 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Minęła czwarta godzina a Arto wciąż nie odzyskał przytomności. Sprowadzony starszak nie wymyślił wiele więcej ponad to, co Żo już zrobił. Zapewnił ich, że mózg Arto nie jest uszkodzony, uprzedził, że minie trochę czasu nim bioinduktor wytworzy obejścia nerwowe i ostrzegł, że nie powinni go sami budzić. Potem poradził, by znaleźli sobie nowego kapitana, bo na takich sprawach nie zna się nikt w szkole. Za to go znienawidził. Ledwie zwrócił uwagę na niebieską plamkę na jego lewym ramieniu, taką samą jak u Żo, w tym samym miejscu. Pamiętał ludzi, którzy na Ziemi przychodzili do jego matki. Niektórym powtarzała, że umrą, jeśli szybko nie trafią do prawdziwego lekarza. Arto nie pójdzie do lekarza. Nie chciał, by ktokolwiek cierpiał za niego, a tym bardziej, by umarł. Powinienem być na twoim miejscu, powtarzał sobie, mnie Anhelo by tak nie potraktował. Był na niego skazany, od pierwszego dnia. Teraz to wiedział. Dlaczego działy się tu takie rzeczy? Na Ziemi nie pozwalali na to dorośli. Dlaczego pozwalali tutaj? Bo nie wiedzieli? Jeśli dzieci potrafiły się rządzić tylko w jeden sposób… Pierwszy dostrzegł drgnięcie dłoni. Chwilę potem kapitan otworzył oczy. Odetchnęli z ulgą. Arto uniósł rękę w i spojrzał na nią w milczeniu – prosty sposób na ocenę sprawności swojego wzroku po bitwach. – Nareszcie – Żo przysunął się bliżej. – Zaczynałem się naprawdę bać. Jak się czujesz? – Tak jak wyglądałem – Arto się skrzywił. – Dało się wytrzymać – rozejrzał się, ostrożnie poruszając głową. – Nie ma nikogo więcej? – A kogo się spodziewałeś, Żimmiego? – Dert pomógł mu usiąść. – On już ma to, co chciał. Stałeś się słaby. Teraz cię zniszczy. Arto szybko dochodził do siebie. Wodził dookoła niezbyt pewnym wzrokiem, trzymał dłoń przy głowie, jakby sama szyja nie potrafiła jej utrzymać i często zaciskał powieki, jak gdyby raziło go światło ledwo palącej się lampy, lecz ruchy miał zdumiewająco pewne. – Nie zrobi tego. Jak nie wygra uczciwie, nigdy nie przejmie całej grupy. – Inni pewnie nie wiedzą co się stało – oświadczył Żo. – Gdy Dert mnie złapał, nie było czasu na wyjaśnienia. Zawsze się bałem, że kiedyś będę musiał użyć tych lepszych zabawek, tylko nigdy nie myślałem, że to będziesz ty. Arto dotknął przyrządu na piersi. Po chwili wahania przesunął dłoń na kark. Wyczuł łukowaty przyrząd, jaki Żo przyczepił mu w łazience. Nagle uśmiechnął się szeroko i opuścił rękę. Maść zamaskowała już siniaki, rozcięcia goiły się szybko. Wyglądał niemal normalnie, lecz Iwen wiedział, że to tylko wygląd. – Żo, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć – spojrzał na Iwena. – Ty też, Nowy. Gdyby nie ty… Pewnie byłbym już po drugiej stronie. – Gdyby nie ja, nie spotkałbyś Anhela – spuścił głowę i odpowiedział cicho. Łzy same napłynęły mu do oczu. – Obiecałem, że cię obronię, a ja zawsze dotrzymuję obietnic. Wiem, obiecałem też, że Anhelo nigdy więcej cię nie uderzy, ale myślę, że to teraz się tak bardzo nie liczy. Sam też nieźle go kopnąłeś. Żo uniósł brwi. W odpowiedzi