Alexander Mackay był Szkotem i od dziecka stykał się z kalwinizmem. Nawet jeśli nieco odstąpił (tak naprawdę to bardziej niż nieco) od wiary swych przodków, nie zatracił jednak wpojonych mu w dzieciństwie obyczajów. Tak więc wpatrzony w świeże stosy trupów nie bluźnił. Nie miał żadnych oporów przed używaniem innego słownictwa, dopóki tylko nie wzywał imienia Pana nadaremno. Siedząc w siodle na swym wspaniałym rumaku, młody arystokrata ciskał wiązankami potwornie ordynarnych słów pod adresem turyńskiego krajobrazu w ogóle, a pewnego oddziału protestanckich najemników w szczególności. „Tchórzliwe kurwie syny” było prawdopodobnie najmniej obelżywym ze wszystkich określeniem. Jego zastępca – wąsaty, łysiejący żołnierz po czterdziestce – czekał cierpliwie, aż dowódca kawalerii skończy. Następnie splunął od niechcenia i powiedział: – A czego się spodziewałeś, chłopcze? Większość obrońców Badenburga… – słowu „obrońców” towarzyszył pogardliwy uśmiech – to dezerterzy ze starej armii Mansfelda. Najgorsze żołdaki pod słońcem, nawet za jego życia. – Czemu więc ojcowie miasta najęli tych łotrów?! – wybuchł Mackay. Jego wzrok padł na zwłoki małego, może sześcioletniego chłopca. Ciało dziecka zwęgliło się pod zawalonym dachem płonącej chaty, w której spędził całe swoje krótkie życie, jednak nie na tyle, żeby Mackay nie dostrzegł walających się po podwórzu wnętrzności. Przybite nożem kuchennym do ziemi jelita leżały zaledwie kilka kroków od samego ciała. Tego rodzaju tortury były ulubioną formą rozrywki najemników Tilly’ego. Mimo że Mackay zdążył przywyknąć do takich widoków w trakcie rocznego pobytu w Niemczech, jednak cieszył się, że trupy kobiet leżały wewnątrz domu. W szalejącym pożarze wszystkie ciała spłonęły, więc nie można było ustalić, w jaki sposób ci ludzie zginęli. Ale Mackay nie chciał tego wiedzieć. W wieku dwudziestu dwóch lat tyle już wiedział o okrucieństwie i bestialstwie, że wystarczyłoby mu to już do końca życia, mimo że był przedstawicielem narodu, którego nie cechowała nadmierna wrażliwość. Lennox nawet nie trudził się, by udzielić Mackayowi odpowiedzi. Pytanie było czysto retoryczne. Może i Mackay był młody, lecz z całą pewnością nie był głupi. Dowódca kawalerii wiedział równie dobrze jak wszyscy inni, dlaczego notable Badenburga „zgodzili się” nająć oddział zaciężny Ernsta Hoffmana. Dano im dość ograniczony wybór. „Albo niech splądrują miasto za jednym zamachem, albo niech je plądrują po kawałku”. Jak wiele innych miast w spustoszonych wojną Niemczech, tak i Badenburg wybrał drugą możliwość. Po upływie kilku lat spora część mieszkańców zaczęła żałować podjętej decyzji. Ludzie Hoffmana nazywali siebie „protestantami”, lecz to wcale nie było dobrodziejstwem dla protestanckiego Badenburga. Poza nielicznymi wyjątkami, Hoffman i jego banda nie zasługiwali nawet na określenie „żołnierze”, cokolwiek rozumiałoby się pod tym pojęciem. Byli po prostu zgrają łajdaków; tylko z nazwy nie byli bandytami. Gniew Mackaya przygasł i na jego miejsce pojawiło się znużenie duszy, która na dobrą sprawę mogłaby należeć do znacznie starszego mężczyzny. Kiedy stało się jasne, że Hoffman nie zamierza robić wypadów zza bezpiecznych murów Badenburga w celu powstrzymania najemników Tilly’ego przed grabieżą, Mackay poprowadził własnych ludzi, żeby chociaż spróbowali ocalić tamtejszych chłopów. Tak naprawdę ów gest nie miał najmniejszego znaczenia. Mackay, który wraz ze swoją szkocką konnicą był na usługach króla Szwecji, przybył do Badenburga niespełna trzy miesiące wcześniej. Gustaw Adolf umieścił ich tam w ramach dalekosiężnego planu ustanowienia kontroli nad nadbałtyckimi terenami