Zamieszczamy fragment powieści Terry’ego Pratchetta „Carpe jugulum”. Książka, należąca do cyklu opowieści ze Świata Dysku, ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.  | Tytuł: Carpe jugulum Tytuł oryginalny: Carpe Jugulum Autor: Terry Pratchett Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawca: Prószyński i S-ka Cykl: Świat Dysku ISBN: 83-7469-330-4 Format: 142×202mm Cena: 29,90 Data wydania: 25 maja 2006 WWW: Polska strona Kup w Merlinie (27,50)
Wielce Oats trafił na nie najlepszy moment, by zostać kapłanem. Sądził, że przybywa do Lancre na prostą ceremonię. Tymczasem znalazł się na wojnie między wampirami a czarownicami. Jest tu młoda Agnes, która naprawdę czasem nie jest sobą. Magrat, która stara się połączyć czarownictwo i pieluchy. Niania Ogg… i babcia Weatherwax, która jest prawdziwym problemem. Wampiry są inteligentne. Mają styl i wykwintne kamizelki. Wyszły z trumien i pragną kęsa przyszłości. Wielce Oats wie, że ma modlitwę, ale wolałby topór. „Carpe Jugulum” to dwudziesta trzecia powieść Terry’ego Pratchetta o Świecie Dysku – ale pierwsza, w której wampiry grają główne role. |
Istnieje wiele odmian wampirów. Mówi się nawet, że jest ich tyle co różnych chorób *. I nie są wyłącznie ludźmi (jeśli wampiry można uznać za ludzi). W całych Ramtopach spotyka się wierzenia w to, że każde pozornie niewinne narzędzie, choćby młotek czy piła, będzie szukać krwi, jeśli zostawi się je nieużywane na dłużej niż trzy lata. W Ghacie wierzą w wampirze arbuzy, choć trudno ustalić, w co konkretnie na temat wampirzych arbuzów wierzą – możliwe, że także ssą z zemsty. Dwie kwestie tradycyjnie zastanawiają badaczy wampirów. Pierwsza: Dlaczego wampiry mają taką moc? Przecież wampira bardzo łatwo zabić, podkreślają. Istnieją dziesiątki sposobów pozbycia się wampira, nie licząc nawet kołka wbitego w serce, który działa też na zwyczajnych ludzi, więc jeśli pozostaną jakieś kołki w zapasie, to się nie zmarnują. Klasycznie – wampiry całe dnie spędzają w trumnach, bez żadnej straży poza starym garbusem, którego łatwo pokona nawet całkiem nieliczny tłum. A mimo to jeden wampir potrafi całą społeczność utrzymywać w stanie posępnej uległości… Kolejna zagadka: Dlaczego wampiry zawsze są takie głupie? Tak jakby samo chodzenie przez cały dzień w stroju wieczorowym nie zdradzało wszystkiego, dlaczego muszą jeszcze mieszkać w starych zamkach, które oferują tak wiele sposobów pokonania wampira, jak choćby łatwe do zerwania kotary czy elementy dekoracyjne, które można szybko przerobić na symbole religijne? I czy naprawdę uważają, że pisanie swojego nazwiska wspak kogokolwiek oszuka?