Dert wzruszył ramionami. Iwen spojrzał na Arto. Albo nie chce mnie martwić, pomyślał, albo naprawdę czuje się lepiej, niż na to wygląda. Nie chce mnie martwić. Czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego, a Dert i Żo bali się o to pytać. – Coś ci dolega? – spytał. – Proszę, powiedz prawdę. – A jak myślisz? Myślę, że dolega mi wszystko, co może. Ten szczur Anhelo jest dokładny. Wrócę do domu, prześpię się i jutro będę jak nowo narodzony. Tym razem Arto był zbyt słaby, by dobrze kłamać. – Nie graj bohatera! Wiem co potrafi Anhelo. Jeśli zrobił ci coś w środku… możesz umrzeć. Moja mama jest… była lekarzem. Uczyła się tego gdy urodziła się siostra. Wiem co mówię. Arto spojrzał na niego dziwnie. – Nowy może mieć rację, Arto – potwierdził Żo. – Jeśli komuś potrzebny jest Charon, to na pewno tobie. Tylko… nikt z nas nie ma z nim kontaktu, a ja… nie potrafię operować. Nie wiem czy którykolwiek starszak to potrafi. Tu potrzebne jest doświadczenie dorosłego. Ja nawet nie mogę powiedzieć, czy potrzebujesz operacji. Być może nie, a być może… Arto w milczeniu patrzył to na Żo, to na Iwena. Dert nic nie mówił, ale widział, że on też się martwi. I być może też uważa, że w tym wypadku należy nagiąć zasady. Należałoby zaufać dorosłemu. Czy dla nich ta zasada była aż tak ważna, by dla niej umierać? – Nie będę cię okłamywał, Nowy. Boli mnie, i to bardzo, ale… – Musisz iść do lekarza! – Iwen, nawet jakby chciał, nie potrafiłby być bardziej stanowczy – Nie pozwolę, abyś… – I co powiem? Że taki jeden pobił mnie do nieprzytomności? Nowy, zastanów się. Przed rodzicami mogę udawać. Przed lekarzem nie. Domyśli się. Dorośli nie są aż tak głupi. Iwen nigdy dotąd nie myślał o rodzicach jako o dorosłych, nie w szkolny sposób. Lecz dla Arto oni byli zwykłymi dorosłymi. Kontakt z nimi oznaczał samobójstwo, łańcuch zdarzeń kończący się zawsze w jednym miejscu. W akademii… – Więc chociaż pozwól się zbadać mojej mamie. Ona nic nie powie. Obiecuję ci. Spojrzenie Arto stało się czujne. Tak samo spojrzenia Żo i Derta. – Powiedziałeś jej? Nowy, jeśli twoja matka pójdzie do dyrektora, oni mnie… – Oczywiście, że nie! – zaperzył się. – Jeszcze nie zgłupiałem. Ale… W ten sposób masz jakąś szansę. Powiesz jej tylko to, co zechcesz. Ja nie będę się odzywał. Arto nic nie odpowiedział. – Posłuchaj mnie choć raz! Musisz pozwolić się jej zbadać. Jesteś… Jesteś spoza rodziny, jak ci inni. Była lekarzem i wie co to znaczy tajemnica. Nie wiem czy potrafi operować, ale będzie wiedziała czy potrzebujesz poważnej pomocy. Na Ziemi wyleczyła wielu chorych i rannych, potrafiła się nimi zająć i nigdy nic nie mówiła. Proszę, zrób to, dla mnie i dla siebie. Ja już wiem, że się pomyliłem. Teraz ty się mylisz. Wszyscy trzej patrzyli na Arto. Milczeli, więc nie wiedział czy się zgadzają. – Niech ci będzie, Iwen – Arto z rezygnacją zamknął oczy. – Pójdę, ale ty nic nie mów. Sam się będę tłumaczył. Iwen poczuł jak przepełnia go radość. Nareszcie zmusił go do rozsądku! Arto zmusił go, by przyjął pomoc w sprawie Anhela, a teraz mu się zrewanżował. I