Hidalgo nie pozostał długo w powozie, może dwie minuty; Rebeka nie była pewna. Kilku jego ludzi podeszło do powozu i odbyła się szybka wymiana słów. Nie była w stanie zbyt wiele zrozumieć – częściowo z powodu ich akcentu, a częściowo z powodu nie znanych jej pojęć. To dziwne. Rebeka urodziła się i dorastała w Londynie, i sądziła, że wszelkie arkana języka angielskiego są jej znane. Pojęła jednak sedno dyskusji i ono również wydało jej się osobliwe. Hidalgo i jego ludzie sprawiali wrażenie, jakby nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie mogli się też zdecydować, jakie kroki powinni teraz podjąć. To dziwne, bardzo dziwne. Po raz kolejny strach wkradł się do serca Rebeki. Mimo że ludzie hidalga bez wątpienia traktowali go z szacunkiem i wykonywali jego polecenia, jednak nie odnosili się do niego jak do arystokraty. A więc pomimo wykwintnych manier na pewno jest dowódcą najemników. Nieślubnym synem jakiegoś drobnego barona, być może z jednej z angielskich prowincji. To tłumaczyłoby jego dziwny akcent. Rebeka cofnęła się w głąb powozu. Najemnicy byli bezlitośni, każdy to wiedział. Tylko z nazwy nie byli bandytami. Zwłaszcza tutaj, w Świętym Cesarstwie Rzymskim, trawionym ogniem wojny. Spojrzała w stronę ojca. Ale tym razem ojciec nie mógł jej dać ukojenia; sam walczył o życie. Mauretański lekarz podtrzymywał go i podawał mu jakieś pigułki z fiolki, którą wyciągnął ze skrzynki. Rebece nawet nie przyszło do głowy, żeby oponować. Czarnoskórego medyka otaczała aura wiedzy i pewności siebie. Hidalgo wrócił do powozu i Rebeka nieśmiało odwróciła się ku niemu. Poczuła ulgę. W jego oczach wciąż była życzliwość. Życzliwość i… Z trudem przełknęła ślinę. Znała to spojrzenie. Widziała je już wcześniej, w Amsterdamie, u tych bardziej pewnych siebie młodzieńców z Dzielnicy Żydowskiej. Aprobata, podziw, nawet pragnienie skryte za zasłoną kurtuazji. Po chwili doszła do wniosku, że nie widzi ani śladu żądzy. Uczucie to nie było Rebece zbyt dobrze znane, pomijając może jego romantyczną odmianę, którą odnalazła w niektórych księgach ojca. Romanse, które czytywała w swej domowej bibliotece w Amsterdamie, chowała wewnątrz opasłych woluminów teologicznych, tak żeby ojciec nie mógł dostrzec śladów jej nieprzystojnego zaciekawienia. Na myśl o bibliotece poczuła bolesne ukłucie w sercu. Kochała ów pokój, kochała panujące tam ciszę i spokój. Kochała księgi, którymi zastawione były wszystkie ściany. Umysł jej ojca żył przeszłością i raczej gardził światem współczesnym, ale było pewne nowoczesne urządzenie, którego ojciec nie mógł się nachwalić – prasa drukarska. „Za tę jedną rzecz – zwykł mawiać – Bóg wybaczy Niemcom ich wszystkie zbrodnie”. A teraz właśnie znaleźli się na ziemiach niemieckich, zagubieni w wojennej nawałnicy, szukający schronienia w samym oku cyklonu. Nigdy już nie zobaczą swojej biblioteki; na myśl o tej stracie Rebekę Abrabanel przez chwilę ogarnęła rozpacz. Wraz z tamtym miejscem odeszło jej dzieciństwo, a także wiek dziewczęcy. Miała dwadzieścia trzy lata. Czy tego chciała, czy nie, na jej barkach spoczęły obowiązki