powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

Głos Boga
Jacek Sobota
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Wy… chcecie mnie zabić, prawda? Dlaczego? – zapytała Joni przez łzy.
– Cóż… – mruknął Mori, przebierając się w katowskie odzienie – świat gra na zwłoki…
Moriemu kobieta nie zawróciła w głowie. Żadna kobieta nie mogła tego uczynić. Miłość była dlań wyłącznie figurą retoryczną, którą wykorzystywał w swej poezji. Miłość fizyczną uważał z kolei za narzędzie służące rozgałęzianiu rodu Morich. Bywało, że śmierć, niczym szalony ogrodnik, przycinała gałęzie jak popadnie; wówczas Mori, chcąc nie chcąc, siał.
Zbliżał się wieczór. Kiedy powoli, jakby z ociąganiem, zapadła wreszcie ciemność, kaci przystąpili do dzieła.
Joni w żaden sposób nie potrafiła uwierzyć w bliskość swego zgonu. Jak każdy młody człowiek, nie do końca świadomie, ale jednak wierzyła w swą nieśmiertelność.
Myliła się.
Tymczasem Mori rozpoczął deklamację swojej poezji, lotnej jak katowski topór. Na szczęście Joni nie była nieszczęśliwą posiadaczką wyrafinowanego umysłu, zatem poemat nie sprawił jej wielkiej przykrości. Udała nawet zainteresowanie.
Poemat Moriego ciągnął się jak flaki z patroszonego wieprza. W dużym skrócie opowiadał o niezwykłej miłości, jaką zapałał pewien słowik do ponętnej wróblicy. Tu następował drobiazgowy opis ptaszycy: jej piersi krągłych oraz kształtnych nóżek. Ani słowa o piórach czy dziobie. Na przeszkodzie bujnemu rozwojowi romansu stanęła rażąca niezgodność charakterów obu ptaków. Słowik, jak to słowik – lubił śpiewać i to nie tylko przy goleniu, wróblicy zaś nie podobał się jego głos. Nieustannie zatem uciekała przed nieszczęsnym śpiewakiem, co doprowadzało słowika do czarnej rozpaczy i szewskiej pasji, a nieustanne pogonie zabierały mu cenny czas przeznaczony na śpiewanie. Którejś nocy wreszcie, kiedy to niczego niespodziewająca się wróblica zapadła w sen, słowik podkradł się i obciął jej skrzydła. Zaraz potem usunął sobie język. Było to rozwiązanie zbliżone do kompromisu, cóż jednak z tego, skoro wróblica bez skrzydeł nie pociągała już słowika tak bardzo. Błyskawicznie ulokował swoje uczucia w pewnej słowiczej samicy obdarzonej cudownym głosem i krągłymi piersiami, nie wspominając już o nóżkach. Ta jednak nie chciała nawet spojrzeć na niemego śpiewaka.
W sumie historia bardzo spodobała się bezimiennemu katu, który był przecie mistrzem katowania, a nie poetyzowania. Doszukał się w niej nawet celnej metafory stanu małżeńskiego jako związku opartego na kompromisie obustronnym, który polega na tym, że małżonkowie tracą dla obopólnego dobra te cechy, za które – nie wiedząc o tym – darzyli się miłością. Tkwił w tym niezrozumiały dla kata paradoks.
Rymy były ciężkie jak kowadła i wydawało się, że lada moment przebiją się przez kamienną posadzkę lochu aż do samego piekła.
– To piękna historia – powiedziała Joni, roniąc obficie łzy fałszywego wzruszenia. Oczywiście, wcale tak nie uważała, przemawiał przez nią instynkt przetrwania. Bardzo pragnęła przypodobać się Moriemu i zyskać w ten sposób ułaskawienie. Straszliwie rozwścieczyło to Moriego, bo jego torturujący poemat nie przyniósł spodziewanego skutku. Było mu wstyd przed bezimiennym. Nie miał pojęcia, że za kilkaset lat mógłby zostać uznany za prekursora wojny psychologicznej. Zły, opuścił loch w poszukiwaniu odrobiny wina; zaschło mu w gardle od poetyckiego gardłowania.
Joni przeniosła błagalne spojrzenie na kata. W swoim krótkim życiu nie widziała nikogo choć w połowie tak odrażającego. Hrabia Morten niegdyś okrutnie się z nim obszedł; to była „nauka rzemiosła”. Młode, rozciągliwe kości nie wytrzymały obciążeń i uległy głębokim deformacjom. Kat przypominał teraz monstrum z sennych koszmarów; niewiele miał wspólnego z ludzką istotą. Mimo to Joni powiedziała:
– Jesteś wspaniałym mężczyzną, panie…
Użyła całego swego kunsztu zawodowej kurtyzany i tak przypieczętowała swój los. Bowiem kat nie dał jej wiary. Wiedział wprawdzie, że świat okrutny bywa i zły, ale takiego ciosu nawet on się nie spodziewał.