nazwał go po imieniu! – Już nie jestem Nowy? – zapytał. – A jak myślisz? – Arto wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zbyt rzadko widział go takim. Choć sytuacja nie była do śmiechu, zauważył, że ten uśmiech pasował do jego twarzy. – Jak by to wyglądało, gdybym niemal dał się zapuszkować dla kogoś bez imienia? Wiedział, że żartuje. Także się uśmiechnął. Przestał być dla niego byle kim, tylko dlaczego to się musiało stać właśnie w taki sposób? Czy w tej szkole właśnie tak dzieci zdobywały sobie imię? Uznał, że teraz jego obowiązkiem było dopilnowanie, by Arto trafił do jego domu. Jego zgoda to jeszcze nie wszystko, musiał się upewnić, że z tej obietnicy już się nie wykręci. Dla nich rozmowa z dorosłymi to zbrodnia. Przed oczami stanął mu Żimmy. O ileż łatwiej było im pogodzić się z moją śmiercią, niż z taką rozmową.
Arto nie był na siebie zły chyba tylko dlatego, że za bardzo go wszystko bolało. Anhelo starał się go nie połamać – za wyjątkiem kilku żeber, co poczuł od razu – ale z całą resztą obszedł się bezwzględnie. Z wnętrza ciała promieniował potworny ból, zwłaszcza spod klatki piersiowej i po bokach brzucha. Był inny niż ze złamanej ręki czy żeber – mdlący, przeciągły, tępy, dochodził niemal z całego ciała. Raz był silniejszy w jednym miejscu, raz w drugim, jakby obite miejsca walczyły o to, które ma go boleć najbardziej. Walka ta była szczególnie zaciekła gdy się poruszał. Najczęściej wygrywał ten najgorszy, promieniujący z podbrzusza – wtedy miał wrażenie, że coś tępego i szerokiego wpycha się od spodu w głąb jego ciała. Przywykł już do ukrywania bólu, lecz teraz było to trudniejsze. Nigdy nie był bity aż tak brutalnie, by myśleć, że może tego nie przeżyć. Zabraniały tego zasady. Tylko ten dziwny ból mógł go zmusić do przyjęcia propozycji Nowego. Bał się lekarzy i badań, jak każdy chłopiec w szkole. Tym razem nie chodziło o zwykłe przeziębienie. Nie skończy się na zaglądaniu do gardła, mierzeniu pulsu, osłuchaniu i pobraniu wymazu do zbadania DNA zarazka. Co jej powie, a czego sama się domyśli? Spojrzał na pierś, na stymulator. I jeszcze ta rzecz z tyłu. Według dorosłych życie dziecka nie powinno zależeć od kawałka technologii. Tego nie dało się ukryć jak zwykłego siniaka. W porównaniu z tym, reszta była niczym. Lecz jeśli teraz umrze, rodzice nigdzie nie uciekną. Nie boję się rozmowy, przekonał samego siebie. Coś wymyślę. Nie muszę mówić całej prawdy. Boję się tego, co się stanie po rozmowie. Badania lekarskie. Tego bał się każdy uczeń. Nie jakichś okresowych, pobieżnych kontroli, szczepień czy badań genów, o których zawsze wiedzieli wcześniej i zawsze mieli czas, by ściągnąć zbroję, czy uciec, gdy nie czuli się najlepiej. Prawdziwe, dokładne badania, zwłaszcza przy pomocy skanera, wykazałyby ślady pobić, nawet te starsze. I złamania. Nie mieli do dyspozycji tego, co dorośli, jedynie proste leki i przyrządy. Nie potrafili całkowicie usunąć skutków pobić. Potrafili je tylko kryć. Lekarze wszystko by znaleźli i zaczęliby zadawać pytania. Nie czuł, że ma złamane