Wszystko zaczęło się od Sancha Pansy, giermka pewnego szlachcica z Manczy. Wybiegł on na środek biblioteki i wykrzyknął: – Olaboga, mój pan, Don Kichot, będzie się pojedynkować z Rhettem Butlerem, dżentelmenem z Atlanty! Czy zdarzyło ci się kiedyś spędzić dużo czasu w bibliotece? Mam tu na myśli naprawdę dużo czasu. Przynajmniej pół dnia, cały najlepiej. Znacznie więcej niż jest potrzebne, aby zerknąć na półkę z nowościami; oddać dwie, trzy książki, wciąż ledwie w połowie przeczytane, choć termin ich zwrotu minął miesiąc wcześniej. Zdecydowanie dłużej niż to. Dłużej niż konieczne jest, aby przeczekać niespodziewaną letnią ulewę. Nawet dłużej niż potrzeba, by przeczytać codzienną gazetę ze stolika z prasą, oczywiście jeśli uda ci się ją tam znaleźć – nienaruszoną, nie podartą, nie pokreśloną – cud sam w sobie niemożliwy. Jeśli tak, jeśli zdarzyło ci się kiedyś spędzić dzień w bibliotece, to pewnie ich widziałeś. Bohaterów. Postacie książkowe, dokładnie takie jak opisano w zgromadzonych na półkach tomach, tylko żywe i przechadzające się między regałami. Doprawdy nie ma powodu byś tak się temu dziwił. Myślisz, że łatwo jest egzystować między ciasno złożonymi kartkami książki? Między pozaginanymi rogami i plamami po kawie albo herbacie? Otóż wcale nie jest łatwo i postacie wykorzystują każdą sposobność, by wyrwać się z tego zamknięcia, rozprostować kości i poplotkować z sąsiadami z półki. Biblioteka jest więc – wbrew powszechnemu mniemaniu – miejscem niezwykle zaludnionym. Można tam spotkać różnorodność charakterów: od średniowiecznych rycerzy, przez siedemnastowiecznych rozbitków morskich i dystyngowane damy w strojnych sukniach, do modernistycznych morfinistów i całkiem współczesnych narkomanów. Jeśli nigdy ich nie widziałeś, to tylko dlatego, że nie dałeś sobie wystarczająco dużo czasu, aby przyzwyczaić się do specyficznej lepkiej atmosfery biblioteki. Dopiero wtedy w zakurzonym powietrzu między regałami można dostrzec ich nieco niewyraźne sylwetki, a ponad zwykłym szmerem przerzucanych kartek oraz odkładanych i przesuwanych tomów usłyszeć ich głosy. Oczywiście w tak różnorodnej społeczności muszą tworzyć się sympatie i antypatie. Osoby królewskie zazwyczaj trzymają się razem. Mnisi, księża i zakonnicy tworzą osobny krąg. Z kolei awanturnicy świetnie dogadują się z piratami oraz wszelkimi przestępcami i razem knują przeciwko bogaczom. Postacie dziecięce zaanektowały jeden kąt zupełnie dla siebie i nie pozwalają dołączyć się do swych zabaw nikomu powyżej szesnastu lat. Jednak klucz do stosunków panujących w bibliotece nie jest tak prosty. Postacie mają głębokie poczucie przynależności do swojego okresu lub prądu w historii literatury. I tak na przykład, bohaterów dziewiętnastowiecznej powieści realistycznej – niezależnie od wieku czy stanu majątkowego – łączy pewna solidarność w okazywaniu pogardy dla przedstawicieli swoich gatunkowych poprzedników. Nieudolne próby – tak ich nazywają. Z kolei na nich z wyższością patrzą bohaterowie powieści współczesnej, a zwłaszcza eksperymentalnej prozy początku dwudziestego wieku. Ci ostatni to w ogóle dziwna zgraja. Postacie te są często jakby niepełne, brak im imion, właściwości, czasem nawet twarzy. Snują się bez celu w poszukiwaniu straconego czasu albo taplają się do połowy zanurzeni w strumieniu świadomości. Mimo tych międzygrupowych animozji, w gruncie rzeczy zupełnie niegroźnych, w bibliotece panuje swoista harmonia. Jedynym