powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Wielichamowo Horror Show
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Tymczasem na drugim końcu Wielichamowa młody chłopak siedział nieruchomo, jakby przyklejony do swojej lunety. Znał się trochę na gwiazdach i obserwował je, odkąd sięgał pamięcią. Kiedy już zupełnie nie było z kim iść na piwo ani od kogo pożyczyć pornola, zawsze można było popatrzeć bezmyślnie w niebo. To zajęcie uspokajało go i relaksowało, niechybnie prowadząc do zaśnięcia. Zważywszy jednak, że sen był jednym z najprzyjemniejszych zajęć w życiu chłopaka, oglądanie gwiazd nigdy nie miało dla niego złych stron.
Tym razem jednak ujrzał na niebie coś więcej niż tylko znajome punkty, od zawsze wiszące na swoich miejscach.
Na północnym wschodzie dostrzegł duże, jasne źródło światła. Duże jak na gwiazdę, lecz nie wystarczająco silne, by oświetlać mroki nocy. Jednak Cegła wiedział, że to nie gwiazda. Po pierwsze, nie powinno jej być w tym miejscu. Po drugie, w jego mniemaniu była jak na gwiazdę zdecydowanie za duża. Po dłuższej obserwacji stwierdził, że źródło światła nie rusza się. Tajemniczy obiekt zaintrygował chłopaka, kojarząc się mu mimowolnie z równie tajemniczymi wydarzeniami ostatnich godzin.
Skoro są już trupy, zaginieni, zombie, to czemu nie UFO, pomyślał cynicznie Cegła. Może to wyjaśni jakoś całe to zamieszanie.
Był już na tropie.
Rozważania przerwał mu telefon.

– Ludzie, koniec świata! Wszyscy zginiemy!
Marianowa biegła długą ulicą, którą wcześniej przybyli myśliwi, wracając z cmentarza. Przerażenie i świeże jeszcze wspomnienie atakujących postaci pchało ją wciąż do przodu. Takich jak ona było coraz więcej.
Ulica zapełniła się mieszkańcami, którzy wybiegali ze swoich domów, by poznać źródło poruszenia. Nie wszyscy słyszeli już o niebezpieczeństwie, jednak niepokój dryfujący w zamglonym powietrzu na krawędzi paniki wszystkim dawał do zrozumienia, że czas uciekać.
W centralnej części miasteczka nie było już mieszkańca, który nie wiedziałby jeszcze o trupach, nadchodzących z cmentarza. Ludzie jednak bardzo różnie reagowali na przerażające wieści. Niektórzy zatrzaskiwali posłańcom drzwi przed nosem, inni wybuchali śmiechem, część przeganiała kijami. Wielichamowianie, jak to mają w zwyczaju ludzie w małych miasteczkach na peryferiach, nie słynęli z gościnności, a na nowiny, których nie potrafili zrozumieć czy zinterpretować, reagowali tak jak potrafili najlepiej – agresją. Dlatego też ani Wielkopański, ani zaangażowani przez niego napotkani ludzie nie mieli łatwego zadania, próbując nakłonić Wielichamowian do opuszczenia domostw, prowizorycznego uzbrojenia się i czekania na nieubłagane starcie.
Mgła gęstniała momentalnie, by po chwili, jakby kierowana niewidoczną maszynerią, przerzedzać się. Ciemność ogarniała miasteczko, a zdezorientowani mieszkańcy, zgromadzeni w okolicach kościoła, zdawali się ulegać jej w swojej bezradności. Wśród setek ludzi uczucie strachu wzmagało się z każdą chwilą. Zamieszanie rosło, wzniecając falę niepokoju. Ludzie nie znali niebezpieczeństwa. Czuli, że coś im zagraża, jednak historia o trupach wydawała im się mocno naciągana. Nie wiedząc kto jest ich wrogiem, szukali wroga wśród pozostałych obecnych osób.
