 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mijała druga godzina ponadplanowej pracy. Inni pracownicy przyzwyczaili się, że gdy oni wracali do domu, Wilan zostawał po godzinach. O tej porze stocznia należała do techników i ich maszyn. Przygotowywali podzespoły i komponenty do jutrzejszej pracy. Robili to także podczas rozjaśnienia, lecz obecność ponad stu ludzi, przelewających ciecze, programujących erpensy i przenoszących wszystko z kąta w kąt tylko powiększała panujący chaos. Obie funkcje rozdzielano od siebie jak tylko się dało, a potem pozwalano automatom robić swoje. Gdy oni opuszczali kadłub, wchodziły doń roboty. Maszyny nigdy nie spały. Stocznia nigdy nie spała. Nie było na to czasu. Technicy nie zaglądali do kadłuba, zaś maszyny, nie tylko te w stoczni, zaprogramowano, by unikać ludzi. Pracowały tam, gdzie nikogo nie było. Późna pora była idealna dla jego małego hobby, na które ostatnio miał tak mało czasu. Szczęśliwie, dawna nadgorliwość przynosiła owoce – wciąż mieścił się w harmonogramie. Zajmował się diagnostyką. Jeden z odcinków przewodów nie działał prawidłowo. Wykrył w sieci niewielkie odchylenie, spadek mocy o ledwie dwa procenty, lecz podczas wieloletniego lotu usterki miały tendencję do roznoszenia się po statku niczym wersja zarazy dla maszyn. Próbował uniknąć wymiany całego przewodu, jednak zabrał ze sobą pas z kompletem narzędzi, na wypadek gdyby okazało się to niemożliwe. Zaczął od pomieszczenia, gdzie dwa dni wcześniej zainstalowano komputer. Analizatorem sprawdzał przewód metr po metrze, zastanawiając się w której wiązce mogło nastąpić odkształcenie. Doszedł aż do złącz komór – bez wyników. Przewody były w porządku. Więc może uszkodzone złącze, albo interferencja z jednym z pokładowych urządzeń? A może roboty? Pracując w pobliżu mogły zakłócać przepływ impulsów kontrolnych. Tę ewentualność mógł sprawdzić wyłącznie rano, gdy opuszczały statek. Pochylił się, sięgając do kontrolera, tkwiącego na złączu. To proste urządzenie diagnostyczne przesyłało impulsy do drugiego, umieszczonego w sali komputera. Z kieszeni wyjął półprzezroczysty sześcian twardej żelmasy. Zawiesił go w powietrzu, przytknął doń parę pałeczek i przycisnął. Uplastyczniony sześcian rozdął się i zaokrąglił, leniwie próbując zmienić się w kulę. Zmiął go w dłoni, oblepił wokół końcówki złączy, przytknął do niej przeciwne końce pałeczek i puścił kolejny impuls. Sprawdził twardość powstałej powłoki. Żelmasa, uboczny skutek wynalezienia płynu konserwującego, swoim potencjałem przebijała plastik. Impuls o jednej częstotliwości zamieniał ją w twardy, sztywny obiekt, zachowujący nadany mu kształt; inny przywracał jej plastyczność. Nie potrzebowała recyklingu, wystarczyło zmienić kształt. Jak plastik, syntetyzowano ją w licznych wersjach o różnych właściwościach fizycznych, chemicznych czy elektrycznych. Technicznie rzecz biorąc, żel był specjalną, dwufazową odmianą plastiku. Miał tylko jedną wadę – ludzie nie potrafili zaufać przedmiotom, które pod wpływem impulsu mogły zamienić się w kałużę galarety. Za nic nie wyszedłby w kosmos z żelowym skafandrem na grzbiecie. Częstotliwości wybrane do inicjowania przemiany wybrano spośród takich, które nie mogły powstać w żadnym znanym czy choćby przewidywanym