powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

Zły brzeg
Piotr Patykiewicz
Fragment powieści
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Piotra Patykiewicza „Zły brzeg”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa superNOWA.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Podeszła do niego całkiem blisko i objęła go za szyję. Zamknął oczy, w ciemności poszukał wargami jej warg. Ale nie znalazł ich. Gudrun odepchnęła go lekko, a potem poczuł na twarzy smagnięcie jej włosów, kiedy odwróciła się i poszła grzbietem wzgórza w głąb lasu. Kiedy zobaczył, że Gudrun wsuwa sobie za pas nóż, klepnął się ze złością w puste miejsce na biodrze.
– Mogłaś poprosić! – krzyknął do jej pleców. – Miałem dwa.
– Nigdy nie proszę o to, co sama mogę zabrać. – Nie słyszał jej wyraźnie, bo nie odwróciła do niego głowy. – To ułatwia życie. Idziesz czy nie?
Ruszył za nią, kiedy prawie już znikała w mroku lasu, a jemu ziąb od morza liznął plecy i kark. Dogonił ją i przez dłuższy czas szedł w milczeniu, sapiąc ze złości. Po obu stronach łagodnie opadały gęsto porośnięte drzewami zbocza, gdzieś niżej w ciemnej dolinie szemrał strumień. Szło się dobrze, chociaż wciąż pod górę. Zimny powiew studził głowę, jednostajny chrzęst kroków uspokajał. Żarek rzucił szybkie spojrzenie na twarz Gudrun, potarł policzek.
– Myślisz, że tam wyżej będziemy bezpieczni?
– Nigdzie nie będziemy bezpieczni. – Ona też coś musiała sobie przemyśleć, bo z jej głosu zniknęła drwina. – Ale tutaj czekalibyśmy tylko na pewną śmierć. Jutro rano przygnają tutaj woje. Znajdą trupa xxx rozczochranego i zedrą z niego skórę. Za dnia będą go włóczyć końmi po wybrzeżu, na trwogę innym. Takie wieści idą między ludzi jak ogień. Jutro nie znaleźlibyśmy już nikogo, kto chciałby nam pomóc. Zamiast targowania od razu byłby nóż w gardło.
– Ale co tam jest, w tych górach? Na bezludziu nikt jeszcze nie znalazł ocalenia.
– Mylisz się. Tam są ludzie. Bardzo wysoko, ale są. Nikt ich nigdy nie ujarzmił. Żyją prawie pod samymi szczytami, jak wolne ptaki.
Żarek zwolnił, a potem zatrzymał się. Tym razem Gudrun też stanęła po paru krokach i popatrzyła na niego uważnie.
– No co?
– Nie mówiłaś, że pójdziemy w góry.
– No to teraz mówię. I co z tego?
– To, że tylko głupek szedłby tam z własnej woli. W górach są diabły.
Gudrun wróciła wolnym krokiem. Położyła ręce na biodrach, wysunęła brodę do przodu.
– Na świecie są o wiele gorsze rzeczy od diabłów. Zwłaszcza ostatnio.
– Może i są. – Żarek unikał patrzenia na ostre szczyty, wyrastające poza pasmem wzgórz. – Ale dla Kościucha i Żywuli zawsze najgorsze były diabły. I dla mnie też są. Ja wracam.
Pokiwała głową, ale wcale nie wyglądało to tak, jakby się z nim zgadzała. Opuściła luźno ręce i pochyliła się do niego jeszcze bardziej.
– Głupio mi będzie zostawić cię tutaj samego. Tym bardziej, że od długiego czasu coś za nami lezie.
– Chcesz mnie nastraszyć! – Żarek walczył z gwałtowną chęcią, żeby uskoczyć z drogi w krzaki. – Nic nie…
Po zboczu potoczył się kamień. Żarek obrócił się z ręką przy nożu i wpatrzył się w mrok. Wyraźnie usłyszał szeleszczące na suchych liściach kroki. Szept Gudrun zlał się z tym szelestem tylko po to, żeby podjudzić jego strach.
