Kilkanaście minut później wszyscy oprócz Orfiusa, Grejgiego i Kerella byli w bezpiecznym miejscu. Arto był zadowolony. Wszystko skończyło się dobrze. Strażnicy wciąż przetrzymywali Kerella, lecz był pewien, że łatwo się wykręci. Tylko psy mogłyby ich wytropić. Przed tym jednym jeszcze nie nauczyli się bronić, lecz kto by sprowadzał psy z powodu trzech dzieciaków i awarii komputera? Odpoczywali, wyczerpani ciągłym chodzeniem na palcach, nasłuchiwaniem byle szelestu i wypatrywaniem ruchu między cieniami. Dzięki skanerowi zaoszczędzili parę godzin. Arto pamiętał, kto odkrył jego możliwości. Lien okazał się równie dobrym jajcogłowym jak Rejkert. Arto czuł się troszkę winny. Gdyby tak bardzo nie obłożył pracą swojego pierwszego jajcogłowego, być może nigdy by się na nim nie poznał. Nie doceniwszy Liena, zawiódł go jako kapitan. Sam odstawił go na bok, po tym jak trzy lata temu Rejkert wygrał z Lienem komputerowy pojedynek na umiejętności. Aż do dziś nie pomyślał, że faworyzując Rejkerta mógł krzywdzić Liena. Tymczasem Lien okazał się tylko niewiele gorszy, a i kto wie, może winą był brak doświadczenia. Arto poznał po minie Rejkerta, iż wybranie jego konkurenta na wyprawę odebrał jako niezrozumiałą, niezasłużoną karę. Może dlatego go faworyzował, bo byli podobni. Nieważne jakie zadanie by mu zlecił, Rejkert nigdy by nie zaprotestował, nawet gdyby już miał dwa razy tyle obowiązków co teraz. Zamęczyłby się próbując je wykonać, a gdyby zawiódł, wziąłby całą winę na siebie. Taki już był – nie potrafił niczego odłożyć. Westchnął głęboko. Szacunek, jakim go obdarzali, czasem go dusił. Bycie pierwszym nie było lekkie i przyjemne. Dlaczego nie postępował tak z wojownikami, dlaczego nie stawiał znacznie wyżej tych, którzy byli ledwie odrobinę lepsi? Może za bardzo brzydził się jajcogłowymi, by dostrzegać między nimi różnice? Jeśli ktokolwiek w szkole traktował ich po ludzku, to właśnie on. Za mało znał się na ich pracy, by ją docenić. Umiejętności jajcogłowego nie oceniało się podczas bitwy. Miał nadzieję, że teraz, gdy już to zrozumiał, gdy wciągnie Liena do nowych obowiązków i zacznie je równo rozdzielać między nimi, przestaną traktować się jak rywale i zaczną współpracować. – Co to była za historia, tam w środku? – głos Żora wyrwał go z zamyślenia. – Po jaką próżnię Kerell wlazł do magazynu? Zwariował czy co? – To nic takiego. – Arto był zły na swoją nieostrożność, lecz jeszcze bardziej na niezdarę, która omal nie doprowadziła do katastrofy. Spojrzał na niego spode łba. – Gdyby ktoś uważał jak chodzi, to nikt by niczego nie zauważył. Winny spuścił głowę. Następnym razem będzie ostrożniejszy. Oczywiście, jeśli zezwoli mu na udział w następnej wyprawie. Nikomu nie pobłażał, nawet sobie. – Przez to wszystko niepotrzebnie zablokowałem komputer – zmartwił się Lien. – Ale nie wiedziałem, co się dzieje w środku. Może… – Zrobiłeś co oczekiwaliśmy. Niespodzianka w takiej chwili to najgorsza rzecz. Lien rozważył jego słowa. – Jesteś pewien? Chyba mógłbym zrobić coś, co ułatwiłoby wam wyjście z sytuacji. – Lien, tego obawiam się najbardziej. Potrafisz myśleć, ale w takich sytuacjach skup się na tym, byś nie