powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

1632
Eric Flint
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Rozdział 7
Sala gimnastyczna liceum przeznaczona była najwyżej na 1500 osób. Mike oszacował liczbę przybyłych na dwa razy tyle. Byli tam prawie wszyscy mieszkańcy Grantville, z wyjątkiem garstki pracowników elektrowni i około dwudziestu górników Mike’a.
Katastrofa, którą zaczęto określać mianem Ognistego Kręgu, miała miejsce trzy dni temu. Od tamtej pory ASG stało się – chcąc nie chcąc – skleconymi naprędce siłami obronnymi. Nie było żadnej innej grupy uzbrojonych i zorganizowanych mężczyzn, którzy mogliby patrolować okolicę. Cała policja Grantville liczyła pięciu funkcjonariuszy, łącznie z komendantem. Gdyby nawet Dan Frost nie był ranny, zorganizowanie obrony i tak przekraczałoby jego możliwości. Policja Grantville i tak miała pełne ręce roboty z utrzymaniem porządku w samym mieście.
Z mieszkańcami nie było większych problemów, pomijając może początkowy wybuch paniki, który burmistrz zdusił w zarodku, wydając szybki i kategoryczny nakaz zamknięcia wszystkich sklepów. Służby porządkowe patrolowały ulice, chcąc się upewnić, że prawo jest respektowane, nie napotykały jednak na jakiś znaczący opór. Każdy po cichu przyznawał, że decyzja burmistrza była słuszna.
Prawdziwym problemem – i to narastającym w bardzo szybkim tempie – był napływ uciekinierów do Grantville. Okazało się, że cała okolica jest pustoszona przez samowolnych żołnierzy zaciężnych. Póki co żaden z owych najemników nie zbliżył się nawet do miasta, ale ludzie Mike’a czujnie wypatrywali wszelkich oznak kłopotów.
Mike stał na końcu rzędu krzeseł, tuż przy wejściu. Obok tłoczyli się Frank Jackson wraz z kilkoma górnikami. Po prawicy Mike’a, w najniższym rzędzie z samego brzegu, siedziała Rebeka Abrabanel. Żydowska uciekinierka, otoczona przez tylu dziwnych ludzi i jeszcze dziwniejszą maszynerię, wciąż miała w głowie mętlik.
Tak się szczęśliwie złożyło, że Rebeka była zbyt zaprzątnięta troską o stan zdrowia swego ojca, żeby odczuwać strach na myśl o wszystkich dziwnych wydarzeniach ostatnich dni. Mike przypuszczał jednak, że spokój jest jej wrodzoną cechą. Rebeka sprawiała wrażenie chowanej pod kloszem intelektualistki, co jednak wcale nie przekładało się na dziecięcą bezradność. Uśmiechnął się smutno na wspomnienie ich rozmowy w bibliotece. Nie zrozumiał praktycznie niczego, gdy zagłębiła się w filozofię, ale nie szydził – ani wtedy, ani teraz. Mike doszedł do wniosku, że jemu też przydałby się taki filozoficzny spokój.
Ale Rebeka daleka była od obojętności wobec sytuacji, w której się znalazła. Mike patrzył (już po raz dziesiąty w ciągu ostatnich dziesięciu minut), jak Rebeka odruchowo gładzi długą plisowaną spódnicę, szarpie gorset, poprawia czepek skrywający jej włosy. Wydawało mu się nieco zabawne, że w obecnym położeniu jeszcze jest w stanie przejmować się swoim wyglądem.
Siedząca obok Rebeki drobna, siwowłosa kobieta po sześćdziesiątce wyciągnęła rękę i lekko uścisnęła dłoń uciekinierki, jakby chciała jej dodać otuchy. Dziewczyna odpowiedziała krótkim, nerwowym uśmiechem.
Będąc świadom obaw Rebeki związanych z jej judaizmem – nawet jeśli Mike nie rozumiał, skąd się brały – poprosił Morrisa i Judith Roth, żeby przyjęli tę młodą kobietę i jej ojca pod swój dach. Jedyni mieszkający w miasteczku Żydzi chętnie się zgodzili. Baltazar Abrabanel przeżył zawał, i zarówno James Nichols, jak i Jeff Adams, miejscowy lekarz, kazali mu leżeć i wypoczywać. Na dobrą sprawę Baltazar był zaledwie o krok od śmierci.
Następnego dnia, gdy Mike wpadł z krótką wizytą, Rebeka sprawiała wrażenie spokojnej, niemalże rozluźnionej. Ale Judith powiedziała mu na osobności, że panna Abrabanel niemal utonęła we łzach, kiedy zauważyła stojącą u nich na kominku menorę. Przez dobre pół godziny leżała na kanapie, uczepiona Judith jak tonące kocię.
