Według planów Pieniaczyka, skoro Wielebny uporał się z kłopotliwym Pierwotnickim, należało się teraz uporać z samym Wielebnym. Świński, bezradny jak dziecko, nie stanowił chwilowo żadnego zagrożenia. Siedział na schodach ołtarza niczym znudzony ministrant podczas przedłużającej się wielkanocnej mszy. Tylko jego wzrok wyrażał absolutne niezrozumienie sytuacji, niemoc i zagubienie. Pieniaczyk tymczasem przygotował się na atak. Gdy Wielebny rzucił się w jego stronę, ten starannie wziął zamach i wymierzył cios w głowę trupa. Jednak świeży i w dodatku w miarę postawny trup to nie to samo, co rozkładające się zwłoki, z którymi przychodziło mu walczyć wcześniej. Ten był bardziej wytrzymały – zachwiał się tylko, zaklął pod nosem i ciało odziane w czarną szatę, i koloratkę znów zaczęło kierować się w stronę chłopca. Ten uderzył ponownie. Potem jeszcze raz. Z głowy nie było co zbierać, jednak jakąś dziwną siłą rozpędu ciało nadal wlokło się w stronę chłopaka. W tym momencie Pieniaczyk miał już dość litrów cudzej krwi, spływającej po jego ciele, mięśnie bolały go z wyczerpania, a z oczu zaczęły płynąć niepohamowanym strumieniem pierwsze tej nocy łzy przerażenia. Potem zemdlał, pozwalając zwłokom Wielebnego rozszarpać swoje nieczujące już nic ciało.
Nie wiadomo jak długo trwałoby jeszcze zbiorowe szaleństwo żywych i martwych kukiełek. Ciemność zdawała się pochłaniać teraz wszystkich, łącznie z przerażonymi mieszkańcami. Wysysając z nich wszelkie ludzkie odruchy, których i tak zdawało się być w nich niewiele, zwracała jednego przeciw drugiemu, sąsiada przeciw sąsiadowi w odwiecznej, niecywilizowanej walce o ogień życia. Nim jednak dane im zostało powybijać się nawzajem, amok przerwany został przez strzał. Zadrżały szyby. Huk jeszcze przez kilka sekund odbijał się wyraźnym echem od wysokich ścian rynku. Zarówno ludzie jak i trupy odwrócili głowy w kierunku, z którego dobiegł strzał i zastygli w wyczekiwaniu. Na skraju rynku, u wylotu jednej z uliczek, stał mały, ale wyraźnie dobrze zorganizowany tłum. Ledwo widoczny w bladym świetle latarni, wtopionym w opary wczesnoporannej mgły, zdawał się falować, niczym odległa fatamorgana w słońcu pustyni. Z oddali dało się zauważyć hełmy na głowach przybyszów oraz długie lufy karabinów, wznoszące się ponad tłumem. Wojsko. Upragniony ratunek. Zaczęły się ciągnące się w nieskończoność sekundy nerwowego wyczekiwania, ludzie wbijali wzrok we mgłę, czekając na następny krok przybyłych żołnierzy. Nawet trupy, przynajmniej te „świeże”, o mózgach spełniających swoje najbardziej podstawowe funkcje, zwątpiły w tak oczywistą już wizję obfitego posiłku. Zastygły bez ruchu, na chwilę odrywając wzrok od swoich ofiar. Teraz już wszystkie pary oczu wpatrzone były w domniemanych zbawicieli. Nagle, potężny, aczkolwiek chłodny i bardzo chropowaty głos, z siłą wzmocnioną przez megafon, rzucił krótkie hasło: – Wszyscy, padnij! Ludzie, gotowi teraz do największego posłuszeństwa, legli na bruku jak kłody. Część zasłoniła głowy, część nadal z wyczekiwaniem wpatrzona była w swoją prywatną Armię Zbawienia. Kolejna sekunda. Niektóre trupy wyczuły, co może wydarzyć się w ciągu następnych kilku chwil. Nim jednak rzuciły się na ziemię, by w pozycji horyzontalnej delektować się leżącym bezwładnie mięsem, w powietrzu zatrzymały je nadchodzące z niewyobrażalnym hukiem kule. Cisza wyczerpanego masakrą Wielichamowa została nagle zgwałcona odgłosem tuzina karabinów maszynowych, plujących teraz pociskami w