naturalnym procesie we wszechświecie, lecz świadomość tego faktu nie była dość silna, by stłumić podświadome lęki. Póki co, technologia służyła do tworzenia uniwersalnych, diagnostycznych żelbotów, zaawansowanych zmiennokształtnych urządzeń potrafiących ukształtować swoje manipulatory w zależności do potrzeb – oraz do łatania dziur, gdy akurat zabrakło pianki uszczelniającej. – Co robisz? – pytanie kompletnie go zaskoczyło. Znieruchomiał. Intruz znajdował się z tyłu, blisko włazu do pomieszczenia. Rozpoznał głos. Buris Warton. Zacisnął zęby. Musiał wsunąć się do wnętrza pomieszczenia, płynąc wzdłuż drabinki w poziomym korytarzu. Nieważkość była idealna do zakradania się za czyjeś plecy. Pomieszczenie było ekranowane, sztuczne ciążenie tu nie działało. Według przyszłej orientacji, którą miało stworzyć własne ciążenie statku, właz i prowadzący do niego korytarz miał być ustawiony w pionie. Teraz statek był zorientowany według ciążenia stacji i właz prowadził w bok. Z ukrywanym wysiłkiem powstrzymał odruch porzucenia swojego zajęcia i odwrócenia się do Burisa. Jakby nigdy nic, wyłączył kontroler i zdjął go ze złącza. Czy Buris coś wie? Co tu robi, o tej godzinie? W pomieszczeniu nie było niczego, co by wzbudzało podejrzenia i czego by nie zabezpieczył projektorami maskującymi. Projekcja mogła być wykryta, lecz najpierw trzeba było wiedzieć o jej istnieniu, gdzie jej szukać. Wilan, biorąc się za kontrolę przewodów, zdjął projekcję ze złącza. Może Buris nie zwróci na nie uwagi, jeśli nie da mu powodu. – Co robię? – udał zdziwienie. – Pracuję. – To widzę. Pytam, nad czym pracujesz. Tym razem nie wyolbrzymiał problemu. Odłożył kontroler i odwrócił się, powoli, chwytając dłonią za tkwiącą w ścianie klamrę. Takich klamer było tu pełno, miały służyć do mocowania przyrządów. Zawisł z lekko podkurczonymi nogami i splótł ręce za biodrami, udając, że oburącz trzyma się klamry. Lekko oparł nogę o ścianę, odepchnął się krawędzią stopy i zatrzymał barkiem, orientując ciało tak, by wisieć równolegle do Burisa, by ich twarze znalazły się naprzeciwko siebie. – Sprawdzam czy połączenia zasilania są sprawne. – wyjaśnił. Buris wciąż wisiał przy ścianie przy wejściu, cztery metry dalej. Lampa na środku pomieszczenia dawała jasne, rozproszone światło. Buris dobrze widział złącze, lecz nie znał się na tego typu układach. Chyba. – Nie jestem głupi, Wilan. Te złącza nie istnieją na żadnym oficjalnym projekcie, ani naszym, ani na zaleceniach wykończeniowych dla stoczni na Peryferiach. To pomieszczenie nie powinno mieć zasilania. Wilan czekał. Nic dziwnego, że od jakiegoś czasu Buris był trochę dziwny. Wiedział. Jak dużo? Kiedy zaczął coś podejrzewać? Co zamierzał z tym zrobić? Jak mu to wyjaśnić? – Nie chcesz powiedzieć? – spytał Buris – Więc może ja pobawię się w zgadywankę. Myślę, że próbujesz cichaczem nawiać tym statkiem. Wilan chciał móc się roześmiać, jak robili to zawodowi agenci na projekcjach fabularnych, by zbić go z tropu. Lecz nie był agentem, a to nie była projekcja. Był w stanie jedynie się uśmiechnąć, ironicznie i pobłażliwie. Oto dlaczego Buris wysiadywał tyle wewnątrz statku. Po tym co stało się z Filem, Buris został jedynym podejrzanym o włamanie do magazynu, lecz teraz, gdy go skreślił z listy, ta pozostała