powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Wielichamowo Horror Show
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:a_wawrzaszek@wp.pl'>Artur Wawrzaszek</a>, <a href='mailto:maximall1988@wp.pl'>Edward Wawrzaszek</a>
Ilustracja: Artur Wawrzaszek, Edward Wawrzaszek

IV
Tymczasem niedaleko, niecały kilometr w kierunku północnym, mały, zielony dżip zbliżał się do cmentarza. Wszyscy w mieście znali ten samochód. Jeden z tych nieczęsto na drogach spotykanych pojazdów, które myśliwym służyły do polowań. Co weekend od rana przemierzał ulice miasteczka, a w nim jego dumny właściciel – Zgarda. Podobno kupił go po okazyjnej cenie i jeszcze zdołał coś utargować. W to nietrudno było uwierzyć. Wielichamowianie znali tego człowieka i wiedzieli, że do pieniędzy zawsze miał żyłkę. Poza prowadzeniem własnego, drobnego biznesu uczył fizyki w wielichamowskim gimnazjum. Liczyć umiał. Nie wszyscy go lubili, ale bez wątpienia wzbudzał pewien szacunek. Poza tym potrafił być dla ludzi miły i przyjazny – miał tę wyuczoną cechę, która pozwala dobrać twarz do rozmówcy, pozornie dawać mu to, czego chce, mówić to, co chce usłyszeć. A samemu zdobywać faktyczną przewagę.
Teraz Zgarda uruchomił swój pojazd, wybierając się z towarzyszami na kolejne polowanie – tym razem na naprawdę grubego zwierza.
Razem z Wielkopańskim i Fałszyńskim wysiadł na skraju miasta, rozpoczynając bohaterski pochód wokół cmentarza i po okolicznych polach. Ze strzelbami w rękach, powoli, w ciszy i skupieniu ruszyli przed siebie, idąc w odstępie kilku metrów jeden od drugiego. Plan był prosty: obejść cmentarz, zobaczyć czy nie dzieje się tam nic podejrzanego, rozejrzeć się po polach i obrać kierunek na niedaleką ambonę, skąd będzie można obserwować okolicę. Zwierzyna pojawi się sama.

Mijała druga godzina na ambonie. I nic. Tylko zimno, wiatr i lekkie przebłyski śniegu. Sto dwadzieścia minut czekania i pilnej obserwacji nie przyniosło jak dotąd efektów.
W szeregi wytrawnych myśliwych zaczęło wkradać się rozluźnienie i przede wszystkim znużenie. Wszyscy odnosili powoli wrażenie, że nie ma już sensu przesiadywać dłużej na wystawionej na działanie grudniowego wiatru ambonie. Obserwacja spełzła na niczym i przekształciła się w towarzyską rozmowę, przerywaną pociągnięciami z piersiówki. Prym wiódł Zgarda, któremu oddać trzeba, że opowiadać potrafił niebywale. Nieważne czy był to dowcip, czy historia polowania na stado dzików – słuchacz nigdy nie pozostawał na nią obojętny, niezależnie od tego jak wiele prawdopodobieństwo jej zaistnienia pozostawiało do życzenia.
I tak było i tym razem.
– I wtedy oni, wyobraźcie sobie, znajdują ten zamek, który mijali kilka minut wcześniej…. – Zgarda zabawiał słuchaczy fabułą jakiegoś tandetnego horroru klasy B, który ostatnio musiał oglądać z żoną, wielką wielbicielką filmów grozy i martwych ludzkich ciał – powiatowym patologiem z zawodu. – No i otwiera im jakiś dziwny, półłysy lokaj… Ubrany w stare, brudne ciuchy, patrzy na nich wzrokiem szaleńca…
Nagle Fałszyński zerwał się na równe nogi.
– Słyszeliście to?
Pozostali, siedzący w luźnych pozach na podłodze ambony, nie mieli zamiaru przejmować się skrzypieniem, wywołanym ponad wszelką wątpliwość wyjątkowo dziś dokuczliwym wiatrem.
– Chyba za bardzo udzielił ci się klimat mojej opowieści! – zaśmiał się Zgarda. Starczym rechotem zawtórował mu doktor Wielkopański.
Burmistrz jednak obstawał przy swoim.