dojrzałej kobiety. Naprężyła więc owe barki i wyprostowała się, gromadząc w sobie odwagę i zdecydowanie. Jej postawa przyciągnęła spojrzenie hidalga. Zachwyt czający się w głębi jego błękitnych kul jeszcze mocniej rozbłysnął. Rebeka nie wiedziała, czy ma się skulić, czy uśmiechnąć. Zdecydowała się na uśmiech, i z jakiegoś powodu wcale nie uznała tego za dziwne. Hidalgo przemówił. Zdania były urywane, pełne osobliwych słów i zwrotów. Rebeka natychmiast tłumaczyła je na swój angielski. – Za pozwoleniem, musimy skorzystać z waszego powozu. Mamy tu rannych i trzeba im zapewnić odpowiednią opiekę medyczną. – I to szybko – mruknął Maur, wciąż kucając przy jej ojcu. – Dałem mu trochę… – „Aspiracji?”. Rebeka nie zrozumiała ostatniego słowa. Hidalgo spojrzał na kufry i skrzynie piętrzące się po drugiej stronie powozu. – Będziemy musieli je usunąć, żeby zrobić miejsce. Rebeka zamarła. „Księgi ojca! I ukryte w środku srebro!”. Wydawało jej się, że hidalgo dostrzegł jej przerażenie i na moment zapłonął gniewem. Ale tylko na moment. Zacisnął masywną dłoń na drzwiach powozu. Skóra na jednym z kłykci była pęknięta, widać było zakrzepłą krew. „Rana bitewna?”. Spojrzał gdzieś w dal i chyba nieco zacisnął szczęki. Następnie lekko westchnął i ponownie na nią spojrzał. – Proszę mnie posłuchać. Jak się pani nazywa? – Rebeka… Abrabanel. – Wstrzymała oddech. Spośród wszystkich wielkich rodów sefardyjskich ród Abrabanelów cieszył się największą sławą. A może niesławą. Lecz jej nazwisko najwyraźniej nic hidalgowi nie mówiło. Skinął głową i odparł: – Miło mi panią poznać. Ja nazywam się Mike Stearns. „Mike? Aha, znów te cudaczne skróty. Michael”. Twarz hidalga rozjaśniła się w uśmiechu, ale uśmiech zniknął równie prędko, jak się pojawił. Twarz mężczyzny stała się surowa i poważna. – Proszę mnie posłuchać, pani Rebeko Abrabanel. Nie wiem, co to za miejsce ani gdzie jesteśmy, ale mało mnie to obchodzi. Cholernie mało. Jak dla mnie wciąż jesteśmy w Wirginii Zachodniej. „Zachodnia… co?”. Ale mężczyzna nie dostrzegł jej zakłopotania. Po raz kolejny przelatywał wzrokiem otaczający ich krajobraz. Miał wściekłe spojrzenie. Wściekłe. – Pani i pani ojciec jesteście pod ochroną ludzi z Wirginii Zachodniej – wymruczał. Skierował spojrzenie na zgromadzonych nieopodal towarzyszy, którzy obserwowali go i uważnie słuchali. Hidalgo zacisnął zęby. – A zwłaszcza pod opieką Amerykańskiego Stowarzyszenia Górników. Ludzie hidalga wyprostowali się, pełni odwagi i zdecydowania. Ich kształtna, delikatna broń lśniła w promieniach słońca. – Dobrze powiedziane! – wykrzyknął jeden z młodszych mężczyzn. On też patrzył na otoczenie niczym jastrząb na polowaniu. Rebeka poczuła się nieco pokrzepiona, ale mętlik w jej głowie stał się jeszcze większy. „Amerykańskie? Przecież w Ameryce praktycznie nie ma Anglików. Owszem, jest tam taka nędzna kolonia – jeśli dobrze pamiętam, nazywa się Wirginia – ale przecież Ameryka jest…”. Pojawiła się nadzieja. „Hiszpańska, rzecz jasna, lecz są tam też Sefardyjczycy. Odkąd Holendrzy zajęli Brazylię osiem lat temu, Ameryka stała się ich schronieniem. Ojciec powiedział mi, że w Recife jest nawet synagoga”. Spojrzała na mężczyznę. „Czy on na pewno jest hidalgiem?”