Prezentujemy fragment powieści Feliksa W. Kresa „Piekło i Szpada”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.  | Tytuł: Piekło i szpada Autor: Feliks W. Kres Wydawca: Fabryka Słów Cykl: Piekło i szpada ISBN: 83-89011-76-X Format: 528s. 125×195mm Cena: 29,99 Data wydania: 26 stycznia 2006 WWW: Polska strona Kup w Merlinie (28,—)
Czasy Mroków w Królestwach Zjednoczonych minęły, ale zło zaklęte w tajemniczych klejnotach czai się nadal, gotowe powrócić na każde wezwanie ciemnych mocy. Wszystko zależy od tego, w czyich rękach znajdą się Rubiny Przeznaczenia.
To tylko jeden z rozlicznych wątków stworzonych przez Feliksa W. Kresa w „Piekle i szpadzie”. Spotkasz tu galerię niezwykłych postaci, czasem okrutnych, próbujących przejąć władzę nad światem, czasem zagubionych, cierpiących z powodu nieszczęśliwej, tragicznej miłości. Nad wszystkimi unosi się groźba lodowej magii i wszechpotężna Egaheer, która wcielając się w rozmaite istoty staje się władczynią życia i śmierci. Są też zwykli śmiertelnicy. Zagrożeni pradawną klątwą gotowi są zawierzyć Szatanowi by ocalić swój los. Czy wśród nich znajdzie się odważny, który stanie naprzeciw złych mocy?
Barwne postacie, mroczny klimat opowieści oraz zawiłe intrygi i tempo akcji stworzone przez Feliksa W. Kresa przywodzą na myśl dumasowskie historie spod znaku płaszcza i szpady. Legendy, prastare klątwy i nieziemskie istoty, przedstawione w książce, sprawiają jednak, że bliżej jej do powieści grozy niż do historii awanturniczo-przygodowej. Autor kreśli przed nami obraz skomplikowanego świata, w którym piekielne moce próbują zawładnąć bohaterami.
Kiedy wkroczysz w ten niesamowity świat, musisz uważać by nie zawładnęły również tobą! |
Monterres ominął przedmieścia Malle. Wiedział więcej niż pułkownik Bon-Arpat, bo to mianowicie, że najbliższej nocy w mieście zostanie stoczona pierwsza bitwa. Nie zamierzał mieszać się do niej. Zresztą, zamierzał czy nie… Przede wszystkim nie mógł. Okrążywszy więc rogatki, pojechał ku Arelay – tą samą drogą, którą już raz przebył. Zamyśliwszy się głęboko, opuścił głowę i uniósł ją dopiero pośród pierwszych zabudowań umarłego miasta. Mógł pojechać na przełaj; nic mu tu nie groziło – ruiny zostały dokładnie sprawdzone. Owładniętych nie było od dawna, a demony, które się z ich ciał wydostały, przepadły, dokonawszy dzieła. Mimo wszystko Monterres puścił konia galopem i nie minął kwadrans, a ujrzał się po drugiej stronie miasta. Nadciągał zmierzch. Ujechawszy kawałek, szlachcic dostrzegł kilka postaci kryjących się na poboczu drogi. Zwykła rzecz. Ludzie pozbawieni nagle przez los domu i zajęcia dającego utrzymanie często schodzili na szlaki bezprawia. Wokół konających miast zawsze pełno było rzezimieszków i rabusiów. Baron miał misję, która jeszcze nie dobiegła końca. Rozważał teraz, czy nie należałoby zawrócić i poszukać innej drogi. – Nie, Monterres – rzekł do siebie. – Jesteś kim jesteś, ale nade wszystko jesteś waszmość szlachcicem. Nie, na honor, nie zawrócisz na widok paru łotrzyków. Nuże, przyjrzyjmy się tym panom z bliska. To mówiąc, nieznacznie dobył