powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LIV)
marzec-kwiecień 2006

Advocatus diaboli
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
MJ: Jakimi cechami charakteru wzbudził Pana sympatię?
PD: Mój stosunek do niego był bardzo złożony i nie wyczerpywał się w słowie „sympatia”. Było tam bezgraniczne uwielbienie za radości, jakich mi dostarczała jego sztuka. Był tam żal za niedocenianie moich wysiłków. Był tam podziw dla jego szerokiego umysłu, ogromnej pamięci, filozoficznego spojrzenia na życie, erudycji i innych cech intelektu. Bo był to prawdziwy intelektualista w tym szlachetnym i wzniosłym znaczeniu. Lecz jeśli ktoś przeczyta moją z nim korespondencję, to zorientuje się, że sympatii tam tak znów wiele nie było.
Po prostu obaj ceniliśmy jeden drugiego. I jeden drugiego fascynował. Ja jego za wyżej wymienione zalety. A on mnie za upór i wytrwałość. Na koniec uznawał maja dość dużą wiedzę o sztuce, jaką nabyłem przez te dwadzieścia dwa lata, które poświęciłem na propagowanie jego (ale nie tylko jego) sztuki.
MJ: Wspominał Pan też o jego dziwactwach związanych z jedzeniem i strachem przed urzędem skarbowym. Czy miał jakieś inne?
PD: To był dziwak, którego dziwactwa były często dokuczliwe dla otoczenia. Nigdy nie dał się zaprosić do Paryża (na mój koszt!), żeby zobaczyć jemu poświęconą galerię, która przecież tyle mnie kosztowała wysiłku i pieniędzy. Nigdy nie dał się zaprosić do restauracji ani na jakiś wernisaż jego obrazów, który ja organizowałem. Nienawidził uściśnięcia dłoni rozmówcy, bo go wszelki kontakt fizyczny, nawet grzecznościowy, brzydził. Był podejrzliwy i zawsze nagrywał po cichu rozmowy, jakie prowadził z ludźmi przez telefon lub w swojej pracowni. Miał stale wrażenie, że ktoś będzie mu robił proces i że te nagrania przydadzą mu się jako dowody. Takich przykrych dziwactw miał wiele.