kości? Nie zauważył, jak to się stało? Do czegoś takiego nie przekonałby nawet głupiego młodszaka. Wstał z podłogi i natychmiast syknął z bólu. Potężne ukłucie przeszyło brzuch od biodra po klatkę piersiową. Ten był ostry. Nie zginał go wpół, lecz pojawiał się i odchodził. Taki ból dobrze znał, potrafił z nim walczyć. Odetchnął głębiej. To także sprawiło ból, ale znacznie mniejszy. Póki siedział, nie czuł, że jest z nim źle. Teraz, kiedy stanął na nogi, uznał, że pomysł Nowego… że pomysł Iwena wcale nie jest taki zły na jaki z początku wyglądał. Przynajmniej mogę się ruszać. Przynajmniej mogę oddychać tak jak chcę. Żo jest jednak naprawdę dobry. Spojrzenie na zegarek wyzwoliło w nim łańcuch rozważań o zaistniałych problemach. Opuścili cztery lekcje. Znowu będzie musiał wymyślić usprawiedliwienie. Najbardziej nie lubił fałszować sygnatur rodziców. Nieczęsto się spóźniał, nauczyciele będą wyrozumiali. Gorzej jeśli każą mu nadrobić zaległości. Znowu musiałby się uczyć, a tego bardzo nie lubił. Złapał się na tym, co zrobił. Dopiero uniknął śmierci, a już myślał o szkole i lekcjach. Lecz szkoła była ważna. Nowy był ważny. Teraz już nie Nowy, a Iwen, poprawił się. I Anhelo był ważny. Zaczął się ubierać. Szło mu to z trudem. Ból był ogromny, mimo to zdołał założyć zbroję i koszulkę. Dert pomógł mu wygładzić nieliczne zmarszczki. – Dlaczego to zrobiłeś? – szepnął mu do ucha, gdy Iwen się oddalił. – Mógłbyś już nie żyć… Tego nie potrafił sobie wyjaśnić. Było w tym coś dziwnego. W walce o Iwena nie chodziło już tylko o Iwena, lecz także o niego. Za co, dlaczego? Jako kapitan, musiał sprawiać wrażenie, że każda jego decyzja jest uzasadniona i przemyślana. – Nie miałem wyboru – odszepnął równie cicho. – Myślisz, że wiedziałem, że tak się to skończy? Zrobiłem jedyną rzecz jaką mogłem. Nie wiedziałem, że Anhelo aż tak się wścieknie. Nowy… Iwen by tego nie zniósł. Dert popatrzył na niego jakby Arto czegoś nie rozumiał. – Nowego nie zasunąłby tak ostro – odparł. Nie był gotów zaakceptować Iwena. – To niczego nie zmieniło. Arto, co będzie dalej? Nie, nie chcę, byś porzucił Nowego. Pytam, bo nie wiem. Ile jeszcze wytrzymasz? Ile on wytrzyma, gdy ty już nie zdołasz? Arto milczał. Rozumiał co Dert chciał powiedzieć, rozumiał każde z niewypowiedzianych słów, lecz nic nie powiedział. Nie wiedział co mógłby odpowiedzieć. Wierzył, że zrobił dobrze, nie wiedział tylko jak Dert na to zareaguje. Poniosło go i teraz był takim samym celem jak Iwen. Wyjdą z tego razem, żywi, albo w oddzielnych puszkach. Iwen przyglądał im się. Wiedział o kim szeptają. Na kosmos, byle nie pomyślał, że chcę go porzucić! Już miał się odezwać, gdy Iwen pokazał na jeden z szybów i wczołgał się do niego. Dert zobaczył już tylko jego nogi. Gdy znikły, spojrzał na Arto. Myśleli o tym samym. Nie powinni szeptać ze sobą, nie przy nim. – Cała szkoła mówi o tym jak bawimy się w chowanego z Anhelem – odezwał się Dert, już trochę głośniej. – Młodszaki mają nas za jakichś bohaterów, zwłaszcza ci z Włóczni, zaś starszaki patrzą na nas jak na samobójców. Co