z olstrów pistolety i odciągnął kurki. Jechał dalej, pozornie pogrążony w rozmyślaniach, ale w rzeczywistości bystro patrząc spod oka. – Hola, panie! – rozbrzmiało za plecami. Baron odwrócił się i z ogromnym spokojem wymierzył z pistoletu. Przez sekundę oczy tamtego patrzyły wprost w lufę broni, zdążyło w nich jeszcze zamigotać śmiertelne przerażenie. Człowiek ten uczynił jakiś rozpaczliwy gest w kierunku pobliskich zarośli, ale było już za późno, bo oto spomiędzy listowia wykwitła smuga dymu i rozbrzmiał huk strzału – sprowokowany przez barona ukryty złoczyńca wypalił pospiesznie i niecelnie. Prawie w tej samej chwili ozwał się pistolet szlachcica. Mężczyzna w postrzępionym kaftanie runął w pył gościńca z krwawą dziurą pośrodku czoła. Na drogę wyskoczyli trzej ludzie. Monterres, cały czas z tą samą flegmą, dobył szpady. Jeden z napastników pochwycił jego konia przy pysku. Jeździec wymierzył pistolet w pierś bandyty. Ciszę wieczoru rozdarł huk kolejnego strzału. Zaraz potem baron spiął konia i odrzuciwszy wystrzeloną broń, skoczył ku tamtym, wywijając szpadą. Rozgorzała krótka walka. Rabusie spostrzegli, że nie sprostają wprawie i zimnej krwi szlachcica. Wkrótce Monterres schował broń do pochwy i posłuchał odgłosów ucieczki ocalałych rzezimieszków. Raz jeszcze spojrzał na trupy leżące w poprzek gościńca. – Plugastwo – rzekł ze wzgardą, zsiadając z wierzchowca, by pozbierać pistolety i zgubiony w walce kapelusz. – Spełniłeś pan dobry uczynek, Monterres. Dalejże, noc blisko. Wkrótce żwawo kłusował gościńcem. Spotkanie miał umówione przy starym kamiennym moście rozpiętym nad Arelą – rzeką, która użyczyła swej nazwy nie tylko wielkiemu miastu, ale całemu krajowi. Dostojna królowa wód leniwie toczyła swe wężowe cielsko, niewzruszona, obojętna na upływ czasu. Barona dziwnie zasmucał ten spokój rzek, gór i mórz. Oto upadało drugie mocarstwo świata, ustępujące potęgą tylko Zjednoczonym Królestwom. Ludzie tracili domostwa; rodzice chowali dzieci, które w mgnieniu oka prześcigały ich w latach, dotknięte Klątwą roznoszoną przez nieszczęśliwych bliźnich; mąż patrzył na starość poślubionej przed tygodniem żony… Lecz rzeki i góry Arelay, trwające przez wieki wraz z człowiekiem, odstąpiły go nagle, zachowując swą nieśmiertelność, pokazując, że należą do innego świata. Świata, w którym nie istniał upływ czasu i żadna zaraza, żadna Klątwa nie mogła zesłać nań nagłej starości i śmierci. Baron bardzo mocno przeżywał tę zdradę – bo zdradą w jego oczach była ta wzgardliwa nieśmiertelność. Na moście stali dwaj mężczyźni przytrzymujący wierzchowce. Czekano już na niego. Zbliżył się i zsiadł z konia. Wymienili ukłony. – A więc? – zagadnął bez wstępów wyższy z mężczyzn, znany hrabiemu pod nazwiskiem kawalera Vel Reano. – To nie pułkownik Bon-Arpat nosi w sobie truciznę, kawalerze – oznajmił sucho baron; nie lubił swego rozmówcy, choć szanował go i podziwiał za niezłomność, znamienitą odwagę i hart ducha. – Czy nie mylisz się waszmość? – Zapewniam pana – odrzekł z dumą wezwany – że zwykłem ważyć słowa, zanim je wypowiem. Czyżbym przywiózł kiedyś