Mike ponownie skierował wzrok na Rebekę. Kobieta słuchała w skupieniu tego, co mówił burmistrz. Ulżyło mu, gdy zobaczył, że na jej obliczu maluje się spokój. Skupienie, ciekawość i zdziwienie tym, czego właśnie słuchała. Lecz nie dostrzegł ani śladu paniki.
Mike zlustrował wypełniający salę gimnastyczną tłum ludzi. „Prawda jest taka, że radzi sobie znacznie lepiej niż połowa tu obecnych”.
Ta myśl była właściwie błaha, ale towarzyszący jej gwałtowny przypływ dumy uświadomił Mike’owi prawdę, której starał się unikać. Uczucia, jakie żywił wobec panny Abrabanel, zaczęły żyć własnym życiem. Były jak szalejące konie, które wyrwały się z na wpół roztrzaskanej zagrody.
„Brawo, Stearns. Tak jakbyś nie miał wystarczająco wiele na głowie!”. Ale szalejące konie zwracały na jego napomnienia tyle samo uwagi, ile poświęciłyby myszy polnej. Kiedy po raz pierwszy ujrzał tę kobietę, jej egzotyczna uroda przyciągnęła go niczym magnes. Wielu facetów mogłoby się przestraszyć niebywałego intelektu kryjącego się w jej ciemnych oczach oraz błąkającego się na pełnych ustach szelmowskiego uśmiechu.
Mike westchnął. „Ale nie ja”. Z dużym wysiłkiem oderwał wzrok od dziewczyny i skupił się na końcowych uwagach burmistrza.
– To by było na tyle, drodzy państwo – powiedział Henry Dreeson i kiwnął głową w stronę grupki osób siedzących koło mównicy. – Słyszeliście, co mówił Ed Piazza i reszta nauczycieli. W jakiś sposób – nikt nie wie w jaki – przeniesiono nas prawie czterysta lat wstecz, gdzieś na obszar Niemiec. Bez możliwości powrotu.
– Jesteś pewny, Henry? – spytał jakiś mężczyzna z dolnych rzędów. – Znaczy się co do tego powrotu. Może to, co się stało, mogłoby się… no wiesz, odstać. W drugą stronę.
Burmistrz posłał jednemu z siedzących obok nauczycieli błagalne spojrzenie. Greg Ferrara wstał i podszedł do mikrofonu. Nauczyciel przedmiotów ścisłych był wysokim i szczupłym mężczyzną po trzydziestce. Jego sposób wypowiadania się – podobnie jak chód – był szybki i nieskładny, lecz wskazywał na pewność siebie.
Greg zaczął kręcić głową, zanim jeszcze dotarł do ustawionego na mównicy mikrofonu.
– Nie sądzę, żeby był choć przysłowiowy cień szansy. – Uchwycił mównicę z obu stron i pochylił się do przodu, aby nadać swoim słowom jeszcze większe znaczenie. – Cokolwiek się wydarzyło, była to niemal na pewno jakaś naturalna katastrofa. Jeśli chcecie znać moje zdanie, to mamy niebywałe szczęście, że przeżyliśmy. Nikt poważnie nie ucierpiał, a straty materialne są praktycznie żadne.
Greg zerknął na fluorescencyjne lampy na suficie sali gimnastycznej. Na jego twarzy pojawił się przelotny uśmiech.
– Nawet elektrownia z powrotem działa, więc możemy korzystać z wszelkich domowych udogodnień. Przynajmniej chwilowo. – Uśmiech zniknął. – Wciąż jednak jesteśmy w sytuacji przyczepy kempingowej, w którą uderzyło tornado. Myślicie, że są szanse na to, że kolejne tornado będzie przechodziło obok i ustawi wszystko z powrotem na miejsce? – Greg nabrał powietrza w płuca. – Osobiście uważam, że szanse są astronomicznie małe. Miejmy taką nadzieję, gdyż następny Ognisty Krąg prawdopodobnie by nas unicestwił.
Tłum ściśnięty w sali zamilkł. Greg wziął kolejny głęboki oddech i zakończył prostymi, dobitnymi słowami:
– Spójrzmy prawdzie w oczy. Utknęliśmy tutaj.
Chwilę później już siedział na swoim miejscu, a na mównicę powrócił burmistrz.
– To by było na tyle, drodzy państwo, przynajmniej w tej kwestii. Naszym zadaniem jest podjęcie teraz właściwych decyzji dotyczących naszej przyszłości. Przez ostatnie trzy dni rada miasta obradowała właściwie bez przerwy. Chcemy wam zaproponować pewną koncepcję. – Zrobił efektowną pauzę, podobnie jak jego przedmówca. – Decyzja znacznie przekracza kompetencje władz miasta, dlatego będziemy musieli zagłosować. Tak więc każdy z tutaj obecnych, kto jest uprawniony do głosowania…
Burmistrz urwał w pół słowa.