– To może być sarna, ale może też być kostucha. Kto ciekaw, niech zostaje. Ja idę.
Gdyby założyła mu sznur na szyję i pociągnęła go za sobą, wyszłoby na to samo. Pobiegł za nią na miękkich nogach. Wyżej grzbiet wzgórza wyginał się ostrym łukiem i drzewa przesłoniły drogę, którą przebyli. Ale Żarek w ostatniej chwili rzucił za siebie spojrzenie. Długo potem, kiedy stromizna zaczęła wzrastać, a drzewa pochowały się gdzieś niżej, wytarł spoconą twarz w koszulę i pokręcił głową.
– To chyba był ten piegowaty chłopak. Uciekaliśmy przed dzieciakiem.
– To możliwe. – Nawet się nie zdziwiła. – Był synem rozczochranego, a matki nie miał, jeśli dobrze się dopytałam. Został sam, więc chciał iść z nami. Ale… dałbyś głowę za to, że to był właśnie on?
Czarne wierchy trącały gwiazdy. Żarek wyobraził sobie, że tam wysoko, do samych szczytów, nie dolatuje nawet wiatr.
– Nie.

Rozdział 14
Tego dnia zostawili za sobą wielki szmat lesistej drogi. Mogliby pewnie zajść dalej, gdyby Gudrun nie zatrzymywała się na każdy szelest, na każde poruszenie w krzakach i koronach drzew. Z początku Żarek nasłuchiwał razem z nią, mrużył oczy wypatrując niewidzialnego niebezpieczeństwa, ale szybko się tym znudził.
– To jest las – mruknął, kiedy powiał gwałtowniejszy wiatr otrząsając z gałęzi liście, a Gudrun położyła palec na ustach. – W lesie zawsze coś zaszeleści.
– Żałuję, że nie wróciliśmy, żebyś obejrzał sobie to, co zostało z rozczochranego. Może wtedy byś tyle nie pyskował.
Wiatr ucichł, poszli dalej. Ścieżka dawno zgubiła się w poszyciu, ale im wyżej się wspinali, tym las był rzadszy. Niskie, kolczaste krzaki czepiały się nogawek, ale poza tym szło się dobrze.
– Nie chcę się z tobą spierać. – Teraz mogli nawet iść obok siebie. – Ale mówisz mi tak mało, że sam już nie wiem, co mam myśleć.
Im rozleglejsze robiły się prześwity między drzewami, tym Gudrun oddychała swobodniej. Spojrzała na Żarka prawie przyjaźnie.
– A co byś jeszcze chciał wiedzieć?
– Weźmy tego Eryka Chyżonogiego. Czemu nie idzie z nami?
– Bo mu życie miłe! – Oczy Gudrun błysnęły zielonkawo.
– Dzięki.
– Hej, nie złość się! – Bodnęła go pięścią w ramię. – To, że nas ostrzegł, wcale nie znaczy, że nam ufa. Ani my jemu. Tutaj nikt nie ufa nikomu, nawet swojej własnej matce. Uciekinierzy z królewskiego dworu chowają się jedni przed drugimi, bo w tym kraju zdradzić kogoś jest równie łatwo, jak rozdeptać dżdżownicę.
– Przecież Eryk wie, kim jesteś.
– Nie wie, tylko się domyśla, a to jest różnica. Byłam małą dziewczynką, kiedy popadł w niełaskę i musiał zniknąć. Wtedy mój ojciec nie był jeszcze tym, czy jest teraz. Pamiętam, że siadywałam mu na kolanach i bawiłam się sprzączką u jego pasa. Dawne dzieje.
Więcej o tym nie mówili. Żarek szedł zamyślony, a Gudrun tak samo czujna, jak przedtem.
