powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Wielichamowo Horror Show
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:a_wawrzaszek@wp.pl'>Artur Wawrzaszek</a>, <a href='mailto:maximall1988@wp.pl'>Edward Wawrzaszek</a>
Ilustracja: Artur Wawrzaszek, Edward Wawrzaszek
To uderzyło w Fałszyńskiego jak grom, wątłe światełko w tunelu zgasło tak szybko, jak się pojawiło. Zamierzał jednak grać, dopóki będzie to możliwe.
– Chłopie, daj spokój… – rzucił z niezdecydowanym uśmiechem, obserwując reakcję myśliwego. – Teraz dopiero sobie porządzimy! Ty i ja! Trzeba będzie zawiadomić kogoś o tym, będą gazety, może wojsko! Sława!
Zgarda jednak nie miał zamiaru znosić już wywodów człowieka, który nagle chciał stać się jego największym przyjacielem. Teraz już nie musiał.
– Zamknij się i słuchaj!
– Tak jest….
– Mówiłem – zamknij się!
– Yyy… dobrze…
Porażające uderzenie okrwawioną pięścią w twarz przywołało burmistrza do porządku.
– Jeszcze raz odezwiesz się niepytany, a rozniosę twoje pierdolone kości po całym placu, nim zdążysz krzyknąć. – Zgarda uśmiechnął się jakby do siebie i na chwilę zamyślił. – A może nawet będę cię zabijał powoli, tak powiedzmy, do rana…
Pomysł najwyraźniej bardzo mu się spodobał – zaśmiał się sam do siebie, nim powrócił do długo wyczekiwanej przemowy. Fałszyńskiemu wręcz przeciwnie, pomysł nie spodobał się ani trochę. I nietrudno go zrozumieć, zważywszy, że już porażający ból złamanego nosa zdawał się być nie do wytrzymania. Nie był fizycznie przygotowany na tego rodzaju atrakcje. Jednak trzymał się na nogach, ze wzrokiem wbitym w obłąkane oczy Zgardy.
– Długo czekałem na ten moment, przyjacielu – kontynuował domniemany egzekutor. – Właściwie od początku, od momentu, w którym zorientowałem się, jakie z ciebie bezwartościowe ścierwo, zacząłem tobą gardzić. Nie chodzi o to, że jesteś fałszywym dwulicowym sukinsynem. W tej kwestii znacząco się od siebie nie różnimy. Po prostu od zawsze za dużo ci się wydawało. Bez żadnych umiejętności, bez doświadczenia, kompletnie bezradny, jednak z nieustającą pewnością siebie. Pomiatałeś mną od początku. I od początku wkurwiało mnie to niemożliwie. Możesz, a raczej mogłeś, pomiatać sobie, kim chciałeś – gówno mnie to obchodzi. Ale nie mną, mój drogi. Moja uraza jest w pełni osobista – trzeba było poznać się na tym wcześniej, ale nawet tego nie zauważyłeś. Ty się po prostu nie znasz na ludziach – przyjacielu… – W tym miejscu Zgarda ściszył głos i pochylił się ku Fałszyńskiemu tak, że ten czuł przeraźliwy odór mięsa, wydobywający się z ust myśliwego. – Prędzej czy później dobrałbym ci się do dupy. Ta piękna, grudniowa noc przyszła mi tylko z pomocą. Teraz nie muszę ograniczać się do pokonywania cię w wyborach czy publicznego upokarzania. Teraz mogę cię po prostu z a b i ć.
Fałszyński czuł, że mdleje, jednak myśliwy nie miał zamiaru mu na to pozwolić. Ścisnął jego szyję swoją wielką dłonią i uniósł nieznacznie, tak, że czubki butów burmistrza ledwo dotykały ziemi.
