Prezentujemy fragment drugiego tomu cyklu „Książę Nicości” R. Scotta Bakkera „Wojownik-Prorok”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże sie nakładem wydawnictwa MAG.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Anwurat Gdzie święci mają ludzi za głupców, tam szaleńcy rządzą światem. – Protathis, „Kozie serce” Schyłek lata, 4111 Rok Kła, Shigek Wyschnięte koryto rzeki przecinało równinę głębokim rowem. Cnaiür przez jakiś czas jechał po jego dnie i postanowił wyjechać na górę dopiero gdy zaczęło się wić jak żyły starca. Na brzegu ściągnął wodze i osadził karego w miejscu. Nad nim wznosiły się przybrzeżne wzgórza, wciąż od podnóży aż po wierzchołki spowite obłokiem miałkiego jak kreda pyłu. Na zachód od niego niedobitki ainońskiego kontyngentu powoli cofały się na równinę. Na wschodzie tysiące spanikowanych żołnierzy biegiem przecinały pofałdowane łąki. Całkiem niedaleko, na niewielkim wzniesieniu, dostrzegł oddział piechoty w długich kiltach z czarnej skóry obszytych metalowymi pierścieniami, bez hełmów i bez broni. Jedni żołnierze siedzieli, inni na stojąco rozbierali się ze zbroi, ale wszyscy – nie licząc tych, którzy płakali z twarzą w dłoniach – w oszołomieniu patrzyli w stronę okrytych kurzawą wzgórz. Co się stało z ainońską jazdą? Dalej na wschodzie, gdzie turkusowo-akwamarynowy pas Meneanoru znikał za burą podstawą wzgórz, Kianowie szerokim strumieniem wlewali się na plażę. Nie musiał widzieć herbów, żeby wiedzieć, kogo ma przed sobą: to Cinganjehoi prowadził grandów Eumarny na ziemię niczyją… Gdzie podziały się odwody? Gdzie Gotian i rycerze shrialu? Gdzie Gaidekki, Werijen Wielkie Serce, Athjeäri i reszta?! Gardło zacisnęło mu się boleśnie. Zgrzytnął zębami. Znowu to samo. Kiyuth. Tylko że tym razem to on był Xunnuritem. To on był aroganckim osłem! Wytarł pot z oczu i odprowadził wzrokiem fanimów, od których oddzielał go odległy szereg krzewów i karłowatych drzew. Pędzili jak niekończąca się fala przypływu… Obóz. Jadą do obozu… Krzyknął przeraźliwie, spiął konia ostrogami i pognał na wschód. Serwë.
Na horyzoncie wrzało: pancerne szeregi ścierały się z hukiem i kotłowały we wściekłych zwarciach. W powietrzu niósł się nie tyle łoskot, co raczej odległy szmer bitwy – jak szum morza w muszli, pomyślał Martemus. Rozszalałego morza. Z zapartym tchem patrzył, jak pierwszy zabójca zachodzi księcia Kellhusa od tyłu, wznosi miecz do ciosu… Chwila jak mgnienie oka. Martemus ledwie zdążył wciągnąć powietrze do płuc. Prorok najzwyczajniej w świecie odwrócił się i złapał opadające ostrze między kciuk i palec wskazujący. – Nie – powiedział. Okręcił się na pięcie, wciąż w kucki, i niewiarygodnym kopnięciem posłał napastnika na piasek. Martemus nie zorientował się, kiedy