 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Odpowiedziała im cisza. Cała grupa wstrzymała oddech, nawet dotychczas zaabsorbowany katechetką Gustaw. Wiatr lekko musnął konary wiszących nad nimi dębów, wprawiając je na chwilę w ruch, jakby chcąc przypomnieć o niesamowitej aurze tej nocy. Park zdawał się nie chcieć intruzów na swoim terenie. I oni doskonale to odczuwali, czując napływający niepokój. Byli tam sami, drzewa i ciemność, wypełniająca szczelnie każdy centymetr sześcienny powietrza. Zarys domu wyglądał wrogo i posępnie, jakby żywcem wyjęty z filmów o duchach. „Nawiedzony dom” w wersji na żywo. Wijące się po ścianie gałęzie bluszczu były teraz nagie, uśpione grudniową aurą. Gdzieś z wysoka spoglądały na nich gwiazdy, powleczone mgłą i zasłonięte przez rozłożyste konary starych dębów. I nagle pośród ciemności rozbłysła pochodnia. Blask ognistego światła padł na ściany pałacu, majacząc jeszcze bardziej złowrogimi cieniami. Gałęzie wokół nich zdawały się tańczyć w migoczącym świetle pochodni. Spojrzeli po sobie nie mniej zdziwieni, co przerażeni. Tylko staruszek, tak brutalnie przed chwilą stłamszony przez żonę, uśmiechał się triumfalnie, dumnie dzierżąc pochodnię w dłoni. – Jak wy sobie to wyobrażaliście? – zawołał głośno. – Na obławę bez pochodni? Jego pogodny, starczy śmiech zniwelował nieco napięcie panujące w grupie. Jednak wtedy właśnie na monumentalnych schodach, przed którymi stali, rozbłysło światło żarówki, świecąc zebranym po oczach. Odruchowo zmrużyli je, ledwo widząc niewysoką, kobiecą postać, ukazującą się na tle lampy. – O co chodzi?! – zabrzmiał wysoki, silny głos. Wiedzieli, że to pani Krystyna, główna księgowa w firmie Dużego Stacha. Silna i zaradna kobieta, która mimo że nie miała łatwego życiu, potrafiła sobie w nim poradzić, wzbudzając powszechny szacunek. Teraz, zaniepokojona hałasem i nawoływaniem dochodzącym z zewnątrz, postanowiła interweniować. Rządni krwi mieszkańcy byli odrobinę zbici z tropu. Większość z nich znała tę kobietę i nie była ona wymarzoną osoba, z którą chcieliby w tych okolicznościach rozmawiać. Po pierwsze, lubili ją i nie chcieli wdawać się w spory. Po drugie, co może nawet istotniejsze, wiedzieli, że potrafi twardo negocjować, gdy zajdzie taka potrzeba. To również był istotny powód, dla którego nie chcieli ryzykować z nią konfliktu. – Po co przyszliście o tej porze, na miłość boską?! – rzuciła w stronę tłumu. – I przestańcie mi łaskawie świecić po oczach tymi latarkami! Konsternacja. Trzeba się w końcu jakoś wytłumaczyć. – Niech pani idzie do domu – podjął w końcu mężczyzna, który uzyskał nieformalnie pozycję przywódcy grupy. – To nie do pani żeśmy przyszli. Pani Krystyna była na to przygotowana. – Wiem, przyszliście do pana Stanisława – odpowiedziała bez chwili zastanowienia. – Nie wstyd wam nachodzić człowieka w środku nocy? Jest załamany zaginięciem Sławka… Co możecie mieć mu do powiedzenia? Cisza. Twarze ludzi, oświetlone teraz podwójnie jasnym światłem, wyrażały zagubienie. W końcu jednak po coś tu przyszli. – To Sławek zabił wielebnego! I Sobańską też! – rzuciła piskliwym głosem kobieta z dzieckiem na rękach. – Tak, mamy świadków! – dodał Świński. Pani Krystyna była w szoku. Światło pochodni tańczyło na jej zmęczonej twarzy, uwydatniając wyraz zdziwienia. Musiała sobie to wszystko poukładać. Że niby