. Była teraz całkowicie zagubiona, nie widziała w tym wszystkim żadnej logiki. To poczucie zagubienia musiało być widoczne, gdyż hidalgo („Michael, myśl o nim jako o Michaelu”) zaśmiał się. – Pani Rebeko, proszę mi wierzyć, ja również nic z tego nie pojmuję. Żartobliwy ton zniknął i surowość powróciła na jego oblicze. Michael pochylił się do przodu i oparł ręce na krawędzi okna. – Pani Rebeko, gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce? Spojrzała ponad jego ramieniem, ale nie widziała zbyt wiele, tak był szeroki w barach. – Nie mam pewności – odparła. – Przypuszczam, że w Turyngii. Ojciec mówił, że już niemal dotarliśmy do celu. Michael zmarszczył brwi. – Turyngia? Gdzie to jest? – To mało znane miejsce, jedno z mniejszych księstw Świętego Cesarstwa Rzymskiego. – Jego brwi wędrowały coraz wyżej i wyżej. – Niemcy – dodała. Hidalgo zrobił wielkie oczy. – Niemcy? Niemcy? Obrócił się i rozejrzał po okolicy. – Pani Rebeko, ja mieszkałem w Niemczech. One zupełnie inaczej wyglądają. – Po chwili wahania dodał: – No, może wieś wygląda podobnie, tylko że nie jest tak… tak zapuszczona. – Ściągnął brwi i wskazał na leżące na podwórzu zwłoki. – I na pewno w Niemczech nie ma takich ludzi. Parsknął śmiechem. – Jezu, Polizei zgarnęłaby ich w ciągu minuty! Niemcy kochają porządek. Alles in ordnung! Teraz Rebeka zmarszczyła brwi. „Alles in ordnung? O czym on mówi? Przecież Niemcy to najmniej zdyscyplinowany naród w Europie. Każdy to wie. Tak było nawet przed wojną. A teraz…”. Wzdrygnęła się na wspomnienie Magdeburga. Nie minął nawet tydzień od tamtego koszmaru. Trzydzieści tysięcy zmasakrowanych ludzi. Niektórzy mówią, że nawet czterdzieści tysięcy. Cała ludność miasta, poza młodymi kobietami, które zabrali żołdacy Tilly’ego. W błękitnych oczach Michaela nagle pojawiło się powątpiewanie. – Chyba jednak nie, co? – Potrząsnął głową. – Zajmiesz się tym później, Mike – wymamrotał. – Póki co… Nagle rozległ się okrzyk. Michael i Rebeka spojrzeli w kierunku lasu. Spomiędzy drzew wyłaniały się nowe grupy mężczyzn. Przez krótką chwilę Rebeka była jak sparaliżowana ze strachu, lecz rozluźniła się, gdy dostrzegła ich przedziwną broń i stroje. To ludzie Michaela. To… Amerykanie? I wtedy zobaczyła, że z lasu wychodzą też kobiety; na ich twarzach malowały się troska i niepokój. Rebeka rozpłakała się jak małe dziecko. „Michael. I kobiety”. „Bezpieczni. Jesteśmy bezpieczni”. Przez resztę dnia – i cały następny, i następny, i następny – Rebeka była jak otumaniona. Zagubiła się pośród legend, o których nie śnił nawet Sefarad. Najpierw były przedziwne wehikuły napędzane jedynie siłą ryku wydobywającego się ze środka. Wkrótce doszła do wniosku, że te ryki muszą być dźwiękami maszynerii. Bardziej jednak zafascynowana była szybkością tych wehikułów, a najbardziej płynnością, z jaką się przemieszczały. Gdyby powóz jechał z taką prędkością, niechybnie rozleciałby się na kawałki. Tajemnica tylko częściowo tkwiła w zdumiewająco doskonałym stanie