Niemiec. Król odczuwał jednak brak żołnierzy, i to bardzo dotkliwie. Książęta protestanccy, którzy obiecali mu olbrzymią pomoc w momencie przybycia do Niemiec, okazali się niemal co do jednego skąpcami – zarówno jeśli chodzi o żołnierzy, jak i o złoto. Tak więc Mackay otrzymał raptem kilkuset ludzi do wykonania bardzo ważnego zadania: absurdalnej próby obrony całego księstwa przy pomocy małego oddziału konnicy. Myśl o tym zadaniu wyrwała go z ponurego nastroju. Obrócił się do Lennoxa. – Wciąż ani śladu posłańca? Lennox potrząsnął głową. – Najmniejszego. Może to i dobra wieść. – Stary wiarus podkręcił wąsiska, jak gdyby używał ich nawoskowanych koniuszków jako wskaźników. – Sam widzisz, jak te wieprze Tilly’ego dbają o zacieranie śladów swoich zbrodni. Nigdy nie zakopaliby splądrowanego powozu. Być może posłaniec gdzieś tam się ukrywa. – Lennox wskazał na gęsto zalesione wzgórza, oddalone o kilka kilometrów na południe. – Teraz pośród tych wzgórz pewnie kryją się tysiące ludzi. Mackay przyjrzał się badawczo Lasowi Turyńskiemu, albowiem tak właśnie się nazywał, i nagle zmarszczył czoło. – To dziwne – powiedział w zadumie i wskazał palcem na pewien fragment wzgórz. – Nie przypominam sobie, żebym już to widział. Tamten rejon zupełnie inaczej wygląda. Lennox zmrużył oczy, po czym wzruszył ramionami. – Przykro mi, chłopcze, ale moje oczy nie są już takie jak dawniej i nie widzę, co mi pokazujesz. Mackay zacisnął usta, zastanawiając się, jak opisać ten przedziwny wycinek krajobrazu, gdy nagle dostrzegł zbliżającego się galopem żołnierza. – Coś się stało! – wykrzyknął. Alexander Mackay, nieślubny syn pomniejszego szkockiego arystokraty, przeznaczony był (bądź, w opinii niektórych, skazany) do życia pełnego niebezpieczeństw, lecz nawet gdyby był rozpieszczonym członkiem rodziny królewskiej, wciąż pozostałby żywiołowym poszukiwaczem przygód. – Jazda! – wydał rozkaz i spiął konia ostrogami, aby wyjechać naprzeciw zbliżającemu się żołnierzowi. Po chwili Lennox ruszył w ślad za nim. Wąsiska starego żołnierza podrygiwały, przysłaniając uśmiech na jego ustach. Lennox wysoko cenił Mackaya, co już samo w sobie było niezwykłe. Z zasady ów były chłop patrzył na arystokratów równie entuzjastycznie, jak na nawóz. A nawet mniej; łajno przynajmniej nie wydawało rozkazów. Lecz Mackay miał w sobie bardzo niewiele z typowej dla arystokracji wyniosłości i niemal nic z jej głupoty. Pozostała jedynie hałaśliwa zapalczywość, która była względnie nieszkodliwa… i na swój sposób urocza, nawet dla takiego sceptyka jak Andrew Lennox. Zanim Lennox zrównał się z Mackayem, dowódca już zaczął rozmawiać ze zwiadowcą. Mężczyzna obrócił się w siodle i wskazywał w kierunku, z którego przyjechał. – Lepiej sami zobaczcie, panie. Wszystko w tamtym miejscu jest bardzo dziwne. Mackay ściągnął brwi. Spoglądał na odległą chatę, którą wskazywał zwiadowca. Sam fakt, że budynek jeszcze nie spłonął, był niezwykły. Ludzie Tilly’ego palili wszystko nawet wtedy, gdy nie było im to do niczego potrzebne. – Mówisz, że nie ma żadnych ciał? Zwiadowca pokiwał głową z niepewnym wyrazem twarzy. – Nie ma żadnych ciał na widoku, panie, ale jest świeżo usypany kopiec. Duży, wygląda jak grób. Mackay zmarszczył brwi. – Grób? – Od kiedy to ludzie Tilly’ego grzebią swoje ofiary? – zapytał Lennox. Zwiadowca wzruszył ramionami. – Nie mówię, że to ma sens, ale jak amen w pacierzu, to mi wygląda na grób z więcej niż jednym ciałem w środku. Ktoś nawet postawił nagrobek. – Zwiadowca zadumał się. – Tak mi się wydaje, że to nagrobek. Ale nie ma krzyża. I ktoś na nim coś napisał. Mackay nie zapytał nawet o treść owego napisu. Wielu