Obserwatorzy powinni być na miejscu. Nałożył cienkie, lecz wytrzymałe rękawiczki i wyjął z kieszeni dwa niewielkie przedmioty. Zwykłe zabawki dla młodszych dzieci, prosty zestaw łączności stawał się bronią przeciwko dorosłym; bronią, którą oni sami im dawali i którą wiedział, jak się posługiwać. Odbiornik był lekko spłaszczoną kulką wielkości ćwierci jego paznokcia, z małym zatrzaskiem utrzymującym ją na miejscu. Jak inni, Arto włożył go do ucha. Nadajnikiem był nieco większy, płaski krążek mikrofonu, przyklejali go pod dolną wargą. Za pomocą rozstawionych już po drodze, równie prostych przekaźników mógł, bez pomocy wszędobylskiej sieci, łączyć się z innymi zespołami. Zwyczajowo podzielił uczestników akcji na cztery grupy. Sam z Żimmym prowadził główną, najliczniejszą grupę, która miała wejść na teren magazynu. Lien i drugi jajcogłowy zajmowali się konsolą, dbając o komputer magazynu. Dwóch chłopców pełniło rolę wabików, mających zająć dorosłych i uaktywnić system czujników, zaś dwaj kolejni, ukryci naprzeciwko strażnicy, mieli informować o wszystkim, co się działo przed magazynem. Powodzenie zależało od współdziałania. Nie mogli zacząć, póki wszyscy nie będą gotowi. Obrócił się ostrożnie na lewy bok, nie chcąc się gnieść obok Żimmiego. Spojrzał na trzymany w dłoni skaner. Niedługo się przekona, co jest wart. Mógł otworzyć drzwi do hali maszyn lecz to mogli zrobić sami, bez jego pomocy, choć trwałoby to znacznie dłużej niż jedna przerwa. Dobrze zabezpieczona skrzynia to już nie to samo. – Patrzałka, jesteś? – szepnął. Rozmawiając na odległość zawsze używali swoich przezwisk. – Jestem i czekam, kapitanie. Wszystko wygląda normalnie. Kociak jest ze mną – co znaczyło. że Żor też jest na pozycji. Nikt w grupie nie potrafił skradać się tak cicho jak on. – Konsola? Bystrzak? – Myślę, że wszystko gotowe – usłyszał głos Liena. – Mogę zaczynać. – Wabiki? Grubasek, Twardy? – Czekamy – usłyszał równie cichy głos Grejgiego. – Patrzałka, jak to wygląda? Kerell bardzo często był obserwatorem. Jego zmysł obserwacji często bywał nieoceniony. – Nie widzę środka. Dorośli przymknęli główne wejście, ale myślę, że jest ich pięciu. Jeden chyba krąży po korytarzu. Nie widzisz go? – Przecież nie będę się wychylał! Bystrzak, wszedłeś już? – Zaraz będę. Wiesz, A… kapitanie, ten nowy skaner to potężna rzecz. Coś o nim znalazłem. Przyłóż go do ucha ze słuchawką, wybierz przycisk ładowania i połączenie dźwiękowe. – Po co? – Zobaczysz – głos Liena był równie cichy co tajemniczy, pełen dumy i przejęcia. Niech ci będzie, pomyślał. Podobnie jak klucz molekularny, skaner był przystosowany do obsługiwania go kciukiem trzymającej go ręki. Był zrobiony dla rąk dorosłego i przez to trochę niewygodny. Leżąc na boku, zdołał wykonać polecenie. – Już – szepnął. – Co teraz? W odpowiedzi usłyszał kilkusekundową serię szumów i ćwierknięć. Gdy dźwięki ustały, skaner cicho zapiszczał. Arto z początku się wystraszył, uspokoił się dopiero gdy upewnił się, że nie było nikogo, kto mógłby coś zauważyć. – Teraz wywołaj listę. Na wyświetlaczu słowo „lista” było teraz podświetlone. Dotknął go kciukiem. Żimmy i reszta chłopców obserwowali go z ciekawością, niemal wchodząc na siebie. Klęczący za kapitanem Dert wychylił się tak bardzo, że omal nie przewrócił się na Arto. Syknął ostrzegawczo. Mało brakowało, by skaner wyleciał mu z ręki, prosto na korytarz. Okienko wyświetlacza wypełniło się alfabetycznie uporządkowanymi linijkami, pełnymi nazw i symboli. Dotknął kciukiem jednej z nazw. Pojawił się