Nie zamierzał łagodzić tonu. Właśnie na tym najbardziej mu zależało. Fałszyński miał czuć, że przegrał. Zdawać sobie sprawę, że to właśnie on, Zgarda, odniósł nad nim ostateczne i miażdżące zwycięstwo. Miał czuć się pokonany. I co więcej, miał czuć w każdej podarowanej mu jeszcze sekundzie życia, że umiera.
Uścisk zelżał. Burmistrz znów poczuł grunt pod nogami. Poczuł jednak coś jeszcze. W jego rozchylone, zakrwawione wargi Zgarda wsuwał powoli szeroką lufę strzelby. Zimny metal sprawiał ból. Fałszyński zaczynał już czuć to, na czym tak bardzo zależało myśliwemu. Czuł nadchodzącą śmierć.
– Mój drogi… – podjął zwycięzca. – Zaraz kula uderzy o twoje podniebienie i wyśle twój kretyński mózg w okolice kościelnej wierzy. Przyznaj wreszcie, że to niewielka strata…
Fałszyński zamarł. To nieprawda, że w chwili śmierci całe życie przelatuje ci przed oczyma. Że widzisz swoje dzieciństwo, rodzinę, domek z ogródkiem. Po prostu nie masz na to czasu. Zastygasz z głupią miną i tak umierasz. Burmistrz nie miał być wyjątkiem od tej reguły.
– Umieraj, ścierwo – powiedział Zgarda powoli i wyraźnie, tak, aby ofiara z pewnością zrozumiała przesłanie.

Największa fala uciekinierów skierowała się w stronę rynku. Trupy nadal pojawiały się jakby znikąd, jednak we mgle było równie łatwo uciec im, co przypadkiem na nie trafić. Całe miasto było skażone śmiercią. Powoli jakby przestawało istnieć. Teraz każdy był sam, każdy walczył o swoje i tylko swoje przetrwanie. A mgła jedynie maskowała przed światem niezrozumiałe potworności, których świadkiem były sypiące się mury Wielichamowa. Bez odpowiedzi na podstawowe pytania, bez wyjaśnień i litości, miasto zamieniało się w masowy grób tych, którzy i tak pewnie nigdy by go nie opuścili.
Mieszkańcy przegrywali walkę. Było ich coraz mniej, żyjący, uciekając w panice, potykali się o sterty leżących dosłownie wszędzie ciał.
Uciekając sprzed kościoła, biegli prosto przed siebie. Byle jak najdalej od miejsca masakry. Niewielu z nich skierowało się ku otaczającym Wielichamowo polom. W stronę rynku biegła zdecydowana większość, jakby w stadzie czując się bezpieczniej. Niektórzy nie docierali na miejsce, zatrzymani przez wyłaniających się z ciemności zombie.
Do wartkiego potoku ludzkich ciał dołączyła też Zawistnicka. Biegła na tyle szybko, na ile pozwalała tusza, jednak w pewnym momencie zgubiła towarzyszącego jej Świńskiego. Zdawało jej się, że skierował się gdzieś w prawo, w stronę kościoła. Chciała go szukać, co doprowadziło w końcu do tego, że sama szybko straciła orientację. Zewsząd dobiegały dzikie pomruki, we mgle przemykały złowrogie cienie. Jeszcze nigdy się tak nie bała. Miała łzy w oczach, czuła zbliżające się załamanie, wiedziała jednak, że chcąc dotrwać do rana, nie może sobie na nie pozwolić. A pozostało jeszcze kilka godzin do momentu, w którym zbawcze promienie słońca miały wybawić miasteczko z niemocy ciemności.
Chciała opuścić Wielichamowo, jednak tracąc orientację i chodząc w kółko, bezskutecznie próbowała wypatrzyć we mgle punkt orientacyjny.
Nagle całkiem niedaleko dały się słyszeć liczne kroki. Zawistnicka stwierdziła trzeźwo, że nie mogą to być kroki powolnych trupów. To musieli być żywi ludzie.
