Gustaw II Adolf, król Szwecji, odziedziczył swój wygląd po przodkach. Miał raczej bladą, tylko miejscami zaróżowioną skórę; krótko przycięte włosy, brwi, zaczesane do góry wąsy oraz kozia bródka były w kolorze blond. Oczy miał niebieskie, lekko wypukłe i błyszczące inteligencją. Rysy twarzy, zdominowane przez długi i kościsty nos, czyniły go w miarę przystojnym mężczyzną. Był znacznej postury; mierzył sporo ponad metr osiemdziesiąt i miał masywne, dobrze umięśnione ciało. W każdym calu przypominał nordyckiego króla. Swój wygląd zawdzięczał matce naturze i warunkom dorastania. Całą resztę – duszę zamieszkującą ową postać, która przechadzała się właśnie tam i z powrotem w swojej kwaterze dowodzenia rozłożonej na wschodnim brzegu Haweli – zawdzięczał tamtej chwili. Kredowobiałą cerę zawdzięczał przerażeniu. Zaciśnięte powieki – żałobie. Drżenie mięsistych warg – hańbie. Zaś nadludzką siłę, z jaką jego potężne dłonie złamały krzesło na pół i cisnęły szczątkami o ziemię, zawdzięczał oburzeniu i dzikiej wściekłości. – Żeby tak Bóg strącił Jana Jerzego z Saksonii w czeluście piekielne! Porucznicy króla, wszyscy poza Axelem Oxenstierną, odsunęli się od swego monarchy. Gustaw Adolf słynął z wybuchowości, lecz to nie jego furii się obawiali. Złość Gustawa nigdy nie trwała długo; król już dawno nauczył się jako tako panować nad swoim krewkim temperamentem. Przeraźliwe ryki to było zazwyczaj wszystko, na co sobie pozwalał, a w wyjątkowych okolicznościach wyładowywał złość na niewinnych meblach. Te okoliczności – znamienne okoliczności – zapowiadały się dla wszystkich krzeseł na istną rzeź niewiniątek. Gustaw chwycił kolejne krzesło i roztrzaskał je o kolano; z solidnej drewnianej konstrukcji została w jego olbrzymich dłoniach zaledwie garść patyków. Nie, to nie furia króla sprawiła, że weterani drżeli niczym osiki. Z całą pewnością nie troszczyli się też o krzesła. Axel Oxenstierna, najbliższy przyjaciel króla i jego doradca, zawsze kazał dostarczać tanie i praktyczne meble, i to już nie pierwszy raz, odkąd przybyli do Niemiec, szwedzcy oficerowie oglądali krzesła zmienione przez ich władcę w drzazgi. – I żeby Pan strącił Jerzego Wilhelma z Brandenburgii w ślad za nim! Przeraziło ich bluźnierstwo. Pobożność króla była równie słynna, jak jego temperament, a nawet bardziej, znacznie bardziej. Tylko bezpośredni podwładni Gustawa na własnej skórze doświadczali ostrza jego języka. I tylko ci spośród jego żołnierzy, których skazano za mord, gwałt lub kradzież na własnej skórze doświadczali ostrza topora katowskiego, natomiast wiele hymnów wyśpiewywanych przez szwedzki lud podczas niedzielnych mszy ułożył właśnie ich król. Dla tych prostych ludzi były to jedne z najpiękniejszych pieśni. Kawałki krzesła wyfrunęły przez wejście do namiotu. Stojący po obu stronach strażnicy wymienili spojrzenia i odsunęli się nieco od siebie. W innej sytuacji być może nawet uśmiechnęliby się na widok połamanych mebli wylatujących z kwatery króla, ale oni również skamienieli, słysząc takie bluźnierstwa. Król Szwecji złapał następne krzesło, uniósł je nad głowę i roztrzaskał o ziemię. Ciężki but okrywający mocarną nogę przemienił kawałki mebla w chrust na podpałkę. – Niech klątwa Boga dosięgnie wszystkich książąt i arystokratów niemieckich, ten spłodzony przez Sodomę pomiot Gomory! Bluźnierstwo było zdumiewające, wręcz przerażające. Żaden z oficerów nie