– Hmmm, może raczej wszyscy tu obecni, uprawnieni czy nie. – Jego skwaszona mina sprawiła, że przez salę przetoczyła się kaskada śmiechu. Mieszkańcy Grantville pamiętali, że Henry Dreeson niemal od zawsze nakłaniał ludzi, żeby rejestrowali się do głosowania. – Musimy stworzyć odpowiednie organy sprawowania władzy. Burmistrz i rada to za mało. Nasza propozycja jest taka, żeby wybrać sztab antykryzysowy, który zajmie się przygotowaniem projektów; będzie to coś w rodzaju konwencji konstytucyjnej. Sztab powinien tymczasowo wszystko nadzorować. I trzeba oczywiście wybrać przewodniczącego. Będzie on mógł podejmować wszelkie natychmiastowe decyzje, których będzie wymagała sytuacja.
Ktoś ze zgromadzonych wykrzyknął nazwisko burmistrza. Dreeson gwałtownie pokręcił głową.
– Ja nie! Rada miasta wyszła już z taką propozycją, ale im odmówiłem. Panie i panowie, ja mam już sześćdziesiąt sześć lat. Jestem burmistrzem małego miasteczka. – Starszy mężczyzna nieco się wyprostował. – Nieźle mi to wychodziło, jeśli mogę tak powiedzieć, i wolałbym na tym poprzestać. Nie sądzę, żebym nadawał się do… – Machnął ręką. Nie był to ani gest słabości, ani bezradności. Niósł on jednak w sobie przeczucie zbliżającej się katastrofy.
Jakieś poruszenie na obrzeżach tłumu przykuło uwagę Mike’a. Do mikrofonu zbliżał się John Simpson, nowy teść jego siostry. Ów szykownie ubrany mężczyzna przemieszczał się z taką samą pewnością siebie, z jaką zabierał głos na rozlicznych spotkaniach udziałowców. Nie tyle odepchnął burmistrza na bok, co zmusił go do oddania mikrofonu.
– Zgadzam się z burmistrzem Dreesonem – powiedział z mocą. – Jesteśmy w sytuacji nadzwyczajnej, a to wymaga nadzwyczajnego zarządzania.
Inny, mniej pewny siebie mówca odchrząknąłby w tym miejscu, ale nie John Chandler Simpson.
– Zgłaszam siebie jako kandydata na przewodniczącego sztabu antykryzysowego. Mam świadomość tego, że nie jestem osobą zbyt dobrze znaną, lecz z uwagi na to, że bez wątpienia mam lepsze kwalifikacje niż ktokolwiek inny w tym pomieszczeniu, nie mam innego wyboru, jak tylko zaproponować własną kandydaturę. Od wielu lat jestem dyrektorem naczelnym wielkiego przedsiębiorstwa, a wcześniej byłem oficerem marynarki Stanów Zjednoczonych. Służyłem w Pentagonie.
Mike usłyszał, jak stojący obok Frank Jackson mamrocze pod nosem:
– Jezu, co za niesamowite poświęcenie.
Stłumił szydercze parsknięcie. „Pewnie, zupełnie jak Napoleon zgłaszający się na ochotnika do objęcia tronu. Dla dobra narodu, rzecz jasna”.
Rozejrzał się po twarzach zgromadzonych osób. Dostrzegł oznaki niezadowolenia z faktu, że obcy człowiek tak nagle zgłasza chęć objęcia władzy, lecz nie było ich wiele. Tak naprawdę zdecydowanie Simpsona uderzyło we właściwą strunę. Ludzie uczepieni wraku statku raczej nie będą się interesować tym, skąd się wzięła łódź ratunkowa, ani tym, czy kapitan jest dobrym człowiekiem, jeśli tylko sprawia wrażenie, że wie, co robi, i ma wystarczająco donośny głos.
– Po pierwsze, trzeba odizolować miasto – ciągnął Simpson. – I tak będziemy musieli poważnie oszczędzać nasze zapasy. Bardzo poważnie. Trzeba będzie wszystko okroić, drodzy państwo. Z całą pewnością nie będzie się czym dzielić z uciekinierami, którzy zalali okolicę.
Simpson rzucił szybkie spojrzenie na Mike’a i stojącą przy nim grupkę górników. Jego twarz wyrażała jedną wielką dezaprobatę. Przez ostatnie trzy dni Mike wraz ze swoimi górnikami nie zrobili nic, żeby przepędzić małą armię uciekinierów, którzy powoli zapełniali okoliczne lasy. Gdy już upewnili się, że nie są uzbrojeni, starali się wywabić ich z ukrycia. Jak na razie bez powodzenia, z wyjątkiem jednej rodziny, która schroniła się w oddalonym kościele metodystów.
