powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

Advocatus diaboli
Piotr Dmochowski – z wykształcenia prawnik, z zamiłowania kolekcjoner dzieł sztuki. Urodził się 27 czerwca 1942 r. w Warszawie. W 1964 r. wyemigrował do Francji. Od 23 lat wielbiciel twórczości Zdzisława Beksińskiego, którą promuje zawsze i wszędzie. Przez sześć lat prowadził w Paryżu galerię „Galerie DMOCHOWSKI, musée-galerie de BEKSINSKI”. Może pochwalić się bogatą kolekcją obrazów, zarówno swojego ulubionego twórcy, jak i artystów rosyjskich, bułgarskich czy francuskich. Autor krótkometrażowego filmu „W hołdzie Beksińskiemu” oraz książki „Zmagania o Beksińskiego”.
Piotr Dmochowski
Piotr Dmochowski
Magdalena Jurowicz: Dlaczego profesor prawa zainteresował się sztuką? Kiedy to się stało i w jakich okolicznościach?
Piotr Dmochowski: Na to, by pokochać sztukę i być wrażliwym na piękno, nie ma zawodu. Sztuką interesowałem się już w liceum – chodziłem na wagary do łódzkiego muzeum sztuki. Potem w Paryżu, co niedziela, (bo wtedy wstęp był bezpłatny) chodziłem do Luwru. Lecz tak naprawdę pokochałem sztukę po spotkaniu z malarstwem Beksińskiego.
MJ: Kiedyś powiedział Pan: „Są przecież inne kryteria jakości sztuki poza jej nowatorstwem i inspiracją dla młodzieży. Muzea też nie są jedynymi arbitrami wielkości twórców”. Czym jest dla Pana sztuka? I jakie jest w niej według Pana miejsce dla krytyków?
PD: Dla krytyków zawodowych nie ma tu absolutnie miejsca. Ci ludzie piszą krytyki, tak jak urzędnicy zarządzają administracją lub inżynierowie budują drogi. Na ogół są to ludzie, którym sztuka jest obojętna i tylko przypadek sprawił, że się w niej odnaleźli. Jeśli zada Pani pytanie krytykowi, dlaczego skończył wydział historii sztuki, to, jeśli jest uczciwy, odpowie: „Bo nie było już miejsc na prawie ani na medycynie”.

Ci ludzie uczyli się z tych samych podręczników, na tych samych studiach, u tych samych profesorów, przez lata, powoli, codziennie – że wszystko jest do wymiany, że na to, by sztuka zasługiwała na miano sztuki, musi, jak nauka i technika, codziennie przeć do przodu; że wszelka refleksja artystyczna nad tym, co uniwersalne i permanentne, jest zła, bo statyczna, przebrzmiała i przestarzała.
Pisali o tym prace magisterskie, potem artykuły do prasy i książki. Zainwestowali tysiące godzin indywidualnej i kolektywnej pracy, żeby wpoić ludziom wizję sztuki jako promotora postępu. 1)