opis obiektu. Tuż obok pojawił się podświetlony napis „wyszukaj”. Nacisnął go, lecz skaner tylko zapiszczał. Na wszystkie gwiazdy, pomyślał, czy to może być to, o czym myślę? – Masz teraz w pamięci skanera dwie listy – usłyszał Liena. – Pierwsza to rzeczy, których potrzebujemy dla siebie, ta druga to towar Zema. Główną listę pobrałem z magazynu. Wszystko, co chce Zem jest na miejscu. – Więc będzie gwiaździście zadowolony – mruknął, z ciekawością bawiąc się skanerem. – To nie wszystko, kapitanie. Jeśli wybierzesz jakąś rzecz… – Bystrzak, nie jestem głupi – przerwał mu. – Czy ta rzecz pozwoli odszukać każdą z nich? – Chyba, ale to się okaże w środku. Myślę, że ten lokalizator nie działa na taką odległość. Nie przez ekran magazynu. – Wiesz, co to oznacza? – spytał podekscytowany Żimmy. – Zamiast siedzieć tam całe godziny znajdziemy wszystko w pół! Na kosmos, o takich rzeczach tylko słyszałem, ale nigdy nie wierzyłem… Jesteś wielki! – oświadczył. – Ten interes z Zemem jest wspaniały! Miał rację. Dla grup uczniów w ich kategorii wiekowej sprzedaż maści i leków młodszakom była ważnym źródłem impulsów. Dopiero zaczynali zarabiać na protektoratach i umowach z innymi grupami. Taki skaner oznaczał ogromne ułatwienie w ich pracy. Być może pozwoli zwiększyć obroty, poszerzy kontakty, zwiększy prestiż grupy i jej kapitana… – Mówiłem ci, bez obstawy łatwiej się z nim dogadam. Żimmy przytaknął. Może teraz uwierzy, że jego pomysły naprawdę się sprawdzają. Choć ich grupa stawała się coraz silniejsza, on wciąż lubił się sprzeczać o drobiazgi. – Bystrzak, mogłeś powiedzieć wcześniej – zauważył cicho. – Niby jak? Tak tego pilnowaliście, że dopiero przed wyprawą mogłem mu się przyjrzeć! Wy i te wasze tajemnice… – w głosie Liena pobrzmiewał wyraźny wyrzut. – Hej, co tam macie? – spytał Kerell. – Co to za wspaniałości z tym skanerem? – Zobaczysz, jak skończymy – ostrzegł Żimmy. – To nie ucieknie. Patrz, co się dzieje. To było drugie ulubione zajęcie Żimmiego – przypominanie innym co mają robić. Arto spojrzał na skaner. Dlaczego Zem nie wytłumaczył jego działania? Pewnie dla starszaków jest to oczywiste. Co jeszcze potrafi? I czy aż tak bardzo zależało mu na tych częściach, by dać im tak wspaniałe narzędzie? – Patrzałka, Kociak, co u was? – spytał. – Zgubiłem dwóch strażników – odpowiedział Żor. – Byli tu, ale teraz ich nie widzę. – Założę się, że patrolują korytarz – stwierdził Żimmy. – Czekamy – odparł Arto. Musieli czekać. To wabiki zaczynały całą operację, lecz zadaniem obserwatorów było wybrać właściwy moment.
Dla każdego, kto nie miał upoważnienia, magazyn był strefą zabronioną. Czujniki potrafiły wykryć każdy żywy obiekt większy od kota. Każdy czujnik, niezależnie na co reagował, miał dwa niezależne podłączenia – jedno do lokalnego węzła sieci i drugie, łączące go bezpośrednio z systemem bezpieczeństwa stacji. Pierwsze ostrzegało strażników o intruzach i łączyło czujnik z siecią. Tą drogą szedł odczytany z lokalizatora sygnał, pozwalając na identyfikację jego właściciela. Drugie połączenie służyło do poinformowania centrali o incydencie i wszczęcia procedur alarmowych. Główną ideą dorosłych było zapewnienie sobie niezależnej informacji o uaktywnieniu czujnika. Według Arto, dorośli chcieli po prostu za dużo osiągnąć. Przez to popełnili błąd – stworzyli pierwszą lukę w systemie. Kolejną luką było istnienie tylko jednego punktu łączącego identyfikujące pluskwę czujniki z zawierającą potrzebne do tego procesu informacje siecią stacji. Komputer w magazynie nie był