– Powtórzę jeszcze raz – kontynuował Simpson. – Musimy zamknąć granicę. Jest olbrzymie ryzyko zarażenia, że nie wspomnę o innych niebezpieczeństwach. – Wycelował oskarżycielsko palec w południową ścianę sali gimnastycznej. Całe jego potępienie wydawało się skupiać na wiszących tam proporcach, upamiętniających zdobycie przez North Central High School mistrzostwa w futbolu amerykańskim (w 1980, 1981 i ponownie w 1997 roku). – Ci ludzie… – Zawiesił głos. Ta pauza w połączeniu z tonem jego wypowiedzi oznaczała, że Simpson kwestionuje określenie „ludzie”. – Te istoty są nosicielami zarazy. Obedrą nas ze wszystkiego, co mamy, jak szarańcza. Możemy rzucać monetą o to, czy najpierw pomrzemy z głodu, czy z choroby. Tak więc…
Mike zorientował się, że kroczy w stronę mównicy. Czuł, że nieco kręci mu się w głowie – zupełnie jak w czasach, kiedy wchodził na ring – ale stare przyzwyczajenie kazało mu zlekceważyć to uczucie, odsunąć je na bok, skoncentrować się.
Zawroty głowy nie tyle były oznaką nerwów, ile rozdrażnienia. To uczucie też odsunął na bok. Wysiłek, jaki w to włożył, uświadomił mu, jak potwornie jest rozwścieczony. Ostatnimi zdaniami Simpson rozorał mu duszę.
„Najpierw oddajemy władzę prawnikom i innym urzędasom, potem wieszamy białą biedotę”. Gdy był już blisko mównicy, dostrzegł Jamesa Nicholsa stojącego obok córki. „No tak, skoro już przy tym jesteśmy, to czarnuchów też na stryczek”. Przed oczami wyświetlił mu się obraz pięknej twarzy Rebeki. „No i, rzecz jasna, usmażyć Żydków”.
Stał już przy mównicy. Zmusił Simpsona do odstąpienia mu mikrofonu, stosując własną formę asertywnej dominacji.
– Zgadzam się z propozycją rady miasta – powiedział dobitnie, po czym dodał jeszcze dobitniej: – I kompletnie nie zgadzam się z przesłaniem mojego przedmówcy.
Potem przeniósł wzrok na Simpsona i wpatrywał się w niego tak długo, żeby wszyscy to zauważyli.
– Jeszcze nawet nie zaczęliśmy, a facet już mówi o redukcji.
Sala gimnastyczna zatrzęsła się od gwałtownego wybuchu śmiechu. Rozbawienie, które wywołał żart Mike’a, podszyte było gniewem. Zgromadzony tłum w głównej mierze składał się z klasy robotniczej, która miała swoją własną opinię na temat „redukcji”.
Mike chwycił byka za rogi i kontynuował.
– Najgorsza rzecz, jaką moglibyśmy zrobić, to próbować się odizolować. Zresztą to i tak już jest niemożliwe. W tym momencie jest nas wszystkich razem tyle samo, ile ludzi kryjących się w lesie, z czego dobrze ponad połowa to kobiety i dzieci.
Kolejne słowa wypowiedział przez zaciśnięte zęby.
– Jeśli wam się wydaje, że pracownicy kopalni będą mordować nieuzbrojonych cywilów, to się cholernie grubo mylicie.
Usłyszał dobiegający gdzieś z tłumu głos Darryla.
– Powiedz im, Mike! – A następnie stojący tuż obok Harry Lefferts krzyknął: – Zastrzel naczelnego!
Kolejna lawina śmiechu – ostrzejszego, mniej przyjaznego – przetoczyła się przez salę. Dla większości tych robotników tytuł „dyrektor naczelny” rywalizował pod względem popularności i szacunku z tytułem „książę ciemności”. Czterej jeźdźcy Apokalipsy zlepieni w jedno, ubrani w garnitur Brooks Brothers i trzymający w dłoni wymówienie.
„Przykro mi, ale arka jest już pełna. To nic osobistego, po prostu nie ma dla ciebie miejsca w dzisiejszej wspaniałej gospodarce światowej”.
Mike ciągnął dalej.
– Całe to jego podejście jest do góry nogami i od dupy strony. „Odizolować miasto?” A potem co? – Zatoczył dłonią koło. – Słyszeliście, co Greg wcześniej mówił. Według jego oszacowań, ta katastrofa, Ognisty Krąg, wycięła obszar o średnicy jakichś dziesięciu, może jedenastu kilometrów, a my jesteśmy w środku. Ludzie, przecież znacie tę okolicę. To prawie same wzgórza. Jak myślicie, ile żywności damy radę tutaj wyprodukować? Wystarczająco dużo na trzy tysiące ludzi?