przypominał sobie, żeby władca kiedykolwiek mówił takie rzeczy, ale był to wyraz wściekłości, jaka ogarnęła Gustawa na wieść o Magdeburgu. Król Szwecji stał pośrodku namiotu, zaciskając olbrzymie pięści i rzucając dzikie spojrzenia jak rozjuszony byk. Płonące gniewem oczy zwrócił ku trzem młodym mężczyznom stojącym zaledwie kilka kroków dalej. Wszyscy oni byli niscy i szczupli, odziani w kosztowne stroje. Trzymali kurczowo zaciśnięte dłonie na rękojeściach mieczy. Ich twarze były białe jak papier. Przez chwilę Gustaw Adolf przewiercał ich wzrokiem jak byk wyzywający roczniaki. Ale ta chwila nie trwała długo. Król Szwecji głęboko i powoli zaczerpnął powietrza, a następnie wypuścił je z siebie i rozluźnił mięśnie. – Przyjmij moje przeprosiny, Wilhelmie, i ty, Bernardzie – wymamrotał. – I ty też, Wilhelmie Heski. Was, rzecz jasna, nie zaliczam do tego szatańskiego plemienia. – Król bluźnił po szwedzku, lecz teraz mówił po niemiecku. Tym językiem Gustaw władał równie sprawnie, jak wieloma innymi, lecz jak zawsze akcent wskazywał na jego bałtyckie korzenie. Książęta sasko-weimarscy oraz landgraf heski na Kassel kiwnęli głowami. Oni również nieco się rozluźnili. Pomimo ich arystokratycznego rodowodu byli chętni bez chwili zwłoki przyjąć przeprosiny Gustawa. Jako jedyni z niemieckich władców wsparli dążenia protestantów – zarówno czynem, jak i słowem. Ich przywiązanie do Gustawa było w dużej mierze spowodowane uwielbieniem dla bohatera ich młodości. Włosi określali Gustawa II Adolfa mianem il re d’oro – złotego króla. Wilhelm i Bernard Sasko-Weimarscy oraz Wilhelm Heski ujęliby to bardziej dobitnie. Dla tych młodzieńców Gustavus Adolphus (jak nazywany był poza granicami Szwecji) był jedynym europejskim władcą godnym tytułu króla. Tak więc przyjęli z ulgą jego przeprosiny, a ich uczucie rozluźnienia udzieliło się pozostałym obecnym w namiocie. Nawet tego dnia złość Gustawa trwała równie krótko jak zawsze. Król Szwecji rozejrzał się po swojej kwaterze i zdobył się na uśmiech. Ocalały tylko dwa krzesła. – Każ przynieść nowe krzesła, Axelu – mruknął. – Dziś chyba przeszedłem samego siebie, a potrzebna nam jest narada wojenna. Axel Oxenstierna odpowiedział uśmiechem. Odwrócił się i kiwnął głową w kierunku jednego z oficerów stojących pod ścianą namiotu. Młody Szwed wypadł na zewnątrz niczym gazela. Gustaw wydął policzki i omiótł spojrzeniem pozostałych dwunastu mężczyzn, jakby chciał ocenić ich wartość. Trwało to krótko, gdyż chodziło mu raczej o dodanie im otuchy. Żaden z owej dwunastki nie znalazłby się bowiem w tym namiocie, gdyby nie spełniał wygórowanych wymagań króla wobec swoich podkomendnych. – A więc, moi panowie, zabierzmy się do pracy. – Spojrzenie Gustawa natychmiast powędrowało w kierunku Wilhelma i Bernarda. – W następnej kolejności wojska cesarskie pomaszerują na Saksonię; to już jest przesądzone. Wy dwaj oraz ty, Wilhelmie, byliście jedynymi z moich niemieckich sprzymierzeńców; cesarz Ferdynand na pewno zażąda dla was kary. Wilhelm, starszy z dwójki książąt Sachsen-Weimar, skrzywił się. – Obawiam się, że masz rację, Wasza Wysokość. – Na jego twarzy pojawił się promyk nadziei. – Oczywiście Tilly jest na usługach Maksymiliana Bawarskiego, a nie cesarza, więc może… Wilhelm z Hesji-Kassel parsknął, a Gustaw machnął ręką. – Porzuć tę nadzieję, Wilhelmie. I ty, Bernardzie. Maksymilian przewyższa chciwością nawet cesarza. Już