powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

Zanim Cię znajdę
John Irving
Fragment powieści
Prezentujemy fragment nowej powieści Johna Irwinga „Zanim Cię znajdę”. Ksiązka ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wedle słów matki, Jack Burns był aktorem, zanim tak naprawdę nim został, lecz jego najżywszym wspomnieniem z dzieciństwa były chwile, gdy czuł się zmuszony ująć ją za rękę. Wtedy nie grał.
Oczywiście nie pamiętamy wiele z okresu, nim skończymy cztery lub pięć lat, nasze najwcześniejsze wspomnienia zaś są nad wyraz wybiórcze, niekompletne, a nawet zafałszowane. To, co w mniemaniu Jacka było pierwszą okazją, gdy zapragnął chwycić matczyną rękę, najpewniej nastąpiło setny bądź dwusetny raz.
Testy przedszkolne wykazały, iż Jack Burns dysponował rozwiniętym nad wiek zasobem słownictwa, co często się zdarza wśród jedynaków nawykłych do rozmów z dorosłymi, a zwłaszcza jedynaków wychowywanych przez jedno z rodziców. Istotniejsza jednak była, według testów, jego pamięć następstwa zdarzeń, którą w wieku trzech lat miał na poziomie dziewięciolatka. W wieku lat czterech zdolność Jacka do zapamiętywania szczegółów i pojmowanie linearności czasu równały się umiejętnościom dziecka jedenastoletniego. (Owe szczegóły dotyczyły – lecz nie zamykały się na nich – spraw trywialnych, takich jak elementy garderoby oraz nazwy ulic).
Wyniki wspomnianych testów wywarły ogromne wrażenie na Alice, matce Jacka, która uważała syna za roztrzepanego; twierdziła, iż jego skłonność do fantazjowania czyni go nad wiek niedojrzałym.
Jesienią 1969 roku, kiedy Jack miał cztery lata i jeszcze nie chodził do przedszkola, matka zaprowadziła go na róg Pickthall i Hutchings Hill Road w Forest Hill, ładnej dzielnicy Toronto. Czekali na koniec lekcji, tak aby, jak wyjaśniła Alice, Jack mógł zobaczyć dziewczęta.
Święta Hilda nosiła wówczas nazwę „kościelnej szkoły dla dziewcząt” od przedszkola aż do trzynastej klasy, istniejącej jeszcze wtedy w Kanadzie. Zgodnie z postanowieniem matki, właśnie tutaj Jack miał rozpocząć edukację, pomimo że był chłopcem. Alice odczekała z zakomunikowaniem mu tej decyzji do chwili, gdy główne drzwi otworzyły się zachęcająco i na zewnątrz wyległa gromada dziewcząt w rozmaitych stadiach niechlujstwa i wdzięku, o ponurych, a niekiedy egzaltowanych minach.
– W przyszłym roku – oznajmiła Alice – Święta Hilda przyjmie chłopców. Kilku, i tylko do czwartej klasy.
Jack nie mógł się ruszyć; ba, ledwie mógł oddychać. Dziewczęta mijały go ze wszystkich stron, niektóre wielkie i hałaśliwe, wszystkie zaś w mundurkach w kolorach, jakie w przyszłości miał uznać za pogrzebowe, a mianowicie brązowym i szarym. Dziewczęta nosiły szare swetry bądź brązowe blezery, zarzucone na białe bluzki.
– Przyjmą cię – zapewniła go matka. – Już ja tego dopilnuję.
– Jak? – spytał.
– Jeszcze nie wiem – odrzekła Alice.
Dziewczęta miały na sobie szare marszczone spódnice oraz długie szare skarpety, które Kanadyjczycy nazywają „podkolanówkami”. Jack po raz pierwszy ujrzał tyle gołych nóg. Jeszcze nie pojmował, co za wewnętrzny niepokój kazał dziewczętom opuszczać skarpetki do kostek, a przynajmniej poniżej łydki, wbrew szkolnemu regulaminowi, nakazującemu nosić podkolanówki pod kolanami.
