Krzyk pierwszej ofiary zapoczątkował kolejny akt wstrząsającego dramatu, zwiastując zmianę układu sił. Urwał się jednak w momencie, gdy tułów ofiary rozpadł się pośród krwawej powodzi na dwie części. Wprawiony w ruch łańcuch piły rozpryskiwał brunatną krew na całą szerokość schodów, ku uciesze operatora urządzenia. Człowiek ten, pan Bogobojec, zawsze zdawał się być delikatnie mówiąc dziwny, jeszcze za niedawno przerwanego życia. Ojciec dziwnej rodziny, mąż dziwnej żony, posiadacz wcale ładnego domu, dorobił się w dziwny sposób i doczekał trzech czworga dziwnych dzieci. Aż w końcu, zmarł pewnego słonecznego, lipcowego dnia, w sposób jak na niego przystało – dziwny. Wszystko musi się kiedyś zacząć. W tej opowieści zaczyna się późnym popołudniem, w szarej przestrzeni między jesienią a zimą, kiedy to drzewa okrycie z liści zamieniają na bardziej przewiewną aurę mgły… W miejscu, w którym zaczyna się ta historia, zmierzch zapadał bardzo niezdecydowanie. Swoje wahanie okrył gęstą mgłą, przez którą z trudem przebijało się światło starych, ulicznych latarni, zbędnie oświetlających niemalże puste ulice. O tej porze mało kto wychodził z domu. Co jakiś czas pustymi chodnikami kroczyły miejscowe niewiasty, mając nadzieję, że ulicami ich miasteczka przejedzie lśniące, czarne BMW i zabierze je gdzieś daleko stąd. Spotykały jednak tylko miejscowych chłopaków, dla których życie zaczynało się tutaj i tutaj się kończyło – gdzieś między delikatesami a spelunką na rynku. Ale nie rozmijajmy się z wytyczoną wcześniej drogą. Do tych panów przyjdzie nam jeszcze powrócić. Otóż mieścina była wręcz oniryczna o tej porze dnia, a życie kulturalne zastępowały partykularne interesy mieszkańców pochowanych w swych domostwach i ciemnych mieszkaniach, gdzieś między „Klanem” a „M jak miłość”. Chwała Bogu, w miasteczku był park. Było gdzie iść na spacer w niedzielne popołudnie. Chociaż nie należy popadać w euforię odnośnie form spędzania wielichamowskiego wolnego czasu – na tego rodzaju wyprawy wychodziło się tylko będąc szczęśliwym posiadaczem nowej pary butów czy też innego rodzaju ozdoby. Ale park mimo wszystko był i to nawet ładny. A w nim dwa stawy, trochę drzew, krzaków i XIX-wieczny pałacyk. Zatrzymajmy się może przy owych stawach. Otóż w to nieszczególne popołudnie na małym, spróchniałym molo siedział pewien dzieciak. Skulony we mgle rozmyślał, patrząc na niknącą w mroku wodę. On sam tonął w nerwowych myślach. Był niepozornym brunetem o dziwnej fryzurze z przedziałkiem na lewo. Chodził jak wszystkie miejscowe dzieciaki do tutejszego gimnazjum, które było jego największym wrogiem i ciężarem. Siedział na molo wiedząc, że teraz nikt go tam nie zobaczy, bo wszyscy pochowali się w domach. On sam też nie był dużo lepszy, zważywszy, że jego domem było mieszkanie w owym wspomnianym już pałacyku. Światła domu majaczyły niedaleko w owiniętym mgłą powietrzu. Ukrywał się. To już drugi rok, od kiedy zaczęły się jego kłopoty z miejscowymi chłopakami. W pewnym momencie bez wyraźnej przyczyny stało się modne nie lubienie go. Zaczęły się nagonki na szkolnych korytarzach, wyzwiska. Normalka w społeczności uczniów szkół gimnazjalnych. Dzieciaki zawsze były wobec siebie bezlitosne, bez względu na to gdzie i kiedy się wychowywały. Gorzej, gdy ofiara jest ciągle jedna. Tak, można uznać, że był ofiarą. Zdawał sobie z tego sprawę za każdym razem, gdy szedł do