– Wyraźnie słyszałem coś… w tamtych krzakach – wskazał ręką pobliskie krzewy, tworzące ciemną plamę dziesięć metrów od ambony.
Zgarda podniósł się powoli ze stęknięciem wyrażającym niechęć do wszelkiego podejmowanego w tym momencie ruchu oraz wyraźną dezaprobatę dla burmistrza.
– Jeśli ci to pomorze, to pójdę się tam odlać i przy okazji sprawdzę te twoje odgłosy – w jego tonie czuć było kpinę. Znał Fałszyńskiego już bardzo długo i tylko powaga, i możliwości jego urzędu sprawiały, że Zgarda utrzymywał z nim bliższe kontakty. W rzeczywistości jednak głęboko gardził tym człowiekiem.
Zszedł więc po starej, drewnianej drabinie i skierował się w stronę krzaków. Było zimno i nieprzyjemnie. Niewyraźny sierp księżyca wisiał nad nim, jakby symbolizując czyhające w pobliżu zagrożenie. To był jeden z tych niesamowitych wieczorów, kiedy człowiek podświadomie nie czuje się do końca bezpieczny. Wiatr wściekle omiatał ciało myśliwego, gdy ten zanurzał się w krzaki, rozpinając zmarzniętymi rękoma rozporek.
Strumień z głośnym sykiem uderzył o chłodną ziemię. Zgarda, znudzony i coraz mniej czujny, pogwizdywał sobie cicho – nieświadomy czyhającego tuż obok niebezpieczeństwa.

Wielebny cały dzień nie wychodził z domu. Odkąd dowiedział się o nieszczęściu, które spotkało Sobańską, odczuwał coś, co można by określić jako skrzyżowanie wyrzutów sumienia ze strachem – obawą przed wypłynięciem jego tajemnicy na światło dzienne. Co by było, gdyby ktoś dowiedział się, że on – proboszcz parafii, duchowy przewodnik Wielichamowian, mógł zapobiec tragedii i nie zrobił nic z obawy przed ośmieszeniem. Po głowie krążyły wątpliwości. Jakby nie patrzeć, jedną duszę mam na sumieniu, myślał. Przypominając sobie o zaginionym chłopaku, dochodził powoli do wniosku, że może nawet dwie. Może mógłbym zapobiec dalszej rzezi, przyznając się teraz? Może ludzie wybaczyliby, może nawet uznaliby za bohatera. W końcu jestem księdzem, a tutaj to wiele znaczy….
Nie, ryzykował zbyt wiele. Dziesięć lat tyrania w tej parafii, wiele konfliktów, sporów, budowania autorytetu i wszystko miałoby pójść na marne. Przecież nic nie mógł zrobić – ta kobieta i tak by zginęła, bo zapewne poszłaby koło cmentarza, nie mając do wyboru innej drogi. To już nie zależało od niego… Usilnie próbował się usprawiedliwić, jednak głęboko w środku coś nie dawało mu spokoju.
Nalał sobie kieliszek wina i usiadł wygodnie w fotelu, w pomieszczeniu, które nazywał swoim gabinetem. Siedział nieruchomo wpatrzony w blade światło lampki. Dookoła niego półki z książkami, parę krzyży – w sumie, typowe kościelne akcesoria… Na ścianie wielki plakat papieża z napisem: „Po maturze chodziliśmy na kremówki”.
Za oknem wył wiatr, obijając o szybę gałęzie pobliskiej lipy. Po ostatnich przeżyciach nic nie byłoby w stanie wypędzić wielebnego z jego przytulnego gniazdka. Bez Boga ani do proga, pomyślał, ale dzisiaj za próg to nawet z Nim nie…

Ciepły strumień powoli wygasał. Fantazyjny, wyżłobiony w śniegu wzorek zaczął się zacierać. „Zimno”, pomyślał Zgarda. Zapiął rozporek i rozejrzał się po krzakach. Oczywiście niczego tam nie było. Stary tchórz znowu się mylił, stwierdził w duchu. Prawda była taka, że już niedługo sam chciał wystartować w wyborach na burmistrza. Nie musiałby się więcej podlizywać Fałszyńskiemu. Sytuacja by się odmieniła. Role uległyby zamianie.