miecz zabójcy znalazł się w lewej ręce Proroka, a ten – nie prostując się nawet – po prostu wbił go napastnikowi w szyję i przyszpilił go do ziemi. Serce Martemusa zdążyło uderzyć tylko raz. Drugi morderca rzucił się naprzód i wymierzył cios. Następne kopnięcie w przyklęku. Trzask. Głowa napastnika odskoczyła w tył. Miecz wypadł z odrętwiałych palców napastnika, a on sam osunął się na ziemię jak zrzucona z ramion szata. Martwy. Zeumicki tancerz miecza opuścił tulwar i roześmiał się głośno. – Cywilizowany człowiek – stwierdził basowym głosem. Bez ostrzeżenia zakręcił tulwarem młyńca. Słońce zalśniło na ostrzu jak na posrebrzonych szprychach koła rydwanu. Prorok wstał i z pochwy na plecach wyciągnął swój dziwny miecz o przedłużonej głowicy. Trzymając go w prawej ręce, oparł czubek o ziemię i strzelił grudką darni prosto w oczy Zeumiego. Tancerz miecza zaklął, potknął się i zatoczył do tyłu. Prorok zrobił wypad i wbił mu ostrze w podniebienie. Poczekał cierpliwie, aż trup zsunie się po klindze na ziemię. Stał samotny na szczycie, za jego plecami toczyła się krwawa bitwa, a wiatr rozwiewał mu brodę i włosy. Odwrócił się do Martemusa. Przestąpił nad ciałem Zeumiego… Podświetlony porannym słońcem. Objawienie. Żywy aspekt… Zbyt straszny. Zbyt jasny. Generał cofnął się, niezdarnie sięgając po miecz. – Martemusie – powiedziało objawienie. Złapało go za przegub dłoni z mieczem. – Proroku… – stęknął Martemus. Objawienie się uśmiechnęło. – Skauras wie, że to Scylvend nami dowodzi. Widział swazondowy sztandar. Generał Martemus wytrzeszczył oczy. Nic nie rozumiał. Wojownik-Prorok odwrócił się i ruchem głowy wskazał rozpościerający się w dole krajobraz. Nie został w nim żaden znajomy ślad frontu. Najpierw rozpoznał Martemus Proyasa i jego conriyańską kawalerię, przypartą do glinianych murów odległej wioski. Nagle z cienia sadów wynurzyło się kilka tysięcy kianeńskich jeźdźców pod trójkątną chorągwią Cuäxajego, sapatiszacha Khememy. Doskoczyli do Conriyan z flanki, przypieczętowując – zdaniem Martemusa – ich zgubę. Wciąż nie rozumiał, co Wojownik-Prorok ma na myśli. Spojrzał na Anwurat. – Khirgwi… – mruknął. Tysiące Khirgwich na sadzących długie susy wielbłądach werżnęły się jak w masło w pospiesznie ustawiony szyk conriyańskiej piechoty. Wzięli inrithich w kleszcze i mknęli w górę zbocza, prosto do swazondowego sztandaru… Prosto na nich. Przerażające wycie Khirgwich wybiło się ponad ogólną wrzawę. – Musimy uciekać! – krzyknął Martemus. – Nie – odparł Wojownik-Prorok. – Sztandar nie może upaść. – Ale przecież upadnie! Już upadł! Wojownik-Prorok uśmiechnął się, a w jego oczach zabłysła niezłomna wola walki. – Więcej wiary, generale. – Położył dłoń w aureoli na ramieniu Martemusa. – Wojna to wiara.
