powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Więzień układu – część 6
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:changer@interia.pl'>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
Znowu chwila ciszy.
– Jest jeszcze ten planetarianin. On jest nowy. Zaatakował cię. On będzie mówił…
– No i…?
– O nie. Drugi raz tego nie przepchniesz! Nikt nie uwierzy w kolejną histerię. Widziałeś jak tamci wyglądają? Oni wiedzą, co zrobiłeś. Siedzą cicho, bo wciąż mogą tam trafić!
– Świetliście! Wymyślę coś innego. Zaraz… Oni dwaj byli ostatnio cały czas razem, prawda? Załatwię i jedno i drugie. Nie będą tu chodzić ani tacy jak on, ani jak tamten, to jasne?
– Jasne, kapitanie. Załatwimy go, ale nie tutaj. Tamten tego nie wytrzyma, zobaczysz. Jest taki sam jak poprzedni, jak każdy planetarianin.
Dłuższa chwila ciszy. Arto poczuł jak wszystko dookoła zaczyna się przybliżać.
– I jak?
– Nic. Serce pracuje, ale wciąż nie oddycha. Załatwiłeś go na dobre, idioto! – głos był głośniejszy, dochodził gdzieś z bliska – Nie zdążę po sprzęt. Wynośmy się nim się udusi!
Głośne przekleństwo, potem cisza. Z początku nie czuł nic. Dopiero po chwili poczuł, że nie może oddychać. Czy ktoś powiedział, że umierał? Więc gdzie są dorośli? Czuł pulsowanie w uszach, czuł jak serce bije coraz szybciej i szybciej. Nie potrafił się skupić na żadnej z myśli, umykały zbyt szybko, znikały, zmieniały się w inne, rzucały bezładnie wewnątrz umysłu. Jakieś wspomnienia, znajoma twarz… Dael? Co miałem zrobić? Coś miałem, coś ważnego… Lecz pamiętał tylko, że nie mógł.
Wszystko zawirowało. Gdy znowu spojrzał przez szczelinę napuchniętych powiek, ujrzał nad sobą światła na suficie. Na chwilę przesłoniła je twarz Nowego. Z jego oczu płynęły łzy. Nowy nie potrafi nad sobą panować, pomyślał. Ich usta dotknęły się na chwilę. Chyba poruszył głową i Nowy to zauważył. Poznał, że go widzi. Arto nie był pewien, czy próbuje coś powiedzieć do Nowego, czy rusza ustami, czy może to zrobić, czy po prostu leży i patrzy się na jego rozbity nos, krew na twarzy i na jego oczy, zupełnie inne niż przez ostatni tydzień. Wciąż czaił się w nich lęk, tym razem nie o siebie, lecz o niego.
– Oddychaj Arto! – Nowy załkał cicho. – Oddychaj, na próżnię! Nie daj im wygrać, nie umieraj! Oddychaj, niech cię przestrzeń pochłonie, oddychaj!
Arto chciał, lecz nie mógł. Nie wiedział nawet czy może czymkolwiek poruszyć, poza głową i oczami. Nowy znowu się nad nim pochylił. Niewiele mi pomożesz, Nowy, pomyślał dziwnie spokojnie. Sam, choć próbuję, nie mogę sobie pomóc.
Czy chcę sobie pomóc?
Było mu wszystko jedno. Z trudem obrócił głowę lekko w bok. Jej poruszenie kosztowało go wiele wysiłku, ale nie czuł nic, tyle że obraz się przesunął. Nie czuł żadnego bólu, strachu, chęci zrobienia czegokolwiek. Zdziwiło go jak bardzo było mu z tym dobrze. Poczuł ulgę, że ten bezwzględny, sadystyczny głupiec wreszcie go wyzwolił. Czy umrze tu, czy w akademii, jaka to różnica? Może dzięki temu Anhelo zapłaci za swoje zbrodnie…?
Lecz instynkt przetrwania podsunął mu inną myśl. Jeśli odejdzie teraz, rodzice mogą być zbyt załamani, by uciec. Trzymał ich tu za życia, jego zwłoki mogą ich zatrzymać na zawsze. I Nowy… Nowy nie był bezpieczny. Jeśli pozwoli sobie umrzeć, wtedy on znajdzie się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Świadomość poprzednich myśli sprawiła, że poczuł do nich obrzydzenie. To wyjście było dla beks.
Do środka wbiegło dwóch chłopców. Dert i Żo. Pochylili się nad nim.
– Nie może oddychać! – jęknął rozpaczliwie Nowy.
– Stymulator, szybko!