Kiedy wieczorem kładli się w wysokiej trawie, Żarek był pewien, że zaśnie od razu. Łydki drżały mu ze zmęczenia. Powieki ciążyły tak bardzo, że dopiero potykając się o korzenie odkrywał, że idzie z zamkniętymi oczami. Był u kresu sił. Ale kiedy wreszcie mógł położyć głowę na zgiętym ramieniu, senność się ulotniła. Gudrun pochrapywała cicho, a on leżał patrząc w gwiazdy. Nocny chłód, przed którym nie było ucieczki, otulał go coraz szczelniej.
Ale wreszcie chyba zasnął, bo kiedy otworzył oczy, był dzień. Jaskrawo czerwona plamka na tle zieloności i brązów była czymś tak nieoczekiwanym, że otrzeźwiał w mgnieniu oka. Usiadł, zacisnął mocno powieki, a potem podniósł je znowu.
Dwa łokcie od niego na małym kamyczku siedział skrzat. Nie był większy od ludzkiego kciuka. Szpic jego czerwonej czapeczki ledwo sięgał powyżej źdźbeł trawy. Gładził swoją białą brodę, uśmiechał się leciutko i patrzył prosto na Żarka. Potem wstał, założył ręce z tyłu i odszedł w kierunku kępy paproci bez pośpiechu, ale i bez ociągania. Wszystko trwało na tyle krótko, że Żarek nie zdążył nawet złapać oddechu, który uwiązł mu w gardle.
Trzęsącymi się rękami obudził Gudrun. Podniosła się od razu, przytomna i skupiona. Zanim na niego spojrzała, powiodła wzrokiem po lesie.
– Co jest?
– Skrzacik! – Głos łamał mu się ze wzruszenia. – Tutaj jest malutki, dobry skrzacik!
– Gdzie? – Miała napięty kark i zaciśnięte usta, ale nie wzbudziło to jego czujności.
– W paprociach!
Kiedy tam podeszła i przykucnęła, Żarek jeszcze niczego się nie domyślał. Podcięła nożem paproć tuż nad ziemią, wyrwała ją i odrzuciła za siebie. Skrzat ciągle tam był. Stał z uniesionymi rękami i patrzył w górę. Już się nie uśmiechał. Jego pomarszczona jak orzech twarzyczka była biała z przerażenia. Gudrun podniosła nogę i dopiero teraz Żarek zrozumiał. Wiedział, że nie zdąży dobiec, więc tylko odwrócił głowę.
Skrzat pisnął jak myszka i umilkł. Gudrun jeszcze długo wierciła stopą w ziemi.
– Jesteś szalona! – Żarkowi drżały wargi. – Rozdeptałaś skrzacika! U nas za coś takiego ludzie utopiliby cię pod pomostem. Co on ci zrobił?
Gudrun starannie wytarła podeszwę w trawę. Żarek starał się nie patrzeć w dół.
– Nic nie zrobił, bo nie zdążył. Ale te małe sukinsyny trzeba tępić jak pluskwy.
– Skrzaty? One pomagają ludziom!
– Może i kiedyś tak było. – Gudrun spojrzała na niego z ukosa. – Ale teraz już nie. Za to wściubiają swoje małe noski wszędzie, gdzie tylko się da. Rozumiesz? Zapomnij o świecie, w którym skrzaty robią niemowlętom ciepłe okłady na wzdęte brzuszki i wyciągają bydłu ciernie z kopyt. Tutaj jest inaczej. Dzięki nim Zły może się dowiedzieć nawet tego, ile masz pryszczy na tyłku.
Wsadziła nóż za pas i zaczęła wspinać się pod górę.
– One nigdy nie łażą w pojedynkę, na pewno było ich więcej. – Obejrzała się przez ramię. – Teraz wieść o nas właśnie mknie do dworu równie szybko, jak biegnie pożar po suchej trawie. Ruszaj się.

Wąska zatoka wrzynała się w ląd długim jęzorem. Wysokie, lesiste stoki z obu stron opadały prosto do morza. Tuż przy brzegu na wodzie unosił się brązowo-zielony kożuch zeschłego igliwia.