jedynie konsolą, służącą do podłączenia się do komputera-sieci, jak większość podobnych urządzeń. Był jej węzłem. Działał niezależnie, jak komputer szkoły. Samo włączenie alarmu nie identyfikowało sprawcy. Jeśli czujnik wykrył osobę bez lokalizatora czy identyfikatora, przywoływał automaty poszukiwawcze, by go zidentyfikowały, lecz jeśli sprawca miał je przy sobie, czujnik odczytywał jego kod i przesyłał go do sieci, do identyfikacji, puszczając przez drugie połączenie sygnał wstrzymujący automaty przed niepotrzebnym działaniem. Arto od zawsze dziwiło jak niewielu starszaków rozumiało, dlaczego włamania do magazynów bez identyfikacji złodziei były w ogóle możliwe. Jeśli chodziło o niego, nie potrafił polegać na metodzie działania, której zasad nie rozumiał. Była to dlań konieczność. Pierwszym etapem włamania było wysłanie wabików – chłopców, którzy potrafili świetnie kłamać i którzy jeszcze nie utkwili strażnikom w pamięci. Ich zadaniem było wejście do strzeżonej strefy, by wywołać alarm. Oczywiście, łapano ich niemal natychmiast, lecz rzadko kończyło się na czymś więcej niż naganie, próbie nastraszenia czy wizycie na posterunku. Ich wiek był ich tarczą. Alarm był nie tylko sygnałem dla grupy – pozwalał bezpiecznie wejść do środka. Strzegący magazynu system był w pełni automatyczny. Dorośli wierzyli, że sam zidentyfikuje każdego intruza, wyśle za nim automaty lub prześle do centrali zarejestrowane przez perceptory obrazy sprawcy. Działanie ludzi miało się ograniczyć jedynie do złapania tego, kogo wskaże system. Gdy coś ich od niego odcinało, stawali się bezradni jak małe dzieci w ciemności – i równie podatni na oszustwa. Wrażliwym punktem był komputer magazynu – jedyne połączenie z siecią stacji, gdzie przechowywano dane zidentyfikowanych lokalnie intruzów – dane, które nigdy nie docierały do celu. W chwili gdy uaktywniał się alarm, jajcogłowi odłączali od sieci przekaźnik, który komputer magazynu aktualnie wykorzystywał do połączenia z siecią, wypuszczając jednocześnie program, który zalewał komputer danymi, prowadząc do przeładowania jego funkcji. Komputer starał się wysłać dane zebrane z czujników, lecz zamiast potwierdzenia otrzymywał informację o nieaktywnym węźle. Zwykle w takiej sytuacji protokoły łączności wyszukiwały kolejny przekaźnik, by odbudować połączenie, lecz obciążony komputer nie był w stanie na czas zdefiniować nowego szlaku łączności. Tymczasem uaktywniona dziwnym zachowaniem automatyczna diagnostyka komputera zaczynała restartować kolejne podzespoły. W normalnych warunkach system zdołałby zapisać wszystkie dane przed wyłączeniem, lecz był obciążony atakiem i próbą odzyskania połączenia. Systemy diagnostyczne były niezależne od rdzenia pamięci; zaprogramowane, by dać rdzeniowi określoną ilość czasu po jego upływie wyłączały wszystko, nim zrzut pamięci zostałby choćby zainicjowany przez obciążony węzeł. Takiego ataku nie potrafił wytrzymać żaden komputer sieci. Wszystkie dane z ostatnich kilkudziesięciu sekund – w tym obrazy z perceptorów i z czujników oraz kody identyfikacyjne intruzów – przepadały bez śladu. Gdy wznawiał swoją pracę, nie było już niczego, co wzbudziłoby u strażników podejrzenie, że ktoś oprócz wabików wszedł na teren magazynu. Czujniki, choć ich widziały, stawały się na nich ślepe. Póki trwał alarm, ich elektroniczne mózgi były przekonane, że ich sygnał dotarł do celu i zadanie zostało wykonane. Automaty poszukiwawcze pozostawały nie wezwane; mechaniczne psy, które, by podjąć ślad, potrzebowały kogoś, kto ten