Nie patrzyli tego wieczoru w oczy sąsiadom. Każdy kątem oka, krótkimi, wrogimi spojrzeniami obserwował towarzyszy broni, stłoczonych na obszernym placu przed kościołem. Rodziny trzymały się razem, lecz rzadko kiedy zbierały się w większe grupki. Każdy stał sam, nieufny i niepewny tego, co ma się wydarzyć. Ogólna atmosfera niepokoju potęgowała uczucie niedowierzania i irytacji.
Część miała kije, niektórzy nawet strzelby. Wśród przytłumionych rozmów dało się słyszeć pojedyncze modlitwy starszych kobiet z kółka różańcowego, róży matek i innych, popularnych w miasteczku zrzeszeń kościelnych. Płomienne mowy o „Sądzie Ostatecznym” rozbrzmiewały tu i ówdzie, wydobywając się piskliwym głosem ze zmęczonych życiem krtani. Czasem próbował je zagłuszyć burmistrz ze Zgardą, którzy chodzili między zebranymi, zapewniając, że właśnie formuje się grupka, która pójdzie w stronę cmentarza zbadać sprawę. W rzeczywistości nie było mowy o żadnej takiej grupie. Nikt nie poszedłby tam na ochotnika, Fałszyński był zbyt przerażony, by wracać na cmentarz. Zgardzie zdawało się być wszystko jedno. Patrzył tylko spode łba, opowiadając o uczcie, szykującej się dla trupów. Jego zachowanie było obiektywnie dziwne, jednak nikt nie zawracał sobie nim głowy w ogólnym zamieszaniu. Przemykał pomiędzy ludźmi z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Czasem tylko wciągał powietrze swoim wielkim nosem, jakby próbując wyczuć zbliżające się mięso.
Ludzie nadciągali teraz ze wszystkich stron, każdy z tym samym wyrazem niepokoju i nieufności, przedzierając się przez wieczorną mgłę.
Fałszyński, opanowując drżenie głosu, próbował informować ludzi o sytuacji:
– W wyniku zaistniałego zagrożenia lepiej będzie, jeśli zostaniecie państwo tutaj do wyjaśnienia sytuacji – hasła rzucane przez burmistrza zdawały się być równie niejasne i zagmatwane jak okoliczności. Chodził między mieszkańcami, powtarzając w kółko te same enigmatyczne zdania.
Jednak nerwowym ludziom to już nie wystarczało:
– Panie, to co to wszystko niby znaczy?! – krzyknął nagle Paul, niewysoki pijaczyna, dumnie dzierżący w dłoni widły. – Bo ja tu już o trupach słyszałem, o terrorystach! Co się dzieje do jasnej cholery?!
Zawtórowało mu kilka podobnych okrzyków, szczególnie w wykonaniu warstwy gniewnie – robotniczo – bezrobotnej.
– Lepiej jeśli państwo tu zostaniecie do czasu… wyjaśnienia sytuacji… – Fałszyński zdawał się być na skraju załamania nerwowego. W jego umyśle strach mieszał się ze szczątkowym poczuciem obowiązku.
– To sama się ma wyjaśnić?! – rzucił Paul. – Tylko gadacie nam o bezpieczeństwie, ale jakoś nie widzę tej armii, która ma nas bronić!
– Nie ma czego wyjaśniać, panie burmistrzu! – rzuciła siwa, zasuszona staruszka z różańcem w dłoni. – To już koniec. Umarli przyszli po was… Pan was ukarze! Wyznajcie swoje grzechy! – nawoływała, coraz bardziej zapędzając się na skraj religijnej ekstazy.
Szmer niezadowolenia i niepokoju przemknął pośród tłumu. Ludzie coraz głośniej wyrażali swoje niezadowolenie, jednak teraz celem ataku stała się apokaliptyczna babcia.
– Kobieto, weź wracaj do domu!