Nadszedł czas prawdziwych tortur. Bezimienny kat był potwornie nielitościwy, lecz nawet w połowie nie był tak okrutny jak Joni wobec niego.
Co jakiś czas była kochanka Sorma Bez Palca traciła przytomność i Moriemu (który nie znalazł wina) zdawało się, że to już koniec, że umarła, że kat pokpił sprawę.
Ale kat wiedział lepiej.
Nigdy nikogo nie torturował z tak rozpaczliwą zaciekłością. Pomyślał, że Bóg przemawia teraz przez niego z niezwykłą jasnością myśli, być może nawet deklamował swoją Boską Poezję.
Mori obserwował kata w niemym zachwycie. Wiedział, że jest świadkiem kunsztu niespotykanego, niepojętego mistrzostwa, którego sam nigdy nie miał dostąpić. Na jego przedwczesnej łysinie lśnił pot niezdrowej emocji.
Aż nagle kat krzyknął:
– Aaaaaaaa!!!!!
Był to krzyk zwierzęcego bólu i cierpienia. Miał teraz przed oczami swoje dzieciństwo, kiedy Morten nieustannie zadawał mu ból, zawsze jednak oszczędzając dłonie chłopca, bo dłonie to kapitał kata. Przypomniał sobie swój strach i rozpacz, kiedy dojrzewał i wiedział z niezachwianą pewnością, że żadna kobieta, nawet w przypływie szaleństwa, nigdy nie zechce na niego spojrzeć. Sądził, że za chwile pęknie mu serce.
Ale serca nie pękają z tak nieistotnych powodów.
Niema kobieta połykała łzy w swojej komnacie.
Memento umierał w swojej.
Mori bezwiednie obgryzał paznokcie.
Bezimienny kat zabił Joni, która nigdy nie mogłaby zostać kobietą jego smutnego życia. Nic już nie mogło przynieść ulgi jego spopielałej duszy. Zupełnie jakby na duszę kata rzucił spojrzenie Bazyliszek.
Kat zawsze myślał, że wie lepiej.
W istocie nie wiedział nic.
Kiedy skończył z Joni, spojrzał na Moriego wzrokiem zamglonym od cierpienia.
– To było niezwykłe, mistrzu – wyszeptał Mori. Pomyślał, że ma przed sobą Boga we własnej osobie. – Tobie nikt nie dorów…
Nie dokończył myśli, bowiem kat uderzeniem szybkim jak myśl rozłupał mu czaszkę dwuręcznym toporem. Był to z jego strony akt miłosierdzia, przynajmniej sam tak o tym myślał.
Potem podszedł do Bezimiennej Maszyny i spokojnie położył głowę pod ostrzem. Nie wahał się. Miał nadzieję, że obcinając sobie głowę, pozbawia tym samym Boga Jego Języka.
Był w błędzie.

Nieme niebo tylko niemym odpowiada
F. Kafka, „Osiem notatników”
• • •
Słońce akurat zachodziło krwawo, kiedy rycerz Kwaidan przejeżdżał konno opodal zamku Kaltern. W ostatnich promieniach ujrzał jeszcze samotną postać w otworze okiennym Samotnej Wieży.
Kwaidan był człekiem w średnim wieku i średniej raczej postury. Od pewnego czasu średnie też było jego zainteresowanie sprawami tego świata. Bardzo go za to intrygowało zaklęte Milczenie Boga.
Nad równiną wolno zapalały się gwiazdy. Rycerz zastanawiał się nad kontynuacją wędrówki, czuł jednak narastające zmęczenie. Zsiadł z konia, nakarmił go i oporządził, po czym rozbił płócienny namiot – dom, z którym od lat się nie rozstawał. Można by rycerza nazwać domatorem.
Sen nadszedł szybkim krokiem, jakby stęskniony towarzystwa Kwaidana. Był to sen o przeszłości, zatem koszmar. Rycerz przyjął go ze spokojem dobrze wychowanego gospodarza, bo taka już była jego natura. Wszystko przyjmował z wychłodzonymi emocjami.
Śnił o swoim rzemiośle, o krwawych wyprawach pod sztandarami księcia Sorma. Śnił o legionach ludzi, którzy nigdy nie zrobili mu nic złego, a których mimo to wysłał na tamten świat, jakby byli przesyłkami bez adresata. A może Adresat jednak istniał?
