jasnowidz otworzył mętne oczy. Dostrzegając na twarzy swego pana grymas rozpaczy i gniewu, jako jeden z nielicznych wiedział, jak mocno ten wysoki mag kocha wnuka, syna swojej córki i bękarta s’Ffalennów. Zważył więc dokładnie odpowiedź. – Widzę miejsce, które jest w ciągłym ruchu, ale nie ma tam światła. Pachnie płótnem, wilgocią i pleśnią. – Ale jasnowidz nie wspomniał nawet słowem o bólu, głodzie i pragnieniu, które także kryły się w tym miejscu. Po co miał niepokoić serce samotnego starca, kiedy już od wielu godzin nic się nie zmieniło w sytuacji Arithona, poza krótką wizytą księcia, odzianego w złoto i błękit Amrothu? Jasnowidz ponownie zamknął oczy. Jakimi słowami miał opowiedzieć temu starzejącemu się człowiekowi, że jego ukochany wnuk próbował sprowokować własną śmierć? Czy istniał sposób, by złagodzić rozpacz kryjącą się za takim krokiem? By pomóc zrozumieć, że ślepa nienawiść króla do zdradzieckiej żony może spaść także na jej nieszczęsnego syna? Jasnowidz bardzo nie lubił przekazywać złych wieści, nie mając nadziei na poprawę sytuacji. Znów pogrążył się w transie, gotów śledzić męczarnie Arithona, do chwili gdy zdoła wychwycić choć jedną informację, która rozjaśni nieco myśli starca. Daleko od drżącego kadłuba statku, kołyszącego się na falach i obmywanego przez spienione fale, wysoki mag podjął niestrudzoną wędrówkę wokół swej komnaty. Wschód słońca barwił czerwienią okna wieży. Chudy niczym kruk w swoich czarnych szatach, wysoki mag przystanął, a serce zmroził mu strach. Miał złe przeczucia. Jasnowidz zesztywniał. Brązowe oczy otworzyły się szeroko w twarzy, która zbielała jak płótno. – Dharkaronie, miej litość. – Masz złe wieści – oznajmił wysoki mag. – Mów szybko. Jasnowidz wziął płytki, urywany oddech i spojrzał ku górze. Jego dłonie bezradnie mięły odzienie. – Arithon jest w niewoli na statku należącym do Amrothu. Starał się ze wszystkich sił, żeby nie wpaść żywcem w ręce królewskiej sprawiedliwości. Ale mu się nie udało. Jego strażnicy oszołomili go jakimś specyfikiem. Chcą, by nie odzyskał świadomości aż do chwili, gdy dostarczą go do Królewskiego Portu. Rysy twarzy maga stwardniały niczym kamień wygładzony przez wiatr. Ukryty za pustymi, niewidzącymi oczami, jego umysł odtworzył fragment wspomnień o czarnowłosym chłopcu, który właśnie odbywał swoją pierwszą lekcję magii iluzji. „Ale to działa jak muzyka!” – rozbawiony nowym odkryciem, jego wnuk cieszył się tak, że stary mag uwolnił się od całego cierpienia i smutku, jakie odczuwał po śmierci córki. Mag zacisnął ręce na szorstkim kamieniu okiennego parapetu. – Arithon jest najzdolniejszym ze wszystkich moich uczniów – powiedział, a jasnowidz położył dłoń na ramieniu starca, żeby dodać mu otuchy. Mag z irytacją ją strząsnął. – Czy wiesz, co chłopiec mi oznajmił, kiedy odszedł, aby przejąć dziedzictwo po ojcu? Wysoki mag wykrzyczał te słowa przez okno, jakby fale, rozbijające się z hukiem o nadbrzeżne skały, miały je usłyszeć i dać mu odpowiedź. – Jeżeli Arithon zostanie skrzywdzony – kontynuował starzec szorstko – król Amrothu zapragnie, by Koło Fortuny obróciło się wstecz i cofnęło dawne wydarzenia. Odpłacę okrucieństwem za każde okrucieństwo, skrzywdzę na ciele i umyśle jego pierworodnego syna. – Który jest także twoim wnukiem! – krzyknął jasnowidz, próbując uspokoić gniew, wzbierający pod słowami klątwy maga. Ale błagania nie dotarły do głuchych uszu, które nie słyszały nic, tylko szum wiatru i oceanu za oknami. Wezwany przez wachtowego oficera, starszy admirał floty Amrothu liczy żagle powracających statków, które należą do jego floty i które właśnie wyłaniają się zza horyzontu przed Królewskim Portem. Kiedy dolicza się dziewięciu, przeklina s’Ffalennów za pozostałych osiem, opóźnionych, zniszczonych albo przechwyconych… Na pokładzie wojennego okrętu Briane uzdrowiciel chciwie pije rum wprost z butelki, pragnąć choć przez chwilę nie słyszeć stłumionych krzyków więźnia, zamkniętego w pomieszczeniu z żaglami – krzyków wywołanych potwornymi wizjami, jakie zsyła na ludzi mikstura, którą mu podał… Pod zamglonym niebem, w innym miejscu, świat czeka na spełnienie proroctwa, które ma już pięć wieków, i nawet najmądrzejsi z mędrców tego świata nie wiedzą, że książę i jego więzień są nadzieją na jego spełnienie…
|