szkoły ze ściskającą żołądek obawą przed tym, kogo spotka za rogiem ulicy. Potem lekcje, szybkie ucieczki z klasy, w pobliżu której chłopacy nie pozwalali mu siedzieć w czasie przerwy. Nie słyszeć wyzwisk, albo inaczej – żeby nikt poza nim ich nie słyszał. Wstyd. Uciekał więc. Tylko, że w Wielichamowie nie było dokąd uciekać. Sytuację komplikował fakt, iż nie chciał, by jego rodzice się o wszystkim dowiedzieli – postanowił to przetrzymać, nie robić afery, nikomu nie dać satysfakcji. Te rozważania jak zwykle zaprowadziły go nad wodę. Siedział na molo sam ze swoimi myślami w ten mglisty, jesienno-zimowy wieczór. Bo warto zauważyć, że w trakcie opowiadania tej historii zmrok spadł na miasteczko już bardziej zdecydowanie i z czystym sumieniem można tę porę dnia zaliczyć do kategorii wieczoru. Jeśli przyszło wam do głowy, że chłopak zapewne sam zapracował na sytuację w jakiej się znalazł (bo przecież nic nie bierze się z niczego – nawet tu), to możliwe, że tak właśnie było, ale nie potrafił jasno określić motywów kierujących grupą Świńskiego, Pieniaczyka i innych miejscowych chłopaków. Może powodem były historie nagłaśniane przez wieloletniego antagonistę – Krzysia, może fakt, że mieszkał w pałacu (ktoś go kiedyś zapytał czy w piwnicy ma karocę!), a może jego szczera dziecięca naiwność i przekonanie o słuszności swoich racji tak typowe dla młodych ludzi. Większość młodzieży jednak z tej naiwności z czasem wyrasta. Nasz towarzysz miał tę nieprzyjemną okazję wyzbyć się resztek złudzeń nieco wcześniej. Wtedy na przykład, gdy zabrali mu buty, by wracał do domu w szkolnych kapciach. Doświadczenie to było szczególnie dotkliwie odczuwalne, biorąc pod uwagę hasający radośnie w powietrzu grudzień. Nie było łatwo, ale zawsze mógł usiąść wieczorem, ewentualnie późnym popołudniem nad stawem i porozmyślać o tym, co już za a co jeszcze przed nim. Powoli zaczynało się robić coraz chłodniej, a we wszechogarniającej ciemności zatopiła się nawet złowroga mgła. Tylko księżyc niewyraźnym rogalem przebijał się przez mrok, oświetlając mdłym światłem powykrzywiane, nagie gałęzie drzew. Zdawały się wręcz pochylać nad chłopakiem, jakby w cichej współpracy z jego wrogami. „Cholera! Ciemno, głucho i znikąd pomocy. Dobrze”, pomyślał, „że mam chociaż Cegłę”. A ponadto, z czego nie do końca zdawał sobie sprawę, miał ten cały metodycznie rozbudowywany w geście samoobrony własny świat, w którym zatapiał się bez reszty, zostawiając całe Wielichamowo za sobą. Skoro już jesteśmy przy Cegle, to może dla ułatwienia i rozjaśnienia mroków tej niesamowitej opowieści, wspomnimy, że bohater, o którym cały czas mowa, miał na imię Sławek. Imię, nie obrażając nikogo, niefortunne, lecz tak właśnie na niego wołali. A raczej tak miał na imię, bo, jak już zostało wspomniane, wołali na niego na wiele różnych sposobów – głośno, wyraźnie i prześmiewczo, przez całą długość szkolnych korytarzy. Jednak młodzieniec o tak niewydarzonym imieniu już wkrótce nas opuści i szczerze mówiąc, właśnie do tego nieuchronnie zmierza ta opowieść. Otóż niepokój i trudne do uzasadnienia poczucie niebezpieczeństwa nie bez przyczyny ogarnęły chłopaka. Siedząc na pomoście, otoczony przez ciemność, zdawał sobie sprawę, że nie jest sam. Miał to dziwne przeczucie, które zwykle towarzyszy postaciom, służącym za modelowe ofiary w filmach grozy, ginącym zwykle jeszcze przed napisami