 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Skończywszy zbierać rzeczy dla siebie, zaczął rozglądać się za częściami dla Zema. Skrzyń, które mogły je zawierać było znacznie mniej, każda miała etykietkę ostrzegającą o rodzaju zawartości. Nigdy wcześniej ich nie ruszali. Były zabezpieczone alarmem i próżnia wie, czym jeszcze. Kosmos jeden wiedział, co by się stało, gdyby spróbował się do nich dobrać, lecz interes to interes. Musieli go wypełnić. Szybko znalazł pierwszą ze skrzyń. Miały inną barwę, zaś na ich ściankach były wyrysowane znaki różnych poważnych korporacji, zajmujących się zaawansowaną technologią. Na każdej widniały ostrzeżenia przed nieuprawnioną próbą otwarcia. Arto wierzył, że skaner poradzi sobie ze wszystkim. Skoro potrafi rozkodować zamek, myślał, to musi to wyglądać na uprawniony dostęp. Po co Zem by go dawał, gdyby było inaczej? Zawahał się, lecz tylko na chwilę. Zatrzaski odskoczyły tak samo jak przy zwyczajnej skrzyni. Nic się nie stało. Poświecił latarką do wnętrza. Nikomu innemu nie pozwolił się nawet zbliżyć, z wyjątkiem Żimmiego. Razem pochylili się nad jej zawartością. Miniaturowe podzespoły. Takie same, z których składały się automaty poszukujące. Skrzynię wypełniały ściśle upakowane, przezroczyste, zafoliowane pudełka długości dwudziestu centymetrów i o połowę węższe. W nich tkwiły mniejsze, wielkości jego najmniejszego paznokcia. Całość, zabezpieczona pianką, szczelnie wypełniała skrzynię, utrzymując zawartość na swoim miejscu. W każdym pudełeczku tkwiło kilka ledwo dostrzegalnych ziarenek, zanurzonych w gęstej mazi ochronnej. Do czego Zem mógłby ich potrzebować? Arto uparcie przychodziła na myśl tylko jedna możliwość. Starszaki znowu bawią się pluskwami. A myślał, że Zem był mądrzejszy. Cóż, jeśli się chce wymrozić ze stacji, to proszę bardzo. Nie będzie za nim płakał. Wie, na co się porywa. Gorzej, że jak go złapią, zaczną pytać skąd wziął takie części… Ostrożnie sięgnął po jedno z opakowań. Zawierało ze sto elementów, znacznie więcej, niż potrzebował. Zawahał się. Jego palce znieruchomiały, by po chwili delikatnie dotknąć gładkiej, foliowej powierzchni. Czy tak cenne towary nie mają dodatkowych zabezpieczeń? – Zaczekaj! – Żimmy złapał go za rękę. – Patrz! W milczeniu przysunął palec do krawędzi pudełka. Nie dotknął go, tylko wskazał. Arto przeklął się, że sam wcześniej nie zauważył ukrytego pod folią niewielkiego, podłużnego obiektu, długiego na pół centymetra, grubości kilkudziesięciu skręconych ze sobą włosów. Pluskwa. Nie widział żadnej na własne oczy, lecz był pewien, że to ona, bo wyglądała jak projekcja ze stron encyklopedii. Nie wiedział o nich wiele; wszystko, co tam pisali sprowadzało się do ostrzeżeń czego nie należy z nią robić. Jej konstrukcja była tajemnicą – dopóki ktoś ciekawski nie próbował się do niej dobrać. Lecz wtedy… Próżnia z umowy. Jak mógłby ją oszukać, skoro nie potrafił oszukać własnej? Mógł wykorzystywać jej słabości, by się ukryć, by wejść tam, gdzie nie powinien, ale nie potrafił wykraść czegoś, co było nią zabezpieczone. Dlaczego Zem go nie ostrzegł? Musiał coś wiedzieć! Coś, cokolwiek… – Nie damy rady – szepnął Żimmy. – Jeśli wyniesiemy to z magazynu… Rezygnacja Żimmiego podziałała jak wyzwanie. Musiał być jakiś sposób. Przecież to nie jest pluskwa dla ludzi. Nie wykrywa pulsu, nie uaktywnia się, gdy jest poza ciałem. Nie