Ojca nie było w domu. Maleńtasów też nie było – matka zabrała dzieciarnię ze sobą w pole. Wewnątrz niewysokiego, tulącego się do ziemi kamiennego budynku panowała wilgoć: dobrze, że – chwała Imperatorowi! – nie kapało na głowy! Waran przede wszystkim odszukał w schowku trochę suszniaku [resztki zapasów przed rozpoczęciem sezonu!] i rozniecił ogień na palenisku. Syknęły mokre drwa. …tęczowe lśnienie. Podobne, tylko nieporównanie mniej jaskrawe, emitują pieniężne płytki o większych nominałach. Królewscy magowie kładą na pieniądzach pieczęć, której nikt na ziemi ani na wodzie nie jest w stanie podrobić. Waran niejeden raz słyszał od ojca, tratwiarzy, kupców i rudokopów z Maleńkiej, że ostoją Imperium są nie ostrza mieczów, nie skrzydła lotnej królewskiej gwardii i nie wola siwych podziemnych magów – tylko lekkie płytki imperialnych pieniędzy. Pieniędzy, które nie toną w wodzie i nie płoną w ogniu, którym ufa i podedniak i góren, pieniędzy rozsiewających tęczową poświatę… Tam w podziemiach imperatorskiej stolicy, siwi magowie siedzą za długim stołem, a na podnóżkach ich rzeźbionych krzeseł leżą zwinięte ich własne, łuskowate ogony. Mówi się, że raz na siedem lat mag pozbywa się ogona dokładnie tak samo jak jaszczurka, i wtedy może wyjść na krótko na powierzchnię, pokazać się ludziom… i zjawić się na przyjęciu u Imperatora. A ogon potem gotują w brązowym kotle i robią z niego lek przedłużający życie o siedem lat – równo o siedem, ani dnia mniej lub więcej… Czyli przeziębiony obcy nie tak dawno spuszczał się do lochów ku magom… a może dokumenty uwierzytelniające otrzymał już gotowe? Kim on jest, w takim wypadku? I dlaczego podróżuje dołem? – Przysiedlibyście, panie góren – mruknął Waran udając, że interesuje go tylko ogień. Gość nie odpowiedział, więc Waran się obejrzał. Góren sterczał pośrodku pomieszczenia, oglądając je ze zdziwieniem i pogardą. Usiąść? – można było wyczytać w jego wzroku. Gdzie? Pokryte pleśnią ściany, wilgotna kamienna ławka pod jedną z nich, kupki soli po kątach, portret Imperatora – a raczej ciemna deska z konturem ludzkiej głowy, a pod spodem napis głoszący, że to Jego …ratorska W…l…ść – napis był tak stary i wypłowiały jak sam portret, i nikomu jeszcze nie udało się go odcyfrować całkowicie. Waran wpatrzył się w ogień. Nie miał ochoty na rozmowę, zresztą nie było o czym rozmawiać. Dla oficjalnego i zaopatrzonego w pełnomocnictwa smarkacza ojciec uruchomi śrubę nakręconą zaledwie do połowy, co oznacza utratę dwóch dni targów przed samym sezonem. Z góry krzyczą – woda, dawaj wodę, rezerwuary jeszcze niepełne… Z dołu krzyczą – podatek, dawaj pieniądze, śruba należy do gromady, a woda do Imperatora, jak wszystko, co spada z nieba… Maluchy będą się opychać rybą i morską kapustą, ale jak się zacznie sezon, zapomną o skargach. W sezonie nikt nie choruje, nikt nie narzeka, w sezonie nawet całują się rzadko – nikt nie ma do tego głowy. Żeby już się zaczął… – A na Osim Nosie – oznajmił góren zza pleców Warana – rozniecanie ognia zawsze proponują gościowi. – Dlaczego? – zapytał Waran tylko dlatego, żeby jego milczenia gość nie uznał za impertynencję. – Nie wiesz? – gość się naprawdę zdziwił. I nagle się uspokoił, jakby sobie przypomniał, z kim ma niehonor. – A-a-a… No pewnie, pomyślał Waran, co my możemy wiedzieć… Żremy surowe ryby, myjemy się w plwocinach, tyłek rękawem podcieramy. Prowincjusze. Dzikusy. – Na Osim Nosie – oznajmił góren po pewnej pauzie – wiele tradycji pochodzi z kontynentu. A na kontynencie do tej pory wierzą