pusta. – Buris, nie myślałem, że jesteś głupcem. Nikt nie przeżyłby tu nawet tygodnia od odcumowania. Wiesz dobrze, że to tylko pusty kadłub, tyle, że z napędem i zasilaniem… – Czyżby? Zauważyłem ostatnio kilka bardzo interesujących przeróbek. Niby nic wielkiego. Dodatkowy filtr atomowy, wzmocniony ekran, jakieś przewody… Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie razem są w stanie ułatwić przetrwanie ludzi na pokładzie. Podobno próbujesz wypożyczyć z magazynu drugi reaktor. Mam swoje znajomości, choć nie tak dobre jak twoje. Oboje dobrze wiemy, że do przelotu pustego kadłuba nie jest on potrzebny. A teraz… czyżbym się mylił, czy sprawdzasz podłączenia do komór inercyjnych? Komory, wewnątrz pustego kadłuba? – Oskarżasz mnie o przestępstwo? – spytał spokojnie, o wiele za spokojnie jak na kogoś niewinnego, lecz było za późno, by cofnąć te słowa. Zresztą, czy miały one jeszcze jakieś znaczenie? Nie wiedział czy Buris zdążył już zawiadomić Kosę. Może dopiero zauważył co robi, może nikt o niczym nie wie? Próbę ucieczki traktowano równie ostro jak zabójstwo. Czy Wilan był gotów zabić, dla własnej rodziny? Wciąż wisiał przy klamrze, ciągle z tym samym wyrazem wyczekującego, lekko zirytowanego spokoju jaki, miał nadzieję, przybrała jego twarz. W tylnej części pasa, w kieszonce w okolicach krzyża, wymacał coś twardego. Depolaryzator? Wystarczy. Używał depolaryzatora do usuwania ładunku elektrostatycznego, powstającego podczas montażu cewek i reaktora. Dotknięciem palca wyłączył zatrzask, uwalniając narzędzie. Nie musi uderzyć Burisa. W nieważkości cios mógłby się okazać za słaby lub nie dość precyzyjny, by powalić tak potężnego mężczyznę. Jeśli nie ogłuszy go za pierwszym razem, wtedy Buris zacznie się bronić. Miał czas tylko na jedną, szybką próbę. Jeśli skieruję na niego wiązkę, z bliska, wywołam depolaryzację neuronów. Rozładuję je. Nie powinienem mierzyć w mózg, lepiej w szyję. W rdzeń kręgowy, ale nie w klatkę piersiową. To nie będzie jak porażenie, lecz jak sparaliżowanie. Ogłuszę go, na wiele godzin. Zyskam czas, by się zastanowić. Może jakiś wypadek? To nie będzie trudne. To się zdarza… – Agenci są już w drodze? – chwycił rękojeść narzędzia, kciukiem ustawiając pełną moc wiązki. Powoli, bardzo powoli, spuszczając głowę, przesunął się o jedną klamrę bliżej w stronę włazu – Gdzie automaty? Dziwne, że jeszcze ich tu nie ma. A może chcesz zostać bohaterem i zająć się mną sam? – Myślisz, że chodzi mi o jakąś durną nagrodę? – Buris splótł ręce na piersi. Obaj byli spięci. – Czy jestem aż tak biedny, by łapać się na posadę zdrajcy? Nie. Mam o wiele lepszy pomysł, na którym obaj zyskamy. – Naprawdę? – Wilan przesunął się jeszcze trochę. Nie za dużo na raz. Manewrował rękoma tak, by kryły się za jego plecami. Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści depolaryzatora. – Niech zgadnę. Chciałbyś, bym coś dla ciebie zrobił. Mały szantaż, tylko między nami dwoma, tak? Buris uśmiechnął się, lecz jego oczy pozostały chłodne. Nikomu nie było do śmiechu. – W pewnym sensie. Przestańmy się bawić w gierki. Tu nikt nas nie podsłucha. Mogę ci pomóc. Zostawiasz zbyt wiele śladów. Jesteś zmęczony, a ja chcę by ci się udało. Wilan zawahał się, zatrzymał. Po co Buris miałby kłamać? Co chciałby tym uzyskać? – Pomóc mi? I co chcesz w zamian? Żebym cię zabrał ze sobą? – Mnie i moją rodzinę, Wil. Wilan wciąż zaciskał prawą dłoń na rękojeści narzędzia. – Tylko tyle? – teraz nie musiał udawać, by się roześmiać – Jasne, to drobiazg! Wsiadaj i zapnij fotel. Tylko poczekaj aż ogłoszę nowinę całemu zespołowi, dobrze? – opuścił prawą rękę wzdłuż ciała, chwytając depolaryzator podgiętymi palcami dłoni. Lewą rękę wyrzucił w bok w zapraszającym geście, zawisając w powietrzu – Chłopaki, pomóżcie mi, to zwiejemy wszyscy! Wy i wasze rodziny. Co tam, to tylko trzy setki ludzi, a gwiazdolot jest przystosowany aż dla ośmiu członków załogi. Na pewno damy radę! – Dość tego! – ryknął Buris. – Nie rób ze mnie idioty! Oferuję ci pomoc, głupcze… – Głupcze? – powieki Wilana zwęziły się w szczeliny. Wycelował w niego palec lewej dłoni, nie dbając o to, że taki odruch wygląda podejrzanie, że powinien to zrobić prawą ręką. Prawej potrzebował do czegoś innego. – Nie szukałem pomocników i nie bez powodu. Nie masz pojęcia czego chcesz. To nie jest zabawa dla tylu ludzi. Wiesz jak trudno mi będzie zdobyć kapsuły, bez zwracania na to niczyjej uwagi? – mały skok naprzód do następnego, sterczącego ze ściany obiektu, którego mógł się uczepić, jakby w zdenerwowaniu starał się do niego zbliżyć. – Ile wysiłku i dyskrecji kosztuje mnie zdobycie drugiego reaktora? Jak trudno jest załadować WIR do systemu, który jest wciąż podłączony do centrali, jak trudno zrobić to tak, by nikt tego nie zauważył? Jak trudno jest zrobić to wszystko tak, by przedstartowa diagnostyka niczego nie wykryła? Czy potrafiłbyś zrobić choć jedną z tych rzeczy? Zdajesz sobie sprawę z tego, że lot potrwa parę lat? – jeszcze jeden, niedługi przerzut między klamrami. – Ile zapasów muszę ukryć w tym rzekomo pustym kadłubie, by przetrwać te podróż? Nie zdołam wyposażyć statku w układy podtrzymywania życia. Przez całe lata będziemy tkwić w komorach, w WIR-ze, karmieni przez automaty. Żywność musi się do tego nadawać. Wiesz ile rzeczy muszę załatwić, ilu ludzi oszukać, aby ta podróż nie skończyła się naszą śmiercią? A do tego być może, być może – powtórzył z naciskiem – nie zdołam zapewnić miejsca dla siebie. Ryzykuję życiem, zesłaniem do kopalni, by wysłać rodzinę w kosmos. Moim życiem i ich. Czy ty jesteś w stanie się tak poświęcić? – Jestem gotów. Zrobię wszystko, by w tym pomieszczeniu znalazło się co najmniej pięć kapsuł. Dla naszych żon, dwójki moich dzieci i twojego syna. Ja też mogę zostać. Wilan wisiał jakieś dwa kroki przed nim. Mógł działać. Nie miałby problemów, lecz w Burisie było coś, co kazało mu się powstrzymać. Jego pewność. – To nie tylko kwestia chęci i poświęcenia – ostrzegł. – To kwestia możliwości… – Nie rozumiesz, Wil. Nie masz wyjścia. Zainstalujesz wszystko, także dla nas, albo cię wykoszę. Mówię poważnie. – Mam jeszcze inne wyjście… – Jakie? – Buris wykrzywił się w wyzywającym grymasie. – Chcesz mnie zaatakować? Oczywiście, że chcesz. Masz coś w ręce? Nieważne. Ja mam coś lepszego. To nie broń. Buris powoli wyciągnął prawą rękę przed siebie, unosząc dłoń. Wilan cofnął się o pół odbicia, kiwając przyzwalająco. Buris powoli sięgnął za plecy. Jego beztroska musiała z czegoś wynikać. Miał coś na niego, inaczej by tu nie przychodził. Buris