– Słyszałeś, co się stało..? – No pewnie! Wszyscy o tym mówią… – Powiedz, Gustaw…czy to pewne..? – Podobno tak. Sam szef mi mówił. Mamy zachować spokój i nie mówić o niczym dzieciakom. A jeśli już trzeba będzie, bo bachory zawsze wszystko wywęszą, to powiedzieć coś o jakimś nieszczęśliwym wypadku i dać wykład o bezpiecznym przechodzeniu przez ulicę. – Dobra, dobra, ale w mojej klasie jeden też zniknął…. nie wrócił wczoraj na noc… Jego rodzice od rana do mnie wydzwaniali. Matka spanikowana jak nigdy… A niby taka opanowana babka, pani doktor, cholera jasna…. – To który to..? Sławek? Ten od tego cwaniaka z pałacu…? – No, właśnie ten. Ostatnio raz już tu byli, przy okazji tej nieszczęsnej afery z butami. No i co, że zrobili mu jakiś głupi kawał raz czy dwa? Wielka mi rzecz! A nie było wcale na tyle zimno, żeby nie mógł sobie raz wrócić do tego swojego pałacyku w laczkach. Tam na pewno ma ciepło… Śmiech… – Też mnie wkurza z tymi swoimi starymi. No i widzisz, niby taka porządna rodzina i dzieciak im spieprzył, i do domu na noc nie wraca… Doigrali się.. – No, tylko żeby nie okazało się, że nawiał i zrobił coś głupiego przez te swoje problemy, niby z kolegami. Bo kto wtedy poleci? Wychowawczyni przecież. Ja polecę! Osobiście nic do niego nie miałam, ale po co było się wtrącać w ich sprawy. Dzieciaki się pokłócą, poprzeżywają i za dwa dni im przejdzie… A jeśli nawet nie… Nic nie bierze się z niczego…. Przerwali. Do pokoju nauczycielskiego weszli Mietek i Franek. Pierwszy miał wygląd rasowego górala, chociaż w rzeczywistości pochodził znad morza. Miał jakieś dwa metry wzrostu, gęstą brodę i był łysy. Nie mieszkał tutaj „od zawsze” jak większość z nich. Przyjechał z żoną i dzieciakami parę lat temu i można było powiedzieć, że brodę i wąsa miał powyżej poziomu tutejszego światka. Zdawał się mieć dystans do tego miejsca, a charakterystyczne poczucie humoru jeszcze bardziej uwydatniało tę odrębność. Robił to, co do niego należało i nie angażował się w wielichamowskie życie towarzyskie. Uczył niemieckiego, a w wolnym czasie rozwiązywał krzyżówki i oglądał filmy dokumentalne. I już. Z Frankiem było podobnie, jednak jego korzenie tkwiły w miejscowej ziemi. Urodził się tutaj, mieszkał tutaj, ale w jakiś dziwny sposób również nie był zżyty z miejscowym środowiskiem, zwłaszcza nauczycielskim. Od początku polubił Mietka, a poza tym z niewieloma znajomymi z pracy utrzymywał bliższe kontakty. Był wymagającym nauczycielem chemii, potrafił wychowywać dzieciaki. Czasem jednak zdawało mu się, że wychowywanie to kwestia, o której wielu miejscowych pedagogów zdawało się zapominać. Wchodząc, ukłonił się Wiesi, Zawistnickiej i Gustawowi. Gustaw Gustawem, ale i tak dla każdego był to po prostu „Grzywek”. Uczył „Środowiska” i bez specjalnego skrępowania dawał wyraz swoim pretensjom do całego świata. Najchętniej nie wychylałby rozwichrzonej, czarnej grzywki poza cztery ściany swojego wielichamowskiego domku, jednak trzeba było przecież coś w życiu robić. Zawistnicka była samym centrum wielichamowskiego środowiska małomiasteczkowych nauczycieli. Obytych, bardzo dobrze wykształconych i pewnych swoich racji. Nigdy nie lubiła Mietka i Franka. Z wzajemnością zresztą. Panowie nalali sobie kawy, siadając kilka stolików dalej. – Spójrz na Wiesię, Mietek. Blada jak ściana – Franek nie ukrywał uśmiechu, ale był to bardzo ponury uśmiech – Nie ma się