Pozwolił, aby to pytanie dotarło do świadomości zgromadzonych. Simpson próbował dopchać się do mikrofonu, ale Mike oparł masywną dłoń o jego klatkę piersiową i po prostu go odepchnął. Mężczyzna zatoczył się, oszołomiony zarówno faktem „sponiewierania” go, jak i faktyczną siłą tego pchnięcia.
– Nawet nie myśl, że zabierzesz mi mikrofon, ważniaku – warknął Mike. Nie miał zamiaru ogłaszać tego publicznie, ale mikrofon tak wzmocnił jego słowa, że rozeszły się po całej sali. Zgromadzeni kolejny raz wybuchli śmiechem. Zabrzmiał on niemal jak wiwat; zupełnie jakby oklaskiwali efektowny wsad w wykonaniu swej szkolnej gwiazdy sportu.
Kolejne słowa Mike wypowiedział łagodnie, lecz stanowczo.
– Moi drodzy, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Utknęliśmy tutaj i tutaj zostaniemy. Na zawsze. – Zawiesił głos. – Na zawsze – powtórzył. – Nie możemy myśleć o tym, co będzie jutro czy pojutrze. Ani nawet za rok. Musimy myśleć o tym, co będzie za dziesiątki lat. Setki lat.
Simpson zaczął coś bełkotać, ale Mike go zignorował. „Śmiało, przywal”.
– Nie możemy udawać, że ci ludzie nie istnieją. Nie możemy ich przepędzić, a gdybyśmy nawet mogli, to nie przepędzimy tych, którzy przyjdą po nich. – Wskazał palcem na Melissę Mailey, nauczycielkę historii. – Słyszeliście, co powiedziała pani Mailey. Wpakowaliśmy się w sam środek jednej z najstraszniejszych wojen, jakie widział świat. Nazwana została wojną trzydziestoletnią. Po jej zakończeniu Niemcy będą zrujnowane. Jedna czwarta ludności – w tym my, bo jesteśmy w samym środku – pójdzie do piachu. Olbrzymie armie wędrujące po okolicy plądrują, zabijają. Widzieliśmy to na własne oczy. Nasz komendant leży w łóżku z odstrzeloną połową ramienia. – Zerknął na Leffertsa siedzącego wysoko na trybunach. Młody górnik był dobrze widoczny ze względu na bandaże. – Gdyby Harry miał nieco oleju w głowie, też by leżał.
Sala znowu rozbrzmiała śmiechem. Lefferts był wielce popularnym młodzieńcem, między innymi z powodu wiecznie rozpierającej go energii. Mike obrócił się i wskazał na Rebekę.
– Ona i jej ojciec omal nie zostali zmasakrowani. Rabunek, gwałt i morderstwo – to dla wędrujących tutaj armii standardowa procedura postępowania.
– Nie wierzycie mi? – zapytał i wskazał ze złością na drzwi do sali. – Zapytajcie tego chłopa i jego żonę, których ocaliliśmy. Są raptem trzydzieści metrów stąd, w prowizorycznym szpitalu, który urządziliśmy w budynku szkoły. Śmiało, idźcie ich zapytać!
Simpson wciąż coś bełkotał. Mike spojrzał w jego stronę i warknął:
– Ten błazen zapewne myśli, że odpędzimy te wojska gadaniem o dupie Maryni.
Rozległ się kolejny ryk śmiechu. Mike czuł, że ma poparcie większości tłumu. Przynajmniej dopingują drużynę gospodarzy.
– Oczywiście przez pewien czas będziemy w stanie ich odpędzać. Mamy nowoczesną broń, a dzięki mieszkającym tu maniakom uzbrojenia… – znowu wybuch śmiechu – mamy tyle amunicji, że wystarczy na miesiące. I co z tego? Wciąż pozostaje zaledwie kilkuset mężczyzn, którzy potrafią walczyć. A nawet mniej, jeśli wziąć pod uwagę ogrom pracy, jaki nas czeka.
Wskazał Billa Portera, kierownika elektrowni.
– Słyszeliście Billa. Elektrownia ma zapasy węgla jeszcze na jakieś pół roku. A potem… – Wzruszył ramionami. – Bez prądu stracimy naszą przewagę technologiczną. To znaczy, że trzeba znowu uruchomić opuszczoną kopalnię. A mamy cholernie mało ludzi i brakuje nam połowy sprzętu. Będziemy musieli zrobić części zapasowe i awaryjne urządzenia.
Rozejrzał się po tłumie.
– Ej, Nat! Masz jakieś zapasy w sklepie? Chodzi mi o stal.
Właściciel największego warsztatu mechanicznego w mieście podniósł się z ociąganiem. Stał mniej więcej w szóstym rzędzie, otoczony ze wszystkich stron ludźmi.