Jack Burns stwierdził ponadto, że dziewczęta w ogóle go nie zauważyły albo spoglądały przez niego, jak gdyby był przezroczysty. Lecz znalazła się jedna starsza dziewczyna o kobieco zaokrąglonych piersiach oraz biodrach i ustach równie pełnych jak usta Alice, która utkwiła wzrok w oczach Jacka, jakby nie mogła odwrócić głowy.
Mając cztery lata Jack nie był pewien, które z nich tak naprawdę uległo magii chwili. Bez względu na stan faktyczny dziewczyna spoglądała na niego tak domyślnie, że z przerażenia dostał gęsiej skórki. Może zobaczyła, jak będzie wyglądał jako nastolatek bądź dorosły mężczyzna, co wzbudziło w niej tęsknotę i desperację. (Lub lęk i poniżenie, jak stwierdził pewnego dnia Jack Burns, kiedy ta sama dziewczyna nieoczekiwanie odwróciła wzrok).
Jack i jego mama stali w morzu dziewcząt, dopóki tupot oraz deprymujące, acz zaraźliwe wybuchy śmiechu nie ustąpiły pola ciszy. W ciepłym, wczesnojesiennym powietrzu zawisła wszelako ich woń, którą chłopiec z wahaniem wciągnął w płuca, mylnie biorąc ją za zapach perfum. Nie były to bowiem perfumy, lecz aromat samych dziewcząt, którego Jack Burns nigdy nie miał traktować obojętnie i który zawsze bezbłędnie rozpoznawał. Nawet gdy skończył już czwartą klasę.
– Ale dlaczego tutaj? – zapytał matkę, kiedy ostatnia z dziewcząt znikła im z oczu. Na opustoszałej ulicy wirowały tylko opadłe liście.
– Bo to dobra szkoła – skwitowała Alice. – I z dziewczętami będziesz bezpieczny – uzupełniła.
Jack chyba nie podzielał zdania matki, gdyż ni stąd, ni zowąd chwycił ją za rękę.

Jesienią, na rok przed przyjęciem Jacka do Świętej Hildy, matka nie szczędziła chłopcu niespodzianek. Po zaprezentowaniu mu uczennic, które miały wkrótce zdominować jego życie, Alice oznajmiła, iż zamierza objechać północną Europę w poszukiwaniu ojca Jacka. Wiedziała, w których miastach w okolicy Morza Północnego i Bałtyckiego mógł się ukrywać; razem wytropią go i przypomną mu o jego „zaniedbanych obowiązkach”. Często mówiła tak o sobie i o Jacku. „Zaniedbane obowiązki”. Nawet w wieku czterech lat Jack rozumiał, że ojciec porzucił ich na dobre, i to jeszcze przed jego urodzeniem.
A kiedy matka zapewniała, że będzie po drodze zarabiać na życie, Jack wiedział, na czym będzie polegało to zajęcie. Podobnie jak jej ojciec, Alice wykonywała tatuaże. Była to jedyna rzecz, na której się znała.
W miastach znajdujących się na trasie ich podróży dostanie pracę w salonach tatuażu. Ich właściciele wiedzieli, że pobierała nauki u ojca, słynnego mistrza tatuażu z Edynburga, a dokładnie Port of Leith, gdzie miała nieszczęście poznać ojca Jacka. Tam też wpędził ją w kłopoty, a następnie porzucił.
Według relacji Alice, ojciec Jacka odpłynął na pokładzie „Nowej Szkocji”, zmierzającej do Halifaxu. Miał po nich przysłać, jak tylko dostanie dobrą pracę, tak przynajmniej obiecał. Jednakże Alice nigdy nie dostała od niego żadnej wiadomości, docierały do niej tylko wieści na jego temat. Przed opuszczeniem Halifaxu nie omieszkał wyciąć kolejnego numeru.