jej co dziwić. Widziała, że Sławek ma problemy. Każdy widział – westchnął ciężko, popijając kawę. To była dla niego trudna sprawa i widać było, że bije się z myślami. – Próbowałem coś z tym zrobić, ale ile można zrobić przez dwie godziny w tygodniu..? Ambitny, dobrze biega, uczy się nieźle… I przy tym trochę zbyt pewny swoich racji. Dlatego go nie lubią. Przy mnie jeszcze się trochę hamują, ale nie wiadomo jak traktują chłopaka, gdy nas nie ma – spojrzał na nerwowo gestykulującą nieopodal Wiesię – Powinna była coś z tym zrobić i oby się nie okazało, że jest za późno, zwłaszcza teraz, kiedy znaleźli te zwłoki. Chryste, co za masakra… Mietek aż się wzdrygnął. Ta historia przerażała go nie mniej niż Franka, ponieważ miała wydźwięk niejako osobisty. W tej chwili cały ten właściwy jego naturze dystans wyparował, pozostawiając na poważnej twarzy tylko ślad niepokoju (sąsiadujący ze smugą kawy na wielkim pruskim wąsie…). – Nie mów tak nawet – powiedział, eliminując kawę dużą niebieską chusteczką. – Cholera, martwię się o chłopaka… Przez chwilę siedzieli w ciszy, pogrążeni w myślach. Pokój nauczycielski powoli pustoszał, tylko Grzywek z Wiesią rozmawiali o czymś przytłumionymi głosami. W końcu Franek odezwał się cicho, nie podnosząc oczu znad filiżanki z napisem „Społem” i wracając jak gdyby nigdy nic do przerwanego rozmyślaniami wątku. – No właśnie. Śladu po nim nie ma, a podobno wyszedł wczoraj tylko na chwilę się przejść. Tak mówią jego rodzice. Dosyć sympatyczni ludzie… – urwał na chwilę. – I jeszcze te zwłoki niedaleko cmentarza. Poszarpane jakieś…! Ciarki mnie przechodzą jak sobie o tym pomyślę. Że też muszę tamtędy jeździć do pracy! – wyprostował się i spojrzał na Mietka. – No wiesz… Jadę sobie spokojnie od rana, a tu jakiś tłum koło cmentarza… policja, karetka. To wysiadłem zobaczyć co się stało, człowiek jest ciekawski, nie? Ci ostatni to nawet się nie przydali, bo z kobieciny nie było co zbierać. Słyszałem, że wracała od matki późno wieczorem czy coś… – A kto to właściwie był..? – No, ta….. Sobańska czy jak tam na nią wołali. Mieszka… mieszkała tam – ruchem dłoni Franek wskazał bliżej nieokreślony kierunek północny – niedaleko żwirowni, kawałek za cmentarzem. No to musiała przechodzić tamtędy, wracając od matki. Szkoda kobiety. Młoda jeszcze, ładna nawet. Dwójkę miała, do szkoły jeszcze nie poszły… – Cholera, załamać się można – przygnębienie coraz widoczniej malowało się na twarzach obu mężczyzn. – Słyszałem, że policja podejrzewa, że to był jakiś dzik czy inne większe zwierzę.. – Nie znam się, ale to musiało być coś naprawdę dużego… Mietek uśmiechnął się niewyraźnie, ale trudno stwierdzić, czy był to uśmiech bardziej posępny, czy cyniczny. – Jeśli tak, to nasi drodzy myśliwi już pewnie polerują strzelby… – celne uwagi były zawsze jego mocną stroną. – Nie wyobrażam sobie, żeby Fałszyński i Zgarda przepuścili taką okazję, zwłaszcza, że jak TO upolują, nieźle będą mogli na tym zarobić. – A „zarobić” to dla nich magiczne słowo… – dokończył myśl przyjaciela Franek. Obaj nerwowo się zaśmiali. Nerwowa była też atmosfera, panująca w pokoju. Powietrze gęstniało z godziny na godzinę. Tego szarego, mokrego poranka mgła niepokoju i wyczekiwania unosiła się nad całym miasteczkiem.