proboszcz nie żyje? I że to niby Sławek? Teraz ona była zbita z tropu. – Jak to? Wielebny nie żyje..? Grupa odzyskiwała pewność siebie. – Tak! I są świadkowie, że to Sławek go zabił. Widziała to pani Dobrzycka, katechetka! – teraz młoda kobieta z dzieckiem wiodła prym. Jednak mężczyzna, który wcześniej zabierał głos, nie miał zamiaru zrezygnować z przewodnictwa w stadzie na rzecz rozgadanej baby. – I wiemy, że musi tu być! – dorzucił swoje trzy grosze. – Domagamy się, by Stanisław wyszedł do nas i nam go wydał! Pani Krystynie nie mieściło się w głowie to, o czym mówili ci ludzie. Bez względu na rewelacje dotyczące wielebnego, niemożliwe było, by Sławek miał cokolwiek z tym wspólnego. – Gdzie indziej miałby się gówniarz ukrywać?! – dodał ktoś z tłumu. – Wiemy, że tu jesteście! – powtórzył kto inny w stronę oświetlonych okien. Pani Krystyna zebrała się w sobie, by przejść do kontrataku: – Czyście wszyscy pogłupieli?! – wrzasnęła na zgromadzonych. – Skojarzyliście dwa fakty ze sobą i nagle wydaje się wam, że mordercę żeście znaleźli! A gówno znaleźliście. Wynoście się do domu i chociaż odrobinę uszanujcie cudze zmartwienia, skoro nie macie własnych. Ładnie powiedziane. Punkt dla pani Krystyny. Jednak nie po to tu przyszli, by teraz się wycofać pod wpływem kilku słów prawdy. – A może ty jesteś w zmowie z nimi, co Krysiu? – podjęła kobieta, która jak widać nie dawała za wygraną. – Może też maczasz w tym palce…? Tego już było za wiele dla pani Krystyny. Głośno i zdecydowanie, ale bez krzyku, wydusiła z siebie: – Bierz swojego bachora, głupia suko, i spierdalaj do domu, bo cię psami poszczuję… Jak widać, obu stronom powoli kończyły się argumenty. Mieszkańcy nie byli widocznie przygotowani do dłuższej debaty, a panią Krysię ich zachowanie najzwyczajniej w świecie wyprowadziło z równowagi. I znów, po raz drugi już w tej historii, zanosiło się na karczemną bijatykę, o tyle atrakcyjniejszą, że miała toczyć się między dwoma rozwścieczonymi kobietami. Lekarz rodzinny i drobny złodziejaszek-pijaczyna nadawali się w porównaniu z nimi najwyżej do rozgrywania sparingów. – Niech mi pani potrzyma dzieciaka, bo nie wytrzymam! – syknęła jedna z zawodniczek przez zaciśnięte zęby. Oddała dziecko sąsiadce i ruszyła schodami w stronę pani Krystyny. Ta nie spodziewała się ataku, jednak nie miała innego wyjścia jak tylko przyjąć pozycję obronną i czekać na przeciwniczkę. Napięcie znów rosło, a zgromadzeni szeptem obstawiali wynik walki. Zawistnicka była załamana. Zapowiadała się niezła afera, w dodatku z nią w pierwszym rzędzie. Zrobiłaby wszystko, by znaleźć się gdzie indziej. Młoda kobieta pokonywała już ostatnie schody i prawdopodobnie niedługo wzięłaby zamach, by zadać pierwszy cios, jednak to nie nastąpiło. Wiadomość dla wszystkich, którzy byli już u bukmachera – walka nie odbędzie się. Pomiędzy kobietami stanął Duży Stach – niewysoki blondyn, w średnim wieku. Jego zgarbiona sylwetka świadczyła o licznych zmartwieniach, które na nim teraz ciążyły, a zmęczona twarz i wielkie cienie pod oczami rodziły przypuszczenie, że ich właściciel dawno nie spał. Mógł walczyć z całym światem, lecz los zawsze znajdzie sposób na to, by złamać niepokornych. I w wypadku Stacha chyba właśnie znalazł. Zgromadzeni pod schodami ludzie po raz kolejny tego wieczora wstrzymali oddech. Teraz miało się coś