– Nie trzeba nam tutej wróżbitków…
Jednak mały człowieczek z widłami, wyraźnie już podpity, nie dawał za wygraną:
– A czemu niby mamy cię słuchać, pajacu? – syknął w stronę burmistrza, zionąc na około nieświeżym oddechem. – Może sami sobie lepiej poradzimy?
Wtedy pojawił się Wielkopański, który najwidoczniej dosyć miał już proletariackich występów Paula:
– Słuchaj, robolu… Zamknij pijacką gębę i słuchaj, co mówią lepsi od ciebie albo spierdalaj do swojej chałupy i czekaj, aż po ciebie przyjdą!
Nagły podmuch wiatru podkreślił chłód, jaki zapanował pośród tłumu. Ludzie wstrzymali oddech czekając na ciąg dalszy sytuacji, zapominając na chwilę o niebezpieczeństwie w obliczu dobrze zapowiadającej się bójki. Każdy opowiedział się w duchu po którejś ze stron, każdy miał swoje ukrywane sympatie i żale, lecz nie w zwyczaju Wielichamowian było ujawniać je na forum publicznym.
Paul bez wahania uderzył starszego mężczyznę. Wielkopański zaklął pod nosem i zatoczył się, ledwo utrzymując się na nogach. Jednak nie miał zamiaru odpuścić tak łatwo. Gdy jakimś cudem odzyskał w końcu równowagę, rzucił się na pijaka i zdzielił go w głowę kolbą strzelby, której nie wypuszczał z dłoni. Paul jęknął głośno i osunął się na kolana. Trudno stwierdzić, czy zamierzał wstać. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że jego cechą rodzinną były tylko głośne deklaracje.
Jednak właśnie wtedy, gdy losy bójki miały się rozstrzygnąć, ktoś krzyknął:
– Znaleźli proboszcza! Nie żyje… Zabity!
Przerażenie sięgnęło zenitu. Wielichamowianie zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, nie słysząc siebie nawzajem. Trzej myśliwi też nie kryli swojego zaskoczenia. No może z wyjątkiem coraz dziwniejszego Zgardy, który tylko dyszał głośno i uśmiechał się spode łba, strasząc wszystkie obecne dzieciaki. Nikt nie wiedział wcześniej o tym, co spotkało proboszcza. Minęli się z Dobrzycką o kilka minut, a Zawistnicka i jej oddział spełniali swą doniosłą misję w innej części miasteczka.
Teraz wszelkie próby opanowania ludzkiego żywiołu zdawały się być skazane na niepowodzenie. Część zaciekawionych ludzi pobiegła na probostwo, nieliczni postanowili wrócić do domu i najlepiej opuścić miasteczko. W gruncie rzeczy wielu miało taką możliwość. Jednak Wielichamowo miało jedną typową dla siebie cechę, wynikającą z faktu, że nic się tam na co dzień nie działo. Niesamowite wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin obudziły w ludziach ciekawość, której wielu nie potrafiło się oprzeć. Zostawali więc w miasteczku, zachowując się jak widzowie oglądający horroru. Bali się, ale chcieli za wszelką cenę wiedzieć jak skończy się ta historia.
W powietrzu brzmiały nerwowe okrzyki, a wiadomość o śmierci proboszcza ożywiła fale kolejnych apokaliptycznych przepowiedni. W mroźnym powietrzu rozległy się modlitwy i złowróżbne wołania w wykonaniu coraz liczniejszej grupy ludzi.
Gdyby w okolicach kościoła panowała cisza, mieszkańcy mogliby dosłyszeć odległe jęki atakujących bestii. Krew znaczyła ulice, i bez względu na to, czy to Sąd Ostateczny czy nie, śmierć zbliżała się, zbierając coraz większe żniwo wśród mieszkańców nieszczęsnego miasteczka.

– Cegła, nie uwierzysz, co się dzieje… – głos dudnił w słuchawce. Rozmówca krzyczał, nie potrafiąc opanować drżenia w głosie.