wyciągnął zza pasa niewielkie urządzenie. Uruchomił je. Projekcje w pomieszczeniu przestały działać. Teraz widzieli wszystko – konsolę, przygotowaną do zdalnego kontrolowania funkcji pokładowego komputera, kontroler ekranu pomieszczenia, czujniki promieniowania, oprzyrządowanie dla przyszłych komór. Wilan odwrócił prawą rękę. Rozwarł palce na rękojeści depolaryzatora i wsunął go do kieszeni. – Też nie mam broni – odparł. – Ale potrafię się obyć bez niej. – Jesteś zdecydowany. – Buris dostrzegł co trzymał w ręku – Wiedziałem, że dobrowolnie na to nie pójdziesz, dlatego… Zrobiłem tu kilka projekcji, Wil, bardzo ładnych i wyraźnych. Gdy coś mi się stanie i moje dane zostaną wycofane z rejestru mieszkańców, wtedy wszystko powędruje prosto do Kosy. – A ja miałem cię za dobrego człowieka… – Zatem co powiesz o sobie? Próbujesz uciekać, samemu? – Dziwisz się? Myślisz, że dzisiaj można komuś pomóc, nie narażając samego siebie? To mały statek, z większym nie dałoby rady. Wszystkim nie pomogę. – Pozwól, byśmy zrobili to razem, Wil, inaczej pozostaniemy tutaj. Nie wiem czy pracowanie razem przez dziesięć lat jeszcze coś znaczy, lecz ja mówiłem poważnie. Kolej na ciebie. Wisieli naprzeciwko siebie, obserwując się. Buris wyłączył zakłócanie projekcji. Wszystko znowu znikło. Wilan myślał. Współpraca to szansa, nawet jeśli wymuszona. Przygotowywał się do najważniejszego etapu projektu, do zdobycia komór. Dotąd wytropił tylko dwie. Do odczepienia statku pozostało trochę czasu, ale czy dość, by załatwić kolejne? Dotąd jego minimum wynosiło dwie, teraz wzrosło do pięciu. Jeśli Buris pomoże je załatwić, jeśli pomoże udoskonalić plan, z nawiązką zasłuży na bilet. W najgorszym razie tu zostanę, razem z nim. Może ześlą nas w to samo miejsce? – Nie pozostawiasz mi wyboru – stwierdził. – Ale to ja o wszystkim decyduję, Buris. Ja wydaję polecenia, a ty je wykonujesz. Żadnych pytań. Powiem ci tylko tyle, ile uznam za stosowne. W tej sprawie nie ma żadnej dyskusji. Jesteś tylko pomocnikiem i pasażerem. Ja jestem kapitanem. – Nie ufasz mi. Mimo wszystko… – A ty byś zaufał? – wybuchnął. Przypomniała mu się bomba. Już nie wiedział czy i komu można jeszcze ufać. – To, że się znamy teraz nic nie znaczy. Chwilę milczeli. Znali się jako pracownicy, lecz sytuacja wymagała od nich o wiele więcej. – Powiesz mi chociaż gdzie zamierzasz dolecieć? – Buris przerwał milczenie. Podczas rozmowy odpłynął kawałek od włazu. Wyciągnął stopę w kierunku pokrywy, obrócił ciało z pozycji pionowej względem Wilana do pozycji poziomej i stanął na ścianie. – Arakin. Znajomi pomogą mi tam zniknąć. To Zewnętrzniacy. – Ufasz im? – Bardziej niż tobie. Buris zrozumiał. – Tylko żadnych więcej gier – spojrzał na depolaryzator. Zawsze jest jakaś gra, pomyślał kiwając głową. Zawsze. – Żadnych gier. Nie mów nikomu, nawet żonie. – Mam jej dać nadzieję? Trochę na to za wcześnie. Dobra, szefie. Co mam robić? Sporo zrobiłeś, lecz nie widzę najważniejszego. – Już wkrótce. Zaplanowałem wszystko, tylko nie ciebie. – Masz trzy komory? – Buris popatrzył na niego podejrzliwie. Jeśli chodziło o ich zdobycie, Wilan wykonał znaczną część pracy. Dyskretnie przygotowywał ludzi odpowiedzialnych za dostarczanie podzespołów, opowiadał im o kłopotach z siecią wewnętrzną i konieczności jej przetestowania. Podświadomie byli gotowi na zaplanowany przez Wilana wypadek podczas testów. – Będę miał, za kilka dni. Problem w tym, że zamiast trzech będę potrzebował siedmiu! – Łatwiej będzie zdobyć cały komplet. Osiem. – Jakbym nie wiedział! – Wilan się zirytował. Załatwiał takie sprawy od miesięcy.