Strzelba lśniła w blasku niewielkiej lampki na biurku burmistrza. Chociaż było dopiero południe, miasto spowite mgłą i grudniowym półmrokiem było ciemne i nieprzyjazne. W pokoju, jak to w każdym gabinecie osoby na tak zacnym stanowisku, zalegały zabrudzone szklanki po kawie na przemian z plikami dokumentów, niejednokrotnie opatrzonych przez owe szklanki brązowym znakiem jakości. Nad tym wszystkim unosił się biały orzeł i wielki kilim z wyszytą krową na zielonej łączce – symbolem miasteczka. Jeden z trzech mężczyzn zgromadzonych w pomieszczeniu, nie przerywając zabiegu polerowania strzelby, zwrócił się do pozostałych: – Nie można ukrywać, że sytuacja jest poważna i ludzie są, delikatnie mówiąc, zaniepokojeni. Słyszałem, że jakieś okoliczne babcinki szykują się do egzorcyzmów na cmentarzu. Śmiech zabrzmiał w pogrążonym w półmroku pokoju. Mężczyźni popijający koniak byli wyraźnie rozluźnieni. Chociaż okoliczności były dość poważne, dla nich była to także długo oczekiwana okazja. Zgarda, wysoki brunet o lekko wyłupiastych oczach, nie odrywając wzroku od strzelby, kontynuował swój monolog: – Moglibyśmy zabrać się za polowanie nawet dzisiaj po południu, jeśli oczywiście nie masz jakichś ciekawszych zajęć… Fałszyński pogrążony był w myślach. Takie historie nieczęsto zdarzały się w jego miasteczku. Poza tym jeszcze ten Sławek, szlag by trafił bachora! Jego zniknięcie niepotrzebnie komplikuje sytuację. Ale w żadnym wypadku nie pozwoli tym zepsuć sobie zbliżających się łowów. Był wysokim mężczyzną o długiej prostokątnej twarzy i małych oczkach. Może w przeszłości był przystojny, ale teraz łysina otoczyła jego dużą głowę, nie dając szans uciekającej młodości. – Jasne, że z wami pójdę. Dobrze wpłynie na ludzi, jeśli burmistrz przyjdzie im na ratunek – uśmiech i łyk koniaku wykrzywiły jego twarz. – No to ustalone – odezwał się milczący dotychczas starszy mężczyzna. Nazywał się Wielkopański i był miejscowym lekarzem. Jego twarz sprawiała wrażenie gniewnej i posępnej, i w istocie ludzi, którzy się z nim zetknęli, nigdy nie wprowadzała w błąd odnośnie oceny jej posiadacza. Był to trzon miejscowego koła łowieckiego i jedyny lekarz w Wielichamowie, więc z czystym sumieniem mógł sobie pozwolić na niezadowolenie z wszystkiego i wszystkich – jego pozycja i opinia członka miejscowej elity była zupełnie niezagrożona. Podobnie jak pozostałych obecnych mężczyzn. – Kończcie koniak, bo muszę wracać do przychodni. Spotkamy się w okolicach cmentarza o piątej i spróbujemy znaleźć skurwiela. – Jeśli to naprawdę duży okaz, będzie z tego niezła kasa, chociażby ze skóry. Nawet po podziale na trzech – dodał zamyślony Zgarda, pogrążony nadal w przecieraniu szmatką lufy swojej strzelby. – No i jeszcze dożywotni status bohatera – dorzucił ze śmiechem Fałszyński. Ta myśl, chociaż pierwotnie prawdopodobnie będąca żartem, przyjemnie połechtała jego wysokourzędniczą próżność. Opróżnili kieliszki, wstając jednocześnie. Zgarda i Wielkopański skinęli głową i wyszli w milczeniu. Fałszyński został teraz sam, ponownie pogrążając się w myślach. – Pani Halinko! – krzyknął w końcu przez uchylone drzwi. – Jeszcze jedną kawę proszę… Maciuś od zawsze grał w piłkę przed blokiem. Czasem zdarzało mu się zaciągnąć jakichś kolegów do zabawy, ale najczęściej sam jak palec odbijał piłkę o szarą ścianę – raz za razem, do jego znudzenia i furii sąsiadów. W minionym tygodniu na Manhattanie wysiadło oświetlenie i chociaż awaria została dość sprawnie usunięta, nie dało się naprawić lampy tylko przed