– Ale o co chodzi, panie Majacki? – Cegła, mimo usilnych prób zachowania spokoju nie zdołał opanować nadciągającej fali strachu. – Wyjrzyj przez okno, cholera jasna! O, Boże, idą po nas… Całe stado…. Coś jest nie tak… My uciekamy, wy też spierdalajcie…
Chłopakowi nie potrzeba było więcej wyjaśnień. Podbiegł do najbliższego okna, z którego widać było całą ulicę. Zgasił światło, by widzieć to, co dzieje się pośród ciemności za oknem.
Zamarł. Na zewnątrz, po całej ulicy rozlewała się fala rozkołysanych postaci, sunących wolno w stronę bloków. Były bardzo blisko, niektóre wnikały już do wnętrz budynków. Większość nosiła ciemne, podarte ubrania. Chociaż trudno było dojrzeć coś poprzez mrok słabo rozpraszany światłem ulicznej latarni, można było dostrzec, że ciała znacznie różniły się stopniem uszkodzeń, wywołanych upływem czasu. Niektóre wyglądały niemal świeżo, sunąc energicznie w kierunku bloków, inne jednak ledwo trzymały się na nogach, zataczając się i gubiąc w półmroku. Wszystkie jednakowo złowrogo pochylone, zbliżały się w morderczym pędzie. Kilkadziesiąt trupów mężczyzn i kobiet, ubranych na czarno, oblepionych zaschniętym błotem.
Na ulicy można było dojrzeć pierwsze rozszarpane ciała mieszkańców, którym nie udało się uciec.
Cegła z najwyższym trudem zdołał oderwać oczy od hipnotyzującego widoku. Ruszył do drzwi, gotów uciekać. Wybiegł z mieszkania i dotarł prawie do wyjścia z klatki schodowej, gdy wdarły się nim zombie. Trupy ruszyły schodami w jego kierunku. Szczęśliwie dla chłopaka, były to te starsze, bardziej wysłużone egzemplarze, dzięki czemu zyskał trochę czasu. Jednak nie czas, a przestrzeń była mu w tym momencie potrzebna. Nieszczęsnym prawem każdego horroru, któremu ta historia nie może się przeciwstawić, Cegła ruszył schodami w górę.

Kilkadziesiąt osób stanęło w bramie parku. Przed nimi rozciągał się długi, zapuszczony trawnik, ledwo widoczny w bladym świetle gwiazd. Ciemności, nie poddające się hipnotyzującemu działaniu mgły, potęgowały aurę niepewności. Jednak grupa gniewnych mieszkańców nie miała zamiaru zrezygnować z postawionego sobie celu. Spontaniczny zryw zaprowadził ich niemal pod dom Sławka i jego rodziców. Już widzieli przed sobą oświetlone okna pałacyku, w którym miało czyhać zło. Zbiorowa świadomość podpowiadała im, że tam znajdą rozwiązanie swoich problemów. A może chociaż jednego. A jeśli nawet nie, to przynajmniej będzie okazja wyżyć się na kimś, kogo i tak od dawna nikt nie lubił…
Rozbłysły latarki. Ludzie mocniej chwycili kije i noże, dodając sobie odwagi. Ruszyli w stronę schodów pałacu, sunąc posępnie w nocnym cieniu nagich o tej porze roku dębów. Przewodziła im ciemność, tłumiąc jednostkową odpowiedzialność za to, co może się wydarzyć. Teraz to oni, tak jak wcześniej grupa pod przewodnictwem Świńskiego, szli odnaleźć mordercę. Tłum parł naprzód, pchany pozorną siłą zbiorowości.
Zawistnicka jednak nie dawała ponieść się emocjom. Szła, owszem, nie mając jednak innego wyjścia. Czuła, że sytuacja wymyka się jej odrobinę spod kontroli. Groteskową twarz przypominającą zamyśloną ropuchę (o ile ktoś w ogóle widział kiedyś podobny okaz) wykrzywiał grymas zmartwienia. Jej genialny plan odwrócenia uwagi od własnej odpowiedzialności za to, co mogło stać się ze Sławkiem, pchnął ją na czoło jakiejś nawiedzonej krucjaty, którą sama nieumyślnie powołała do życia.