Poszła więc w tym kierunku i dostała się w sam środek przerażającego pochodu, który tworzyli ludzie – widma. Grupa, w której rozpoznała wielu swoich znajomych, przedstawiała przerażający obraz – odbicie spektaklu grozy, który miał miejsce pod kościołem. Wycieńczone walką ciała i ciągnące się za nimi strumienie świeżej, czarnej w słabym świetle latarni, krwi. W wielu oczach czaił się obłęd, gotowy w każdej chwili eksplodować pod wpływem najmniejszego bodźca. W oczach innych tylko pustka świadczyła o zagubieniu spowodowanym stratą najbliższych i przerażeniem wywołanym widokiem zawróconych z piekła Wielichamowian. Wszyscy szli lub biegli przed siebie ze wzrokiem wbitym w jakiś odległy, nieokreślony punkt w oddali. Lecz tam czekał na nich obojętny mrok.
Zawistnicka zdawała się być szczerze poruszona. Na próżno biegała między nimi pytając, co się tam stało. Zaczepiani, spoglądali niewidzącym wzrokiem i dalej biegli przed siebie, potykając się i przewracając.
Pobiegła więc z nimi. Mimo beznadziejnej kondycji nie miała problemu z dotrzymaniem kroku wycieńczonym towarzyszom. Domyślała się również, że za nimi podąża cała armia trupów, w oddali wyraźnie słyszała ich wycie.
Nagle ci, którzy biegli z przodu, zamarli. Zatrzymali się, jakby pod wpływem zaklęcia. Nie trudno było domyśleć się, że nie wróży to nic dobrego. I rzeczywiście, nie wróżyło.
Z mgły na wprost Zawistnickiej wyłonił się olbrzymi pies. Czarny kundel przypominał trochę dobermana. Szedł dostojnym krokiem, z lekko pochylonym łbem. Jakby czuł, że los tych ludzi zależy od niego – że i tak nie będą uciekać. Przemykał między nimi, obserwując każdego, delektując się przerażeniem i wyczerpaniem, malującym się na ich twarzach.
Uważny czytelnik zapewne pamięta kundla przejechanego przez Zgardę kilka godzin wcześniej. I oto tenże pojawia się znowu, siejąc strach wśród mieszkańców.
Ich sytuacja była rzeczywiście godna pożałowania. Instynktownie czuli, że ewentualna próba ucieczki skończyłaby się tragicznie. Z drugiej strony bezruch i bierne wyczekiwanie narażało ich na atak – powolne, nierówne kroki słychać było coraz bliżej. Lada moment zombie mieli spłynąć na nich z mgły, mszcząc się za żałosną próbę ucieczki.
Jednak grupa mało nas przecież obchodzi – los statystów ma w szanującym się horrorze znaczenie nie większe niż dialogi w filmie pornograficznym. Wróćmy więc do jednej z głównych postaci dramatu – pani Zawistnickiej. Otóż ów pies skierował się właśnie ku niej. Być może wynikało to z faktu, że stała naprzeciw niego, a może wyczuł, ze należy kierować się w stronę głównych bohaterów – może wtedy dostanie się rolę w drugiej części….
Sięgał jej prawie do piersi. Czuła na sobie jego zgniły oddech, gdy wpatrywał się w nią dzikimi oczyma. Obszedł nauczycielkę dookoła, obwąchawszy skrupulatnie. Mimo nocnego chłodu, kobieta pociła się niemiłosiernie, nie mogąc opanować strachu. Miała zawroty głowy i nie była pewna, czy uda jej się zachować spokój. Próbowała przygotować się na śmiertelne ugryzienie, z drugiej strony żywiąc nieprzerwanie nadzieję, że kundel–zombie odejdzie i znajdzie inną ofiarę.
Pies skończył obchód. Zawistnicka słyszała wyraźnie gardłowe odgłosy trupów zbliżających się z każdą chwilą.