Rozmarzył się. Na myśl o takiej perspektywie zupełnie zapomniał, gdzie jest. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w jakiś odległy punkt. Zawiał wiatr. Lodowaty podmuch uderzył go w twarz. Ale powiew przyniósł ze sobą coś jeszcze…. Smród. Obrzydliwy odór rozkładającego się mięsa.
Zgarda automatycznie uruchomił instynkt myśliwego. Stał się czujny, wzrokiem przebijając ciemność w poszukiwaniu źródła podejrzanego zapachu. Noc zdawała się być wroga, okolice miasteczka emanowały jakąś złą siłą.
Bzdury, pomyślał. Sam już daję się ponieść.
I wtedy zobaczył cień postaci, która wolnym, rozkołysanym krokiem szła ku niemu, przedzierając się przez krzaki. Uszu myśliwego dobiegł ciężki, charczący oddech. Postać przedzierała się przez chaszcze z coraz większą furią, łamiąc kolejne gałęzie na swojej drodze.
– Kim, do cholery, jesteś…? – było to najbardziej elokwentne zdanie, na jakie w tym momencie stać było osłupiałego Zgardę. Co prawda źródło fetoru zdawało się być zlokalizowane, ale myśliwy nie odczuwał z tego powodu satysfakcji. Wręcz przeciwnie, konsternacja rosła.
– Ty tak śmierdzisz…? – sam zdziwiony był tym, co powiedział. Potem, analizując sytuację w myślach, nie potrafił sformułować głupszego pytania.
W każdym razie jakkolwiek zszokowany musiał być myśliwy, zdołał się otrząsnąć z ogarniającego go otępienia. Zapach zbliżającego się trupa wbrew pozorom podziałał na jego umysł ożywczo. Odwrócił się na pięcie, chcąc uciec w stronę ambony. Gałęzie wściekle omiatały jego ciało.
W momencie, gdy ambona zdawała się być już blisko, inna postać zastąpiła drogę Zgardzie. Elegancki trup w marynarce, tylko że bez jednej ręki. Twarz miał umazaną krwią, a zza paznokci wystawały kawałki poszarpanego mięsa. Ale tego już Zgarda, ze względu na otaczające go ciemności, widzieć nie mógł. Może i dobrze, bo mięso za paznokciami nikogo w położeniu Zgardy nie napawałoby optymizmem.
Wiedział, że złamał pierwszą, świętą zasadę każdego myśliwego. „Idąc się odlać, weź ze sobą broń!”, to zdanie jak podmuchy wiatru, wracało do niego w myślach. Trudno znaleźć sytuację, w której łowca jest bardziej bezbronny. Chęć zapanowania nad uciekającym strumieniem, obie ręce zajęte, chwila odprężenia – i sam staje się ofiarą. Teraz droga powrotna na ambonę okazała się pułapką dla Zgardy. Pozostało tylko zawołać:
– Panowie, kurwa, pomocy!!
Pomoc pomocą, ale nie mógł sobie pozwolić na bezczynne czekanie. Jeden zombie zagradzał mu drogę ku ambonie, a krzaki były zbyt gęste, by się przez nie szybko przebić. Za sobą słyszał ciężki oddech drugiego napastnika, zbliżającego się z każdą uciekającą sekundą.
Trudno, stwierdził w myślach Zgarda, trzeba dać z siebie wszystko.
Mimo przerażenia, które znów paraliżowało jego ruchy, mimo obrzydzenia oryginalnym zapachem tropów, nie mówiąc o zawrotach głowy, wywołanych nadciągającym żwawo do głowy koniakiem, myśliwy zdecydował się na próbę walki.
Jednoręki napastnik rzucił się na niego z furią, próbując chwycić ofiarę jedyną pozostałą ręką i jednocześnie wgryźć się zębami w świeże mięso myśliwego. W tym miejscu warto się zastanowić, dlaczego blokadę drogi ucieczki wataha krwiożerczych zombie zawsze pozostawiała jednorękiemu, połamanemu alkoholikowi. Nie oczekujmy jednak od nich zbyt wiele. W końcu każda luka w ich ataku stanowiła wielką szansę dla pozostającego w poważnych tarapatach Zgardy, któremu wypada kibicować chociażby z tego powodu, że będzie nam jeszcze w tej opowieści potrzebny.
