powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Wielichamowo Horror Show
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Pani Dorota ledwo usłyszała pukanie do drzwi. Siedziała właśnie z córkami w kuchni i na małym, czarno-białym telewizorze śledziły losy bohaterów serialu „M jak miłość”. To był od dawna już najważniejszy punkt wieczoru. No, może z wyjątkiem „Klanu” i „Plebani”. Przy okazji warto również wspomnieć o „Zbuntowanym Aniele”, „Niezwyciężonej miłości” i „Modzie na sukces”. Tak, to była dzienna dawka adrenaliny dla większości wielichamowskich gospodyń.
Tego wieczoru panią Dorotę spotkały jednak jeszcze większe emocje. Otóż jej mąż, którego od dobrych paru lat miała serdecznie dość, oświadczył, że „dziś jest Liga Mistrzów, kobieto!” – właśnie wtedy, gdy zacząć się miał jej ukochany serial. W ciągu kilku minut walka o władzę nad telewizorem przemieniła się w karczemną awanturę. W końcu jej stary zagroził rękoczynami, a ona doskonale wiedząc, że Stach nie żartuje, postanowiła się wycofać.
Dlatego też, podczas gdy znienawidzony współmałżonek drzemał już przed dużym telewizorem w pokoju gościnnym, ona i obie córki zmuszone były śledzić losy bohaterów „M jak miłość” w kuchni.
Dziewczyny siedziały na krzesłach, jej przypadło mało komfortowe miejsce na parapecie. Nadal wściekła na męża nie potrafiła się tego wieczoru skupić na filmie.
Spojrzała przez okno. Widok z kuchni rozciągał się na zatopiony we mgle cmentarz, znajdujący się kilkadziesiąt metrów od ich domu. „ Że też ten kretyn musiał wybudować mi kuchnię z widokiem na cmentarz, cholera jasna!”, stwierdziła w myślach. Nagle przeszył ją dreszcz. Przypomniała sobie o Sobańskiej i jej zmasakrowanym ciele leżącym tego ranka niedaleko jej własnego domu. „Właściwie, gdybym się mocno wychyliła, dojrzałabym miejsce, gdzie ją znaleźli”, pomyślała z obrzydzeniem. Ta cała historia sprawiała, że podobnie jak większość mieszkańców czuła się tego wieczoru nieswojo.
I wtedy właśnie usłyszała pukanie do drzwi, ledwo przebijające się przez dzikie odgłosy wydobywające się z jej małżonka, chrapiącego zaciekle w sąsiednim pokoju. „Kto to może być, o tej porze?”, pomyślała poirytowana faktem, że ktoś przeszkadza jej w oglądaniu filmu. „Kaczmarkowa to nie jest, film się jeszcze nie skończył”.
„A poza tym – kto puka, skoro przy drzwiach jest dzwonek?!”, na tych rozważaniach minęła jej droga do wejścia. Owszem, była rozdrażniona, ale w żadnym wypadku nie zaniepokojona. Dlatego też bez wahania nacisnęła klamkę.
W drzwiach ujrzała sylwetkę mężczyzny, lecz nie widziała jego twarzy – na korytarzu było zupełnie ciemno. Tylko blada poświata pochodząca od telewizora w kuchni rzucała trochę światła na postać stojącą w drzwiach.
Gość, wbrew oczekiwaniom Doroty, nie przemówił.
– Mogę coś panu pomóc..? – zapytała niepewnie, ale grzecznie, mimo, że jej irytacja sięgała już zenitu.
– Panie, po coś pan przyszedł? – zapytała prosto z mostu. – Nie widzi, że film oglądam?!
Wtedy usłyszała za plecami głos:
– Mamo, kto to…?
„Nie twój skretyniały chłopak, z którym puszczasz się co wieczór pod delikatesami”, pomyślała z irytacją.
– Nikt do ciebie.
Na korytarzu rozbłysło światło, włączone przez jedną z jej córek. I wtedy zobaczyła twarz niezdecydowanego gościa, a raczej to, co już od dawna trudno było nazwać twarzą, a teraz było już w stadium zaawansowanego rozkładu. Jakby na potwierdzenie tego faktu, z jednego pustego oczodołu do drugiego przepełzła defiladowym krokiem dżdżownica. Strzępy skóry wisiały na popękanej czaszce, jakby nie mogąc się zdecydować czy już odpaść, czy może jeszcze nie. Tylko wydatna szczęka trzymała się dzielnie reszty ciała, gotowa do użytku.