stronę bezwładnych znowu ciał. Napotkany przez kule opór był niewielki. Naruszone zębem czasu trupy rozpryskiwały się po całej powierzchni rynku. Ściany, latarnie, okna – wszystko pokrywała świeża warstwa krwawej farby i rozszarpanego mięsa. Ciemność znów nabierała innych, coraz bardziej upiornych odcieni, zdawała się wzmagać, żywiąc się przerażeniem i okrucieństwem wielichamowskiej nocy. Bezwładne kawałki ciał padały na przerażonych mieszkańców, a żałosne wycie unosiło się nad ich głowami przez dobrych kilkanaście sekund. Dłuższy był tylko huk karabinów maszynowych, które również jednak ostatecznie ucichły, przywracając ciszę i spokój resztkom Wielichamowa.
Świński. Można by rzec, że tylko jemu jednemu pozostała jeszcze konfrontacja z nadnaturalnymi siłami, które przywróciły do życia zmarłych i zmusiły go do takich, a nie innych zachowań tej przeklętej nocy. Trzeźwość umysłu chłopaka zdawała się wracać bardzo powoli, jak stara, zmęczona życiem jarzeniówka na szkolnym korytarzu. To zapalała się, to gasła z rezygnacją, długo każąc czekać na pełną funkcjonalność. Kiedy ten uciążliwy proces dokonał się już w niezbyt bystrym umyśle chłopaka ocena sytuacji wydawała się być łatwiejsza. Otóż, jest pełen sił i zapału, jednak martwy na swój sposób Wielebny, przerażony, ale wciąż żywy Świński, jakieś dwa leżące po kątach trupy oraz duża przestrzeń opustoszałego kościoła. Świński dokonał najprostszego i chyba najbardziej odpowiedniego w jego położeniu wyboru. Postanowił, korzystając z nieuwagi Wielebnego, zajętego teraz konsumowaniem ciepłego jeszcze ciała Pieniaczyka, wyślizgnąć się tą samą drogą, jaką dostał się do kościoła jakiś czas temu. Wstał powoli, starając się nie wywołać przy tym żadnego dźwięku. W pustej, ogromnej jak na lokalne warunki sali kościoła było to niebywale trudne. Echo zdawało się czyhać w każdym metrze sześciennym powietrza, czekając na jakikolwiek odgłos, by wznieść go aż pod sklepienie pseudogotyckiej budowli. Jednak w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia Świński musiał dać z siebie wszystko. Stał już na nogach, kierując się teraz w stronę drzwi od zakrystii. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Pierwotnicki mógł obudzić się lada chwila, pozostawiając go bez szans w nierównej walce i czyniąc ucieczkę niemożliwą. Wszystko poszłoby zapewne całkiem nieźle gdyby nie odgłos strzału. To, co dla zgromadzonych na rynku w charakterze wczesnego śniadania ludzi było wybawieniem, dla Świńskiego oznaczało coś zupełnie przeciwnego. Wielebny, zgodnie z oczekiwaniami, oderwał się od wielkiej dziury w brzuchu swojej poprzedniej ofiary i próbując zlokalizować źródło strzału, przypomniał sobie o drugim daniu, dyskretnie próbującym się oddalić. Rzucił się na nie z niespodziewaną sprawnością. Atakując wściekle zakrwawionymi zębami minął Świńskiego zaledwie o kilka centymetrów. Chłopakowi udało się odskoczyć na lewo, jednak na skutek uniku znalazł się w niedogodnej sytuacji. Wielebny oddzielał go od drzwi. Pierwotniaki, na szczęście cały czas po bożemu martwy, leżał na posadzce koło ołtarza. Zanim zdążył dobrze się zastanowić, Świński podbiegł do ciała niedoszłego egzekutora i podniósł zakrwawiony kij, który wypadł z ręki Pierwotnickiego kilka minut wcześniej. Przyjrzał się długiemu, ciężkiemu drągowi. Jego własna krew również miała znaleźć się na tej drewnianej powierzchni, z której razem z krwią schodził powoli lakier. Jednak czasu na refleksję nie było. Wielebny już