Tymczasem udało mu się uprzedzić ruchy przeciwnika i z całej siły, którą dysponowało jego zmarznięte i odrętwiałe ciało, uderzył trupa pięścią w klatkę piersiową. Pośród ogarniętych wyciem wiatru krzaków dał się słyszeć przeraźliwy skowyt postaci w marynarce. Gorszy był chyba tylko trzask łamanych żeber, wśród których utknęła ręka Zgardy, docierając do wilgotnego, przegnitego wnętrza ciała przeciwnika. Obrzydzenie myśliwego mieszało się ze zdumieniem. Czym prędzej uwolnił dłoń z piersi nieboszczyka, przecinając ją przy tym boleśnie pogruchotanymi żebrami. W zaciśniętej dłoni został jakiś trudny do zidentyfikowania organ, lecz nie zaprzątnęło to głowy myśliwego. Szykował się do drugiego ciosu.
Był on jednak zbędny. Trup, kontynuując swój skowyt, osunął się bezwładnie na zmarzniętą ziemię, z trzaskiem łamiąc następnych kilka kości. Nie stanowiło to już dla niego żadnej różnicy. Po swojej własnej śmierci, wygrzebaniu się z grobu i wielokrotnych złamaniach, nie mówiąc już o odurzającym zapachu własnego ciała, Żubr osiągnął ten moment, kiedy człowiekowi jest już wszystko jedno.
Jednak drugi napastnik, który zdołał już dotrzeć do broniącego się myśliwego, miał o wiele więcej woli walki. Rzucił się na Zgardę od tyłu ze znanym nam skowytem, lecz tym razem w tonacji bojowej. Wdawanie się w kolejną walkę z groźniejszym przeciwnikiem zdawało się myśliwemu dalece nierozsądne. Dlatego też ruszył na oślep przez krzaki, nie oglądając się za siebie. Teraz on wydał z siebie głośny, nieartykułowany dźwięk, coś między „Ratunku” a „Gdzie wy, kurwa, jesteście”.
W końcu dobiegł do skraju krzaków. I wtedy rozległ się huk.
Naprzeciw niego, w odległości dziesięciu metrów, stali Fałszyński i Wielkopański, z wycelowanymi w krzaki lufami. Obaj byli przerażeni i bez wątpienia zagubieni w całej zaistniałej sytuacji. Szczególnie burmistrz, który stał w osłupieniu, trzęsąc się ze strachu, z dymiącą lufą skierowaną w stronę Zgardy.
– Co ty, do cholery, wyrabiasz?! – krzyknął rozwścieczony myśliwy, który ledwo uniknął śmierci z ręki kolegi. – Nie strzelaj do mnie, idioto! – „Względy dobrych stosunków z władzą tracą na znaczeniu w chwili, gdy władza ze strachu do ciebie strzela”, pomyślał z cynizmem Wielkopański, doskonale orientujący się w nieokreślonych nigdy jasno antagonizmach między myśliwym a burmistrzem.
Zgarda pobieżnie rzucił na siebie okiem. Ku swojemu zdumieniu stwierdził, że nieszczęsny myśliwy nie trafił go. Ale to nie był koniec ich problemów, ponieważ pozostający dotychczas w tyle zombie zbliżał się bezustannie, wściekle machając przed sobą rękoma i pozbawiając się tym samym resztek skóry na kościstych dłoniach.
– Panowie, uciekajmy! – Zgarda nie krył irytacji zachowaniem kolegów. Ale to nie był czas na osobiste porachunki.
O propozycji ucieczki Fałszyńskiemu i Wielkopańskiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Gdy rozwścieczony nieboszczyk wyłonił się z krzaków, oni, bez oddania jednego strzału, uciekali już na przełaj przez pole w kierunku cmentarza i zaparkowanego tam samochodu.

Wielebny, w odróżnieniu od swoich kolegów z elity, siedział nadal rozparty w fotelu, wpatrując się w wiszący na ścianie krzyż. Czasem spotykali się przy kartach, częściej na oficjalnych uroczystościach. Nie było w tym żadnych osobistych sympatii – czysta dyplomacja i interesy. Kieliszek wina wprawił go w refleksyjny nastrój. Myślami powrócił do pytań, które zadawał sobie przez cały ten długi dzień.