Bestia stanęła po raz kolejny naprzeciw nauczycielki i wyszczerzyła zęby w czymś, co sprawiało wrażenie głupawego, psiego uśmiechu.
Może by się teraz pomodlić, przemknęło przez głowę kobiecie, Tak na wszelki wypadek…
Trupy wyłoniły się wreszcie z mgły. Były już coraz bliżej. Ludzie nerwowo oglądali się na nie, nie wiedząc jak reagować. Pies jednak wściekle warczał na każdego, kto ośmieliłby się ruszyć.
I w tym momencie stało się coś, co zadziwiło zarówno żywych, jak i martwych. A najbardziej chyba psa.
– Józef! Mój kochany Józef… – z mgły wyłonił się nagle pan Tomiak. Zdawał się zupełnie nie zauważać ani zbliżających się trupów, ani sparaliżowanego strachem tłumu. Stanął na krawężniku równie osłupiały jak reszta mieszkańców miasteczka, jednak było to spowodowane uczuciem zupełnie niepasującym do sytuacji – wzruszeniem.
Wyglądał fatalnie. Miał podarte ubranie i krwawiącą ranę na ramieniu, jednak w jego oczach po raz pierwszy od utraty swego jedynego przyjaciela – jego ukochanego kundla, pojawiła się iskra życia. W oczach miał łzy. Uśmiechał się szeroko, jakby nie zdając sobie sprawy z faktu, że jego pieska już nie ma, że to, co przed sobą widzi, jest tylko przerośnięta bestią, stworzoną z martwego ciała.
Wszyscy zamarli. Dla ludzi ten stan nie był bynajmniej nowością, ale groteskowa sytuacja doprowadziła do tego, że zatrzymali się nawet zombie, dotychczas podążający zdecydowanym krokiem w stronę ofiar.
Pies również stanął jak wryty, nie zauważając odsuwającej się powoli Zawistnickiej. Patrzył na swojego niedawnego pana z mieszaniną konsternacji, sentymentu i aktualnej agresji, o ile w ogóle taka mieszanka jest możliwa do wyobrażenia. Zaskomlał tylko, potem zawarczał.
Ludzie stwierdziwszy chyba, że sentymenty sentymentami, ale trzeba zadbać też o siebie, zaczęli niezauważenie przesuwać się jak najdalej, pod osłonę mgły i ciemności. Spotkało się to z groźnym pomrukiwaniem bardziej spostrzegawczych zombie. One też miały już powoli dosyć tej sielanki w obliczu faktu, że zwierzyna łowna bezczelnie się oddala.
A Józef, ku zdziwieniu obu stron, pochylił posłusznie łeb i ruszył na spotkanie swego pana. Bardziej uważni obserwatorzy (to tacy, którzy nie muszą w danej chwili walczyć o swoje życie i uciekać przed żywymi trupami) dojrzeliby łzy cieknące po policzku mężczyzny.
Tego było jednak za wiele dla grupy biernych dotychczas nieboszczyków. Rzeczywiście sytuacja wymagała od nich wiele cierpliwości. Oddalające się ofiary, teraz ckliwa scena pojednania i to wszystko na czczo.
Dlatego też co odważniejsi postanowili przypomnieć o sobie, ruszając w stronę Tomiaka i jego psa. Mężczyzna, zachwycony cudownym odnalezieniem pieska, nie był nawet do końca świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Całe szczęście Józek, może z racji tego, że nie jedno już w życiu i po życiu przeszedł, w mniejszym stopniu ulegał emocjom. Zauważył od razu pięć zbliżających się do nich, groźnie pomrukujących postaci. Starczył jednak jeden krok naprzód i długie, przerażające warknięcie, by przeciwnicy zrezygnowali. Po krótkiej naradzie złożonej z jęków i pomruków, zombie ruszyli w dalszą pogoń za stadkiem uciekających już zdecydowanym krokiem ludzi.

