Przez rok niewoli moim właścicielem był złośliwy suzaiński handlarz kością słoniową o imieniu Fouret. Okrucieństwo miał wrodzone, zawsze czerpał przyjemność z bólu innych: wciągał niewinnych zakochanych w otchłanie nieprawości, a swoich konkurentów doprowadzał do takiej ruiny, że odbierali sobie życie. Nim ich wykończył, sprzedawał ich dzieci i pokładał się z ich żonami, a przed odesłaniem nałożnicy na rzecz jakiejś nowej i niewinnej, opisywał jej rodzinie i przyjaciołom rzeczy, do których ją zmuszał. Dla swoich niewolników, których cenił mniej niż kobiety i konkurentów, był jeszcze gorszy. Miałem szczęście, że opuściłem dom Foureta, zachowując wszystkie kończyny. Ktoś mógłby powiedzieć, że pomogłem szczęściu, gdyż pewnego dnia poluzowałem pręty na balkonie, z którego się przyglądał, jak jego niewolnicy są biczowani na śmierć, i upewniłem się, że w porannej herbacie wypił dość marazile, by chwiał się przez cały dzień i musiał oprzeć na barierce. Ponieważ to właśnie moją chłostę przerwał jego gwałtowny upadek na ostro zakończony płot, uznałem, że wszystko dobrze się skończyło. Nie szczyciłem się tym zabójstwem, ale nie czułem się winny. Tak samo było teraz. Nie miałem poczucia winy z powodu śmierci opętanego przez demona handlarza niewolników. Gdy rankiem obudziłem się odrętwiały i zesztywniały po nocy na krześle, pomyślałem o Fourecie z jeszcze innego powodu. Widziałem kiedyś, jak oszalały Suzaińczyk otworzył pierś żywemu człowiekowi i wyciągnął serce. Widziałem wyraz twarzy ofiary tuż przed tym, jak utonęła we własnej krwi. Bałem się, że gdy stanę przed żoną i nazwę ją morderczynią, moja twarz będzie wyglądać tak samo. Jak człowiek może żyć bez serca? Dlatego przed nią nie stanąłem. Ranek był ciepły, nie trzeba było rozpalać ognia. Pewien młody człowiek imieniem Pym zajmował się naszym domem i gotował nam posiłki, lecz teraz nie zostało po nim śladu, z wyjątkiem starannie złożonej sterty czystych ubrań – koszuli, spodni, nogawic, butów – oraz tacy z chlebem, kurczakiem na zimno i kandyzowanymi wiśniami stojącej na stoliku obok błękitnego imbryczka. Byłem głodny – to absurd, lecz żyłem dość długo, by się tego spodziewać – ale nie potrafiłem przełknąć ni kęsa, dopóki nie porozmawiam z Ysanne. Ubrałem się i pozostałem na swoim krześle odwrócony plecami do pokoju. Kiedy wreszcie przyszła, nie obejrzałem się. Zdradził ją podmuch porannego powietrza wpadający przez otwierane drzwi. Słodkiego zapachu jej skóry ani woni umytych deszczem włosów nie można było pomylić z niczym innym. Na butach miała wilgotną ziemię. Słyszałem ciche szuranie dywanu, gdy je zdjęła i zrobiła trzy kroki w moją stronę. Nawet nie przeszła połowy odległości. – Zaufaj mi, Seyonne. Absurd był za dużym słowem, by opisać to, czego ode mnie oczekiwała. – Tak jak ty mnie? – Siedziałem, spoglądając w zimne popioły kominka z cegieł. – Czy zaaranżowałaś trzecią bitwę, abym nie mógł tu być, zanim nie skończysz sprzątać? – Dwa lata temu uprzedzałam cię, że poślubiasz królową Ezzarii, nie tylko kobietę, którą kochałeś do szaleństwa. Powiedziałam ci, że mogą nadejść chwile, kiedy nie będę miała wyboru. – I tak też postąpiłaś. – Zamknąłem oczy i zignorowałem pustkę w miejscu, gdzie kiedyś biło moje serce. – Gdyby tu chodziło tylko o mnie, nie mógłbym cię zawieść. Lecz ty zamordowałaś naszego syna i nie dałaś mi szansy go ocalić, a ja nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam ci to wybaczyć. Przez długi czas stała tam, nie mówiąc ani słowa. Tylko czarodziej zdołałby wykryć jej obecność. Tylko ten, kto ją kochał, mógł poczuć, jak zamykają się drzwi do pełnego uczuć serca, które niewielu miało zaszczyt poznać. Potem