„Jaka siła, jakie moce sprawiły, że trupy ożyły?”. Cały jego dotychczasowy system wartości zdawał się lec w gruzach. Nieboszczyki, którzy nie mogą się doczekać Sądu Ostatecznego, odbierają wiarygodność swojemu Stwórcy… Chyba, że w grę wchodzi jakaś inna siła. Może to po prostu eksperyment, jakaś pomyłka, jakieś oszustwo?
Ale jego strach, to co przeżył, było prawdziwe. Niepokój przed tym, co miało spłynąć na spowite wiatrem Wielichamowo, wypełniał umysł wielebnego. Może oto właśnie zaczyna się Sąd Ostateczny, myślał Narcyziak. Ale dlaczego to finałowe dzieło zemsty, zniszczenia i prawdziwej, okrutnej sprawiedliwości, miało się rozegrać właśnie tutaj, w małym, sennym miasteczku, w zamkniętej społeczności, gdzie każdy tworzy na swój użytek własny dekalog? A może właśnie dlatego tutaj…
Wielebny nie miał dobrego zdania o mieścinie, mimo że sam był jednym z filarów tworzenia tej swoistej, zindywidualizowanej moralności. Umiejętność zasłaniania oczu samemu sobie bywała przydatna w miejscu, gdzie we mgle można było zatopić wiele grzechów i ułomności.
– Ale na Sądzie Ostatecznym mgła opadnie, a my staniemy naprzeciw siebie, patrząc w oczy jeden drugiemu, wszystko widząc wyraźnie i bez zniekształceń… – stwierdził filozoficznie, oglądając powyginaną rzeczywistość przez półkoliste szkło kieliszka.
A potem jego wzrok zatrzymał się na otwierających się cicho drzwiach. Koścista ręka delikatnie zamknęła je za sobą, po czym strzepnęła kurz z marynarki, której jednak niewiele już mogło zaszkodzić. Zakrwawione zęby wyłoniły się zza zwisających luźno warg, układających się w upiorny uśmiech.

Zgardzie dwa razy wypadły z ręki kluczyki, nim zdołał otworzyć drzwi swojego pojazdu. Wszyscy trzej, dysząc ciężko, wskoczyli do samochodu; para prawie natychmiast pokryła szyby małego dżipa.
– Jedź, chłopie. Weź nas stąd… – syczał przez zaciśnięte zęby Wielkopański. Zgarda mimo wszystko wolał słyszeć doktora z jego uwagami i natrętnym popędzaniem niż całkowicie ogarniętego paniką burmistrza, który odkąd strzelił w stronę kolegi, nie odezwał się ani słowem. Siedział tylko na przednim siedzeniu ze wzrokiem utkwionym w zaparowanej szybie.
Myśliwy przekręcił kluczyk. Samochodzik odpalił bez typowych dla tego rodzaju opowieści, irytujących przeszkód.
– Co to do cholery było? – dopytywał się doktor.
– Nie mam pojęcia! Coś jakby rozkładające się, chodzące ciało… – Zgarda wyrzucał z siebie słowa jak automat. – Trup po prostu, tylko że… żywy – po raz kolejny słowa dziwnie zabrzmiały w jego własnych uszach. Szybko jednak wrócił do rzeczywistości. Wiatr wył za oknem, przez zaparowane okna widać było zarysy nagrobków wznoszących się nad murek cmentarza. To jest złe miejsce, pomyślał, włączając wsteczny bieg. – Jedźmy stąd.
Wyjechał na drogę z piskiem opon. Planował uciec w stronę miasta, ostrzec ludzi przed trupami, przedyskutować dalsze działanie. Myślami był już w miasteczku.
I wtedy bardziej usłyszał niż zobaczył ciemną masę odbijającą się od zderzaka samochodu. Uderzyli w coś. Zahamował gwałtownie, wszystkich pasażerów rzuciło do przodu.
Znów cisza. Tylko jednostajny pomruk silnika rozbrzmiewał w chłodnym wnętrzu dżipa.
– Co robimy? – zasyczał z tylniego siedzenia Wielkopański.
Spojrzeli po sobie. Zgarda zdecydował się nie wyłączać silnika.
