powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

Więzień układu – część 4
Kontynuujemy zaliczającą się do tzw. twardej fantastyki powieść „Więzień układu”. Pierwszą część opublikowaliśmy w listopadzie, drugą w grudniu, trzecią w numerze styczniowo-lutowym.
– Gdzie twój lokalizator? Gdzie twoja pluskwa, mały? – jeden z agentów zaczął powoli odwijać zawiniętą wokół nadgarstka smycz, utrzymującą przy nim jedną z wyszczerzonych bestii. – Nie chcesz zostać z rodzicami, tak? Więc pójdziesz z nami!– A może odstrzelić go na miejscu? – drugi sięgnął do kabury. – Widać, że się nie nadaje. Po co tracić czas i rządowe impulsy…
Ilustracja: <a href='mailto:changer@interia.pl'>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
Magazyn
Arto znów był w szybie wentylacyjnym. Nie w tym stoczniowym, lecz tym drugim, kończącym się w doku pasażerskim, którym załogi dokujących gwiazdolotów wchodziły na pokład stacji, czekając aż rampa magnetyczna przeładuje zawartość ładowni ich statku. Przyczołgał się do zamykającej wylot kraty. Przez szerokie otwory wyraźnie widział pierścień dokujący. Klęcząc, obserwował jak kolejny statek powoli zbliża się do stacji, jak dokuje, jak jego pierścień śluzy łączy się z pierścieniem stacji. Operacja została zakończona. Zielone lampy na obrzeżach pierścienia potwierdziły szczelność połączenia. Okrągłe drzwi obu śluz, tej na stacji i tej na statku, otworzyły się cicho, wpuszczając na stację kilku astronautów. Znikli w jednym z pary, prowadzących w głąb stacji, wyjść.
Przed sobą miał jedynie otwartą śluzę i puste wnętrze doku. Po jego drugiej stronie, za ścianą z plaszkła, czekał na niego ogromny kadłub gwiazdolotu. Zdawał się powiększać w jego oczach, przyzywał go, by wszedł na pokład. Pierścień, połączony z jego sekcją dokującą, był wciąż otwarty. Jedynie okrągłe drzwi śluzy gwiazdolotu pozostawały zamknięte. Arto nie potrafił się oprzeć temu wołaniu.
Oparł dłonie o kratę, wczepił w nią palce i mocnym ruchem wyrwał ze swojego miejsca. Zdjęte wcześniej mocujące ją zatrzaski od dawna leżały gdzieś obok. Zawsze robił to samo, choć wiedział, czym się skończy. Jednak coś kazało mu to robić, jeszcze raz i jeszcze. Zawsze.
Powoli zdjął kratę i zawiesił, by zwisała jak klapa. Wysunął nogi i wystawił je na zewnątrz, potem resztę ciała. Zawisł na rękach. Lekko opadł na podłogę. Odwrócił się do śluzy i czekał.
Czekał na to co i tak miało się stać. Tym razem nie próbował wbiec do środka. Maszyny zawsze były szybsze. Za każdym razem, gdy był już blisko, czujniki zaczynały piszczeć. Pierścień odrywał się od stacji i razem ze statkiem powoli odlatywał w kosmos, pozwalając by uciekające powietrze wyrzuciło go w ślad za statkiem, ciągnąc w mroźną, czarną pustkę. Ostatnie, co pamiętał to machanie rękoma, w rozpaczliwej próbie złapania się czegokolwiek. I skóra, pęczniejąca, pękająca i zamarzająca na kość, jak nasiąknięty wodą żel tuż po wetknięciu do zamrażarki.
Lecz tym razem nic się nie działo. Arto czekał i czekał, a wszystko było ciągle takie same. Śluza stacji wciąż otwarta. Ciągle zapraszała, kusiła… Nie, nie wejdę. To pułapka! Nie tym razem! Ale wciąż stał i wciąż nic się nie działo. Czujniki milczały. Przejścia w głąb stacji były otwarte, lecz po strażnikach nie było śladu. W doku był tylko on i statek, niemal tuż przed nim. Zaskoczony, spojrzał na lewe ramię, lecz nie dostrzegł niewielkiej wypukłości, pod którą kryła się pluskwa. Coś się zmieniło. Może tym razem…? Pozwolił sobie na cień nadziei. Zrobił krok, mały krok do przodu. Nic się nie stało. Zrobił kolejny, większy. I kolejny, i jeszcze jeden. I wciąż nic. Czując jak mocno bije mu serce, stanął przy samym pierścieniu doku. Mógł niemal dotknąć go ręką. Kolejny krok.