samej drogi. Było w tym także… Gdy wysiadła z wehikułu przed kolosalnym biało-beżowym budynkiem, ciekawość zwyciężyła nad troską o ojca. Pochyliła się, żeby zbadać koła pojazdu. Wyglądały jakoś dziwnie. Były niewielkie, przysadziste, wydęte, jakby były miękkie. Dotknęła palcem czarnej substancji. Wcale nie są takie miękkie! – Co to takiego? – zapytała. Hidalgo stał nad nią pochylony, z uśmiechem na twarzy. – Guma. Nazywamy to „oponami”. Ponownie dotknęła, tym razem mocniej. – To jest wypełnione czymś w środku. Powietrzem? Uśmiech pozostał bez zmian, ale oczy hidalga rozjaśniły się. – Owszem – odparł. – Powietrze… hmmm… pompuje się do środka pod wysokim ciśnieniem. Kiwnęła głową i ponownie zerknęła na oponę. – To bardzo sprytne. Powietrze działa jak poduszka. – Podniosła na niego wzrok. – Prawda? Nie padła żadna odpowiedź. Wpatrywała się w nią za to para jasnobłękitnych oczu – szeroko otwartych, jakby czymś zdumionych. „Czym?” – zastanawiała się. Weszli do jakiegoś pomieszczenia znajdującego się w labiryncie korytarzy tego wielkiego budynku. Ów budynek był szkołą. Nigdy nie słyszała o tak wielkiej szkole. Wyposażenie było przedziwne, olśniewające. Rebeka czuła, że znalazła się pośród ludzi, którzy są mistrzami mechaniki i rzemiosła, i to na znacznie wyższym poziomie niż mieszczanie z Amsterdamu. Pomieszczenie wypełnione było ludźmi, którzy pospiesznie odsuwali meble i sprzęty, żeby urządzić prowizoryczny szpital. Kilka kobiet natychmiast zajęło się ciężko rannym chłopem oraz jego żoną. Medyk zaś położył jej ojca na stole przykrytym płótnem i zdjął mu ubranie. Doszło do szybkiej wymiany zdań między nim a kobietami. Rebeka nie nadążała za rozmową, gdyż zbyt wiele wyrazów było dla niej obcych, ale za to rozumiała, dlaczego kobiety kręcą głowami. To, czego żądał lekarz, było niedostępne. Widziała, jak jego czarna twarz staje się coraz bardziej ponura. Ogarnęła ją rozpacz. Poczuła, jak hidalgo obejmuje ją ramieniem, i nie zastanawiając się nad tym, co robi, znów poszukała pociechy w jego uścisku. Łzy zakręciły się jej w oczach. Lekarz zbliżył się, kręcąc głową. – Myślę, że on przeżyje, panno… yyy… – Abrabanel – powiedział hidalgo. Rebeka była zaskoczona, że zapamiętał jej nazwisko. Medyk kiwnął głową. – Tak, myślę, że pani ojciec będzie żył, ale… – Zawahał się, wykonując dłońmi niezrozumiałe gesty, jakby czegoś szukał po omacku. – Nie mamy leku, na którym najbardziej mi zależało, żeby… – I znowu padło to dziwne określenie. „Usunąć zator?”. Maur westchnął. – Wydolność serca obniży się, ale posłałem już ludzi do miasta, żeby zdobyli… – Rozpoznała greckie beta, ale dalszej części już nie zrozumiała; padła też nazwa jakiejś substancji, nitro-coś. – To powinno pomóc. – Będzie żył? – Tak mi się wydaje. Ale przez pewien czas – kilka dni, może tygodni – będzie unieruchomiony, a potem będzie musiał bardzo uważać. – Co mogę zrobić? – wyszeptała Rebeka. – Chwilowo nic. – Maur odwrócił się i podszedł do chłopa. Chwilę później, otoczony przez pomocnice, był już zajęty zszywaniem rany mężczyzny. Rebeka była pod wielkim wrażeniem jego