Urodzony jako Callum Burns, ojciec Jacka jeszcze na studiach zmienił imię na William. Jego rodzic nosił imię Alasdair, co, zdaniem Williama, wyczerpywało limit szkockości na całą rodzinę. W Edynburgu, w okresie poprzedzającym skandaliczną ucieczkę do Nowej Szkocji, William Burns współpracował z Królewską Akademią Organistów, co oznaczało, że prócz wyższego wykształcenia muzycznego posiadał dyplom z gry na organach. Kiedy poznał matkę Jacka, był organistą w parafii South Leith, gdzie Alice śpiewała w chórze.

W kościele South Leith chór i organy znajdowały się z tyłu. Chórzyści zajmowali dwadzieścia miejsc: najpierw kobiety, a mężczyźni za nimi. William nalegał, aby podczas kazania Alice wychylała się do przodu, tak by mógł ją widzieć. Nosiła niebieską szatę (niebieską jak sójka amerykańska, opowiadała Jackowi) z białym kołnierzem. Zakochała się w Williamie w kwietniu 1964 roku, gdy po raz pierwszy zjawił się w parafii, by zagrać na organach.
– Śpiewaliśmy pieśni o Zmartwychwstaniu – mówiła – a przed kościołem rosły krokusy i żonkile. (Niewątpliwie prochy zmarłych skutecznie użyźniały glebę).
Alice zaprowadziła młodego organistę, który był zarazem kierownikiem chóru, na spotkanie ze swoim ojcem. Jego salon tatuażu nosił nazwę „Wytrwam”, co stanowi motto Port of Leith. Była to pierwsza wizyta Williama w podobnym miejscu. Salon mieścił się na Mandelson lub Jane Street. W owych czasach obie ulice łączył most kolejowy, biegnący w poprzek Leith Walk, lecz Jack nigdy nie zdołał zapamiętać właściwej nazwy ulicy. Wiedział tylko, że tam mieszkali, pośród łoskotu przejeżdżających pociągów.
Matka określała to mianem „sypiania na igłach”; był to zwrot z okresu międzywojennego. „Sypianie na igłach” oznaczało, że gdy bieda zaglądała do okien, człowiek musiał spać w warsztacie, albowiem nie miał gdzie mieszkać. Określenia tego użyto również, gdy pewien tatuażysta zmarł w swojej pracowni, podobnie jak ojciec Alice. I tak dziadek Jacka zawsze spał na igłach, w obydwu rozumieniach owego zwrotu.
Matka Alice zmarła przy jej narodzinach, ojciec zaś – którego Jack nigdy nie poznał – wychował ją w świecie tatuażu. W oczach Jacka Alice zawsze wyróżniała się na tle innych tatuażystów, ponieważ sama nie nosiła tatuaży. Dziadek przekonywał, by zdecydowała się na nie dopiero wówczas, gdy pozna o sobie kilka istotnych prawd, a mianowicie takich, które nigdy nie ulegną zmianie.
– Czyli kiedy mi stuknie siedemdziesiątka – mawiała Alice, mając dwadzieścia parę lat. – A ty możesz sobie zrobić tatuaż po mojej śmierci – uzupełniała, dając synowi w ten sposób do zrozumienia, iż w ogóle ma wybić to sobie z głowy.
Ojciec Alice z miejsca poczuł antypatię do Williama Burnsa, który kazał sobie zrobić tatuaż już pierwszego dnia ich znajomości. Tatuaż opasywał jego prawe udo, dzięki czemu mógł go oglądać, siedząc w toalecie. Były to początkowe nuty hymnu wielkanocnego, który ćwiczył wraz z Alice, rozpoczynającego się od słów: „Chrystus nasz Pan z martwych powstał dziś”. Ze względu na brak tekstu, aby go rozpoznać, należało umieć czytać nuty i siedzieć bardzo blisko ojca Jacka, na przykład na sąsiednim sedesie.
Wówczas jednak, robiąc młodemu, zdolnemu organiście jego pierwszy tatuaż, ojciec Alice oznajmił, że William ma zadatki na „nałogowca”, „kolekcjonera”, inaczej mówiąc, kogoś, kto nie poprzestanie na pierwszym ani nawet na dwudziestym tatuażu. Będzie się tatuował dopóty, dopóki jego ciało nie zacznie przypominać pięciolinii, a każdy jego skrawek zostanie pokryty nutami. Złowroga przepowiednia, lecz Alice puściła ją mimo uszu. Organista z obsesją tatuaży zdążył już skraść jej serce.