teraz domaga się, żeby Palatynat oddał się w służbę dynastii Habsburgów i katolicyzmowi. Bez wątpienia będzie chciał przyłączyć Turyngię i Hesję, przynajmniej częściowo. Cesarz nie bardzo może mu odmówić. Odkąd Ferdynand przepędził Wallensteina, armia Tilly’ego jest jedyną znaczącą siłą, jaką dysponuje. Wilhelm westchnął. – Nie będę w stanie powstrzymać Tilly’ego – powiedział z grymasem. – Spustoszy Turyngię i zajmie tamtejsze miasta. Na pewno podbije Weimar, Eisenach i Gothę. Erfurt może da radę się wykupić. – Twarz arystokraty była ściągnięta i wynędzniała, przez co wydawał się starszy niż był w rzeczywistości. – Ludzie będą okrutnie cierpieć. Gustaw zaplótł ręce za plecami i wyprostował ramiona. Miał zasępioną twarz. – Nijak nie mogę ci pomóc. Żałuję, bardzo żałuję, ale taka jest smutna prawda. – W jego głosie słychać było gniew. A także wstyd. – Nie dam obietnic, których nie mogę dotrzymać. Już nie. Nie po Magdeburgu. Po prostu nie mam tyle wojska, żeby ocalić Turyngię przed Tillym. A geografia całkowicie mu sprzyja. Jest bliżej i może wykorzystać góry Harz, żeby osłaniać flankę. Bernard skinął głową. – Wiemy o tym, Wasza Wysokość. – Wyprostował się, ściskając rękojeść miecza. – Mój brat jest dziedzicem i musi pozostać z Wami, lecz ja powrócę do Weimaru i uczynię wszystko, co w mojej mocy. Przyślę do Waszej Wysokości gońca najszybciej, jak tylko zdołam, ale… – Nie. Zdumiony Bernard przeniósł spojrzenie na Axela Oxenstiernę. Szwedzki kanclerz rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Wybacz moją szorstkość, książę, ale to jest bardzo kiepski pomysł. – Uniósł dłoń, powstrzymując gwałtowny sprzeciw arystokraty. – Proszę, Bernardzie! Podziwiam twoje męstwo, tym bardziej że wśród możnowładców niemieckich męstwo zdaje się być jeszcze rzadsze niż złoto. Po raz kolejny szwedzcy oficerowie wybuchli jadowitym śmiechem. – Byłby to wielce romantyczny gest, Bernardzie, lecz zarazem czysta głupota. Jedyne, czego mógłbyś dokonać w Turyngii, to dać się zabić bądź też pojmać. Sam masz niewiele sił, a ponadto… Axel wbił w młodzieńca bystre, przenikliwe spojrzenie. – Brak ci doświadczenia wojennego, chłopcze. – Omal nie dodał „wciąż jesteś dziewicą”, lecz ugryzł się w język. Twarz Bernarda Sasko-Weimarskiego była napięta. Spojrzał błagalnie na Gustawa Adolfa. Gustaw sapnął ciężko, następnie zrobił krok do przodu i położył olbrzymią dłoń na szczupłym ramieniu księcia. – On ma rację, Bernardzie. – Na twarzy króla nagle wykwitł promienny uśmiech. – Zostań tutaj, ze mną. Byłbym zaszczycony, gdybyś zgodził się mnie wspomagać razem z Wilhelmem. Nie wątpię, że bardzo byś się przydał. – Nie zwracając uwagi na z trudem skrywany sceptycyzm, jaki malował się na twarzach szwedzkich oficerów, dodał: – W zamian mógłbym cię nieco wprowadzić w tajniki sztuki wojennej. Zgodnie z przewidywaniami Gustawa, ostatnie słowa przeważyły szalę. Uwielbienie księcia weimarskiego dla wojennego kunsztu króla stało się już powodem kpin. Bernard spojrzał na stojących obok mężczyzn. Sami weterani. Mężczyźni, którzy dowiedli swojej wartości w bitwie. Widać było, że młodzieniec martwi się o swoją reputację. Zatrzymał wzrok na najmłodszym ze szwedzkich oficerów. Był to Lennart Torstensson, wybitny dowódca artylerii. – Nie martw się, Bernardzie – zachichotał oficer. – Niech ludzie cesarza z ciebie szydzą. Już wkrótce – nie dalej niż za rok – skończą