Trudno stwierdzić, czy byłoby to dla niej pocieszeniem, lecz idąca kilka metrów dalej Dobrzycka wcale nie czuła się lepiej. Bała się, bała się potwornie. Najpierw tego, co zobaczyła, następnie odpowiedzialności. Nie była już pewna czy tym, kogo widziała był Sławek – właściwie niczego nie była już pewna. Po głowie krążyły jej tylko biblijne wizje Sądu Ostatecznego, który według wszelkich przesłanek właśnie się zaczynał. Jej głęboko wierząca duszyczka zastygała w przerażeniu, ilekroć oczyma wyobraźni widziała hordy trupów, które przyjdą po nią tak, jak przyszły po ukochanego wielebnego i Sławka. Ojeju, pomyślała, przecież to Sławek zabija! Zapomniałam… Cóż, trudno jej było skojarzyć chłopaka z psychopatycznym mordercą księży. Owszem, był dziwny, przemądrzały, może i niesympatyczny, ale to jeszcze chyba o niczym nie świadczy. A może świadczy? Niełatwo było się jej zdecydować. Zawistnicka powiedziała, że tym, kogo widziała był Sławek… Cóż, musiała starszej koleżance uwierzyć. Jednak w głębi jej zastraszonej duszy, prym wiodła wizja ognia piekielnego pochłaniającego miasteczko, w którym spędziła całe swoje życie.
Szybko się jednak okazało, że to nie koniec zmartwień. Do pochodu nieszczęśliwym dla niej trafem dołączył Gustaw. Osławiony Grzywek, gdy tylko dojrzał pannę Dobrzycką, zbliżył się i za pewnik przyjął, że spacer z nim jest tym, na co katechetka miała teraz największą ochotę.
– Witaj, Basiu – powiedział jej do ucha, szczerząc przerzedzone zęby w uśmiechu.
– Dobry wieczór panu… – odpowiedziała najgrzeczniej jak umiała, zachowując jednak dystans, nauczona doświadczeniem. Gustaw podrywał ją od dawna, więc unikała go jak ognia. Jednak, jak widać, nie zawsze było to możliwe. Już wiele razy ćwiczyła przed lustrem to, co chciała mu powiedzieć prosto w wielkie, wyłupiaste oczy, skryte za kurtyną tłustej grzywki. Sęk w tym, że gdy nadchodził moment konfrontacji i nauczyciel bezczelnie kładł rękę na jej kolanie, słowa więzły jej w gardle. Cholera, dlaczego jestem tak mało asertywna, myślała w chwilach gniewu. Jednak poza zgrabnymi unikami nie potrafiła zdobyć się na żadną zdecydowaną reakcję. Gustaw znakomicie zdawał sobie sprawę z jej aż nadto łagodnej natury i skrzętnie wykorzystywał to, gdy tylko panna Basia pojawiła się na horyzoncie.
Teraz, idąc obok, pod osłoną mroku, co jakiś czas kładł rękę na, nie ukrywajmy, kształtnym pośladku młodej katechetki. Skupiając na tym całą swą uwagę, nie bardzo był świadom celu wyprawy, w której przyszło mu uczestniczyć. Osobiście nie miał nic do Sławka, słabo go znał. No, ale skoro już dorwał pannę Basię, to dlaczego miałby marnować tak wyśmienitą okazję, by znów ją oczarować…

Nim się zorientował, dotarli na miejsce. Grupa stała teraz w milczeniu pod schodami skąpanego w półmroku pałacyku. Otaczała ich złowroga cisza. Wokół wisiały dumne konary dębów, jakby przyglądając się intruzom. Czerń zdawała się strzec pałacu i jego mieszkańców.