Stanął w krótkiej przestrzeni łącznikowej, zamkniętej okrągłą płytą włazu. Była tak blisko, że mógłby ją dotknąć. To by wystarczyło. Pod wpływem ciepła jego palców mechanizm natychmiast otworzyłby przejście. Może tym razem się uda, pomyślał z nadzieją, może wreszcie wejdę na pokład. Powoli uniósł i wyciągnął przed siebie prawą rękę.
Płyta rozwarła się sama, zanim do niej sięgnął. Rozerwała się na uciekające w bok trójkąty, chowające się w kadłubie statku. Przeszyła go myśl, że to jednak tylko kolejna sztuczka, że po drugiej stronie nie ma nic, że statek jakoś zniknął i znowu będzie tylko pustka. Lecz nie była. Było tam coś znacznie gorszego.
Płyta znikła i Arto znalazł się twarzą w twarz z grupą starszaków. Ponad tuzin, uzbrojonych w pręty i pierścienie. Ich twarze wykrzywiała wściekłość. Cofnął się, czując jak uginają się pod nim nogi. Niektóre twarze wydały mu się znajome. Jedna przypominała mu Żimmiego. Czyżby to on, czyżby zdradził? Dostrzegł nagły błysk. W jednej z zaciśniętych rąk ujrzał wąski, długi nóż. Spojrzał szybko za siebie, tylko po to, by zobaczyć jak ściana, w której widniał otwór szybu, staje się coraz wyższa, jak szyb ucieka coraz wyżej i wyżej, znikając gdzieś w górze.
– Oszukujesz, Arto! – usłyszał gniewny głos jednego ze starszaków. Odwrócił się, zaskoczony. Przyjrzał się postaci, która to powiedziała i zrozumiał, że jego też zna. Anhelo. To jego dłoń zaciskała się na trzonku prymitywnie skleconego noża. – Chcesz uciec ze szkoły. Uciec ze stacji.
– Zawiodłeś mnie. – Kolejny głos, przerażająco znajomy, a jednak odległy. Nie spojrzał w tamtą stronę. Bał się zobaczyć to, czego się spodziewał, bał się, że gdy go zobaczy, gdy sobie przypomni, to zwariuje do końca. – Nauczymy cię, że tak nie wolno. Nauczymy cię dobrze, na zawsze!
Rzucił się do ucieczki, na oślep, przez jedno z wejść do doku. Wydawało się puste, lecz gdy wbiegł do środka, po obu stronach drzwi pojawili się dorośli, po trzech z każdej strony. Wyrośli znikąd, wszyscy w mundurach Ochrony Stacji, uzbrojeni w karabiny plazmowe. Wszyscy mieli takie same ponure, beznamiętne twarze, wykrzywione i zniekształcone niczym maski demonów z muzeum.
– Kto próbuje uciec, idzie z nami – powiedział jeden z nich. Jednocześnie unieśli karabiny i wymierzyli w niego. – Kto idzie z nami, już nie wraca.
Nie czekał. Rosnące przerażenie rzuciło go do biegu w głąb korytarza, byle dalej, byle w głąb stacji, byle gdzieś się ukryć. Lecz wciąż słyszał za sobą tupot tuzina par nóg, podążających bezbłędnie jego śladem.
Trafił na skrzyżowanie. Lewy korytarz biegł do stoczni, prawy – nie wiedział gdzie. Ale po tamtej stronie stała grupa agentów rządowych. U ich nóg warowały dwa wielkie, czarne psy z wyszczerzonymi kłami. Dookoła, podskakując w powietrzu, unosiły się dziesiątki niewielkich kuleczek automatów poszukiwawczych.
– Gdzie twój lokalizator? Gdzie twoja pluskwa, mały? – jeden z agentów zaczął powoli odwijać zawiniętą wokół nadgarstka smycz, utrzymującą przy nim jedną z wyszczerzonych bestii. – Nie chcesz zostać z rodzicami, tak? Więc pójdziesz z nami!