ślad im wskaże. Co z tego że oczy i ręce byłyby sprawne, skoro kierujący nimi mózg stracił przytomność? Gdy wysiadał komputer, czujnikom pozostawało do dyspozycji tylko drugie podłączenie, nie połączone z żadną bazą danych, służące do sprawdzenia, czy ktoś niepowołany nie naruszył chronionej strefy. Nie potrafiło zidentyfikować intruza, mogło co najwyżej uruchomić automatyczne procedury alarmowe, a te istniały jedynie w takich miejscach jak doki. Bez swoich ogłupiałych maszyn dorośli nie wiedzieli, że na terenie magazynu, oprócz wabików, są także inne dzieci. Póki alarm nie został wyłączony, nie zauważyliby niczego, nawet gdyby za ich plecami stała połowa uczniów ze szkoły – moment, w którym mogli działać.
Czekali, wsłuchując się w niekończące się relacje Kerella i Żora. Z upływem czasu obaj zaczynali być w tym nieco zbyt gorliwi. Strażnicy chodzili leniwie po całym terenie, ani myśląc o zejściu się w jednym miejscu. Arto pozostał cierpliwy. Od trzech lat brali udział w podobnych wyprawach. Początek zawsze był najgorszy. Znudzony czekaniem, wspomniał zamówienie Zema. Gwiezdna Flara musiała mieć swój własny magazyn. Dlaczego sami nie wyprawili się po te części? Powodów mogło być wiele, lecz on myślał tylko o jednym – było to zbyt niebezpieczne, by zrobić to samemu. Czy aż tak ważne, by dać im skaner? Tak cenna rzecz nie byłaby warta wrobienia grupki piątaków. Przez niego, gdyby wpadli, zainteresowaliby się nimi sami Protektorzy, a ich śledztwa zaczynały się zawsze w ten sam sposób – badaniem za pomocą odczytującego myśli neuroskanera. Przeszedł go zimny dreszcz. Dorosłym to nie szkodziło, lecz dla dziecka w jednej trzeciej przypadków kończyło to się nieodwracalnymi uszkodzeniami mózgu. Do końca życia pozostałby bezmyślną stertą mięsa. Prawo nakładało surowe ograniczenia na stosowanie skanu mózgu, zwłaszcza pełnego skanu, także u dorosłych, lecz Rząd potrafił je naginać. Ze strachem spojrzał na skaner, jakby widział go po raz pierwszy. Nie większy od klucza molekularnego, wyglądał podobnie. Miał podobną rękojeść, tylko pokryty cyferkami wyświetlacz był trochę większy. I miał go w ręku – klucz do niemal każdego zamka na stacji. Protektorzy posunęliby się tak daleko, jak tylko chcieli. Skąd miał wiedzieć, czy posiadanie towarów, zaznaczonych w jego pamięci, nie było czymś jeszcze straszniejszym? I jeszcze ten robak… Za każdym razem, gdy go sobie przypominał jego strach wzrastał jeszcze bardziej. Przestał zwracać uwagę na słowa obserwatorów. Zbyt usilnie przekonywał siebie, że to tylko zwykłe zlecenie. Coraz częściej słyszał za sobą niecierpliwe poruszenia, bardziej nerwowe niż zwykle. Oni też czuli, że coś się zmieniło, mieli podobne obawy. Jeszcze pół godziny takiego czekania, a zaczną im puszczać nerwy. Albo zrezygnuje, albo… – Patrzałka, jak to wygląda? – spytał szeptem. – Masz wszystkich? – Wciąż tylko czterech – szept Kerella nieustannie był pełen przejęcia. – Może było tylko czterech? – spytał Żimmy. – Może się pomyliłeś? – Mówię ci, że było pięciu! Kociak też go widział. – Było pięciu – usłyszeli potwierdzenie. – Więc gdzie zniknął piąty? – Poszedł na prawo. W przeciwną stronę niż ich korytarz. Bramę mieli po prawej, za zakrętem w lewo. – Zaczynamy – oświadczył. – Już teraz? – Na pewno? – Przecież powiedziałem, że zaczynamy! Twardy, Grubasek, ruszajcie się. Ryzyko istniało zawsze. Dorośli różnie reagowali na alarm. Lecz ryzyko rosło wraz ze zniecierpliwieniem grupy. Pięciu, powtórzył w myślach. Niedużo, jak na takie pomieszczenie, lecz