Powóz turkotał wśród wrzosowisk, wiele mil od Lancre. Sądząc ze sposobu, w jaki podskakiwał w koleinach, nie był zbyt obciążony. Ale wraz z nim sunęła ciemność. Konie były czarne, podobnie jak powóz, jeśli nie liczyć herbu na drzwiczkach. Każdy z koni nosił między uszami czarny pióropusz. Czarne pióropusze były też zatknięte na rogach powozu. Może to właśnie sprawiało, że wyglądał jak wędrujący cień. Zdawało się, że ciągnie za sobą noc. Na granicy wrzosowiska, gdzie z gruzów zrujnowanego budynku wyrastało kilka drzew, powóz zatrzymał się ze zgrzytem. Konie stały nieruchomo. Od czasu do czasu tylko któryś uderzał kopytem albo potrząsał łbem. Woźnica siedział zgarbiony nad lejcami. Czekał. Cztery sylwetki przepłynęły w srebrzystym blasku księżyca tuż nad chmurami. Sądząc po odgłosach ich rozmowy, ktoś był poirytowany, choć ostry, nieprzyjemny ton głosu sugerował, że lepszym określeniem byłoby raczej „rozdrażniony”. – Pozwoliłeś mu uciec! – Ten głos miał w sobie zawodzący ton chronicznego malkontenta. – Był ranny, Lacci. – Ten głos za to brzmiał uspokajająco, ojcowsko, jednak z odrobiną powstrzymywanej chęci, by pierwszemu głosowi dać klapsa. – Naprawdę nienawidzę tych stworzeń. Są takie… ckliwe! – Rzeczywiście, moja droga. Symbole naiwnej przeszłości. – Gdybym ja mogła tak płonąć, nie pętałabym się dookoła, tylko ładnie wyglądając. Dlaczego one tak robią? – Dawno temu musiało to być dla nich użyteczne, jak przypuszczam. – W takim razie są… Jak to nazwałeś? – Ślepym zaułkiem ewolucji, Lacci. Samotnymi rozbitkami na morzu postępu. – Czyli, zabijając je, wyświadczam im przysługę? – Rzeczywiście, coś w tym jest. A teraz… – W końcu kurczaki nie płoną – dodał jeszcze głos zwany Lacci. – W każdym razie nie tak łatwo. – Słyszeliśmy, że eksperymentujesz. Może dobrym pomysłem byłoby najpierw je zabić. – To był trzeci głos, młody, męski i jakby nieco znużony tym żeńskim. W każdej sylabie rozbrzmiewała tonacja „starszego brata”. – A w jakim celu? – No cóż, moja droga, na pewno byłoby wtedy ciszej. – Słuchaj tatusia, kochanie. – Ten czwarty głos mógł być tylko głosem matki. Kochałby pozostałe głosy niezależnie od tego, co by zrobiły. – Jesteście tacy niesprawiedliwi! – Pozwoliliśmy ci zrzucać kamienie na krasnali, kochanie. Ale życie nie jest tylko zabawą. Woźnica drgnął, kiedy głosy zniżyły się przez chmury. A po chwili cztery postacie stały już niedaleko. Wtedy zsunął się z kozła i z niejakim wysiłkiem otworzył drzwi karocy. – Ale większość tych żałosnych stworzeń i tak uciekła – westchnęła matka. – Nie martw się tym, moja droga – pocieszył ją ojciec. – Naprawdę ich nienawidzę. Czy oni też są ślepym zaułkiem? – spytała córka. – Nie do końca, moja droga, mimo naszych nieustających wysiłków. Igor! Ruszamy do Lancre! Woźnica obejrzał się. – Tak, jastśnie panie. – Och, po raz ostatni, człowieku… Czy w taki sposób powinno się mówić? – To jedyny stspostsób, jaki znam, jastśnie panie – odparł Igor. – I mówiłem ci, żebyś zdjął te pióropusze, idioto! Woźnica niepewnie przestąpił z nogi na nogę. – Mustsimy mieć czarne pióropustsze. To tradytsja. – Usuń je natychmiast! – rozkazała matka. – Co sobie ludzie pomyślą? – Tak, prostszę pani. Ten, którego nazywano Igorem, zatrzasnął drzwiczki i utykając, wrócił do koni. Ostrożnie zdjął czarne pióropusze i schował je pod kozłem. Wewnątrz karocy odezwał się rozdrażniony głos. – Czy Igor też jest ślepym zaułkiem ewolucji, tato? – Możemy tylko mieć nadzieję, moja droga. – Stspadaj – mruknął do siebie Igor, sięgając po lejce.