w tego włóczęgę – Zduna Wędrownika… Nazywają go jeszcze Wędrowną Iskrą. Wierzą, iż w domu, w którym on roznieci ogień… wiesz co się zdarzy? Nie wiesz… Posuń się. Bezceremonialnie odepchnąwszy Warana gość przysiadł w kucki i wyciągnął dłonie do ognia: – Ech, ty… Jak wy tu odzież suszycie? – Nasza nie przemaka – burknął Waran. Gość dotknął rękawa jego kurtki: – Aaaa… Jak woda ze skrzydlaka – i niewiadomo czemu się zaśmiał. – To sytucha, sam złowiłem – oznajmił Waran, któremu śmiech gościa wydał się obraźliwy. – Nie masz zapasowej? – Co?! – No, jak tam wójt powiedział: gorący napój, sucha odzież… – Jak tak powiedział, to niech sam daje! – krzyknął Waran i natychmiast pożałował swojej niewyparzonej gęby. I dodał nieco ciszej: – Nie mamy zapasowej. Niczego nie mamy. Sezon za pasem. Wszystko zużyliśmy. Mam dwie małe siostrzyczki. Pole maleńkie. Jest solona ryba i mogę zagotować wodę. To wszystko. – Dawaj tę wodę – zażądał łakomie góren. – I tę rybę. Chleb macie? – Reps… – Dawaj ten reps. I jeszcze – nie macie jakiejś kołdry? Zwykłej suchej kołdry z wełny albo z puchu… I nie czekając na zgodę Warana, zaczął się rozbierać. Z radością zrzucił na podłogę kusy płaszczyk, zdjął mokrą kurtkę, posapując ściągnął z grzbietu osobliwie skrojoną koszulę, szeroką i wiązaną tasiemkami… Waran myślał, że na tym się skończy, ale góren wcale się nie krępując zdjął spodnie, a potem gatki, aż wreszcie gospodarz odwracając wzrok podał gościowi grubo tkany koc. – Co jest? – góren jakby dopiero teraz zauważył żywy rumieniec na twarzy Warana. – Och… wybacz, jeżeli cię uraziłem, każdy, wiesz, ma inne obyczaje… Myślałem, że się w tej wilgoci rozpuszczę. – Z odrazą trącił bosą stopą kupkę drogiego ubrania leżącą na podłodze. – Dawaj szybko ten wrzątek, bo naprawdę się przeziębię, czemu kniaź, jak sądzę, rad nie będzie… A co ja, pomyślał ponuro Waran, mam odpowiadać przed kniaziem za twoje smarki? – Może macie coś do podścielenia na ławie? – zapytał gość. – Co? – No, do podłożenia. Jakąś skórę albo drugi koc. Bo wiesz, zimno tak siedzieć, i pleśni tu pełno… A kto cię tu prosił, zgrzytnął zębami Waran. Zostałbyś, bratku, u wójta, u niego jest sucho. Cała osada za tę jego suchość płaci… i my z ojcem też. – Więc jak? Ciekawi cię to? To o włóczędze, który ogień roznieca? Opowiedzieć? – Drogi są po to, żeby się po nich włóczyć – burknął Waran. – A u nas, panie góren, dróg nie masz. U nas drogi wiodą przez morze albo w górę. I nie ma włóczęgów. Wszyscy się znają. – Hardy jesteś. – Gość wreszcie usiadł, ale nie na ławce, lecz na swojej skrzyneczce. – Kiedy będziemy mnie podnosić? Pamiętasz, co powiedział wójt? Stuknęły drzwi. Młodsza Lilka wpadła od razu na środek pokoju i zamarła, zobaczywszy długowłosego górena zakutanego po szyję w koc. – A… – Gdzie matka? – Na polu – pisnęła Lilka. – Siatki zakłada z ciotkami. Kazała przynieść umocnienia dla kotwic, i drugi nóż i… – Gdzie Tośka? – Matusi pomaga… – A tatko? – Sprężynę nakręca… Nakręcił już połowę, powiedział, żebyś wszystko rzucił i poszedł mu pomagać, bo jak… – Idź i powiedz ojcu – polecił Waran z ciężkim sercem – żeby szedł do domu. Powiedz, że mamy gościa. Powiedz, żeby się pospieszył. Ojciec natychmiast wszystko zrozumiał. Przebiegł wzrokiem po pisałce wójta, zerknął z ukosa na tęczowy blask tryskający z otwartego dokumentu górena i pochylił się w niezbyt składnym ukłonie człowieka, który nie przywykł do gięcia grzbietu przed kimkolwiek. – Niech będzie jak chcecie, panie góren. Podniesiemy was, bez waszej urazy, zwykłą