momentem, kiedy ta harmonia ulega chwilowemu zakłóceniu, jest przybycie nowych książek. Niemal wszystkie postacie gromadzą się wtedy wokół półki z napisem „nowości” i z niecierpliwością wyczekują na pierwsze pojawienie się nowoprzybyłych bohaterów. Oczekiwanie skracają sobie, odgadując z okładek książek rodzaj ich bohaterów. Najłatwiejsze jest to w przypadku romansów i powieści historycznych. Damy w koronkach, skrzyżowane miecze, ufortyfikowany zamek, galera z podniesionymi żaglami – to nieomylne znaki pojawienia się nowego kontyngentu postaci „z epoki”. Czasem bywa to jednak mylące. Kiedyś na przykład wśród nowości pojawiła się okładka z wielkim bukietem czerwonych róż oraz, nieco w tle, kobietą w czarnej wieczorowej sukni. Frakcja romansowa mieszkańców biblioteki już zacierała ręce z powodu spodziewanej nowej heroiny, a tymczasem bohaterem książki okazał się niespełniony pisarz, który dla pieniędzy produkował serię romansów. Jego los w powieści nie był zbyt szczęśliwy – został uwięziony przez własną wielbicielkę – ale w bibliotece nikt mu z tego powodu nie współczuł i wszyscy omijali go z daleka. Nie od dziś wiadomo przecież, że postacie pisarzy nie należą do najłatwiejszych we współżyciu. Tak więc przybycie nowych książek jest jednym z ważniejszych wydarzeń w spokojnej bibliotecznej egzystencji, aczkolwiek podniecenie z tym związane szybko mija. Kiedyś jednak zdarzył się dzień wielkiego poruszenia, choć wcale nie był to dzień dostawy książek. Wszystko zaczęło się od Sancha Pansy, giermka pewnego szlachcica z Manczy. Wybiegł on na środek biblioteki i wykrzyknął: – Olaboga, mój pan, Don Kichot, będzie się pojedynkować z Rhettem Butlerem, dżentelmenem z Atlanty! Wokół Sancha natychmiast zgromadził się tłum zaniepokojonych postaci i nieszczęsny giermek zasypany został gradem niecierpliwych pytań. W końcu na przód wystąpił Sherlock Holmes i rozpoczęło się systematyczne przesłuchanie. – Jaki jest powód pojedynku? – Mój pan przechadzał się jak zwykle obok stolików z komputerami. Wydają mu się one czarodziejskimi ulami pełnymi pracowitych pszczół, których łagodne bzyczenie uspokaja jego myśli…. – Do rzeczy, Sancho – zniecierpliwił się detektyw. – Tak więc Don Kichot – giermek podjął swą opowieść – przechadzając się, spotkał pana Butlera i rozpoczął z nim pogawędkę o… o ontodoncji postaci. – Ontologii – poprawił Holmes. Sancho kiwnął głową. – Właśnie. Mój pan twierdził, że wszystkie postacie, nawet tu w bibliotece, poza swoją książką są ciągle tymi samymi postaciami i powinny zachowywać się dokładnie tak, jak napisał autor. Dżentelmen z Ameryki twierdził natomiast, że poza książką jesteśmy niezależnymi, wolnymi istotami i możemy – a nawet powinniśmy – zachowywać się zupełnie inaczej, stać się całkiem nowymi charakterami. Potem zasugerował mojemu panu, że gdyby w bibliotece adorował jakąś inną damę niż Dulcyneę, byłoby to dla niego bardzo odświeżające. Don Kichot, oburzony tą propozycją, natychmiast wyzwał go na pojedynek. Rhett Butler zgodził się, twierdząc, że co prawda nie chce niczyjej krzywdy, ale przyjmuje wyzwanie, aby dowieść słuszności swojej tezy. Podobno jego bohater w książce nigdy nie zgodziłby się na takie bzdury. Pojedynek ma się rozpocząć jutro o wschodzie słońca, a zakończyć śmiercią jednego z nich. Po tym dramatycznym stwierdzeniu, giermek zamilkł. W bibliotece rozległ się szmer niedowierzających szeptów. Bohaterowie ze zgrozą powtarzali ostatnie słowa Sancha, niektórzy z niepokojem zastanawiali się, jakie okropne konsekwencje dla nich wszystkich może mieć śmierć jednej postaci poza jej książką. Oczyma duszy widzieli już spełnienie się najbardziej czarnych scenariuszy. Zamknięcie całej biblioteki. Zmagazynowanie książek w zakurzonym składzie na obrzeżach miasta. Zniszczenie ich! Spalenie! – Nie możemy dopuścić do pojedynku!