się ich szyderstwa. Śmiech, który wybuchł w namiocie, tym razem nie był jadowity, a po prostu dziki, zwierzęcy. Tak mogłyby wyć skandynawskie wilki, słysząc, że renifer zwątpił w ich odwagę. Słowa Torstenssona i towarzyszący im śmiech wystarczyły. Bernard skinął głową i złożył głęboki ukłon w stronę króla. – Będzie to dla mnie zaszczyt, Wasza Wysokość. Gustaw klasnął w dłonie. – Wspaniale! – Zwrócił się w stronę jednego z dowódców kawalerii, Johanna Banéra. – Tamten niewielki garnizon jest wciąż w Badenburgu, jak mniemam? – Pytacie o Szkotów? O oddział kawalerii pod dowództwem Mackaya? – Tak, o nich. Alexander Mackay, o ile dobrze pamiętam. Młody, obiecujący oficer. „Spędziłeś w jego towarzystwie zaledwie godzinę, Gustawie, i na tej podstawie nazywasz go młodym, obiecującym oficerem?”, pomyślał Oxenstierna, lecz jak zawsze roztropny, powstrzymał się od komentarza. Król, był tego pewien, nie żył złudzeniami. On zwyczajnie – niemal rozpaczliwie – chciał wnieść nieco otuchy i radości w te straszliwie ponure dni. Zresztą w przeciwieństwie do Banéra, Axel znał prawdziwy cel misji Mackaya. Gustaw ciągnął dalej: – Wyślij posłańca do Mackaya i każ mu pozostać w Turyngii. Nie sądzę, żeby w razie jakiegokolwiek poważniejszego natarcia udało mu się utrzymać Badenburg. W razie konieczności może wycofać się do Lasu Turyńskiego. Po prostu chcę, żeby tam był i donosił mi o posunięciach Tilly’ego. – Zerknął na Oxenstiernę. – Ale zanim wyślesz posłańca, każ mu zameldować się u mnie. Będę miał więcej dokładnych poleceń. Banér skinął głową, a król odwrócił się do landgrafa heskiego. – Wilhelmie, tobie również nie mogę udzielić żadnej bezpośredniej pomocy. Ale ty nie jesteś w tak rozpaczliwym położeniu. Tilly najpierw ruszy na Turyngię, a nie na Hesję. – Tilly pełznie niczym ślimak, niezależnie od okoliczności – parsknął landgraf heski na Kassel. – Wielki i potężny Generał Powolny. Gustaw uśmiechnął się, lecz uśmiech prędko zniknął z jego twarzy. – Nie lekceważ go, Wilhelmie – powiedział poważnie. – Może i jest powolny, ale pamiętaj o jednym: Johan Tzerclaes, książę Tilly, jest żołnierzem od chwili narodzin. Przez większą część swego życia dowodził armiami. Ma już ponad siedemdziesiąt lat, a wciąż jeszcze nie przegrał żadnej większej bitwy. Twarz króla stężała. – Jest ostatnim i prawdopodobnie największym z rasy generałów od czasów wspaniałego Gonzalo de Cordoby. – Rzeźnik z Magdeburga – warknął Torstensson. Gustaw zerknął na dowódcę artylerii. Gdy przemówił, w jego głosie brzmiał smutek. – Owszem, Lennarcie, tak zapamiętają Tilly’ego przyszłe pokolenia. I zapomną o wszystkim innym. – Król wyprostował się. – Wcale nie twierdzę, że to będzie niesprawiedliwe. Generał odpowiada za to, co robią jego żołnierze, gdy walka dobiegnie końca. Jednak wszystkie raporty, jakie otrzymaliśmy, donoszą, że Tilly próbował okiełznać swoich ludzi. Z całą pewnością nie zamierzał puszczać miasta z dymem. Torstensson, przywykły do obyczajów panujących w monarchii szwedzkiej – a przynajmniej Szwecji Gustawa – nie oddał mu pola. – Cóż z tego? – zapytał. – Tilly zgodził się dowodzić tą armią. Nikt go nie zmuszał, żeby na starość zrezygnował z odpoczynku. Jak może narzekać, skoro to jego własne diabły zerwały się z postronka? – Gniew młodego artylerzysty mieszał się z podziwem. – Twoja armia, panie, nie niesie chorągwi splamionej żadnym Magdeburgiem ani niczym