towarową śrubą. Zbierajcie się… I już rzeczowo, półgłosem, zwrócił się do Warana: – Połowa obciążenia. Zamawiali rybę dla żołnierzy – trzy worki… Czyli sześć bukłaków minus trzy worki ryby i minus góren – będą cztery bukłaki… Ruszaj się. Warana uradowała możliwość pozbycia się wreszcie towarzystwa górena. W niszy stołu odszukał okulary – dwa okopcone szkła w prymitywnej metalowej oprawie. Ciaśniej zawiązał kurtkę i nie pożegnawszy się, wyskoczył z domu. Poranna ryba, jeszcze żywa, pływała obok w kamiennym basenie. Zręcznie operując sakiem Waran napełnił i zważył trzy worki; deszcz się nasilił i zmył z niego łuski zanim ciężar został worek po worku dostarczony na placyk śruby. Nakręcona do połowy sprężyna śruby wydała mu się niezwyczajnie grubą. Na hakach kosza wisiały już dwa bukłaki; Waran załadował rybę, a potem, uporawszy się nie bez trudu z drewnianym wózkiem, podwiózł do śruby jeszcze dwa ciężkie bukłaki z wodą ze zbiornika. Zanim nad skraj placyku wystawił głowę blady i zasapany góren, zdążył jeszcze odpocząć i pożuć trochę słodkiej żywicy. Jasne – pomyślał Waran ze złośliwą uciechą. Sto stopni w skale i już mdlejemy… – Nie ma czym… oddychać – wysapał góren i usiadł wprost na mokrych kamieniach. Za górenem wspiął się na placyk ojciec Warana – ten był dwa razy starszy, na jednym ramieniu dźwigał drewnianą skrzyneczkę, na drugim worek z pocztą dla wierchowych, a jego równy oddech ani na chwilę nie stracił zwykłego rytmu. – No dobrze – odezwał się ojciec, obejrzawszy śrubę i oceniwszy robotę Warana. – Ładujcie się. Waran pierwszy wlazł do kosza i przycupnął obok worków z jeszcze żywą, trzepoczącą się rybą. Ojciec długo krążył dookoła, sprawdzając mocowania, węzły, gładząc sprężynę, mamrocząc modlitwę dźwigowych i spluwając co chwila przez ramię. Potem dał Waranowi do ręki linę cumowniczą z potrójnym hakiem na końcu: – Kto ma dziś dyżur? – Łysik. – Przekaż mu ode mnie pozdrowienia i dopilnuj, żeby wszystko dobrze zapisał: rybę, wodę, pocztę. I… – ojciec zerknął na górena, który zamarł na krawędzi placyku, jakby oczarował go widok nieskończonego szarego horyzontu: – I niech górena przejmie z rąk do rąk… To wszystko. Chwała Imperatorowi. Leć, synku. Klepnąwszy Warana szybko w ramię ojciec podszedł do spustu. I zupełnie innym, bezbarwnym głosem zwrócił się do obcego: – Panie góren, zechce pan wejść do wzlotni… Waran nie podał paniczykowi ręki. Ten z trudem wlazł do kosza, kichając i ślizgając się na kamieniach, potem rozejrzał się za wolnym miejscem i z twarzą męczennika znów usiadł na swej skrzyneczce. Wczepił się palcami w krawędź kosza: – Nie przewróci nas do góry dnem? – Idziemy ze śrubą nakręconą do połowy – Waran nie mógł się powstrzymać. – Jak coś pójdzie nie tak, możemy się wykopyrtnąć. Szuu nie śpi – i mrugnął porozumiewawczo do ojca. – Tfu! Nie gadałbyś byle czego – odpowiedział ojciec surowo, ujmując w dłoń dźwignię spustu. – No, z Imperatorem… Raz, dwa… Trzyyyy! Spust zgrzytnął i uwolnił sprężynę. Sprężyna tępo i wściekle, jak głębinowy stwór, szarpnęła łańcuch ku sobie. Łańcuch zaczął się odwijać z bębna. Nad głowami Warana i górena rozkwitł piękny kwiat uwolnionego wirnika; widać go było tylko przez kilka sekund, a potem znikł, przekształciwszy się w szare koło rozmazanego ruchu. Niewidzialna siła wdusiła Warana w sprężyste worki z szamoczącą się rybą i placyk odpłynął w dół, drobna figurka ojca mignęła i przepadła, a w uszach zagwizdał wiatr, jakiego nigdy nie uświadczysz pod chmurami w międzysezonie. W następnej