Jack Burns poznał większą część wspomnianej historii, jeszcze nim ukończył cztery lata. Zdziwiły go natomiast słowa matki, która spuentowała zapowiedź rychłego wyjazdu następującą deklaracją: „Jeśli dokładnie za rok, kiedy będziesz zaczynał szkołę, nie odnajdziemy twego ojca, puścimy go w niepamięć”.
Było to tym bardziej zaskakujące, że owe poszukiwania trwały praktycznie od chwili, kiedy Jack zaczął rozumieć, iż jego ojciec zaginął (czy też raczej dał nogę), i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek miały się zakończyć. Myśl o „puszczeniu go w niepamięć” zdawała mu się bardziej obca niż perspektywa podróży na północ Europy. Poza tym Jack szczerze wątpił, by matka kierowała się w tym względzie rozpoczęciem roku szkolnego.
Sama nie skończyła szkoły i uniwersyteckie wykształcenie Williama przez długi czas nie dawało jej spokoju. Rodzice Williama pracowali w szkolnictwie podstawowym i dorabiali korepetycjami z gry na fortepianie, lecz nad wyraz cenili sobie edukację artystyczną wyższego stopnia. W ich przekonaniu William marnował się na posadzie organisty w South Leith, i to nie tylko z powodu różnic klasowych pomiędzy Edynburgiem i Leith. (Istniał również konflikt pomiędzy szkockim Kościołem episkopalnym i Kościołem Szkocji).

To rodzice Williama nalegali, by porzuciwszy posadę głównego organisty w parafii South Leith, syn zatrudnił się jako asystent u Świętego Pawła. Liczył się fakt, że Święty Paweł należał do Kościoła episkopalnego, no i znajdował się w Edynburgu, a nie w Leith.
Williama urzek3y same organy. Rozpoczął lekcje gry na fortepianie w wieku sześciu lat i po raz pierwszy zagrał na organach jako dziewięciolatek, mając jednakże lat siedem lub osiem jął zatykać nad klawiszami kawałki papieru i wyobrażał sobie, że to rejestry. Zaczął marzyć o grze na organach, najbardziej zaś marzył o tych zwanych Ojcem Willisem u Świętego Pawła.
Nawet jeśli, zdaniem jego rodziców, rola asystenta u Świętego Pawła była bardziej prestiżowym stanowiskiem niż posada głównego organisty w parafii South Leith, Williamowi chodziło jedynie o Ojca Willisa. Według Alice, czynnikiem przesądzającym o sławie organów była akustyka. Jack zastanawiał się potem, czy chciała przez to powiedzieć, że każde organy brzmiałyby tam dobrze, ponieważ pogłos (czyli czas, w jakim dźwięk cichnie o sześćdziesiąt decybeli) w gruncie rzeczy przewyższał jakością Ojca Willisa.
Alice wspominała udział w tak zwanym maratonie organowym u Świętego Pawła. Zapewne zorganizowano go dla celów dobroczynnych: był to dwudziestoczterogodzinny koncert, podczas którego organiści zmieniali się co godzina bądź co pół. Kolejność ustalano oczywiście według hierarchii: najlepsi grali w okresie największej słuchalności, pozostałym zaś przypadały występy przed przerzedzonym audytorium. Młody William Burns miał zagrać mniej więcej o jedenastej trzydzieści wieczorem.
Kościół był wypełniony do połowy albo nawet nie. Matka Jacka była najbardziej przejętą osobą na widowni. Nieco pośledniejszy organista, któremu przypadły w udziale popisy o północy, też zajmował miejsce wśród słuchaczy.
William nie zamierzał trwonić legendarnego pogłosu Świętego Pawła na cichy utwór. Jack wywnioskował z opowieści matki, iż ojciec grał po to, aby go usłyszano. Dlatego wybrał toccatę Boellmanna, którą Alice określała jako „żywą i hałaśliwą”.