Zamęt i groza owładnęły sercami Ainończyków. Kompletnie zdezorientowani, nawoływali się w chmurach kurzu i rozpaczliwie próbowali ustalić jakiś wspólny plan działania. Szybkie kohorty fanimskich łuczników pojawiały się znikąd i zabijały pod nimi okryte czaprakami konie. Rycerze klęli i kulili za naszpikowanymi strzałami tarczami. Gdy tylko Uranyanka, Sepherathindor i reszta przechodzili do kontrataku, Kianowie szli w rozsypkę, a ścigający ich rycerze spadali z rozstrzelanych koni na spieczoną ziemię. Wielu zabłądziło i znalazło się beznadziejnym położeniu, otoczonych ze wszystkich stron. Kusjeter, hrabia-palatyn Gekasu, zapędził się na szczyt jednego ze wzgórz i wpadł w potrzask: z jednej strony miał zjeżone zaostrzonymi kołkami okopy, które powstrzymały pierwsze szarże Ainończyków, z drugiej, od dołu, groty lanc bezlitosnych coyaurich. Przez jakiś czas odgryzał się kianeńskim jeźdźcom, aż w końcu stracił konia. Jego właśni ludzie, myśląc, że nie żyje, rzucili się do panicznej ucieczki i stratowali go po drodze. Śmierć spadła z nieba jak huragan… Sapatiszach Eumarny, Cinganjehoi, prowadził natarcie na leżących w dole łąkach. Jego grandowie rozciągnęli się wachlarzowato ku północy, zamierzając roznieść inrithijskie obozowisko. Sam Tygrys uderzył na zachód, prowadząc podwładnych w ślad za uciekającą w panice ainońską piechotą. Rozbił w pył oddział generała Setpanaresa. Generał poległ, a Chepheramunni, regent Wysokiego Ainonu, cudem uniknął śmierci. Dalej, na północnym zachodzie, w oddziale podlegającym rozkazom Cnaiüra urs Skiöthy, Wielkiego Wodza świętej wojny, resztki dyscypliny rozpłynęły się w chaosie wzajemnych oskarżeń o zdradę. Masa shigeckich rekrutów w środku szyku Skaurasa padła pod naporem Nansurczyków i Thunyerów, wspartych atakującą ze skrzydła i dowodzoną przez Proyasa conriyańską jazdą. Inrithi, przekonani o zwycięstwie świętej wojny, rzucili się w pogoń za niedobitkami wroga. Równy dotąd szyk zmienił się w luźny zbiór przypadkowo zebranych oddziałków, rozproszonych po całej równinie. Niektórzy żołnierze padali na ziemię i na kolanach dziękowali Bogu za zwycięstwo. Mało kto usłyszał grane na rogach wezwanie do odwrotu – głównie dlatego, że mało rogów się odezwało. Sygnaliści nie chcieli uwierzyć, że to prawdziwy rozkaz. A bębny pogan przez cały czas dudniły w równym rytmie. Grandowie Khememy i dziesiątki tysięcy dosiadających wielbłądów Khirgwich, zajadłych dzikusów z południowych pustyń, wynurzyli się z fali uciekających rekrutów i uderzyli na rozproszonych Ludzi Kła. Odcięty od piechoty Proyas wycofał się w głąb glinianych zaułków pobliskiej wioski, modląc się do Boga i wrzeszcząc na swoich ludzi. Thunyerowie formowali na łąkach obwiedzione murem pawęży kręgi i walczyli z uporem, zaskoczeni znalezieniem przeciwnika, który dorównywał im zaciekłością. Książę Skaiyelt desperacko usiłował zebrać swoich hrabiów i rycerzy, ale okopy i umocnienia utrudniały im poruszanie się. Jedna walna bitwa zmieniła się w tuzin potyczek, znacznie bardziej rozpaczliwych i dramatycznych. Gdziekolwiek Wielkie Imiona skierowały wzrok, po równinie pędziły gromady fanimów; tam, gdzie zdobywali przewagę, atakowali i zwyciężali; tam, gdzie nie mogli wejść do zwarcia, puszczali konie w koło i ostrzeliwali inrithich morderczymi salwami z łuków. Owładnięci strachem rycerze szarżowali na nich pojedynkę, a wtedy poganie zabijali pod nimi konie, ich samych zaś wdeptywali w ziemię.