podobnym. Gustaw czuł rosnący gniew, lecz zdołał go ujarzmić. W gruncie rzeczy nie mógł nie przyznać mu racji. – Ja nie jestem z tej starej rasy, Lennarcie – odrzekł łagodnie – lecz mimo to podziwiam jej cnoty. Ty też powinieneś ją szanować. – Uśmiechnął się cierpko. – Wydaje mi się, że zapoczątkowałem nową linię generałów. Taką mam przynajmniej nadzieję. Kilku szwedzkich oficerów roześmiało się, ale kanclerz nie. – Owszem – mruknął Oxenstierna – ale Wallenstein robi dokładnie to samo, mój drogi przyjacielu. Nie zapominaj o tym. Pewnego dnia złamiesz Tilly’ego i jego spadkobierców, a wtedy staniesz przed Wallensteinem. Tak samo jak ty, on gardzi starą szkołą. I tak samo jak ty, wciąż szuka swego mistrza w sztuce wojennej. Na wzmiankę o Wallensteinie zapadła cisza. Wspaniały czeski generał powrócił do swych posiadłości po tym, jak na żądanie austriackich arystokratów cesarz usunął go ze służby. Katoliccy władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego traktowali go z pogardą zarówno z powodu jego niskiego urodzenia, jak i olbrzymiego bogactwa i władzy. Lecz Wallenstein wciąż czekał, gotów znów przybyć na wezwanie. Na twarzy Gustawa pojawiły się rumieńce, jednak bardzo spokojnie odparł: – Mylisz się, mój drogi przyjacielu. Ja zawsze miałem mistrza, niezależnie od tego, czy trwała wojna, czy panował pokój. A jego imię brzmi Jezus Chrystus. – Pobożność cesarza była szczera i głęboka. Nikt z obecnych w nią nie wątpił. – A Wallenstein? Tylko on zna swojego mistrza. Torstensson wbił wzrok w ziemię. – Mogę się domyślić – mruknął pod nosem. Stojący obok oficerowie zachichotali. Gustaw ponownie zwrócił się w stronę landgrafa. – Wilhelmie, twoje siły są znacznie większe niż książąt sasko-weimarskich i będziesz miał kilka miesięcy na przygotowanie obrony. Tak więc powinieneś utrzymać Tilly’ego na dystans. Przy wejściu do namiotu zapanowało małe poruszenie. Grupka żołnierzy wnosiła nowe krzesła. Król spojrzał na nich z uśmiechem. – Nie sądzę, żeby były potrzebne. Chyba już nie zostało wiele do omówienia, przynajmniej dzisiaj. Przeniósł spojrzenie na widoczne za plecami wchodzących żołnierzy równiny środkowych Niemiec. Zacisnął szczęki. – W tej chwili, Wilhelmie z Hesji-Kassel, jedyna pomoc, jakiej mogę ci udzielić, to sprawić, by kręgosłupy niektórych władców protestanckich były jak ze stali. Zaczniemy od elektora brandenburskiego. – Kręgosłup ze stali? Jerzego Wilhelma? – zaśmiał się szyderczo Torstensson. – To niemożliwe! – Bzdura! – warknął Gustaw przez zaciśnięte zęby. – To w końcu jest mój szwagier. Pójdzie po rozum do głowy, szczególnie gdy dam mu prosty wybór: „stal w kręgosłupie albo stal w dupie”. Gromki śmiech wstrząsnął namiotem. Gustaw uśmiechał się teraz niczym rekin wyczuwający ofiarę. – Przygotuj się do wymarszu, Lennarcie. Chcę jak najprędzej mieć armaty skierowane na Berlin. Zgromadzeni w namiocie oficerowie potraktowali to jako sygnał do odmaszerowania. Hesja-Kassel oraz bracia Sachsen-Weimar zostali chwilę dłużej. Pierwszy po to, żeby uścisnąć dłoń króla, pozostali – żeby przyjąć nowe obowiązki. Potem Gustaw wysłał ich w ślad za Torstenssonem. Został jedynie Oxenstierna. Gustaw nie odzywał się, dopóki wszyscy nie wyszli. – Żadnych wieści od Mackaya? Oxenstierna pokręcił głową. Król skrzywił się. – Potrzebuję tych holenderskich pieniędzy, Axelu. Jak na razie nasze fundusze zależą niemal całkowicie