– A może odstrzelić go na miejscu? – drugi sięgnął do kabury. – Widać, że się nie nadaje. Po co tracić czas i rządowe impulsy…
Nie słuchał. Pobiegł pędem przed siebie, tak szybko, jak tylko potrafił. Za plecami rozbrzmiało ujadanie i śmiech agentów.
– Jeszcze cię dopadniemy! – usłyszał ich zgodne wołanie niczym wydobyte z jednego gardła, ścigające go echem po korytarzu. W panice dostrzegł lecące obok kuleczki automatów. Przyspieszył, lecz one także przyspieszyły. Zawsze były szybsze, nieważne jak prędko biegł.
Uciekał dalej. Dopadł do jednej ze ścian, w której dostrzegł otwór szybu wentylacyjnego. Skoczył, złapał się krawędzi i wsunął do środka. Obok leżała krata. Szybko założył ją na miejsce, lecz ścigające go kuleczki z łatwością przecisnęły się przez jej otwory i otoczyły go, mrugając światełkami i popiskując.
Zaczął przeciskać się w głąb wąskiego szybu, aż dotarł do turbiny. Zdawała się sunąć prosto na niego. Strach niemal zmusił go do odwrotu, lecz zamiast tego zaczął uderzać dłońmi w kuleczki, posyłając je prosto na łopatki turbiny. Szybko pozbył się wszystkich, choć uciekały mu, ani na chwilę nie pozostając w jednym miejscu. Dopiero teraz skręcił w boczne odgałęzienie szybu, które zauważył tuż przed turbiną. Na końcu odkrył inny korytarz, prostopadły do poprzedniego. Zeskoczył na podłogę i zaczął szybko biec, w kierunku domu.
Nie było kuleczek, nie widział psów, lecz za sobą wciąż słyszał tupot ścigających go chłopców. Lecz ten tupot był teraz głośniejszy. Chciał biec dalej, lecz jego nogi zatrzymały się. Spojrzał do tyłu. Do pościgu oprócz agentów, już bez psów, oprócz ludzi z urzędu, dołączyła także jego własna grupa. Wszyscy bez wyjątku, poza dorosłymi, pozwalali prowadzić się Żimmiemu. Słuchali go, a on chciał tylko jednego – by go dla niego złapali.
Zmusił się do biegu. Zaczął kluczyć korytarzami, lecz nieważne jak bardzo się starał, tamci zawsze byli tuż za nim. Niemal czuł na karku ich oddechy. Gdzie nie próbował się ukryć, nieważne jak bardzo starał się ich zgubić, zawsze go znajdowali. Zawsze skręcali dokładnie tam gdzie on. Oni zawsze wiedzą, gdzie jestem, pomyślał przerażony. Nieważne co zrobię, zawsze będą to wiedzieć. Był sam przeciwko całej stacji, nie miał gdzie uciec, gdzie się schować. Pomyślał o domu; wpadł do bocznego korytarza i ujrzał rodziców. Zatrzymał się jak wryty. Oboje spojrzeli na niego zatroskani.
Za sobą usłyszał szybkie kroki, lecz za chwilę wszystkie ucichły. Odwrócił się i zobaczył, że oni wszyscy tam stoją. Choć wściekli, na coś czekali. Na co?
– Arto, kochanie – usłyszał za sobą łagodny głos matki. Odwrócił się. Zdawała się nie widzieć stojącego za nim tłumu, tłumu gotowego na jej oczach rozedrzeć go na strzępy i pokroić na kawałki to co zostanie. – Nie za dużo czasu poświęcasz szkole? O, zobacz, są twoi koledzy – wskazała na tłum. – Znowu pójdziesz się z nimi pobawić?