żołnierzy z kawalerii Mackaya potrafiło czytać – i to dobrze – dzięki nawykowi studiowania Pisma Świętego, ale twardy gaelicki akcent zwiadowcy wskazywał, że to niepiśmienny góral, a już z całą pewnością, jeśli chodzi o język niemiecki. Z tego, co się zorientował, on sam jako jedyny ze Szkotów potrafił czytać i mówić po niemiecku. – Chodźmy więc zobaczyć. – Mackay ponownie spiął konia ostrogami i ruszył za zwiadowcą. Lennox pojechał za nimi, upewniwszy się najpierw, że harcownicy na skrzydłach są gotowi, chociaż nie spodziewał się natknąć na ludzi Tilly’ego. Rzeź, którą ujrzeli po opuszczeniu rankiem Badenburga, miała miejsce przed kilkoma dniami i nosiła wszelkie znamiona działania niezdyscyplinowanych maruderów – jednak podczas wojny nie wszystko jest takie, jakie się wydaje, zwłaszcza gdy stawka jest wysoka. Wjechali na podwórze. Dom wciąż stał, lecz Lennoxowi wystarczyło jedno spojrzenie na drzwi i ściany zewnętrzne, żeby rozpoznać miejsce, w którym zabito ludzi. Zabito ich fachowo, wnosząc po śladach krwi. Wielkie plamy, teraz już w kolorze brązu i czerni. Nawet muchy były nieliczne. Dostrzegł też stare ślady krwi na drodze obok domu. – Cztery dni temu – oznajmił. Mackay. Wpatrywał się w świeży kopiec ziemi usypany na środku podwórza i umieszczony na szczycie wielki „nagrobek”. Był to bez wątpienia zbiorowy grób. Ale „nagrobek” wcale nie był nagrobkiem, to była tabliczka. Oczy Mackaya wyszły niemal na wierzch. Mackay wskazał tabliczkę palcem i obrócił się do Lennoxa. – Co, u licha… Żołnierz wzruszył ramionami. Następnie powoli i ostrożnie zlustrował otaczający ich las. Ktokolwiek napisał ostrzeżenie na tej tabliczce, nie byli to ludzie, których pragnąłby spotkać, tym bardziej że nie miał najmniejszych wątpliwości, co zostało zakopane pod ziemią. Wiedziałby to nawet wtedy, gdyby nie było tabliczki. Nie widząc żadnych oznak życia, ponownie skierował wzrok na tabliczkę i jeszcze raz przeczytał napisane na niej słowa. Proste słowa. Zagadkowe słowa. Śmiertelnie niebezpieczne słowa. Nie wiemy, kim jest ta banda morderców i gwałcicieli, których tu zakopaliśmy. I nie bardzo nas to obchodzi. Jeżeli jest was tam więcej, miejcie się na baczności. Ten obszar jest teraz pod ochroną ASG. Jeżeli spróbujecie kogoś skrzywdzić albo obrabować, zabijemy was. Nie będzie żadnych ostrzeżeń. Nie będzie negocjacji. Nie będzie aresztu. Po prostu zginiecie. Gwarantujemy. Śmiało. Spróbujcie. Mackay zmierzwił palcami krótką brodę. – A kim właściwie jest ten… Azga? – spytał skonsternowany. – Brzmi jakby po polsku. Czy tu gdzieś w okolicy jest jakiś polski magnat? – Nic o żadnym nie wiem – odparł Lennox. – I nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek wcześniej słyszał ten tytuł. – Wymówił bezgłośnie: – Azga – i burknął: – Kimkolwiek jest, na pewno nie należy do nieśmiałych. Tymczasem cała reszta kawalerii zgromadziła się wokół nich. Mackay wskazał na kopiec. – Poszukajcie jakichś łopat. Chcę, żeby to rozkopać, cokolwiek to jest. – Niektórzy żołnierze skrzywili się, ale żaden z nich nie zaprotestował. Mackay był wyrozumiałym dowódcą, ale gdy wydawał rozkaz, należało go wykonać. Żołnierze wnet znaleźli narzędzia do kopania. Samo rozgrzebanie kopca również nie zajęło im wiele czasu. Kimkolwiek był ów Azga, nie czuł potrzeby zakopania ciał głęboko pod ziemią. Zdążyli odkopać ponad tuzin zwłok, gdy wreszcie Mackay kazał im przestać. Ciała, rzecz jasna, były w stanie rozkładu, lecz przyczyny śmierci były nader oczywiste. Lennox wyprostował się, głównie po to, żeby uciec od smrodu. – Jak widać, ten Azga nie rzuca słów na wiatr. Mackay ciągle wpatrywał się w trupy. – W życiu nie