Białe strumienie latarek rozcinały ciemności, skierowane na okna, w których paliło się światło. Stali tak w milczeniu, w obliczu nagle uświadomionego zupełnego braku planu działania, jedynie ze szczerym gniewem i nienawiścią w sercach.
– Co teraz…? – szepnął ktoś. Cisza i otaczająca ich ciemność odbierały im resztki pewności siebie.
– No, właśnie… trzeba ich zawołać albo coś… – odpowiedział niski głos starszego mężczyzny.
– Brawo, geniuszu – syknęła jakaś kobieta stojąca z dziadkiem, zapewne jego żona. – Tyle to sami wiemy.
– Zamknij się, stara babo! – atak małżonki wywołał w dziadku przypływ męskiej dumy. Jednak pod wpływem jej groźnego spojrzenia, które skierowała w jego stronę, serce staruszka zmiękło. – Chociaż przy ludziach mogłabyś być milsza, Kochanie…
Ich sprzeczka wywołała falę podirytowanych chrząknięć. Ludzie mieli teraz poważniejsze sprawy na głowie.
– No, dobra… – stwierdził jakiś mężczyzna w średnim wieku, masując zmarznięte uszy. – Po prostu niech ktoś coś krzyknie. Na pewno się odezwą.
– Świetnie. To niech pan zawoła – zachęciła go młoda kobieta, stojąca nieopodal z dzieckiem na rękach.
Mężczyzna zawahał się:
– A dlaczego ja?
– No a kto? Ja…?
– No, na przykład…
– Niech ktoś zawoła do kurwy nędzy, bo niedługo zamarznę! – młody Świński znów nabrał pewności siebie, czując się bezpiecznie wśród dzikiej hordy współmieszkańców. Powoli jednak tracił już cierpliwość. On wyjątkowo nie lubił Dużego Stacha, który wielokrotnie w przeszłości wyganiał go z parku, przerywając wyżynanie słowa „chuj” na pomnikach przyrody. Cholera jasna, pomyślał teraz. Zobaczymy, kto kogo wyrzuci tym razem.
Chwila konsternacji. Mężczyzna w średnim wieku czuł się niewyraźnie. Podpuszcza mnie jakaś baba z dzieciarem, myślał, zamiast w domu siedzieć i kolację gotować. Jednak czuł, że brzemię rozpoczęcia konfrontacji spoczywa teraz na nim. Oczy obecnych skierowane były właśnie na niego.
Cóż, pomyślał. Po prostu wezmę i krzyknę. To musi na początek wystarczyć.
I wystarczyło. Chrząknął głośno i krzyknął w stronę okien:
– Stanisławie, przyszliśmy po twojego syna!

Ludzie wybiegali z mieszkań i pędzili schodami w dół, mając nadzieję przedrzeć się przez trupią blokadę. Na niewiele się to zdawało, a lokatorzy zasilali tylko szeregi ciał leżących tu i ówdzie na klatce schodowej.
Nieliczni pobiegli na dach. To wyjście też nie dawało większych perspektyw, lecz nie było już innego. Skok ze szczytu budynku, z wysokości czwartego piętra, gwarantował złamanie karku, mimo to w krótkim czasie na płaskim dachu bloku znalazły się cztery osoby.
Gdy Cegła wybiegł na dach, ujrzał prawdziwą apokalipsę. Trupy były wszędzie wokół, wgryzając się z dzikim wyciem w ciała uciekających mieszkańców. Wszystkich znał. Od zawsze byli jego sąsiadami. Również niektóre zombie ku jego przerażeniu zdawały się być znajome.
Czy te ciała mają coś wspólnego z tajemniczym punktem na niebie? – przemknęło mu przez głowę. Jednak nie było czasu na dłuższe rozważania.
Trupy zgniłym potokiem rozlały się po dachu ze sprawnością, o jaką trudno je było podejrzewać. Ruszyły powoli i niedbale w stronę przerażonych mieszkańców, jakby doskonale zdając sobie sprawę, że ofiary i tak nie mają już dokąd uciekać.