dorośli znali się na swojej pracy. Nawet bez komputera mogli być kłopotliwi. Zbyt wiele rzeczy mogło pójść nie tak. To nie bitwy ani pozycja mówiły najwięcej o wartości grupy, lecz wyprawy – jak przebiegały, jak bardzo były ryzykowne i jak się kończyły. Rozległo się ciche, przeciągłe buczenie. Wabiki dotarły do celu. Czekał, odliczając w myśli czas potrzebny im na dotarcie do strażników. Nie słyszał co się tam dzieje; wabiki zawsze zdejmowały swój sprzęt, lecz wiedział, jak się to skończy. Strażnicy mogli ich trzymać jakiś czas u siebie, tyle że na koniec albo ich wypuszczą, albo odprowadzą do domu. Wszczęcie alarmu nie było przestępstwem. – Bystrzak, uruchom program! – polecił – Patrzałka, Kociak, mówcie do mnie! Co się dzieje? – Widzę trzech – usłyszał cichy szept Żora. Bardzo cichy, zauważył ze zdziwieniem. – Są przy nich. Nie, dwóch! Jeden wraca do magazynu… – Widzę czwartego, jest w pobliżu korytarza! – uprzedził Kerell. – Idzie w lewo… – Niech to plazma! Gdzie piąty? Gorączkowo próbował wyobrazić sobie sytuację przy wejściu. Duży plac, zaraz za wielką, wielometrową przerwą w ścianie. Gdzieś po lewej stronie stały cztery podnośniki do transportu skrzyń. Najpierw wyszło trzech dorosłych. Jeden poszedł w bok, w stronę tej części korytarza, gdzie się czaili. Minie trochę czasu nim tu dotrze. Dwóch zostało. Jeden wrócił do hali. Pierwszą rzeczą, jaką się zajmą będzie patrol. Zwykle szło ich dwóch, każdy w inną stronę, by spotkać się i zawrócić niedaleko zablokowanych drzwi. Dwoma dorosłymi przy wabikach nie musiał się martwić. Jeśli zechcą ich odprowadzić do domu, co najmniej jeden z nich wypadnie na dobre. Komputer lada moment przestanie reagować na polecenia z konsoli, więc nie będą mogli zdalnie przesłać meldunku. Drugi strażnik będzie musiał pójść do komisariatu i uspokoić policję. Wychylił się na zewnątrz. Teraz niczym to nie groziło. Strażnik jeszcze tu nie dotarł. Ocenił że mieli kilkadziesiąt sekund. Zdążą przed nimi, czy poczekać aż zawrócą? A jeśli wcześniej wyłączą alarm? A jeśli piąty strażnik jest już gdzieś na korytarzu, jeśli się na niego natkną… Zabrakło mu odwagi, by się zdecydować. Stawka była zbyt wysoka. Nie, to nie stawka. Nie ryzykowali bardziej niż zwykle. Dotąd nigdy się nie wahał. Wszystko przez Zema i jego skaner. Nawet Żimmy bał się ruszyć. Nie popędzał, jak zwykle. Patrzył na Arto i czekał. Przez długą chwilę nic się nie działo. Nagle usłyszał w słuchawce cichy odgłos, jakby ktoś ze strachem wciągnął powietrze. – Niech to radiacja prześwietli! – krzyczący głos w słuchawce bez wątpienia należał do dorosłego. – Ktoś coś mówił na temat ostatniej naprawy komputera? Głos mógł do niego dotrzeć tylko przez mikrofon jednego z obserwatorów. Okrzyk był niepokojąco wyraźny. Obserwatorzy ukryli się niebezpiecznie blisko wejścia. – Jest! Jest piąty! – w słuchawce zabrzmiał głośny, wyraźny szept Kerella. – Na próżnię, cały czas siedział w środku! Uważajcie, teraz idzie na patrol, w drugim kierunku… Niech to kosmos, jeszcze tam jesteście? Na co czekacie? – Idziemy! – szepnął Arto. Kerell miał rację, czas działać. Jego słowa przywróciły mu pewność siebie. Spojrzał szybko na zegarek, zapamiętując czas. Szybkim ruchem odkleił mikrofon i ukrył w kieszeni razem z wyjętą z ucha słuchawką. Nie wiedział, czy czujniki są wrażliwe na ich sygnały. Na wszelki wypadek, gdy szli do akcji, nie używali łączności. Od teraz zdani byli jedynie na własne oczy i uszy. Cicho zeskoczył na podłogę. Inni ruszyli w jego ślady. Jeden z wojowników pozostał w