początkowymi. Przeczucie, że coś lub ktoś jest blisko i jak to zwykle bywa w tego rodzaju niesamowitych historiach miał, na swoje nieszczęście, całkowitą rację. Coś zbliżało się od strony wody. Najpierw było to tylko niesprecyzowane i trudne do uzasadnienia wrażenie, lecz już wkrótce kątem oka miał ujrzeć nieznaczny ruch na spokojnej dotychczas tafli stawu. Powoli, bardziej jeszcze kierowany ciekawością niż strachem, wychylił się ponad krawędzią mola, w niemym oczekiwaniu. Cisza. Tylko wiatr tańczący wśród nagich konarów drzew i nagły chłód. Wychylił się jeszcze bardziej. Śmielej spojrzał za krawędź pomostu. I wtedy to usłyszał. Cichy pomruk gdzieś bardzo blisko. Lecz nie z boku. Z tyłu. Było jednak za późno, by obejrzeć się za siebie. Na twarzy poczuł jakby wielką, szorstką łapę ciągnącą go w krzaki. Potem ból. Dziwny trzask. Postronny obserwator mógłby uznać to za trzask pękającej czaszki, ale Sławek niestety nie był osobą postronną i to jego czaszka pękała właśnie z odrażającym hukiem. Wszystko trwało zaledwie parę sekund. Dzikie pomruki złowrogo unosiły się nad stawem, by cichnąc powoli, ustąpić z powrotem miejsca statecznej, wieczornej ciszy. I tylko delikatny wiatr, rozpędzający mgłę znad zastygłego w bezruchu miasteczka, zataczał koła nad martwą wodą. To było pierwsze z serii dziwnych zdarzeń, które niczym opary gęstej mgły miały wkrótce spłynąć na spokojne miasteczko. część pierwsza wielichamowo
Miasteczko położone było w niewielkiej dolinie, zewsząd otoczone nieurodzajnymi polami i podmokłymi łąkami. Stąd zawsze wilgotne powietrze i mglisty krajobraz, wtapiający się doskonale w ponury nastrój jesieni. Kilka tysięcy pochowanych w domach mieszkańców tworzyło hermetyczną społeczność, w której każdy znał każdego. A nawet jeśli kogoś nie znał, to prawdopodobnie ten drugi znał jego. Grzechy i brudy pełzały od domu do domu, przekazywane w wielkiej tajemnicy sąsiadkom. Wielichamowo było dla swoich wiernych mieszkańców całym światem, a jeśli nie całym, to przynajmniej bardzo dużą jego częścią. Miało status miasteczka, lecz liczba mieszkańców, ich mentalność i zachowanie nadawały mu raczej wiejski charakter. Ale w świadomości Wielichamowian dumnie prężył się pokaźny zielony ratusz, wystający z szeregowej zabudowy rynku i stare prawa miejskie, które w ich odczuciach stawiały mieścinę w jednym rzędzie z takim, dajmy na to, Nowym Jorkiem. Prężnie rozwijała się miejscowa organizacja kościelna. Na wspomniane kilka tysięcy osób przypadały trzy kościoły i prawdziwy skarb okolicznych emerytek – charyzmatyczny proboszcz. Wielebnemu Karolowi oddać trzeba, że energii mu nie brakowało. Jego kazania w niedzielne południe donośnym echem odbijały się nawet na polach okalających Wielichamowo. O tak, głos miał stentorowy i poza żarliwymi religijnymi rozprawami o tym, że „bez Boga ani do proga i basta!” używał swych niezwykłych atutów wykonując również słynne w całej gminie arie. Pięknym, wysokim głosem podobno poruszał serca, jednak w niedzielne przedpołudnie można było zaobserwować na twarzach zgromadzonych raczej skrzętnie ukrywane uśmiechy. Społeczność ta rządziła się swymi niepisanymi prawami obłudy i absolutnego zakazu szczerości, a na wielebnego nic złego mówić nie można – tak więc mimo, że osławione popisy wokalne więcej wzbudzały ironicznego uśmiechu niż dreszczu religijnego uniesienia, komentarze na ich temat stanowiły