Cnaiür gnał na złamanie karku, klnąc się w duchu za zgubienie drogi w niezliczonych zaułkach i uliczkach tworzących obozowisko. Wstrzymał konia przed skupiskiem galeockich namiotów, rozpiętych na masywnych ramach, i spojrzał na północ, wypatrując charakterystycznych czubków okrągłych pawilonów, w jakich mieszkali Conriyanie. Na plac przed namiotami nie wiadomo skąd wybiegły trzy kobiety: przecięły go w poprzek i zniknęły po drugiej stronie. Chwilę później przemknęła jeszcze jedna, ciemnowłosa, wykrzykująca coś niezrozumiale po ketyajsku. Na południu niebo znaczyły czarne pióropusze dymu. Wiatr na chwilę ucichł, płótna przestały łopotać. Wpadł mu w oko granatowy płaszcz porzucony przy dogasającym ognisku. Ktoś zaczął naszywać mu czerwony Kieł na piersi… Usłyszał krzyki. Tysiące krzyków. Gdzie ona była? Wiedział, co się dzieje. Ba, wiedział bardzo dokładnie, jak to się dzieje. Pierwszy ogień podłożono jako sygnał dla inrithich na polu bitwy, aby ich przekonać, że już po nich – w przeciwnym razie obóz zostałby dokładnie przeszukany, a dopiero potem zniszczony. W tej chwili Kianowie otaczali obozowisko, chciwie wypatrując łupów, najchętniej tych rozwrzeszczanych i wyrywających się. Jeżeli szybko nie znajdzie Serwë… Spiął konia. Ruszył na północny wschód. Wyszedł z ciasnego zakrętu przy pawilonie ozdobionym wyszytymi na płótnie zwierzęcymi totemami, wpadł w krętą uliczkę i zobaczył trzech Kianów na ozdobnie przystrojonych wierzchowcach. Odwrócili się, słysząc tętent kopyt, ale natychmiast przestali się nim interesować, jakby omyłkowo wzięli go za jednego ze swoich. Chyba się kłócili. Dobył miecza i pchnął konia do galopu. W pierwszym przejeździe zabił dwóch; wprawdzie ich odziany w pomarańcz kompan zdążył ich w ostatniej chwili ostrzec, ale nie zwrócili uwagi na jego krzyk. Zanim Cnaiür zatrzymał się i obrócił w miejscu, trzeci fanim rzucił się do ucieczki. Zamiast go ścigać, Scylvend ruszył prosto na wschód; nareszcie wiedział, gdzie jest – tak mu się przynajmniej wydawało. Krzyk, od którego włosy zjeżyły mu się na karku, rozległ się nie dalej niż sto kroków od niego. Koń zwolnił i przeszedł w trucht, a Cnaiür stanął w strzemionach i dostrzegł przemykające wśród namiotów sylwetki. Kolejne okrzyki przerażenia rozdarły powietrze znacznie bliżej niż poprzednio – i nagle spośród otaczających go pawilonów wypadła horda cywilów: żołnierskich dziwek, żon, niewolników, skrybów i kapłanów. Jedni krzyczeli, inni z wytrzeszczonymi oczami po prostu biegli za tłumem. Niektórzy reagowali lękiem na widok barbarzyńcy i rozpaczliwie przed nim uskakiwali, inni zaś nie zwracali na niego uwagi – albo wiedzieli, że nie jest fanimem, albo zdawali sobie sprawę, że wszystkich i tak nie dałby rady usiec. Po chwili ciżba zrzedła, młodych i zdrowych zastąpili starzy i schorowani. Mignął mu Cumor, wiekowy arcykapłan Gilgaöla, ponaglany przez młodszych braci. Dziesiątki spanikowanych matek wlokły za sobą śmiertelnie wystraszone dzieci. Kawałek dalej grupa około dwudziestu rannych, pobandażowanych wojowników – Galeothów, na pierwszy rzut oka – przestała uciekać i szykowała się do obrony. Zaczęli śpiewać… Chór chrapliwych, triumfalnych wrzasków narastał z każdą sekundą, tak jak tętent kopyt i parskanie koni… Zatrzymał się. Wyjął miecz. I wtedy ich zobaczył: rozbijali się wśród namiotów, łudząco podobni do armii brodzącej w przybrzeżnej, spienionej wodzie morza. Kianowie z Eumarny… Zaskoczony Cnaiür spojrzał w dół. Młoda kobieta z zakrwawioną nogą i dzieciakiem w zawiniątku na plecach ściskała go za kolano i bełkotała błagalnie w jakimś obcym języku. Wziął zamach, żeby ją kopnąć, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, sięgnął w dół i zgarnął ją na siodło. Rozryczała się na dobre. Zakręcił w miejscu i ruszył w ślad za uciekającymi cywilami. Strzała świsnęła mu koło ucha.