- wykrzyknęły wreszcie zbite w drżącą grupkę heroiny romansowe. Ich okrzyk wyrażał opinię całej biblioteki, choć one akurat były niezadowolone nie tyle z pojedynku, co z jego powodu. Gdyby poszło o kobietę, sprawa byłaby całkiem inna. A tak, phi, ontologia postaci! – Sherlocku, doradź coś – zawołały ponownie. Oczy całej biblioteki spoczęły na słynnym detektywie. Ten zagryzł fajkę i pogrążył się w rozmyślaniach. W powietrzu natychmiast pojawiły się iskierki dedukcji, zabrzęczały łańcuchy przyczynowo-skutkowe. Po chwili Holmes przemówił: – Po analizie sytuacji z żalem muszę stwierdzić, że nie mogę pomóc. O wielkości detektywa świadczy również to, że potrafi przyznać się do porażki. Sprawa nie jest dla mnie. Chodzi o zapobieżenie zbrodni, a mój umysł skonstruowany jest tak, aby znajdować rozwiązanie zagadki zbrodni już popełnionej. Oczywiście służę swoją pomocą w momencie, kiedy zabójstwo jednej strony już nastąpi. Gotów jestem przysiąc, że znajdę sprawcę i jego motyw w przeciągu godziny. A tymczasem, Watsonie – Sherlock skinął głową w stronę nieodstępującego go doktora – nic tu po nas. Tłum postaci z rozczarowaniem patrzył, jak odziana w tweed para znika w kłębach angielskiej mgły w jakiej zanurzona była półka z powieściami detektywistycznymi. W ciszy, jaka zapadła, rozległ się drżący głos: – Ja ich przekonam. Na środek wystąpił blady i wychudły młodzieniec. – Przekonam ich, że nie warto zabijać dla żadnej idei, w imię żadnej teorii. Opowiem im swoją historię, niczego nie pominę, powiem o czarnych duchach targających mą umęczoną duszę, powiem o snach, potwornych snach – przerwał. Jego myśli pogrążyły się we własnym nieszczęściu. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad regałem z literaturą dziecięcą i zdawał się całkowicie zapomnieć o Don Kichocie, Rhettcie Butlerze i pojedynku. – Wszystko to bardzo ładnie panie Raskolnikow – pani Bennet, matka pięciu panien na wydaniu, odciągnęła na bok zamyślonego młodzieńca – ale większość ludzi na świecie zna pana historię i czy to coś zmienia? Nic! Zupełnie nic. Mnie się wydaje, że potrzebujemy w tej sprawie ramienia prawdziwego mężczyzny. Część zgromadzonych postaci nie mogła pozbyć się wrażenia, że poczciwa pani Bennet zamiast do pojedynku odnosi się do skomplikowanej operacji wydania za mąż swoich córek. Jej słowa miały jednak swój skutek i na środek biblioteki wturlał się pan Pickwick. Jego mina, początkowo wyrażająca wielką pewność siebie, szybko oklapła na widok dziesiątek zdziwionych twarzy i drwiących uśmieszków. Czym prędzej czmychnął pod stolik z prasą, skąd wykrzyknął: – Heathcliff! Gdzie jest Heathcliff!? – Wypożyczony – odpowiedziała, jak zawsze dobrze poinformowana, panna Marple. – W takiej chwili! – oburzył się pan Rzecki. – Boję się o niego – wyszeptała Emma Bovary, tak cicho, że usłyszał to tylko stojący obok Wilhelm z Baskerwille. – A to czemu? – zapytał Emmę. – Został wypożyczony już trzy miesiące temu. Obawiam się, że został zgubiony. Może nawet skradziony. – Jeśli tak, niech mu okładka miękką będzie – westchnął franciszkanin, uczynił