– Wiesz, że cię kochamy – powiedział ojciec – i pomożemy, jeśli tylko zechcesz. Musisz nam tylko o wszystkim powiedzieć…
Arto bardzo tego chciał. Już miał to zrobić, gdy za plecami rodziców dostrzegł Opiekunów, ze swoimi gotowymi do użycia małymi konsolami, uśmiechających się złośliwie, zdających się szeptać by tak zrobił. Nagle nie mógł wydusić z siebie słowa, jakby coś zatkało mu gardło, a tamci tylko się uśmiechali. Tak samo jak jego rodzice, tylko oni uśmiechali się smutnie. Poczuł się nagle mały, nic nie znaczący, osaczony i bez szansy na ucieczkę. Chciał, by ściany stacji zapadły się, aby ona cała zapadła się na niego, razem z nim, aby ona lub on sam zamienił się w czarną dziurę i pochłonął całe to miejsce, Ziemię i cały ten wyssany Układ razem ze sobą, ale tak się oczywiście nie stało.
– Nic nie powiem! – wrzasnął z całych sił. – Nie powiem! Nie możecie mnie mieć, jeśli nie powiem!
I wtedy za plecami urzędników zobaczył Nowego. Przysiągłby, że wcześniej go tam nie było. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie było go także wśród ścigającej go grupy.
– Uciekaj, Arto! – usłyszał. – Uciekaj jak najdalej możesz, uciekaj ze stacji!
Nie próbował zrozumieć, dlaczego Nowy tak zawołał. Usłyszał, jak za jego plecami tłum rusza do przodu. Prześlizgnął się między rodzicami i mocno odepchnął na bok stojących za nimi urzędników. Poszukał wzrokiem Nowego, ale już go tam nie było. Znikł. Odwrócił się zaskoczony, tylko po to, aby zobaczyć jak ścigający go tłum spycha na boki nieświadomych niczego rodziców, poddających się temu jakby to był ledwie podmuch z wentylatora. Tak samo roztrącili urzędników, lecz ci pozwolili się wchłonąć i teraz byli częścią tłumu.
Odwrócił się by uciekać, lecz nagle znalazł się w ślepym korytarzu. Nie, nie w ślepym. Zamiast ściany była balustrada z rurek. Oparł się o nią i spojrzał w dół. Na dole znajdowały się setki różnych prętów. Pokrywały całą podłogę. Jedne leżały, inne sterczały w górę. Tuż pod balustradą coś leżało, lecz nie zdążył się przyjrzeć co to jest.
– To jedyna droga ze stacji, mięczaku! – usłyszał za sobą. – To albo akademia…
Odwrócił się i przywarł plecami do balustrady. Tamci zwolnili, lecz wciąż się zbliżali. Jeszcze raz spojrzał w dół, na to, co tam leżało i poznał, że to ciało, rozszarpane przez pręty. Zdało mu się, że prawa ręka wciąż drży, podskakuje lekko, przyzywając go do siebie. To było jego własne ciało. Poznał je choć prawie nie miało twarzy. Czuł, że to on.
Odwrócił się raz jeszcze, zamykając oczy. Nie, nie skoczę, pomyślał. Nie skoczę!
– Więc zostaniesz tutaj – z dołu dobiegła go cichą odpowiedź na jego myśli. – Na zawsze…
Otworzył oczy, w samą porę by ujrzeć nad sobą wściekłą twarz Anhela. Coś zalśniło zimnym blaskiem. Znowu zacisnął powieki.
Nie skoczę! Nie jestem jak…
I nagle znalazł się w swoim własnym łóżku, cały drżący, niczym w gorączce, zlany potem i tak przerażony, jakby to wszystko było prawdą. To było prawdą, dla niego, tu i teraz, przez najbliższe sekundy. Bezwiednie zaciskał zęby na zatykającej usta pięści. Świadomość tej nagłej zmiany omal nie sprawiła, że wyskoczył z łóżka. Czuł przeszywający, niemal paraliżujący strach, przerażenie, jakie może wywołać tylko koszmar, ale nawet one były jedynie tłem dla innych emocji, rzucających się po jego głowie niczym dzikie bestie. Rozdzierały go na strzępy, od środka, kawałek po kawałku, podczas gdy jego płuca spazmatycznie chwytały powietrze. Mściły się za zgotowaną za rozjaśnienia niewolę, atakowały zawsze, gdy umysł odwracał się od świadomości, tym mocniej, im dłużej były tłamszone. To tylko dodawało im sił.