wiadomość niesprawdzoną? Powtarzam: pułkownik Bon-Arpat jest człowiekiem niezwykłym, tylko tyle. Źródło siły niszczącej Malle nosi w sobie kto inny. – Panie baronie, w Malle już nie ma Owładniętych. Ręczę. Klątwa musi sączyć się z kogoś mieszkającego za miastem. Lecz zarazem bardzo blisko miasta. Baron nie zniżył się nawet, by uczynić jakikolwiek gest. Powiedział i powtórzył, to musiało wystarczyć. Dwaj Nieśmiertelni wymienili spojrzenia. Monterres patrzył na tych ludzi i po raz setny rozważał, jak kłamliwa i zgoła szydercza była nazwa, którą ich obdarzono. Nikt na świecie nie igrał ze śmiercią tak często jak oni. A i to tylko ze śmiercią ciała, bo śmierć duszy każdego z nich dawno już została przesądzona… Byli, owszem, nieśmiertelni – o tyle, że ich liczba nie zmieniała się nigdy. – Panie baronie – rzekł z niezwykłą powagą drugi mężczyzna – czy pułkownik Bon-Arpat mógł dzisiaj być w okolicach Lermieré? Monterres popatrzył po twarzach swych rozmówców. – To niemożliwe. Rano skrzyżowaliśmy szpady, a od tego czasu towarzyszył mi stale. Chyba że minionej nocy. Mężczyźni znów wymienili spojrzenia. – To nie mogło być w nocy. – Wyznaję – rzekł z pewną niecierpliwością baron – że nie rozumiem, o czym mówimy. – Panie baronie, opodal Lermieré leży wioska, w której znaleziono Nieśmiertelną. Powieszoną w jednym z opuszczonych domów. Monterres poczuł zimny pot na czole. – O… – szepnął. – Nie pojmuję… Któż to mógł uczynić? Ale świadkowie? Jakieś ślady? – Nic. – Nie pojmuję – powtórzył z prawdziwą zgrozą Monterres. – Wiem jednak, że to nie mógł być pułkownik Bon-Arpat. Najpierw gotów jestem poręczyć własną głową, że pułkownik nie jest w stanie uczynić czegoś podobnego. Powiesić kobietę? Niemożliwe. A ponadto ten człowiek nie dość, że jest poza podejrzeniami, to jeszcze wyraźnie nam sprzyja. – Kimkolwiek jest nasz nowy wróg, jest potężny, panie baronie. Ona nie walczyła. Była przerażona. Widzi pan więc, że to nie mogło być w nocy. Noc dałaby jej wsparcie. – Przerażona… – rzekł baron, nie radząc sobie z natłokiem wieści niebywałych i zgoła niemożliwych do ogarnięcia. – Przerażona Nieśmiertelna… – Powiadasz zatem, baronie, że pułkownik jest poza wszelkimi podejrzeniami? – Tylko przez wzgląd na niezwykłość tego, com usłyszał, raz jeszcze powtarzam panu: to nie on! Widziałem jego krew na końcu mojej szpady. Była zwykłą krwią, a zapewniam, kawalerze, iż widziałem jej w życiu dość, by rozpoznać od pierwszego rzutu oka! Klątwa dość potężna i syta, by przenosić się z miejsca, gdzie mieszka pułkownik, aż do Malle, musiałaby zepsuć krew! – Skąd zatem ten zaduch śmierci bijący od jego domu? Powiadam panu, panie baronie, że ciągnie stamtąd piwnicznym chłodem niczym z otwartego grobowca. Nigdy dotąd nie czułem tak silnej obcej obecności. Tam coś jest. Równie wrogie i obmierzłe jak Klątwa, choć przyznaję, że wrogie i obmierzłe w całkiem inny, nieznany mi sposób. Pojmujesz waszmość, że nim przyznam się przed naszym Panem, że jest coś, z czym nie mogę nawet walczyć pomimo mocy, którą mi dał, muszę być pewny swego. A służba? Domownicy? – Zbyt wiele