zareagowała, gdy otworzył skrzynię, ani gdy dotknął pudełka. Dlaczego? Jeśli miała zabezpieczać towar… Chyba że została zablokowana, gdy elektronika skrzyni odebrała kod autoryzacji. Jeśli tak, to była jego wielka szansa, o jakiej nigdy nie odważył się śnić. Musiał się tylko upewnić, że pluskwa pozostanie cicho, nieważne co się stanie. Wiedział jak to zrobić – musiał ją odciąć od systemu. – Przynieś mi taśmę ekranującą – odszepnął równie cicho – nie konstrukcyjną, taką zwykłą, ciężką. Poszukaj, gdzieś musi tu być. – Co chcesz zrobić? – Żimmy się przestraszył. Tylko odrobinę, lecz Arto to zauważył. – Złapią nas przez ciebie! – Wiem, co robię – spróbował dodać swojemu głosowi pewności siebie. – Mogę ją oszukać. Gra nie toczyła się już tylko o zadowolenie Zema. Żimmy nie odpowiedział. Zniknął na kilka minut, a gdy wrócił, trzymał w ręku małą rolkę taśmy. Bez słowa podał ją Arto. Widział, jak bacznie go obserwuje, jak się spina, gotowy do ucieczki. Jego ciało reagowało podobnie. Wyjął niewielki, ostry nożyk. Opuszkami dłoni delikatnie poruszył pudełko i uniósł jego brzeg w górę. Ostrożnie przebił folię. Pluskwa okazała się być luźno wsunięta między nią a opakowanie. Delikatnymi ruchami wytrząsnął ją na kawałek taśmy. Wciąż nic się nie działo. Obserwujący ich wojownicy wstrzymali oddech. Twarz Żimmiego stężała na plastal, lecz umysł kapitana był spokojny. Odsunął pudełko na bok i bardzo powoli zaczął owijać taśmę dookoła pluskwy. Grubo złożona folia działała niczym ekran reaktora, lecz nie wiedział, ile potrzeba warstw, by całkowicie stłumić sygnał, nakładał więc kolejną i kolejną, aż wokół pluskwy powstało wrzeciono grubości jego małego palca. Wtedy przestał. Odetchnął. Odciął taśmę od rolki, wziął wrzeciono w dwa palce i wydobył ze skrzyni. Nic się nie stało. Trzymając pluskwę w palcach, wolną ręką wydobył pudełko z częściami i podał je jednemu ze skamieniałych chłopców. Ten ocknął się i pośpiesznie, zbyt pośpiesznie, schował je do plecaka. Nerwowość wisiała w powietrzu, lecz on był pewien, że pluskwa nie stanowi już zagrożenia. Wsunął ją do swojej kieszeni i dobrze zapiął, nie próbując kryć tego, co robi. – Czyś ty zwariował? – drżący szept Żimmiego stał się głośniejszy. – Teraz jest nieszkodliwa – odpowiedział. – Wykorzystam ją, by lepiej ją poznać. – Przez ciebie wszyscy wylądujemy w akademii! Wiesz, co się stało z tymi, którzy… – To nie jest pluskwa dla dzieci, Żim! – upomniał go. – Nawet jeśli działa podobnie, dorośli nie będą wiedzieć niczego, poza tym, że jej nie ma. Póki jest w folii, póty jej nie odnajdą, nie rozumiesz? A ja jej nie odwinę, dopóki nie będę miał pewności, że nic się nie stanie. Wiem, co robię. Żimmy rozumiał, lecz strach przysłaniał mu trzeźwe myślenie. Tacy jak on nigdy by niczego nie odkryli. Za bardzo bali się ryzykować, nawet gdy ryzyko było niewielkie. Ile miał czasu? Nie wiedział czy i jak często taka pluskwa kontaktuje się z centralą i kiedy, jeśli kiedykolwiek, ta zauważy, że nie odpowiada na wezwanie. Musiał się spieszyć. – Nie siedźcie tak i nie gapcie się na mnie jak na starszaka – ofuknął ich, wyrywając z odrętwienia. – Pomóżcie mi to zamknąć! Musimy znaleźć resztę towaru.
