Jedna przestrzeń. Nieskończenie wiele dróg. Kellhus miał pięć lat, kiedy pierwszy raz wyszedł poza bramy Ishuäl. Pragma Uän zebrał chłopców w jego wieku i kazał się wszystkim trzymać długiego sznura, po czym bez dalszych wyjaśnień poprowadził ich w dół przez tarasy, przez Płową Bramę, do lasu. Zatrzymali się dopiero wśród potężnych dębów. Przez jakiś czas mogli się swobodnie błąkać po lesie – po to, jak domyślał się teraz Kellhus, aby się uwrażliwić. Aby usłyszeć świergot stu siedemnastu ptaków. Aby poczuć zapach mchu na korze i usłyszeć mlaskanie próchnicy pod sandałkami. Aby docenić kształty i kolory: białe snopy światła w miedzianym półmroku, czarne korzenie. A jednak mimo tej napierającej zewsząd nowości wszystkie myśli Kellhusa krążyły wokół pragmy. Aż drżał z niecierpliwości. Wszyscy widywali pragmę Uäna ze starszymi chłopcami, wszyscy wiedzieli, że zdradza im tajniki, jak to nazywali, sztuki kończyn… Tajniki wojny. – Co widzicie? – zapytał w końcu pragma, podnosząc wzrok na korony drzew. Posypały się odpowiedzi. Liście. Gałęzie. Słońce. Kellhus widział jednak więcej. Dostrzegał uschnięte konary, gąszcz walczących o przetrwanie pędów gałązek, małe, smukłe drzewka umierające w cieniu olbrzymów. – Konflikt – powiedział. – Co masz na myśli, młody Kellhusie? Strach i uniesienie – dziecięce namiętności. – Drz-drzewa, pragmo – wyjąkał. – One walczą o… o przestrzeń do życia. – Istotnie – przytaknął z powagą pragma Uän. – I tego właśnie będę was uczył, moje dzieci. Jak być drzewem. Jak walczyć o przestrzeń… – Ale przecież drzewa się nie poruszają – zauważył inny chłopiec. – Poruszają się, choć bardzo powoli. Serce drzewa uderza tylko raz do roku, na wiosnę, dlatego drzewo musi bronić się ze wszystkich kierunków jednocześnie. Musi się rozrastać i rozgałęziać, aż przesłoni niebo. Wasze serca biją wielokrotnie szybciej, dlatego wystarczy, żebyście swoje wojenne wysiłki kierowali tylko w jedną stronę. Tak właśnie ludzie zagarniają przestrzeń. Staruszek Uän zerwał się na równe nogi i machnął kijem. – A teraz chodźcie, wszyscy. Niech któryś spróbuje dotknąć moich kolan. W cętkowanym słońcem półmroku Kellhus rzucił się na niego razem z resztą chłopców. Piszczał ze złości i zachwytu za każdym razem, kiedy pragma wymierzał mu kuksańca albo odpychał go kijem. Patrzył z podziwem, jak stary człowiek wiruje w tańcu, a maluchy przewracają się na pupy i turlają po krzakach jak małe borsuki. Żaden nie dotknął jego nóg. Żaden nawet nie przekroczył granicy wykreślanego przez patyk kręgu. Pragma Uän był drzewem zwycięskim, bezdyskusyjnym właścicielem swojej przestrzeni. Khirgwi, owinięci w poszarpane brunatne burnusy, uzbrojeni w wyszczerbione sejmitary i tarcze z utwardzanej wielbłądziej skóry, poganiali rozkołysane wielbłądy. Ich dziki skowyt brzmiał ogłuszająco. Kellhus podniósł do ciosu swój dûnyaiński miecz. Zaśmiali się drwiąco. Śniade, pustynne twarze, jakże pewne siebie… Galopem pędzili wprost w krąg zakreślany klingą Kellhusa.