PD: Czym jest sztuka? Dyscypliną, która wyzwala zachwyt i potężną dozę przyjemnej euforii. Inaczej jej sformułować nie można. Nie jest więc dla mnie sztuką pisotiera Duchampa ani gówno artysty w konserwie Manzoniego, czy wreszcie męski członek wiszący na krzyżu Kozyry. Te wzbudzają we mnie raczej wstręt taki, jaki wzbudzają fekalia.
MJ: Chciałabym jeszcze zapytać o malarstwo. Jaki typ malarstwa ceni Pan najbardziej? Jaka tematyka i artyści są Panu najbliżsi i dlaczego?
W rozmowie z Beksińskim, Warszawa<br/>Źródło: www.DmochowskiGallery.net
W rozmowie z Beksińskim, Warszawa
Źródło: www.DmochowskiGallery.net
PD: Nie mam jednego gatunku malarstwa, który bym preferował. Ale najbliższe mi jest to, które niesie za sobą uczucia. Malarstwo zimne mniej mnie pociąga. Chyba że jest mistrzowsko wykonane. Wtedy wzbudza mój podziw dla rzemiosła, lecz nie zachwyt nad pięknem. Zachwycam się z reguły malarstwem, w którym kryje się wielkie przeżycie. Moimi ideałami są: Bacon, Mathieu, Cezar, Hyquily, Henry Moore, Lucien Freud, Odd Nerdrum, Kandynski, Michel Henricot, José Hernandez, Russev, Vladimir Velicovich etc., ale również dawni mistrzowie, jak w pierwszym rzędzie Malczewski (który jest dla mnie jednym z największych geniuszów malarskich w historii sztuki), Wojtkiewicz, Edward Munch, Böcklin, Kaspar Dawid Friedrich, niektórzy symboliści belgijscy (Degouve de Nuncqes, Spiliaert) lub francuscy (Puvis de Chavannes), ale również Douanier Rousseau etc.
Zdziwię Panią zapewne pisząc, iż ogromnie lubię amerykańskich romantyków, których zresztą wystawiałem w zeszłym roku w mojej galerii internetowej.
Mogę również zacytować malarzy bardzo sławnych, których uważam za niedzielnych pacykarzy: Chagall, Bonnard, Matisse, Dufy… Gdyby mi ich prace wpadły w ręce, natychmiast bym je sprzedał za jak najlepszą cenę, by kupić sobie na to miejsce prawdziwe malarstwo. Po prostu zbiera mi się na wymioty, gdy widzę te bazgroły.
MJ: Czy mógłby Pan jeszcze powiedzieć, dzieła jakich twórców – oprócz Beksińskiego, Pan kolekcjonuje?
PD: Kolekcjonuje artystów, którzy tworzą prace pełne uczucia, tragizmu, lęku. Mam wiele obrazów Russeva, który jest sławą w Bułgarii. Mam kilkanaście obrazów Francuza Michela Henricot, który jest twórcą w duchu Beksińskiego i równie wielkim mistrzem jak on. Zbieram polskich artystów takich jak Józef Szajna, którego mam wiele prac i którego wystawiałem w mojej galerii w Paryżu. Tak samo posiadam kilkanaście pięknych prac Starowieyskiego, w tym duże formaty olejne i pastelowe. Mam prace innych polskich artystów takich jak Morawetz, Mroz, Szurek, Jocz, francuskiego rzeźbiarza Hyquily etc etc.
No i mam sporą, bo liczącą chyba z pięćdziesiąt obrazów czasem wielkiego formatu, kolekcję radzieckiego socrealizmu. Te ostatnie zamierzam wiosną pokazać w częstochowskiej Miejskiej Galerii Sztuki.
MJ: Jak powstała „Galerie DMOCHOWSKI, musée-galerie de BEKSINSKI"? Skąd wziął się pomysł?
PD: Pomysł galerii zrodził się w momencie, gdy moja znajoma, która była trochę moją sekretarką, znalazła na znanej z galerii sztuki ulicy Quincampoix wolny lokal. Bo wtedy był boom i o lokale na galerie było trudno.
A poza tym był to moment, w którym, po szeregu wystaw Beksińskiego w Paryżu w wynajętych galeriach, było logicznym, żebym sam takową otworzył i był nareszcie niezależnym od galerzystów. Bo trochę dreptałem w miejscu. Po zrobieniu albumu Beksińskiego i filmu o jego sztuce (pod tytułem „Hommage a Beksinski”) nie pozostawało nic innego, większego, bardziej nośnego, jak otworzenie własnej galerii, która byłaby jemu poświęcona. Tak jak wreszcie po galerii logicznym było przekroczenie wyższego stopnia i otworzenie (z pomocą miasta Częstochowy) jego muzeum. Jest to w pewnym wymiarze ukoronowaniem moich wysiłków.

Galerie Valmay, wystawa prac Beksińskiego, 1985, z ambasadorem Polski we Francji p. Stefańskim oraz z dziennikarzem p. Kołodziejczykiem<br/>Źródło: www.DmochowskiGallery.net
Galerie Valmay, wystawa prac Beksińskiego, 1985, z ambasadorem Polski we Francji p. Stefańskim oraz z dziennikarzem p. Kołodziejczykiem
Źródło: www.DmochowskiGallery.net
W 1989 zdecydowałem, iż należy posunąć się dalej, i na to, by więcej nie zależeć od innych osób, otworzyć własną galerię, w której obrazy Beksa byłyby wystawiane permanentnie i gdzie moglibyśmy z Anią [żona P. Dmochowskiego – MJ] wystawiać również innych artystów ekspresywnych, których lubiliśmy i podziwiali. Znalazłem lokal na ulicy Quincampoix, w bardzo dobrym miejscu, bo tuż obok Centrum Pompidou. Była to ruina od wielu dziesiątków lat nie zamieszkała. Dokonałem wszelkich potrzebnych prac i otworzyłem galerię jesienią 1989 r. wystawą Beksa na dwóch poziomach (w podziemiu i na parterze). Po czym podziemie zostało zarezerwowane na zawsze dla jego obrazów, a na parterze odbywały się wystawy malarzy, rzeźbiarzy i fotografików ekspresywnych.
[…] Beks, dla przyczyn, które tylko on sam zna, w końcu 1994 r. zerwał nasz układ. […]Wraz z zerwaniem umowy na wyłączność znikła pierwsza racja istnienia naszej galerii w Paryżu.