szykował się do kolejnego ataku, zagradzając swoim trupim ciałem drogę do wyjścia. Jego donośne wycie, wyrażające zniecierpliwienie i bezmyślną agresję, echem odbijało się od ścian świątyni. Jednak w tym momencie gdzieś niedaleko, prawdopodobnie na rynku, rozległa się potężnym hukiem seria z, jak można było stwierdzić, wielu karabinów. Po raz kolejny huk zbił z tropu Wielebnego. O ile poprzednio pokrzyżowało to Świńskiemu plany, o tyle teraz nie zamierzał marnować wynikającej z zaskoczenia szansy. Mając w pamięci bezskuteczne ataki Pieniaczyka na głowę trupa, postanowił zastosować inną technikę. Spojrzał na zmasakrowaną twarz księdza. Prawej strony głowy zdawało się w ogóle nie być, pusty oczodół wypełniały zmiażdżone fragmenty mózgu. Resztki zębów chwiały się w zdeformowanej żuchwie, a zaschnięta krew pokrywała siwe włosy i każdy centymetr kwadratowy skóry. Ruchy poobijanego ciała były chwiejne, jednak niebezpiecznie zwinne i szybkie. Ciało ponownie ruszyło na Świńskiego. Drzwi od zakrystii znikły teraz z jego pola widzenia, zasłonięte przez szturmującego Wielebnego. Chłopak starał się nie uciec zbyt wcześnie, chociaż każdy jego mięsień, kierowany rodzącą się w mózgu paniką, wzywał do wykonania uniku. Głośne, gardłowe wycie, podobne do niedzielnych arii wykonywanych w tym samym miejscu za życia proboszcza, atakowało uszy chłopaka, zwiastując nadchodzącą konfrontację. Odległa salwa ucichła. Teraz, pomyślał Świński. W ostatniej chwili, gdy czuł już na twarzy oddech nadbiegającego Wielebnego, odskoczył w lewo i z największym zamachem, na jaki było go stać przy wykonywanym ruchu, uderzył trupa w kolano. Dał się słyszeć trzask łamanej kości, na co reakcją był pełen wściekłości okrzyk duchownego, przypominający zniekształcone, bezzębne „kurwa”. Wielebny nie upadł. Zachwiał się tylko, odwracając głowę w poszukiwaniu stawiającej opór ofiary. Wzrok, którym przeszył Świńskiego, wyrażał największą furię, czystą wściekłość, która gotowa była zmieść z powierzchni ziemi całą świątynię. Jednak skierowana była tylko przeciw jednej osobie. W tym momencie chłopak, bliższy co prawda wyjścia niż wcześniej, poczuł obezwładniające przerażenie. Nie miał sił ruszyć w kierunku zakrystii. Hipnotyzujący wyraz wściekłych oczu kapłana zatrzymał go w miejscu, uniemożliwiając ucieczkę. – Zdrowaś Mario, łaski pełna… – wyrwało się z ust sparaliżowanego strachem chłopaka. Żałosny szept został jednak przerwany przez charczący śmiech proboszcza. – Umrzyj, chłopcze! – rzucił z pogardą przez resztki zębów, wypluwając długą, gęsta smugę krwi. – Zrozumiesz wtedy więcej… Nim krew zdążyła dotknąć zimnej posadzki, trup z żelazną determinacją wściekłego zombie ponownie ruszył na chłopaka. Jednak cios w kolano okazał się skuteczniejszy niż w pierwszej chwili. Gdy trup przeniósł ciężar pozornie martwego ciała na uszkodzoną nogę, ta załamała się pod nim i padł na długi, czerwony dywan ciągnący się od ołtarza przez główną nawę. Tym razem rozgrzana nieco jarzeniówka w głowie Świńskiego zadziałała zaskakująco sprawnie. Chłopak zdecydowanie ruszył w kierunku drzwi. Dzieliły go od wyjścia niespełna trzy metry, gdy jak spod ziemi wyrósł w nim zaginiony Sławek – pośrednia przyczyna wielu tragicznych wydarzeń minionej nocy, chwiejnym krokiem wytaczając się z zakrystii. Na pierwszy rzut oka nie różnił się niczym od pozostałych zombie. Krew, sącząca się z ust i furia w przekrwionych, niewidzących oczach. Tylko ogromnych rozmiarów dziura w głowie świadczyła