Niewielki owalny, płaski aparacik trafił z plecaka do dłoni medyka. Żo przycisnął go do piersi Arto, na wysokości mostka. Niemal natychmiast jego klatkę piersiową rozdarł potworny ból. Uczucie było mdlące, lecz od razu się uspokoił. Póki czuł, że coś go boli, póty wszystko było w porządku. Ból pomógł mięśniom przezwyciężyć paraliż. Pierś uniosła się i Arto chrapliwie wciągnął powietrze, krztusząc się.
– Pomóżcie mi! – zawołał Żo. – Musimy go obrócić na bok.
Arto wciąż był bezwładny. Wprawdzie oddychał, lecz tego nie kontrolował. Gdy przewrócili go na bok, Żo pomógł mu zwymiotować. Arto nagle poczuł się słabo. Ponownie ułożyli go na plecach i Żo zaczął go badać swoimi zabawkami. Jeśli było coś, co mógł zrobić, zrobi to, jeśli nie – wtedy znajdzie kogoś, kto to potrafi, za odpowiednią cenę. Był pierwszym chłopcem z grupy, który mógł potrzebować opieki któregoś z medyków od starszaków.
Nowy znowu się nad nim pochylił. Arto spróbował unieść głowę. Żo stanowczo choć delikatnie opuścił ją w dół.
– Nie przeszkadzaj – odsunął Nowego na bok. – Zakłócasz sygnał. Arto, leż spokojnie, nie próbuj nic robić. Leż i myśl sobie o czym chcesz. Nie próbuj odpowiadać.
Chętnie kiwnąłby głową, ale wolał zastosować się do rady Żo. Nie było to trudne.
Nowy skulił się obok, z kolanami pod brodą. Obserwował każdy ruch Żo.
– Mówiłem mu, by tego nie robił – powiedział przepraszająco. – Anhelo prawie go zabił…
Dert przyklęknął obok.
– Nowy, gdyby nie ty, Arto już by nie żył. Wiesz już dlaczego nie powinieneś się rzucać na Anhela? Co by było gdyby obu was tak urządził? Wiesz, mamy tylko jeden stymulator. Nie chciałbym, by Żo musiał wybierać.
Nowy smutno kiwnął głową.
– Wyjdzie z tego? – spytał. – Co jeśli…? Już tak zostanie?
Dert spojrzał na Żo. Żo pochylił się nad Arto. A Arto sam chciałby to wiedzieć. Jeśli mam być już zawsze taki jak teraz, Żo, to proszę, zdejmij to ze mnie i pozwól umrzeć.
– Kapitanie, możesz się ruszać? – spytał Żo. – Możesz mówić?
Arto nie mógł. Chciał, lecz nie był w stanie nawet podnieść palca. Mógł tylko zamknąć oczy i lekko, niemal niedostrzegalnie, poruszyć głową na boki.
– To kręgosłup – powiedział Żo. – Dlatego nie może oddychać. Mogę to wyleczyć, ale to potrwa dłużej niż godzinę. Nie bój się, Arto, nie zostawię cię w takim stanie. Sprowadzę kogoś, kto wie więcej o nerwach niż ja.
– Nie zostanie sparaliżowany? – przestraszył się Nowy.
– Skądże! Paraliż pozostaje tylko, gdy mózg zostaje uszkodzony, a nawet wtedy można wszczepić implant. Tylko… – zawahał się. – Taką operację potrafią przeprowadzić jedynie dorośli. Ale jemu to nie grozi – odpowiedział szybko. – Mózg na pewno jest cały.
– Skąd możesz to wiedzieć?
Arto rozumiał, że Żo tego wiedzieć nie może. Lekarze potrafili naprawiać niektóre części mózgu jeśli ofiara przeżyła, lecz oni nie mieli dostępu do tych technik.
Żo nie odpowiedział. Zaczął grzebać w plecaku. Wyciągnął szeroki, łukowato wygięty przyrząd wielkości dłoni. Położył go obok karku Arto i wsunął dłoń pod jego plecy.
Wtedy stracił przytomność.
• • •
Wilan spokojnie szedł przez stocznię, lecz jego spokój był pozorny. Już trzy rozjaśnienia czekał na reaktor. Dokumenty zostały wysłane, lecz coś wstrzymywało realizację zamówienia. Wiedział, że reaktor to jedna z części będących pod specjalnym nadzorem, lecz trzy dni to o dzień za długo. Ile szef zamierza z tym zwlekać?
Rikad wezwał go do siebie, więc postanowił o to zapytać. O cokolwiek chodziło, na pewno nie o komory. Gdyby ktoś zauważył, że jadące na złom skrzynie nie zawierały tego, co powinny, nie szef by go do siebie wezwał, lecz policja lub ochrona. Nie chodziło o opóźnienia, zaczynali je nadrabiać. Więc o co?
Ledwie Wilan wszedł do gabinetu, Rikad spojrzał na niego oskarżycielsko.