– Wyżej, szybko! – Gudrun parła do góry chwytając się paproci. – Leziesz jak kwoka!
Żarek szedł za nią, głośno posapując. Ślizgał się na mokrym zboczu, przeskakiwał od drzewa do drzewa, żeby nie polecieć w dół. Obejrzał się na gładką powierzchnię wody, po której przesuwały się cienie obłoków.
– Tu nic nie ma! Całkiem cicho. Czego się boisz?
Zatrzymała się, spojrzała na niego przez ramię. Obiegła wzrokiem zatokę i przeciwległy stok.
– Za cicho. Nawet mucha nie bzyknie.
Żarek wstrzymał oddech. Słyszał szmer osypujących się po pochyłości igiełek, szum wiatru i pojedyncze uderzenia spadających szyszek. Nic więcej. Powoli wypuścił powietrze nosem i zmarszczył czoło.
– No, dobra. Co o tym myślisz? – Przełknął ślinę, żeby odetkać uszy.
– Myśleć będziemy potem. Teraz uciekamy.
Pobiegła dalej, a Żarek za nią, z nosem przy ziemi. Słonce ciągle jeszcze grzało, ale powietrze zrobiło się chłodne. Oddychało się nim lekko, nogi uginały się jak po piwie. Im wyżej, tym drzew było mniej. Ziemia twardniała, tu i ówdzie sterczał na wpół zakopany, omszały głaz.
Nie od razu zrozumiał, co znaczą ciemniejsze plamy na wypłowiałej trawie. Podniósł oczy i zobaczył, że Gudrun mocno kuleje. Szmata na jej stopie nasiąkła krwią, przy każdym stąpnięciu zostawiała lepki ślad. Dogonił dziewczynę i objął ramieniem.
– Możesz iść?
– Przecież idę! – warknęła, ale wsparła się na nim.
– Coś tam musiałaś sobie naruszyć. Musimy się zatrzymać i obejrzeć ranę.
Podprowadził ją do samotnego drzewa i posadził między korzeniami. Odwinął szmatę, którą przewiązana była noga, skrzywił się.
– Nie wygląda to dobrze.
– Wiem, ale to nic. Wytrzymam. Gorsze jest co innego.
– No?
– Nie jest dobrze krwawić… Zwłaszcza tutaj. Nigdy nie wiadomo, kogo znęci zapach juchy.
Strzepnął szmatę, kropelki krwi upstrzyły mu nogawki. Rozejrzał się po stoku.
– Musimy obmyć ranę. Pójdę poszukać wody.
Nie powiedziała nic, kiedy się podnosił. Odszedł kilkanaście kroków. Coś uderzył go w kark i upadło koło niego na ziemię. Schylił się przestraszony, ale to była tylko szyszka. Obrócił się do Gudrun. Siedziała, jak ją zostawił. W prawej ręce podrzucała szyszkę i patrzyła prosto na niego. Powiedziała coś, czego nie mógł usłyszeć. Ale domyślił się.
– Wrócisz?
Uśmiechnął się do siebie i pokazał jej plecy.
Szedł prosto, starał się nie zbaczać ani w górę, ani w dół. Liczył na to, że w końcu natrafi na jakiś górski potok. W takiej ciszy mógłby usłyszeć szmer wody nawet z bardzo daleka. Tam, na dole, gdzie niebieściła się zatoka, był jakiś inny świat, pełen plusków, szumów i ptasich świergotów. Tutaj słyszał tylko własne kroki rozbrzmiewające w rozrzedzonym powietrzu. Cienie drzew wydłużyły się, jakby powoli zsuwały się po zboczu do morza.
Nagle zobaczył coś, czego nie powinno tutaj być. Zanim uświadomił to sobie wyraźnie, przeszedł jeszcze kilka kroków. Potknął się, przystanął. Po plecach spłynęło mu gorąco, jakby ktoś oblał go ukropem.
Cień jednego z drzew był inny niż reszta. Jakby smukły pień miał u samej nasady jakąś narośl. Żarek na chwilę odwrócił oczy i zamrugał szybko powiekami. Kiedy spojrzał znowu, nic się nie zmieniło.