MJ: A w jaki sposób zetknął się Pan ze Zdzisławem Beksińskim i jego twórczością? Dlaczego postanowił Pan ją spopularyzować?
PD: Z malarstwem Beksińskiego spotkałem się przypadkowo podczas bytności w Polsce na wakacjach z moja żoną, chyba w 1976 roku. Przechadzając się ulicą Piotrkowską, wstąpiliśmy do miejskiej galerii sztuki, w której właśnie on był wystawiany. Było to największe przeżycie artystyczne, jakiego kiedykolwiek doznałem. Byłem porażony, i nie jest to przesadne słowo.
Osoba zajmująca się wystawą nie potrafiła mi wiele powiedzieć o twórcy. Toteż od tego czasu w wielu rozmowach z różnymi ludźmi wspominałem o tym artyście, nawet nie pamiętając jego nazwiska. Do czasu, aż ktoś znajomy w Paryżu powiedział mi, kto to jest, jak się nazywa i że on sam posiada dwa obrazy tego artysty.
Od tej chwili minęło zaledwie kilka dni, a ja już byłem w Warszawie, żeby złapać kontakt z Beksińskim. Najpierw przez galerię, która nie chciała mi dać namiarów na niego, a potem po prostu przez książkę telefoniczną. Bo na szczęście w tych chudych socjalistycznych latach miał telefon.
Od razu też kupiłem kilka obrazów w wyżej wymienionej galerii, a w kilka miesięcy potem przyjechałem do samego Beksińskiego, żeby mu zaproponować współpracę.
MJ: Które dzieło Beksińskiego darzy Pan największym sentymentem? Czy są jakieś, za którymi niespecjalnie pan przepada?
PD: Jest wiele obrazów Beksińskiego, za którymi nie przepadam. Często nie są one gorsze od tych, które lubię, lecz po prostu mi się nie podobają. Sądzę, że około połowa produkcji Beksińskiego nie podobała mi się i nadal nie podoba. Jest szereg obrazów, które po prostu kocham jak własne (zaadoptowane) dzieci. Lecz najbardziej cenie obraz, który nazywam „Katyń” oraz obraz, który kupiłem od Beksińskiego tuż przed jego śmiercią. Nie ma takiego obrazu Rembrandta czy Tycjana, który wzbudzałby we mnie równe poczucie zachwytu i euforii, jak te dwa obrazy Beksińskiego. Lecz powtarzam, że jeśli co najmniej połowa produkcji Beksińskiego jest mi bardzo bliska i żyję otoczony nią, bo na naszych ścianach wisi ich wiele, to wielu obrazów nie lubię.
Otwarcie Galerie Dmochowski, Musée-Galerie de Beksiński, 1995<br/>Źródło: www.DmochowskiGallery.net
Otwarcie Galerie Dmochowski, Musée-Galerie de Beksiński, 1995
Źródło: www.DmochowskiGallery.net
MJ: Jak wyglądały Pańskie „zmagania o Beksińskiego"? Z czym miał Pan najwięcej trudności?
PD: Najwięcej trudności miałem (i nadal mam) z establishmentem kulturalnym, i to niezależnie od Państwa i narodowości. O ile publiczność, nawet jeśli te obrazy przerażają ją, wali tłumem na jego wystawy, o tyle establishment (krytycy sztuki, urzędnicy ministerstwa kultury, kustosze muzeów etc.) albo nie cierpią tej sztuki, albo jest im obojętna. Ja tego nigdy tak naprawdę nie zrozumiałem.
Oczywiście wiem, że obrazy malowane klasycznie, cienko, dokładnie, obrazy figuratywne, a na dodatek fantastyczne są w świecie establishmentu niemodne. Ale to nie wyjaśnia w pełni stosunku tych ludzi do Beksińskiego. To jest dla mnie stała enigma.

Jako advocatus diaboli postaram się wynaleźć wszystkie wady, jakie przeciętny francuski człowiek sztuki może w tym malarstwie wynaleźć. Oto dziesięć hipotetycznych cech, drażniących go w malarstwie Beksa: ponure, archaiczne, figuratywne, treściowe, fantastyczne, literackie, barokowe, wydumane, wypocone, wylizane.
[…] Do tego wszystkiego dochodzi pewna niezdolność wszystkich Francuzów do wielkich przeżyć i do wielkich uczuć. Ta powierzchowna, lekka, płytka wrażliwość jest pierwszą sprawą, która się rzuca w oczy przybyszowi.
Rzeczywiście, w życiu publicznym Francuzi są umiarkowani. To wielka zaleta. Za to w sztuce są zimni. Nie cierpią malarstwa przemawiającego podniesionym tonem, robiącego grymasy czy wołającego o pomoc. Nie znoszą dzieł silnych, ekspresywnych, tragicznych.
Malarstwo Beksa jest więc dla sporej części tutejszych ludzi kultury „rozkrzyczane”, „histeryczne”, „przesadzone”, „ekshibicjonistyczne”.