Dwóch sąsiadów Cegły postanowiło jednak podjąć walkę. Z wściekłym, desperackim okrzykiem rzucili się na anemicznych nieboszczyków, upatrując w owej anemiczności cień szansy dla siebie. Jednak trupy odpowiedziały równie wściekłym rykiem i rzuciły się do gardeł swoich ofiar.
To skutecznie zniechęciło Cegłę i jego towarzysza niedoli, pięćdziesięcioletniego pijaczynę i wieloletniego fryzjera, do jakichkolwiek zrywów.
Pozostało zrobić jedno.
– Skaczemy? – wysapał Cegła.
Mężczyzna patrzył na trupy w niemym osłupieniu. W końcu odwrócił głowę i spojrzał na chłopaka. Jego oczy wyrażały strach nie mniejszy od tego, który odczuwał Cegła.
– Skakać…? – jęknął cicho. – Stąd? Nie, nie dam rady.
– A ja za to o niczym innym nie marzę.. – własny czarny humor wydał mu się nie na miejscu. Ale fryzjer nawet go nie słuchał. Spoglądał tylko na zbliżające się postaci.
– No, to jak będzie? – krzyknął Cegła, zirytowany niezdecydowaniem sąsiada. – Skaczesz pan czy nie?! – Mimo wszystko wolał skoczyć z kimś.
Mężczyzna znów ledwo oderwał wzrok od napastników:
– Co? Ja…? Nie, nie dam rady. Nie dam rady…
Trudno, chłopakowi zostało polatać samemu.
– A chuj ci w dupę, stary – rzucił przez ramię, podbiegłszy do krawędzi dachu. Czuł już na karku zgniłe ciała napastników.
Ja pierdolę, jak wysoko!, przemknęło mu przez głowę.
Ludzie biegali po ulicy, próbując się z niej wydostać, jednak trupów było zbyt wiele. Niektórzy rzucali się na napastników z gołymi rękoma. Gdy nawet powalili jednego, na jego miejsce pojawiało się trzech następnych.
W półmroku chłopak zdołał dojrzeć rozgrywającą się w dole potyczkę między jego sąsiadką, Joanną, a dwoma wyjątkowo zużytymi trupami. Dziewczyna stała przyparta do ściany bloku, wymachując kijem przed rozpadającymi się kośćmi twarzy napastników. Jej taktyka nie mogła na dłuższą metę odnieść skutku.
Przynajmniej tyle mogę zrobić, stwierdził w myślach Cegła, chwiejąc się na krawędzi dachu.
Byli tuż za nim, niemal na wyciągnięcie ręki.
Pochylił się do przodu. Poczuł, że traci grunt pod nogami i osuwa się w zimne, grudniowe powietrze.
Nad sobą ujrzał jeszcze tajemniczy punkt, nieruchomo zawieszony na nocnym niebie. Związek między inwazją trupów a jasnym obiektem był dla chłopca równie oczywisty, co niewyjaśniony.
Potem, jakby w zwolnionym tempie, kątem oka dojrzał bordowy samochód rodziców, wjeżdżający na ulicę Stalową, w środek tłumu nieboszczyków. Jego uszu dobiegł piskliwy dźwięk hamulców. A potem już nic.

Spadając, trafił tylko jednego z napastników. Jednak drugi był zbyt oszołomiony nagłym wyeliminowaniem towarzysza ze wspólnej biesiady, by skupić dalszą uwagę na dziewczynie z kijem. Joanna nie omieszkała tego wykorzystać. Uderzyła trupa z całej siły. Nie zwracając nawet uwagi na efekt swego ciosu, pomknęła wzdłuż tylniej ściany budynku, przez pobliskie ogródki, w stronę drogi wylotowej z miasteczka. Zostawiła za sobą przerażającą scenerię zimowej nocy nim koszmar zaczął się na dobre.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.