Wiatr rozwiewał mu złociste włosy i wydymał szatę z białego brokatu. – Padnij! – zawołał. Oszołomiony Martemus ani drgnął. Po widocznych w dole polach przewalały się chmury kurzu i tabuny Khirgwich. Wojownik-Prorok odchylił się raz w jedną stronę, raz w drugą, schylił głowę, zakołysał się w talii, przykucnął, podskoczył… Dziwny to był taniec, niby przypadkowy, a zarazem celowy i świadomy, spokojny – i tak szybki, że oko nie mogło za nim nadążyć. Dopiero kiedy strzała trafiła Martemusa w udo, uświadomił sobie, że Prorok tańczy pod gradem pocisków. Padł na ziemię, ściskając zranioną nogę. Cały świat wył i ryczał ogłuszająco. Ból wyciskał mu łzy z oczu, ale widział, że swazondowy sztandar stoi i mieni się w słońcu. Słodki Sejenusie… Zaraz umrę. – Uciekaj! – zawołał. – Uciekaj!
Kary prychał, rzęził i kwiczał. Mijali kolejne namioty, skórzane i płócienne, malowane we wzory i w paski, zdobione motywem Kła. Bezimienna kobieta w jego ramionach drżała, bezskutecznie usiłując odwrócić się do dziecka. Kianowie byli coraz bliżej, aż ziemia dudniła pod kopytami ich koni; pędzili gęsiego wąskimi dróżkami, a na nielicznych placach formowali tyralierę. Słyszał ich bojowe okrzyki i polecenia taktyczne. – Skafadi! – krzyczeli. – Jara til Skafadi! Wkrótce mknęli już nie jedną, lecz kilkoma równoległymi uliczkami. Dwa razy musiał przycisnąć kobietę i dziecko do końskiego karku, kiedy strzały syknęły zbyt blisko. Docisnął ostrogi. Boki karego znów spłynęły krwią. Słysząc krzyki, uświadomił sobie, że właśnie wyprzedza uciekających cywilów: nagle zewsząd otoczyli go roztrzęsieni, kulejący mężczyźni, lamentujące matki, dzieci o poszarzałych buziach. Szarpnął wodze w lewo; wiedział, że Kianowie pojadą za nim. Był przecież słynnym kapitanem Skafadich, który towarzyszy bluźniercom. Wszyscy jeńcy, których przesłuchiwał, słyszeli o nim. Wypadł na jeden z olbrzymich placów, na których Nansurczycy ćwiczyli musztrę. Kary skoczył naprzód ze zdwojoną energią. Cnaiür sięgnął po łuk, założył strzałę na cięciwę i zastrzelił najbliższego Kiana, pędzącego za nim w morzu pyłu. Druga strzała trafiła w szyję następnego konia i cała gromada fanimów runęła na ziemię, wzburzając pióropusz kurzu. – Zirkirtaaa! – zawołał. Kobieta zapiszczała ze strachu. Spojrzał w przód. Dziesiątki Kianów tłoczyły się w zachodnim wejściu na plac. Skurwysyny… Skręcił ostro, chociaż kary zaczynał robić bokami, i pomknął w stronę północnego wyjścia; w duchu błogosławił Nansurczyków za niewolnicze umiłowanie kompasu. Chrapliwe wrzaski „Ût-ût-ût-ût!” wzniosły się pod niebo. Bezimienna kobieta załkała. Mieszczące się w namiotach nansurskie koszary stały wzdłuż północnego skraju placu w równym szeregu, jak opiłowane zęby. Przedzielająca je luka była coraz bliżej. Kobieta na przemian to zerkała do przodu, to znów wykręcała