chwili wszystko znikło Waranowi z oczu we mgle – nawet siedzący obok góren. Powietrze stało się szare i mokre jak meduza. Waran wstrzymał oddech. – To chmura? – zawołał góren, a Waran raczej domyślił się pytania niż je usłyszał. Droga przez obłoki była dla niego najbardziej nieprzyjemną częścią wzlotu w górę; mówiono, że chmury od środka przypominają królestwo Szuu i Waran gotów był się z tym zgodzić. Wilgotne, lepkie, nieprzeniknione… Szara mgła rozpadła się na strzępy. Nad głowami pojawił się błękit, obłoki zabarwiły się nagle bielą i Waran zmrużywszy oczy sięgnął do kieszeni na piersi po okulary. Góren znów zawołał coś niezrozumiale, zachłystując się z radości. Śruba przebiła warstwę obłoków i wyłoniła się po drugiej ich stronie. Obłoki lśniły, białe, miękkie, odświętne, bezpieczne i suche – nad głowami nieprzerwanie rozlewał się błękit, pośrodku którego tkwiło straszne, białe słońce. Waran starał się w ogóle nie patrzeć w tamtym kierunku. Gwizd wirnika się zmienił. Śruba traciła prędkość. – Ej! Gdzie przystań? – zapytał niepewnie góren. Och, jak bardzo już mam cię dość! – pomyślał Waran. Wielkie i małe wirniki śruby jeden po drugim zmieniały swoje zarysy. Kosz podniósł się jeszcze wyżej i prawie znieruchomiał; niezbyt daleko od nich majaczyła biała kamienna ściana, od której ciągnęły się niczym promienie cienkie deski pomostów, omotane osprzętem niczym starcze dłonie żyłami. Waran naparł brzuchem na dźwignię zmieniając nachylenie głównego wirnika; kosz osunął się niżej, przylgnął niemal do desek, a wtedy Waran zamachnął się i zarzucił potrójny hak na pachołek. – Co oni tam, pozasypiali? Od skały biegł już krzyczący coś człowieczek, wymachujący rękami tak, iż Waran mógłby przysiąc, że krzykacz lada moment zleci w przepaść. Wirnik trzymał jeszcze obroty, ale kosz opuścił się niżej niż powinien. Klnąc cały świat, Szuu, leniwych przystaniowych i do połowy nakręconą śrubę, Waran próbował samodzielnie osadzić wirnik na śliskim skoblu – ale kosz osiadał i nic z tego nie wychodziło. – Ej! Trzymajcie się tam! Kurczę, możemy się przewrócić! – krzyknął beztrosko pasażerowi; maleńki człowieczek o głowie łysej jak jajo zdążył jednak podbiec, zarzucić skobel i osadzić kosz nad przepływającymi w dole, odświętnie białymi i oświetlonymi przez słońce obłokami. – Ogłupiałeś, czy co? – rzucił się na niego Waran. – Jak dyżurujesz, co? – A po kiego wała dziś tu przyleciałeś? Wczoraj cię nie było, co? Nie pieprzyłeś to wczoraj Gorbusze, że będziesz pojutrze, co? A oprócz ciebie na nikogo nie czekaliśmy… – No, toście się doczekali. – Waran poprawił okulary, które zsunęły mu się z nosa, wyrównał oddech i spojrzał na pasażera. – Mamy… nie, to wy macie gościa. Szlachetnie urodzony góren z polecenia Imperatora. Prosto do kniazia. O, proszę – machnął ręką wskazując bladego i nie wiedzieć czemu bardzo cichego górena. Deska pomostu wyginała się sprężyście, jakby oddychała pod nogami idących. W dole leżały obłoki – jak morze. Tylko że prawdziwe morze jest szare i gładkie, a chmury, jeżeli patrzeć na nie z góry, wydają się być bajkowym ogrodem, białym cieniem imperatorskiego pałacu. Deska pomostu była maleńka słomką na krawędzi wielkiego portu. Nad głowami idących piętrzyły się szerokie przystanie; wszędzie kręcili się ludzie, jak drobne głębinowe rybki – malowali, odnawiali, poprawiali wszystko przed rozpoczęciem sezonu. Za dwa tygodnie do pustych przez całą zimę pomostów zawiną statki pod barwnymi żaglami. Górne galerie będą przyjmowały jeźdźców na skrzydlakach i