Usiadł gwałtownie, podpierając się dłońmi o miejsce, w którym przed chwilą leżała jego głowa. Jak zawsze stłumił rodzący się w gardle okrzyk. Przed oczami wciąż migały mu błyski pierścieni starszaków i leżące na dole ciało. Jego ciało, coś wciąż uporczywie powtarzało w jego głowie. Wszystko, na co mógł się zdobyć, to jedna jedyna świadoma myśl, taka sama jak zawsze. Nie będę płakał, powtarzał nie poddając się rozdzierającym go emocjom. Nie będę płakał, nie będę…
Nie zapłakał. Siedział kilka minut, może godzin, tocząc dookoła przerażonym, nic niewidzącym wzrokiem, nim wróciły mu zmysły. Pierwsze co dostrzegł to ciemności wciąż panującego zaciemnienia. Powoli zaczął się uspokajać. Pod dłońmi wyczuł chłodne, wilgotne plamy. Tylko podczas snu jego ciało mogło go tak podle zdradzić.
Przeklął się w myśli. Kapitan Jeźdźców Smoków, najsilniejszy piątak w całej szkole, siedział na granicy paniki, przerażony jakimś głupim snem! A rano i tak o niczym nie będzie pamiętać, aż do następnego zaciemnienia, gdy znów zbudzi się zlany potem, z poduszką mokrą od łez, gryząc się w rękę. Przez całe rozjaśnienie znowu będzie się czuł jakby jego umysł rozsypywał się na proszek.
Zawsze tak samo, niemal od pięciu lat, choć od dawna nie był pierwszakiem, moczącym się na widok każdego zbliżającego się starszaka. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego to zawsze była szkoła albo doki, dlaczego nigdy nie śniło mu się coś przyjemnego, dlaczego spotykał Anhela, choć prawie go nie znał? Kim byli ci pozostali? Czy to też postacie z rzeczywistości? Dziś był niemal pewien, że Zem też czasem był obecny, lub ktoś bardzo podobny do niego. Czerwone oczy… Wcześniej gotów był przysiąc, nawet go nie widział, a teraz… Dlaczego jego własny umysł robił mu takie rzeczy? Czy pozostanie tak już na zawsze?
Odetchnął kilka razy, powoli i głęboko. Potarł pogryzioną dłoń. Ślady zębów były głębokie, łatwo wyczuwalne. Gryzł się niemal do krwi, ale to pomagało. W ciemnościach, ledwie rozjaśnianych przez światełka zegarów i kontrolki wyposażenia pokoju, dostrzegł obok swoich nóg ciemniejszy kształt. Lili nawykła do zaciemnieniowych pobudek. Nawet nie podniosła głowy. Tylko on nie mógł się do tego przyzwyczaić.
Żaden z uczniów nie rozmawiał o swoich koszmarach, lecz Arto czuł, że wielu uczniów z jego grupy także je miewa, może nawet częściej niż on. Zwłaszcza jajcogłowi, ale i wojownicy, choć głównie ci słabsi, jak Orfius, Kerell, Sandżira, Saszek… I Żimmy też, choć po nim rzadziej to widział. Jak on próbował kiedyś brać tabletki na sen, które kiedyś Żo wynalazł w magazynie, lecz to niewiele pomagało. Owszem, całe zaciemnienie leżał nieruchomy jak plastikowa sztaba, za to potem miał w głowie mętlik, czuł się zamroczony i mniej uważny – łatwy cel dla każdego starszaka.
Cyferki zegara blado świeciły nad drzwiami. Do rozjaśnienia pozostały dwie godziny. Potem jeszcze dwie do rozpoczęcia zajęć. Miał trzy godziny na sen.
Zrezygnowany, opadł na poduszkę, wpatrując się w skrywającą sufit ciemność. Przynajmniej w szkole nie czekały go niespodzianki. Ważne, by spróbować się wyspać, by jutro być w formie.
– Muszę tam chodzić – szepnął, tak cicho, że ledwie dotarło to do jego uszu. Próbował to sobie wytłumaczyć, by odegnać te resztki przerażenia, które nie poddały się tak łatwo jak inne, lecz nie od razu zdołał się całkowicie uspokoić.