bezwzględne tabu. Oczywiście wiernych wielbicielek ksiądz miał sporo i chociaż intelektualne walory rozpraw Karola Narcyziaka wydawały się wątpliwe, to daleko pewniej jawił się jego autorytet płynący tak z pozycji jak i z energiczności oraz skali przeprowadzonych gdzie popadło remontów. Żyrandole, chodniki, jakieś krzaczki na cmentarzu, ławki, nowa droga krzyżowa i tak w kółko. Intencji i wydatków nie brakowało. Tego mrocznego i złowróżbnego jak się miało okazać wieczora wielebny podliczał wydatki związane z zakupem nowego systemu nagłośnienia w kościele farnym. W poprzednim głośniki wydawały się daleko za słabe jak na potrzeby parafii i samego proboszcza. By w spokoju oddać się finansowej medytacji i ćwiczeniom swych strun głosowych wielebny, jak co wtorek, udał się do starego, drewnianego kościółka na cmentarzu. Tam, po wieczornym nabożeństwie, nie przeszkadzały mu żadne staruszki ani inne kółka różańcowe. Był sam. Rozsiadł się wygodnie w zakrystii, nalał kieliszek wina i z piórem w ręce (ofiarowanym przez parafian za „propagowanie pieśni na chwałę Pana”) przystąpił do obliczeń. Tymczasem za oknem księżyc rozjaśniał cmentarz i zastygłe nad nim konary drzew. Niedawno posadzone krzewy chwiały się na wietrze, sypiąc liście na wyremontowane równie niedawno alejki. Dookoła starego cmentarzyska rozciągały się, co zdawało się być wielichamowską regułą, tylko pola i łąki. Mgła pokrywała nagrobki, zacierając pamięć o ludziach, którzy w wilgotnej ziemi czekali, aż jakiś nieokreślony stwórca wezwie ich do siebie, by dokonać ostatecznego rozrachunku. Być może lepiej, że jeszcze tego nie zrobił… Zawsze można trafić gorzej, a tutaj przynajmniej jest cisza i spokój. A jednak nie do końca. Właśnie dziś wybrańcy mieli wstać.
Wielebny Narcyziak podliczył już, co trzeba – pozostało tylko przeczytać korespondencję od rozżalonych emerytek i można było w spokoju oddać się muzycznym improwizacjom. Denerwowały go nieco ostatnie zatargi z rezydującym w pałacu Dużym Stachem, ale nie mógł pozwolić, by problemy w pracy zepsuły nastrój wieczoru. Jednak spokoju nie dawał mu fakt, że jakiś miejscowy hodowca krów mógł odmówić jemu – proboszczowi parafii, wywozu śmieci z cmentarza. Skandal, prawda? Może trzeba było to delikatniej rozegrać, na przykład osobiście zwrócić się do Stacha zamiast wyznaczać go z ambony wiedząc, że i tak nie chodzi do kościoła? Chwila samokrytycznej zadumy nie trwała jednak długo. Sam fakt odmowy był czymś nowym, a mieszkańcy małych miejscowości z rzeczami nowymi zazwyczaj radzą sobie wyjątkowo nieporadnie. Dobrze, że po swojej stronie miał burmistrza Fałszyńskiego, starego komunistycznego wyjadacza, który od dawna był w konflikcie ze Stachem. Czerwony czy czarny, orientacja nie ma tu znaczenia, pomyślał, odganiając ciemne, pobożne myśli. Wspólne cele, zbieżne interesy! Tak, zostańmy przy tym i przy fakcie, że bez Boga ani do proga. Łyk winka i do roboty…