Zem nie kłamał. Dekoder skanera bez trudu rozpracowywał kolejne zamki. Szybko zdobywali kolejne części. Za każdym razem Arto wycinał z opakowań kolejne pluskwy, lecz zostawiał je w skrzyniach, jakby wpadły tam przypadkiem podczas pakowania. Nic innego nie mógł wymyślić – nie wtedy, gdy sam bał się tak bardzo, że ledwie powstrzymywał ręce od drżenia, za każdym razem, gdy rozcinał kolejne opakowanie. Pracowali sprawnie i cicho, choć chłopcy, którzy widzieli jak chował pluskwę stali się bardzo nerwowi. Ich kapitan przekroczył granicę bezpieczeństwa, a oni nie rozumieli dlaczego. Lecz nawet nerwowi, wciąż zachowywali czujność. Byli w pobliżu wrót, gdy pojawiło się niebezpieczeństwo. Znaleźli kolejną skrzynię. Otworzył ją i wtedy usłyszał ciche, ostrzegawcze piśnięcie. Zamarł, skryty za skrzynią. Gdy wychylił głowę, dostrzegł strażnika. Dorosły leniwie wszedł do hali i skierował się w stronę rzędów półek i skrzyń. Rutynowy, nudny spacer. Nie mógł się przydarzyć w gorszym momencie. Pech chciał, że strażnik zbliżył się do tego samego stosu, na którym leżał jeden z chłopców – ten, który ich ostrzegł o zagrożeniu i który teraz sam znajdował się w kłopotach. Kulił się za skrzynią, w pełnym blasku świecącej nad wrotami lampy. Wystarczyło, by strażnik przeszedł kilka kroków w głąb hali i przypadkowo spojrzał w górę. Nawet ślepy by go zauważył. I była jeszcze otwarta skrzynia, tuż obok, po drugiej stronie… Zastygli w oczekiwaniu na katastrofę. Strażnik wciąż się zbliżał, powoli, krok za krokiem. Lekkie, rytmiczne stukanie butów zdawało się odmierzać czas do wykrycia ich obecności. Arto spojrzał na pozostałych chłopców, skulonych niedaleko w swoich kryjówkach. Gdy to zauważyli, kiwnął głową w stronę zagrożonego obserwatora i wykonał kilka szybkich, krótkich ruchów dłonią. Po cichu zaczęli schodzić w dół. Nagłe głośne szurnięcie i głuche uderzenie zaskoczyło wszystkich. Strażnik odwrócił głowę niemal dokładnie w stronę Arto. Ledwo zdołał schować się za skrzynią, mając nadzieję, że go nie zauważył. Wiedział, że strażnik lada moment ruszy w ich stronę, lecz nie miał jak zamknąć skrzyni. Zostawił ją. Szybko i zwinnie niczym kot, zsunął się dwie skrzynie niżej. Pozostali wojownicy byli już na podłodze. Czoło jednego z nich, ledwo utrzymującego się na nogach, znaczył ślad po uderzeniu. Poczuł złość. Przez tę niezdarę wszyscy mogli zostać wykryci. – Kici, kici! – strażnik zatrzymał się na chwilę. – Jesteś tu? Znowu kroki. Zbliżały się prosto do jego kryjówki. Wkrótce strażnik zobaczy otwartą skrzynię, a wtedy… To się nie może dziać, pomyślał rozpaczliwie, kuląc się za skrzynią, szukając drogi ucieczki. Potrzebujemy tylko trochę rzeczy, dla siebie. Dlaczego nie chcą nam na to pozwolić? Nagły dźwięk alarmu sprawił, że zadrżał w panice. Więc wpadli. Odważył się wyjrzeć zza skrzyni. Obrócony plecami strażnik stał ledwie kilkanaście metrów dalej, przy samym końcu stosu. Patrzył w stronę strażnicy. Pięć kroków więcej i… – Orfius, na próżnię! Jesteś tutaj? – głośny, znajomy głos dobiegał z placu przed wrotami – Tu się chowasz? Odpowiadaj! Spływająca ulga zrozumienia przyprawiła Arto o drżenie. Świetna robota, Kerell, ale teraz bądź ostrożny. Nie zapominaj, co mówiłem o dorosłych. Strażnik przy wrotach cofnął się. Arto przyskoczył do skrzyni i przysunął wieko na miejsce. Dał znak obserwatorowi na szczycie, by uważał. Wciąż tkwił w snopie światła z lampy. Tamten zrozumiał i ukrył się w cieniu skrzyni. Upewniwszy się, że nie widać nikogo więcej, zaczął obserwować plac przed magazynem. Nie było dość czasu, by