zatrzeszczały dębowe deski podłogi. Odeszła. Wtedy zacząłem jeść, zmuszając żołądek, aby się nie buntował. Nie wolno mi było pozwolić sobie na słabość. Poszukiwacze tak szybko odnajdywali demony, że przed zapadnięciem nocy być może znów czekała mnie walka. Jadłem, póki nie mogłem patrzeć na kolejny pozbawiony smaku kęs, po czym wstałem i wyszedłem z domu. Fiona czekała na drewnianym moście. Minąłem ją, jakby nie istniała. Dochodziło południe. Przez większość poranków przez godzinę ćwiczyłbym kyanar, przez następną biegał, po czym udał się na arenę Catrin, by pomóc jej szkolić kolejnych Strażników i poprawiać własne umiejętności, które przecież dopiero odzyskiwałem. Catrin była zadziwiająco utalentowanym mentorem. Dorastała, obserwując swego dziadka, i posiadała wyjątkowe zdolności oraz siłę umysłu, dzięki którym mogła wykorzystać to, czego się od niego nauczyła. Choć rzadko się zdarzało, by kobieta odpowiadała za naukę Strażników, którzy byli wyłącznie mężczyznami, zyskała sobie taki szacunek, że zasiadała w Radzie Mentorów: gronie pięciorga mężczyzn i kobiet, którzy nadzorowali trening, dobór w pary i przydziały tych, którzy walczyli w wojnie z demonami. Ezzariańskie społeczeństwo znacznie różniło się od innych narodów cesarstwa. Nie handlowaliśmy ani nie rywalizowaliśmy między sobą, lecz przybieraliśmy przypisane sobie role, by wspierać nasz jedyny cel. Nie było też między nami żadnych rang ani szlachty, wyróżniało nas wyłącznie to, co wynikało z naszych wrodzonych przymiotów. Wszystkie dzieci w wieku pięciu lat przechodziły testy. Te, u których znaleziono najsilniejszą melyddę – prawdziwą moc czarowania – od najwcześniejszych chwil przygotowywano do wojny z demonami zależnie od osobistych talentów. Były wolne od wszystkich innych obowiązków, aby mogły poświęcić życie rozwojowi ducha i ciała, aż przejdą rygorystyczne testy i podejmą swoją powinność. Takiemu życiu towarzyszyły często honor i sława, jak również niebezpieczeństwo, śmierć i częste nocne koszmary. Nazywaliśmy ich valyddarami – urodzonymi z mocą. Jedna z valyddarów – zawsze była to kobieta o wyjątkowo potężnych darach – zostawała królową. Gdy osiągała wiek średni, mogła, z pomocą najbliższych doradców, wybrać swoją kafyddę, młodą kobietę, która w przyszłości ją zastąpi. Te dzieci, które miały średni poziom melyddy – eiliddarowie albo uzdolnieni – miały służyć w inny sposób. Eiliddarowie strzegli naszych granic, budowali domy i świątynie, dbali o czystość wody, chronili pola przed chorobami i domy przed robactwem, a nawet uczyli dzieci i zajmowali się takim rzemiosłem jak garncarstwo czy kowalstwo. Aby coś trwale ukształtować, czy to garnek, klamrę, czy umysł dziecka, potrzebny był ktoś, kto posiadał melyddę, gdyż brak mocy mógł skazić dzieło i w ten sposób zagrozić nam wszystkim. Tenyddarowie albo zrodzeni do służby byli pozbawieni mocy i robili wszystko, co im polecono. Polowali, uprawiali ziemię, zajmowali się zwierzętami. Mieliśmy obowiązek strzec nieświadomego świata przed okropnościami demonów. Nawet ci, którzy kopali na polach, wiedzieli, że ich praca jest cenna i konieczna. Nie można jednak powiedzieć, że wykorzeniliśmy zazdrość i rywalizację. Rezultaty testów dziecka – coś, co określało całą ich przyszłość – były sprawą śmiertelnie poważną i nie raz je kwestionowano. Wielu tennyddarów, jak mój ojciec, przejawiało zdolności albo zamiłowanie w zupełnie innym kierunku, lecz ponieważ nie było w nich melyddy, przydzielano im pośledniejsze zadania. Niektórzy, w przeciwieństwie do mojego ojca, nie znajdowali radości i piękna w życiu, które im dano – w pracy na polu. Ojciec żałował, że nie został nauczycielem, a mnie zawsze było