Cnaiür kopnął siodło i osmolone końskie truchło. Podparł się na rękach i wstał z popiołu. Zamrugał kilka razy; dym gryzł w oczy. Dzwonienie w uszach. Był dym, był smród przypalonego mięsa – a poza tym cały świat dzwonił. Nie słyszał nic poza tym. Podszedł do spalonych szczątków kobiety i dziecka i znalazł swój nóż. Podniósł go ostrożnie za zwęgloną rękojeść. Była jednocześnie gorąca i chłodna; czarnoksięskie ciepło zawsze w taki sposób przesączało się do rzeczywistego świata. Ruszył na północ, między obwisłe, haftowane w klątwy namioty Ainończyków. Ozdobione piktogramami proporce łopotały na wietrze. Za jego plecami czarnoksiężnicy Szkarłatnych Wieżyc chodzili po niebie. Słupy ognia wybuchały bezszelestnie. Ściany błyskawic przesłaniały widok w dal. Wydawałoby się, że ludzie powinni krzyczeć. Serwë. Otoczył go tłum cywilów – podekscytowanych, wniebowziętych, przerażonych, zdumionych… Otwierali usta, kłapali językami o zęby, ale on wciąż słyszał tylko dzwonienie. Roztrącał ich lekkimi jak piórka ramionami i szedł dalej. Bolała go lewa ręka. Otworzył dłoń i ujrzał spoczywającą w niej chorae ojca. Nawet w blasku słońca miało powierzchnię całkiem matową, pokrytą niezrozumiałym pismem – brudna, żelazna gałka oczna. Dwa razy ocaliła mu życie. Wcisnął ją z powrotem za pas. Usłyszał huk pioruna. Dzwonienie w uszach przycichło do przenikliwego pisku na granicy słyszalności. Przystanął, zamknął oczy. Krzyki i biadania, jedne daleko, inne blisko… bardzo blisko. Kreśliły przestrzeń, zapuszczały się aż po horyzont, ginęły we wszechobecnym zgiełku bitwy i szumie morza… Znalazł w końcu ozdobny pawilon Proyasa na szczycie małego pagórka. Pomyślał, że wydaje się bardzo sfatygowany. Wezbrała w nim fala smutku. Wszystko było takie umęczone. Nieopodal stał namiot, w którym dawniej mieszkał z Kellhusem; maszty skrzypiały, płótno łopotało na wietrze, przy wygaszonym ognisku stał kociołek. Dym snuł się przy ziemi, wpełzał między sąsiednie namioty. Serce załomotało mu w piersi. Może tak jak inni poszła na południowo-wschodni skraj obozu, żeby stamtąd śledzić przebieg bitwy? A może porwali ją Kianowie? Taką piękność zgarnęliby z pewnością, nie bacząc na jej brzemienny stan. Była zabawką książąt, cudownym prezentem! Łupem! Aż podskoczył na dźwięk jej głosu. Krzyczała… Przez chwilę stał jak wrośnięty w ziemię. Usłyszał męski głos, łagodny, kojący – a zarazem niewyobrażalnie okrutny. Ziemia zatrzęsła mu się pod nogami. Zatoczył się do tyłu – jeden krok, drugi. Skóra mrowiła go boleśnie. Dûnyain. – Proszę! – krzyczała Serwë. – Błagam! Dûnyain! Ale jak? Ostrożnie ruszył naprzód. Żebra miał jak z kamienia, nie mógł zaczerpnąć tchu! Nóż drżał mu w dłoni. Wyciągnął rękę i trzęsącym się czubkiem ostrza rozchylił poły namiotu. W środku było za ciemno, żeby od razu coś zobaczył. Mignął mu ruchomy cień, usłyszał szloch Serwë… W końcu ją dostrzegł: klęczała nago przed jakąś potężną sylwetką. Opuchlizna całkiem przesłoniła jej jedno oko, krew ściekała jej z głowy i nosa w rytm uderzeń serca, spływała na szyję i piersi. Co?! Nie zastanawiając się dłużej, wśliznął się do spowitego półmrokiem namiotu. W powietrzu unosiła się woń okrutnego spółkowania. Dûnyain okręcił się na pięcie. Był nagi, tak jak Serwë, a zakrwawioną dłoń zaciskał na nabrzmiałym członku. – Scylvend… – mruknął, przeciągając zgłoski. Oczy błyszczały mu z rozkoszy. – Nie zwęszyłem cię. Cnaiür pchnął prosto w serce, ale zlana krwią ręka dûnyaina trafiła go w nadgarstek i zbiła cios. Nóż wszedł w pierś tuż poniżej obojczyka. Kellhus zatoczył się, zadarł głowę i wydał z piersi stukrotnie zwielokrotniony ryk, jakby w jednym nieludzkim gardle spętano sto głosów. Jego twarz… otworzyła się, jakby miała dziesiątki stawów rozmieszczonych od czubka głowy po nasadę szyi. Pod tworzącymi ją palcami Cnaiür zobaczył ślepia bez powiek, dziąsła bez warg… Potwór uderzył go. Cnaiür osunął się na kolano i wyszarpnął z pochwy miecz, ale intruz jednym zwierzęcym skokiem wypadł z namiotu.