wydarzyć. Dostali to, co chcieli, zjawił się ojciec Sławka – i co teraz? – Przestańcie – powiedział powoli, zmęczonym głosem, ledwo podnosząc wzrok. – Jestem, tak jak chcieliście. Chcecie mojego syna? Chciałbym, tak samo jak wy, żeby był tu ze mną… Kobiety zatrzymały się, rzucając tylko wzajemnie gniewne spojrzenia. Czuły jednak, że to nieodpowiedni moment na robienie scen. Mężczyzna w średnim wieku znów przejął pałeczkę. – To gdzie miałby być twój syn, jeśli nie tutaj? – zawołał. – Ukrywasz go! Zabił dwie osoby! Blada dotychczas twarz ojca nabrała kolorów. Gotował się od wewnątrz, jednak robił wszystko, by nie dać tego po sobie poznać. Po dłuższej chwili nerwowego milczenia znów zabrał głos, spokojny i opanowany: – Mój syn nikogo nie zabił… Nie możecie go tak po prostu oskarżać na podstawie chorych domysłów, wziętych pewnie tylko i wyłącznie z niechęci do mnie – jego głos nabierał siły, nabrzmiały od gniewu. Znów wchodził w doskonale znaną sobie rolę dyrektora. – Wynoście się z mojego domu i skoro nie potraficie zrozumieć, co teraz przeżywam, to bierzcie swoje wsiowe dupy w troki i niech was tu już nie widzę! Jednak nikt nie miał zamiaru go słuchać. Ludzie nie byli gotowi zrezygnować. Ich nienawiść do Stanisława wzięła teraz górę nad wszelkimi innymi odczuciami. A tych, którzy śmieli mieć jakiekolwiek wątpliwości, pociągnął za sobą tłum. Nie myśleli już ani o Sławku, ani o zemście za śmierć wielebnego. Teraz ważny był tylko Stach – tak naprawdę po niego przyszli. – Twój syn to morderca, a ty jesteś tylko pieprzonym cwaniakiem, który chowa się w pałacyku – rzucił przez zęby przywódca grupy. Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że była to jawna prowokacja. Nawet sami mieszkańcy o tym wiedzieli, czyhali na najdrobniejszy błąd przeciwnika. Doczekali się. Stanisław dał się sprowokować, rzucając się ze schodów na autora obelgi. Przeciw niemu ruszyła cała fala rozwścieczonych Wielichamowian. Tylko Zawistnicka, bezradna Dobrzycka i jej nieustępliwy adorator zawczasu wycofali się na bezpieczne pozycje, obserwując wydarzenia z boku. Na schodach rozegrała się scena jakby skądś już znana. Spontaniczna reakcja Stanisława spotkała się z metodycznym, zaplanowanym działaniem ludzi. Pierwszy uderzył Świński, mając przed oczyma scenę wygnania z parku, której Stanisław nie pamiętał już od dawna. Kij młodzieńca potłukł mężczyźnie żebra. Przyłączyła się nawet jego matka, która dotychczas trzymała się z boku. Ktoś dźgnął nożem. Ktoś uderzył pięścią w twarz. Stanisław osunął się na schody. Jego księgowa stała w osłupieniu przy drzwiach, nie mogąc pojąć, jak doszło do tak dramatycznego zajścia. Koło jej ramienia przeleciała rozżarzona pochodnia, rozbijając oszklone drzwi wejściowe i z łoskotem tłuczonego szkła wpadając do drewnianego wnętrza budynku. Płomienie w mgnieniu okna rozprzestrzeniły się po całym holu, wściekle atakując drzwi mieszkań i wdzierając się na piętro budynku. Pani Krystyna stwierdziła w myślach, że niewiele brakowało. Jednak nie było jej dane wiele czasu na myślenie. Kobieta, z którą wcześniej miała stanąć do walki, wymierzyła jej w końcu upragniony cios, zwalając księgową z nóg. Krysia upadła na potłuczone drzwi, osuwając się półprzytomna na podłogę. Bardziej nadgorliwi Wielichamowianie wdarli się do holu, podążając za płomieniami. Z różnych drzwi zaczęli