Instynkt samozachowawczy zaprowadził Wielichamowian na największą dostępną jeszcze wolną przestrzeń, jaką był rozległy rynek. Odchodziły od niego cztery ulice – w wyczerpanej walką świadomości mieszkańców każda z nich stanowiła szansę ucieczki z miasta, ostatnią okazję do wydostania się z koszmaru. Wystarczyło już tylko dostać się na rynek, by możliwość przeżycia stała się realna, rozproszyć się, a potem uciekać, byle jak najdalej od dusznej, wrogiej sceny, na której miał odbyć się ostatni akt zagłady miasteczka. Czy wystarczyło – zaraz się okaże. Grupka niedobitków, żałośnie nieliczna, zdawała się być przypadkowym kłębowiskiem nieznanych sobie ludzi, mimo że każdy od dzieciństwa znał każdego z tych, obok których przyszło mu teraz maszerować. Jednak duch ewentualnej solidarności nie był znany Wielichamowianom. Wśród dobrosąsiedzkich stosunków, przyjaźni przy wódce i wspólnego oglądania seriali nie było głębszej troski – to wszystko wyszło teraz na światło ponurych, zakrwawionych ulicznych latarni razem z gnijącymi ciałami zombie. Razem z odpychającą fizycznością ożywionych zwłok pojawiła się w życiu mieszkańców miasteczka równie odpychająca prawda. Ci jednak, którzy w wykańczającej walce zdołali przełknąć gorzką pigułkę prawdy, nie mieli możliwości, poza tym nie zamierzali stać się prorokami samokrytyki, nikomu nie przyszło do głowy nawoływać do jakiejkolwiek solidarności w walce. Oczywista prawda o upokarzającej porażce miasteczka w umysłach mieszkańców rosła do rangi doskonałej wymówki, by na towarzysza tragedii patrzeć jak na wroga, w najlepszym wypadku traktować go jak powietrze, gdy ten, w ostatnim, instynktownym odruchu wołał o pomoc, atakowany przez kolejną z niekończącej się fali trupich watah. Odgłos przegryzanego gardła stawał się ukojeniem dla człowieka, obserwującego śmierć sąsiada. Moment, w którym milkły błagania, przynosił ulgę, pozostawało ponownie skupić się na walce o swoje życie i przebijając ciemność słabnącym z wyczerpania wzrokiem iść do przodu. Byle tylko nikt inny nie dojrzał aktu obojętności, który rozgrywał się teraz na każdym rogu, na każdej ulicy miasteczka. Lecz nikt nie widział, nikt nie komentował. To właśnie był jedyny rodzaj solidarności, na który stać było jeszcze Wielichamowian. Odruch odwrócenia głowy, gdy kilka metrów dalej miał miejsce dramat gasnącego sumienia. Milczenie wobec wzajemnej obojętności było tym, co łączyło jeszcze nagle obcych sobie ludzi. Wycie, wydobywające się z przegniłych krtani, odgłos kroków skierowanych w stronę rynku, odległe krzyki, niezmiennie, wręcz monotonnie, towarzyszyły reszcie ocalałych. Już tylko kilka sekund dzieliło ich od rozległej pustyni prowincjonalnego rynku. Przez mgłę oraz przez spływającą po powiekach krew widać było majaczące w oddali światła tamtejszych latarni. Czy trupy już tam były? Na to pytanie nie można było znaleźć odpowiedzi w dobiegającym zewsząd złowrogim wyciu. Z tyłu, z boku, nie daj Boże, z przodu… Przestrzeń rynku rosła w oczach wyczerpanych mieszkańców niczym Ziemia Obiecana. Ale Wielichamowienie przypominali bardziej bezmyślne owce, prowadzone na rzeź…
Rozproszyli się po rynku, wylewając się na betonową oazę jak olej na rozgrzaną powierzchnię ogromnej patelni. – Nie ma ich jeszcze… – szepnął ktoś jakby w strachu, że zombie usłyszą jego pełen nadziei głos. Nikt nie odpowiedział. Każdy, poza małymi wyjątkami matek z dziećmi, sunął przez opustoszały rynek w swoim własnym kierunku, zapominając i chcąc zapomnieć o pozostałych towarzyszach. Wyglądali jak turyści udający się do kolejnych bramek na lotnisku. Pozbawieni sił by biec, często ranni w nogi, z pozornym spokojem udawali się w kierunku najodleglejszych uliczek rynku, pełni wzbierającej nadziei. Za nimi na plac wbiegały trupy. Cała horda ociekających od krwi kukieł, pełnych sił i przede wszystkim niepohamowanego głodu ludzkiego mięsa. Może nienawiści, żądzy zemsty za sprawy, o których nigdy już nikomu nie przyjdzie się