o przejściach, które musiały być jego udziałem. W bladym świetle świec Świński potrzebował kilku sekund, by dojrzeć liczne ślady długich pazurów i zębów na twarzy i szyi znienawidzonego przez siebie chłopaka. Świński miał teraz do wyboru uciec, nim Sławek go zauważy lub dać upust nienawiści i rzucić się na trupa, już tylko przypominającego żywego chłopaka. W tym miejscu kończyła się praca jego nienadużywanego mózgu i pracą jego mięśni starym zwyczajem zaczęły władać instynkty. Rzucił się na Sławka z dawną furią, atakując kijem plecy trupa. Jednak gdy zombie zdał sobie sprawę z obecności żywego Świńskiego, z równie wielką furią chwycił rękę chłopaka, tę zaopatrzoną w kij i wykręcił brutalnie, łamiąc kości w kilku miejscach. Świński upuścił kij, wyjąc z bólu. Sławek kierował już połamaną rękę w kierunku swoich zalanych cudzą krwią ust, jednak Świński ostatkiem sił zdołał wziąć zamach i drugą dłonią zwiniętą w pięść, uderzyć trupa w dziurę w głowie, mając nadzieję trafić w jego najczulszy punkt. Pomysł Świńskiego okazał się słuszny. Zombie zawył z bólu, puszczając złamaną rękę niedoszłej ofiary. Jednak druga ręka chłopaka nadal tkwiła w obrzydliwej mieszaninie pleśniejącego mózgu, krwi i innych płynów sączących się z głowy trupa. Przezwyciężając obrzydzenie, Świński okręcił dłoń w ciepłej, gęstej mazi, by oswobodzić uwięzione ramię. Manewr powiódł się. Częściowo obezwładniony bólem, jednak nadal przytomny, chłopak gotowy był do dalszej walki lub ucieczki. Trup Sławka szybko dochodził do siebie po paraliżującym ciosie. Lada chwila miał wrócić do pełni sił, do pełni swojej trupiej, a zarazem ludzkiej agresji. Daruj sobie, Świński. Trochę mniej nienawiści, a może przeżyjesz. Chociaż raz w życiu zastanów się, zanim coś zrobisz. Różne myśli, prześcigając się z bólem, pulsowały w ciele chłopaka, uniemożliwiając podjęcie decyzji. Odsunął się i zamachnął kijem. Zwątpił jednak pod wpływem kolejnego przeraźliwego wycia, wydobywającego się ze zdeformowanego ciała. Również Wielebny z niesłabnącą furią czołgając się po zimnej posadzce, był coraz bliżej Świńskiego. Jeszcze dwa nerwowe zamachnięcia, jeszcze kilka niepewnych myśli i znów bardziej instynkt niż świadoma decyzja poniosły Świńskiego w stronę drzwi zakrystii. Nie dowiemy się już, czy zwyciężył strach przez konfrontacją z potworami, czy nagły przebłysk rozwagi. Subiektywne sugestie narratora zdają się być w tym momencie zbędne. Czytelnik, znając już nieco postać Świńskiego, sam niech postara się odpowiedzieć sobie na to pytanie. W każdym razie chłopak, nadal dzierżąc kij Pierwotnickiego w dłoni, wydostał się z feralnego kościoła i przedzierając się przez morze ciał, na wpół ożywionych, lecz zbyt połamanych, by podnieść się z krwawego błota wielichamowskich ulic, ruszył biegiem ku granicom miasteczka.
Trudno wyobrazić sobie ulgę, jaką poczuli wycieńczeni i pozbawieni już nadziei mieszkańcy, kiedy strzały ucichły, a ostatnie trupy leżały na ziemi znów martwe, nieruchome, tak, jak prawa fizyki, biologii i Pan Bóg przykazał. Znowu ogarnęło ich zapomniane tej nocy poczucie bezpieczeństwa, ciągłości własnego życia, które znów miało szanse choć częściowo wrócić na dawne tory. Kiedy już krew zniknie z ulic a ciała, stare i nowe zostaną znów pochowane, ich egzystencja ponownie stanie przed możliwością przykrycia się przytulnym, ciasnym i dusznym, ale swojskim płaszczykiem dwulicowej prowincjonalności. Czy ich myśli sięgały w tym momencie aż tak daleko? Czy