Rozproszeni ainońscy rycerze, w większości pozbawieni koni, nie mieli innego wyjścia, jak zewrzeć szyki i stawić czoło fanimom. Kianowie regularnie wpadali w sam środek ich oddziałów. Wymalowane na biało ainońskie twarze majaczyły w prześwietlonej słońcem kurzawie, stanowiąc dogodny cel; krzepnąca krew zlepiała przycięte w kwadrat brody; sztandary padały na ziemię, prosto pod końskie kopyta; pot mieszał się z kurzem, tworząc lepki brud. Ciężko rannego Sepherathindora trzeba było przenieść na tyły; wcześniej, w awangardzie, „śmiał się z Satohessera”, jak wszyscy ainońscy arystokraci w obliczu śmierci. Niektórzy – wśród nich Galgota, palatyn Eshganax – poganiali konie i uciekali w dół zboczy, zostawiając spieszonych rodaków i lenników na pastwę losu. Inni – tak jak okrutny Zursodda – wykrwawiali swoich ludzi w nierozważnych kontratakach, aż zabrakło im jeźdźców. Jeszcze inni – waleczny Uranyanka, albo piękny Chinjosa, hrabia-palatyn Antanamery – spokojnie odpierali kolejne natarcia pogan. Zagrzewali podwładnych do boju i walczyli o każdą piędź ziemi. A Kianowie szarżowali raz za razem. Konie kwiczały. Lance pękały z trzaskiem. Ludzie krzyczeli i płakali. Sejmitary i miecze dźwięczały jak plac boju długi i szeroki. I za każdym razem fanimowie odbijali się od pancernej ściany, nie mogąc się nadziwić, że pokonani jakoś nie dają się pokonać. Na północnym zachodzie Khirgwi napierali na inrithich z uporem i obłąkańczą furią. Wielu zeskakiwało z wysokich wielbłądów i rzucało się na oszołomionych jeźdźców, aby rękami ściągnąć ich z koni. W ten sposób zginęli Kushigas, conriyański palatyn Annandu, i Inskarra, thunyeryjski hrabia Skagwy. Proyas został otoczony, podobnie jak tysiące schowanych za pawężami Thunyerów. Khirgwi rozlali się także wokół Anwuratu, uderzyli na oblegających twierdzę Conriyan i zmusili ich do odwrotu. Ruszyli również na pagórek, na którym Wielki Wódz zatknął swoją chorągiew, swazondowy sztandar. Tymczasem wojska grandów Eumarny przewalały się jak burza przez wąskie i kręte zaułki inrithijskiego obozu, paląc namioty, mordując kapłanów, łapiąc i gwałcąc kobiety. Na widok buchającego znad obozowiska słupa dymu ludzie Skaurasa padali na kolana i płakali, dziękując Jedynemu Bogu. Oddawali też cześć sapatiszachowi, całując ziemię u jego stóp. Nagle niebo na wschodzie rozbłysło światłem. Wspaniali jeźdźcy Cinganjehoia spotkali Szkarłatne Wieżyce… I śmierć. Ci, którzy przeżyli pierwszy atak czarnoksiężników, uciekali całymi tysiącami – głównie na szerokie plaże nad Meneanorem, gdzie czekali już na nich wielki mistrz Gotian, hrabia Cerjulla i hrabia Athjeäri na czele odwodów świętej wojny. Dziewięć tysięcy inrithijskich rycerzy spadło na nich znienacka, siekąc bez litości, wdeptując w piach i spychając do wody. Bardzo niewielu grandów Eumarny uszło z rzezi cało. Cesarscy kidruhilowie przełamali zjeżony ostrzami wał okalający Ainończyków i zepchnęli w tył dowodzącego grandami Enathpaneah Imbeyana. Pierwszy raz w bitwie, którą przyszłe pokolenia miały nazywać Bitwą o Stoki, nastała chwila wytchnienia. Kurzawa zaczęła się przerzedzać… Kiedy łąki odsłoniły się na dobre, rozwleczeni w długi, poszarpany szyk Ainończycy wydali okrzyk radości i razem z kidruhilami przypuścili szturm w górę zboczy. Na północy pierwszy impet szarży Khirgwich został najpierw wyhamowany graniczącą z cudem obroną swazondowego sztandaru, jaką wsławił się Kellhus, książę Atrithau, a potem kompletnie rozbity, kiedy atak z jednej i drugiej flanki przypuścili augliscy i ingrauliscy jeźdźcy pod dowództwem hrabiów Gokena i Ganbroty. Bębny umilkły. Daleko