Wzdłuż kościelnego muru biegła wąska aleja. Pod ścianą tkwił miejscowy pijaczek, jeden z edynburskich meneli, skulony w poszukiwaniu osłony przed deszczem. Padł zamroczony alkoholem bądź celowo ułożył się do snu; możliwe, że spędzał tam większość nocy. Lecz nawet pijak nie prześpi toccaty Boellmanna, choćby znajdował się na zewnątrz świątyni.
Alice z upodobaniem odgrywała jego entrée. „Nie możecie się, kurwa, uciszyć? Jak człowiek ma, kurwa, spać, skoro walicie w te, kurwa, organy, jakbyście, kurwa, chcieli pobudzić umarłych?”.
Alice myślała, że za to bluźnierstwo pijak padnie rażony piorunem, lecz zanim Bóg zdążył zareagować, William podjął grę, i to ze wzmożonym zapałem. Grał tak głośno, że wszyscy, łącznie z nią samą, uciekli z kościoła. Następny wykonawca stał na deszczu obok Alice. Pijaka nigdzie nie było widać. „Pewnie szukał wytchnienia poza zasięgiem toccaty Boellmanna!”.
Pomimo udanego występu William nie krył rozczarowania Ojcem Willisem. Powstałe w 1888 roku organy miałyby większą wartość, gdyby zachowano ich stan pierwotny. Niestety, zanim Williamowi dane było na nich zagrać, przy instrumencie majstrowano, poddając go procesowi renowacji oraz elektryfikacji, co stanowiło typowy przejaw antywiktorianizmu lat sześćdziesiątych.
Alice nie przywiązywała wagi do organów. Najbardziej wstrząsnął nią fakt, że nie mogła przenieść się do Świętego Pawła razem z Williamem, w owych czasach śpiewał tam bowiem chór składający się wyłącznie z mężczyzn. A z ławki widziała jedynie plecy Williama.
Ależ zazdrościła temu chórowi! Nie tylko przechodził za krzyżem przez kościół, ale siedział z przodu, przed wszystkimi, a nie z dala od oczu wiernych, jak w Leith. Jej rozpacz spotęgowała wiadomość, że nie była jedyną chórzystką, która zakochała się w Williamie, aczkolwiek jedyną, która zaszła z nim w ciążę.
Jako nowy pomocnik organisty u Świętego Pawła William Burns odpowiadał przed głównym organistą oraz przed księdzem; fakt, że uwiódł córkę tatuażysty z Leith, był solą w oku nie tylko jego ambitnych rodziców, ale i całego Kościoła episkopalnego. Czyją decyzją było, jak mówiła Alice, „przerzucenie go do Nowej Szkocji”, nigdy nie stało się dla Jacka jasne, lecz zarówno Kościół, jak i rodzice Williama najpewniej maczali w tym palce.

Odpowiednik Świętego Pawła w Halifaksie, w kanadyjskim Kościele anglikańskim, nosił identyczną nazwę. Nie było tu Ojca Willisa. Kościołem z najlepszymi organami w Halifaksie był pierwszy Kościół baptystów przy Oxford Street. William Burns został widać zmuszony do błyskawicznego podjęcia decyzji: nie wiadomo, jak inaczej wytłumaczyć fakt, iż postawił wyznanie na pierwszym miejscu. Zazwyczaj liczył się tylko z muzyką. Jednakże organista u Świętego Pawła w Halifaksie wybierał się na emeryturę, w związku z czym nie należało zwlekać.
Numer wycięty rzekomo przez Williama w Halifaksie dotyczył jednej bądź dwu chórzystek. (Szeptano również o pewnej starszej kobiecie). Życzliwość anglikanów wyczerpała się w mgnieniu oka; zdaniem Alice, u baptystów nie zabawiłby ani jednego dnia dłużej.