tylko odrodziła się w nich nieśmiała iskierka wiary w przyszłość? Każda spośród około dwudziestu osób, zgromadzonych na wielichamowskim rynku, zapewne inaczej postrzegała swoje położenie. Wśród wykończonych i przerażonych ludzi, w większości na skraju obłędu, znajdowały się takie osobistości jak nieśmiertelna Zawistnicka, matka Świńskiego czy pan Tomiak. Kilkoro dzieci, cudem ocalonych przez swoje matki, przyglądało się małym trupom kolegów, którzy mając mniej szczęścia, leżeli dookoła jako stygnący jeszcze pomnik niedawnej masakry. Nerwowe spojrzenia kierowały się teraz na żołnierzy, dalej stojących nieruchomo na skraju rynku oraz na martwych współtowarzyszy, którzy w każdej chwili mieli ponownie stanąć na nogach, będąc już po drugiej, niezrozumiałej jeszcze stronie śmierci.
Pierwsza na nogi podniosła się Zawistnicka. Odzyskawszy zmysły na tyle, na ile było to możliwie po wydarzeniach ostatnich minut, wstała ciężko i z dzikim okrzykiem zaczęła wlec się w stronę żołnierzy. Kulejąc i potykając się o ciała martwych jeszcze Wielichamowian i zmasakrowanych zombie, wołała ochrypłym, płaczliwym głosem: – Kochani! Zbawcy! Bóg was nam zesłał! Pozostali mieszkańcy, ośmieleni nagłym, lecz jakże naturalnym dla Zawistnickiej wystąpieniem, również zaczęli podnosić się z mokrej od krwi ziemi. Matki z płaczem tuliły swe dzieci, większość miała łzy w oczach, inni z niedowierzaniem rozglądali się dookoła. Tylko Zawistnicka, wpatrzona w żołnierzy jak w Chrystusa na krzyżu co niedzielę między dwunastą a pierwszą po południu, szła prostu ku nim z pieśnią pochwalną na ustach. I wtedy właśnie koszmar na chwilę powrócił. Wśród podnoszących się z ziemi ludzi dała się wyróżnić jedna osoba. Jej ruchy były bardziej chaotyczne, wręcz kukiełkowe, gdy opierając się na krwawiącej dłoni próbowała o własnych siłach stanąć na nogach. Głośne sapanie zwróciło uwagę pozostałych Wielichamowian. Twarz ocalonej zasłaniały gęste, jasne włosy, teraz zlepione krwią i brudem ostatniej nocy. Niezrozumiałe słowa wydobywały się z popękanych ust. Jednak najbardziej nietypowym, odrażającym i śmiertelnie przerażającym pozostałych ludzi widokiem był ogromny tasak wystający z szyi Dobrzyckiej. Odpowiedź, jak przeżyła masakrę trupów, była oczywista. W czasie, gdy salwa zmiotła z powierzchni rynku wszystkich zombie, dziewczyna była jeszcze martwa, leżąc gdzieś pośród pozostałych mieszkańców Wielichamowa. Takich jak ona miało być więcej. Stanęła o własnych, trupich już siłach na posiniaczonych nogach i podniosła głowę, ukazując przekrwione białka i zaschniętą krew w okolicach oczu, nosa i ust. A krew na twarzy żywego trupa nie może być zaschnięta. Wszyscy domyślali się, że dziwnym grymasem, wykrzywiającym twarz katechetki, jest potężny głód. Jeden po drugim odsuwali się od niej, jakby bojąc się, że to właśnie ich wybierze spośród topniejącego z każdą chwilą tłumu. Nikt nie ośmielił się nawet krzyknąć, by ostrzec pozostałych. Jednak ewentualne ostrzeżenia szybko okazały się być niepotrzebne. Dobrzycka ruszyła przez tłum, jakby nie zauważając znajdujących się w zasięgu jej trupich dłoni ludzi. Cel był jeden, wyraźny, powoli sunący przez plac w stronę wciąż nieruchomego oddziału wojska. Zawistnicka, w euforii składająca podziękowania „Panu Wszechmogącemu” i „Najświętszej Panience”, nie spodziewała się już żadnego niebezpieczeństwa. Dobrzycka zaś, lekko tylko przyspieszonym krokiem, podążała za nią, bez strachu przed zgromadzonymi przed nią żołnierzami. Mogli