szybie. Ich cel znajdował się za zakrętem. Nigdy nie wiedzieli, czy nie natkną się tam na strażnika. Dotąd mieli szczęście, lecz tamci zawsze byli podejrzliwi i dokładni. Dorośli włamywacze dla odwrócenia uwagi często wysyłali dzieci. Pobiegli w lewo, dając z siebie wszystko. Arto zaczekał na ostatniego z chłopców i ruszył tuż za nimi. Dotarł do zakrętu. Strażnika jeszcze tam nie było. Odległość od zakrętu do drzwi była dwa razy większa niż do szybu. Dobiec było łatwo, lecz otworzenie przejścia zabierało cenny czas. Gdy dotarł na miejsce, Żimmy z pomocnikami już nad nimi pracował. Obserwujący go towarzysze nerwowo przestępowali z nogi na nogę, jakby podłoga zamieniła się w płonącą plazmę. Żimmy pośpiesznie namacał sztywny kawał ramy, udający zdeformowaną masę spojenia skrzydeł. Dotąd nią poruszał, aż między skrzydłami powstała szczelina. Pomocnicy wetknęli w nią kawałki płaskowników. Drzwi nie miały zasilania, musieli rozewrzeć je siłą. Teraz pomagali wszyscy. Jeden po drugim przedostali się do wnętrza hali. Arto przeszedł jako pierwszy. Przejście z jasnego korytarza w półmrok magazynu nie pozwoliło mu na wyraźne widzenie, lecz teren wydawał się bezpieczny. Dał znak by się pospieszyli. Chwilę później drzwi były już zasunięte. Przywarli do ściany, nasłuchując. Arto ponownie spojrzał na jarzące się w mroku cyferki zegarka. Od opuszczenia szybu do zamknięcia drzwi minęła ponad minuta. Od wszczęcia alarmu ponad dwie. Zbyt długo zwlekał z podjęciem decyzji, lecz inni też nie sprawili się dobrze. To nie był ich najlepszy czas. Znieruchomieli. Kilku chłopców przytknęło ucho do ściany, lecz nie mieli szansy, by cokolwiek usłyszeć. Arto wsunął do ucha niewielką słuchawkę, połączoną przewodem z niewielkim talerzykiem. Przytknął go do ściany. Brzęczenie alarmu stało się jeszcze wyraźniejsze. Chwilę potem usłyszał odgłos kroków. Alarm zamilkł. Nagła cisza sprawiła, że niemal drgnął. Zbliżające się kroki stały się głośniejsze. Powoli podeszły do drzwi i równie powoli je minęły. Dopiero teraz odetchnął i schował swój prosty wzmacniacz drgań. Znowu się udało. Póki stąd nie wyjdą, będą bezpieczni – tak długo, jak długo nie dadzą się zauważyć. Dookoła wciąż panowała cisza, jedynie gdzieś z góry dobiegał ich cichy pomruk pracującej turbiny. Wzrok powoli przyzwyczajał się do półmroku wielkiej hali, rozpraszanego jedynie przez umocowane na krawędziach sufitu na wpół przygaszone lampy. Tylko jedna z nich paliła się pełnym blaskiem, ta wisząca tuż nad wrotami, po przeciwnej stronie hali, lecz stąd docierał do nich jedynie jej odległy blask. Między nimi ciągnęła się długa góra poukładanych skrzyń niczym gigantyczna, wydłużona piramida. Pokoik z komputerem znajdował się po przeciwnej stronie hali, tuż obok wrót wejściowych. To tam siedział piąty, zaginiony strażnik. To na niego musieli uważać. Skinął głową na dwóch wojowników z własnymi wzmacniaczami. Mieli zostać na straży. – Dzisiaj uwiniemy się szybciej – ostrzegł. – Bądźcie gotowi. Potwierdzili skinieniem głowy. Uważniej rozejrzał się po wnętrzu. Niewiele się zmieniło. Ostatnio było mniej skrzynek. Wiedział, że tydzień temu dotarł nowy transport. Dziś mieli szansę znaleźć rzeczy, które nie zalegały długo po magazynach.