Po drugiej stronie drzewa ktoś stał.
Przycisnął łokcie do boków i wtulił głowę w ramiona. Gdyby tylko mógł sprawić, żeby serce przestało bić, zrobiłby to. Ale wiedział, że jest za późno. Ktokolwiek tam się czaił, musiał słyszeć jego kroki już od dłuższego czasu. Żarek obrócił się niepewnie w stronę, z której przyszedł. Pod piętą trzasnęła sucha gałązka. Zesztywniał, spojrzał na cień. Nic, ani drgnął.
Rozłożył ręce i wychylił się na bok tak daleko, jak mógł. Nie zobaczył nic więcej. Zrobił krok w górę zbocza, potem drugi. Starał się stawiać stopy tylko na miękkiej trawie. Nie odrywał oczu od drzewa. Wolniutko obchodził je szerokim łukiem, a pień obracał się przed nim. Łydki mu drżały. Gdyby teraz trzasnęła gałązka, pewnie uciekłby nie oglądając się za siebie.
Nisko, tuż przy korzeniu, coś zabielało w ostrym słońcu. Jeszcze dwa kroki, jeszcze trzy. W miarę, jak przed Żarkiem odsłaniał się widok drugiej strony drzewa, jego oddech stawał się coraz bardziej chrapliwy. Chęć ucieczki jeszcze się wzmogła, choć wiedział już, że nikt go nie będzie gonił.
To był ludzki kościec. Kłuł oczy swoją białością, jakby ktoś każdą kostkę z osobna wyszorował piaskiem. Stał obrócony do drzewa, a jego wyciągnięte w górę ramiona wczepiały się dłońmi o długich palcach w najniższą gałąź. Patrzył oczodołami w niebo, dolna szczęka zwisała mu luźno.
Powiał wiatr. Sypnął garścią suchych igieł, które zakręciły się między żebrami, spłynęły po kościach miednicy i spadły na białe stopy.
Kiedy Żarek gnał z powrotem, cienie drzew na trawie zlały mu się w jeden szarozielony migot. Miał uczucie, jakby powietrze zgęstniało, a cisza nagle nabrała kształtu i wagi, gniotąc barki i utrudniając bieg. Zrobiło mu się zimno na myśl o tym, że mógłby teraz zabłądzić. Ale nie – poznał tamto drzewo z daleka, Gudrun wyglądała pod nim jak porzucona kupka śmieci. Była blada, a pod jej nogą rosła bura plama.
– Uciekamy!
Nie zauważył, że na górnej wardze Gudrun skrapla się pot. Chwycił jej dłonie i zaraz puścił.
– Jezu! Jesteś gorąca.
Oddychała ze świstem. Pozwoliła opaść powiekom i osunęła się trochę plecami po pniu.
– Znalazłeś wodę?
– Nie. – Obejrzał się za siebie. – Ale znajdę. Tylko chodźmy stąd szybko.
Przełożył jej ramię przez swój kark i dźwignął ją z wysiłkiem. Odruchowo podkurczyła krwawiącą nogę, nogawka podjechała do góry. Zobaczył, że opuchlizna podpełzła od pięty aż do połowy łydki.
– Bardzo boli?
Spojrzała na niego z boku.
– Mówiłam ci, że ból to tylko złu…
Chlasnęła go otwartą dłonią w czoło, aż głowa odskoczyła do tyłu. Zapiekło go między brwiami. Gudrun wsparła się mocniej na jego ramieniu i zbliżyła wnętrze otwartej dłoni do oczu. Nagle odepchnęła go z całej siły. Podskakując na jednej nodze, łapała równowagę.
– Rozbieraj się!
– Masz gorączkę.
Wyciągnął do niej ręce, ale ona nie pozwoliła się dotknąć. Policzki miała czerwone, włosy zlepione potem.