zrobił czegoś, na co nie jesteśmy przygotowani. Nie mogłeś wiedzieć czy będziemy uciekać, czy tylko potrzebowaliśmy pomocy Kerella. Tym razem zostaliśmy, ale innym razem moglibyśmy to wykorzystać i uciec. – Ale trzy blokady pod rząd?! To może zwrócić uwagę! – Niczego nie skojarzą – jego głos brzmiał pewniej niż jego własne myśli. – Prędzej obwinią za to szczury albo ostatnią przeróbkę komputera. Dorośli są na to za głupi. Połowa chłopców roześmiała się, inni wesoło pokiwali głowami. – Tak, znowu wygraliśmy! – Dert przeciągnął się radośnie. – Znowu pokonaliśmy dorosłych! Na próżnię, jesteśmy dobrzy! – Najlepsi! Żimmy milczał. Po wyrazie twarzy kapitana zrozumiał, że nie wszystko poszło tak dobrze. – Akurat! – Arto powiedział to niezbyt głośno, lecz stanowczo. Umilkli. Spojrzeli na niego, nie rozumiejąc. Dert był zaskoczony. Nie rozumiał, co było nie tak. Nie wiedział, że nie chodzi o niego. Po prostu pewne rzeczy musiały być zrobione. – Ale kapitanie… Wszystko poszło zgodnie z planem! Spojrzał na tego, kto to powiedział. Chłopiec, który ukrył się naprzeciwko lampy. – Zgodnie z planem, tak – potwierdził. – Ale było gorzej niż poprzednio. Dlaczego ukryłeś się tak beznadziejnie głupio? Ta lampa mogła cię oślepić! Strażnik mógł cię dostrzec zanim ty byś go zauważył! Chłopiec zarumienił się ze wstydu. Popełnił błąd i teraz dobrze to sobie zapamięta. Rozległy się pomruki chłopców, którzy widzieli zdarzenie. Wystarczyło, by zauważono choć jednego z nich, aby wpadli wszyscy. – Wy też się nie popisaliście – dodał. – Ile wam zajęło dotarcie do drzwi? Od jutra codziennie godzina biegów przed treningiem, dla wszystkich! – Kapitanie! Jesteśmy wojownikami… – Nie na wyprawach! Musicie być tak szybcy, by dorośli nas nie zauważyli. Wtedy się nie liczy kim jesteście, tylko jak szybko potraficie uciec. Z rezygnacją pospuszczali głowy. Przecież tylko beksy musiały biegać! Lecz poza naganą, należała się im także pochwała. Byli jedną z najsprawniejszych grup w szkole, być może najsprawniejszą, a na pewno szybszą i zwinniejszą od powolnych starszaków. Już miał to powiedzieć, gdy ktoś przypomniał im o innym zdarzeniu z wyprawy. – Arto, co z pluskwą? – Po co ci ona? – Czy… jest bezpieczna? Wszyscy zamilkli. Świdrujące go spojrzenia mówiły, że to ostatnie pytanie chcieli zadać wszyscy. Jeśli nawet byli dumni z kapitana, który łatwo i pewnie potrafi ujarzmić takiego wroga, to strach był w nich o wiele silniejszy. Żimmy przyglądał mu się szczególnie uważnie. On wiedział, że większość kapitanów, którzy potrafili myśleć, prędzej czy później zaczynała zabawę z pluskwami. Zastanawiał się, czy Arto nie staje się jednym z nich. – To moja sprawa – odparł. – Was to nie dotyczy. Umilkli. Wiedzieli, że nie zamierzał o tym rozmawiać. Wam nic nie grozi, pomyślał. Jeśli wpadnę, to tylko ja. Muszę spróbować, to wszystko. Najwyżej stracicie kapitana. Lecz wierzył, że do tego nie dojdzie. Zawsze był ostrożny, a teraz miał jeszcze Zema. Jak tylko się rozstali, udał się prosto do pomieszczenia pod reaktorem. Jeśli lokalizator znikał tu z systemu, tym bardziej powinna to zrobić zdobyczna pluskwa. Spojrzy w twarz swojemu największemu