od Francuzów. Kardynał Richelieu. – Przybrał zgorzkniały wyraz twarzy. – Ufam temu trójlicowemu papiście tak samo, jak ufałbym samemu diabłu. Axel wzruszył ramionami. Starał się uśmiechać pokrzepiająco, ale mimo swych zdolności dyplomatycznych nie odniósł większego powodzenia. – Francuzi… Richelieu… mają własne interesy i dlatego nas wspierają, Gustawie. Mogą sobie być katolikami, ale znacznie bardziej przejmują się zapędami dynastycznymi Habsburgów niż przywróceniem władzy papieskiej w północnych Niemczech. – Wiem o tym! – odburknął król. – To, czego chce Richelieu, to przeciągająca się i wyniszczająca wojna w Świętym Cesarstwie Rzymskim. Niech zginie połowa Niemców, niech nawet wszyscy zginą! Richelieu nie chce, żebyśmy zwyciężyli, Axelu. Wręcz przeciwnie, on jedynie chce, żeby austriaccy Habsburgowie się wykrwawili. A wraz z nimi hiszpańscy. – Jego twarz wykrzywił dziki grymas. – Szwedzkie mięso armatnie opłacane przez pazernego na każdy grosz Francuza. Uderzył masywną pięścią we wnętrze drugiej dłoni. – Muszę mieć więcej pieniędzy! Nie dostanę ich od Richelieu, a szwedzki skarbiec już dawno opróżniliśmy! Pozostaje tylko Holandia. Holendrzy są bogaci i mają własne powody, żeby cieszyć się z upadku Habsburgów. Teraz to smukła arystokratyczna twarz Oxenstierny sposępniała. – Republika Niderlandów – powiedział gorzko. Król zerknął na przyjaciela i roześmiał się. – Oj, Axelu, Axelu! Zawsze arystokrata! Oxenstierna zesztywniał nieco, słysząc tę kpinę. Oxenstiernowie byli jednym z najznamienitszych rodów magnackich. Jak na ironię, jedyny człowiek w Szwecji, który stał ponad nim, miał bardzo wiele wątpliwości co do przymiotów szwedzkiej arystokracji. Gustaw II Adolf, król Szwecji, przez całe lata toczył boje z polską szlachtą, zanim skrzyżował ostrza z ich niemieckimi odpowiednikami. Te doświadczenia pozostawiły w nim wielką pogardę dla arystokracji. Mimo że Polacy bezdusznie ciemiężyli chłopów, na polach bitewnych byli dzielni i waleczni, Niemcom zaś, pomijając nieliczne wyjątki, brakowało nawet tej polskiej zalety. Większość z nich przez całą wojnę siedziała wygodnie w swych zamkach i pałacach, podczas gdy walką zajmowali się najemnicy. Opłacani, rzecz jasna, z podatków ściąganych od wynędzniałego, zagłodzonego i cierpiącego na wiele chorób chłopstwa. Wracanie do odwiecznego sporu z Axelem nie miało jednak najmniejszego sensu. Gustaw miał wystarczająco wiele problemów na głowie. – Jeśli Mackay się nie odezwał, oznacza to, że holenderski posłaniec jeszcze doń nie dotarł. – Zadumał się. – Co mogło się wydarzyć? Axel parsknął. – Wydarzyć? Z posłańcem, który przedziera się przez Niemcy podczas trwającej od trzynastu lat wojny? Gustaw niecierpliwie potrząsnął głową. – Holendrzy na pewno posłali Żyda – zauważył – i dali mu wszelkie glejty. A Ferdynand sam wydał dekrety mówiące o traktowaniu Żydów na ziemiach Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Nie chce ich przecież odstraszyć, potrzebne mu są ich pieniądze. Oxenstierna wzruszył ramionami. – Mogły się wydarzyć tysiące rzeczy. Ludzie Tilly’ego już grasują w okolicy. Oni nie podlegają cesarzowi, a przynajmniej nie bezpośrednio. Jeśli jakaś banda najemników dorwie gońca i jego skarb, co ich będą obchodzić dekrety Ferdynanda? A tym bardziej glejty. Król skrzywił się. Wiedział, że Axel ma sporo racji. W owych czasach Niemcy były jednym wielkim sabatem czarownic i