jego, Maciusia, blokiem. Szlag by to trafił, myślał jedenastoletni futbolista. Tylko wielka żarówka, zamontowana na ścianie sąsiedniego, pegeerowskiego monstrum, dawała trochę blasku, gdy chciał sobie wieczorami pograć… Właściwie tylko na to miewał w życiu ochotę. Mówili, że jest trochę nierozgarnięty, ale nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć, iż na tak zwanym Manhattanie zupełnie nie było co robić. Dwa robotnicze bloki na skraju miasteczka, dookoła nich garaże i drewniane szopki, a pomiędzy nimi ławki, na których przesiadują dziewczyny w ciąży. Wokół Manhattanu – pola. Samotna wyspa na morzu buraków, rzepaku i jęczmienia czy czegokolwiek innego. W każdym razie złośliwe określenie wymyślone przez „mieszczuchów” z „centrum”, było nad wyraz trafne. Ale odpowiedź „nowojorczyków”, że „przyganiał kocioł garnkowi”, również nie mijała się z celem. Nie o tym jednak była mowa. Wróćmy więc dla dobra naszej historii do wątku głównego, a w zasadzie pobocznego… w każdym razie do nieszczęsnego Maciusia. Mrok nad Manhattanem zapadł już dawno, a typowa senna mgła ustąpiła miejsca gwałtownemu wiatrowi, któremu najwidoczniej znudziły się okoliczne pola. Nawet nie do końca rozgarnięty Maciuś przeczuwał, że czas już do domu, a podpowiedzi w postaci krzyków matki z okna bloku były wystarczającą zachętą, by wariant powrotu do ciepłego mieszkania wcielić w życie. Jeszcze tylko ostatnie kopnięcie…. Trzeba przyznać, że jak na swój wiek dzieciak kopał mocno. I tym razem piłka odbiła się od szarej ściany i poszybowała daleko za chłopca, w okolice starej szopki pana Tomiaka. Wpadła za starą kupę zgniłych desek i, jak w swym przenikliwym umyśle przewidział Maciej, wtoczyła się do rowu. Pobiegł więc ochoczo za nią, krokiem lekkim i entuzjastycznym, jak to w zwyczaju mają jedenastoletnie dzieciaki. Ale wiatr otoczył go nagle przenikliwym zimnem. Ciemność okolic szopki rozjaśniana była tylko przez nieśmiały kawałek księżyca. Chłopiec poczuł niepokój. W końcu jednak piłka to piłka, więc niepokój nie miał znaczącego wpływu na zachowanie Maciusia. Powoli ruszył przed siebie, okrążając szopkę. Próbował przebić się wzrokiem przez otaczającą go ciemność. Wiatr znów zbił go z tropu. Mrok ponownie otoczył nieprzyjemnym chłodem niepokoju. Pod wpływem nieuzasadnionego racjonalnie lęku jego umysł powrócił do porannej rozmowy rodziców. Mówili o jakiejś pani znalezionej koło cmentarza i o synu jakiegoś „cwaniaka”, który zaginął wczoraj wieczorem. Że może to on ją zabił czy coś… Ale reminiscencja nie była zupełnie przypadkowa. Rozmowa rodziców przypomniała się Maciusiowi pod wpływem tego, co zobaczył za szopką. W rowie, tak jak przewidział, była piłka. Ale piłkę trzymał siedzący w dole mężczyzna, mrucząc coś pod nosem. Miał na sobie starą marynarkę i podarte spodnie. Poza tym nawet silny, chłodny wiatr nie był w stanie rozwiać odoru, jaki można było wyczuć w pobliżu tajemniczego jegomościa. Siedział w rowie jak gdyby nigdy nic. Dyszał głośno i chrapliwie. Coś było nie tak… I wtedy Maciuś doznał olśnienia. Drugiego już w ciągu ostatnich minut, co było dla niego wynikiem niewątpliwie rekordowym. – Wuja Andrzej! – krzyknął uradowany. – Wróciłeś… wróciłeś z wakacji! A mama mówiła na cmentarzu, że po tej zabawie pożegnalnej tak szybko cię nie zobaczymy! Dzieciak podbiegł uradowany do wuja Andrzeja. Pewnie nawet by go przytulił, gdyby nie wspomniany