w powietrzu znak krzyża i pogrążył się w rozmyślaniach nad niepewnym losem postaci książkowych. Tymczasem w bibliotece wybuchła gwałtowna kłótnia. Niemal każda postać miała odmienne zdanie co do tego, kto i dlaczego zasługuje na miano prawdziwego mężczyzny. Zwłaszcza postacie żeńskie gotowe były z wielką żarliwością bronić swojego stanowiska w tej sprawie i w ruch poszły już parasolki, torebki oraz wachlarze. I nie wiadomo jak by to wszystko się skończyło, gdyby w pewnej chwili ponad ogólną wrzawą nie rozległo się natarczywe stukanie laski. Harmider powoli się uspokajał i już tylko fruwające w powietrzu pióra z damskich kapeluszy świadczyły o niedawnej bójce. Wszyscy zwrócili się w stronę siwego starca, który stał na uboczu i wciąż uderzał swoim kosturem o podłogę. Był to ślepy bibliotekarz. Rzadko kiedy opuszczał swoją książkę, gdzie poświęcał się studiowaniu niezliczonych tomów, jakimi wypełnione były komnaty Babel. Jego ślepota była bardzo specyficzna: pozwalała mu widzieć, i to całkiem wyraźnie, druk książek. Wszystko inne było dlań ciemnością. Postacie bardzo go szanowały, ale i odrobinę bały się – niepewne co też takiego wyczytuje w nieskończonych tekstach swojej biblioteki. Teraz, wyraźnie zagniewany hałasem, zażądał przedstawienia powodów zamieszania. – Czy ustalono już jaki rodzaj broni będzie użyty w pojedynku? – zapytał bibliotekarz, kiedy Sancho, już po raz drugi tego dnia, opowiedział historię konfliktu między Don Kichotem a Rhettem Butlerem. Giermek zaprzeczył. – Tak myślałem – starzec pokiwał głową. Podniósł do góry swój długi kij i po omacku nim manewrując, strącając kapelusze trzem muszkieterom i omal nie obijając czoła Frankensteina, wskazał jego końcem wyblakłą kartkę wiszącą na tablicy ogłoszeń. Było to niepozorne ogłoszenie ginące w powodzi innych takich jak: „W bibliotece zabrania się palenia”, „W bibliotece zabrania się konsumpcji”, „W bibliotece zabrania się głośnych rozmów”, a głosiło ni mniej, ni więcej tylko: „W bibliotece zabrania się używania broni palnej, białej, siecznej, krótkiej, samoczynnej oraz wszelkiej innej”. – Oooo – okrzyk zdziwienia uniósł się znad tłumu postaci. Nikt nigdy wcześniej nie zauważył tej kartki. – To chyba załatwia sprawę pojedynku – oznajmił ślepy bibliotekarz i już odwracał się w stronę swojej półki, kiedy jego nóg uchwycił się Don Kichot. Twarz szlachcica z Manczy wskazywała na wielkie poruszenie. Żałosnym głosem zawołał: – Starcze wielce piśmienny, przeogromny molu biblioteczny, ratuj mój honor! Pojedynek musi się odbyć, inaczej na zawsze utracę dobre imię. W swojej mądrości znajdź, proszę, broń, której mógłbym użyć wewnątrz tego bibliotecznego zamku, nie łamiąc jego praw. Bibliotekarz zachmurzył się. Nie miał ochoty mieszać się w intrygi między postaciami. Do opuszczenia książki skłonił go tylko i jedynie ogromny hałas, jaki dochodził z zewnątrz i przeszkadzał w czytaniu. Teraz wyglądało na to, że nie ma wyjścia i rozwiązanie sporu spoczywa w jego rękach. – Mam! – wykrzyknął po chwili namysłu.