żądasz, kawalerze. Miałem zabić pułkownika Bon-Arpata lub przekonać się, że nie jest Owładniętym. Za służbę ręczyć nie mogę, choć wiesz lepiej ode mnie, że ludzi o małych duszach Klątwa porywa bardzo rzadko. Lecz mówiłem z siostrą pułkownika. To kobieta piękna i rozumna, godna swego brata, zaiste. Ale może być, że to ona nosi jakąś tajemnicę. – Kobieta? Przyznasz waszmość, że byłoby to jeszcze dziwniejsze, niż gdyby Owładniętym był sługa! Skąd to podejrzenie? – Zdaje mi się, kawalerze, żeś sam wątpił przed chwilą, czy na pewno chodzi o znaną nam Klątwę? – Prawda. Proszę mówić, panie baronie. Monterres zamyślił się. – Siostra pułkownika potrafi czytać z ruchu ust – rzekł na koniec. – Ale czyni to… chyba zbyt biegle. Raz i drugi zdało mi się, że nie patrzyła wcale na twarz brata, a jednak wyłożyła jego słowa. I ściśle, bo pułkownik nie zaprotestował. – Czyś tego pewien, baronie? – Pewien, kawalerze, jestem tylko tego, że pułkownik Bon-Arpat ma zupełnie zdrową krew w żyłach. Niczego więcej. Mam jeno swoje oczy i swój rozum, brak mi zaś owej siły, którą dano wam. Nieśmiertelni wymienili spojrzenia – a w następnej chwili poprzez ciemność ujrzał baron mdły błysk złotego medalionu. – Oto ta siła, baronie Monterres. Dziedziczysz ją po naszej siostrze. Dość sięgnąć… Nasz Pan zgadza się, byś został jednym z jego sług. Zaniedbana, ale wciąż dość równa droga wiodła na szczyt wzgórza, aż do samych ruin. O świcie trzej jeźdźcy zmierzali stępa pod górę. Mali… Ale może właśnie ta pozorna małość dała Piekłu tak duży kęs władzy nad światem? Na wzgórzu stał niegdyś wielki biały klasztor protazytów. Mnisi, wierni swemu Panu do końca, tułali się gdzieś po świecie, głosząc wolę Boga, niesłuchani, wzgardzeni. Niesłusznie. Gdzież ich wina? W wierze? W żarliwej, gorącej modlitwie? Czy w tym, że odtrąceni i niewysłuchani, pozostali wierni swemu Panu, przyjmując Jego wyroki z pokorą? Uczynili co w ich mocy, by poprawić dolę ludzkiego robactwa. Ale sami przecież żadnej siły nie mieli. Ich potęga położona była w Panu, który modłów słuchał – albo nie… Teraz krążyli po świecie, tłumacząc nieszczęścia dopustem bożym i niezgłębioną mądrością Jego planów, wytrwałym obiecując zadośćuczynienie i nagrodę w przyszłym życiu. Lecz powszechnie tą przyszłą nagrodą wzgardzono. Rad by robak wierzył w drugie życie, gdyby dano mu przeżyć pierwsze. Doprawdy – nędznym prochem tylko okazał się rodzaj ludzki. Gdy przychodziły wojny i zarazy, natychmiast zwracano się ku Bogu, żebrząc o miłosierdzie. Lecz teraz? Wiara całych dziesiątków pokoleń jakże łatwo została odtrącona! A dlatego, że niepewna wizja dalekiego Ojca zastąpiona została przez nadzieję daną tu i teraz. Szatan – w imię własnych celów – walczył o świat dla człowieka. Walcząc, czynił dobro… Nie chciał dusz, nie podsuwał cyrografów, niczego nie żądał. Jego słudzy walczyli i ginęli w walce z Klątwą, ratując całe wioski i miasta. Bluźniercze wobec Boga błogosławieństwo coraz częściej wspierało tę walkę. Ale matki, którym zwrócono dzieci wyrwane z ramion śmierci; siostry, którym oddano braci – jakże ci ludzie nie mieli