powiedzą po dzisiejszym? Zawsze chciałeś być znanym, no to teraz jesteś. Założę się, że wszyscy zastanawiają się czy jeszcze żyjesz, albo czy nie skończysz jak Dejwi. Dejwi… Chłopiec, który zmarł w kilka rozjaśnień po ostrej bijatyce między Żółtoskórymi a Niebiańskimi Wrotami. Anhelo nieźle wtedy oberwał i stracił dobrego wojownika. Wojna młodocianych gangów, tak to określili dorośli. Wtedy było mu to obojętne, teraz nawet się z tego ucieszył. Poczuł nagłą potrzebę zobaczenia się z matką Iwena. – Byłem tam, Arto. Zrobiłeś to specjalnie! – Dert potrząsnął nim za barki. – Człowieku, coś ty narobił? On ci tego nie zapomni… Nie zareagował na jego zachowanie. Jego zastępca nie wiedział co robić. Martwił się o swojego kapitana, lecz chwytał go także strach przed tym, co się działo i czego nie był w stanie zrozumieć, każąc mu martwić się przede wszystkim o siebie. Próbował pogodzić ze sobą te dwie rzeczy, lecz nic nie rozumiał, a to skazywało go na przegraną. – Już tego nie zmienię – odburknął. – Pogódź się z tym, albo zacznij mnie unikać, jak inni. Chciałem tylko… odwrócić jego uwagę – zacisnął oczy. Po co się tłumaczył? Kogo chciał przekonać, Derta czy siebie? – Zrobiłem co uznałem za słuszne. – Słuszne? Zaczynam myśleć, że Żimmy ma rację. Że chcesz się dać zabić za Iwena. Gdyby to było takie proste… Przez lata uczył ich jak współpracować, zamiast lać się ze sobą po kątach, lecz gdy przyszło co do czego, została przy nim ledwie garstka. Spojrzał uważnie w oczy Derta i zrozumiał, że jego też zaczął tracić. Po dzisiejszym zapewne straci wszystkich. Nikt nie będzie chciał się zbliżać do wariata samobójcy. Zrozumiał co Dael tyle razy starał się mu wytłumaczyć. Dlaczego tak późno, skoro było to tak oczywiste? Czy sam był równie ślepy jak inni? – Dopóki młodsi będą naśladować starszych, szkoła będzie zawsze taka sama – powtórzył jego myśl. – Nawet gorsza, bo będzie więcej takich jak Anhelo. Biją nas, ale w ich wieku będziemy robić to samo. Wszystko, co się dzieje w szkole, robimy sobie sami i to my musimy z tym skończyć, inaczej… Poczuł ból. Zgiął się i przyłożył dłoń do brzucha. Był inny, bo nie potrafił tak po prostu złapać jednego z nich i zbić. Mógł uderzyć, nawet mocno, ale to wszystko. Przez Daela i to jego gadanie. To on sprawił, że gdy chciał to zrobić, w każdym młodszaku dostrzegał siebie, o kilka lat młodszego. Nakładł mu do głowy wszystkich tych bzdur, by czuł się winny. Dert skrzywił się widząc jego ból, ale nic nie powiedział. Jeśli kapitan się krzywił i zginał wpół, to znaczy, że naprawdę go bolało. – Ty tego nie zmienisz. Czy tylko dlatego będziesz nadstawiał karku za Nowego? – Nie! Dert wycofał się. Odszedł zgarbiony, jakby niósł Arto na plecach. Stracił go, przynajmniej na kilka następnych rozjaśnień. Miał nadzieję, że potem wróci. Sam też potrzebował czasu, by ochłonąć. Teraz mógł działać. Poprzysięgając mu śmierć, Anhelo zmienił Arto w tarczę Iwena. Teraz Arto mógł zaatakować swojego wroga rękoma tych, którzy mu coś zawdzięczali. Czas sprawdzić kto naprawdę jest jego sojusznikiem. |