powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

Bardzo mętne popłuczyny po Magnolii
‹Hawaje Oslo›
Przed kinem sięgającym po polifoniczną narrację staje mnóstwo trudności, ale i więcej możliwości realizacyjnych. Taka konstrukcja ostatnimi laty sprawdziła się jak żadna inna w stawianiu niewygodnych pytań, dyskusjach i szczerych aż do bólu opowieściach. Takie prowadzenie historii wymaga zręcznego rzemieślnika, ale i autora z własną refleksją. W tej drugiej roli Erik Poppe sprawdza się nie najlepiej.
Zawartość ekstraktu: 30%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ponad dekadę temu pewien reżyser zrobił kultowy film, poskładany z kilku, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego wątków. Rozsypane fragmenty ostatecznie tworzyły jednak spójną i logiczną całość. Co więcej, facet był nieprzeciętnego formatu cwaniakiem. Pożyczał z innych filmów i od innych twórców, a jeszcze potrafił tym oszołomić, położyć świat na kolana. To jedna ze składowych fenomenu Quentina Tarantino: umie tak sprytnie buchnąć coś twórcy, że ten nawet nie odczuje kradzieży.
Skoczmy do roku 2000. Na ekranach naszych kin zagościła „Magnolia” Paula Thomasa Andersona o konstrukcji scenariuszowej podobnej do „Pulp fiction”. Szybko podbiła serca wielu fanów i krytyków, a samego reżysera wywindowała do hollywoodzkiej czołówki. Dlaczego? Między innymi dlatego, że Andersonowi w swoim filmie udało się złapać na taśmie filmowej ważny fragment życia.
Rok później, znowu powielając pomysł na mozaikową budowę fabuły, zabłysnął meksykański reżyser Alejandro González Inárritu ze swoim „Amores Perros”. Zachwytom nie było końca, po drodze film zebrał górę nagród, którą zwieńczyła nominacja do Oscara. Nie muszę chyba dodawać, że następny film Ińárritu zrobił za amerykańskie pieniądze, z Seanem Pennem, Benicio Del Toro i Naomi Watts w obsadzie.
Na przykładzie „Hawajów, Oslo” norweskiego reżysera Erika Poppe’a jak na dłoni widać, że udane łączenie licznych wątków to nie film, a zdolność niepogubienia się w tej gmatwaninie nie czyni reżysera człowiekiem z wizją. Podpatrzył u najlepszych wzorców: Tarantino, Andersona i Inárritu, jak należy mozaikowe dzieło skomponować i chyba uznał, że to absolutnie wystarczy za filmową fabułę. Zatem cały zapał przelewa na konstrukcję. Słusznie – wierzę w komplikacje wynikające z pracy nad tego typu fabułą. Wierzę również, że wymaga ona o niebo więcej czasu i poświecenia niż opowieści z narracją linearną. Doceniam mozół i wysiłek Poppe’a włożony w scenariusz. Tak się skupił i napocił, żeby żaden wątek nie pozostał niedomknięty, nielogicznie rzucony na pastwę losu, że kompletnie zapomniał o włożeniu do tego ślicznego pudełeczka jakiejś sensownej myśli. Ta wymuskana powierzchnia nie kryje pod sobą żadnego znaczenia, ani jednej obserwacji. Tylko pseudofilozoficzny bełkot, w którym żadna ze składowych nie łączy się z inną, dając wniosek, a i każda z osobna nie niesie ze sobą mądrej wymowy czy chociaż jej sugestii otwierającej pole do popisu dla widza. Najkrócej rzecz ujmując, cały czas nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Poppe nie ma mi nic do powiedzenia, ale albo sam nie jest tego świadom, albo próbuje zamaskować braki w treści skrzętnym układem kadrów, w duchu licząc, że widz ustali uzasadnienie tego bałaganu samodzielnie. Dopracowując złożoność formalnej strony „Hawajów, Oslo”, skazał zamkniętą w filmie opowieść na chaos. Chaos sentymentalnych i pretensjonalnych wątków, wątłych pod względem fabularnym, ubogich pod względem przenikliwości. Odbiera swojemu filmowi ciężar i charakter poczucia mówienia o czymkolwiek ważnym.
Zawartość norweskiego filmu paradoksalnie ma korzenie u mistrzów, od których Poppe zapożyczył pomysł. Po tarantinowsku podkrada różne filmowe numery (np. jeden z bohaterów jest pielęgniarzem, jak Phillip Seymour Hoffman w „Magnolii”). Wedle andersonowskiego przykładu pije do zilustrowania prawdziwych ludzi. Nie jest jednak sprytny i nie udaje mu się w swoich dziwnych bohaterach umieścić ludzkiego pierwiastka, umożliwiającego nawiązanie więzi między postacią na ekranie a oglądającym. Przez cały seans nie pozbawia nas wrażenia, że ważka historyjka znalazła się w filmie bardziej przypadkiem niż z zamierzenia. I nie muszę chyba dodawać, kto był zeszłorocznym kandydatem wystawionym przez Norwegów w wyścigu po oscarową nominację.



Tytuł: Hawaje Oslo
Tytuł oryginalny: Hawaii, Oslo
Reżyseria: Erik Poppe
Zdjęcia: Ulf Brantås
Scenariusz: Harald Rosenløw-Eeg
Obsada: Trond Espen Seim, Jan Gunnar Røise, Evy Elise Kasseth Røsten
Muzyka: John Erik Kaada, Bugge Wesseltoft
Rok produkcji: 2004
Kraj produkcji: Dania, Norwegia, Szwecja
Dystrybutor: Best Film
Data premiery: 3 lutego 2006
Czas projekcji: 125 min.
WWW: Strona
Gatunek: dramat
Ekstrakt: 30%
powrót do indeksunastępna strona

63
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.