Dorota stała metr od zwłok i nie mogła pojąć, jakim prawem one stoją metr od niej. W głowie, w której nie ostygły jeszcze wspomnienia ostatniej sceny „M jak miłość”, przerażenie mieszało się z osłupieniem. To odrętwienie miało ją dużo kosztować.
W momencie, gdy z ust kobiety miał już wyrwać się krzyk przerażenia, dało się słyszeć tylko stłumiony warkot. Stojący dotychczas nieruchomo trup rzucił się na nią z impetem i energią, o którą nikt by go nie podejrzewał. Dopadłszy, objął kościstymi dłońmi tak, jak chłopak obejmuje swoją dziewczynę. Jednak, nie wspominając faktu, że oboje na takie amory byli już za starzy (a zwłaszcza on), jego celem nie były usta Doroty, ale jej krtań. Krew trysnęła ciepłym strumieniem, gdy żółte zęby wbiły się w szyję kobiety. Niedoszły krzyk przerażenia nie miał szans wydostania się z ust ofiary.
Za to szanse miały jeszcze usta córki, stojącej kilka metrów dalej, przyglądającej się w nie mniejszym osłupieniu całej scenie. Teraz widziała trupa w całej wątpliwej okazałości. Stał pochylony, wpijając się w szyję jej matki. Jego ubranie wisiało na nim, mocno nadgryzione zębem czasu. Prawdopodobnie była to kiedyś marynarka, ale stopień jej zniszczenia już dawno przekroczył punkt krytyczny.
Zombie puścił wreszcie ciało kobiety, które z trzaskiem osunęło się na podłogę, by jeszcze przez kilka chwil dogorywać pośród jęków i konwulsji. Ruszył teraz w stronę córki, zataczając się jak pijany. Poczuła duszny zapach rozkładającego się mięsa, który przyprawił ją o mdłości.
– Zostaw mnie! – miało to zabrzmieć groźnie, ale dziewczyna zdając sobie sprawę ze swego beznadziejnego położenia, nie potrafiła nadać głosowi wiarygodności. – Zostaw, proszę… – szlochała coraz ciszej.
Z kuchni wybiegła siostra, zaniepokojona podejrzanymi odgłosami, dobiegającymi z korytarza.
– Co jest, film się wam skończy! – weszła z impetem na korytarz, niemalże wpadając na zbliżające się ciało. Była dużo bardziej rozgarnięta od matki i siostry – z miejsca przystąpiła do krzyczenia, pomijając nieefektywną fazę przerażenia i osłupienia. Nie miała jednak szans ze względu na miejsce, w którym się znalazła. Stała w zasięgu ręki napastnika, który jednym, potężnym uderzeniem powalił ją na podłogę. Kolejne ciało z trzaskiem padło na posadzkę, tuż obok skulonej teraz na podłodze siostry.
Dziewczyna jakby teraz dopiero uświadomiła sobie, że negocjacje nie na wiele się zdadzą i przeszła do niezdarnych prób użycia siły. Wyglądały one jednak żałośnie, biorąc pod uwagę, że ograniczały się do machania na oślep rękoma, w dodatku z zamkniętymi ze strachu oczami.
Trudno było stwierdzić, która z postaci pozostałych na polu bitwy wyglądała teraz bardziej niezdarnie.
W tym momencie z sąsiedniego pokoju dobiegł okrzyk Szpakowskiego, oznajmiający zdobycie gola przez którąś z drużyn. Nie zagłębiając się nadmiernie w proces myślowy trupa, stojącego teraz nad dziewczynką, można było zauważyć, że wpadł w konsternację, słysząc dobiegające zza ściany odgłosy meczu. Powoli obrócił głowę w kierunku, z którego dobiegały znajome dźwięki, jakby starając się nie strącić czaszki z cienkiej, pomarszczonej szyi. Znów spojrzał na skuloną na podłodze dziewczynkę, której zapał już nieco osłabł. Już tylko sporadycznie machała rękoma, jak gdyby profilaktycznie. Nadal jednak obawiała się otworzyć oczy.