żal uczniów, którzy nigdy nie poznali jego mądrości ani łagodnej ręki. Dopiero po powrocie takie myśli zaczęły wywoływać we mnie gniew. Fiona wiernie zapisywała moje opinie na ten temat. Catrin była doskonałym nauczycielem i świetnie dawałaby sobie radę bez mojej pomocy, lecz uczniom nigdy nie dość przygotowań na to, co mogli znaleźć, gdy po raz pierwszy przejdą przez prawdziwy portal. Doświadczony przeciwnik przydawał się w trakcie ćwiczeń w rzeczywistych wizjach, które Catrin dla nich przywoływała. Gorzej sprawdzałem się jako nauczyciel rytuałów. W latach, które spędziłem pomiędzy Derzhimi, tęskniłem za porządkiem, pięknem i celowością ezzariańskiego życia. Lecz kiedy ponownie się w nim zanurzyłem, bez trudu dostrzegłem wady, miejsca, gdzie rytuał zastąpił cel, a tradycję ceniono dla niej samej. Ośmieliłem się zasugerować, że przydałoby się wysyłać naszych młodych uczniów w świat, aby poszerzyli swoje horyzonty. Zostałem jednak zbesztany, jakbym proponował, by nauczyli się kąpać, tarzając się w błocie. Choć spędzaliśmy całe życie starając się ich chronić, nie mieliśmy wielkiego pożytku z ludzi, którzy żyli poza naszymi granicami. Przybysze z zewnątrz przynosili ze sobą skażenie. – Seyonne! – Catrin wydawała się zaskoczona, kiedy wszedłem do długiego, bielonego wapnem budynku. – Co tutaj robisz? Ukośne promienie słońca wpadały przez wysokie, otwarte okna, zalewając blaskiem wąskie pasmo klepiska, gdzie dziewięciu chłopców w wieku od ośmiu do dwudziestu lat oddawało się ćwiczeniom, od walki na miecze i akrobatykę, po siedzenie bez ruchu ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami. Wszyscy byli bardzo młodzi. – To, co powinienem – odparłem. – A po cóż miałbym tu przychodzić? – Po prostu myślałam… – Tego ranka nie przysłano żadnego wezwania, a Fiona powiedziała mi, że użycie zaklęć do naprawy przegniłej belki przy mostku za naszym domem jest niewybaczalnym trwonieniem melyddy Strażnika. Dlatego zamiast znajdować się na skraju takiego skażenia, jestem do twoich usług. Miła ośmiogodzinna sesja ćwiczeń… Spotkanie z dziesięcioma najlepszymi uczniami Ezzarii na raz dobrze mi zrobi. – Uśmiechnąłem się, lecz oboje wyczuliśmy fałsz tej radości. – Musimy porozmawiać, przyjacielu – powiedziała. – Gdy już skończymy. – Skinęła lekko głową Fionie, która weszła za mną na arenę i usiadła na podłodze, by mnie obserwować i słuchać. Dwaj mocno zbudowani młodzieńcy poruszali się dziwnie w kącie pomieszczenia, otoczonym srebrzystą zasłoną światła. Zamknięci w kwadracie o boku dwudziestu kroków mijali się o grubość włosa, wykonując gwałtowne ruchy, nieświadomi nawzajem swojej obecności. Tegyr i Drych, dwaj najbardziej utalentowani uczniowie Catrin, tkwili głęboko w swoich iluzjach. Wierzyli, że walczą z demonami, ścigając drapieżców, którzy znikali i pojawiali się w krajobrazach szaleństwa. Najprawdopodobniej walczyli już od kilku godzin. Rankiem powietrze było ciężkie i wilgotne, ich skóra ociekała potem, choć wyobrażali sobie pewnie, że krwawią, pokryci paskudną materią, którą plują ich przeciwnicy. Gdy się temu przyglądaliśmy, niższy, Drych, wypuścił nagle broń, złapał się za brzuch, jęknął i osunął się na kolana. Trzej młodsi chłopcy przestali okładać się mieczami, by na to popatrzeć. Catrin warknęła na nich, by wracali do swoich ćwiczeń, inaczej nie zajdą tak daleko jak Drych. Potem przesunęła dłonią po moich plecach. – Idź i go wyciągnij. Spraw, żeby uwierzył, że nie jest tak beznadziejny, jak sądzi. Jego ćwiczenie było znacznie trudniejsze niż Tegyra. Sprowadzę tamtego na ziemię. Tegyr, jasnowłosy, żylasty i wyższy, trzymał w jednej ręce okrągłe lusterko – imitację zwierciadła Luthena. Wyglądało