głowę, patrząc na goniących ich Kianów; wyglądało to niedorzecznie, ale czarnowłosy maluch usiłował naśladować jej ruchy. To dziwne, pomyślał Cnaiür, że dzieci wiedzą, kiedy zachować spokój. Niespodziewanie fanimscy jeźdźcy wyroili się również przy północnym wyjściu. Szarpnął wodze w prawo i zaczął pędzić wzdłuż szeregu przestronnych, białych namiotów, szukając choćby najmniejszej przerwy między nimi. Nic nie znalazł, pomknął więc do rogu. Od wschodu wlewało się coraz więcej Kianów, którzy wachlarzowato rozpraszali się po placu. Ci za plecami Cnaiüra byli coraz bliżej; następne strzały śmignęły mu koło głowy. Skręcił ostro i zrzucił kobietę z siodła. Dopiero teraz dziecko wydarło się na całe gardło. Cisnął jej nóż, żeby mogła rozciąć płótno namiotu… Powietrze drżało od łoskotu kopyt i okrzyków pogan. – Uciekaj! – ryknął. – No uciekajże! Pochłonął go obłok kurzu. Roześmiał się i odwrócił do Kianów. Wyciągając miecz z pochwy płynnym ruchem uniknął cięcia sejmitara i dźgnął napastnika pod pachę. Zamaszystym cięciem strzaskał broń następnego i rozorał mu policzek, a kiedy dureń odruchowo zasłonił się ręką, przebił mu srebrną kolczugę. Krew trysnęła jak wino z przekłutego bukłaka. Zaparł się o tarczę kolejnego napastnika i grzmotnął mieczem jak maczugą: Kian przekoziołkował przez zad konia i cudem chyba wylądował na czworakach. Hełm mu spadł i potoczył się pod tratujące wszystko kopyta. Cnaiür zmienił chwyt na broni i pchnął go od góry w tył głowy. Stanął w strzemionach i zamachnął się mieczem. Kropelki krwi bryznęły zaskoczonym napastnikom w twarz. – Który?! – zawołał w swojej świętej mowie. Ciął na odlew pozbawione jeźdźców konie, które chwilowo oddzielały go od wrogów. Jeden padł, młócąc nogami ziemię, drugi zakwiczał i wierzgnął prosto w stłoczonych pogan. – Jestem Cnaiür urs Skiötha, najgwałtowniejszy z ludzi! – Kary na chwiejnych nogach zrobił krok do przodu. – Na rękach noszę ślady waszych ojców i braci! Spod srebrzystych pogańskich hełmów łyskały białka oczu. Paru Kianów coś krzyknęło. – Który mnie zabije?! – ryknął zapalczywie. Przeszywający kobiecy krzyk. Obejrzał się przez ramię: bezimienna kobieta stała przy wejściu do namiotu i machała do niego. Nożem, który jej rzucił, dawała mu znaki, żeby szedł za nią. Przez mgnienie oka wydało mu się, że ją zna, zna ją od dawna, że przez całe lata byli kochankami. Promienie słońca wdzierały się do namiotu przez rozoraną nożem tylną ścianę. Nagle w górze zamajaczył cień. Cnaiür usłyszał coś nie całkiem… Tym razem krzyk Kianów zabrzmiał zupełnie inaczej. Był w nim strach. Sięgnął za pas i ścisnął w dłoni ojcowską błyskotkę. Spojrzał w szeroko otwarte, zdumione oczy kobiety. Ponad jej ramieniem spoglądały na niego oczy jej synka… Bo teraz już wiedział. To był chłopiec. Chciał krzyknąć. Stali się cieniami w rzece ognia.
|