Przeciętny poziom stacji miał użyteczną wysokość trzech metrów. Co kilka poziomów dochodziły do tego warstwy zbrojeniowe, konstrukcje nośne oraz przewody. Dwupiętrowy dom Arto miał wysokość dwóch poziomów. Magazyn wybijał się w górę na dziesięć takich mieszkań – w sam raz by pomieścić cały kontener. Nie wiedział ile takich magazynów istniało wzdłuż każdej z ramp. Tylko dolne piętro oraz przesłona rampy łączyły tę przestrzeń ze stacją, reszta ścian była jednolitą masą zbrojonego plastiku. Środek pomieszczenia był zawsze pusty. Tutaj, na suficie i na podłodze, wyrysowano parę ogromnych okręgów o dwustumetrowej średnicy – zamknięte przesłony jednej z głównych ramp magnetycznych. Nie były to rampy przemysłowe, które przerzucały kontenery między Ziemią a statkami lub miotaczami masy i ciągnęły się rękawem aż do terminalu na powierzchni Ziemi, gdzieś na jej równiku. Ta rampa wbijała się wprawdzie w głąb stacji, przebijając ją prawie do rdzenia, lecz nie docierała do rękawa. Była częścią wewnętrznego transportu towarów w obrębie stacji; to, co tu trafiało szło wyłącznie na jej potrzeby. Wielkie kontenery przesuwały się wzdłuż niej, zatrzymując się w kolejnych magazynach, zaś wydobyte z nich ciężkie, plastykowe skrzynie rozprowadzano siecią mniejszych ramp, których kwadratowe wyloty rozmiarów skrzyń – półtora na półtora metra – znajdowały się w rogach pomieszczenia. Wyjąwszy środek, całą powierzchnię magazynu zajmowały piętrzące się ogromnymi, wielometrowymi stosami przeróżne paki. Przesłaniały cały widok na pomieszczenie. Tu można było znaleźć niemal wszystko – powiązane w pęki rury, jakieś płyty, zwoje przewodów, szeregi innych, dziwacznych pak, lecz przeważały zwykłe skrzynie – niektóre ułożone regularnie, jedna na drugiej, inne spoczywały na długich i szerokich na kilkanaście metrów piętrowych półkach, ciągnących się niczym promienie, od przesłon aż po same ściany. Wszystko było poukładane w linie, pozostawiając swobodny dostęp podnośnikom. Jeden z chłopców – chyba Dert – zaczął się wspinać na szczyt najbliższego stosu. Skrzynie zdawały się solidnie ułożone jedna na drugiej, lecz Arto słyszał o przypadkach przygniecenia. Były naprawdę ciężkie i zwykle kończyło się to tragicznie. Na szczęście, zdarzało się to bardzo rzadko. Chłopiec cicho i zwinnie dotarł na sam szczyt. Bądź ostrożny, upomniał go w myśli. Nie wystawiaj całego ciała na widok strażników, nawet kiedy myślisz, że nie mogą cię zobaczyć. Oni mają wizjery termiczne, takie małe, niewygodne szkiełka przy oku. Zwykle ich nie zakładają, lecz robią tak podczas alarmu. Uważaj, by nie dostrzegli ciepła twojego ciała. Z góry dobiegło ciche piśnięcie, do złudzenia przypominające pisk szczura. Mogli zacząć działać. Reszta wojowników otoczyła Arto wianuszkiem ciekawskich oczu, czekając aż uruchomi skaner. Tak jak on, byli ciekawi czy zadziała. Najpierw własne interesy, pomyślał wybierając pierwszą listę. Zaczął od skrzyń z najniższym kodem dostępu. Na wyświetlaczu zaczęła pulsować plamka. Pochylił się i nieśpiesznym truchtem ruszył w głąb pomieszczenia, kryjąc się między półkami. Pozostali chłopcy rozproszyli się w pobliżu. Nie tak dawno wyprawy wyglądały zupełnie inaczej. Rozbiegali się po pomieszczeniu, by za pomocą prymitywnych, skleconych przez jajcogłowych dekoderów odczytywać elektroniczne etykiety skrzyń. Musieli szukać na ślepo, a potem czekało ich żmudne rozkodowywanie magnetycznych zatrzasków, za pomocą równie prymitywnych skanerów. Dekodery nie były dość czułe, często źle odczytywały pościerane czy rozmagnesowane etykiety. Teraz wystarczyło, by przeszedł wzdłuż szeregu skrzyń i wycelował w jedną z nich, by wiedzieć co zawiera. Miał dekoder i skaner w jednym urządzeniu. Szybko zapomniał o niedawnych obawach. Odszukanie skrzyni z lekami zajęło mu ledwie kilka minut. Sprawdzając sąsiednie