piąty strażnik zdołał wrócić z komisariatu. Mogło ich być najwyżej czterech. Kerell był zbyt pewny siebie. Wlazł naprawdę daleko, prawie pod same wrota, zręcznie wymijając strażnika ze strażnicy. Gdy przyspieszył, strażnik dogonił go i energicznie odwrócił przodem. – Co ty sobie wyobrażasz, dzieciaku? – usłyszał. – Tu nie można wchodzić! Kerell zdawał się być nie speszony. Kłamać potrafili wszyscy, bo musieli, ale on był w tym mistrzem. Nikt nie potrafił tak dobrać wyrazu twarzy czy tonu głosu, lecz umiejętności to jedno, a wyobraźnia drugie. Arto był ciekaw co wymyśli. – Nie widział pan moich kolegów? Takich dwóch. Udawanie kopalniaka było najlepszą rzeczą jaką Kerell mógł zrobić. Arto uważnie obserwował całe zajście. Ze swojego miejsca miał dobry widok na wszystko, co się działo za na wpół uchylonymi wrotami, a i Kerell był niedaleko. Do rozmawiającej dwójki dołączył strażnik z magazynu. Wciąż brakowało dwóch. Bał się, że któryś zajdzie ich nagle od tyłu. – To teren zakazany dla dzieci. Po co się tu kręcisz, co? – No właśnie mówię… Czasem się tu bawimy. To coś złego? – Hej, hej, mały, powoli… zaczekaj! – Kerell nagle odwrócił się od strażnika i odbiegł na bok. – Co ty sobie wyobrażasz, gdzie… Stój, mówię! Kerell próbował zwrócić na siebie jak największą uwagę, ale to, co teraz wyprawiał ocierało się już o granice rozsądku. Strażnicy mieli karabiny ogłuszające. Nie używali ich na dzieciach, lecz jego zachowanie… Kerell polazł dalej, bezczelnie kręcąc się dookoła. Ciągle zbliżał się do wrót, pomimo dwóch zdenerwowanych tym strażników, którym zręcznie się wymykał. Zajrzał nawet za stojące tuż obok półautomatyczne podnośniki. Dopiero tam zdołali go złapać. Odwrócili go przodem do siebie, przodem do wrót. Mógł zajrzeć do środka. Czy ich zauważył? W przeciwieństwie do dorosłych wiedział, czego szukać. Oby tylko Żor ostrzegł Liena, że to jeszcze nie koniec akcji, pomyślał Arto. Musi się dowiedzieć, że jeszcze nie wyszliśmy, że musi zablokować komputer po raz trzeci. Inaczej kody naszych pluskiew powędrują do urzędu i… – Co ty do wszystkich komet wyprawiasz? – jeden ze zdenerwowanych strażników mocno potrząsnął chłopcem. – Myślisz, że gdzie jesteś, na promenadzie? Tu nawet dorosłym nie można wchodzić! – No ale… tylko ich szukam. To nic złego. Nie wiem, czy tu byli, może nie. Och… Jasne, że nie! – uderzył się dłonią w czoło. – Ale jestem głupi! Przecież ten alarm… Arto cofnął się, słysząc dobiegające z przybudówki głośne przekleństwo. Za moment wyleciał z niej trzeci strażnik, klnąc przeraźliwie. W tym krótkim czasie Arto wiele się nauczył. – Nie wierzę! To gówno znowu leży! – krzyknął, idąc do wrót. Jego twarz była prawie czerwona. – Co tym razem? Gryzonie dobrały się do przekaźników? Nigdy nie zrobię tej… – dostrzegł Kerella i trzymających go strażników. Ze złością uniósł dłoń. – Niech to zaraza, zabierzcie stąd tego malucha, bo nie odpowiadam za siebie! Ile razy któryś się tu kręci, zaraz wysiada cały system. Albo to jakieś zwarcie, albo ten komputer jest, od początku do końca, po prostu do dupy. Do dupy! – powtórzył ostro. Arto zrozumiał, że magazynier nie słyszał alarmu. Zapamiętał tę informację. Wnętrze pomieszczenia było izolowane od hałasu. Magazynier zniknął gdzieś na zewnątrz. Mógł być wściekły, ale nie był niebezpieczny. Nie wtedy, gdy był na zewnątrz, a oni w środku. Jeden ze strażników