– Wyskakuj z portek, szybko! – Pokazała mu dłoń. – Wiesz, co to jest?
Wyglądało jak krwawa plwocina, z której sterczały drgające odnóża. Żarek potarł nos i podniósł brwi.
– Nie wiem… Jakiś owad?
– Mrówka! – Przecedziła ten wyraz przez zęby, jakby to miało starczyć za całe wyjaśnienie. – Łaziła ci po twarzy! Zrzucaj łachy albo sama je z ciebie zedrę.
Wyciągnął koszulę z gaci, rozpiął pas. Sam przed sobą udawał, że robi to tylko dla uspokojenia jej chorobliwych majaków, ale strach powoli zaczynał drapać go w gardle. Rzucił koszulę w trawę i rozłożył ręce.
– No?
Gudrun oparła palce chorej stopy na kamieniu.
– Gacie!
– To się odwróć.
– Ściągaj.
Z rozmachem rzucił gacie obok koszuli. Był tak wściekły, że nawet nie czuł wstydu.
– I co, teraz mam zatańczyć?
Prześlizgnęła po nim szybkim spojrzeniem. Podkuśtykała bliżej, rozgarnęła stopą jego ubranie. Wielka, ruda mrówka wystawiła czułki z rękawa koszuli, a potem wspięła się na źdźbło trawy.
– Zabij!
Kiedy ją rozgniatał kamieniem, prawie słyszał, jak pęka jej nabrzmiały odwłok. Potem ubrał się klnąc pod nosem.
– Mrówka? – Dopiął pas, podwinął rękawy. – Jedna mrówka i tyle wrzasku?
Widać było, że ten zryw bardzo Gudrun osłabił. Chwiała się, głowa uciekała jej na boki.
– Dwie. Ta była druga.
– No to dwie! Co za różnica?
– Ogromna. – Z wysiłkiem podniosła powieki. – A teraz chodźmy stąd, bo zaraz będziesz musiał mnie nieść.
• • •
Pierwszy raz zemdlała zupełnie niespodziewanie, w pół kroku. Osunęła się bezwładnie, ledwo zdążył złapać ją za nadgarstek ręki przewieszonej przez jego szyję. Ostrożnie ułożył ją na trawie. Kiedy pochylił się nad nią, otworzyła oczy.
– Jeszcze nie. Dalej, dalej!
Słońce schowało się już za skalnym grzbietem, było szaro i zimno. Wiatr przewalał się nad górskim łańcuchem i ześlizgiwał w dół, nabierając mocy.
– Nie mogę cię tak wlec. – Pogładził ją po rozpalonej skroni. – Zaraz będzie noc. Odpoczniesz.
Dźwignęła się na łokciach. Od wysiłku wypłynęły jej z kącików oczu dwie łzy. Wiatr osuszył je od razu.
– Jak nie chcesz mi pomóc, to mnie zostaw. Może już pora zadbać o własną głowę?
Bez słowa wsadził ręce pod jej pachy i dźwignął ją do góry. Przykucnął, zarzucił ją sobie na plecy, chwytając pod kolana. Uraził przy tym jej chorą nogę, ale nawet nie pisnęła. Zwieszone ręce zakolebały się luźno.
– Gudrun?
Nie odpowiedziała. Poczuł za uchem jej nierówny oddech i ruszył pod górę.
Nie miał wiele sił. Cały dzień na czczo i bez wody dawał o sobie znać. Co parę kroków musiał przystawać, żeby podrzucić Gudrun do góry, bo wysuwała mu się z rąk. Czuł pod stopami, że zbocze staje się coraz bardziej kamieniste. Ostatnie skarlałe drzewka zostawił za sobą, kiedy zmierzch przechodził w noc. Od czasu do czasu noga osuwała mu się na drobnym żwirze, a wtedy wyraźnie słyszał, jak Gudrun zaciska zęby. Od napiętej szyi ból promieniował mu na plecy. Nie mógł nawet podnieść głowy, żeby wybadać drogę przed sobą. Ale kiedy Gudrun mdlała, było jeszcze gorzej. Musiał bardziej pochylać się do przodu, żeby jej nie zgubić. W jego krzyżach narastała drętwota.