Tymczasem w odległym końcu cmentarza, niedaleko pomnika Maryi Panny dał się słyszeć nieokreślony dźwięk, przypominający skrobanie. Stłumione pomruki, jakby spod ziemi. Otóż właśnie. Ubita gleba cmentarza powoli zaczynała falować pod starymi nagrobkami. Skrobanie stawało się coraz wyraźniejsze i bardziej intensywne. Dochodziło już z kilku niezależnych od siebie miejsc. Na powierzchni ukazała się ręka. Kawałek dalej następna. Kości otoczone wyblakłą, cienką warstwą skóry poczęły powoli wynurzać się na powierzchnię, wyciągając za sobą resztę martwego ciała. Tam, gdzie brakowało skóry, nagie mięśnie wylewały się na chłodną cmentarną glebę, znacząc drogę marszu. Niewidzące oczy wpatrzone były w niedaleki kościółek, majaczący za drzewami. Cztery zasuszone, wyblakłe postacie, różniące się tylko stanem rozkładu, powłócząc nogami sunęły w stronę światła wydobywającego się z zakrystii. Pamiętacie „Noc żywych trupów”? Ci jegomoście wyglądali podobnie, tylko trochę bardziej od nich śmierdziało. Poza tym dwóch miało po jednym oku, a najstarszemu (jeśli w ogóle tymi kategoriami możemy ich oceniać) brakowało dłoni. Odpadła w trakcie gorączkowej próby podniesienia leżącej nieopodal butelki po żołądkowej gorzkiej. Stara miłość, jak powiadają, nie rdzewieje i ciało zmarłego dobre parę lat temu alkoholika, zwanego Żubrem, znów miłość do butelki przypłaciło stratami własnymi. Wszyscy Wielichamowianie, niczym dzień wczorajszy, pamiętali jak włóczył się po ulicach od jednej ich krawędzi do drugiej. Któregoś dnia po prostu zmarł. A powiadali, że powoli wychodził już na prostą – tylko, że w miasteczku trudno było odnaleźć jakąkolwiek prostą. Tak więc ekipa, wystrojona w przeżarte zgnilizną marynarki i pogrzebowe buty, z oczyma (ewentualnie oczodołami) utkwionymi w jasnym oknie zakrystii, podążała nieuchronnie do nieświadomego zbliżającego się końca wielebnego. Ten tymczasem opróżniał spokojnie kolejny kieliszek wina. Czuł już przyjemny szum w głowie, było mu ciepło i przyjemnie. W wesoły nastrój wprawił go nieoficjalny list od pewnej „pani profesor”, bardzo zaangażowanej politycznie bojowniczki od wychowania fizycznego, która w tutejszym gimnazjum reprezentowała samozwańczo interesy nauczycieli. Tym razem pani Milusińska prosiła o wypowiedzenie się „głośno i wyraźnie” w kolejnym sporze między tutejszym szacownym gronem profesorskim a burmistrzem. Chociaż prośba o wystąpienie wielebnego w roli rozjemcy była z gruntu absurdalna, bardzo przyjemnie połechtała próżność Narcyziaka. Przez chwilę, wśród szumu krwi przelewającej się w jego własnej głowie, rozważał nawet jakąś aluzję z ambony, lecz szybko przypomniał sobie, że przecież trzymać należy z burmistrzem. Ostatnio grają w jednej lidze. Chociaż… nie można niepotrzebnie umacniać jego pozycji, bo w końcu wyrosną mu rogi i wróci do sierpowo-młotowych tradycji. I co wtedy? Może więc ugoda w zamian za dotacje na fundusz nagłośnieniowy? Niee, ta Milusińska to podobno Żydówa! Niech radzi sobie sama, z natury powinna być obrotna… Koniec obowiązków na dziś, pomyślał, przekrzykując coraz głośniejszy szum w głowie. Wstał, dzierżąc w ręku prawie już pustą butelkę, zachwiał się i nabrał powietrza w płuca. – Dzisiaj milicja użyła broni..! – zawył, przerywając śmiertelną ciszę cmentarza – lalala… na drzwiach ponieśli go Świętojańską…. Rozkręcił się na dobre. Niesiony nagłą miłością do stoczniowców śpiewał coraz głośniej, niosąc solidarnościowy song poprzez wrota zakrystii, prosto na ołtarz. Ze słowami pieśni na ustach stanął na ambonie, oparł się o nią niczym Mussolini i zamarł. Stali przed nim w otwartych drzwiach kościółka. Z zewnątrz sączyło się późnowieczorne zimno, lecz wino skutecznie trzymało je w bezpiecznej odległości od ciała wielebnego. W pierwszej chwili pomyślał, że to jacyś miejscowi pijaczkowie. Wyglądali raczej nieszczególnie. Dopiero po