widziałem dziwniejszych ran od kuli – powiedział zadumany i wymierzył oskarżycielsko palec w ranę na piersi jednego z zabitych. – Ta dziura nie jest większa niż mój palec! – Następnie tonem, który nie znosi sprzeciwu, rozkazał: – Przewróćcie go na drugą stronę! Żołnierz stojący obok trupa skrzywił się, ale wykonał polecenie. Kiedy ciało przetoczyło się odsłaniając plecy, z gardeł mężczyzn stojących nad płytkim grobem wydobył się stłumiony okrzyk. Jeden z nich posunął się nawet do bluźnierstwa. – Boże w niebiesiech – wyszeptał. – Z tej strony wygląda tak, jakby rozsadziła go trzyfuntówka. Mackay pokręcił głową. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. A ty, Andrew? Ale Lennox nie odpowiedział, zbyt zajęty przeklinaniem pod nosem. Tak bardzo pochłonęło go odkrycie, że zapomniał o potrzebie obserwowania lasu. Kiedy wreszcie się odezwał, głos miał cichy, ale sposób, w jaki go z siebie wydobywał, wynikający z wieloletniego doświadczenia zdobytego na polach bitewnych, sprawiał, że każdy w oddziale wyraźnie go słyszał. – Nie ruszajcie się. Nie dotykajcie broni. W tym lesie są ludzie. Mackay powoli odwrócił głowę. Niczego nie widział… A potem jakiś mężczyzna… nie, dwóch, trzech mężczyzn wyszło zza drzew. Mieli na sobie jakieś cudaczne stroje. Mimo zaskoczenia Mackay zauważył, że ubrania są doskonale ufarbowane; wzory w kolorach zieleni, brązu i szarości zlewały się z listowiem i czyniły mężczyzn niewidzialnymi pośród drzew. Wszyscy trzej nieśli dziwnie wyglądającą broń, jakby arkebuzy, ale nie przypominające tych, jakie Mackay do tej pory widział. – Nigdy nie widziałem takiej broni, chłopcze – rzekł Lennox. – Ani takich strojów. – I dodał niemal z podziwem: – Przebiegłe diabły. Zdobył się nawet na odrobinę humoru. – A jak tam twój polski, Alexandrze Mackay? Zaraz niechybnie poznamy Azgę i mam nadzieję, że nie dojdzie do żadnych nieporozumień. – Ujrzał, że mężczyźni prawie jednocześnie zrobili coś dziwnego z tylną częścią broni. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że ta cudaczna broń – arkebuzy, które robiły otwór na palec przy wejściu, a zostawiały otwór na kulę armatnią przy wyjściu – jest teraz nabita i gotowa do strzału. – Naprawdę mam nadzieję, że się porozumiemy. Ale Mackay miał kwaśną minę. – Nie znam ani słowa po polsku, Lennoxie. – Tego się właśnie obawiałem – westchnął wiarus. Jak się okazało, polski był zbędny. Dziwni mężczyźni w dziwnych strojach, noszący dziwną broń, posługiwali się najbardziej znajomym ze wszystkich językiem – angielskim! Cóż, w pewnym sensie. – W życiu nie słyszałem gorszego akcentu – marudził Lennox, ale bez przekonania, zwłaszcza że blisko tuzin kolejnych obcych wyłonił się z lasu i przyłączył do rozmowy. Wszyscy byli uzbrojeni i wszyscy byli gotowi zabijać. A większość z nich („Panie, pobłogosław duszę moją”) twierdziła, że ma szkockie korzenie. Po kilku chwilach Andrew Lennox wiedział już, że dożyje następnego dnia. Spotkanie między szkocką kawalerią a… Amerykanami – tak o sobie mówili – przemieniło się w coś na kształt zjazdu rodzinnego. Gdy upłynęło kilka godzin, zaczął się zastanawiać nie nad tym, czy przeżyje, ale nad tym, co może przynieść ów dzień. Młoda kobieta z Sefaradu odnalazła tutaj swoje legendy. A teraz również mężczyzna ze Szkocji. Nawet jeśli jego góralskie legendy nie były tak poetyckie, jak te sefardyjskie, miały jednak swój urok. Wróżki zaiste przybyły do świata ludzi. Jakaś mroczna, pogańska część kalwińskiej duszy Andrew Lennoxa czerpała z tego faktu przyjemność. I nie dlatego, że wróżki rzeczywiście istniały, lecz dlatego, że były tak niebezpieczne, jak głosiły pradawne opowieści. |