ją tylko zabić. Nauczycielka nie słyszała kilku niepewnych okrzyków Wielichamowian, którzy oddaliwszy się od trupa katechetki, próbowali ostrzec ją przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Nawoływania częściowo skierowane były ku żołnierzom, którzy jednak nadal stali nieruchomo, jakby obojętnie wpatrując się w spowity mgłą rynek. Może nie słyszeli wołania, może nie rozumieli jeszcze, kim była teraz Dobrzycka i jakie stwarzała niebezpieczeństwo. A może powód był inny, a mieszkańcy mieli poznać go już wkrótce. Pierwszej, zaraz po narratorze, dane było zrozumieć prawdę Zawistnickiej. Zalana łzami, we mgle rozpraszanej tylko przez słabe światło latarni, rzuciła się w ramiona pierwszego z żołnierzy, do którego się zbliżyła. Jej wielkie, zmęczone ciało uwiesiło się na jego szyi, niemal przewracając zdezorientowanego chłopaka. Nauczycielka podniosła teraz wzrok na jednego ze swoich wybawców i już miała wyrzucić z siebie kolejne łzawe „Dziękuję!”, gdy ujrzała bladą twarz i niewidzący wzrok żołnierza, wbity w nią jak w kawałek mięsa. Z resztek odgryzionego nosa wyzierała ciemna plama czerwieni, zalewając popękane, krwawe usta. Ten chłopak dopiero tej nocy stał się zombie. Myśli kobiety krążyły teraz w zawrotnym tempie, którego umysł nauczycielki nie potrafił opanować. Nie zgadzały się nawet podstawowe fakty. Trudno było jej zrozumieć, dlaczego żołnierze chwile wcześniej strzelali do swoich. Rozejrzała się dookoła i jej oczy napotkały dziesiątki podobnych, niewidzących oczu, spokojnie, jednak pożądliwie obserwujących jej tłuste ciało. Jednak w ich wzroku nie było pośpiechu. Zombie wiedzieli, że mają teraz dużo czasu, by delektować się spodziewaną ucztą. Odpowiedź nasunęła się sama – trupy strzelały do trupów, jako że nie chciały dzielić się nadchodzącym wczesnym śniadaniem. Z jej ust wydobył się niewyraźny jęk. Choć prawda zdawała się być oczywista, zmęczony umysł Zawistnickiej zdawał się nie móc stawić jej czoła. Z obrzydzeniem puściła nadal nieruchomego trupa żołnierza i odwróciła się na pięcie, zataczając przy tym w szoku i ostatecznej fali przerażenia. Nie zatrzymywali jej. Ich trupie dłonie spoczywały spokojnie na spustach dymiących jeszcze karabinów. Zostawili to Dobrzyckiej, która stała teraz na wyciągnięcie ręki od ogarniętej obłędem nauczycielki. Wokół kobiety nie było już żadnego ludzkiego oblicza. Obraz owładniętej furią twarzy niewinnej niegdyś i naiwnej katechetki zdawał się być zamazany, falował niemiłosiernie i Zawistnicka ledwo dostrzegła moment, w którym dziewczyna wyszarpnęła ze wściekłością tasak z własnej szyi, uwalniając fontannę czarnej, gęstej krwi. Wtedy zrozumiała. – NIEEEE! – ostatni, rozpaczliwy krzyk, głośniejszy niż można by się spodziewać, rozdarł mrok spowijający wielichamowski rynek. Urwał się tak nagle, jak się pojawił, zamieniając się w obrzydliwy bulgot w momencie, kiedy Dobrzycka wbiła tasak dokładnie w to samo miejsce na pomarszczonej szyi nauczycielki, w którym na jej własnej, niegdyś jędrnej, dziewczęcej skórze widniała teraz błyszcząca, głęboka rana. Ciało Zawistnickiej osunęło się głośno na bruk u stóp nowego pokolenia głodnych bestii. Wyraz martwej twarzy Dobrzyckiej zmienił się. Uleciało z niego napięcie, zastąpione teraz przez upiorny grymas uśmiechu, kiedy wpatrywała się w umierającą nauczycielkę, próbującą w konwulsjach wyciągnąć olbrzymi nóż ze swej szyi. Katechetka spojrzała na żołnierza, na którego szyi wisiała jeszcze kilka sekund temu