etykiety poznał, że trafił na sekcję z wyposażeniem medycznym. W magazynie nic nie miało swojego stałego miejsca. Raz leki mogły być tu, innym razem na przeciwnym końcu sali, a nawet mogło ich nie być wcale. Jak dorośli się łapali co gdzie mieli, co było w którym magazynie, tego nawet skaner nie był mu w stanie podpowiedzieć. Ale dorośli nie byli tak głupi, jakimi się wydawali. No, może byli, poprawił się, za to konstruowali wiele sprytnych urządzeń, które to nadrabiały. Pulsująca na wyświetlaczu kropka zamieniła się w strzałkę. Arto obrócił skaner; strzałka także się obróciła. Cichym krokiem ruszył wzdłuż półki. Zatrzymał się w miejscu, gdzie strzałka gwałtownie przekręciła się w bok. Przytknął urządzenie do etykiety. To było to, czego szukał. Niepewnie przytknął czubek skanera do zatrzasku, bezpośrednio do jego pola transmisyjnego. Skaner sprawdził się w wyszukiwaniu skrzyń. Czy zdoła je otworzyć? Dotknął palcem odpowiedniej funkcji. Wszystkie cztery zatrzaski odskoczyły niemal jednocześnie. Hałas nie był głośny, lecz dla niego zabrzmiał niczym wybuch. Rozejrzał się, ale oczywiście nic się nie stało. Dwójka kolegów uniosła wieko. Jeden wycelował do środka latarkę i na chwilę włączył światło. W krótkim błysku zauważyli znajome kształty pudełeczek z maścią. – Prosto w cel! – usłyszał jego szept. – Ten skaner naprawdę działa! – Oczywiście, że działa! – odparł. – Bierzcie się do roboty. Tylko nie za dużo na raz. – Będziemy mieli cały kosmos impulsów! – szepnął któryś z wojowników. – Starszaki dadzą nam spokój – zgodził się drugi. – Lepiej! Będziemy z nimi handlować! Arto uciszył ich stanowczym gestem dłoni i wskazał na skrzynię. Jeden z towarzyszy wyciągnął z niej kilka pudełeczek i włożył do plecaka kolegi. Położyli wieko na swoje miejsce. Arto zamknął skrzynię skanerem. – Mamy cztery – oznajmił jeden z chłopców. Arto odjął odpowiednią liczbę od ilości potrzebnych pudełek. Nie brali zbyt wiele z jednej skrzyni. To zwracało uwagę dorosłych. Dorosłym łatwiej było uwierzyć, iż brakujących kilka sztuk zagubiło się przy napełnianiu skrzyni lub że automat sortujący się pomylił. Mieli miliony skrzyń do sprawdzenia – nie dziwne, że kontrola przed załadunkiem nigdy nie była dokładna. Sprawdzano tylko liczbę samych skrzyń. Dorośli byli tacy naiwni… Nigdy nie szukali oczywistych rozwiązań. Zawsze wybierali te najtrudniejsze. – Jeszcze ze dwadzieścia skrzynek – szepnął. – Potem reszta. Zamknąwszy skrzynię pomyślał, że skaner może nie być aż tak pomocny, jak sądził. Obawiał się, że będzie uparcie wskazywał tę samą skrzynkę i na początku tak właśnie było, lecz gdy wrócił do listy i ponownie wybrał maść, zauważył, iż zapaliła się nieaktywna wcześniej opcja odrzucania. Jej wybranie przywróciło pulsującą plamkę. Mógł szukać dalej. Znajomość obsługi klucza molekularnego pomogła mu szybko opanować nowy skaner. Wraz z wprawą przyszła pewność siebie. Stare skanery zdały mu się teraz zabawkami dla dwulatków. Ledwie potrafiły otworzyć zamek o niskim poziomie dostępu i to tylko po przytknięciu do skrzyni. Nowy skaner mógł otworzyć skrzynię już z odległości pół metra. Miejsce obaw zajęło podekscytowanie. Czas porzucić niebezpieczne wyprawy na wysypisko. Tu znajdą wszystko to, co tam, a nawet więcej! Koniec z handlem odzyskanymi śmieciami, od dziś będą sprzedawać nowe części, na zamówienie. Poszukiwania szły szybko. Zatrzaski otwierały się tak łatwo, jak domowa szafka pod dotknięciem jego ręki. Kolejno kasował z listy odszukane towary. Plecaki szybko się zapełniały.
|