Nasłuchiwali. Ale przez warkot Diesla przebijała tylko cisza.

Wielebny miał już zdecydowanie dość widoku trupów w marynarkach na długi czas. Stąd rezygnacja, z jaką patrzył na postać stojącą naprzeciw fotela. Milczała, chwiejąc się tylko czasem w lewo lub w prawo.
– Nie rezygnujecie tak łatwo – wydusił z siebie wielebny, bardziej ze znudzeniem w głosie niż ze złością.
– Właśnie o was myślałem – ciągnął – Co…? Resztę elegancików zostawiłeś za drzwiami? Masz mi chyba sporo do wyjaśnienia, nie uważasz?
Zdobył się nawet na łyk wina. Przez głowę przebiegła mu dziwna, mrożąca krew w żyłach myśl: „To mój ostatni kieliszek…”
Trup jak stał, tak stał. Przestał się nawet chwiać, tylko nieznacznie przechylił głowę niczym dziecko, przyglądające się motylkowi nakłutemu na szpilkę.
– No więc powiedz mi, przyjacielu… – wielebny uśmiechnął się do siebie na dźwięk swoich słów. – Jak to z wami jest? Bóg was przysłał, żeby postraszyć owieczki na wielichamowskiej łączce? Czy może macie innego zleceniodawcę…?
Nieboszczyk przyglądał się wielebnemu martwym wzrokiem, ale wyraz jego rozkładającej się twarzy wyrażał coś w rodzaju zdziwienia.
Ksiądz uśmiechnął się gorzko:
– Widzę, że sam się nie orientujesz….
Proboszczowi wydawało się w tym momencie, że zombie nieznacznie wzruszył ramionami. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, wypłynęło mu prawe oko, zwisając sobie bezwiednie na nitce nerwu, mniej więcej na wysokości policzka. Nieboszczyka wyraźnie to zawstydziło. Zacharczał, zawył pod nosem i dyskretnie wsunął oko z powrotem do pustego oczodołu, jakby starając się nie przerywać przemowy wielebnego.
Obserwując duchownego można by snuć refleksję na temat tego, jak dziwnie zachowują się czasem ludzie w obliczu śmierci. Teraz machnął ręką, zwracając się niemal serdecznie do martwej postaci stojącej przed nim:
– Nie przejmuj się, każdemu się może zdarzyć – kontynuował, rozwodząc się na zupełnie w jego aktualnym położeniu nieistotny temat. – Czasem człowiek ma taki katar, że przed ludźmi wstyd, a chusteczki nigdzie… Albo w pociągu się zdrzemnie, budzi się nagle i mu ślina po pysku cieknie, a tam ludzie patrzą! I w lepszej od ciebie kondycji! Gdybym się rozkładał tak jak ty, w ogóle bym nie zwracał na to uwagi…
Tak, gadanie głupot przychodziło wielebnemu nadzwyczaj łatwo w tych przerażających okolicznościach. Luźny ton rozmowy nie wynikał jednak z opanowania duchownego. Wręcz przeciwnie. Był przerażony, a jego umysł dosyć miał już męczarni, związanych z prześladującymi go trupami, ich ofiarami i niejasnymi założeniami ewentualnego Boskiego planu.
Zaczął mówić coś do siebie. Roześmiał się nagle i wypluł ostatni łyk wina prosto pod nogi nieboszczyka. Ten z anielską (czy to aby na pewno trafne określenie?) cierpliwością przyglądał się niekonwencjonalnemu zachowaniu Narcyziaka. W końcu jednak nawet ktoś taki jak on – żywy trup w rozpadającej się marynarce, musiał dojść do wniosku, że wielebny zachowuje się dziwnie i nic ciekawego już dziś nie powie.
Bez zbędnego pośpiechu ruszył w stronę księdza. Wtedy wielebny w ostatnim odruchu samozachowawczym, na wpół świadomego umysłu, zaczął krzyczeć o pomoc i podjął rozpaczliwe próby ucieczki. Lecz nieboszczyk był już przy nim, blokując ewentualną drogę odwrotu. Narcyziak skulił się w fotelu, czekając na cios.
Przez łzy rozpaczy dojrzał stojący w zasięgu ręki krzyż. Trup złowrogo rozchylił wargi, ukazując resztki zębów, którymi prawdopodobnie zamierzał zagłębić się w ciele bezbronnego człowieka.