Zawistnicka. Z niegasnącym uśmiechem objęła go czule i swoimi popękanymi, zakrwawionymi ustami pocałowała namiętnie jego równie zniszczone, trupie usta. Po zaskakująco długim, filmowym niemalże pocałunku oderwała się od niego, wyciągając z kabury przy jego pasie duży, ciężki pistolet. Przez moment przyglądała się mu niepewnie, jak dziewczyna nieobeznana jeszcze z widzianym po raz pierwszy nowym rodzajem narzędzia, jednak udało jej się go odbezpieczyć, po czym wymierzyła w głowę leżącej w kałuży własnej krwi nauczycielki. Z trudem, ale pewnie nacisnęła oporny spust glocka i strzeliła pięć razy, obserwując znienawidzoną twarz rozsypującą się kawałek po kawałku jak puzzle. Ocaleli mieszkańcy Wielichamowa, mając już najwyraźniej dosyć ciągłego zastygania w przerażeniu, podjęli desperacką próbę ucieczki z rynku. Nim zdołali oddalić się choćby na metr, nogi większości z nich zostały strzaskane przez kolejną serię pocisków, która z hukiem wystrzeliła z karabinów, trzymanych w trupich dłoniach. Gdy tak leżeli bezwładnie na ziemi, czując niewypowiedziany ból, a w ustach smak krwi i gorycz porażki, ciągle żywi i świadomi, niemogący się jednak ruszyć, w oczekiwaniu na okrutną i powolną śmierć, poprzez własne krzyki i płacz usłyszeli jeszcze władczy i szorstki, lecz na swój trupi sposób zmysłowy głos Dobrzyckiej, która nadal trzymała w bladej dłoni rozgrzany pistolet. Z jego lufy unosił się w poranne powietrze gęsty dym: – Chodźmy chłopcy! Najedzmy się, nim obudzą się inni… „Niewyjaśnione zjawiska, mające miejsce tej nocy, przesunęły na dalszy plan podziwiany przez astronomów deszcz meteorów, które od dwóch dni prawdziwą ulewą atakują Europę Środkową i Wschodnią…” – Ktoś tam jest! Dwaj mężczyźni, jadąc bardzo wolno wozem policyjnym, ledwo zdążyli ominąć machającego na środku drogi człowieka, który ni stąd, ni zowąd pojawił się w zasięgu lamp starego, niebieskiego poloneza. „…oderwanymi fragmentami ogona komety Vita, doskonale widocznej dzisiejszej nocy na półkuli północnej…” Samochód zatrzymał się, zostawiając człowieka w ciemności, za sobą. Mieli dosyć ryzyka jak na jedną noc. Niespełna pół godziny wcześniej zatrzymał ich patrol policji na jednej z mało uczęszczanych dróg między okolicznymi wsiami. Jednak policjanci, zamiast poprosić o prawo jazdy, którego zresztą żaden z mężczyzn nie posiadał, rzucili się na nich, próbując ich pogryźć. Sami mieli na ciele wiele ran szarpanych, wyglądem przypominając żywe trupy ze starych horrorów. Badyl i Michał mieli kije bejsbolowe, bo właśnie wracali z meczu. Wybiegli z samochodu i zaatakowali agresywnych policjantów. W końcu zostawili ich z połamanymi kończynami na poboczu i wzięli ich samochód, który miał więcej paliwa niż ich fiat uno. Badyl został lekko pogryziony, ale bali się pojechać na pogotowie ze względu na dwóch pobitych funkcjonariuszy i skradziony wóz, którym jechali. Słuszność ich decyzji potwierdziły dodatkowo dantejskie sceny, rozgrywające się w Wielichamowie – miasteczko, przez które przyszło im przejeżdżać. Zmasakrowane ciała, opętani ludzie wyglądający jak trupy snujący się po ulicach i krew, wszędzie krew. Przerażeni dodali gazu i nie zatrzymując się przed wychodzącymi na ulicę trupami, wyjechali z miasteczka. „… doniesienia o przerażających wydarzeniach wydają się być daleko przesadzone. Spotkać można również opinie w pełni wyjaśniające tajemnicze wydarzenia, jednak dalece kontrowersyjne. Doktor Frank Further z uniwersytetu w Denton uważa, że pojawienie