już, specyficzny zapach nieświeżego mięsa. A w momencie, gdy zbliżył się na niewielką odległość do pana w rowie, kilka dodatkowych szczegółów przesądziło o fakcie, że po dogłębnej analizie wszystkich za i przeciw, Maciuś postanowił wuja Andrzeja nie przytulać. Twarz postaci w marynarce przypominała zgniłe mięso. Skóra ledwie naciągnięta na czaszkę odpadała w kilku miejscach. Brakowało jednego oka, a to drugie błędnym, niewidzącym wzrokiem spoglądało na chłopca. Maciuś chciał krzyknąć i zacząć uciekać, ale szok, przerażenie i, o dziwo, sentyment do wuja Andrzeja, nie pozwoliły mu ruszyć się z miejsca. Postać zaczęła ruszać zakrwawioną żuchwą, w której widniało kilka zniszczonych zębów. Grudki ziemi i mięsa wypadały z ust, gdy domniemany krewny próbował wydać z siebie jakiś dźwięk. Maciuś zaczął się cofać, co okazało się jednak niebywale trudne w mokrym i stromym rowie. Tymczasem trup jął się powoli podnosić. Piłka potoczyła się po mokrej ziemi. Głośne sapanie przybrało na sile, dobiegając uszu przerażonego dziecka. Chłopiec przebierał nogami, próbując wygrzebać się z rowu, jednak zdawał się tylko niepotrzebnie tracić siły. W końcu, centymetr po centymetrze, zaczął z niego wychodzić. Ciało w marynarce było jednak coraz bliżej. Dzieciak był już prawie koło szopy, gdy trup swoją zimną dłonią chwycił go za nogę. Maciuś przewrócił się. Zdołał jednak wyrwać się z uścisku półprzytomnego nieboszczyka i z krzykiem kontynuował ucieczkę. Wiatr znów zawiał z niezwykłą mocą i to niewątpliwie uratowało nieszczęsnego piłkarza, bo nagły podmuch zachwiał zwłokami, niemalże wtrącając je znów do rowu. Tylko Maciuś jeden wie, dlaczego nie pobiegł z powrotem do domu, czemu nie zawiadomił rodziców i schowanych w ten wietrzny, ponury wieczór w domach mieszkańców Manhattanu. Tylko on jeden mógłby nam odpowiedzieć, dlaczego wybrał drogę ku tak zwanemu „centrum” i do upadłego biegł nią, bełkocząc coś niezrozumiale. Może wynikało to ze starego jak opowieści grozy prawa, że ofiary zawsze uciekają nie tam gdzie trzeba, a może po prostu z tego, że Maciuś do najsprytniejszych nie należał. W każdym razie już niedługo miało się okazać, czy zastygłe w mroźnych ramionach wiatru miasteczko da chłopcu oczekiwane schronienie.
Świński, Pieniaczyk, Pierwotnicki i Freier byli całkowicie pochłonięci doniosłością swej misji. Pozapinani w grube kurtki, z kijami w rękach, szli przez opustoszałe ulice miasteczka. Powoli i dumnie, ale z niewypowiedzianym uczuciem wewnętrznego lęku. Uliczki oświetlone mdłym światłem latarni wydawały się opuszczone. Było cicho i nieprzyjemnie, tylko wiatr wyjący w konarach drzew wdzierał się w ich uszy, przypominając o zimnym, grudniowym wieczorze. Wydarzenia minionego dnia pobudziły ich chłopięcą wyobraźnię. Widzieli ciało Sobańskiej, słyszeli o zaginięciu Sławka. Cóż, tę drugą wiadomość przyjęli akurat z entuzjazmem, lecz żaden z nich nie przyznał się do tego głośno. Jak już niejednokrotnie wspomniane było w trakcie opowiadania tej historii, szczerze nienawidzili tego dzieciaka i jeśli uciekł i nie wróci już do Wielichamowa, to dokonali tego na czym im zależało. Przegonili gnoja ze swojego miasta, tak jak ich ojcowie chętnie przegoniliby ojca Sławka. Motywy, podobnie jak całe miasteczko o tej porze roku, spowite było mgłą tajemnicy. Wielu z nich pracowało u Dużego Stacha, który był właścicielem najlepiej w okolicy