wrogowi, a raczej temu, co najbardziej go przypominało. Druga pluskwa… od zawsze chciał taką dostać w swoje ręce, lecz nie wierzył, że jest to możliwe. System miał luki. Nie zawsze wiedział dlaczego, lecz to nie przeszkadzało w ich wykorzystaniu. Jego wiedza była zbyt ograniczona, by uciec. Musiał się zmierzyć z systemem na zupełnie innym poziomie. Musiał go oszukać lub unieruchomić, lecz najpierw musiał go zbadać. Do tego jej potrzebował. Czy wiedział dość o swoim wrogu, by go wkrótce pokonać? Zapamiętywał każdą informację. Dziś poznał największą słabość. Wierzył, że chwila podjęcia wyzwania jest bliska, nie wiedział tylko jak bardzo ta pluskwa różni się od jego własnej. Drżącymi rękoma wyjął z kieszeni wrzeciono i powoli zaczął odwijać zwoje folii. Jego oddech stał się krótki i płytki. Czuł przyspieszone bicie serca. Wziął odsłoniętą pluskwę w dwa palce i położył na lewej dłoni, prawą przyświecając sobie latarką. Spojrzał na maleńki okruch plastiku, czując wzbierającą wrogość na ten martwy, nieruchomy przedmiot. Drugi taki, tkwiący w ramieniu, zamieniał jego życie w plazmę. Pokonam cię, obiecał. Obedrę z tajemnic, użyję przeciwko czujnikom, by je oszukać. Pomyśl, jeśli potrafisz, ile mogę się nauczyć teraz, gdy cię zdobyłem! Nie, ty nie potrafisz myśleć. Jesteś bezrozumnym kawałkiem plastiku, bezmózgim automatem złożonym z bezdusznych części, istniejącym tylko po to, by mnie więzić. Oto miał go na swojej dłoni – najgorszego, bezwzględnego wroga. Był gorszy niż dorośli – jego panowie i władcy, którym służył tak dobrze. Nienawidził tego kawałka obcego ciała w swoim wnętrzu, od rozjaśnienia, gdy zrozumiał po co tam tkwi. Gdyby ktoś obiecał mu pozbycie się go w zamian za odcięcie ręki, i to bez możliwości regeneracji, nie wahałby się nawet chwili. Lecz to nie było takie proste. Cokolwiek zamierzał zrobić, ona musiała pozostać w jego ciele. Każdy dzieciak, gdy dowiadywał się o istnieniu lokalizatora, wierzył, że dzięki niemu jest stale podglądany przez dorosłych. Dokładniej, przez rodziców, policję i Kosę – tylko oni mieli odpowiednie uprawnienia. Gdziekolwiek poszedł, cokolwiek zrobił, oni mieli wiedzieć o wszystkim. Szkoła uczyła ich, że to nieprawda; nie od razu, ale tego uczyła przede wszystkim. Na promenadzie robili rzeczy, za które mogliby trafić do akademii, lecz dorośli nie reagowali. Dlaczego dorośli zawsze potrafili ich odnaleźć, lecz ślepli, gdy dopadali ich starsi uczniowie lub gdy z ich rozkazu sięgali do cudzych kieszeni? Z czasem maluchy pojmowały, że dorośli nie reagują, bo niczego nie widzą. Arto nie był wyjątkiem. Wierzył w to samo, lecz niewiele go to obchodziło. Dopiero w szkole jego umysł zdominowało niekończące się przerażenie, że dorośli się dowiedzą, że zareagują i poczuje zemstę starszaków. Przerażenie było tym większe, że nie mógł nic zrobić, by temu zaradzić. Lecz gdy pierwszy raz dokonał kradzieży i nie został na tym przyłapany, kiedy pierwszy raz wszedł do jednej z zakazanych stref i nie pojawił się żaden dorosły, wtedy zrozumiał, że wszystko to było kłamstwem, które sami sobie wymyślili. Wtedy poczuł ulgę. Był wolny, choć jeszcze nie wiedział, co to znaczy. Dzieci