– Woda…
Głos Gudrun zachrzęścił, jakby ktoś nasypał jej do gardła piasku. Ścisnęła kolanami jego żebra tak mocno, aż stęknął.
– Cicho. W końcu gdzieś dojdziemy.
– Nie, słyszę wodę.
Zatrzymał się. Rozluźnił uchwyt prawej ręki, żeby Gudrun mogła stanąć na zdrowej nodze. Z ulgą wyprostował plecy. Przez chwile było mu prawie dobrze, kiedy chłodny wiatr łaskotał go po skroniach.
Teraz i on to usłyszał. Daleki, cichy szmer, inny od podmuchów wiatru.
– No widzisz? – Wyciągnął rękę za siebie i poklepał Gudrun po biodrze. – To gdzieś z góry. Chodźmy.
Jednym skokiem przywarła do jego pleców. Prawie go zadławiła, oplatając mu ramiona wokół szyi.
– To nie jest woda! Biegnij!
– Co? – Musiał siłą odgiąć jej palce ze swojej krtani. – Co znowu?
– Biegnij! – Owinęła go nogami w pasie i piętą bodnęła w podbrzusze. – Wio!
Ruszył nie czekając, aż przestaną mu śmigać przed oczami ciemne kłaczki. Biegł na przykurczonych nogach, zgięty wpół. Odzyskał oddech dopiero po kilkunastu krokach. Chciał na nią wrzasnąć, ale wciskała mu piętę w usta.
– Stój! – Szarpnęła go za włosy. – Do tamtej skały!
Samotna kamienna iglica czerniła się na stoku, a wianuszek gwiazd migotał wokół jej wierzchołka. Żarek zatrzymał się zziajany u jej podnóża. Chciał powoli opuścić Gudrun na ziemię, ale wyrwała mu się. Poczuł jej kolana na barkach, po chwili postawiła mu zdrową stopę na ramieniu. Kiedy podniósł głowę, pięła się w górę jak młody niedźwiedź do miodu, ściskając iglicę udami. Oparł dłonie na kolanach i z otwartymi ustami łapał powietrze.
– Właźże!
Musiała upłynąć jeszcze chwila, żeby zrozumiał, że narastający szum nie pochodzi z wnętrza jego głowy. Był równomierny, ciągły, szeroko rozlewał się po stoku. Zbliżał się. Powoli zagłuszał wiatr.
Podskoczył i uczepił się palcami skały. Zamachał nogami, szukając jakiegoś oparcia. Nie znalazł, obił tyłek o kamienie. Teraz nie potrzebował już żadnych ponagleń. Miał wrażenie, jakby ze zbocza schodziła lawina piasku, która zaraz porwie go ze sobą i przygniecie swoim ciężarem. Znowu podskoczył, znalazł pewniejszy chwyt. Wyżej było łatwiej, bo skała zwężała się ku górze. Parł naprzód, a odłupane kawałki skały stukały na dole o kamienie. Czubkiem głowy uderzył w coś miękkiego. Gudrun zawyła.
– Uważaj, ślepy wszarzu! To moja noga!
Szum jeszcze spotężniał, a potem nagle osiągnął swój szczyt, przewalając się u podnóża iglicy. Żarek podkurczył nogi, zaswędziały go podeszwy stóp. Czuł, jak skała zadrgała leciutko pod jego palcami. Szu, szu, szuuu! I już ciszej. Szmer rozpełzł się po stoku, wolno zamierając gdzieś w dole. Jakby wyczerpało się źródło niewidzialnego wodospadu. Spojrzał pod siebie, ale zobaczył tylko czarną czeluść.
– Złazimy?
Nie odpowiedziała. Zwaliła mu się na kark całym ciężarem, przetoczyła się przez jego plecy. W ostatniej chwili złapał ją jedną ręką za koszulę. Zachwiał się, ale nie odpadł. Kiedy wreszcie jakoś zszedł, długo jeszcze nie mógł bez bólu rozprostować palców.