nadęte ogniem kolorowe latające kule – nie wiadomo zresztą, jakie dziwadła się zlecą z krańców świata, port przyjmie wszystkich gotowych płacić tęczowymi imperatorskimi pieniążkami… Pasażer Warana niezdarnie przelazł nad krawędzią kosza. Mimo woli przysiadł, wyczuwając kruchość pomostowej deski. Nie oglądając się ruszył ku skale, ku wejściu do portowej pieczary; szedł po niteczce nad przepaścią jak prawdziwy góren, nie patrząc pod nogi. Nie włożył też okularów – szedł z odkrytą twarzą pod słońcem i jego ostry czarny cień przemknąwszy po żółtym drewnie zsunął się w przepaść, ku obłokom. – Co przywiozłeś? – zapytał gderliwie Łysik. – Podliczmy od razu, wiadomo, jak to jest… Waran przełknął obraźliwą aluzję. Czy to pierwszy dziś policzek od losu? Skrzyżowawszy ręce na piersi stał i czekał, aż przystaniowy skończy swoje rachunki. – Bukłaki z wodą, cztery… Pełne, co? No, uważaj sobie… Ryba, trzy worki na wagę… Zważę na swojej, żebyś wiedział. Poczta… o, to dobrze. A to co takiego? Łysik wskazał na skrzyneczkę górena. – Rzeczy przybysza. – Bogaty człeczyna… – Łysik przygładził rzadką i nierówną bródkę. – No, bierz i nieś. – Ojciec kazał pozdrowić i sprawdzić, jak ty wszystko wpiszesz do książki przyjęć. – Wpiszę, nie bój się, wpiszę… Waran nie umiał chodzić tak jak góren. Szedł po wąziutkiej desce zamierając wewnętrznie ze strachu i chwiejąc się w podmuchach niezwykłego o tej porze wiatru – mogliby choć jakieś poręcze dać, czy co… Słońce grzało i oślepiało oczy mimo przyciemnionych szkieł okularów. Chciało się do domu, na dół… Góren czekał przy wejściu do pieczary. Na słońcu wyprostowały mu się ramiona, wyschły włosy i stał z wysuniętą jedną nogą i uniesionym nieco podbródkiem niczym kniaź na paradnym portrecie. Poczekał, aż Łysik podejdzie bliżej; chybnął się i bez rozmachu, nic nie mówiąc, strzelił przystaniowego w pysk. Łysik stęknął i usiadł na kamiennej posadzce, dwa kroki od krawędzi przepaści. – Jesteś na służbie? – zapytał góren, ponownie przyjąwszy pozę z paradnego portretu. Jej dostojeństwa nie psuły nawet smarki pod nabrzmiałym nosem. – Tak – wymamrotał Łysik, który natychmiast zrozumiał, kto ma przewagę. – Odpowiesz mi za to – obiecał góren spokojnie i beznamiętnie. Odwróciwszy się na pięcie ruszył w głąb skały, jakby bywał tu wcześniej i doskonale wiedział, dokąd iść. Łysik wstał, postękując z urazą. Rozmazał krew na podbródku; podszedł do Warana, zmierzył go zimnym, lepkim spojrzeniem i stęknąwszy głośniej wyrżnął go pięścią w twarz – chłopak nie zdążył się uchylić. Błysnęły iskry przed oczami – sypnęły się ze sklepienia, niczym podświetlone przez słońce kropelki deszczu. Waran odkrył, że siedzi na ziemi jak przedtem Łysik, a posadzka kołysze się jak przeciążona łódź. – Odpowiesz mi za to – warknął przystaniowy złowrogo nad jego głową. – Jeden bukłak ci odpisuję, jako uzupełnienie… strat. I żebym cię tu już więcej nie widział, szczeniaku! Zaraz potem podniósłszy skrzyneczkę ruszył za górenem, pokrzykując w biegu: – W prawo, panie, w prawo! Zechce pan coś przekąsić, przebrać się, umyć… Podedniak przecie, to podedniak… Czegóż od nich oczekiwać… Waran podniósł z posadzki swoje okulary i wytarł krew z podbródka. No nic, pomyślał. Trafisz ty jeszcze na mnie w sezonie. Jak zawsze, zabrakło dnia. A przynajmniej godziny. A już pół godziny to zawsze brakuje. Wszyscy uwijali się jak mrówki. Pakowali rzeczy, chowali w suche skrytki. Zdejmowali z zawiasów drzwi, smarowali tłuszczem niepotrzebne w czas sezonu przedmioty, zaszywali je w worki