dłuższej chwili, gdy wzrok nabrał odpowiedniej ostrości, dostrzegł pewne braki, które wprawiły go w przerażenie. Tymczasem panowie w marynarkach, równie chwiejnym jak przyszła ofiara krokiem, sunęli do przodu, w stronę ambony. Powoli, jak na starych filmach grozy, przy słabym oświetleniu zamkniętego już kościoła, przemykali wzdłuż głównej nawy wprost na zastygłego w przerażeniu wielebnego. Jeden tylko pozostał z tyłu, pilnując drzwi. Narcyziak mógłby przysiąc, że ten człowiek nie ma ręki. W końcu, otrząsnąwszy się z pierwszej fali strachu, a jednocześnie zachęcony czerwonym winem, ruszył przed siebie, chcąc ominąć dziwne zjawy i uciec głównym wyjściem. Jak dobrze, że nie przemieszczają się zbyt szybko, pomyślał. Ruszył. Ominął jednego, lecz drugi chwycił go mocno za ciągnącą się w nieskończoność za wielebnym sutannę. Następny napastnik już się zbliżał, proboszcz widział go kątem oka. Machał nerwowo rękoma, czując ogarniające go zwątpienie we własne siły. Jakimś dziwnym trafem w jednej chwili uleciała cała jego odwaga i zdecydowanie. – Panowie, przestańcie! – krzyczał. – Dogadajmy się! Bierzcie co chcecie, tylko zostawcie mnie w spokoju… Ale nie trzeba było być specjalnie bystrym, by zorientować się, że panowie w okrutnie śmierdzących marynarkach i z robakami w oczodołach raczej nie planowali rabunku opłatków. W nagłym przypływie inwencji kopnął trupa w kolano. Jegomość spojrzał swoim jedynym okiem z wyraźnym zdziwieniem i zachwiał się poważnie, poluzowując uścisk. To wystarczyło, by wyrwać się i ruszyć w stronę drzwi. Jednak paskudne zachwianie równowagi, spowodowane nagłym przypływem wina do mózgu, rzuciło Narcyziaka na pobliską ławkę, w którą uderzył swoją zamroczoną alkoholem głową. Poczuł jak krew zalewa mu prawe oko. Wstał i pobiegł, uciekając przed trzecim napastnikiem. Drogę do drzwi zastawiał tylko ów dziwnie znajomy jednoręki bandyta. Wielebny próbował go ominąć, lecz facet z zadziwiającą wręcz zręcznością zagradzał drogę ku drzwiom. Z tyłu z właściwym sobie spokojem nadciągali pozostali. Na dobrą sprawę, biorąc pod uwagę ich sytuację egzystencjalną, dokąd właściwie mieli się spieszyć? I wtedy, w nagłym przypływie świadomości, wielebny przypomniał sobie do połowy zgniłą twarz przeciwnika. Fizjonomii tych bezczelnych, których trzeba było pochować za darmo, tak szybko się nie zapomina. To ten pijaczyna, który snuł się przed kościołem zbierając na wódkę. Olśnienie. Wielebny zdał sobie nagle sprawę, że jakimś cudem nadal trzyma w ręku prawie pustą butelkę po winie. To mogło być wyjście, jego szansa. Wyciągnął przed siebie szklany pojemnik i podsunął go pod nos Żubra. Chwila wahania – chwycić butelkę czy wielebnego? Można było odnieść wrażenie, że ów kawał ożywionego mięsa zastanawia się jak postąpić. Ale finał mógł być w przypadku Żubra tylko jeden. Z uznaniem niemal kiwnął przegnitą głową na przegnitej szyi i chwycił butelkę swoją jedyną ręką. Przechylił pojemnik, wlewając wino w strzępki ust, które swobodnie zwisały gdzieś w okolicach mocno przerzedzonego uzębienia. Dziwnym trafem wino zaczęło padać na czerwony dywan u jego stóp. Nieszczęsny Żubr nie zauważył pokaźnych rozmiarów dziury w swojej szyi, która to dziura musiała oznaczać ostateczne rozstanie z nałogiem. Wielebny nie miał jednak zamiaru czekać, aż truposz zda sobie sprawę ze swego pośmiertnego, alkoholowego inwalidztwa. Wybiegł na zimną, ciemną przestrzeń i ile sił w nogach począł uciekać w stronę probostwa.