prosperującego zakładu. Tu się urodził i wychował, by potem wyjechać. Jednak wrócił po wielu latach z żoną i dziećmi. Założył niewielkie gospodarstwo i rok po roku zaczął wychodzić na swoje, rozbudowując firmę. Wiatr zdawał się wiać mu w plecy, a Stach był przy tym typem człowieka, który potrafił zadbać o swoje interesy i racje. Nie wszystkim się to podobało. I ta jego przeklęta pewność siebie, ta pycha, która mówiła prosto w oczy: „Mi się udaje, więc możecie mnie wszyscy pocałować w dupę”. Ale jak nietrudno się przekonać, nikt go w tę dupę nie całował. A teraz przyszli panowie miasta, Wielichamowianie, synowie Wielichamowian, kroczyli ulicami miasta z wyznaczonym zadaniem. Bo jeśli jednak nie przegonili Sławka i jeśli to on zabił Sobańską, to właśnie oni go znajdą i wymierzą karę. A jeśli, mimo wszystko, coś innego zabiło i Sławka, i Sobańską – oni – samozwańczy stróże miasta – będą musieli to c o ś wytropić i zniszczyć.
Od razu po szkole skrzyknęli się, wzięli kije i napili się wódki z niekończących się zapasów ojca Freiera – tak dla odwagi. Odurzeni alkoholem i czekającym ich bohaterstwem, ruszyli na spotkanie z przeznaczeniem. Nim obeszli całe centrum, na Wielichamowo spadł mrok. Teraz zostało im to najgorsze. Ciemne i złowrogie obrzeża miasteczka, gdzie nie było już tyle lamp. Okolice Manhattanu, potem cmentarza. – A jeśli to nie Sławek, a coś dużego i agresywnego…? – Pierwotnicki pierwszy stracił nad sobą panowanie i ubrał w słowa myśli, które wszystkim chodziły po głowie. Na jego ciemnej twarzy zarośniętej szczeciną, którą chłopcy zwykli nazywać zarostem, malował się strach. Rysy mogły skłaniać ku przypuszczeniu, że jeden z niedalekich przodków musiał pochodzić z Rumunii lub Bułgarii. – To też go zajebiemy! – warknął Świński. Był największy z nich, co zdaje się być najodpowiedniejszym określeniem, ponieważ ta „wielkość” wynikała nie tylko ze wzrostu czy siły – raczej z tuszy. Jego twarz w przeciwieństwie do twarzy kolegi, swoim starym zwyczajem nie wyrażała nic. Dzierżył kij mocno prawą ręką i szedł przed siebie, kierując się na Manhattan. Za nim reszta. Nikt nie chciał z nim dyskutować, jednak strach przed nieznanym był silniejszy niż obawa przed gniewem Świńskiego. – Ale czego my właściwie szukamy, tej? – tym razem był to Pieniaczyk, wysoki chudy blondyn, o niemalże białych włosach. Stąd starsi mówili na niego „Albinos”. Jego koledzy nie używali jednak tego określenia ze względu na enigmatyczne i trudne do wyjaśnienia znaczenie. – Może pora już wracać do domu. Poza tym, nie wiadomo, czy poradzimy sobie z tym… sami. Mamy tylko kije – jego głos nie drżał w przeciwieństwie do głosu Pierwotnickiego, a wypowiedź była odzwierciedleniem chłodnych i racjonalnych kalkulacji. Zatrzymali się. Byli teraz na skraju miasta, nagle dziwnie złowrogiego i nieznanego. Przed nimi tylko droga na Manhattan, dalej na północ – cmentarz. Światła Wielichamowa mieli teraz za sobą, a miejsce gdzie stali oświetlał jedynie księżyc – mimowolny, milczący świadek wydarzeń. – Kiedyś widziałem taki film, nie…? – nerwową ciszę przerwał Frezer. – „Noc żywych zombie” czy coś…. I tam trupy wstały i pomyślałem, że jak Sobańską koło cmentarza znaleźli, to może było to coś takiego, jak w tym filmie. – Albo wilkołak… – dodał Pierwotnicki – też widziałem taki film kiedyś… Ale to tylko film, no nie..? Zaśmiał się nerwowo. Za nim inni. Świński też zwątpił już, czy na pewno chce się pakować w dalsze poszukiwania. Nie mógł się przyznać, ale bał się coraz bardziej, patrząc w ciemność rozciągającą się przed nimi. To rzeczywiście mógł nie być młody Sławek, ale coś dużego i niebezpiecznego. Może rzeczywiście trzeba wracać. I wtedy usłyszeli kroki. Szybkie, coraz głośniejsze kroki, którym towarzyszył niezrozumiały bełkot, nadciągający z ciemności…