wybiegać przerażeni lokatorzy. Niewielu z napastników zdawało sobie sprawę, ze w budynku zamieszkiwały jeszcze trzy inne rodziny. Wszyscy wybiegali teraz w popłochu z ogarniętych ogniem mieszkań. Na korytarzu czekali jednak rozwścieczeni Wielichamowianie, którzy z rozpędu rzucali się na każdego, kto próbował wydostać się z budynku. Dźgali nożami, kopali i okładali kijami na oślep, niekiedy trafiając w swoich. Bezmyślna furia wzięła górę. Pośród trzasku płomieni słychać było krzyki, płacz i wściekłe wołanie tłumu, który w swej zbiorowej świadomości nie zastanawiał się już nad konsekwencjami swoich zachowań, przywołując skojarzenie niedawnej rzezi na Manhattanie. Na zewnątrz Zawistnicka, Dobrzycka i Gustaw w niemym przerażeniu obserwowali wydarzenia rozgrywające się w pałacu. Płomienie wydobywały się teraz z okien i drzwi. Ludzie wybiegali z budynku, gdzie czekało ich coś, co przypominało słynną, wojskową „ścieżkę zdrowia”. Niektórzy padali wpół kroku. Trudno było zgadywać, ilu w ogóle nie wydostało się z holu. Nauczycielka nawet w najgorszym śnie nie mogłaby sobie wyobrazić mniej sprzyjającego obrotu spraw. Teraz już z pewnością było po niej. Cholera, pomyślała, a miało być tak pięknie. I wtedy Dobrzycka krzyknęła jej prosto do ucha. Jej wrzask rozniósł się donośnym echem po całej okolicy. – Idą! Idą! – krzyczała jak opętana, wskazując coś we mgle. – To oni zabili wielebnego! Oni… Trawnikiem sunęło dziewięć postaci. Wyglądały na pijane, lecz jak miało się wkrótce okazać, jak na swój stan trzymały się całkiem nieźle. Trupy nadciągały od strony Manhattanu. Zwabione zapewne widokiem ognia i wizją łatwego łupu, opuściły drogę do centrum miasteczka i skierowały się w stronę parku. Szalejących w budynku i jego okolicach Wielichamowian nie był w stanie ostrzec nawet krzyk Dobrzyckiej. Jak w amoku rzucali się na wszystko, co ośmieliło się ruszyć, w zbiorowym transie wybijając szyby i niszcząc obrazy wiszące na ścianach. To, czego nie strawił ogień, ulegało zniszczeniu za pomocą kijów, noży i ludzkich rąk. Nie byli w stanie zauważyć nadciągającego we mgle niebezpieczeństwa. Dopiero nagły, donośny warkot piły łańcuchowej ostudził ich zapał, sprowadzając na ziemie. Ale wtedy zombie były już blisko. Na tyle blisko, że ludzie przed pałacem mogli bez wysiłku dojrzeć krzywy uśmiech szczęśliwego posiadacza piły, który właśnie dotarł ze swym oddziałem na miejsce kolejnej biesiady.
Trójka bohaterów, którzy od początku przyglądali się wszystkiemu z bezpiecznej odległości, bez zbędnych konsultacji doszła do wniosku, że ostrzeganie pochłoniętych destrukcją towarzyszy może skończyć się źle dla nich samych. W ciężkim szoku, dla nieszczęsnej katechetki już którymś z kolei tej nocy, pobiegli przez park w kierunku centralnej części miasteczka. Gustawowi i Zawistnickiej trudno było pojąć, skąd wzięło się w ich miasteczku tak nieprawdopodobne zagrożenie. Nagle usłyszeli za sobą szybkie kroki. Ktoś ich gonił. Pobiegli szybciej, na przełaj, przez krzaki. Jednak tajemnicza postać najwidoczniej ich doganiała. Dobrzycka upadła, ciągnąć za sobą Zawistnicką. – Stójcie! Zaczekajcie! – usłyszeli za sobą, wyczuwając bardziej niż widząc, że prześladowca jest tuż za nimi. Ale z drugiej strony, trupy raczej nie gadają. Ten wniosek wydał się im nad wyraz pocieszający. Zatrzymali się, bacznie jednak