Bogobojec był w swoim żywiole. Ciął piłą wszystko i wszystkich. Gdy w krwawym pochodzie dotarł na plac przed kościołem, nie posiadał się z radości. Wokół niego wirowało kilkadziesiąt postaci, żywych i martwych – w oczach operatora piły łańcuchowej wszyscy aż się prosili o pocięcie pod każdym możliwym kątem. Ograniczała go tylko własna wyobraźnia.
Wpadł nawet na genialny pomysł odcięcia komuś skóry z twarzy, po czym założył ją na swoją, powoli już ulegającą rozkładowi. Zdaje się, że była to skóra jakiegoś nastolatka. Zachwycony swą kreatywnością jeszcze bardziej ochoczo powrócił do piłowania na lewo i prawo. Ludzie rozpierzchali się przed nim i przed jego jak najbardziej przekonującym, wściekle warczącym argumentem. Pojawienie się Bogobojca nie pozostawało bez znaczenia dla losów bitwy, wpływając zdecydowanie na wzrost przewagi trupów w wygasającej powoli walce. Ciała, pocięte i pogryzione, leżały jedno na drugim, ścieląc niemalże całą powierzchnię placu. Niedobitki padały ofiarą wygłodniałych hord. Zdarzały się przypadki, że trupy między sobą toczyły walki o pozostałe przy życiu mięso, z prostego powodu – popyt znacznie przewyższał podaż. Starsi czytelnicy są w stanie doskonale wyobrazić sobie zgrozę tej sytuacji.
W sumie głupio wyszło. Bogobojec zauważył jednego z ostatnich pozostających jeszcze na nogach ludzi, stojącego pod drzwiami kościoła z lufą strzelby w ustach. Drugi koniec strzelby znajdował się w rękach myśliwego Zgardy, którego Bogobojec znał tak, jak zresztą wszyscy Wielichamowianie.
Nie zastanawiał się teraz jednak nad znaczeniem tej dziwnej sytuacji i przez myśl by mu nie przeszło, że Zgardę z ofiarą może łączyć stosunek osobisty.
– Always look on the bright side of life…. – zawył entuzjastycznie na tyle, na ile pozwalały mu rozkładające się struny głosowe i z powiewającą na twarzy skórą poprzedniej ofiary ruszył ochoczo w kierunku następnej. Jego radość wzrosła, gdy w człowieku z lufą w ustach rozpoznał burmistrza Wielichamowa, szczerze przez siebie nienawidzonego.
Po czym przeciął Fałszyńskiego na pół. Ten w ostatniej chwili kątem oka dostrzegł zbliżające się niebezpieczeństwo, jednak z jego ust z oczywistych powodów wydobył się tylko nieartykułowany bulgot.
Gdy jego głowa zsunęła się z lufy i razem z połową ciała osunęła na bruk tworząc krwawą kałużę wielkości stołu bilardowego, miał wyraz twarzy nieróżniący się specjalnie od tego, który odmalowywał się na zrozpaczonym obliczu Zgardy. Myśliwy stał teraz ze strzelbą nadal uniesioną w powietrze i z głupawą miną spoglądał na przemian to na uśmiechniętego od ucha do ucha Bogobojca, to na dogorywający u jego stóp korpus Fałszyńskiego.
– Ale jazda, co?! – zagaił z niegasnącym entuzjazmem operator piły.
Zgarda zdążył już opuścić broń, jednak mina, z którą wpatrywał się teraz w Bogobojca pozostawała niezmiennie idiotyczna. Trwało chwilę, nim zdołał się otrząsnąć i wrzasnąć wściekle na człowieka, który w tak bezczelny sposób pozbawił go największej życiowej (życiowej..?) satysfakcji:
– Kurwa, człowieku! Kurwa!
Jak nietrudno zauważyć, z tej wypowiedzi ciężko było wywnioskować powód nagłego wzburzenia. Jednak ton wskazywał, iż myśliwy nie podziela opinii, że „ale jazda”.