Matka Maciusia miała już tego dość. Po półgodzinnym czekaniu ze stygnącym obiadem, wkurzyła się niemiłosiernie jak to matki doprowadzone do furii mają w zwyczaju. Chwyciła kurtkę i poszła po syna. Gdy wyszła przed blok, owionął ją lodowaty podmuch wiatru. Jednak zignorowała ostrzeżenie przed czyhającą na nią ciemnością. Ruszyła przed siebie, rozglądając się w poszukiwaniu Maciusia. – Zaraz pokaże gówniarzowi, o której się wraca do domu… – syczała pod nosem, rzucając długie wiązanki bluzgów pod adresem chłopca. I wtedy usłyszała odległy płacz. Z lewej strony dobiegały ją stłumione dystansem kroki i bełkot jej własnego dziecka. Przebijając się przez ciemność, ruszyła w tamtą stronę i rzeczywiście, po chwili zobaczyła oddalającego się Maciusia. Biegł bardzo szybko w kierunku miasteczka, krzycząc coś z oddali. – Maciej! – zawołała. – Wracaj, do cholery! Zachowanie dziecka bardziej ją jednak zmartwiło niż zdenerwowało. Poczuła się nieswojo, nie panowała nad sytuacją, a ten zimny wieczór i czerń gęstsza niż zwykle sprawiły, że przez chwilę stała odrętwiała – nie wiedząc czy to niepokój i zdziwienie zachowaniem syna czy nadciągająca fala strachu nie pozwalała się jej ruszyć. Ale przecież była matką. Jej zasranym obowiązkiem i naturalną potrzebą było biec za synem, którego teraz ledwie już widziała w bladym świetle odległej latarni. Ruszyła więc w ciemność za Maciusiem.
– Chłopaki, słyszycie to..?! – Co to, kurwa, jest…? – Nie wiem, ale lepiej uciekajmy!! – Z której to strony? Jakiś kwik czy coś? Może to t o! Jakiś wielki dzik, albo coś… – Biegnie tu!! Panika, konsternacja, oczekiwanie. – Uderzył mnie! – biegnący stwór wpadł w ciemności na któregoś z chłopaków, prawie go przewracając. – No to wal go kijem, wal! – pozostali podbiegli i zaczęli bić kijami na oślep, rozcinając nimi ciemność. – Aaaaau, ja też dostałem. On nas zabije…! Otaczał ich bełkot napastnika, który przemykał między nimi wydając dziwne dźwięki, podobne do szlochania. Bojowe i przerażone okrzyki chłopaków zagłuszały jednak wszelkie inne odgłosy, potęgując panikę w ich własnej grupie. Trudno stwierdzić, kto był kim w gęstwinie ciał, zagubionych w ciemności. – Mam go, oberwał kijem! – Jest tu, bijcie tu! Uderzali we wszelkich możliwych kierunkach, byle tylko odpędzić od siebie przerażające monstrum, oddalić zagrożenie. Jeden trafiał w drugiego w pogoni za nieuchwytnym przeciwnikiem, atakującym pod osłoną mroku. Po chwili jednak, z chaosu walki wyłoniła się zorganizowana grupa mścicieli, która teraz zgodnie biła napastnika, schwytanego w końcu w środek utworzonego kręgu. Uderzali kijami w ciemność, słysząc tylko głuchy dźwięk wydobywający się z ciała leżącego u ich stóp. W końcu przestali. Adrenalina niemalże wylewała im się uszami, nie czuli już strachu, choć serca nadal łomotały im w piersiach. – Chłopaki, załatwiliśmy go. – Zobacz, co to było. – Czemu ja…? – Po prostu nachyl się i go wymacaj! – A jeśli jeszcze żyje? Znów uderzenie kija, prosto w leżącego