Ułożył się, przygotowując do snu. Z początku czas zdawał się dłużyć w nieskończoność, lecz gdy znowu otworzył oczy była już niemal pora na wstawanie, a on nie czuł się zbytnio zmęczony koszmarem. Być może, pomyślał, to rozjaśnienie nie będzie takie złe.
• • •
Razem z Rejkertem poświęcił wiele czasu na odszukanie Janusa. Każdy szukał tam, gdzie szło mu najlepiej – Rejkert w komputerze, Arto wśród mrówek i informatorów, lecz ich próby spełzły na niczym. Śladu po nim nie było, jakby nigdy nie istniał, co według Rejkerta było bardzo dziwne. Transmisje z konsoli Arto wychodziły gdzieś na zewnątrz, lecz nie były odbijane, zatem trafiały do aktywnego adresu. Od razu pomyślał, że to mogła być przynęta. To także niczego nie wyjaśniało, Rejkert nie potrafił tego wykluczyć, lecz oświadczył, że taki sam efekt miałoby odbieranie transmisji przez martwe konto – użytkownika, który wciąż istniał w sieci, lecz długi okres bezczynności sprawił, że zniknął z aktualnej historii rejestrów połączeń. Wszystko wyglądało jakby Janus nigdy nie istniał, ale według Rejkerta nie było to trudne do zrobienia. Jego pierwszy jajcogłowy zaczął żałować, że usunął robaka zanim odkrył jak działał. Szansa, że dałby radę go rozpracować była niewielka, lecz Arto gotów był zapłacić za ekspertyzę jakiemuś starszakowi, nawet jeśli znaczyłoby to przyznanie się do wpadki.
Nie ma co płakać za wyssanym powietrzem, uznał w końcu, lecz złość na to, że dawał się podsłuchiwać, przez kosmos wie jak długo, nieprędko go opuściła. Bezużyteczne odnośniki do encyklopedii, do działu starożytnych religii, były wszystkim co znalazł. Jego wiedza na temat tajemniczego szpiega ograniczała się do domysłów – Janus mógł się ukryć, na dobre zniknąć z sieci, zostać usunięty zaraz po tym jak wykryli robaka lub nigdy nie istnieć.
„A robak nowego” – napisał do Rejkerta.
„Był pasywny beznadziejna sprawa”
„Jeśli nie podsłuchiwał to co tam robił”
„Cokolwiek to było ten ktoś nie spróbował ponownie wasze konsole są czyste”
Więc to by było na tyle, uznał. Poszukiwania zawisły w próżni.
„Na wszelki wypadek sprawdzaj od czasu do czasu cały system”
„Jest coś jeszcze wiesz że wczoraj był wypadek”
Arto zaklął pod nosem. Kolejny problem. Nie musiał nikogo pytać, by domyślić się, że to skutek roboty Żimmiego. Przez jego pomysły wszyscy w szkole będą ich wiązać z pomaganiem beksom. Kosmos jeden wie, czy nie czepi się ich policja. Miał nadzieję, że Żimmy nie był aż tak głupi, by zapomnieć o perceptorach.
To nic, próbował sobie tłumaczyć, tamten i tak by się zapuszkował, w taki czy inny sposób. Niektórzy wybierali akademię, lecz większość za bardzo się bała. Nie mogli wytrzymać w szkole, więc wybierali najszybsze rozwiązanie. Nie żałował ich. Cokolwiek się z nimi działo, beksy same było sobie winne. Nie potrafiły być użyteczne, więc grupy ich nie chciały.
Każdy wiedział, że to się zdarza. Zwykle decydowały się na to beksy powyżej jedenastego, dwunastego roku życia, choć zdarzały się młodsze. W takim wieku każdy był już twardy – oprócz nich. Jednak, z jakiegoś niezrozumiałego dla siebie powodu, nie czuł się z tym dobrze. Czuł się winny, choć nie wiedział dlaczego i za co. Nie pomagał beksom w tym, co zamierzały zrobić. Dla niego taki wybór był zbyt obrzydliwy, godny karalucha, a nie wojownika. Szkodził szkole.
„Ta sama beksa” – spytał.