Trakt wił się przez góry niczym rzucona na ziemię wstążka. Tu, wysoko, zawsze słychać było szum wiatru. Wierzchowiec rozbójnika był wielkim, czarnym ogierem. Całkiem możliwe, że był również jedynym koniem z umocowaną na boku drabiną. To dlatego że rozbójnik ów nazywał się Casanunda i był krasnoludem. Większość ludzi uważa krasnoludy za osobniki zrównoważone, ostrożne, przestrzegające prawa i bardzo powściągliwe w sprawach serca i innych mgliście z nim powiązanych organów. Jest to prawda, jeśli chodzi o znaczną większość krasnoludów. Ale genetyka rzuca dziwnymi kośćmi na zielonym suknie życia i w jakiś sposób krasnoludy wydały na świat Casanundę, który wolał zabawę od pieniędzy i poświęcał kobietom całą namiętność, jaką jego pobratymcy czuli do złota. Uważał także prawa za rzecz użyteczną i przestrzegał ich, kiedy to było wygodne. Gardził rozbójnictwem, ale było to zajęcie na świeżym powietrzu, z dala od miasta, co służy zdrowiu – zwłaszcza gdy pobliskie miasteczka pełne są mężów mających pretensje i grube kije. Kłopot polegał na tym, że nikt na drodze nie traktował go poważnie. Owszem, zatrzymywał powozy, ale pasażerowie mówili zwykle: „Co? A niech mnie, toż to półzbójnik. O co chodzi? Trochę nie dorośliśmy, co? He, he, he”, a on był wtedy zmuszony strzelać im w kolana. Chuchnął w dłonie, by je rozgrzać, i uniósł głowę, słysząc nadjeżdżający powóz. Już miał się wysunąć ze swej skromnej kryjówki w gąszczu, gdy zobaczył innego rozbójnika, wyjeżdżającego truchtem z lasku po drugiej stronie drogi. Powóz zahamował. Casanunda nie słyszał słów, ale rozbójnik objechał powóz, stanął obok drzwiczek i pochylił się, by przemówić do pasażerów… …i wtedy jakaś ręka wysunęła się na zewnątrz, strąciła go z konia i wciągnęła do wnętrza. Powóz zakołysał się na resorach, potem drzwiczki otworzyły się gwałtownie, a rozbójnik wypadł na drogę i legł nieruchomo. Powóz ruszył dalej. Casanunda odczekał chwilę, po czym zbliżył się do ciała. Koń czekał cierpliwie, aż krasnolud odwiąże drabinę i zejdzie na ziemię. Od razu było widać, że rozbójnik jest całkiem martwy. Ludzie żywi mają zwykle w sobie trochę krwi.
Powóz zatrzymał się kilka mil dalej, na wzniesieniu, gdzie droga zaczynała swój długi i kręty zjazd w stronę Lancre i równin. Czworo pasażerów wysiadło i podeszło na sam grzbiet. Chmury kłębiły się za ich plecami, ale tutaj powietrze było mroźne i czyste, a widok rozciągał się aż do Krawędzi pod księżycem. W dole, wycięte wśród gór, leżało małe królestwo. – Brama do świata – rzekł hrabia de Magpyr. – I całkowicie niebroniona – dodał jego syn. – Wręcz przeciwnie. Posiadająca pewne wybitnie skuteczne środki obronne – zapewnił hrabia. Uśmiechnął się w mroku. – Przynajmniej… do tej chwili… – Czarownice powinny stanąć po naszej stronie – oświadczyła hrabina. – W każdym razie ona stanie, już niedługo – zapewnił hrabia. – Niezwykle… interesująca kobieta. Interesu-jąca rodzina. Wuj często opowiadał o jej babce. Kobiety Weatherwaxów zawsze stały jedną nogą w mroku. Mają to we krwi. A większa część ich mocy pochodzi z wypierania się tego. Jednakże… – Jego zęby błysnęły w ciemności.– Ta szybko odkryje, po której stronie posmarowana jest kromka. – Albo piernik pozłacany – rzuciła hrabina. – Owszem. Ładnie to ujęłaś. Taka jest kara za bycie kobietą Weatherwaxów, naturalnie. Kiedy się starzeją, zaczynają słyszeć trzask drzwiczek piekarnika. – Słyszałem, że jest twarda – wtrącił syn hrabiego.– Bardzo bystry umysł. – Zabijmy ją! – zawołała córka hrabiego. – Doprawdy, Lacci, nie możesz zabić wszystkich. – Nie rozumiem czemu. – Nie. Raczej podoba mi się myśl, że będzie… użyteczna. Ona widzi wszystko w czerni i bieli. A to dla posiadających moc zawsze jest groźną pułapką. O tak… Umysł tego rodzaju łatwo daje się prowadzić… z niewielką pomocą. W świetle księżyca zatrzepotały skrzydła i coś dwukolorowego usiadło hrabiemu na ramieniu. – I jeszcze to… – Hrabia pogładził srokę, która zaraz odfrunęła. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął prostokątną białą kartę. Jej brzeg błysnął przelotnie. – Możecie uwierzyć? Czy coś takiego zdarzyło się wcześniej? Doprawdy, nowy porządek świata… – Czy masz chusteczkę? – spytała hrabina. – Daj mi, proszę. Zostało kilka plamek… Musnęła jego podbródek i wsunęła mu pokrwawioną chusteczkę z powrotem do kieszeni. – Gotowe. – Są też inne czarownice – wtrącił syn jak ktoś, kto przeżuwa kęs, który okazał się trochę zbyt twardy. – O tak. Mam nadzieję, że je poznamy. Mogą być zabawne. Wrócili do powozu.