dziękować sługom Piekieł? Choć zdawano sobie sprawę, że w tej wojnie chodzi nie o ratowanie ludzi, lecz świata. Będącego przecież skarbcem Piekła. Lecz czy dobro świadczone w imię niskich pobudek przestaje być przez to dobrem? Czy bogacz dający hojną jałmużnę dla zaspokojenia swej miłości własnej nie zasługuje przez to na podziękowanie? Przecież wyrywa kogoś z nędzy. Tak i Szatan ratujący ludzi przed śmiertelnym tchnieniem Klątwy zasłużył sobie na wdzięczność; nie pytano, w imię czego ich broni. I być może działo się to ze szkodą dla Bożego Planu. Ale przecież człowiek nie pojmował, jak ma uczestniczyć w owym planie. Poprzez zagładę swojego gatunku? Poprzez śmierć? Tę przyjmował – bo i nie potrafił się przed nią uchronić. Ale miał może jeszcze przyspieszać jej nadejście? Odtrącać pomocną dłoń, gdy w grę wchodziło życie jego najbliższych? O, zbyt wiele wymagał Bóg od swych stworzeń! Szatan ratował dzieci Boga… – A więc, panie baronie, oto i cel naszej podróży. Monterres, zamyślony tak, że prawie nieobecny duchem, rozejrzał się dokoła i zsiadł z konia. Jego towarzysze pozostali w siodłach. – Monterres, czy pan mnie słyszy? – Słyszę, kawalerze. Zamyśliłem się, to wszystko. To miejsce sprzyja głębokim refleksjom. – Owszem. Stał tu niegdyś klasztor, który przetrwał wieki, a zmogła go dopiero obojętność i pycha Stwórcy świata. To miejsce, baronie, jest miejscem szczególnym, świadczy bowiem, jak kruche są potęgi… Dziś w nocy staniesz się naszym bratem. Dobrowolnie. Stracisz swe nazwisko i całą przeszłość, już nikt nigdy nie zapyta cię, czyś był królem, czy może żebrakiem. Pozostań do wieczora w tych ruinach. To nie rozkaz, lecz prośba przyjaciela płynąca prosto z serca. To miejsce, powtarzam, świadczy o kruchości potęg i władców. Na tym świecie nic nie jest trwałe. Oceń, panie baronie, czy słuszną jest twoja decyzja wstąpienia na służbę u słabego władcy. On nie obieca ci żadnej nagrody; nie zyskasz sławy ni bogactwa, ani zdrowia, ani nieśmiertelności. Temu władcy zaś jest sądzone przegrać w chwili końca końców. Bogu nie zależy tak na szczęściu ludzi, jak na klęsce Piekła, bądź więc pewien, że gdy ów wielki koniec końców nadejdzie, wszyscy słudzy naszego Pana zostaną potępieni, a ty razem z nimi. Wolna wola, baronie. Za wierną i ciężką służbę nie otrzymasz nagrody; owszem – zostaniesz ukarany z rozkazu Pana Niebieskiego. Gdy przeciwnie, za odmowę wstąpienia na tę służbę nie spotka cię żadna kara, a raczej otrzymasz nagrodę. Przemyśl to wszystko raz jeszcze, nim poweźmiesz decyzję. – Chcesz, bym zwątpił, kawalerze? – Nie, na honor. Chcę, byś wybrał, baronie, ale wybrał świadomie. – Niech tak będzie, wybiorę. – Do wieczora zatem. Zabieram pańskiego wierzchowca, zostanie odesłany do pańskiego domu. Wieczorem otrzyma pan w zamian konia godnego kogoś, kto nosi jeden z sześciuset sześćdziesięciu sześciu medalionów. – Gdy zaś tego medalionu nie przyjmę? – Wtedy koń będzie pożegnalnym darem od przyjaciół. Bo nie zapłatą przecież; wiem, że nie dla zapłaty świadczył nam pan swoje cenne usługi. Zatem do wieczora, baronie. – Do wieczora. |