Ten człowiek jest chorobliwie oszczędny. O jakąkolwiek chodziłoby sprawę, nigdy nie zadzwoni.
[…] Beks jest ogromnie ostrożny, zanim zdecyduje się coś komuś pożyczyć.
[…] Jeśli Beks się czegoś naprawdę obawia, to bynajmniej nie cenzury, jak to sobie wyobrażają jego tutejsi naiwni, naszpikowani antykomunistyczną propagandą admiratorzy. Panicznie boi się urzędu podatkowego. Po nocach śnią mu się na ten temat koszmary.
[…] Jego troską nie jest bynajmniej to, że mógłby nie wejść do historii. Natomiast nieustannie się zastanawia, czy aby bank PKO nie obniży procentu, jaki mu płaci za złożony kapitał, i czy na koniec roku otrzyma swoje 10 procent.
[…] Nie, malowanie nie jest dla niego żadną „misją” do wypełnienia. Beks jest tu (i w stu innych dziedzinach!) egoistą. Maluje dla siebie.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
MJ: Około 1995 doszło do zerwania kontaktów towarzyskich oraz handlowych. Jakie były tego przyczyny?
PD: Stosunki z Beksińskim były dobre tylko na początku, gdy on myślał, że ja jestem reprezentantem wielkiego kolekcjonera i że rysuje się jeśli nie wielka sława na Zachodzie (bo na tej nigdy Beksińskiemu tak naprawdę nie zależało), to przynajmniej lepsza sytuacja finansowa. Miał wtedy na utrzymaniu syna, który nie chciał pracować, dwie babcie i żonę. Mieszkał on w ciasnym mieszkaniu, w którym mimo utrzymywania wzorowego porządku dusił się pod naporem rzeczy. Małe mieszkanie uniemożliwiało mu malowanie dużych formatów lub rzeźbienie. Wszystko to było okropnie meczące, a tu nagle zawitał jakiś zachodnioeuropejski nadziany forsą kolekcjoner ze swoim adwokatem w przedniej straży.
Gdy moja pierwsza wystawa w Paryżu, mimo sukcesu wśród widzów, nie przyniosła żadnych dochodów, a wręcz zrujnowała mnie finansowo, mina mu zrzedła. Potem starał się dotrzymać umowy, którą zawarliśmy i nadal malować dla mnie i tylko dla mnie. Ale już bez serca. Sam to przyznawał.
Reszta już była tylko logicznym ciągiem, który w pewnym momencie, gdy zażądał ode mnie pięciokrotnie wyższych cen za obrazy w stosunku do tych, które ustaliliśmy w umowie (w międzyczasie upadł komunizm i wartość dolarów, w których się z nim rozliczałem, spadła pięciokrotnie), doprowadził do mojej zdecydowanej odmowy. Ponieważ miał on wówczas ogromne kłopoty z chorobą żony, którą bardzo kochał i której życie wisiało na włosku (aż w kilka miesięcy potem ten włosek się urwał), nie miał już ochoty użerać się ze mną o ceny, i napisał, że zrywa układy, płacąc mi pięćdziesiąt obrazów (które zresztą leżały już u mnie, a których jeszcze nie opłaciłem) tak zwanego „odszkodowania”.
Ale po kilku latach niepisania, po śmierci żony i obu babek napisał do mnie długi list, proponując „wypalenie fajki pokoju”. Co oczywiście skwapliwie zaakceptowałem, bo ogromnie mi go było brak, a poza tym nasza kłótnia nie pozwalała mi już nabywać od niego nowo powstałych obrazów. A wiedziałem, że znów są wspaniałe. Bo z chwilą, gdy przebolał śmierć żony i pozbył się ciężaru obu babek, którymi przez lata musiał się zajmować, a które w końcu zmarły, po prostu odetchnął i zaczął znów malować przepiękne obrazy. Toteż w dwa dni po otrzymaniu jego listu z propozycją pogodzenia się byłem już u niego w domu w odwiedziny.
Potem jeszcze przez chyba rok nie odzywaliśmy się, tym razem z mojej inicjatywy, bo obraziłem się na niego za to, że mnie ośmieszał w wywiadach dla prasy. Za co przeprosił i od tego czasu żyliśmy już w najlepszej komitywie. Jeździłem często do Polski, bo mi było za nim tęskno (tak również jak i mojej żonie, która go wręcz uwielbiała) i wizytki u niego z pączkami od Bliklego, które przynosiłem, zaliczałem wówczas do mych najmilszych spotkań towarzyskich. Jednocześnie znów zacząłem kupować od niego obrazy, ale już na jego nowych warunkach. Tak też zakupiłem od niego ostatnie dwa obrazy tuż przed jego śmiercią i gdy przyjechałem do Warszawy, by je odebrać i zapłacić za nie, został zamordowany. Musze teraz dochodzić drogą sadową, by Sanok wydał mi te obrazy i przyjął ustaloną przez Beksińskiego cenę.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
MJ: Pańska książka jest bardzo szczera. O Beksińskim pisze Pan bez sentymentów, wytykając mu jego wady i słabości. Nie bał się Pan, w jaki sposób zostanie odebrana przez miłośników jego twórczości?
PD: Ja tę książkę pisałem dla siebie, nie dla czytelników. Miała być wydana po mojej śmierci. Tylko fakt, że poróżniliśmy się z Beksińskim na kilka lat, spowodował, że nie było już przeszkód do opublikowania jej. A co do wrogich reakcji miłośników Beksińskiego, oburzonych za sposób, w jaki go opisałem, to spotkałem ich bardzo mało. Zresztą jestem człowiekiem marginalnym i nie przeszkadza mi to, że żyję na uboczu i że mnie inni nie lubią.
Wracając do stosunku publiczności do sztuki Beksińskiego, to wiedziałem i nadal mam tego dowody na to, że taka książka jak ta, którą ja napisałem, nie zmieni ich stosunku do niej. I tak też się stało.

Zresztą, czy nie popełniłem błędu, tak go oczerniając? Przecież wielu ludzi automatycznie łączy twórcę z tworem. Niewielu oddziela jedno od drugiego, tak jak ja to robię. Przeciętni amatorzy sztuki, na to, by pokochać obrazy, muszą podziwiać malarza. Iluż bałwanów zachwyca się dziełem van Gogha tylko dlatego, że wzrusza ich legenda, która otoczyła jego cierpienia i jego porażki. Jeśli nieustannie opowiadać będę o wadach mego bożyszcza, jak tu liczyć na stworzenie mitu, bez którego gros miłośników sztuki nie jest w stanie przeżyć żadnej emocji estetycznej na widok pokazanego im obrazu? To tak jakbym rzucał sobie kłody pod nogi. Bo im bardziej będę umniejszać w oczach moich czytelników jego osobę, tym trudniej mi będzie ich przekonać o wielkości jego dzieła.