– Ale panie…. – zaczął niezdarnie Bogobojec. – Po co od razu te nerwy? Przecież starczy dla wszystkich! Fajnie jest!– Głupawy uśmiech znów zagościł na jego twarzy, z której częściowo zsunęła się osobliwa maska.
Zgarda jednak nie mógł się uspokoić. Cofnął się kilka kroków, potem potykając się o kolejne ciała zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem.
– Fajnie?! Pozbawiasz mnie największej przyjemności, na którą czekałem od pieprzonych lat! – na podkreślenie wagi utraconej przyjemności kopnął leżące nieopodal ciało.
Stanął w końcu w miejscu i z oburzeniem spojrzał na Bogobojca. Piła nadal warczała na jałowym biegu, a maska na twarzy trupa przekrzywiła się tak, że zombie widział teraz tylko na jedno oko.
– Kim ty w ogóle jesteś, pajacu? – rzucił w jego stronę myśliwy. – Wydaje ci się, że jesteś w Teksasie?! Leatherface, kurna….
– Chyba mnie pan z kimś pomyliłeś. – Bogobojec nie spodziewał się tak surowej reprymendy za swój niewinny wybryk. Był zdziwiony i zrobiło mu się odrobinę przykro. – Ale jeśli o tę pańską przyjemność chodzi, to znajdziemy panu następnego, to se pan strzeli… Nie ma problemu!
Zdjął skórę ze swojej twarzy i przyjacielskim tonem dodał:
– A pańskiego kolegę, tego Laterkogośtam, to też możemy poszukać!
Zgardzie powoli brakowało argumentów. Tylko jedno cisnęło się mu na usta:
– Pan jesteś chyba głupi!
Po czym uniósł strzelbę i wystrzelił prosto w twarz Bogobojca.
Kula oderwała operatorowi piły kawałek głowy, co właśnie było zamiarem myśliwego. Jednak łowca zapomniał o pewnym istotnym szczególe – nieboszczyk, jak sama nazwa wskazuje, już nie żył. I nawet tak efektownie wykonana lobotomia, nie mogła w tej kwestii nic zmienić.
Tym razem jednak oburzył się Bogobojec, czując jak jego własny mózg spływa mu gdzieś za lewym uchem.
– Ja się chciałem dogadać – wycharczał obrażonym tonem. – Ale łaski bez…
I równie ochoczo jak w kilkudziesięciu wcześniejszych przypadkach wbił piłę w ciało myśliwego Zgardy.
Tym samym ostatecznie dobiegł końca wątek wielichamowskiej grupy trzymającej władzę.
A Bogobojec, który poczuł, że robi mu się słabo, wypuścił z rąk piłę, by paść na ziemię w pobliżu swojej ostatniej ofiary.

Jakim sposobem boczne drzwi kościoła były otwarte – nie wiadomo do dziś. Jakim cudem dotarł do nich błądzący we mgle Świński, również pozostaje tajemnicą. W każdym razie koszmar tej grudniowej nocy zdawał się dobiec dla niego końca, kiedy znalazł się w ciemnym, a co najważniejsze pustym wnętrzu świątyni. Teraz pozostawało tylko czekać, aż sytuacja się w jakikolwiek sposób uspokoi.