Potem śnił o dziewczynce, która prawie była już kobietą. Piękna, niewinna, nie mógł przypomnieć sobie jej oczu. Odgryzła palec księciu Sormowi, gdy ten – po bestialskim wymordowaniu jej rodziców – usiłował pogłaskać dziewczynę po czarnych włosach. Wtedy Kwaidan, owa maszyna do zabijania, człek bez emocji, wyprany także z uczuć, zadał dziewczynce jedno pchnięcie mieczem. Natychmiast coś w nim pękło, jego beznamiętny styl został zmącony, jął miewać koszmary, męczyły go noce bez snu. Nagle zainteresował się żywo teologią. Bardzo obchodziła go osoba Adresata, do którego on, Kwaidan, był nadawcą. Chciał zadać kilka prostych pytań. Skąd jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Czemu tacy jesteśmy, a nie inni? Dlaczego zabiłem tylu ludzi? Czemu świat tak wygląda? Kim jesteś, mój drogi Adresacie? I czego od nas chcesz?
Filozofie wypracowywane w pocie wysokich czół, wszystkie te dowody kosmologiczne i ontologiczne na istnienie Boga były dla Kwaidana czystą abstrakcją. Albo ich nie rozumiał, albo go nie przekonywały. Potrzebował konkretów, bo przez całe swoje żołnierskie życie twardo stąpał po ziemi. Pomysł podsunął mu zupełnie nieoczekiwanie złachmaniony pijak, być może zdegenerowany filozof. Działo się to w gospodzie, przy gościńcu do Barden.
– Poszukujesz…yps… Boga Miłosiernego, tak? – zapytał pijak, kiedy Kwaidan opowiedział mu o swych krwawych czynach i nieoczekiwanej chęci nawrócenia.
– Owszem – odparł Kwaidan.
– Poszukujesz… Boga… Wybaczającego Zbrodnie?
– W samej rzeczy.
- Po mojemu…ep… Jego istnienia dowodzić można jeno… pośrednim sposobem. Bo jeśli istnieje doskonałe dobro… musi istnieć również… i zło doskonałe… bowiem natura wszechrzeczy opiera się… na równowadze przeciwieństw… – W tym momencie pijany filozof złapał rycerza za ramię z niezwykłą mocą, przez mgłę kłębiącą się w jego oczach przebiły się iskry uniesienia. – Poszukaj Bestii, Kwaidan!!! Poszukaj Twórcy Pustyni!!! Jeśli Bazyliszek, ów namiestnik piekieł na Ziemi, nie jest jeno legendą wymyśloną przez maluczkich dla jeszcze mniejszych duchem… to i Bóg istnieć musi…
Tak to się zaczęło.
Nad ranem Kwaidanowi przyśniły się wyłupione oczy łypiące na niego z wyrzutem. Nie wiedział, co może oznaczać ów sen.
Zwinął namiot i ruszył w dalszą drogę. Po południu ujrzał w oddali dwóch jeźdźców zmierzających w kierunku Kaltern. Jeden z nich wiózł na oklep szamoczącą się postać, bodaj kobietę. Kwaidan nigdy nie był zwolennikiem rycerskiego błądzenia i dokonywania szlachetnych czynów, na przykład z powodu miłości. Nigdy nie kochał tak naprawdę żadnej kobiety. Owszem, pojedynkował się kilka razy mając wonną chustę przytwierdzoną do kopii, ale traktował to bardziej jako zło konieczne wykonywanego przez siebie zawodu, pozbawione romantycznych podtekstów. I właśnie dlatego nie pospieszył z ratunkiem owej kobiecie, najpewniej porwanej.
Myślał o Bazyliszku. Zgodnie z legendą był to namiestnik diabła na Ziemi, potwór o spopielającym spojrzeniu, podobno wyglądał na czteronogiego koguta w koronie, z jadowicie żółtym upierzeniem, z wielkimi kolczastymi skrzydłami i ogonem węża, który na domiar zakończony jest hakiem albo drugą kogucią głową. Jego niszczący wzrok nie oszczędzał niczego i nikogo: spopielał z jednaką skutecznością ludzi, zwierzęta, rośliny, skały. Nazywano go Twórcą Pustyni, a była to pustynia niezwykła, bo popieliście szara. Jedyną osłoną przed przenikliwymi spojrzeniami potwora było jakoby zwierciadło. Kwaidan miał nawet pomysł, żeby zamówić dla siebie u szklarza zbroję wydmuchaną ze szkła. Byłby do tego potrzebny szklarz o solidnych płucach. Potem jednak pojął, że tak właściwie, to nie chce mu się żyć i że jeśli nawet Bazyliszek go spopieli, to wyprawa zakończy się sukcesem. Śmierć byłaby dla Kwaidana spełnieniem i… zrozumieniem.