na to, że pokonał niewidzialnego przeciwnika, gdyż lusterko uniósł tak, jakby chciał pokazać demonowi jego odbicie, a nóż był gotów posłać demona w objęcia śmierci. Gdy podszedłem i wyciągałem sapiącego, jęczącego Drycha z powrotem w rzeczywistość, dając mu chwilę, by mógł pomacać się po brzuchu i przekonać, że nie zrasza krwią jakiegoś niesamowitego krajobrazu, Catrin stanęła obok srebrnej kurtyny i wyrzuciła w górę pięść, pozostawiając srebrzysty wzór wiszący w powietrzu, niczym ślad spadającej gwiazdy. – Bryniddo! – wykrzyknął Tegyr, po czym przewrócił się na plecy, upuszczając lusterko. Zaczął się rozpaczliwie szarpać. Najwyraźniej jego niewidzialny przeciwnik jeszcze się bronił. Zanim zaatakuje się demona, należy się upewnić, że jego fizyczna powłoka jest martwa. To zawsze trudna lekcja. A Catrin nie okaże litości. Chłopak wypowiedział imię swojej Aife – tak poważny błąd będzie go kosztował trzy miesiące pracy. Imiona stanowią drogę do duszy. Demony próbują zatem każdej sztuczki, by poznać miano Strażnika lub Aife. Drych ukłonił mi się w milczeniu. Wiedział, że podczas ćwiczeń nie wolno mu się do nikogo odzywać. Drżał jeszcze, z ulgi, że jego cierpienia były tylko iluzją, albo ze strachu, że zostanie uznany za zbyt słabego i nigdy nie wykorzysta z takim trudem zdobytych umiejętności. Podczas kolejnych dwóch godzin kazałem mu ponownie rozegrać każdy etap walki, by odnalazł błędy, a później ćwiczyliśmy, aż niezbędne poprawki wryły się w jego umysł i ciało tak głęboko, że tej nocy będzie je powtarzał podczas snu. W pewnej chwili ujrzałem, jak Catrin i Fiona rozmawiają z wysoką, mocno zbudowaną, siwowłosą kobietą. Talar. Za każdym razem gdy widziałem nauczycielkę Fiony, przewodniczącą Rady Mentorów, czułem buzującą pod skórą niechęć i irytację. To z poduszczenia Talar wyznaczono mi obserwatora, bo najwyraźniej pragnęła udowodnić, że jestem skażony, skoro ważyłem się z nią nie zgodzić. Męczyłem się z Fioną ponad rok, a przed nami było jeszcze sześć niekończących się miesięcy. Oczywiście Ysanne mogła w każdej chwili przerwać ten proceder. Była wszak królową, wybraną, by rządzić naszą krainą i ludem tak, jak bogini Verdonne władała lasami na ziemi. Ale Ysanne upierała się, że powinienem to znieść. – Niech zobaczą. Niech się przekonają. Jeśli odwołam obserwatora, Talar będzie twierdzić, że coś ukrywamy, i nigdy nie uwolnisz się od podejrzeń. Tego dnia moja niechęć do siwowłosej Aife okazała się silniejsza niż zwykle. Talar opierała się na jesionowej lasce – tej samej, którą widziałem w swoim domu w noc, gdy mojego syna skazano na śmierć. Oczywiście samozwańcza strażniczka ezzariańskiej czystości musiała się upewnić, że wszystko odbędzie się zgodnie z zasadami. Przez resztę popołudnia ćwiczyłem z Drychem i innymi starszymi uczniami, aż chwiali się niczym zwiędnięte lilie. A ja kazałem im zaczynać od początku i na każdy ich ruch odpowiadałem dwoma, aż w końcu poczułem się tak jak oni. Może zaczną pojmować, że to nie ma końca. O ile chcą przeżyć. W ostatnich miesiącach bitwy z demonami zdarzały się coraz częściej. Stawały się też coraz bardziej skomplikowane i coraz okrutniejsze. Spodziewaliśmy się tego. Fakt, że władca demonów podjął próbę zagarnięcia władzy nad światem ludzi poprzez opanowanie Aleksandra, oznaczał odejście od wszystkiego, co wiedzieliśmy o rai-kirah. W przeszłości demony koncentrowały się na jednostkach. Teraz najwyraźniej lepiej poznały ludzki sposób życia, nasze zło, i pragnęły wykorzystać swoją moc dla innych, większych celów. Próbowałem przekonać Ysanne, że musimy zwracać większą uwagę na sprawy tego świata, gdyż demony zapewne znów spróbują wmieszać się w ludzkie