– Co ty wyprawiasz, Wilan? O czym ty myślisz?
Wilan zdrętwiał. Starał się zachować spokój. Skąd to oskarżenie? Przezornie milczał.
– No po co to? Po co? – Rikad wywołał projekcję dokumentu. – Po co ci dwa reaktory?
– Moduły cewek składają się z części od trzech producentów – wyjaśnił, biorąc zdarzenie za zwykły problem z biurokracją. – Trzymają się standardów, lecz wyprodukowały je różne typy maszyn. Odpowiadam za ich synchronizację. Skąd mam wiedzieć, co się stanie gdy…
– A czy to ważne? – przerwał mu szef. – Ten kadłub ma dolecieć na miejsce, to wszystko. Jeśli coś nie będzie współdziałać, koloniści to wymienią. To ich problem, nie nasz.
– Przecież nie chcę montować reaktora! – zaprotestował Wilan. – Chcę go tylko podłączyć i zobaczyć co się stanie. Potem wszystko wróci do magazynu…
– Nie możemy tracić czasu i sprzętu na kontrolę każdego drobiazgu! Do próżni z kontrolami! Mamy opóźnienia…
– Gdybym nie zażądał komór, nie wykrylibyśmy usterki w…
– Właśnie. I jeszcze te komory… – szef spojrzał na projektor. – Spalone. Szmelc na złom. Tylko czy nas to obchodzi? – spytał retorycznie. – Czy tym statkiem mają lecieć ludzie? Nie! Takie usterki koloniści usuwają sami, na miejscu. Na czarne dziury, to ich wyssana robota i nam nic do tego! Mamy wysłać im kadłub i trochę sprzętu, żadnych dodatkowych reaktorów. Rząd nie wysyła takich rzeczy w pustych statkach.
– Nie wiedziałem…
– Ja też nie. Ale przez ciebie dostałem na ten temat oficjalne upomnienie, które przyszło zamiast twojego zamówienia. Chcesz je zobaczyć, to służę. Nie wiem o co chodzi – machnął nerwowo ręką. Siadł za biurkiem i wywołał nowy obraz na projektorze. – Może rząd się boi, że koloniści przechwycą statek i ograbią go z czego się tylko da. Szczerze mówiąc, lata mi to ogonem. Ze względów bezpieczeństwa drugi reaktor ma dotrzeć do celu inną drogą. Nie masz po co sprawdzać, czy wszystko będzie współdziałać. Jak znam biurokrację, dostaną zupełnie inne części i sami będą się martwić jak je dopasować. Przed tym też się chcesz zabezpieczyć?
Wilan słuchał go, przebiegając wzrokiem wyświetlony dokument. Zwykłe urzędowe napomnienie, niespecjalnie ważne, ale trudno było się z nim kłócić.
– Przecież to głupota!
– Nie ty pierwszy zauważyłeś, że Flota i urzędnicy to banda paranoików. Nie chcą, by bezzałogowa jednostka miała na pokładzie komplet reaktorów? – Rikad rozłożył ręce – Świetnie, mi to wystarczy. Gdyby zamontowany reaktor nie działał jak należy, wtedy bym się tym zajął. Sprawdzaliśmy go, osiąga pełną moc. Koniec.
– Ale… Jeżeli coś się potem stanie, jakaś awaria… Może w drodze…
Szef oparł się rękoma o biurko i pochylił w jego stronę. Wyłączył projekcję. Zamierzał zrobić wykład.
– Nasze zadanie to szybkie wysyłanie gwiazdolotów – zaczął. – Tylko w Układzie istnieje infrastruktura, która umożliwia ich produkcję na tak wielką skalę. Zaopatrujemy w statki cały przeklęty znany kosmos! – wstał i zaczął się przechadzać to w jedną, to w drugą stronę. Mówił z pamięci, jak dobrze wyuczoną kwestię. – Układ Słoneczny to największe centrum produkcji. Zaopatrujemy setki, może tysiące innych światów, jakie przez ostatnie wieki zdołaliśmy zasiedlić, we wszystko czego nie są w stanie same wytworzyć. Nie ma się co oszukiwać – rzucił na Wilana szybkie, niepewne spojrzenie. – Nie jesteśmy dziećmi. To Rząd nie pozwala koloniom na samowystarczalność. Lecz to my musimy pracować, by to wszystko jakoś trzymało się kupy, by gdzieś tam nie zabrakło czegoś, od czego może zależeć istnienie całej kolonii, czy załogi statku. My wysyłamy im części, oni sprawdzają je i składają w całość. Rząd decyduje, kogo w swej łaskawości zechce obdarować sprzętem, nie my. My, tutaj – wskazał na ścianę, za którą znajdowała się główna hala stoczni – odpowiadamy za to, by to wszystko docierało do nich na czas. Każdy z nas musi znać swoje miejsce.