– Niewielkie, Mike! – odkrzyknął. – Wiesz, my zajmujemy się tylko obróbką. Klient zazwyczaj sam dostarcza materiały. – Nat Davis rozejrzał się w poszukiwaniu dwóch pozostałych właścicieli warsztatów. – Zapytaj Olliego i Dave’a. Nie widzę ich, ale nie sądzę, żeby byli w lepszej sytuacji. Mam cały sprzęt i ludzi, którzy potrafią go obsługiwać, ale jak nie będziemy mieli metalu… – Wzruszył ramionami.
Z drugiego końca sali dobiegł jakiś okrzyk. Był to Ollie Reardon, jeden z mężczyzn, których szukał Davis.
– On ma rację, Mike! Jestem w takiej samej sytuacji. Oczywiście w okolicy leży masa złomu.
– Za mało. – Mike zachichotał. – I są to głównie samochody porzucone na złomowisku lub w czyimś ogrodzie. Trzeba by je stopić. – Ostatnie słowa powiedział powoli i ze szczególnym naciskiem. – A to z kolei oznacza, że trzeba zbudować piec hutniczy. W jaki sposób? I kto tego dokona?
Urwał na chwilę, pozwalając, żeby sens jego słów dotarł do zgromadzonych. Simpson ze złością wzniósł ręce do góry i ruszył na swoje miejsce. Mike poczekał, aż mężczyzna usiądzie, i dopiero wtedy powrócił do tematu.
„Kopcie ich, póki leżą, Bóg mi świadkiem!”.
– Jak już mówiłem, kompletnie nie zgadzam się z jego podejściem. – Kiwnął głową w stronę Simpsona. – Uważam, że musimy postąpić dokładnie na odwrót. Do diabła z redukcją. Rozwój jest tym, czego potrzebujemy!
Ponownie zatoczył ręką koło.
– Musimy się rozbudować. Jak dla mnie naszym największym atutem są właśnie te tysiące zagłodzonych i przerażonych ludzi. Sprowadźmy ich tutaj. Dajmy im jeść, dajmy im schronienie, a potem dajmy im pracę. To są w większości rolnicy. Będą wiedzieli, jak uzyskać dobry plon, jeśli tylko żadna armia ich nie ograbi.
– A ASG zadba o to. – Rozległy się gromkie wiwaty, wydobywające się głównie, choć bez wątpienia nie tylko, z gardeł kilkuset znajdujących się na sali górników.
„Przebij na wylot”.
– Obronimy ich, a oni nas nakarmią. Ci zaś, którzy będą mieli odpowiednie umiejętności – albo przynajmniej chęć ich zdobycia – będą mogli nam pomagać przy tej całej robocie, która nas czeka.
Odsunął się od mikrofonu i wyprostował się.
– Takie jest w telegraficznym skrócie moje zdanie. Zabierzmy się do tego w taki sam sposób, w jaki zbudowaliśmy Amerykę. „Przyprowadźcie strudzonych, przyprowadźcie nędzarzy”.
To nie jest Ameryka, ty skończony idioto! – wrzasnął rozzłoszczony Simpson.
Mike poczuł, że wściekłość wykrzywia mu twarz. Zdusił w sobie furię i spojrzał Simpsonowi prosto w oczy. Nie krzyczał, pozwolił tylko, żeby mikrofon posłał jego słowa w najdalszy kąt sali.
– Ale będzie, ty tchórzliwy matole. Ale będzie. – Następnie zwrócił się do zebranych: – Według Melissy Mailey żyjemy teraz w świecie, w którym możnowładcy dzielą i rządzą. I oni właśnie zmienili całą środkową Europę – teraz już nasz dom, nasz i naszych dzieci – w szalejące piekło. Jesteśmy otoczeni przez Ognisty Krąg. Cóż, ja już miałem do czynienia z pożarami, podobnie jak wielu innych tu obecnych. Ogień najlepiej zwalczać ogniem. Tak więc moja rada jest prosta: zacznijmy rewolucję amerykańską – sto pięćdziesiąt lat przed terminem!
Mike nie zdążył nawet zrobić trzech kroków, a już spora część tłumu (właściwie to większość) biła mu brawo na stojąco. Nie skończyło się na okrzykach i klaskaniu, ludzie zaczęli także tupać. Omal się nie roześmiał, widząc konsternację na twarzy Eda Piazzy. Dyrektor najwyraźniej obawiał się, że trybuny nie wytrzymają, lecz mimo to sam klaskał i wznosił okrzyki.
Mike miał nadzieję właśnie na coś takiego, a głęboko w sercu nawet się tego spodziewał. Znał swoich ludzi znacznie lepiej niż taki nadęty bufon jak John Simpson.