działania. Choć nie miałem dowodów, że zawiązały nowe spiski, widziałem obraz zmian w swoich bitwach – wykazywały teraz większy spryt, dzikość, lepiej odwracały od siebie uwagę i potrafiły wykorzystywać zaskoczenie, jak poprzedniej nocy, gdy demon najwyraźniej czekał na mnie przy portalu. Spodziewał się mnie. Znał mnie. – Jeszcze raz – zakomenderowałem, gdy na początku kolejnej serii ćwiczeń Tegyr opadł na kolana, potrząsając głową. – Uważasz, że zdołasz znieść najgorsze, co mogą wymyślić demony. Nie spodziewaj się, że zaatakują, gdy będziesz wypoczęty. – A kiedy zaczęliśmy znowu, wyczarowałem dla niego obraz potwora, z którym walczyłem poprzedniej nocy, i pokazałem grozę, jaką przeżyłem podczas tej bitwy. Zmusiłem wszystkich, by patrzyli, i próbowałem ich nauczyć, jak przekuć gniew w siłę i wytrwałość. Sam musiałem powtórzyć tę lekcję. – Cóż to za perwersja? – spytała Fiona, wpatrując się w obraz potwora rozpływający się w ukośnych promieniach słońca. Przeniosła spojrzenie na mnie. – To z nim się wczoraj spotkałeś? – Właśnie tak to wygląda – odpowiedziałem. Drych, wstrząśnięty tym, co zobaczył, poprosił, by wolno mu było przemówić. – Mistrzyni Talar twierdzi, że zbyt intensywne myślenie o ofierze może splamić Strażnika – oznajmił. – Czy to właśnie sprawiło, że wczoraj ci się nie udało? – Mistrzyni Talar nigdy nie walczyła z demonem – odparłem. – To ofiara gwarantuje wam siłę i cel, nadaje sens wszystkiemu, co robicie. Myśl o niej nie powinna was rozpraszać, ale nigdy nie możecie o niej zapominać. Nigdy. Wczoraj popełniłem błąd. To wszystko. A teraz zacznijmy od początku. Zwykle spędzałem przynajmniej godzinę z najmłodszymi chłopcami. Byli niezdarni i wzbudzałem w nich trwogę, ale cieszyło mnie, że potrafię sprawić, by trzymali się nieco pewniej, mimo że nadal wiele nie potrafili. Tego dnia jednak nie mogłem znieść widoku ich chudych kończyn i wielkich, podekscytowanych oczu, pełnych melyddy. Powiedziałem Catrin, że zaczekam na nią na zewnątrz, póki nie zwolni swojego stadka na kolację. Kiedy wyszła, siedziałem na mokrej ziemi, opierając się o drzewo, i wpatrywałem się w powierzchnię stawu, gdzie ryby pozostawiały kręgi na nieruchomej wodzie. Wokół rosły drzewa, a ich świeże, jaskrawozielone liście lśniły nieruchome w blasku zachodzącego słońca, jakby wstrzymując oddech, czekały na nadejście nocy. Fiona siedziała na stopniach areny ćwiczeń, wystarczająco daleko, by nie usłyszeć tego, co zostanie powiedziane, przynajmniej zwykłymi zmysłami. Nie dałem się nabrać. Potrafiła podchwycić uchem brzęczenie chrabąszcza z odległości trzech lig. – Jak sobie radzi Drych? – Catrin stanęła przede mną, splatając ręce na piersiach. – Jutro poddaj go podobnej próbie i sama zobacz – odparłem, miażdżąc między palcami gałązkę goździka. – Szybko się uczy. Mocno go przycisnęłaś. – Nie zostało dużo czasu. Podniosłem na nią wzrok. – Co masz na myśli? – To, że jesteś zmęczony. Nie powinieneś walczyć codziennie. W tym roku więcej dni spędziłeś za portalem niż w prawdziwym świecie. Nie możesz dźwigać całego ciężaru tej wojny na własnych plecach. – Robię tylko to, co konieczne, a oni potrzebują czasu, by się dobrze przygotować. Chciałem, żeby przy mnie usiadła. Marzyłem, by oprzeć głowę na jej ramieniu i się rozpłakać. Ale ona stała i patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem. – Musisz sobie zrobić przerwę, Seyonne. Na parę tygodni, może miesiąc. Jeśli tego nie uczynisz, zginiesz albo stanie się coś jeszcze gorszego. – Czyli słyszałaś o wczorajszym wypadku. – Oczywiście, że słyszałam. Jestem twoją mentorką. To ty powinieneś mi o tym powiedzieć. Oczywiście, mogłem zacząć się usprawiedliwiać: „był