dowiedzieć. Ludzie, oglądając się za siebie, starali się przyspieszyć. Kilkoro cudem ocalałych dzieci upadło, zdane już teraz tylko na własne siły. Ktoś wrócił. Jakaś młoda matka próbowała odciągnąć od swojego syna dwóch wgryzających się już w młode ciało zombie. Reszta nie oglądała się jednak za siebie. Dobrzycka, pogrążona w nieprzerwanym stanie permanentnego przerażenia, szła przed siebie, potykając się o własne, odmawiające posłuszeństwa nogi. Zdawała się nie słyszeć nic, nie widzieć nawet wylotu ulicy Kościelnej, której zarys wyraźnie był już widoczny w bladym świetle lamp. Zawistnicka – to co innego. Z pozoru zachowywała się podobnie, jednak różnica kryła się w świadomości obu kobiet. Nauczycielce nic nie było w stanie przeszkodzić w przejściu przez rozległą powierzchnię pustego rynku. Miała cel – teraz nie była nią opinia, nie miał jej już kto wydać, nie miał kto jej szanować lub nienawidzić. Trzeba było tylko, i aż, przeżyć. Garstka biegnących dookoła niej ludzi mogła równie dobrze istnieć i nie istnieć. Dla Zawistnickiej istniała tylko ona sama i wylot rosnącej już w oczach ulicy. Było tak do owego tragicznego z jej subiektywnego punktu widzenia momentu, w którym w jej świadomości pojawiły się jeszcze cztery trupy, stając wyczekująco na rogu pustej dotąd ulicy Kościelnej.
Wnętrze pustego niemal kościoła było miejscem porażająco cichym i spokojnym, kontrastującym z krwawym chaosem rzeczywistości, od której oddzielały je grube, pseudogotyckie mury. Nienaruszone, nieskalane jeszcze ludzką krwią rzędy ławek stały spokojnie, obojętne na rozgrywający się na zewnątrz dramat. Droga krzyżowa dalej w milczeniu opowiadała swoją historię, którą potwierdzał olbrzymich rozmiarów Chrystus na równie olbrzymim krzyżu, co niedziele patrzący z wyrzutem na zgromadzonych. Pod nim ołtarz. Tragedia zimowej nocy zdołała tylko tam przemycić swoje okrucieństwo i destrukcyjny pęd ludzkiej natury. – Chciałbyś coś jeszcze powiedzieć? – syknął Pierwotnicki, nieco onieśmielony powagą miejsca, zdecydowany jednak grać rolę macho. Pieniaczyk obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, które następnie przeniósł na Świńskiego. – W takich momentach nie można czekać, bo zawsze dzieje się coś złego. Kiedy na przykład w filmie sensacyjnym, gdy zabójca… – w tym momencie zwątpił – … lub ktoś inny, kto musi wykonać wyrok, za długo mówi i zwleka, to zawsze wiadomo, że ktoś przyjdzie i przeszkodzi. Tutaj trzeba działać zdecydowanie – precyzyjnie i dokładnie – dokładnie, bo kto szybko robi ten dwa razy robi. Nie można niepotrzebnie kusić losu, Pierwotnicki. Raz zachciało Ci się pogrzebu, to zabili Freiera. Jesteś, kurwa, zbyt sentymentalny do tej roboty… Teoretycznie miał rację, jednak z niewiadomych dla obu pozostałych chłopaków przyczyn swoim przydługawym przemówieniem przeczył wygłaszanym w nim tezom. Jednak uważny czytelnik nie powinien dać się zwieść pozornie lekkomyślnemu zachowaniu Pieniaczyka. – Nie oglądacie filmów sensacyjnych albo horrorów? – ciągnął. – Zauważcie, że zawsze w finale ten zły, z punktu widzenia widza oczywiście, gada i gada zanim zabije głównego bohatera. Jakby czekał na policję albo kogoś innego, żeby mu przeszkodził. I ten ktoś zawsze się pojawia. I ty, Pierwotnicki, robisz dokładnie ten sam błąd! Pierdolisz się z tym zupełnie niepotrzebnie, rytuały jakieś wymyślasz… Ściągasz na nas niebezpieczeństwo! Pieniaczyk zdawał się delektować brzmieniem swojego głosu, wzmocnionym ciszą i przestrzenią kościoła. Jego przemowa, mimo że od jakiegoś czasu nie mówił nic nowego, brzmiała całkiem autorytatywnie dla obu młodych chłopców. Jednak rozbieżność między jej sensem, a samym zachowaniem Pieniaczyka wydawała się niezrozumiała. Usprawiedliwić ją można było tylko narcystycznym zachłyśnięciem się rolą, która mu przypadła. Jednak orator zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Wręcz przeciwnie. Ciągnął przemowę, przedłużając ją w nieskończoność, jakby chciał, żeby obserwujący go