wszelkie zbrodnie nie tyle mogły się wydarzyć, co zdążyły się już wydarzyć setki razy. Gustaw westchnął. Splótł swe masywne dłonie, obrócił je i zaczął wyłamywać palce ze stawów. – Martwię się, Axelu. Martwię się. – Obrócił głowę i jego niebieskie oczy spojrzały w brązowe oczy rozmówcy. – Dlaczego litościwy Bóg, którego wielbię, pozwala na tak wielkie nieszczęście, jakim jest ta wojna? Boję się, że popełniliśmy potworne grzechy i zasłużyliśmy na taką karę. Gdy rozglądam się wokół i patrzę na różne królestwa i księstwa, myślę, że wiem, co to za grzech. Pycha, Axelu. Wyniosła, niepohamowana arogancja. Szlachectwo ciała, lecz nie ducha. Oxenstierna nie odpowiedział. Tak naprawdę to nie chciał. Axel Oxenstierna, kanclerz Szwecji, był od swego króla starszy o jedenaście lat. Starszy i – jak sądził – bardziej rozważny. I to właśnie roztropność już dawno temu doprowadziła go do sformułowania pewnych stanowczych wniosków. Pierwszy był taki, że Gustaw II Adolf zapewne jest najwspanialszym monarchą, jakiego kiedykolwiek wydała na świat Skandynawia. Drugi zaś taki, że jest on niewątpliwie jej najwspanialszą duszą. A więc kanclerz mógł polemizować z królem, nie mógł zaś spierać się z jego duszą. Dlatego tylko ukłonił się. – Tak, panie – odrzekł. Gustaw przyjął hołd, również skłoniwszy głowę. – A teraz, mój drogi przyjacielu – powiedział łagodnie – muszę zostać na jakiś czas sam. – Na jego obliczu pojawiło się cierpienie. – To nie była twoja wina, Gustawie – rzekł Oxenstierna. – Nic nie mogłeś na to poradzić. Lecz król nie słuchał; był głuchy na głos rozsądku. Axel wciąż jednak próbował. – Nic! Złożyłeś ludziom z Magdeburga obietnicę w dobrej wierze, Gustawie. To nasi tak zwani „sojusznicy” zawiedli. Jerzy Wilhelm z Brandenburgii nie dał ci wsparcia, a Jan Jerzy z Saksonii zablokował drogę. Jak miałeś… Zamilkł. Stracił nadzieję. Rzeczywistość, którą wojujący król odsunął od siebie, teraz wlewała się weń ze zdwojoną siłą. Wielka, mocarna postać stojąca w centrum namiotu zdawała się przełamywać na pół. Chwilę później Gustaw Adolf klęczał z pochyloną głową i dłońmi złożonymi do modlitwy. Kanclerz westchnął i odwrócił się na pięcie. Król Szwecji odszedł na wiele godzin poświęconych modlitwie za dusze ludzi z Magdeburga. Oxenstierna nie wątpił, że Gustaw, jego przyjaciel, zna imiona dziesiątek tysięcy wymordowanych w tamtym przeklętym miejscu i że każdą z tych osób zawierzy Bogu, pamiętając wszystkie listy, jakie doń słali, błagając o wybawienie. Wybawienie, którego nie zdążył im dać na czas. Stojąc u wejścia do namiotu, Oxenstierna patrzył na równiny środkowej Europy. Już miliony poległy na nich od chwili, gdy trzynaście lat temu wybuchła najpotworniejsza wojna ostatnich stuleci. I zapewne kolejne miliony polegną, zanim ta wojna dobiegnie końca. Jeźdźcy Apokalipsy kosztują wolności, upojeni szczęściem. Kanclerz nie udawał, że ma duszę równie wielką, jak jego władca, dlatego jego spojrzenie było groźne, bez cienia łagodności. Ale Axel Oxenstierna rozumiał ową duszę klęczącą w modlitwie za jego plecami lepiej niż ktokolwiek z żyjących, i ta świadomość przyniosła mu ukojenie, gdy tak patrzył na równiny. „Chętnie bym was przeklął, lecz nie ma takiej potrzeby. Ktoś większy ode mnie – znacznie większy – dotknie was czymś o wiele gorszym niż błahym przekleństwem”. „Nowa rasa przyszła na ten świat, władcy niemieccy”. „Drżyjcie. Drżyjcie!”. |