obserwując otaczające ich zarośla. Kroki słychać było już tylko parę metrów od nich. I wtedy z mgły wyłonił się Świński. – Ci ludzie prawie mnie stratowali! – krzyknął przerażony, przerywając wypowiedź symulowaną zadyszką. Załamana Dobrzycka raz na zawsze pożegnała się z savoir-vivrem: – Przestań pieprzyć, gówniarzu! – widzieliśmy jak ochoczo rzuciłeś się do tego waszego szturmu! Gustaw stał jak wryty. W myślach doszedł do wniosku, że może lepiej będzie zwolnić trochę tempo zalotów. Tym razem Świński nie wypuścił nawet zakrwawionego kija z dłoni. – A kto ściągnął na biednego Stacha całą tę zgraję? – rzucił przez zęby. Zawistnicką i Dobrzycką aż zatkało. Do tej drugiej dopiero teraz dotarło, w jak dużym stopniu swą biernością doprowadziła do zajścia przed pałacem. O dziwo jednak to ona zdawała się otrząsnąć jako pierwsza. – Trupy już tam dotarły. To one zabiły wielebnego, właśnie zabijają tamtych, a potem przyjdą po nas… – głos jej się jednak załamał, a oczy zaszły łzami. Znów dały o sobie znać wyrzuty sumienia, z którymi najwidoczniej nie potrafiła już sobie poradzić. – Możemy tylko powiedzieć innym… – I co sobie pomyślą? Że też braliśmy w tym udział i wtedy nas oskarżą! – rzucił Świński. – A co to zmieni, kretynie? – zaatakowała go Zawistnicka. – I tak każdy, kto wróci z pałacu, poświadczy, że tam byliśmy. Świński wykrzywił usta w nieprzyjemnym uśmiechu. – Chyba, że nikt nie wróci – powiedział cicho, ale bardzo wyraźnie. – A trupy nie mówią… Bezwzględność i brutalność słów chłopaka zmroziły krew w żyłach pozostałej trójki. Wpatrywali się w niego w osłupieniu, zastanawiając się, czy do tego człowieka można się na pewno bezpiecznie odwrócić plecami. – Pomyślimy o tym później – przerwał w końcu ciszę Gustaw, chaotycznie rozglądając się po krzakach. – Teraz chodźmy już stąd, bo ani trochę mi się tu nie podoba… Ruszyli na tyle szybko, na ile pozwalały im zarośla. Ciemności nadawały drzewom porażający wygląd. Zbliżając się do centralnej części miasteczka, znów powracali w objęcia złowrogiej mgły. Drogę oświetlał im tylko blask płomieni, wydobywających się ze stojącego na niewysokim pagórku pałacu. Przerażenie doprowadzało ich na skraj obłędu. Przedzierając się przez pogrążony w ciemnościach park, za każdym drzewem widzieli zombie, każdy cień stanowił niebezpieczeństwo. Nie ufali już nawet mgle, mimo że od zawsze byli do niej przyzwyczajeni. Nie ufali swoim towarzyszom, kątem oka starając się obserwować każdy ich ruch. Czuwali, podświadomie pilnując jeden drugiego. Tak jak całe miasteczko, pogrążające się coraz bardziej w chaosie, bezradnie ulegające wyłaniającemu się z ciemności złu. Marianowa pierwsza dobiegła na zatłoczony plac przed kościołem. Ludzie w niemym przerażeniu przyglądali się jej zniszczonej upadkami spódnicy i burzy rozczochranych włosów. Ten widok odbierał im resztki sceptycyzmu, zastępując go przekonaniem, że to, co czeka we mgle, stanowi dla nich realne niebezpieczeństwo. Potwierdziła się też wiadomość o tajemniczej śmierci wielebnego, którego fragmenty co rusz odnajdywano na terenie probostwa. Sytuacja zdawała się być poważna, śmiertelnie poważna. Teraz na środku placu stanęła przerażona Marianowa. Była żoną Mariana, co chyba nie jest specjalnie odkrywczym stwierdzeniem. Co prawda nie mieszkali ze sobą już od dawna, jednak wszyscy utożsamiali ją z