odkrywały tę prawdę jako trzeciaki, gdy jakiś starszak łaskawie to objaśnił po ukaraniu za marny podatek. On odkrył to sam, jeszcze jako dwojak. Jego koledzy grzecznie wracali po zajęciach do domu, z wiarą, że dorośli zawsze wiedzą, co robią. Nie pojmowali, dlaczego ci sami dorośli karali starszaków po naskarżeniu, lecz nie reagowali, gdy milczeli. Nie rozumieli, dlaczego policjanci łapali na promenadzie tylko te dzieci, które były na tyle nieostrożne, by dać się złapać. On wiedział. Zaczął sprawdzać swoje teorie w praktyce. Wkrótce wiedziała o tym cała grupa. Zyskał szacunek kolegów, choć wciąż widzieli w nim raczej sprytnego i bystrego jajcogłowego niż wojownika. Poczuli się wolni, lecz wtedy Arto odkrył czujniki. Swoim dziecięcym rozumem pojął, że zyskał tylko trochę więcej swobody, lecz, jak uczył go Dael, wciąż pozostał niewolnikiem. W tym czasie zaczynał pojmować jak i dlaczego pluskwa może zniknąć z systemu. Zaczął się też zastanawiać dlaczego. Dlaczego lokalizatory nie śledziły ich stale, lecz odpowiadały tylko na pojedyncze wezwania z systemu? Przede wszystkim zabraniało tego Stare Prawo. Podsłuchując dzieci, podsłuchiwano by także rodziców, a tego nie miał prawa robić nikt, ani Kosa, ani policja, ani Protektorzy. Z powodu jakiegoś dawnego zdarzenia tamci nie próbowali ponownie przekraczać tych granic. Obawiali się, że tym razem ludzie wynieśliby rząd własnymi rękami. Tylko policja, automatyczny system kontroli lokalizatorów oraz sami rodzice mogli zażądać zlokalizowania dziecka. Dopóki zachowywał się tak, by wszyscy myśleli, że nic się nie dzieje, dopóki uważał na czujniki, dopóty mógł robić wiele zakazanych rzeczy. Jego dociekania dały pewien niespodziewany skutek uboczny. Dorośli nie wiedzieli wszystkiego. Nie oni rządzili szkołą, nie oni pozwalali, by była taka jaka była. Szkołą rządzili oni sami – uczniowie. Istniało jeszcze inne wytłumaczenie ślepoty dorosłych – jednoczesne śledzenie wszystkich lokalizatorów było niemożliwe. Na stacji żyły miliony dzieci. Póki uważał co robi, był wśród nich niewidzialny. Jego lokalizator wciąż mógł być śledzony przez aparaturę namiarową systemu, lecz sieć była w stanie skupić się jednocześnie jedynie na ograniczonej liczbę osób, które zainteresowały Kosę lub policję. Na stacji nie było tak gęstej sieci czujników; swoją moc obliczeniową system wykorzystywał na śledzenie i analizę obrazów z sieci perceptorów. To one zastępowały czujniki, to one pozwalały śledzić każdego, z lokalizatorem czy bez. Pluskwa nie pozwalała patrzeć dorosłym jego oczami. Odnajdywała ich, gdy coś się stało, pilnowała, czy są w obrębie stacji i trzymała ich z dala od pewnych miejsc. Miejsc takich jak doki. Jak stocznia. Jak miejsca, które prowadziły na zewnątrz. A mimo to chodził tam i nic się nie działo. Czujniki nie interesowały się wnętrzem szybów; albo nie potrafiły tam sięgnąć, albo ignorowały lokalizatory w jego wnętrzu, uznając że są poza pilnowanym obszarem. Dlatego czasem wygrywał z systemem i bardzo lubił to robić. Wiedział, o co gra. Zdobędzie szczęście dla rodziców i może dla siebie. Najpierw przetrwanie, potem szczęście, głosiła oficjalna doktryna