Ale nie spodziewał się (i z całą pewnością nie miał na to nadziei!) tego, co się zaraz potem wydarzyło. Usłyszał za plecami głos Melissy Mailey przemawiającej do mikrofonu. Melissa była po pięćdziesiątce i wypowiadała się z niezachwianą pewnością siebie kobiety, która przez całe swoje dorosłe życie była nauczycielką.
– Panie burmistrzu, chciałabym zaproponować kandydaturę Michaela Stearnsa na przewodniczącego sztabu antykryzysowego.
Mike stanął jak wryty. Wiwaty były coraz huczniejsze, coraz bardziej dzikie, lecz w pozytywnym sensie. Poprzez wrzawę dotarło do jego uszu, że Ed Piazza szybko poparł wniosek.
A następnie gdzieś zza jego pleców („Et tu, Brute?”) dobiegł donośny głos Franka Jacksona:
– Zamknijmy już listę kandydatów!
Wniosek Franka wywołał kolejny aplauz. Cała sala zawirowała Mike’owi przed oczami. Nie przypuszczał, że… Nawet nie…
– Koniec zgłaszania kandydatur! – oznajmił stanowczo burmistrz. – Zarządzam głosowanie.
Mike gapił się na niego z rozdziawionymi ustami. Dreeson szczerzył zęby niczym złośliwy chochlik.
– W tej sytuacji, skoro nie ma kontrkandydatów, myślę, że wystarczy głosowanie przez aklamację. – Wziął młotek aukcyjny leżący na półce pod spodem i uderzył zdecydowanie w mównicę. – Wszyscy za?
Ogłuszający ryk wypełnił salę gimnastyczną. Jak przez mgłę Mike zdał sobie sprawę, że patrzy na Johna Simpsona i jego małżonkę. Odetchnął z ulgą, widząc ich wściekle zmarszczone czoła, zupełnie jak u mastifów.
„No, Bogu dzięki. Przynajmniej nie jest jednogłośnie”.
• • •
Chwilę później Mike poczuł, że Melissa Mailey prowadzi go na mównicę, Ed Piazza wita go serdecznie, a Henry Dreeson wciska mu do ręki młotek. Zanim się zorientował, przewodniczył już obradom.
Zadanie jako takie nie sprawiało mu specjalnych problemów. Mike przewodniczył już rozlicznym zebraniom ASG. Pracownicy kopalni znani byli zarówno ze świetnej znajomości zasad parlamentaryzmu, jak i z nierzadko wrzaskliwie manifestowanej radości, z jaką do owych zasad się stosowali.
Trudność polegała na tym, że jeszcze nie bardzo dotarła do niego nowa rzeczywistość związana z piastowaną funkcją. Tak więc po pewnym czasie przestał się martwić o to, co ma zrobić, a skoncentrował się na tym, kto ma mu w tym pomóc.
– Tak nie da rady, moi państwo – powiedział w pewnym momencie. – Nominowaliście już do sztabu ze sto osób, i nie wątpię, że połowa z nich zostanie wybrana. Ale mnie jest potrzebny sprawny sztab, jeśli mam cokolwiek zdziałać. Pięćdziesiąt osób nigdy do niczego nie dojdzie. Potrzeba mi… yyy…
– Potrzebny ci gabinet – podpowiedziała mu Melissa Mailey.
Posłał jej krzywe spojrzenie, lecz ona odpowiedziała mu promiennym uśmiechem.
– Tak, Melisso. Jasne, gabinet. – Postanowił nie rozstrzygać tej kwestii w tym momencie. „Pamiętaj, Mike, to jest tylko tymczasowy sztab”.
Rozejrzał się po zgromadzonych.
– Zgadzam się utworzyć… yyy… gabinet z osób wybranych do sztabu. – I dodał niemal rozpaczliwie: – Ale niektóre osoby po prostu muszę mieć.
– Kogo, Mike? – odezwał się z trybun donośny męski głos. – Wymień ich teraz! Możemy od razu zagłosować na twój gabinet!
Mike uznał tę propozycję za wniosek, a ryk tłumu za poparcie. „Wszyscy za? Przegłosowano”.
Po raz pierwszy w sali gimnastycznej zapadła cisza. Mike rozejrzał się po twarzach zgromadzonych ludzi.
Pierwszych wyborów dokonał automatycznie, niemal bez zastanowienia.
– Frank Jackson. – Kilkudziesięciu górników donośnie zagwizdało.
– Ed Piazza. – Rozległ się aplauz setek gardeł, z których większość należała do licealistów. Mike poczuł lekkie rozbawienie. „Chyba niewielu dyrektorów na świecie dostałoby takie owacje. Większość usłyszałaby jedynie buczenie”.
Jego wzrok padł na siedzących obok Piazzy nauczycieli i twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu.
– Melissa Mailey. – Surowa i niemłoda już nauczycielka historii osłupiała. „Ha, słodka zemsta”.