Rodzice Williama utrzymywali podobno, że nie wysyłali mu żadnych pieniędzy ani nie taili przed Alice miejsca jego pobytu. To pierwsze jest wysoce prawdopodobne: oboje nigdy nie śmierdzieli groszem. Co do drugiego stwierdzenia, Alice szczerze wątpiła w ich prawdomówność. Kiedy zaś William został zmuszony opuścić Halifax, co nastąpiło tuż przed przyjazdem Alice, z pewnością potrzebował pieniędzy. Zafundował sobie kolejny tatuaż u Charliego Snowa w Halifaksie, gdzie przyrządy zasilano akumulatorami samochodowymi. Następną pracę zaś znalazł (i jeszcze prędzej stracił) w Toronto dopiero po pewnym czasie.
Alice nigdy nie winiła Świętego Pawła z Edynburga za rolę, jaką kościół mógł odegrać w ucieczce kochanka. To właśnie tutejsi parafianie – a nie rodzima kongregacja z South Leith – zebrała fundusze na sfinansowanie jej podróży do Halifaxu.
Co więcej, kanadyjski Kościół anglikański w Halifaksie również nie migał się od udzielenia jej pomocy. Najpierw jednak umieszczono ją na plebanii na rogu Argyle i Prince Street, gdzie zaczekała na rozwiązanie. Była już wtedy w widocznej ciąży.
Podobno poród był ciężki. „Cesarka”, zakomunikowała matka, kiedy wyruszyli na podbój północnego świata. W wieku czterech lat chłopiec zachodził w głowę, co oznacza owo tajemnicze słowo. Dopiero później, podczas ich europejskich wojaży, było mu dane zgłębić jego sens. Wtedy też dowiedział się, iż właśnie dlatego nie może kąpać się z matką ani oglądać jej nagiej. Alice nie chciała, żeby widział jej bliznę.
Tym sposobem Jack Burns przyszedł na świat w Halifaksie pod opieką wiernych z „drugiego” Świętego Pawła. W pamięci matki zapisali się oni jako nad wyraz życzliwi wobec niepokornej dziewczyny z Kościoła Szkocji oraz pełni bezgranicznej pogardy dla lubieżnego organisty, który bądź co bądź należał do ich grona. Członkowie szkockiego Kościoła episkopalnego i kanadyjscy anglikanie wywodzili się z tego samego źródła. Wyglądało na to, że to właśnie z powodu anglikanów ze Świętego Pawła w Halifaksie William nie mógł się długo ukrywać w Toronto.
„Miał na karku kościół”, jak ujęła to Alice.

Jack Burns nie pamiętał swego miejsca urodzenia; do chwili ukończenia przez chłopca czterech lat Toronto było jedynym miastem, jakie znał. Był jeszcze niemowlęciem, kiedy jego matka wpadła na trop ojca, w pogoni za nim opuścili Halifax. Lecz William wyjechał przed nimi, co powoli stawało się już rutyną. Tak więc gdy chłopiec uświadomił sobie nieobecność ojca, William podobno wrócił do Europy, ponownie przepłynąwszy Atlantyk.
Znaczna część młodego życia Jacka upłynęła mu na rozmyślaniach, czy to kanadyjskie wyczyny ojca doprowadziły matkę do Świętej Hildy. Wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi szkoła ta zatrudniła Williama Burnsa do pracy ze starszym chórem, złożonym z dziewcząt od dziewiątej do trzynastej klasy. William udzielał również korepetycji z gry na fortepianie i organach; były one zarezerwowane wyłącznie dla starszych uczennic. Można sobie wyobrazić, co nastoletni Jack mógł pomyśleć o ojcowskich przygodach w szkole dla dziewcząt! (Bezcenny wkład w muzyczną edukację uczennic doceniono ponadto, mianując Williama głównym organistą podczas codziennych mszy świętych).
Sukcesy pod egidą Świętej Hildy rychło znalazły swój kres, czemu bynajmniej nie należy się dziwić. I choć pierwsza uległa czarowi nauczyciela muzyki panienka z jedenastej klasy, to uczennica klasy trzynastej zaszła z nim w ciążę. Zawiózł ją wówczas do Buffalo na nielegalną aborcję. Kiedy Alice zjechała do miasta ze swoim nieślubnym dzieckiem, William zdążył już uciec, a Jack i jego matka raz jeszcze dostali się pod opiekuńcze skrzydła wiernych.