- Proponuję powtórzyć jeden z najsłynniejszych pojedynków literackich. Pojedynek między rycerzami wielkiego męstwa, o których – jestem pewien – musiałeś waść czytać w licznych romansach rycerskich: między Syfonem i Miętusem. Pojedynek na… miny! Wśród postaci przebiegł szmer zdziwienia. Obie strony konfliktu uniosły się w proteście przed takim – ich zdaniem – niegodnym sposobem walki. Wszystko to ponownie uciszyło głośne walenie kostura o podłogę. – Albo będzie to pojedynek na miny, albo nie będzie żadnego pojedynku! – stanowczy głos starca zadudnił w całym pomieszczeniu. – A sędziami w tej konfrontacji będziecie wy wszyscy – laska bibliotekarza zatoczyła wielkie koło nad głowami zgromadzonych postaci. I stało się tak, jak zarządził. Następnego dnia, o bladym świcie, na środku biblioteki w pojedynku na miny starło się dwóch skłóconych dżentelmenów. Wokół nich zebrali się wszyscy mieszkańcy biblioteki, aby sprawiedliwym werdyktem zakończyć spór o własną ontologię. Jednak miny, jakie wykonywał Don Kichot, bądź co bądź szlachcic o posępnym obliczu, były tak komiczne, a precyzja z jaką twarz Rhetta Butlera przybierała coraz to nowy błazeński wyraz tak zadziwiająca, że zgromadzenie nie potrafiło wybrać zwycięzcy. Ogłoszono remis. Druga runda pojedynku odbyła się dnia następnego – znowu nie przyniosła rozstrzygnięcia. Ustalono więc termin kolejnego starcia i… i tym torem sprawy toczą się aż do dziś. Każdego ranka postacie opuszczają swoje półki i gromadzą się wokół środka biblioteki, gdzie Don Kichot i jego przeciwnik marszczą się i prężą, przewracają oczyma i wystawiają języki, starając się uzyskać zwycięstwo i względy publiczności. Ta, pozostaje niezdecydowana. Dla niej to nie tylko widowisko. Postacie wciąż pamiętają o przyczynie pojedynku i w wygłupach Don Kichota i Rhetta Butlera szukają odpowiedzi na dręczące ich nocą pytania. Kim jestem? Czym jest dla mnie książka, z której pochodzę? Prawdziwym domem czy pułapką? Czy mogę stać się kimś innym, niż tym, kim stworzył mnie autor? Jeśli więc chciałbyś kiedyś ich wszystkich zobaczyć – to właśnie poranek jest najlepszym momentem. Żadna z postaci – może za wyjątkiem ślepego bibliotekarza – nie chce przegapić kolejnej odsłony pojedynku. Ktokolwiek jest więc twoim książkowym ulubieńcem – Jane Eyre czy Robinson Crusoe – na pewno go wtedy spotkasz… Pytasz, czy ja tam będę? I kim ja w ogóle jestem? Czyżbyś się jeszcze nie domyślił? Jestem narratorem. W trzeciej osobie. Weź w rękę dowolną powieść, a ja prawie na pewno tam będę. Wiem, masz wiele na swoje usprawiedliwienie. Faktycznie bardzo trudno jest mnie dostrzec. Nie mam twarzy ani ciała, tylko głos. Nie mam też żadnych cech charakteru ani usposobienia. Nie miewam humorów, nagłych zmian nastroju. Nie dialoguję. Opowiadam. Czasami męczy mnie ta bezosobowość mojej postaci. Chciałbym się wyrwać ponad rolę wszystkowiedzącego gawędziarza. Zabłysnąć jakąś niespotykaną cechą fizjonomii, mrugnąć okiem, dać ci znać o moim istnieniu. Przez większość czasu jestem jednak całkiem zadowolony ze swojej egzystencji. Opowiadam, relacjonuję zdarzenia, opisuję bohaterów i krajobrazy, snuję fabułę, wspominam, czasem wybiegam narracją do przodu, podsuwam wskazówki do rozwiązania intrygi – w gruncie rzeczy całkiem różnorodne zajęcie. W odpowiednich momentach milknę, oddaję głos bohaterom. Jednak nawet ich dialog nie byłby beze mnie czytelny dla ciebie. „Powiedział ze złością”, „Odpowiedział Jerzy i zarumienił się po same uszy” – cóż byś zrobił bez tych moich dyskretnych suflerskich sztuczek. Słucham? O… Spotkać mnie? Cóż, w gruncie rzeczy… Tak jak już mówiłem, ja właściwie… właściwie nie mam ani ciała, ani twarzy… Byłoby to więc raczej trudne. Niezmiernie trudne. Ach, to takie krępujące… Zaraz, zaraz, właśnie sobie przypomniałem, że muszę gdzieś iść. Tak! Natychmiast! Wybacz, spieszę się bardzo. Do widzenia. |