Wielebny nie dawał jednak za wygraną i, chwytając niezgrabnie krzyż trzęsącą się dłonią, począł wymachiwać nim przed nieboszczykiem.
– Siła Chrystusa powstrzyma cię! – jego krzyki słychać było w całym probostwie. – Siła Chrystusa zniszczy cię…! – odtwarzana z wysiłkiem sekwencja z „Egzorcysty” nie przyniosła jednak efektów. Może poza rozbawieniem nieboszczyka, który, jak chyba czytelnik zauważył, był dziś w wyśmienitym nastroju. Nagle zaczął się trząść i z jego krtani wydobył się zniekształcony rechot, który zapewne należy uznać za swoisty rodzaj pośmiertnego śmiechu.
Zombie obrócił głowę o 360 stopni i znów zarechotał. Niestety efekt został popsuty przez niesforne oko, które po raz drugi wysunęło się bezczelnie z oczodołu, ale tym razem trup nie zwrócił na to większej uwagi, powtarzając sztuczkę.
– A więc ty też widziałeś ten film…. – stwierdził z rezygnacją wielebny.
A była to ostatnia rzecz, którą stwierdził. Po chwili jego czaszka rozpłynęła się w żelaznym uścisku kościstych dłoni.

W samochodzie Zgardy było odrobinę mniej wesoło. Panowało tam nerwowe milczenie i bezruch, chociaż wszyscy trzej wiedzieli, że coś trzeba zrobić. Wyjścia były dwa: odjechać i przyjąć, że to kolejny zombie stanął im na drodze lub wysiąść, zakładając, że potrącili człowieka.
– Coś musimy zrobić… – jęknął rozdrażniony Zgarda. To wszystko było ponad jego siły. Jakby w odpowiedzi na dygresję narratora stwierdził: Nie możemy przyjąć, że to jeszcze jeden trup i po prostu odjechać!
– Kto o tej porze kręciłby się tu po tym, co się wydarzyło rano? – zauważył Wielkopański. – To musiał być jeden z nich i powinniśmy uciekać zanim wstanie i tu przyjdzie…
– Jesteś lekarzem, na miłość boską! – Zgarda czuł, że używa argumentów, które w tym środowisku, a przede wszystkim w tej sytuacji ocierają się o banał.
Wtedy po raz pierwszy od czasu ucieczki z ambony odezwał się Fałszyński. Początkowo cicho i niepewnie, ale z każdym słowem jego głos nabierał pewności i wyrazu:
– Panowie, czy uważacie, że dobrze by było, gdyby okazało się, że ktoś na moim stanowisku oraz dwóch poważanych mieszkańców miasta po spożyciu niemałej dawki alkoholu przejechało na prostej drodze człowieka? – zrobił pauzę, zapewne by jego słowa wywarły większe wrażenie. – Nie kłóćmy się, czy był żywy, czy martwy, gdy go stuknęliśmy, tylko jedźmy. Jeśli to naprawdę był człowiek, kolega Zgarda uderzył w niego tak mocno, że i tak nie bylibyśmy w stanie mu pomóc. – Teraz zwrócił się bezpośrednio do Zgardy, patrząc na niego pierwszy raz od czasu incydentu z wystrzałem. – Jedź!
Ale samochód nie ruszył. Obaj towarzysze burmistrza byli zszokowani słowami kolegi. Wielkopański swoim starym zwyczajem zaklął pod nosem i czekał na dalszy rozwój wypadków. W Zgardzie jednak wszystko się gotowało. Miał ochotę uderzyć Fałszyńskiego, zbluzgać tak, jak to mógł zrobić z każdym ze swoich uczniów. Ale wiedział, że nie może – kiedyś mu to powie, ale jeszcze nie teraz. Zdawał sobie sprawę, że burmistrz nie jest głupi i wie, co robi. Nikt nie udowodniłby mu, że był wtedy ze Zgardą w samochodzie. Wielkopański też o tym wiedział i dlatego milczał. Cała odpowiedzialność spadłaby na właściciela, którego samochód wszyscy dobrze znali. I jeśli ofiara przeżyje lub chociażby ktokolwiek, kto z daleka widział zajście, piśnie słówko, on i tylko on poniesie karę.