Wilan dobrze znał te propagandowe slogany. Brednie, jak wiele innych. Nawet ich autorzy musieli wiedzieć, że od trzech wieków mało kto jeszcze w to wierzył.
Rikad był szczery. Nie wciskał bzdur. Doceniał to.
– Mamy wypuszczać wybrakowane statki, licząc, że na miejscu, za kilkadziesiąt lat, kiedy być może – podkreślił to – zmienią się przepisy, ktoś nie zapomni sprawdzić wszystkiego przed odlotem? – wycelował w niego palec. – Umiesz przewidywać przyszłość, Rik?
– Umiem czytać między wierszami – szef ciężko siadł na fotelu. – Wysyłamy wybrakowane statki, bo takie jak ten mają być wybrakowane odgórnie. Nie mamy środków na dodatkowe wyposażenie, i, co ważniejsze, nie mamy na to czasu. Dla dobra nas wszystkich, skończ z tymi kontrolami! Flota chce, aby ten tak zwany gwiazdolot jak najszybciej wyruszył do celu. Do tego potrzebuje jedynie zasilania, napędu, komputera, osłon i kilku drobiazgów. To wszystko.
– Rozumiem, ale…
– To nie zależy ode mnie. Pamiętaj gdzie jesteś, czego się od ciebie oczekuje, oraz, najważniejsze – opuścił palec w dół, znacząco wskazując na podłogę, w stronę Centrum stacji – kto tu naprawdę rządzi. Przepisy w sprawie reaktorów są, jak widziałeś, bardzo wyraźne. Lecz jeśli dla sprawdzenia konstrukcji statku chcesz ryzykować pracę…
Wilan zrozumiał. Dostosuje się albo wyleci na korytarz. Wiedział, na przykładzie Lerszena, jak trudno zdobyć kolejną pracę, jeśli poprzednią straciło się w taki sposób.
– Jak rozumiem, naprawę złącza też mam przerwać?
– Wciąż nie nadrobiliście opóźnień. Szukanie usterki i jej usunięcie zajmie inżynierom parę ładnych dni, a przecież mają inne obowiązki. Zostaw to tak jak jest, zrób notatkę w dokumentach, załaduj je do pokładowego komputera, zaplombuj wszystko ostrzegawczymi zatrzaskami, wywal złom do dekompozycji i skup się na dokładnej, szybkiej i przepisowej pracy.
– Nie martwiłeś się o tempo pracy gdy zwalniałeś Hemula – zauważył sucho.
– To nie zależało ode mnie! Nie zmienisz przepisów. Daj mi spokój i rób co do ciebie należy!
Wilan kiwnął głową i wyszedł. Rikad był wściekły, dalsza rozmowa nie miała sensu. Miał pecha. Jakiś urzędas z magazynu liczył na premię, więc poinformował o wszystkim nadzorujący stację oddział kontroli dystrybucji. Na zarazę! Te przepisy nie były takie głupie, jak myślał. Tym razem skończyło się na upomnieniu. Tym razem wyszedł na nadgorliwca. Lecz na przyszłość musiał być ostrożniejszy. Całe szczęście, że nikt nie czepił się komór.
Szczęście? Teraz nie miało to większego znaczenia. Po tym upomnieniu każda próba zdobycia reaktora zostanie natychmiast zauważona. Jak tłumaczyłby się następnym razem? Że chciał przeczyścić dysze pełnym strumieniem plazmy? Równie dobrze mógłby powiedzieć, że chciał się opalić!
Bez reaktora jego plan był nie do wykonania – i jego konkurent musiał o tym wiedzieć. Przypadek? To było równie prawdopodobne jak uderzenie kontenera w stację, czy wygranie na loterii. Walka odbyła się wcześniej niż się spodziewał, była krótka i jednostronna. Przegrał ją w straszliwie beznadziejnym stylu. Nie poznał przeciwnika, nie wyprowadził nawet jednego ciosu. Sześć miesięcy ogłupiania magazynierów i własnego zespołu poszło na darmo, rozbite w pył przez jeden idiotyczny przepis! Znajomi mówili o nim, że jest uparty, lecz wiedział, kiedy należy się poddać. Mógł zrobić tylko jedno – czekać na inną okazję.
Może do tego czasu znów zacznie wracać wcześniej z pracy, tak jak robił to dawno temu. Ene powinna się ucieszyć. Może znowu zacznie wracać na jej późne obiady. Znów jej powie, że najgorsza część pracy jest już za nimi. Zacznie więcej rozmawiać z synem.
Kiedyś musi się udać. Musiał w to wierzyć.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.