na północnym zachodzie książę Saubon i hrabia Gothyelk przełamali wreszcie opór grandów Shigeku i Gedei, których ścigali wzdłuż brzegów Sempis. Hrabia Finaöl na czele canutyjskich rycerzy zaatakował mających znaczną przewagę liczebną strażników padyradży, sprawujących pieczę nad świętymi bębnami. Sam hrabia odniósł poważną ranę, pchnięty włócznią pod ramię, ale jego kawaleria zwyciężyła i wycięła w pień uciekających w panice doboszów. Niedługo potem zdyszani Galeoci i żołnierze tydońskiej piechoty zaczęli polować na kobiety w rozległym kianeńskim obozie. Wielka fanimska armia przestała istnieć. Książę Fanayal i coyauri uciekli prosto na południe, ścigani przez kidruhilów po ciągnących się bez końca plażach. Imbeyan oddał pole rozproszonym Ainończykom i próbował wycofać się przez wzgórza, ale Ikurei Conphas przewidział ten manewr i zmusił go do ucieczki pod eskortą garstki najbliższych rycerzy, podczas gdy grandowie wykrwawiali się w szturmach na zaprawioną w bojach kolumnę selialską. Generał Bogras zginął wprawdzie, trafiony zbłąkaną kianeńską strzałą, ale Nansurczycy wytrwali na stanowiskach i wycięli w pień żołnierzy z Enathpaneah. Khirgwi czmychnęli na południowy zachód; zakuci w stal rycerze pognali ich w głąb bezkresnej pustyni. Setki inrithich, zapuściwszy się w pościgu za daleko, nie wróciły do swoich.
Cnaiür podniósł z maty osmolony nóż. Serwë, zaciskając kurczowo dłonie na zakrwawionym kocu, patrzyła w ślad za Kellhusem i darła się jak opętana. Kiedy ją chwycił, próbowała wydrapać mu oczy. Pchnął ją na ziemię. – On mnie potrzebujeee! – wyła. – Jest ranny! – To nie był on – mruknął. – Zabiłeś go! Zabiłeś go! – To nie był on! – Jesteś chory! Jesteś obłąkany! Dawny gniew jednak wziął w nim górę nad niedowierzaniem. Chwycił ją za rękę i wywlókł przed namiot. – Zabieram cię! Jesteś moim łupem! – Jesteś obłąkany! Wszystko mi o tobie powiedział, rozumiesz?! Wszystko! Uderzył ją. Upadła. – Wszystko? Czyli co? Otarła krew z ust. Już nie wyglądała na przestraszoną. – Powiedział, dlaczego mnie bijesz. Dlaczego cały czas o mnie myślisz, a kiedy do mnie wracasz, wpadasz w szał. Wszystko mi powiedział! Zadygotał. Wzniósł dłoń do ciosu, ale nie był w stanie zacisnąć jej w pięść. – Co ci powiedział? – Że jestem tylko znakiem. Symbolem. Że kiedy mnie bijesz, bijesz siebie. – Uduszę cię! Skręcę ci kark jak kociakowi! Wytłukę ci całą krew z łona! – No to zrób to! – wrzasnęła. – Skończ ze mną raz na zawsze! – Jesteś moim łupem! Moją nagrodą! Mogę z tobą robić, co zechcę! – Nie! Wcale nie! Nie jestem łupem! Jestem twoją hańbą! Tak właśnie powiedział! – Hańbą? Jaką hańbą? – Bijesz mnie, bo się poddałam, tak samo jak ty się poddałeś! Bo rżnąłeś go tak samo, jak przedtem jego ojca! Wciąż leżała na ziemi, z rozrzuconymi nogami. Była taka piękna. Poobijana, zapłakana, ale piękna. Jak człowiek mógł być taki piękny? – Tak powiedział? – zapytał bezbarwnym głosem. On tak powiedział. On. Dûnyain. Rozszlochała się. Nie wiedzieć skąd w jej dłoni pojawił się nóż. Przystawiła go sobie do gardła; w ostrzu odbiła się perfekcyjna krzywizna jej szyi. Mignął mu swazond na jej przedramieniu. Już raz zabiła! – Jesteś obłąkany! – płakała. – Zabiję się! Zabiję! Nie jestem twoim łupem! Należę do niego! Do niego! Serwë… Przeciągnęła nożem po skórze. Ostrze zagłębiło się w ciało. Jakimś cudem zdołał złapać ją za przegub. Wyrwał jej broń z ręki. Zostawił ją zapłakaną przed pawilonem dûnyaina. Błąkając się między namiotami patrzył na bezkresny Meneanor, widoczny ponad głowami coraz liczniejszych, rozradowanych inrithich. Jakie to nienaturalne, pomyślał. Morze… |