jej byłym mężem, chyba ze względu na ich pięciu synów, z których tylko jeden nie miał na koncie wyroku. Pewnie dlatego, że padł ofiarą swoich braci podczas rodzinnej sprzeczki, śmiertelnie raniony szyjką stłuczonej półlitrówki. Ale to było dawno. Teraz Marianowa mieszkała sama, dalej inwestując w półlitrówki. Jednak teraz nikt nie patrzył na nią jak na podstarzałą alkoholiczkę. Dla zgromadzonych przed kościołem Wielichamowian była Aniołem Śmierci, zwiastującym rychły koniec. – Ludzie, uciekajmy! – wrzasnęła tak głośno, na ile pozwoliła jej wypalona krtań, mimo że absolutna cisza zalegająca plac nie wymagała od niej większego wysiłku. – Koniec świata, trupy na ulicach!! Podniosła się wrzawa, słychać było pojedyncze krzyki i nawoływania. Niektórzy oddalali się w stronę swoich domów, licząc widocznie na to, że tam będą bezpieczniejsi. Jednak na ucieczkę było już za późno. Inni wręcz przeciwnie, liczyli na to, że grupa obroni się przez napastnikami. Pięści coraz mocniej zaciskały się na rękojeściach noży i kijów. Ludzie okrążyli Marianową i zaczęli wypytywać o szczegóły, jednak kobieta była w zbyt wielkim szoku, by móc udzielać sensownych odpowiedzi. Krzyczała w kółko to samo, zaś korzystając z chwilowego autorytetu domagała się, by ktoś dał jej wódki. Tymczasem z innych stron miasteczka również zaczęli nadbiegać przerażeni ludzie. Krzyczeli i gestykulowali, co uniemożliwiało komunikację. Przez szum ogarniającej wszystkich paniki zdołał przebić się głos Fałszyńskiego, który, stojąc na schodach kościoła, by dodać sobie ważności, zdobył się na krótkie przemówienie, które brzmiało mniej więcej tak: – Nie panikujcie, ludzie! Zachowajcie spokój i trzymajcie się razem! Jednak jakimś dziwnym sposobem nie uspokoiło to niezdrowo podekscytowanych mieszkańców i nie przyniosło spodziewanej burzy oklasków. Uwagę ludzi przykuło natomiast pojawienie się jasnej poświaty na wschodzie, a potem płomieni, wybijających się ponad korony drzew pobliskiego parku. Wszyscy domyślali się, że oto płonie pałac. Fałszyński nieświadomy rozgrywającego się za swoimi plecami widowiska, a mile połechtany poświęconą mu uwagą, kontynuował swoje „płomienne” przemówienie, nawołując starym zwyczajem do „zachowania spokoju i trzymania się razem”. Gdy powoli gubił już wątek, ze wschodu nadszedł ratunek w postaci grupki mieszkańców, krzyczących coś niezrozumiale. Biegli wąską, brukowaną uliczką, sprawiając upiorne wrażenie na tle płomieni, szalejących za drzewami parku. Panika, towarzysząca ich pojawieniu się na scenie niesamowitych wydarzeń, przykuła uwagę samego burmistrza, który odwracając się w stronę przybyłych uciekinierów, pojął nagle przyczynę „posłuchu” dla wygłaszanego przez siebie apelu. Tajemnicza grupa biegła z odległego Manhattanu. Dystans dzielący ich od centrum miasteczka był bardzo duży. Wszyscy ledwo trzymali się teraz na nogach, rozpaczliwie łapiąc powietrze w spragnione płuca. W okolicach kościoła panował nieustanny szum. Jedni wskazywali sobie wzajemnie szalejące w parku płomienie, inni dopadali przerażonych mieszkańców, przybywających z różnych stron Wielichamowa, by wydobyć od nich jakiekolwiek informacje. Niektórzy strach przekładali na agresję, mimowolnie powodując przepychanki, szukając w nich ujścia dla adrenaliny. W końcu jednak przemówili mieszkańcy Manhattanu. Na placu zapanowała