wskazał go Kerellowi. – Widzisz go? – spytał. – Wiesz, co może z tobą zrobić? Słuchaj, twoi koledzy już tu byli. Odesłaliśmy ich do domu. Teraz ja zrobię to samo z tobą i klnę się na Matkę Ziemię, jak spróbujesz uciec, to nie zawaham się tego użyć – dotknął karabinu. – Jak się nazywasz? – Ja? Kerell Zemkin, proszę pana. Przepraszam naprawdę, ale… – Kerell Zemkin… – drugi strażnik już coś sprawdzał na podręcznej konsoli. Była niezależna od komputera, ale korzystała z jego łącza do sieci. Strażnik mógł polegać jedynie na tym, co miał w jej pamięci. – A to niespodzianka! Trzy miesiące temu też szukałeś kolegów, tak? – No… Oni zawsze się przede mną chowają. Myślą, że jak uciekną tutaj, to ich nie znajdę… – Jasne. A ja mam na drugie dureń. Hauka, weź Jalo i sprawdź, czy coś się nie dzieje. Zostawcie przekaźnik, to jest teraz ważniejsze. – Dobra, ale pilnuj chłopaka – głos dochodził z zasłoniętego ścianą parku maszyn. Arto wreszcie poznał lokalizację wszystkich strażników – Jakby co… – Poczekamy. Strażnik zabrał Kerella do strażnicy. Inny podszedł do wrót i wszedł do środka. Rozejrzał się, nasłuchując. Znieruchomieli w swoich kryjówkach, cisi niczym kot czający się przy szczurzym gnieździe, bojąc się choćby głośniej odetchnąć. Strażnik wyszedł. Odetchnął. Sprawdził na skanerze czego im brakowało. Nawet gdyby chciał, teraz nie mógł wyprowadzić grupy z magazynu. Alarm musiał zamilknąć, a chłopcy trochę się uspokoić. Mimo tego nagle zaczęło mu się bardzo spieszyć. Dał znak innym, by się wycofali do tylnej części magazynu. Sam wrócił do skrzyni. Chwilę potem był na dole, przy dwójce towarzyszy. – Na razie czekamy – uprzedził ich pytanie. – Jeszcze trzy skrzynie. Potem idziemy.
Skończyli pięć minut później. Przez nieprzewidziany wypadek wszyscy stali się ostrożniejsi, zwłaszcza wojownik ze śladem uderzenia na czole. Zebrali się przy drzwiach, gotowi do opuszczenia magazynu. Nerwowość powróciła. Nikt nie wiedział, czy zaniepokojeni dwoma alarmami strażnicy nie zaczęli patrolować korytarza. Mogliby w ostateczności uciec przez główne wejście, lecz spaliliby tym magazyn, być może na zawsze. Chwilę nasłuchiwał przy drzwiach, ze wzmacniaczem przytkniętym do ściany. Usłyszał jedynie szum pracujących turbin. Miał nadzieję, że Lien zrobi swoje. Trzy blokady w ciągu tego samego rozjaśnienia to dużo, lecz dorośli nie potrafili być podejrzliwi. Kiwnął głową. Wszyscy przypadli do ściany. Żimmy z Dertem zajęli się drzwiami, unikając przedwczesnego wejścia w strefę działania czujników. Mieli zabezpieczyć wejście na przyszłość, gdy reszta zacznie uciekać. – Idziemy! – rzucił szybko, gdy drzwi stanęły otworem. Odepchnął się od ściany. Niemal natychmiast rozległ się sygnał alarmowy. Mieli szczęście. Korytarz był pusty. Dotarcie do szybu zajęło im mniej czasu, niż przebycie tej samej drogi w odwrotnym kierunku. Pozostawiony w szybie wojownik już na nich czekał. Uchylił kratkę i wyrzucił na zewnątrz drabinkę z włókna. Wchodzili kolejno, szybko, bez hałasu, bez przepychania się, ci z towarem jako pierwsi. Arto czekał. Założył słuchawkę i mikrofon. Panowała cisza. Wszystko szło zgodnie z planem. Żimmy i Dert dołączyli dopiero po minucie. Wspięli się do szybu, zwinęli drabinkę i umocowali kratkę. – Nic się nie stało? – dopiero teraz odezwał się do mikrofonu. – Wszystko w porządku – usłyszał głos Żora. – Wycofujemy się? – Tak. |