Rządu. Lecz już przetrwaliśmy. Już nie siedzimy na pojedynczej, wrażliwej na atak planecie. By nas zniszczyć ktoś musiałby zniszczyć wszystkie kolonie, setki nowych Ziem. Wiemy, jak szybko przemierzać kosmos; mamy potężną broń i potrafimy się bronić, lecz nigdy nie napotkaliśmy wrogów. Teraz jest czas na szczęście, lecz Protektorzy, Opiekunka i Kosa nie chcieli na nie pozwolić. Przez nich rodzice nie mogli być szczęśliwi i to uczyniło z nich śmiertelnych wrogów Arto. Rząd nie miał honoru. Co z nich za dowódcy, skoro tak traktują ludzi? Nie zasługiwali, by rządzić. Tak nie postąpiłby żaden kapitan, nawet najgorszy, który bije swoją własną grupę. Nawet taki wiedział, że bez grupy jest niczym. Obracał pluskwę w palcach, czując jej gładką powierzchnię. Już wkrótce, pomyślał, już niedługo się zmierzymy, w dokach. Pokażesz mi co potrafisz, a ja będę obserwował i szukał tego, czego nie możesz zrobić. Tam uderzę. Długo sycił wzrok widokiem zdobyczy, nim na powrót zawinął ją w folię i ukrył w szczelinie między płytami. Na wszelki wypadek, gdyby się odezwała. Iwen siedział w swoim pokoju – w ich pokoju – czekając aż Rossie wróci do domu. Przez jego głowę przewijały się myśli o tym, co robi grupa, co on mógłby robić, gdyby nie starszak. Czuł zimną wściekłość, że przez niego stracił zaufanie Arto, o które musiał tyle walczyć. Kapitan już wiedział, jaki z niego mięczak. Dowiedział się tego od siostry. Na nią też był wściekły, choć inaczej, na gorąco. Niepotrzebnie jej zaufał. Przeklinał siebie, że nie potraktował jej jak rodziców, że nie milczał przed nią, ale i tak wiedziała, co się dzieje. Co z tego, że potrafiła go pocieszyć, co z tego, że mówiła, że razem będzie łatwiej, skoro kilka dni potem wbijała mu nóż w plecy? Potrafię mówić, Ros. Potrafię. Nie milczałem bez powodu, ale ty nie potrafiłaś tego zrozumieć. Pochmurny jak gradowe niebo siedział na swoim łóżku, wtulony w kąt pokoju, z podkurczonymi nogami. Słyszał jak drzwi się otwierają. Rodzice byli w domu, to mogła być tylko ona. Zerwał się i stanął pod drzwiami. Gdy Ros weszła do pokoju mocnym uderzeniem dłoni w powierzchnię zmusił ich mechanizm do zasunięcia płyty. – Coś ty najlepszego zrobiła, dziewczyno? – wycedził ze złością. – Tak bardzo ci zależy, abym wyszedł na mięczaka? Ros złapała go za ubranie i przycisnęła plecami do ściany. Szybko się uczy, pomyślał, kojarząc ten ruch ze starszakami. – A czym wolisz być, kopalniaku? – spytała gniewnie. – Mięczakiem czy inwalidą? Te twoje głupie, dziecinne zasady… – puściła go, pozwalając by zsunął się na podłogę. Z jakiegoś powodu zrobiła to tak, że go zabolało. – Żałuję, że poszłam z tym do tego twojego kapitana. Też sobie znalazłeś wzór do naśladowania. Iwen był tak zaskoczony, że zapomniał o bólu. Nigdy dotąd tak się nie zachowywała. Złość nagle mu przeszła. Wstał. – O czym ty bredzisz? Wcale go nie naśladuję! Odwróciła się i otworzyła szafkę. Najpierw na niego napada, a zaraz potem traktuje jak powietrze! – Nie gadaj bzdur – odpowiedziała. – Nie jestem tak ślepa jak ty! Widzę jak o nim mówisz, więc uprzedzam, że kiepsko wybrałeś. To zwykły szczur, dziecinny kopalniak, że aż żal z nim gadać. Sto