– Obaj wiecie, że tylko ja muszę to zrobić… – rzucił przez zęby, otwierając drzwi samochodu. Szczerość, która nigdy nie była mocną stroną Wielichamowian, zaskoczyła obu mężczyzn pozostałych w samochodzie. Lecz żaden z nich nie zareagował – trafna uwaga Zgardy nie wymagała riposty.
Tymczasem on ponownie wkroczył w zimną, smaganą wiatrem czerń nocy. Nie bał się. Wściekłość i rozgoryczenie dominowały nad strachem.
Zapiął kurtkę, rozglądając się po okolicy. Chwilę trwało, nim oczy ponownie przywykły do otaczającej go ciemności. Jednak szybko odnalazł to, czego szukał. Ciemny kształt leżał nieopodal, po prawej stronie zderzaka. Plastik był wgnieciony w miejscu, gdzie nastąpiło uderzenie.
Myśliwy ostrożnie podszedł do leżącego na ziemi obiektu, lecz nadal nie potrafił określić, z czym ma do czynienia. Postanowił jeszcze trochę zbliżyć się do swej przypadkowej ofiary.
Z ulgą stwierdził, że postać nie ma na sobie charakterystycznej czarnej marynarki, ale inny szczegół przykuł jego uwagę. Wydawało mu się, że nieokreślony kształt leżący przed nim pokryty jest sierścią. Kamień spadł mu z serca, gdy dotarło do niego, że ofiara jest po prostu dużym psem.
Zaśmiał się do siebie i już miał zawrócić w stronę samochodu, gdy usłyszał warczenie. Kundel w mgnieniu oka podniósł się na łapy i stanął przed myśliwym, wbijając w niego pusty wzrok i szczerząc zakrwawione kły. Zdawał się być ogromny. Wtedy Zgarda dojrzał wielką ranę na boku zwierzęcia. Jej obrzeża były poszarpane, a ciało w tym miejscu zmiażdżone. „Od potrącenia”, stwierdził myśliwy, mający wprawę w tego rodzaju ocenach. Jednak do układanki nie pasował jeden element. Rana była zaschnięta i zaropiała. Nie mogło jej spowodować uderzenie jego samochodu.
Pies już n i e ż y ł w momencie potrącenia przez Zgardę.
Kiedy do myśliwego dotarła przerażająca prawda, pies–zombie rzucił się w jego stronę. Skoczył, lecz mężczyzna nie straciwszy przytomności umysłu, zdołał wykonać unik. Dało mu to chwilę czasu, by pobiec w stronę samochodu.
Parę metrów, dzielących go od drzwi, pokonał nie oglądając się za siebie. Gdy do nich dotarł, z furią szarpnął klamkę i wpadł do auta. W tym samym momencie poczuł jednak ból przeszywający lewą nogę. Pies dopadł go i boleśnie ugryzł w łydkę. Mężczyzna zawył z bólu, lecz zdołał się wyrwać, uderzając w wielki łeb psa drzwiami. Kundel zawył z bólu i puścił nogę myśliwego.
Zgarda wrzucił bieg i mimo bólu pulsującego w rannej nodze, wcisnął pedał gazu, by ponownie z piskiem opon ruszyć na oślep przed siebie. Przerażeni tą sceną Fałszyński i Wielkopański nie zadali nawet jednego pytania. Samochód jechał w stronę miasteczka, pozostawiając trupy w mroku nocy.
Myśliwi nie mieli pojęcia, co robić. Wiedzieli, że trzeba ostrzec Wielichamowo, lecz żaden z nich nie miał pomysłu jak tego dokonać, by nie wywołać paniki wśród mieszkańców.
W okrytym nocą, ciemnym miasteczku, ludzie siedzieli pochowani w domach. Tajemnice i wydarzenia minionego dnia napawały ich strachem i nieufnością. W Wielichamowie szokujące nowości przyjmowane były niechętnie, a równowaga osnuta senną mgiełką prowincjonalności zdawała się być łatwa do zachwiania. Tego wieczoru mieszkańcy podejrzliwie spoglądali na swoich sąsiadów. A tymczasem kolejne zakrwawione dłonie przebijały się przez wilgotną glebę cmentarza…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.