umiejętności i spokoju; czuła, że jej niepokój zaczyna słabnąć. Cokolwiek można uczynić dla jej ojca, na pewno zostanie zrobione. Pomieszczenie było pełne ludzi i Rebeka zdawała sobie sprawę, że tylko przeszkadza, więc ruszyła w kierunku wyjścia. Chwilę później bez cienia protestu pozwoliła, aby hidalgo zaprowadził ją długim korytarzem do biblioteki. Zdumiała się na widok takiej ilości książek. W bibliotece było wielu rozmawiających z ożywieniem młodych ludzi. Większość z nich stanowiły kobiety, a właściwie dziewczyny. Rebeka nie spodziewała się ujrzeć w bibliotece tylu ulicznic, ubranych jeszcze bardziej wyzywająco niż dziewki w najpodlejszej dzielnicy rozpusty w Amsterdamie. Zerknęła na hidalga. „Dziwne”. Wydawał się nie przejmować obecnością dziewcząt. „A więc to nie są ladacznice. To skandaliczne obnażanie nóg jest po prostu ich zwyczajem”. Hidalgo delikatnie zaprowadził ją do kanapy. – Niedługo wrócę – rzekł. – Muszę przeprowadzić pewną (niezrozumiałe słowo) rozmowę, żeby coś dla pani i pani ojca zorganizować. Na szczęście naprawili już całą sieć (znowu niezrozumiałe słowo). Nie było go przez kilka minut. Rebeka zastanawiała się nad dziwnym słowem, którego użył w połączeniu z greckim przedrostkiem „tele”. „Długą rozmowę? Nie, daleką”. Próbowała także uspokoić nerwy, ale to wcale nie było takie proste w obecności obserwującej ją wnikliwie młodzieży. Nie byli niegrzeczni – raczej zaintrygowani – lecz Rebeka poczuła ulgę, kiedy hidalgo powrócił i usiadł obok niej. – Wszystko to wydaje się pani bardzo dziwne – powiedział. Skinęła potakująco głową. – Kim wy jesteście? – spytała. Dobierając starannie słowa, hidalgo – sam najwyraźniej zagubiony – zaczął jej wyjaśniać. Rozmawiali blisko dwie godziny. Konwersacja tak dalece pochłonęła Rebekę, że opuścił ją nawet lęk o zdrowie ojca. Pod koniec rozmowy znacznie więcej odpowiadała niż pytała. Zdawała się o wiele lepiej niż hidalgo rozumieć otaczającą ich rzeczywistość. Początkowo była tym zaskoczona, lecz w końcu pojęła, że mężczyzna nie ma za sobą wykładów z logiki i filozofii. – Tak więc, jak pan widzi – rzekła – nie jest to wcale takie niemożliwe. Wręcz przeciwnie. Istota czasu od zawsze stanowiła prawdziwą zagadkę. Myślę, że Awerroes miał słuszność. – Jej twarz oblał delikatny rumieniec. – Cóż, mój ojciec tak myśli… a ja się z tym zgadzam… Nagle urwała. Hidalgo już jej nie słuchał. To znaczy słuchał jej, ale nie jej słów. Uśmiech, który nie schodził mu z ust, był niczym w porównaniu z tym, który rozświetlał jego błękitne oczy. – Nie przerywaj – szepnął. – Proszę. Rumieniec na jej twarzy już nie był delikatny. Ocalił ją mauretański lekarz, który w tym momencie wszedł do biblioteki. – Stan zdrowia pani ojca ustabilizował się, panno Abrabanel – powiedział. – Najlepsze, co można zrobić, to położyć go do łóżka i zapewnić mu komfort. – Medyk uśmiechnął się smętnie. – Z dala od tego domu wariatów. – Potem rzucił hidalgowi pytające spojrzenie. Michael kiwnął głową. – Rozesłałem już po mieście wici. – Popatrzył na Rebekę wzrokiem wyrażającym troskę i… konsternację. – W tych okolicznościach