Święta Hilda była szkołą anglikańską; szkolna kaplica, gdzie wiele absolwentek stawało na ślubnym kobiercu, pełniła funkcję lokalnego bastionu kanadyjskiego Kościoła anglikańskiego. W latach sześćdziesiątych uczelnia otrzymywała stypendia fundowane przez wpływowe Stowarzyszenie Absolwentek. Dzieci z rodzin duchownych miały w takich wypadkach pierwszeństwo; pozostałe stypendia przydzielano arbitralnie. Wieść o Alice i jej problemie (którym był oczywiście Jack) lotem błyskawicy obiegła środowisko anglikańskie, po czym dotarła do władz szkoły oraz uszu stowarzyszenia. I gdy Alice oznajmiła Jackowi, iż znajdzie się wśród garstki chłopców przyjmowanych do Świętej Hildy, chłopiec zrozumiał, że nie obyło się bez pomocy absolwentek.
Alice i Jack mieli w gruncie rzeczy dużo szczęścia, gdyż znaleźli dach nad głową u jednej z członkiń stowarzyszenia. Pani Wicksteed była prawdziwą weteranką organizacji. Co więcej, po śmierci swojego męża została również rzeczniczką niezamężnych matek: nie tylko walczyła o ich prawa, ale i udzielała im schronienia.
Przepisowy okres jej żałoby już dawno minął; mieszkała niemal zupełnie sama w okazałym, acz skromnie urządzonym domu na rogu Spadina i Lowther, gdzie Jack i jego matka dostali do swej dyspozycji wolne pokoje. Obydwa pomieszczenia okazały się niezbyt duże i miały wspólną łazienkę, były jednak ładne, schludne i wysokie.
Gospodyni stowarzyszenia, kobieta imieniem Lottie, mieszkała kiedyś na Wyspie Księcia Edwarda i utykała na jedną nogę. To ona zajmowała się Jackiem, podczas gdy jego matka szukała zajęcia w jedynej znanej sobie branży.

W latach sześćdziesiątych Toronto nie zasługiwało na miano północnoamerykańskiej mekki tatuażu. Umiejętności Alice, uzyskane u ojca w Port of Leith, a następnie podszlifowane w Halifaksie pod czujnym okiem Charliego Snowa i Marynarza Jerry’ego, przerastały kwalifikacje lokalnych mistrzów. Alice biła na głowę Billa Falę Przypływu, który (z przyczyn niejasnych dla Jacka) nie zaproponował jej pracy, górowała też nad Chińczykiem, który z kolei nie omieszkał tego uczynić. Naprawdę nazywał się Paul Harper i wcale nie wyglądał na Chińczyka; doskonale zdawał sobie sprawę, że w 1965 roku Alice w Toronto nie miała sobie równych, i zatrudnił ją bez chwili wahania.
Pracownia Chińczyka znajdowała się na rogu Dundas i Jarvis. W pobliżu starego hotelu „Warwick” stał wiktoriański dom ze schodami prowadzącymi do sutereny. Pracownia mieściła się tam właśnie i człowiek wchodził do niej prosto z Dundas. Kotary w oknach były zawsze zasunięte.
Mały Jack Burns pamiętał czasem o Paulu Harperze w swoich modlitwach. Rzekomy Chińczyk pomógł Alice zyskać renomę w mieście, do którego zawsze odtąd miała powracać, czego nie można było powiedzieć o Jacku.
Nie warto bezgranicznie zdawać się na czyjąś życzliwość, gdyż nieomal każdy dług wdzięczności przyjdzie kiedyś spłacić. Podczas gdy Chińczyk zawsze postępował bezinteresownie, pani Wicksteed stanowiła przypadek zgoła odmienny. Jej dobra wola nie budziła wątpliwości, lecz określenie Jacka i Alice, jak mawiała jej rozwiedziona córka, mianem „darmowych lokatorów” byłoby nadużyciem słowa „darmowy”.