środek nocy” albo „musiałem stawić czoła żonie morderczyni”, lecz zamiast tego przyznałem, że nawet nie pomyślałem o konieczności natychmiastowego poinformowania mentora o tak poważnym błędzie. Ze wszystkich protokołów, które określały sposób walki z demonami, z tym jednym zgadzałem się z całego serca. Choć każdy odczuwał czasem pokusę, by pomijać milczeniem swoje niedostatki, uważałem, że lepiej szczerze o nich z kimś porozmawiać, rozłożyć je na części pierwsze, przeanalizować bez emocji i poczucia winy, spoglądając w przyszłość, a nie w przeszłość. To poprawiało samopoczucie, dowodziło szczerości, ułatwiało zrozumienie. – To był naprawdę paskudny dzień, Catrin. Przepraszam. – Ukłoniłem się jej, jak uczeń powinien się ukłonić swojemu mentorowi. Strażnik był uczniem do emerytury lub śmierci. – A teraz idź do domu. – Na chwilę położyła mi dłoń na głowie, po czym ruszyła, by odpędzić swoich podopiecznych od talerzy i kubków i znów zagonić ich do roboty, tym razem z księgami i piórami. W całej Ezzarii mentorzy robili to samo i nigdy nie okazywali litości. Poszukiwacze i tak pomijali połowę wezwań, które mogli nam przysłać. Tej nocy nie dotarłem do domu. Goniec, kobieta, dogonił mnie, gdy dochodziłem do drewnianego mostku prowadzącego do rezydencji królowej. – Mistrzu Strażniku! Wezwanie… Gestem ręki nakazałem Fionie się pospieszyć, by zadyszana dziewczyna nie musiała powtarzać wiadomości. Mój wierny pies-obserwator rzadko pozostawał dalej niż dziesięć kroków za mną. W ciągu kolejnych dziesięciu dni Fiona i ja przyjęliśmy dwanaście bitew. W krótkich godzinach odpoczynku nie opuszczaliśmy świątyni. Fiona nie miała okazji narzekać na uchybienia, których dopuszczałem się podczas przygotowań, bo jak tylko skończyliśmy, padaliśmy na posłania. Przyniesiono nam sienniki, choć byliśmy tak zmęczeni, że zimny kamień i goła ziemia też wydawały nam się wygodne. Catrin dostarczała nam jedzenia i wina. Najpewniej się domyśliła, że postawieni wobec wyboru: iść poszukać czegoś do jedzenia albo położyć się spać, zawsze wybierzemy sen. Dwa razy przyszła sama, żeby upewnić się, że zbytnio się nie wysilamy. – Wiesz, że możesz odmówić przyjęcia wezwania – powiedziała pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy na schodach świątyni, obserwując stadko wróbli fruwające wśród drzew. – Nikt nie będzie miał ci tego za złe. – Ostatnie wezwanie dotyczyło barona Derzhich, który spalił trzy wioski i własny dom, z żoną i dziećmi w środku. Poprzednie kapitana, który pozostawił tonący statek z niewolnikami przykutymi do wioseł. Które miałem odrzucić? – A co z Fioną? Jest na to za młoda. Dziewczyna zerknęła na nas spode łba ze swojego miejsca przy ogniu. Powinna w końcu przestać podsłuchiwać. – Dobrze sobie radzi – pochwaliłem ją. Spojrzałem na trzymane w ręku pieczone kurze udko, zastanawiając się, czy warto podnieść je do ust. – Ale sama będziesz musiała ją o to spytać. Wobec mnie nie przyzna się do słabości. – Ani ty wobec niej? Spojrzałem na Catrin i wyszczerzyłem się w uśmiechu. – Nigdy w życiu. Nie zareagowała na ten nieudolny żart, tylko powtórzyła to, co już od niej usłyszałem podczas naszej rozmowy na arenie. – Musisz odpocząć, Seyonne. – Będę ostrożny – odparłem. – Poza tym fakt, że jestem ciągle zajęty, wcale mi nie przeszkadza. Mam mniej czasu na myślenie o sprawach, o których najchętniej bym zapomniał. Wróble uniosły się z drzewa niczym świergocząca chmura, zatoczyły krąg i znów usiadły na swoich miejscach. W dziewięciu z tych dwunastu walk demon zdecydował się opuścić żywiciela, wrócić do zamarzniętej krainy i tam żyć. W dwóch wypadkach musiałem go zabić. Jedną bitwę przegrałem. Głupio postąpiłem, że