pomyślałem… Znowu im przerwano. Do biblioteki weszła para ludzi w podeszłym wieku i natychmiast skierowała się w stronę hidalga. Na ich twarzach był widoczny niepokój. Michael wstał i przedstawił ich. – Panno Abrabanel, to są Morris i Judith Roth. Zgodzili się przyjąć panią i pani ojca pod swój dach. Jeszcze tego samego dnia zaniesiono Baltazara Abrabanela do dużego pojazdu przypominającego skrzynię, którego boki zdobił napis „Pogotowie Hrabstwa Marion”. Hidalgo zabrał Rebekę do swojego wehikułu, a cały ich bagaż ludzie hidalga umieścili z tyłu pojazdu. Po bardzo krótkiej podróży („Tak szybko! Tak płynnie!”) zatrzymali się przed sporym dwupiętrowym budynkiem. Ojca wniesiono na noszach na górę i ułożono wygodnie w sypialni. Tam Rebeka i jej ojciec szeptali coś do siebie przez kilka chwil – czułe słowa, nic ponadto – aż wreszcie mężczyzna zasnął. Wkrótce hidalgo wyszedł, mrucząc coś o niebezpieczeństwie, którym trzeba się zająć. Tuż przed wyjściem ścisnął lekko jej ramię, jakby chciał jej dodać otuchy, ale gdy odszedł, poczuła w sobie jakąś pustkę. Miała wrażenie, że wszystko ją teraz przytłacza. Pani Roth zabrała ją na dół do salonu i posadziła na kanapie. – Zaparzę ci herbaty – powiedziała. – Ja to zrobię, Judith – odparł jej mąż. – Ty zostań tutaj z panną Abrabanel. Rebeka zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Jej oczy zatrzymały się na biblioteczce, potem na dłuższą chwilę na osobliwych lampach świecących stałym światłem. Wreszcie przeniosła spojrzenie na kominek. I zamarła. Na kominku, w centralnym miejscu, stała menora. Odwróciła się gwałtownie w stronę Judith Roth, a potem znów spojrzała na menorę. – Jesteście Żydami? Koszmar całego dnia – strach całego jej życia – momentalnie spowodował potoki łez. Jej pierś falowała, ramionami raz po raz wstrząsał dreszcz. Judith Roth usiadła obok niej i przytuliła ją do siebie niczym dziecko. Rebeka łkała i łkała, choć rozpaczliwie starała się opanować, żeby móc zadać jedno jedyne pytanie, które miało jakiekolwiek znaczenie w całym wszechświecie. Wreszcie wydobyła je ze ściśniętego strachem i nadzieją gardła. – Czy on wie? Pani Roth zmarszczyła brwi; najwyraźniej nie zrozumiała jej pytania. Rebeka zdusiła w sobie szloch. – On, hidalgo. Pani Roth wciąż nie pojmowała. – Michael. Czy on wie? – Spojrzała na menorę. Pani Roth podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem i otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. – Chodzi ci o Mike’a? Oczywiście, że wie. Znamy się, odkąd się urodził. To dlatego poprosił, żebyśmy was przyjęli. Twierdził, że ma złe przeczucia, choć nie wiedział dlaczego, więc uznał, że najlepiej będzie, jeśli Żydzi… Rebeka wybuchła jeszcze gwałtowniejszym płaczem. Ten płacz najpierw oczyścił ją ze strachu, a potem wzbudził nadzieję. „Hidalgo prawdziwie czysty”. Wraz z porankiem znów pojawiły się błękitne oczy. Błękitne niczym bezchmurne niebo w dniu zalanym słońcem. Przez następne lata Rebeka nie pamiętała nic więcej, jeśli chodzi o dwa kolejne dni. Tylko błękit i słońce. Słońce zalewające krainę, w której nie ścielą się cienie. |