– I Greg Ferrara. – Znacznie młodszy nauczyciel przedmiotów ścisłych skinął głową.
– Henry Dreeson. – Burmistrz zaczął protestować. – Zamknij się, Henry! Nie wywiniesz się z tego! – Na sali rozległ się śmiech. – I oczywiście Dan Frost, kiedy tylko stanie na nogi.
Umysł Mike’a pracował na wysokich obrotach. „Potrzebujemy też kogoś do produkcji. Najpierw elektrownia. To jest klucz do wszystkiego”.
– Bill Porter. – Kierownik elektrowni zmarszczył brwi, nieco zaniepokojony, ale na tym skończyły się jego protesty. „Warsztaty mechaniczne. To strasznie ważne. Wolałbym pracować z Ollie’em, ale jego zakład jest najmniejszy”. – Nat Davis.
„Potrzebny mi jest farmer. Najlepszy z nich będzie…”. Mike odnalazł wzrokiem niskiego, starszego mężczyznę.
– Willie Ray Hudson.
Wędrował spojrzeniem po morzu twarzy. Teraz był już rozluźniony. Szybkie podejmowanie decyzji pod czujnym okiem obserwatorów nie było dla niego żadną nowością.
„Przydałoby się jakieś urozmaicenie. Trzeba zdusić w zarodku tę cholerną klikę. To musi być ktoś spoza miasta i…”. Znalazł twarz, której szukał, co nie było trudne, zważywszy na to, że ta twarz ewidentnie wyróżniała się spośród tłumu.
– Doktor James Nichols.
„Dobra. Kto jeszcze?”. Jak każdy związkowy oficjel, Mike wiedział, czym jest politykierstwo. Nie byłoby dobrze, gdyby gabinet sprawiał wrażenie towarzystwa wzajemnej adoracji. „Potrzebny mi jest wróg, choćby pozorny”.
Jego wzrok padł na Johna Simpsona, który wciąż wpatrywał się w niego z wściekłością. „Tu nie ma nawet pozorów, a mnie absolutnie nie potrzeba wiecznych awantur”.
Kiedy spojrzenie Mike’a spoczęło na przysadzistym mężczyźnie w średnim wieku, który siedział nieopodal Simpsona, musiał bardzo się starać, żeby się nie uśmiechnąć. „Idealnie!”.
– I Quentin Underwood – obwieścił głośno. W sali gimnastycznej natychmiast zapadła niczym nie zmącona cisza, a potem rozległo się głośne buczenie w wykonaniu Darryla.
Chwilę później dołączył do niego Harry Lefferts, głośno wrzeszcząc:
– Zdrada! Zdrada, powiadam! Panie przewodniczący, jaka jest procedura, jeśli chcę postawić pana dupsko w stan oskarżenia?
To wywołało istny huragan śmiechu, który trwał przynajmniej minutę. W tym czasie nowo wybrany przewodniczący sztabu antykryzysowego wymienił spojrzenie (które przerodziło się w pełne uznania kiwnięcie głową) z kierownikiem kopalni, w której kiedyś pracował jako górnik.
Mike był zadowolony. „Jest tylko i wyłącznie upartym jak osioł sukinsynem. Ale nikt nie twierdził, że jest głupi albo że nie wie, jak się załatwia pewne rzeczy”.
– Czy to wszyscy, Mike? – dobiegł zza jego pleców głos Henry’ego Dreesona.
Chciał już skinąć potakująco, kiedy nagle zaświtała mu nowa myśl. Na zewnątrz są przecież ludzie. Tysiące, setki tysięcy.
Spojrzał w kąt sali i wskazał palcem ostatniego członka swojego gabinetu.
– I Rebeka Abrabanel.
• • •
Aż do dnia śmierci Mike będzie twierdził, że powodowały nim jedynie logika i zdrowy rozsądek, ale zanim jeszcze zgromadzony tłum zdążył przemienić się w świętującą, rozwrzeszczaną masę, Frank Jackson już stał obok niego.
– Wiedziałem – mruknął. – Wiedziałem, że to wszystko z amerykańską rewolucją to była tylko zasłona dymna. Przyznaj się, Mike, wyreżyserowałeś to tylko po to, żeby zaimponować dziewczynie.
Z wielką godnością Mike puścił drwinę mimo uszu. Ze znacznie mniejszą godnością – wręcz z lękiem – spojrzał na dziewczynę, o której była mowa. Wpatrywała się w niego, wciąż uczepiona dłoni Judith Roth, z otwartymi w osłupieniu ustami. Lecz on chyba widział w jej oczach coś więcej niż tylko osłupienie. A może tylko miał taką nadzieję.
– Daj spokój! – uciął. Nawet dla niego ten zarzut starszego przyjaciela zabrzmiał jakoś nieprzekonująco.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.