MJ: W swojej książce pisze Pan: „Francuskiego nabywcę odstrasza ponurość”. Jak Pan uważa, dlaczego publiczność na wernisażach reagowała na Beksińskiego entuzjastycznie, a krytycy i urzędnicy nie?
PD: Właśnie nie mam pojęcia. Tego fenomenu nigdy nie zrozumiałem. Bo ja sam bardzo lubię abstrakcję i absolutnie nie pogardzam współczesną sztuką. Czemu więc ja sam mogę lubić zarówno Beksińskiego, jak i Miro czy Mathieu, a establishment nie jest w stanie docenić tego pierwszego. Dlatego nie cierpię tych ludzi i twierdzę, że nie potrafią się zachwycić dziełem sztuki. Natomiast zajmując się sztuką „odwalają” swoja robotę, jak murarz odwala swoją, kładąc cegły.

Galerie Dmochowski, Musée-Galerie de Beksiński, 1995<br/>Źródło: www.DmochowskiGallery.net
Galerie Dmochowski, Musée-Galerie de Beksiński, 1995
Źródło: www.DmochowskiGallery.net
Jak tu przekonać urzędnika państwowego, który rozporządza państwowymi pieniędzmi, że jego jasne i proste kryteria – które pozwalają mu uciąć wszelką dyskusję i oszczędzić sobie wahań – są tylko złudą? Żeby uczynić dobry wybór i należycie rozdać państwowe pieniądze, nie można uniknąć niepewności, wysiłku umysłu, ryzyka i „niepotrzebnych” polemik? Że do promocji sztuki trzeba pasji, porywów, miłości od pierwszego wejrzenia i nosa? Że zdać się na dwa kryteria i jedną „politykę” jest być może słuszne, gdy się buduje szosę, Ale nie wtedy, gdy się propaguje sztukę?

MJ: W „Zmaganiach” pisze Pan: „W Polsce tylko Beks jest naprawdę profesjonalny i jeśli nawet w wielu sprawach rozczarował mnie, to przynajmniej w pracy jest bez zarzutu”. Czym rozczarował Pana Beksiński jako człowiek?
PD: Jako człowiek był to partner trudny, bo kompletnie nieczuły na to, co dla każdego innego jest potężnym motorem działania. Ponieważ nie przywiązywał żadnej wagi do swej sławy, toteż nic go nie obchodziło, że ja się o nią staram i nigdy nie usłyszałem od niego nawet banalnego „dziękuję” lub uznania za takie czy inne osiągnięcie.
Gdy przywiozłem mu mój pierwszy album o nim (w czasach, gdy w Polsce nikomu się nie śniło mieć podobny) popatrzył nań, popatrzył, po czym zadał tylko jedno pytanie: „Po co te ramki na rysunkach? Czemu nie zrobiłeś tego ze spadu?”.
Jego tak naprawdę interesowało tylko bezpieczeństwo finansowe jego i jego rodziny. A tego z moimi skromnymi możliwościami finansowymi nie mogłem mu zapewnić. Toteż on przeżywał koszmary na myśl, że ja się załamię finansowo, a przez to i on znajdzie się w nędzy. Ja zaś przeżywałem gorycz za to, że nigdy nie powiedział ani jednego ciepłego słowa na moje wysiłki.

Zamiast maleć, w miarę jak widzi moje wysiłki, jego wymagania pieniężne rosną. A to, jak mi się przyznał, z następującej przyczyny: gdyśmy się spotkali i negocjowali umowę, był przekonany, że ma do czynienia z bogatym francuskim kolekcjonerem, który nie chce się ujawnić i powierzył swemu adwokatowi mówiącemu po polsku (to znaczy mnie) spisanie umowy we własnym imieniu. Tak to sobie wyobraził. A tym samym sądził, że jego finansowa przyszłość jest raz na zawsze zapewniona, bo „partner jest wypłacalny”.
Po pewnym czasie zorientował się, że jego kontrahentem (tak jak to przedstawiałem od początku) jestem ja sam, z małym doświadczeniem i jeszcze mniejszym budżetem. Wtedy ogarnęła go wściekłość i strach. Wściekłość z tego powodu, że on, zimny kalkulator, trzeźwy realista, naiwnie zbudował szereg zamków z piasku, że ośmieszył się opowiadając o nich swym najbliższym i że z marzeń o „świetlanej przyszłości” będą nici.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

86
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.