Pod delikatesami spokój. Pod neonowym napisem stało czterech chłopaków. Głośno dyskutowali, a rozmowy przerywane były salwami śmiechu. Najwięcej gadał Damian Świński, wysoki blondyn z lekką nadwagą. Z wyrazu jego twarzy można było wywnioskować, że miałby trudności ze zrozumieniem nawet rozmowy o pogodzie, ale w tym środowisku czuł się jak u siebie. Był u siebie. To było jego miasteczko, jego kumple, on miał tu władzę i dzieciaki w gimnazjum się z nim liczyły. Wyrósł tu i na tutejszym gruncie nauczył się wszystkiego, czym teraz kierował się w życiu. Chociaż nie pytajcie go, co to na przykład mogło być. Mógłby sobie nie poradzić z tak zadanym pytaniem i jeszcze zrobiłby sobie krzywdę. A jeszcze bardziej prawdopodobne, że zrobiłby krzywdę wam. Jego ojciec podobno pracował gdzieś w Niemczech, a matka dawały dupy kolegom z sąsiedztwa. Świński w domu bywał rzadko, więcej czasu spędzał na rynku, pod delikatesami i w paru innych równie pasjonujących miejscach. Wbrew pozorom do szkoły chodzić lubił bardzo. Tam rządził razem ze swoimi kolesiami. A gdy miał zły dzień, zawsze mógł odszukać przemykającego pod ścianą Sławka i odreagować. Kumple, z którymi teraz spędzał czas pod sklepem, pasowali mniej więcej do podobnego schematu. Pieniaczyk, Pierwotnicki i Freier każdy wieczór spędzali na niezwykle płodnych rozmowach pod sklepem wielobranżowym – World Trade Center Wielichamowa. Było jeszcze paru innych gimnazjalistów w tej grupie niewątpliwie trzymającej władzę, ale nie warto ich nawet wymieniać, bo ich żywot jest bez znaczenia z punktu widzenia poniższej opowieści. Chłopacy właśnie dyskutowali na temat tego, „jaką zabawę mieli, kiedy ten pierdolony Sławek szukał butów po całej szkole”. – Prawie ryczał, kurwa, prawie ryczał! – Świński nie mógł się powstrzymać od pełnego satysfakcji śmiechu. Inni zresztą też nie. Co chwilę wybuchali spazmatycznym śmiechem, przerywanym radosnym „kurwa!”. Świetnie się bawili. Byli z siebie zadowoleni, wzbudzali respekt i mieli duże szanse zrobić wielką karierę w wielichamowskim środowisku. Całe życie mieli przed sobą, to oni byli górą. Byli panami sytuacji.
Wielebny biegł już dobre kilka minut, gdy ujrzał wreszcie z daleka neon delikatesów. Paru chłopaczków siedziało przed wejściem, śmiejąc się głośno. Natychmiast pobiegł w ich stronę. Chciał zacząć krzyczeć, mówić co się stało, ostrzec ich, ostrzec całe miasteczko… I wtedy nagle przystanął. Obejrzał się za siebie. Nie było tam nikogo. Cztery tajemnicze postaci zniknęły, roztopiły się we mgle. Szum w głowie wielebnego znów przybierał na sile. Ale strzępy zdrowego rozsądku również nie dawały za wygraną, torując sobie drogę poprzez zamroczony alkoholem i niezwykłymi przeżyciami umysł. „Przecież jestem pijany, co im powiem?”, stwierdził nie bez racji. „Pomyślą, że przywidziały mi się jakieś białe myszki i wpadłem w panikę! Obciach na całe miasto..” Gdzieś w oddali widział śmiejące się pod sklepem dzieciaki. Jeszcze przez chwilę wahał się, ale nie trwało to długo. Walcząc z własnym ciałem o utrzymanie równowagi, powoli przesunął się do cienia i korzystając z jego osłony, ruszył szybkim krokiem w stronę probostwa. „Może mi się wydawało? Może jestem bardziej pijany niż sądziłem..?” W uspokajaniu swojego sumienia zawsze był dobry. „Ale, Boże, nie pozwól, żeby coś się stało…” |