chłopcy ani na chwilę nie odrywali od niego uwagi. – I tak jak już wspomniałem, Pierwotnicki, twoje szanse na przeżycie maleją z każdą sekundą zbędnego gadania i słuchania, co ofiara ma ci do powiedzenia. Wiadomo, że ten szczur będzie przeciągał i odwlekał egzekucję tak długo, jak się da. Ale nie powinieneś go słuchać, Pierwotnicki, nie powinieneś. Wiesz, co na twoim miejscu byłoby najwłaściwszym zachowaniem? Zdezorientowany Pierwotnicki w milczeniu pokręcił głową dając znać, że nie wie. – Powinieneś wziąć kij, powiedzieć coś w stylu „Hasta la vista, bejbe” i jebnąć go w łeb. To powinieneś zrobić. Egzekutor niepewnie zbliżył się do osaczonej ofiary. Kij drżał mu w ręce. Świński jeszcze kilka godzin wcześniej był jego autorytetem – nadal jeszcze wzbudzał w nim strach. – Pamiętaj na przyszłość, że trzeba wziąć duży zamach i uderzyć z całej siły. Inaczej niepotrzebnie będziesz gonił się z pół-trupem po całym kościele. A przecież pół-trupów mamy tu ostatnio przesyt. Nie mówiąc o krwi, która będzie tryskała na wszystkie strony i niewątpliwie strasznie cię pobrudzi… Poza tym… – Pieniaczyk…? – Co? – Dlaczego mam pamiętać „na przyszłość”? – Pierwotnicki był wyraźnie zaintrygowany użytym przez kolegę sformułowaniem. Pieniaczyk odpowiedział mu na to spokojnym tonem, takim, jakim wypowiada się najbardziej oczywistą prawdę, wskazując trupa Wielebnego, którego umazaną krwią twarz dzieliło od szyi Pierwotnickiego już zaledwie pół metra: – Bo teraz to już jest za późno.
Desperackie krzyki przecinały plac wielichamowskiego rynku, mieszając się z odgłosami przegryzanych gardeł i chluśnięciami strumieni krwi, uderzających o bruk. Zombie, ukryci w półmroku każdej z wylotowych ulic, czekali na ofiary, zmierzające prosto w ich krwawe objęcia. Teraz wyległy z cienia, zupełnie się nie spiesząc, sunąc w kierunku wyczerpanych ofiar krokiem, jakim w niedzielne popołudnie idzie się na obiad, odrywając swoje znużone ciało od usypiającego działania telewizora. Ofiary – wręcz przeciwne. Miotały się po placu w amoku i rezygnacji. Ich walka zdawała się dobiegać końca. Wysiłek, siły, których nie starczyłoby z pewnością na kolejną próbę wyrwania się z oblężenia, wszystko to tonęło teraz w przerażeniu i razem ze łzami spływało na bruk. Mało kto miał jeszcze przy sobie jakąkolwiek broń. Zombie byli coraz bliżej. Niespiesznie, niemal z czułością zbliżali się do swoich ulubionych potraw z młodego mięsa. Piersi młodych matek, podobnie jak udka małych dzieci, cieszyły się największym wzięciem. I wtedy to jakiś głos z zewnątrz, jakiś chropowaty rechot dobiegający gdzieś spoza zacieśniającego się kręgu, krzyknął w kierunku pozbawionych nadziei ludzi: – Wojsko! Cały oddział! Wojsko idzie!
Pieniaczyk nie dokończył nawet zdania, bowiem gdzieś w okolicach ostatniej wypowiadanej sylaby na jego twarz, podobnie jak na wszystkie przestrzenie wokół, chlusnęła krew, jeszcze chwilę wcześniej płynąca spokojnie w tętnicy szyjnej Pierwotnickiego. Chłopak przetarł ją rękawem kurtki, rozmazując po całej twarzy. Świński był totalnie zaskoczony. Na przemian patrzył z przerażeniem na wrzeszczącego Pierwotnickiego i na spokojnego, obserwującego sytuację z pewnym zainteresowaniem Pieniaczyka. Wielebny za to pochłonięty był całkowicie przegryzaniem wspomnianej wyżej szyi. Gryzł, nie zwracając zupełnie uwagi na próbującego się uwolnić chłopaka. Tak jakby szyja była kłopotliwym węzełkiem na sznurówce, a walczące o przeżycie ciało Pierwotnickiego zupełnie nieistotnym dodatkiem. – Pomóżcie! – krzyczał zaskoczony chłopak. – Błagam, proszę…! Jego głos coraz bardziej przypominał żałosny pisk, wywołany bólem i paniką. Z przerażonych oczu ciekły łzy, mieszając się ze spływającą potokiem niewsiąkającej już w ubranie krwi. Potem błagania stawały się już coraz mniej zrozumiałe, wyraźnie słychać było tylko bulgoczące „b” i chropowate „g”. Po kilku sekundach wyróżnić można było już tylko „g” i to na krótko, bowiem kilka chwil później chłopak już nie żył.