w ogóle spróbowałem, ale był to kolejny przypadek, kiedy szaleństwo ofiary miało tak okrutną naturę, że nie mogłem znieść myśli o jej uwolnieniu. Fiona zgodziła się wziąć w tym udział, a ja wmówiłem sobie, że jest dorosłą kobietą, która zna swoje możliwości. Ale to ja miałem większe doświadczenie i wiedziałem, że nigdy nie odmówiła mi utkania zaklęcia, jeśli chciałem walczyć. Nie powinienem był jej na pozwolić. Wyszedłem z portalu w krainie absolutnej ciemności i ostrego zimna – co oznaczało wyczerpaną Aife i wielkie niebezpieczeństwo. Światło, Aife! Ale ciemność się nie rozproszyła, a ja nie potrafiłem skoncentrować się tak, by moje drugie zmysły zaczęły działać. Musiałem się poruszać. Znaleźć wystarczająco dużo światła, by widzieć, co robię. Biegnij. Leć… Posiadałem talent, którym nie mógł się pochwalić żaden ze Strażników, jakich pamiętali Ezzarianie. Za portalem przechodziłem przeobrażenie, które dawało mi skrzydła. Nikt nie wiedział, jak to możliwe, a kiedy miałem osiemnaście lat i opowiedziałem o tym, gdy wydarzyło się po raz pierwszy, wielu mi nie uwierzyło. Ale dla mnie było to naturalne rozwinięcie melyddy, tak jak miecz stawał się naturalnym przedłużeniem ramienia. Skrzydła dawały mi siłę i możliwość latania, którym zawdzięczałem zwycięstwo w wielu walkach. Próbując rozeznać, co kryje się w ciemnościach, uwolniłem konieczne zaklęcie, lecz tuż przed tym, jak skrzydła nabrały kształtu, w chwili gdy byłem najbardziej wrażliwy, gdy palący ból w ramionach wypełniał całą moją świadomość, demon zaatakował. Nie miałem czasu, by rozpoznać jego kształt i by zmienić zmysły lub odzyskać panowanie nad sobą. Byłem zbyt powolny i zbyt zmęczony. Musiałem się wydostać albo zginąć. – Aife! – zawołałem, gdy szpony rozdarły moje ramiona w trzech miejscach na raz. Portal powrócił, lecz bestia odciągnęła mnie od niego dalej, niż się spodziewałem. Wyrwałem się i pobiegłem, a ziemia za mną drżała od kroków potwora. Ciemność wibrowała od jego śmierdzącego oddechu. Z każdej strony atakowało mnie zło, nienawiść, która mroziła krew w żyłach i zmieniała kończyny w kamień, wysysając wolę i zalewając duszę rozpaczą. Moja słabość wpływała również na Fionę, gdyż portal migotał, to znikając w ciemnościach, to się pojawiając. – Wytrzymaj, Aife! – krzyknąłem, gdy jego granica zaczęła się rozpadać na kawałki. Wskoczyłem w szary prostokąt i wylądowałem twarzą na kamiennej posadzce świątyni. Noga płonęła mi żywym ogniem, poszarpana szponami demona, ale na to nic nie mogłem poradzić. Nie byłem pewien, czy w ogóle kiedykolwiek jeszcze się poruszę. – Głupi, głupi – powiedziałem, otrząsając głowę z ciemności, bezwładny i wyczerpany. Płuca paliły mnie przy każdym ciężkim oddechu, a całun przerażenia jeszcze nie do końca opuścił moją duszę. – Przepraszam. Wszystko w porządku? Zamiast odpowiedzieć, Fiona zaniosła się cichym kaszlem. Uniosłem głowę. Leżała na plecach obok paleniska, blada jak jej biała szata. Podczołgałem się do niej i przekręciłem ją na bok, a ona zwymiotowała resztki ostatniego, pospiesznie spożytego posiłku. Wydobyłem ją z kałuży wymiocin i zaniosłem na wschodnie schody świątyni, gdzie poranne słońce świeciło ciepłym i czystym blaskiem, po czym poszedłem po wodę, obmyłem jej twarz i wylałem kilka kropli na jej wargi. Najprawdopodobniej byłaby rozdrażniona faktem, że wykorzystałem wodę pitną do mycia, jednak zabieg ten przywrócił barwy jej twarzy. Cóż za ironia. – Był paskudny – oznajmiłem, kiedy otworzyła oczy. – Zapisz sobie, że otwarcie przyznaję, iż ta próba była głupotą. – Co najprawdopodobniej zrobi, choć jednocześnie będzie musiała wyznać, że z powodu własnej próżności nie odmówiła tkania zaklęć. – Z