MJ: W 2005 r. wydał Pan korespondencję ze Zdzisławem Beksińskim. Dlaczego artysta zgodził się na to dopiero po śmierci?
PD: Beksiński był dyskretny i wstydliwy. Za żadne skarby nie chciał, by jego sprawy rodzinne i osobiste stały się przedmiotem jakiejkolwiek debaty publicznej. Ponieważ w listach do mnie i w ogóle w stosunku do przyjaciół był człowiekiem szczerym, nieunikającym najbardziej nawet wstydliwych tematów, toteż nie chciał, by za jego życia jego listy były opublikowane, a on miałby się czerwienić ze wstydu.
MJ: Pierwszy list datowany jest na 25 maja 1983. Czy to był początek całej korespondencji? Na swojej stronie internetowej pisze Pan, że listy zostaną wydane własnym nakładem w dwustu egzemplarzach, z których połowa jest przeznaczona do rozdania w kręgu najbliższego grona znajomych i miłośników Beksińskiego. Czy ta korespondencja już się ukazała?
PD: Tak, to był początek. Korespondencja na razie ukazała się tylko w Internecie. Ponieważ wszystkie wydawnictwa o Beksińskim robiłem ja sam i ja za nie od A do Z płaciłem, tak też będzie i w tym wypadku. Lecz wydanie trzech tomów, a w sumie 2500 stron z kilkuset kolorowymi reprodukcjami, to koszt, przed którym na razie się waham. Lecz jeśli byłby do mojego portfela jakiś duży przypływ gotówki, to oczywiście książkę w formie papierowej wydam. Choć informatyka idzie tak szybko do przodu, że może się okazać, że za rok lub dwa będzie można czytać książki w postaci komputerowej, że będą one lekkie, poręczne i będą pozwalały czytelnikowi dostosować wielkość druku do jego oczu. A wtedy wydanie książki na papierze nie będzie już miało sensu.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wielce Szanowny Panie
Podczas mej ostatniej bytności w Warszawie pozwoliłem sobie, tuż przed jej opuszczeniem zadzwonić do Pana. Wspomniałem Panu wówczas, iż od lat jestem wielkim admiratorem Jego talentu i że po pierwsze dla mej własnej kolekcji, a po wtóre dla projektowanej przez mą małżonkę małej galerii sztuki polskiej w Paryżu byłbym wielce wdzięczny za umożliwienie mi zobaczenia najnowszych obrazów Pana i zakupienia części z nich.
[list otwierający całą korespondencję]

MJ: Carpentier, właściciel jednej z galerii, powiedział: „Nigdy nie zostanie wielkim malarzem. Za bardzo straszy”. Twórczość Beksińskiego nie podobała się krytykom, galerie i salony często odmawiały przygotowania wystawy jego prac. Czy dziś, kiedy powstaje muzeum Beksińskiego w Częstochowie, odczuwa Pan satysfakcję?
PD: Satysfakcję odczuwam ogromną. Bo to było moje marzenie od samego początku: zrobić Beksińskiemu jego własne, prawdziwe muzeum. Zresztą już dwadzieścia lat temu powracałem do tego projektu obsesyjnie. Gdybym wygrał w Lotto duże pieniądze, zleciłbym Frankowi Gehry’emu (architektowi amerykańskiemu, który zbudował miedzy innymi najpiękniejszy, moim zdaniem, budynek świata, jakim jest muzeum Guggenheima w Bilbao) zaprojektować najbardziej zwariowany, najdziwniejszy i najpiękniejszy, ultra nowoczesny pałac i tam zawiesiłbym wszystkie obrazy, które posiadam.
MJ: Czy po tylu latach walki ze wszystkimi uważa Pan, że było warto?
PD: Absolutnie było warto, bo, jak powiedziałem, jedyną miarą wartości tej sztuki jest uczucie zachwytu i radosnej euforii, jaką przeżywamy, spotykając się z pięknem. A tu sztuka Beksińskiego wywołała i nadal wywołuje we mnie nieustanny zachwyt i nieustanną, radosną euforię. To jest tak jakbym odczuwał miłość do kobiety mego życia. Tylko z tym da się to porównać.
1) Cytaty pochodzą z książki „Zmagania o Beksińskiego” („Notes sur la situation générale. Historique d’un échec”), wydanej w Polsce w 1996 r.
powrót do indeksunastępna strona

87
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.