napastnika. – Nie żyje… Pierwotnicki pochylił się. Chmury wypłynęły teraz na niebo, zasłaniając nawet bladą poświatę księżyca, która była dotychczas ich sprzymierzeńcem. Wiatr wył nad nimi, towarzysząc w ponurym, nerwowym oczekiwaniu. Po chwili znów dobiegł ich cichy szloch. – O, Jezu… Jezu… – Pierwotnicki zaczął skomleć i zasłaniać się rękoma, które pokryte były teraz wilgotną cieczą. Kij wypadł mu z ręki. – To jakiś dzieciak. Dzieciak zwykły… Trwało chwilę, nim słowa towarzysza dotarły do nich w swej wstrząsającej treści. Potem przyszło przerażenie – nawet im samym byłoby trudno opisać stan, w którym się znaleźli. Stali nieruchomo w kręgu, który utworzyli wcześniej bijąc kijami leżące teraz nieruchomo dziecko. Wiatr znów wzmagał się, szumiąc im w uszach, drwiąc z nich okrutnie.
Ciszę przerwał głos, wydobywający się z ciemności: – Maciuś, to ty? Nie widzieliście mojego Maćka? Kolejne ukłucie strachu, następny wstrząs. Druga fala przerażenia spadła na nich wraz z podmuchem wiatru. Nie był to jednak strach przed obrzydliwością tego, czego się właśnie dopuścili, lecz zwykły, odrażający lęk przed karą, przed potępieniem, przed wyjściem na jaw tego, co się stało. Na skraju drogi zapadła martwa cisza. Ucichł nawet wiatr. Nic nie zakłócało teraz pełnego napięcia oczekiwania, wiszącego w chłodnym, grudniowym powietrzu. Wydawało im się, że to sen. To wszystko wydarzyło się tak szybko i tak niespodziewanie, że nie może być prawdą. A jednak podświadomość mówiła im, że każdy moment, każda chwila była prawdziwa i że przyjdzie im za nią zapłacić. Ich młode życie, w nieświadomości i pysze załamało się – na ich własne życzenie. Nie mieli nawet odwagi płakać, pomijając już fakt, że obecność ciała Maciusia pomiędzy nimi zeszła teraz na dalszy plan. W tej chwili liczyła się matka chłopca, która przyłapała ich stojących z umazanymi krwią kijami w rękach. Świadek. Pierwszy ruszył Pieniaczyk. Powoli, ale zdecydowanie podszedł do niej. Uniósł kij i, na ile dokładnie mógł to zrobić w ciemności, wymierzył cios w głowę. Głuche uderzenie zwaliło kobietę z nóg. Upadła, jęknąwszy cicho, kilka metrów od swojego synka. Za Pieniaczykiem poszli inni. Każdy uderzeniem swojego bejsbola zacierał ślady, chcąc rozpaczliwie zamknąć ten rozdział w swoim życiu. Trzask pękającej czaszki rozdzierał ciszę. W końcu odezwał się milczący dotychczas Freier: – Świński, co teraz…? Odpowiedziała mu cisza. – Świński, co z nimi teraz zrobimy?! Nadal nie było żadnego odzewu. Świńskiego nie było. – Gdzie on jest? – Nie wiem. Kiedy zniknął? Był tu przecież cały czas… – Świński!! Konsternacja była coraz większa. Stracili nieformalnego przywódcę. Zastanawiali się w panice, czy ich kumpel po prostu stchórzył i uciekł, czy może poszedł na nich donieść. W ich głowach kłębiło się teraz prawdopodobnie więcej myśli niż przez całe ich dotychczasowe życie razem wzięte. Znów czuli się zagrożeni. Żaden z szesnastoletnich morderców nie wiedział, czy ich kolega był świadkiem wydarzeń, które miały miejsce przy drodze wiodącej na Manhattan, a jeśli tak, to jak to się dla nich skończy. – A więc, co teraz?! I co teraz z nimi zrobimy?! Po dłuższej chwili milczenia, przerywanej odgłosami ich ciężkich oddechów, pierwszy odezwał się Pieniaczyk: – Ukryjemy ich w parku – rzekł zdecydowanym tonem, wskazując ledwo widoczne kontury drzew, wyrastające z ciemności – i pójdziemy do domu. |