Garstka uciekinierów spod kościelnego placu, stłoczona teraz w pułapce kolejnej zamkniętej przestrzeni, zastygła. Na ich brudnych, zrezygnowanych twarzach malowała się mieszanina niedowierzania i niezdecydowania, wykrzywiając je w dziwnym grymasie. Jakby zastanawiali się, czy warto po raz ostatni podejmować walkę. Każdy z nich myślał po swojemu, jednak tym, co ich łączyło, o czym była już mowa, była czysto indywidualna, niezależna od reszty chęć przetrwania. Po przerażająco długiej sekundzie niepewności, kilkudziesięciu mieszkańców rzuciło się do ucieczki, próbując przerwać szczelny, otaczający ich zewsząd, nieco liczniejszy kordon trupów. Postronny obserwator mógłby w tym momencie zwątpić, kto był teraz po czyjej stronie. Ludzie, na wpół już tylko świadomi tego, co robią, pewni jedynie nieuchronnej, ostatniej potyczki, rzucali się na trupy, taranując przy tym swoich towarzyszy. Szukając odrobiny przestrzeni dla siebie, cięli siekierami, kosami i kijami grudniowe powietrze. Jednak w nieprawdopodobnym ścisku, który w momencie paniki znów wytworzył się na rynku, powietrze rzadko kiedy było puste. Na każdego powalonego trupa przypadał co najmniej jeden żywy człowiek, by po kilku minutach zasilić armię zombie. Fala desperackiej, ostatecznej, niepohamowanej wielichamowskiej agresji wylała się obrzydliwym zbiorowym wyciem na rynek miasteczka, ku uciesze nad wyraz spokojnych trupów. Nie musiały już polować na ludzi, którzy sami w szaleńczym tańcu śmierci wpadali w ich ręce. Jakimś cudem kilku osobom udało się wydostać prawie bez szwanku z trupiej zapory. Były to pojedyncze przypadki, jednak wzmagały one opętańczą, bratobójczą agresję Wielichamowian. Tłum rzucał Dobrzycką na lewo i prawo. Delikatna kobieta plątała się między opętanymi szałem nagłej wściekłości i desperacji ludzi w kałuży własnych wymiocin i łez. Z jej podrażnionego sokami trawiennymi gardła wydobywał się żałosny, przerażający szloch. Próbowała się modlić, potem kląć, jednak nic nie pomagały zróżnicowane w treści wołania. Tłum, niczym fale podczas sztormu, zalewał ją i rzucał jej drobnym ciałem po całym placu. Próbowała się wydostać, biec, potem czołgać się, jednak tłum wściekle deptał jej głowę i plecy. Około pół minuty zajęło jej wstanie na nogi, by zaraz potem roztańczony tłum porwał ją ponownie. Wydawało jej się, że traci przytomność, ale do życia przywrócił ją porażający ból z przeciętej kosą dłoni. Potem upadła na bruk. Tłum znów kopał ją bezlitośnie. W bezmyślnym, automatycznym odruchu nadal walczyła o to, by odzyskać równowagę. Następny był potężny zawrót głowy, który pojawił się w momencie, gdy deska z czyjegoś płotu uderzyła ją w skroń, zostawiając boleśnie kłujące drzazgi. Wydawało jej się, że cios siwego mężczyzny o obłąkanych oczach był celowy. Upadła po raz trzeci. Podniosła się jednak. Ruszyła przed siebie, jeśli w ogóle można było mówić o jakimkolwiek kierunku. Stacja ósma, dziewiąta. Kobieta błagała o koniec. Nagle, jak spod ziemi, wyłoniła się Zawistnicka. Jej poobijana, krwawiąca twarz nie wyrażała nic. Nawet w momencie, w którym aż po rękojeść wbiła w szyję Dobrzyckiej przypadkowo znaleziony tasak.
|