w tym momencie względna cisza – ludzie czekali na wiadomości, które w żaden sposób nie mogły być dla nich dobre. Pierwsza przemówiła pani Fabiciowa, gospodyni domowa z rodu tych, którym było wiecznie źle i które dla zabicia czasu wymyślały sąsiadkom romanse, a sobie obiekty do znienawidzenia w postaci osób, którym wiodło się nieco lepiej niż im samym. Tego mglistego wieczora Fabiciowa i jej koleżanki powinny być w swoim żywiole, ponieważ wrogów było aż nadto. Jednak było odwrotnie. Rozhisteryzowane kobiety piszczały na przemian, próbując przekazać relację z tragicznych wydarzeń, mających miejsce na Manhattanie. – Przyszli od strony pola… – wydusiła Fabiciowa swoim przeraźliwie wysokim głosem. – Było ich dwudziestu, może trzydziestu… Chodzili po domach i zabijali… – jej głos począł się załamywać, przechodząc w bolesny pisk. Pałeczkę przejął na szczęście pan Tomiak, człowiek z natury spokojny i opanowany. Oczywiście nikt w tej sytuacji nie wymagał od niego tychże cech, mimo wszystko jednak właściwym sobie, anemicznym tonem zaczął relacjonować przebieg masakry, która była udziałem jego sąsiadów. Tomiak od dawna mieszkał sam, miał tylko psa. Stary owczarek towarzyszył mu już od dawna i trudno było sobie Wielichamowianom wyobrazić staruszka bez ukochanego kundla, Józefa. Jednak Józef zaginął kilka dni temu i od tego czasu zniechęcenie oraz obojętność pana Tomiaka osiągnęły niespotykane dotychczas rozmiary. Nie wychodził z domu i nie rozmawiał z sąsiadami. Zombie grasujący po Manhattanie musieli użyć bardzo przekonujących argumentów, skoro Tomiak zdecydował się na opuszczenie mieszkania bez ukochanego kundla. Był lekko podekscytowany, opowiadając o trupach w marynarkach, wdzierających się do mieszkań i rozrywających na strzępy lokatorów. Ze szczegółami naświetlił wydarzenia przed blokiem i niezdarną, ale skuteczną ucieczkę w stronę miasta. – ….właściwie powinni być tu lada chwila… – dodał na zakończenie, oglądając się za siebie z takim spokojem, jakby czekał w parku na kolegę, by karmić łabędzie bułką. Jednak jego słowa wywołały dreszcz u wszystkich, którym dane było je słyszeć. Poczuli się jeszcze bardziej osaczeni przez niebezpieczeństwo, które zdawało się nadchodzić z wszystkich stron, zaciskając na ich szyjach niewidzialną pętlę. Próbowali przebić wzrokiem gęste opary mgły, jednak bezskutecznie. Z różnych stron dochodziły krzyki, gdzieś w oddali słychać było kroki. Stawali coraz bliżej siebie, nieświadomie formując coś na kształt nieudolnego szyku bojowego, czujnie omiatając wzrokiem okolicę. Tkwili nieruchomo, w niemym przerażeniu i coraz bardziej nerwowym oczekiwaniu. Kilka osób zemdlało, lecz nikt poza ich najbliższymi nie zwrócił na to uwagi i nie zadawał sobie trudu udzielenia pomocy. Niebezpieczeństwo mogło w każdej chwili wyłonić się z ciemności, sytuacja wymagała czujności. Tylko Zgarda krążył między mieszkańcami, próbując powstrzymać tajemniczy uśmiech. Zdawał się zupełnie nie pamiętać o bolesnej ranie na nodze. Jego oczy wpatrzone były w dal, wyrażały tylko pustkę i obłąkańczą nieobecność. Mieszkańcy zaczynali się go bać, unikali jego spojrzenia i schodzili mu z drogi, ilekroć przechodził koło nich mrucząc coś pod nosem. – Będą tu lada chwila… – szeptał przez zęby, zaciskając dłoń na kolbie swojej długiej, wypolerowanej strzelby. – Będą tu lada chwila…
|