albo mocowali w szopach. Ładowali na arkę żywność, po raz ostatni rzucali okiem na pola, sprawdzając, czy siatka wszędzie dobrze leży i czy denne prądy nie zmyją pierwszego plonu repsu… Deszcz się przerzedził, a potem w ogóle ustał. Po raz pierwszy w międzysezonie. Dzieciaki hałasowały, biegając po całym osiedlu: – Słoneczko, słoneczko, zajrzyj w okieneczko! Niebo wyraźnie pojaśniało. Morze pokryło się drobnymi, a potem grubszymi falami. – Szybciej, szybciej! Waran pomógł matce wsiąść do łodzi, a potem wsadził do niej obie siostrzyczki. Na koniec wsiadł sam i usadowił się przy wiośle razem z ojcem. – No, z Imperatorską pomocą – odezwał się ojciec urywanym głosem. – Jazda. Brzeg odpłynął wstecz. Arka szybko się zbliżała – spoczywająca w wodzie skrzynia o pochyłych bokach, z których zwieszały się sznurowe drabinki. Z licznych kominów snuły się już w górę nikłe niteczki dymów. Łódką zaczęło kołysać. Dziewczynkom zrobiło się niedobrze. – Mamo, czy to Szuu rzyga wodą? – Nie powtarzaj głupot. To Imperator otworzył śluzy w tamie i teraz woda się podnosi. – A czemu my się tak kołyszemy? – Siedź cicho! Dotarli do wysokiej burty arki. Wydostali się na pokład i wciągnęli łódź; a potem jakoś tam ulokowali się w maleńkiej kajutce. Za ścianką z napiętej skóry popłakiwał sąsiedzki maleńtas. Porozkładali się na szorstkich półkach. Znieruchomieli, nasłuchując jak na zewnątrz bulgocze woda. – Maaamo… – zaczęła marudzić Lilka. – Co? – Mogę sobie kupić szklane paciorki? – Możesz… – A ja – odezwała się Tośka basem – niczego sobie nie kupię. Będę oszczędzać, a potem przejadę się na wielkim żółwiu. Minuta za monetę. A jakże! – Najpierw uzbieraj sobie te pieniądze… Arką zakołysało. Raz i drugi. Teraz Tośka usiadła na ławeczce i zatkała buzię rączkami: – Oj, zaraz mnie zemdli… – To wyjdź na zewnątrz. – Boję się, że mnie zmyje. – Idź z nią, Waran. Waran wstał, wziął siostrzyczkę za ramionka, i wyprowadził ją pod wąski daszek nad wzburzonym morzem. Niebo zrobiło się całkiem jasne, nad morzem wisiała mgła, a na poły zatopiona już osada wyglądała nierealnie i widmowo. Przy samym brzegu spod wody wystawały już tylko dachy. W domu Warana woda doszła już do poziomu stołu. Jacyś zapóźnieni lenie wiosłowali zaciekle od brzegu ku arce. Ich łódeczką miotało jak piórkiem. – Popatrz, Warasza, niebieskie! Brudny dziecięcy palec z obgryzionym paznokciem wskazywał niebo. – Popatrz, tam jest już dziurka! I w tej dziurce jest niebieskie! To niebo, niebo! Zachwyty Tośki przerwał nowy atak nudności. Waran, nie puszczając siostry, patrzył w niebo, ale nie na skrawek błękitu, który w przeciwieństwie do dziewczynki wielokrotnie widywał w międzysezonie. Wysoko w przerwach pomiędzy chmurami zataczając szerokie kręgi leciały ptaki – nie dojne krzykałki i nie dzikie sytuchy, ale prawdziwe ptaki wysokiego lotu, płastuchy, a może nawet skrzydlaki… Na szare, straszne, wzburzone morze padł pierwszy promień słońca. Padł i utonął we mgle; arka kołysała się na falach, brzydka, ale absolutnie niezatapialna. W powietrzu wisiał zapach pieczonej ryby. I zapach wiatru. Mgła się rozwiewała, a gdy ustąpiła ostatecznie, nie było widać osady ani chmur. Przed oszołomionymi, mrużącymi oczy podedniakami rozwarło się morze – niebieskie, nie szare i niebo – też niebieskie, nie szare. Zobaczyli też białą skałę w plamkach pierwszej zieleni – świat górenów, który teraz miał się przekształcić w wyspę pośród wód, a nie jak dotąd obłoków, ze zdziwieniem patrzących w dół, na swoje nieznane do tej pory odbicia. |