– Im więcej bierzesz, tym trudniej to ukryć. Gdy dokumenty trafią do magazynu, dopiero wtedy będę wiedział czy uwierzą w moją wersję. – A reaktor? – Komory są ważniejsze. Skup się na tym, co masz zrobić. Zobaczysz jak wiele pracy włożyłem w te drobne usprawnienia. Jutro sam pociągniesz podłączenia do swoich komór. Zobaczymy, czy dasz sobie radę ze świadomością, że od precyzji twojej pracy będzie zależeć los twoich bliskich. Że nie będziesz mógł zawołać techników, by skontrolowali dla ciebie system, że będziesz go musiał sprawdzić sam – wycelował w niego palcem – i że przez ciebie cały plan opóźni się o miesiąc. Miesiąc! – Zwolnienie statku nie nastąpi prędzej niż za dwa miesiące. Może za półtora. – Potrzebuję czasu, by dopracować szczegóły i zatrzeć ślady. Uciekamy na wpół sprawnym statkiem! Gdy coś wysiądzie, będziemy skazani. Gdy Urząd w porę wykryje co się dzieje, bez wahania nas zestrzeli. Kilka dni zajmie rozpędzenie się do prędkości, która zapewni nam bezpieczeństwo. Jeśli w tym czasie ktoś powiąże nasze zniknięcie z tym statkiem… Nie dokończył. Nikt nie zaprotestuje przeciwko zbrodni, bo nikt nie będzie o niej wiedzieć. Najwyżej jakiś dziennikarz zastanowi się dlaczego Flota zniszczyła dopiero co ukończony kadłub. Buris nie rozumiał wagi problemu. Chciał po prostu uciec, nie myśląc ani o tym, jak to zrobić, ani nad szczegółami, o które należało wpierw zadbać. Buris w milczeniu złapał drabinkę i podciągnął się wzdłuż niej, znikając mu z oczu. Wilan nieoczekiwanie zyskał pomocnika. Choć zmiana była nagła, nie mógł dostrzec śmieszności w grozie sytuacji. By osiągnąć cel, musieli sobie zaufać, lecz ich zaufanie wynikało ze wzajemnego trzymania się za gardło. Prawdziwy sprawdzian nadejdzie, gdy nie zdobędą wystarczającej liczby komór i przyjdzie im wybierać, kto zostanie. Do czego się posuną, by dopiąć swego? Od teraz w swoich planach musiał uwzględnić także psychikę. Jakby tego było mało, zrozumiał, że zagrożenie mogło być większe niż myślał. Jeśli Buris mógł wszystko odkryć… Wrócił do domu w samą porę, by nie niepokoić rodziców, ani o pół godziny za późno. Milczał całą kolację, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ojciec musiał być w podobnym nastroju. Jego rozmowa z matką była na wpół automatyczna, choć pewnie tego nie dostrzegła. On tak. Nie od razu położył się do łóżka. Zgasił światło, lecz tylko po to, by ukryć, że nie śpi. Przez długie godziny ślęczał przy słabej poświacie projektora swojej konsoli. Zapomniał o śpiącej na łóżku Lili, zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem pluskwy. Przeglądał pliki. Eksperyment, choć się powiódł, zamienił jego plany w garść bezwartościowych pomysłów. Archiwum było jego jedyną nadzieją. W odrębnym, nie podpisanym dokumencie znalazł notatki objaśniające zawartość plików. Tylko dzięki nim był w stanie cokolwiek zrozumieć. Musiałby spędzić długie miesiące, może lata, ucząc się nanoelektroniki i zasad programowania mikroukładów, by choćby zacząć rozpoznawać symbole, o których mówiły. Pożałował zmarnowanego czasu. To elektronika była kluczem, którego szukał, lecz zamiast nauką, zajmował się grupą, szkołą, rządzeniem… Czy, gdyby obrał inną drogę, zdołałby coś zmienić? Przeszedł do planów modelu lokalizatora wszczepianego w latach przypadających na swoje narodziny. W jego umyśle z wolna zaczął powstawać schemat działania systemu. Odkrył swoją naiwność. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad złożonością pluskwy czy stopniem skomplikowania systemu. Sądził, że skoro istnieją małe luki, które wykorzystywał na co dzień, to są w nim także większe dziury. Mylił się. Jak mógł uwierzyć, że oszuka coś, co dorośli udoskonalali przez stulecia? W jednym miał rację – pluskwa nie podglądała, była za to napchana układami kontrolującymi kodowanie i przesyłanie sygnału. Każda miała własny kod identyfikacyjny. Kilka razy dziennie wysyłała sygnał kontrolny, który przez przekaźniki sieci wędrował do centrali systemu. Ten obwód informacyjny nie potrzebował czujników. System mógł go zawsze namierzyć, choć go nie śledził. W odpowiedzi pluskwa otrzymywała dwa zakodowane terminy nadania kolejnego sygnału. Wysyłała potwierdzenie i czekała do określonej godziny. Gdy po wysłaniu sygnału nie otrzymywała instrukcji, wykorzystywała rezerwowy termin. Jeśli za drugim razem również nie połączyła się systemem, komputer wysyłał automaty poszukiwawcze. Kiedyś zaobserwował, że zwykłe czujniki nie potrafią wykryć pluskwy oddalonej dalej niż dwadzieścia metrów od nich. Nawet to było ustawione. Jego własne ciało tak osłabiało natężenie sygnału, by wywoływał alarm tylko gdy znajdzie się odpowiednio blisko. Luki istniały, bo musiały istnieć. Nadmierna czułość systemu przyczyniłaby się do zbyt wielkiej liczby fałszywych alarmów; gdyby była mniejsza, przestałby spełniać swoje funkcje. Sprawne działanie wymagało strefy swobody – to w niej mieściły się drobne dziecięce oszustwa. Dorośli wciąż starali się zawężać tę swobodę. Na kilku schematach ktoś zaznaczył kółkiem układy nieobecne w starszych wersjach. Najnowsze pliki pochodziły sprzed trzech lat. Mógł wierzyć, że od tego czasu dorośli niczego nie unowocześnili? W szkole było wielu, którzy naprawdę znali się na elektronice – i wszyscy zawiedli. Do akademii szli właśnie tacy jak on – którzy wiedzieli zbyt mało, lecz nie bali się zaryzykować. Miał szczęście, że nie wpadł jak oni, że w porę zrozumiał, iż zwycięstwo jest niemożliwe. Do dziś ani razu nie żałował, że oduczył się płakać. Teraz przypominał sobie ulgę, jaką dawno temu przynosiły mu łzy. Lecz łzy były niebezpieczne. Potrafiły zdradzić. Kiedyś nie mógł sobie na nie pozwolić, dziś już nie potrafił. Powstrzymywał je niezależnie od woli. Gdy wydał polecenie usunięcia plików, jego umysł zatopił się w goryczy ostatecznej klęski. Tępy ból błąkał się wśród jego myśli, niczym nieproszony, wścibski gość, dźgający raz tu, raz tam. Wiara we własne możliwości wyciekła niczym powietrze przez nieszczelność poszycia. To nie było zwykłe załamanie, jakich przeżył wiele. Tym razem coś tracił.
Tego zaciemnienia, choć położył się ledwie trzy godziny przed rozjaśnieniem, budził się aż pięć razy, żałując, że koszmar nie był prawdziwy. |