tobą wszystko w porządku? – spytała, podnosząc się o własnych siłach i zamykając oczy, by uchronić je przed blaskiem słońca, choć jednocześnie próbowała mi się przyjrzeć. – Dzięki tobie. – Kiedy Strażnik odnosił ranę, Aife trudno było utrzymać portal. Oczywiście, miała prawo go zamknąć i pozostawić swojego partnera w otchłani opętanej przez demona duszy, ale to każde z nas traktowało jak urzeczywistnienie najgorszego koszmaru. – Zaraz, zaraz. Zostań tutaj. Nie musisz wstawać. Ja zajmę się oczyszczaniem… i obiecuję, że zrobię to właściwie. Odpocznij trochę. – Byłem jej winien dużo więcej niż godzinny rytuał. Ten jeden raz nie kłóciła się ze mną, choć nie poszła spać. Obserwowała każdy mój ruch, gdy przez godzinę czyściłem broń, posadzki, siebie, a nawet palenisko, starannie recytując każde słowo inkantacji, które miały rozerwać wszelkie pozostałe jeszcze więzi z wciąż aktywnym demonem. – Czyli jednak je znasz – zauważyła, gdy wypowiedziałem ostatnie słowa niekończącej się pieśni wykorzystywanej po przegranej bitwie. – I nie wypaliły mi języka ani nie sprawiły, że moje oczy zaczęły płonąć demonicznym błękitem. Ale naprawdę wolałbym pójść spać. Nie położyłem się na swoim sienniku leżącym w jednej z wewnętrznych komnat, lecz wyciągnąłem się w cieniu zachodnich schodów i przespałem dwanaście godzin bez przerwy. Śniłem o zabijaniu. Następnego dnia odmówiliśmy przyjęcia dwóch wezwań, choć nie opuściliśmy jeszcze świątyni. Spaliśmy. Ktoś przynosił nam posiłki. Jedliśmy i znów szliśmy spać. Następnego ranka po przegranej walce Ysanne przyszła do Fiony, by porozmawiać z nią o portalach, strategiach tkania i innych sprawach Aife. Nie dołączyłem do nich, lecz usiadłem na zachodnich schodach i jadłem mięso, ciastka i owoce, które dla mnie pozostawiono. Gdy umilkły, obejrzałem się przez ramię. Ysanne spoglądała na mnie przez całą szerokość świątyni, a jej twarz była równie pozbawiona wyrazu jak kamienne kolumny, które ją otaczały. – Królowa twierdzi, że w drodze jest kolejny goniec – oznajmiła Fiona zza moich pleców. – Zapewniłam ją, że już wypoczęliśmy. Miałam rację? Postarałem się, by mój głos był spokojny. – Jestem gotów. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek jeszcze będę pracować z Ysanne. Wydawało mi się to niemożliwe. – Podobno jeden z Poszukiwaczy przebywa w Karn’Hegeth i donosi o konfliktach wśród Derzhich. Ta informacja najwyraźniej ucieszyła Fionę, jakby nasze bezpieczeństwo nie zależało od siły imperium Aleksandra. Niezależnie od tego, co ludzie mówili o Derzhich – a ja miałem bardzo dobry powód, by ich nienawidzić – to stabilność ich imperium pozwalała nam skutecznie działać przez setki lat. Obietnica ochrony, jaką złożył Aleksander, zapewniała nam bezpieczeństwo, póki panować będzie jego ród. W ciągu ostatnich miesięcy spędziłem wystarczająco wiele czasu tłumacząc to Fionie. Trzeba jednak otwarcie przyznać, że dziewczyna i pozostali wiedzieli tylko, iż Ezzarię zwrócono nam w podzięce za pomoc w walce z Khelidami. Tylko Ysanne i Catrin zdawały sobie sprawę, że Ezzaria była osobistym darem Aleksandra dla mnie. Nikt inny nie zdołałby pojąć więzów, jakie łączyły księcia i mnie. Goniec wkrótce przybył. To był dziwny przypadek, powiedziała dziewczyna, po czym zapadła w stan przypominający trans i przekazała słowa naszej odległej rodaczki. Wiadomość od Poszukiwacza była niewyraźna, ale nagląca. Dowiedzieliśmy się tylko, że ofiara oszalała i nagle opuściła żonę i dzieci. Wiedząc tak niewiele, przygotowaliśmy się wraz z Fioną, a gdy słońce sięgnęło zenitu, pozostawiając cień padający na posadzkę świątyni, dotknąłem dłoni Aife i zacząłem najdziwniejszą podróż w swoim życiu. |