się tej rzadkiej komety od tysiącleci obfitowało w niewyjaśnione…” – Ścisz radio – rzucił teraz Badyl – może coś usłyszymy. „… to ciało niebieskie kojarzone z niespotykaną obfitością i żywotnością sił natury. W nielicznych zachowanych podaniach ludów słowiańskich z przełomu III i IV wieku naszej ery…” – Myślisz, że był żywy, czy też taki.. martwy? – zapytał niepewnie Michał. – Nie wiem sam, Stary… Źle się czuje… Wyglądał na normalnego, ale sam nie wiem… nieostro widzę… „… w związku z brakiem łączności z tymi rejonami, niewielkie oddziały wojska zostały już wysłane w najbardziej niedostępne miejsca, z których dochodziły najbardziej alarmujące…” – Ścisz, mówię! Michał posłusznie wyłączył radio. – Idziemy sprawdzić. Wychodź… – rzucił. Badyl nie był przekonany o racjonalności tego pomysłu, jednak posłusznie, lecz z najwyższą ostrożnością wysiadł z policyjnego poloneza. Obaj wymienili niepewne, porozumiewawcze spojrzenia, kiedy w świetle policyjnej latarki znalezionej przez Michała dojrzeli wysokiego chłopaka z lekką nadwagą. Całe jego zniszczone ubranie i pokaleczona twarz pokryte były zaschniętą krwią, a z niewidzących oczu wyzierał obłęd. Dyszał ciężko i wyglądał na gotowego do ataku, jednak, gdy usłyszał ich głosy, rzucił na asfalt trzymany w ręce kij, z którego wciąż jeszcze kapała krew. Druga ręka, nienaturalnie podkurczona, była niewidoczna, ukryta pod powierzchnią kurtki. – Dzięki, że tu jesteście… – wysapał nienaturalnym z wycieńczenia głosem. – Pomóżcie mi! Zabierzcie mnie stąd! Chłopacy po raz trzeci tej nocy poczuli strach i niepewność. Chłopak mógł być jednym z „nich”. – Skąd jesteś? – rzucił w końcu Badyl. – Co tu robisz?! – Jestem z Wielichamowa… – wysapał upiór, po czym zaczął iść w stronę dwóch mężczyzn. Badyl mocniej zacisnął rękę na rękojeści sprawdzonego już tej nocy kija, Michał wyciągnął duży nóż sprężynowy, który zawsze nosił w kieszeni. – Nie weźmiemy cię – powiedział zdecydowanie, szykując się na ewentualny atak upiora. – Możesz być… – tu się zawahał – … zainfekowany… Chłopak nie potrafił jednak zrozumieć tej decyzji. Rzucił się na Michała, wbijając w niego niewidzący wzrok przekrwionych oczu. Chwycił go za kurtkę i zaczął trząść. – Musicie! – zawył, nieświadomie plując Michałowi w twarz krwią. – Musicie mnie zabrać! Ja jestem zdrowy! To oni… ONI! Czym mam być zainfekowany..?! Michał bardziej ze strachu, bardziej odruchowo niż z rozmysłem wbił nóż w brzuch tajemniczego chłopaka. Wyraz absolutnego niezrozumienia wykrzywił twarz upiora, który jeszcze raz splunął krwią i znacząc białą kurtkę Michała, osunął się na ziemię. – Zainfekowany… złem… – rzucił chłopak, z niedowierzaniem patrząc na własną rękę, ciemną od czyjejś gorącej, gęstej krwi. Spojrzał na przyjaciela. Wyraz twarzy Badyla wyrażał dezorientację, ale także pozornie niezrozumiałe zainteresowanie zakrwawioną ręką Michała. Trwało to jednak tylko ułamek sekundy. Obaj szybko otrząsnęli się z szoku wywołanego kolejną niespodziewaną konfrontacją i próbując dojrzeć w ciemności jakiś ślad ciekawskich oczu, wrócili do samochodu. Stary polonez ruszył szybko, pozostawiając na drodze bezwładne ciało zakrwawionego chłopaka. Jednak, gdy światła policyjnego radiowozu znikły za odległym zakrętem, nad drogę powróciła przytłaczająca ciemność, która ponownie tchnęła życie w martwe ciało. Trup podniósł się i stał chwilę chwiejąc się, jakby zdezorientowany. Ostatecznie ruszył przez pole, przedzierając się przez rozległe połacie śniegu. |