„Nie wiem nie widziałem jej ale nie chcę brać w tym udziału arto to nie jest w porządku”
„Ja też nie chcę tego ciągnąć” – odpisał dziwnie szybko. Coś sprawiło, że poczuł zdenerwowanie. Zakończył rozmowę z Rejkertem i wywołał Resketa.
„Czy twój brat może wyciągnąć dla mnie raport z wczorajszego wypadku w przystani”
Brat Resketa, Mikel, był jajcogłowym jedenastakiem. Było to trochę dziwne, że Resket został wojownikiem a Mikel nie, choć był starszy i silniejszy. Jeszcze dziwniejsze było to, że Mikel nie wahał się zbić młodszego brata, choć nigdy nie atakował młodszaków, nawet dwojaków. Choć Resket o tym nie wiedział, Arto bacznie obserwował relacje między nimi, szukając przyczyn tej niezrozumiałej blokady. Szukał też przyczyn, dla których Resket nigdy nie próbował mu się przeciwstawić. Był wojownikiem, a Mikel tylko jajcogłowym, nawet jeśli starszym. To mógłby być klucz do przebudzenia jajcogłowych, przekonania ich by zaczęli walczyć, lecz jak dotąd niczego nie znalazł.
Niemniej, poza rzadkimi momentami przemocy, obaj byli dla siebie braćmi. Przez Resketa Arto okazjonalnie uzyskiwał dostęp do informacji, których nawet Rejkert nie mógł wyciągnąć, a których zdobycie nie sprawiało Mikelowi żadnych kłopotów. Raz czy dwa zdobył tą drogą kilka niezbyt wartościowych modułów, lecz Arto obawiał się nadużywać tej znajomości. Działalność Mikela nie spodobałaby się kapitanowi jego grupy.
„Zapytam” – odpisał Resket – „choć nie wiem po co do tego żimmy potrzebował skanera”
Zaraza, zaraza, zaraza! Przecież pisał Rejkertowi, by milczał! Chyba że to Żimmy zaczął się wszystkim chwalić… Mawiali o takich zarozumialcach, że odlecieli ze swoją dumą w otchłań.
„Skąd to wiesz”
„Pilnowałem rejkerta widziałem jak oddał skaner”
„Ktoś jeszcze to widział komuś o tym mówiłeś”
„Nie dlaczego”
„Nie chcę by mówiono że pomagamy beksom przejść na drugą stronę masz o tym milczeć jasne”
„Jasne kapitanie poczekaj chwilę porozmawiam z bratem”
Kilka minut potem raport, wprost z policyjnych archiwów, był na jego konsoli. Uważnie przestudiował zawartość, przejrzał projekcje z miejsca wypadku. Już dawno przestały na nim robić wrażenie, może poza głupotą tego, kto tak postępował. Lecz tym razem czuł się współwinnym.
Przesłał raport Żimmiemu, ciekaw jego reakcji.
„Zastanów się w co nas mogłeś wpakować” – napisał.
„Przecież nie ma tu nic co by do mnie prowadziło” – zauważył Żimmy po dłuższej chwili – „wiem jak sobie poradzić z perceptorami arto wielu tak robi i nieźle na tym zarabia”
„Nie chcę by nasza grupa tak zarabiała” – jestem miękki, uznał, ale nie mógł na to poradzić. Ten sposób zarabiania wydał mu się nie tylko zbyt ryzykowny, lecz także zbyt obrzydliwy – „mamy dość impulsów żimmy to niebezpieczna zabawa raz może się udać a raz nie nie martwię się o dorosłych pomyśl jeśli jakiś starszak odkryje przez ciebie że mamy taki skaner to będziemy mieli duże kłopoty zem może mieć przez to kłopoty i wtedy będzie z nami jeszcze gorzej jeśli coś nam przez to przeszkodzi w dzisiejszej wyprawie to będziemy skończeni ja będę skończony i ty też żadne impulsy nas z tego nie odholują”
Żimmy długo nie odpowiadał.
„Nie pomyślałem nad tym” – napisał w końcu – „masz racje głupio zrobiłem”
„Nie mów o tym nikomu na następny raz najpierw zapytaj” – odpisał i zamknął okno. Był pewien że więcej Żimmy nie dopuści się samowolki i pozwoli mu wreszcie skupić się na poważniejszych sprawach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.