Kwaidan zastanawiał się, jak właściwie doszło do tak dokładnego opisania potwora; przecie nikt, kto pozostawał pośród żywych, widzieć Bazyliszka nie mógł.
Zgodnie ze wskazaniami starych map, które nabył w Barden, Szara Pustynia podobno rozciągała się na północy, na terenach od wieków nie nawiedzanych przez wędrowców. Ostatnią ludzką siedzibą przed pustynnymi terenami miał być zamek Kaltern. Kupcy podróżujący do bogatej krainy Hongh omijali pustynię od zachodu, by następnie żeglować wynajętymi okrętami wzdłuż wybrzeży Morza Martwego. Tamtejsi żeglarze, jako jedyni w okolicy błogosławili Bazyliszka, z powodów ekonomicznych.
Kwaidan wędrował wiele dni, czasem również nocy. Gdy zasypiał, widział przed oczami swej udręczonej duszy postać zamordowanej dziewczynki; stała bez ruchu i patrzyła na niego bez słowa. Kiedy się budził, widział bezkresne wrzosowiska.
Aż któregoś dnia wrzosowiska urwały się nagle, jakby ktoś wytyczył dla nich granicę nie do przekroczenia. Pustynia rozciągała się po kres horyzontu – istny ocean popiołów.
– Szara Pustynia nieustannie się powiększa – powiedział ktoś za plecami Kwaidana. Rycerz gwałtownie obrócił się w siodle, jednocześnie wyćwiczonym ruchem sięgając po miecz. Ujrzał starca o pooranej twarzy okolonej brodą – długą jak noc bez snów, jak powolne konanie, jak rejestr zbrodni i lista kochanek Sorma Bez Palca.
– Kim jesteś? – zapytał Kwaidan.
– Starym człekiem, na którego już nie chce patrzeć nawet Twórca Pustyni.
– Jakże to?
– Szukałem tu kiedyś śmierci, ale nie znalazłem. Widzisz, chłopcze, Bazyliszek potrafi jeno odbierać, nigdy nic nie daje. Odbiera to, co jest dla ciebie najważniejsze, rozumiesz?
– Więc Twórca Pustyni nie jest legendą? On istnieje naprawdę?
– Szukasz sławy i będziesz próbował go zgładzić, prawda?
– Chcę usłyszeć Głos Boga. Ktoś mi powiedział, że jeśli istnieje absolutne zło, to musi też istnieć dobro absolutne…
– Głupiec z ciebie, jeśli szukasz Boga na Szarej Pustyni. Bazyliszek nie jest ani dobrem, ani złem. Jego naturą jest odbieranie, jak naturą rycerzy jest uśmiercanie, a starców umieranie…
– Ty żyjesz – zadrwił Kwaidan.
– Twórca Pustyni odebrał mi śmierć…
– Jesteś nieśmiertelny?!
– Zapytaj mnie o to za sto lat – starzec uśmiechnął się gorzko. – A teraz odejdź stąd, póki jeszcze jest w tobie nadzieja. Bazyliszek ci ją odbierze…
– A ty? Wierzysz w Boga?
Starzec bez słowa ruszył w swoją drogę. Na południe.
– Wierzysz?! – krzyczał za nim rycerz. – Odpowiedz! Mogę cię zabić, stary głupcze! Taka już natura rycerzy!
Odparł mu wiatr, przesypując zwały popiołu z miejsca na miejsce. Kwaidan zdjął zbroję, puścił konia luzem i ruszył w głąb pustyni. Przy każdym kroku zapadał się niemal po kolana, lecz brnął dalej. Nie wiedział, ile czasu tak szedł po osypującym się popiele, może były to godziny, może dni całe. Słońce prażyło niemiłosiernie. Wreszcie zobaczył przed sobą samotną, drobną dziecięcą postać. Była to dziewczynka, którą zamordował. Nic nie mówiła, tylko stała i patrzyła na Kwaidana. Nawet nie poczuł, jak jego uszy zmieniają się w popiół. Stracił przytomność. Kiedy przyszedł do siebie, była już noc. Nie słyszał wiatru przesypującego popiół, nie słyszał bicia swego serca, nie słyszał oddechu. Niczego nie słyszał.
Wówczas pojął, że starzec miał rację. Bazyliszek nieprzypadkowo pozbawił go słuchu. To był znak. Symbol. Przecież chciał usłyszeć Głos Boga.
Za kilkadziesiąt lat, któregoś upalnego dnia wjedzie do miasta ogarniętego zarazą Czarnej Śmierci. Nie usłyszy ostrzeżeń uciekającej w popłochu tłuszczy. A może po prostu będzie szukał śmierci? Może tym razem znajdzie? Pozbawiony nadziei, umrze bez żalu.
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.