Położył Gudrun na boku przy skale i wyciągnął się koło niej. Rozgarnął jej włosy na karku i wtulił twarz w jej szyję. Zamknął oczy. Słyszał jej ciche jęki, czasem wstrząsały nią dreszcze. Zasnął szybko. Potem kilka razy budziło go pragnienie i zimno, ale tylko patrzył na rozgwieżdżone niebo i pozwalał na nowo ogarniać się senności.
Kiedy obudził się na dobre, tuż przed sobą zobaczył kroplę rosy, drżącą na samotnym źdźble trawy. Zlizał ją i podniósł głowę. Świtało. Dzień przyszedł mokry i zamglony. Rozłożyste, ciemne chmury pełzły wolno od morza w stronę gór. Po chropawej powierzchni skały niteczki wody spływały w dół krętymi zawijasami.
W zagłębieniach między kamieniami błyszczały małe kałuże. Położył się na brzuchu i długo chłeptał jak pies. Potem nabrał wody w złączone dłonie i na kolanach zbliżył się do Gudrun. Wpuścił jej między wargi parę kropel, a ona wysunęła język jak niemowlę szukające piersi. Wlał resztę, poszedł po jeszcze. Kiedy znowu się do niej obrócił, patrzyła na niego, wsparta na łokciu.
– I jak? – Spróbował się uśmiechnąć, ale wiedział, że mu to nie wyszło. – Lepiej?
– Bo ja wiem? – Zakrztusiła się, odkaszlnęła. – Gorączka chyba spadła.
– A noga? Pokaż.
– Już widziałeś. – Wyciągnęła przed siebie ręce i zatrzymała go. – Nic ciekawego.
Usiadł koło niej, oparł się plecami o mokrą skałę. Pod oczami miał wielkie sińce. Zapatrzył się na ośnieżone szczyty gór.
– Czy to wczoraj to było to, co myślę?
Skinęła głową.
– Ten, którego widziałeś przy drzewie, próbował uciec, ale nie zdążył.
Żarek wstał i przestępując z nogi na nogę, przyjrzał się trawie. Bezwiednie otrzepał nogawki gaci.
– Nie bój się. – Gudrun spróbowała się podnieść, ale twarz poszarzała jej z bólu. – One nie wychodzą, jak jest deszcz. A zaraz lunie.
Żarek podał jej rękę, pomógł stanąć.
– I co dalej?
– Nic. Musimy dostać się jeszcze wyżej.
Czuł, jak wzbiera w nim głucha złość. Puścił rękę Gudrun i wsparty pod boki patrzył przez chwilę, jak chwiejnie łapie równowagę.
– Czy ty w ogóle jesteś podobna do ludzi? Ja muszę jeść, żeby się ruszać.
– Ja też. – Przykucnęła i podparła się końcami palców. – Ale nic nie poradzę na to, że nie jesteśmy krowami i nie nażremy się trawą! Musisz wytrzymać jeszcze ten dzień. Przed wieczorem usiądziemy pod dachem przy ogniu i napchamy brzuchy aż po same gardła. Obiecuję.
– Jakoś nie bardzo ci wierzę. Ale chyba nie mam wyboru.
– Nie masz. A teraz chodź tu i nadstaw plecy.
Zaplótł ręce na piersi i popatrzył jej w oczy.
– Czy ty kiedykolwiek o coś prosisz?
Wytrzymała jego wzrok.
– A muszę?
Podszedł, schylił się i pozwolił jej wskoczyć na siebie. Umościła się wygodnie, jakby to było jej właściwe miejsce. Zanim zrobił pierwszy krok, obrócił do niej głowę.
– Jeszcze tylko jedno. Nie mów do mnie jak do konia.
– Jasne. – Pogładziła go po policzku. – No to wio!… Znaczy, naprzód.
powrót do indeksunastępna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.