Chłopak zdawał się być jednak równie wycieńczony, co ludzie na zewnątrz. Był chwilowo bezpieczny, lecz niewytłumaczalność całej sytuacji napawała go zgrozą. Takie wydarzenia nie mają miejsca na co dzień. A jeśli to rzeczywiście Sąd Ostateczny?, myślał. To chyba dobrze trafiłem, stwierdził, rozglądając się po wnętrzu kościoła. Zewsząd otaczała go nieprzenikniona ciemność, co tylko zwiększało uczucie niepewności i osaczenia. Jeśli to nigdy się nie skończy?. Jeśli trupy wyszły z grobów wszędzie i zaczęła się wojna o przetrwanie ludzkości? Te i wiele innych koncepcji rodziło się w przerażonej głowie nastolatka. Czuł się jak zagubione dziecko we mgle i prawie dosłownie tak było. Dawno już tego nie odczuwał, jednak teraz zdawało mu się, że znowu jest dzieciakiem, który potrzebuje, by prowadzić go za rękę. I tak naprawdę nie było to tylko złudzenie. Mimo że od dawna już wmawiał sobie, że jest dorosły, co potwierdzała tylko dominująca pozycja wśród kolegów, czuł teraz, że wiele jest jeszcze spraw, do których nie dorósł.
Siedział zamyślony na schodach ołtarza, z głową w ramionach. Z zewnątrz docierały odgłosy odległych krzyków i trudny do wytłumaczenia warkot, jakby piły łańcuchowej. Jednak Świński zdawał się nie słyszeć już nic. W porównaniu z apokaliptycznymi odgłosami na zewnątrz, było tu względnie cicho.
I wtedy właśnie Świński wpadł na pomysł rozmowy z Bogiem – w zasadzie nie robił tego od dawna, o ile w ogóle kiedyś, jednak „przezorny zawsze ubezpieczony”. Nie wynikało to z większej potrzeby, jednak ewentualna możliwość nadejścia Sądu Ostatecznego wymagała podjęcia kroków mogących przechylić szale dobra i zła na stronę biletu do nieba. A w końcu pewne zasługi miał. Był kiedyś ministrantem i poznał życie kościoła dość dobrze. Co niedzielę na mszy w południe widział zasypiających w pierwszych ławkach mieszkańców, w tylnich ławkach zasypiali miejscowi pijaczkowie, a reszta siedziała znudzona, z zaciekawieniem obserwując tylko własne zegarki. Jakaś głębsza refleksja wydawała się być poza zasięgiem zgromadzonych wiernych. On sam nie był lepszy. Został ministrantem tylko dlatego, że na kolędzie można było zbić niezłą kasę. Jednak jakkolwiek neutralny i niezaangażowany był jego stosunek do wiary, od czasu, gdy bywał w kościele częściej, zupełnie inne wartości zaczęły dominować w jego życiu. Gdy zaczął dojrzewać, wiele spraw stało się dla niego bardziej zrozumiałych. Instynktownie czuł, że prawem, które na co dzień obowiązuje w stosunkach między ludźmi, jest prawo silniejszego. Tylko ono miało bezwzględny posłuch wśród mieszkańców – każdy załatwiał własne interesy, każdy starał się o jak najlepszą pozycję, chociażby względem sąsiada. Każdy pragnął mieć kogoś pod sobą – kogoś, komu można dyktować warunki. Wielokrotnie słyszał jak dziadek modlił się o deszcz na swoje buraki i sąsiada siano. To wszystko może nie tyle dawało mu do myślenia, co bez udziału świadomości kształtowało system wartościowania młodego człowieka. A zbyt wiele miał w sobie przeciętności, by kwestionować to, co zostało mu z góry narzucone. Nie wiedział dlaczego, zdawał sobie tylko sprawę, że „tak trzeba”.
Te i różne inne myśli, i wspomnienia przewijały się przez jego rozmowę z odległym Bogiem, którego istnienia nie był nawet do końca pewien. Po kilku minutach, bo na więcej zabrakło mu niestety inwencji, odezwał się cicho, jakby bojąc się zakłócić ciszę świątyni:
– …więc jeśli mam przeżyć tę noc, daj mi jakiś znak, żebym wiedział, że się uda…
I wtedy właśnie na ołtarzu zapłonęła świeczka.
W jej słabym świetle ujrzał twarze Pieniaczyka i Pierwotnickiego. W rękach trzymali kije, z których kropla po kropli na posadzkę kapała krew.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.