razy gorzej niż z tobą. Czy mogła mieć rację? Pierwszy raz spotkał kogoś, z kim chciałby się zaprzyjaźnić, lecz Arto nie był tym zainteresowany. Nie winił go. Sam tak robił, na dole. Nigdy nie był zainteresowany. Pamiętał, jak był młodszy, co robiły niektóre z dzieci, by zwrócić jego uwagę. Próbowały go naśladować, lecz wzbudzały tym jeszcze większą wzgardę. Posmutniał. – Co ty możesz o nim wiedzieć? – spytał hardo, łapiąc się na tym, że broni Arto. – Nie wiesz, jaki on jest. Co zrobił… – Co zrobił? – zatrzasnęła szafę ze złością i odwróciła się do niego. Iwen przeraził się, że rodzice przyjdą, by zobaczyć co się dzieje. – Co zrobił? Ten twój Arto, bezczelny, arogancki, niewychowany Arto, dałby się pokroić żywcem, byleby tylko nie stracić twarzy! Tak jak i ty, głupku. Tylko pomiędzy wami jest różnica. On jest stąd. Łatwo zniesie to, co ciebie by zabiło. Taki sam kopalniak jak oni wszyscy. Popatrz na siebie, popatrz co z tobą zrobił! – Nic ze mną nie zrobił! To nie jego wina, nic mu nie powiedziałem! Skąd miał wiedzieć? On jest inny… – Inny? W czym? Nie ma oczu? Nie widzi, co się dzieje? – Jakaś ty głupia! – zasyczał. – To nie wasze babskie sprawy! Narobiłaś mi takiego wstydu, że… że…. – prawie powiedział, że przez nią grupa może go odrzucić. Pewnie odpowiedziałaby, że to dobrze! – Jakbym potrzebował pomocy, to bym mu o tym powiedział, sam! – Naprawdę? – podparła się pod boki. – Kiedy? Gdybyś trafił do szpitala, czy do… do tej ich puszki? Nie rozumiesz, bezmózgi dzieciaku, że to już zaszło za daleko? Powiedz mi, że się mylę. Proszę bardzo, powiedz mi, że dasz sobie radę. Przekonaj mnie. Spojrzała z góry prosto w jego oczy. Robiła to bardzo rzadko i to przeraziło go najbardziej. Że to zrobiła. Bo wtedy zawsze wiedziała, kiedy nie jest szczery. Nie odpowiedział od razu. W jego oczach zebrały się łzy. Nie potrafił przed nią kłamać, nie w takich chwilach. Przetarł oczy krawędzią dłoni. – Może nie – przyznał cicho. – Nie do końca. Ale jesteś dziewczyną i nie rozumiesz jak to działa. – Za to ty dałbyś się zabić, byle tylko nie wyjść przed swoją grupą na jakąś… beksę! Skąd to wiedziała? Oczy Iwena rozszerzyły się w zdumieniu. Nigdy jej o tym nie mówił! Ros, widząc jego wyraz twarzy, przyklękła i delikatnie objęła dłońmi jego głowę. – Naprawdę nic nie rozumiesz? – spytała łagodnie. – Co komu po martwych bohaterach? Wolę żywego brata, nawet jeśli inni będą mówić, że jest karaluchem. Jasne, dziękować mi nie będziesz, ale czasami muszę zastępować twój rozsądek, którego najwyraźniej ci brakuje. Kiedyś będziesz mi za to wdzięczny. Iwen milczał, nie wiedząc co powiedzieć. Ros puściła go, wyjęła z szafy torbę i wyszła. Został sam. Przygnębiony, zdradzony, wrócił na swoje łóżko. Siadł na nim, skulony, wtulając się plecami w sam kąt pokoju, przyciskając ramiona do piersi. Pomyślał o swojej beznadziejnej sytuacji, o szkole, akademii, rodzicach i siostrze. Zacisnął oczy. Gdyby mógł sprawić, by wszystko inne znikło, by znikł ten starszak… Ale nie miał już sześciu lat, by wierzyć, że tak się stanie. Nie miał nawet dość wiary, by tego sobie zażyczyć. Myśl była głupia, lecz była jedyną, która się pojawiła. |