Za nimi, w górach, człowiek, który próbował obrabować powóz, zdołał wstać na nogi, choć przez chwilę zdawało mu się, że w czymś utknęły. Z irytacją potarł szyję. Swego konia dostrzegł między skałami. Kiedy spróbował chwycić uzdę, dłoń bez oporu przeszła przez skórę i przez szyję zwierzęcia, jakby była z dymu. Koń stanął dęba i odbiegł galopem jak szalony. Ta noc nie zapowiada się na udaną, pomyślał ospale rozbójnik. Ale niech go licho porwie, jeśli straci i konia, i zarobek. Kim byli ci ludzie, u demona? Nie pamiętał dokładnie, co wydarzyło się w powozie, ale nie było to przyjemne. Należał do tej klasy prostych ludzi, którzy – pobici przez kogoś większego – szukają kogoś mniejszego w celach odwetowych. Ktoś dzisiaj jeszcze ucierpi, obiecał sobie. Musi odzyskać przynajmniej konia. I jakby na wezwanie, usłyszał wśród wiatru stukot kopyt. Dobył miecza i wyszedł na środek drogi. – Stój i poddaj się! Nadjeżdżający koń zatrzymał się posłusznie kilka stóp od niego. A więc jednak nocka nie będzie taka zła, pomyślał rozbójnik. Wierzchowiec był wspaniałym zwierzęciem, raczej rumakiem bojowym niż zwykłą wiejską chabetą. Tak biały, że aż połyskiwał w blasku nielicznych gwiazd, a uprząż, sądząc z wyglądu, miał zdobioną srebrem. Jeździec szczelnie otulał się płaszczem przed zimnem. – Pieniądze albo życie! – zawołał rozbójnik. SŁUCHAM? – Pieniądze – powtórzył rozbójnik. – Albo życie. Masz oddać. Której części nie zrozumiałeś? ACH, ROZUMIEM. OWSZEM, MAM NIEWIELKĄ SUMĘ PIENIĘDZY. Kilka monet wylądowało na oszronionym gruncie. Rozbójnik schylił się, ale nie zdołał ich podnieść, co jeszcze bardziej go rozdrażniło. – W takim razie oddasz życie! Postać w siodle pokręciła głową. NIE WYDAJE MI SIĘ. NAPRAWDĘ NIE. Wyjęła z pochwy długi wygięty kij. Rozbójnik uznał z początku, że to lanca, ale z boku wyskoczyło natychmiast zakrzywione ostrze i zamigotało błękitem na krawędziach. MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE PREZENTUJESZ NIEZWYKLE UPORCZYWĄ WITALNOŚĆ, stwierdził jeździec. Był to nie tyle głos, ile raczej echo w umyśle. CHOĆ NIE PRZYTOMNOŚĆ UMYSŁU. – Kim jesteś? JESTEM ŚMIERCIĄ, odparł Śmierć. I NAPRAWDĘ NIE PRZYBYŁEM TUTAJ, ŻEBY ZABRAĆ TWOJE PIE-NIĄDZE. KTÓREJ CZĘŚCI Z TEGO NIE ZROZUMIAŁEŚ?
Babcia Weatherwax spojrzała na czerwoną, okrągłą i zmartwioną twarz. – Zaraz, nie jesteś… – Opanowała się. – Jesteś chłopakiem Wattleyów z Kromki, tak? – M… pa… – Chłopiec oparł się o futrynę i z trudem chwytał oddech. – Mu… si… – Oddychaj głęboko. Chcesz się napić wody? – Musi pa… – Tak, tak, dobrze. Oddychaj. Chłopiec kilka razy chwycił powietrze. – Musi pani przyjść do pani Ivy i jej dziecka, psze pani! Słowa popłynęły strumieniem. Babcia chwyciła kapelusz z wieszaka przy drzwiach i wyrwała miotłę z jej miejsca w słomie strzechy. – Myślałam, że starsza pani Patternoster się nią zajmuje – powiedziała, wbijając szpilki do kapelusza ze stanowczością wojownika szykującego się przed niespodziewaną bitwą. – Mówi, że wszystko jest nie tak, psze pani! Babcia biegła już ścieżką przez ogród. Na końcu polanki było niewielkie urwisko, jakieś dwadzieścia stóp w dół, do zakrętu drogi. Miotła nie odpaliła, ale babcia pędziła dalej; już spadając, przerzuciła nogę przez kij. Magia złapała w połowie drogi w dół. Babcia przejechała butami po martwych paprociach i wzbiła się w nocne niebo… *Co prawdopodobnie oznacza, że niektóre są zakaźne i śmiertelne, inne powodują tylko, że człowiek zabawnie chodzi i unika owoców. |