Pani Wicksteed szybko doszła do wniosku, iż akcent matki Jacka kładzie się cieniem na jej reputacji w stopniu większym nawet niż jej egzotyczna, ba, cokolwiek wątpliwa profesja. Krótko mówiąc, pani Wicksteed uznała, że matczyne gardłowe „r” stanowi pogwałcenie angielszczyzny (przynajmniej w wydaniu pani Wicksteed) i na resztę życia skazuje „biedną Alice” na mroki nizin społecznych.
Jako absolwentka o przepastnych kieszeniach i bezgranicznym oddaniu Świętej Hildzie pani Wicksteed zatrudniła młodą nauczycielkę angielskiego, niejaką pannę Caroline Wurtz, która miała pozbawić Alice owej obrazoburczej wymowy. W przekonaniu pani Wicksteed panna Wurtz nie tylko była mistrzynią dykcji: cierpiała ponadto na brak wyobraźni, który pozwoliłby jej uznać akcent Alice za interesujący. Albo też po prostu nie znosiła Alice, jej akcent zaś uważała za najmniejszą przywarę.
Caroline Wurtz pochodziła z Niemiec i spędziła wiele lat w Edmonton. Była doskonałą nauczycielką. Każdego skutecznie wyleczyłaby z obcego akcentu, samo słowo „obcy” wypluwała z niezachwianą pewnością siebie. Bez względu na przyczynę niechęci do Alice za Jackiem wprost przepadała. Nie mogła oderwać od niego oczu, tak jakby spoglądając na chłopca, czytała przyszłość z rysów jego twarzy.
Co do Alice, przywiązanie do Szkocji wyprowadziło ją na manowce; potulnie poddała się tresurze dykcji, tak jakby w jej ojczystym języku nie było nic, co zachowało dla niej jakąkolwiek wartość. Śmierć ojca – po przyjeździe do Halifaxu, ale przed narodzinami Jacka – i odejście Williama nie uczyniły jej godną przeciwniczką panny Wurtz.
Tym sposobem po jednej stronie Atlantyku straciła cnotę, a po drugiej swój szkocki akcent.
„Nie było wiele do stracenia” – wyznała któregoś dnia synowi. (Chłopiec uznał, że miała na myśli akcent). Alice nie sprawiała wrażenia rozżalonej zabiegami pani Wicksteed i panny Wurtz. Mimo braku wykształcenia nie była w ciemię bita. A pani Wicksteed okazała jej i Jackowi wiele dobroci.
Co do kulawej Lottie, chłopiec ją ubóstwiał. Wciąż brała go za rękę, zwykle go w tym ubiegając. A gdy go przytulała, robiła to nie tylko dla siebie, ale by okazać mu miłość.
– Wstrzymaj oddech – komenderowała, po czym oboje przytrzymywali powietrze w płucach, czując bicie swoich serc w złączonych klatkach piersiowych. – Żyjesz – stwierdzała w końcu Lottie.
– Ty też żyjesz, Lottie – odpowiadał chłopiec, nabierając tchu.
Jack dowiedział się później, że Lottie opuściła Wyspę Księcia Edwarda w tym samym stanie, w jakim jego matka popłynęła do Halifaxu, z tą różnicą, że dziecko Lottie przyszło na świat martwe po przyjeździe do Toronto, gdzie pani Wicksteed oraz pozostałe członkinie stowarzyszenia przyszły jej z pomocą. Mogły sobie należeć do Kościoła anglikańskiego lub episkopalnego, ale rządziły się własnymi prawami. A dla niebożątek pokroju Jacka i Alice ich opieka okazała się bardzo przydatna.
• • •
Jesienią 1969 roku, zanim Jack i jego matka wyruszyli do Europy, Alice napisała listy do tatuażystów z miast, które mieli odwiedzić po drodze. Informowała, ze poznała tajniki fachu w Port of Leith; to, że była córką Aberdeen Billa, mogło służyć za dostateczną rekomendację. W portach Morza Północnego i Bałtyckiego każdy szanujący się tatuażysta o nim słyszał.
Jack i Alice najpierw pojechali do Kopenhagi.
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.