Zombie był w wyraźnej rozterce. Stał tak jeszcze chwilę, rozdarty wewnętrznie między chęcią skonsumowania młodego, jędrnego ciała, a nieodpartą pokusą obejrzenia meczu, kto wie od jak dawna!
W końcu jednak męska natura zwyciężyła.
Stwierdzając zapewne, że skoro dziewczę tak wytrwale siedzi na podłodze, to tak szybko sobie nie pójdzie, skierował swoje trupie ciało w stronę telewizora.
Paradoksalnie, bierność młodej kobiety dała jej teraz jeszcze jedną szansę, co w tej opowieści chyba nie zdarza się często.
Wśród własnego, nieustającego szlochu usłyszała kroki napastnika, by po chwili stwierdzić, że cichną gdzieś w głębi domu. Zdecydowała się otworzyć oczy i to, co ujrzała przez łzy, na zawsze zapadło jej w pamięć. Ciała obu bliskich jej kobiet leżały w nieładzie tuż przed nią.
Zebrało jej się na płacz, który z trudem powstrzymała, świadoma tego, że pozostało jej tylko działać.
Przez głowę przemknęła pocieszająca myśl, że oto udało jej się odstraszyć groźnego napastnika.
Jak widać wyciąganie wniosków nie było jej mocną stroną, ale nie trzeba było geniuszu, by zdać sobie sprawę, że to już ostatnia szansa na ucieczkę.
Podniosła się pospiesznie i ruszyła przez korytarz ku otwartym drzwiom, przez które sączyło się mroźne, grudniowe powietrze.
Stała już na progu, gdy z głębi domu dobiegł ją głos ojca:
– Panie, co pan?! Panie, kurwa, panieeeeee…!!! – Potem już tylko znajomy czytelnikowi, stłumiony trzask. I cisza.
Wybiegła z domu, otulona w chłodny płaszcz wieczornej mgły.
I wtedy usłyszała dobiegające zewsząd krzyki. Sąsiedzi wybiegali z domów. Pośród nich krążyły bestie w czarnych marynarkach. Zdawało jej się, że widziała jakąś postać ubraną nawet w długą, ciemną suknię.
Okrutny żart, terroryści, inwazja…? A może Sąd Ostateczny…? Ta ostatnia ewentualność odbiła się echem w głowie dziewczyny, razem z dobiegającymi zewsząd krzykami przerażonych ludzi. Jej ulica, i jak się zdawało cała okolica, stały się sceną potwornej rzezi, jakby żywcem wyjętej z taniego, kiczowatego horroru.
A jeśli nawet – to co…? Narrator gniewnie zapytuje, cóż złego jest w tanim, kiczowatym horrorze? Ról się w życiu nie wybiera, więc uciekaj, dziewczyno, póki jeszcze możesz. Drugich szans w horrorach marnować po prostu nie wypada…

Pani Świński ledwo usłyszała pukanie do drzwi. Właśnie oglądała z córką „M jak miłość”, chociaż myślami była już parę domów dalej, u Waldka. Tego dnia przed południem spotkał ją, siedzącą przed domem i powiedział, żeby przyszła wieczorem. Nie miała najmniejszej ochoty odmawiać, zważywszy, że jej mąż od trzech miesięcy był w Niemczech, a dla niej trzy miesiące to zdecydowanie za długo. No, może trzy tygodnie – wcześniej już Zenek i Zdzisław zapraszali ją do siebie. W każdym razie, tak pogrążona była w ekscytujących rozważaniach na temat najbliższej przyszłości, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że ktoś puka do drzwi.
Jej córka, Halina, nie miała zamiaru otwierać, w ogóle rzadko ruszała się z miejsca, a syn Damian gdzieś znowu polazł. Padło więc na nią.
Wstała powoli i ociężale, ruszając w stronę drzwi. Gdy je otworzyła, po dłuższej szarpaninie z zacinającym się zamkiem, zdziwiona była tym, co ujrzała – nie mniej chyba niż chwilkę wcześniej pani Dorota, leżąca teraz na podłodze na drugim końcu miasteczka.
Przed jej drzwiami stała całkiem pokaźna grupa osób, wyraźnie czymś podekscytowanych. Jedni gestykulowali, inni wołając coś, próbowali przekazać nieczytelne na razie informacje.
Tuż pod drzwiami stały dwie miejscowe nauczycielki. Pani Świński znała je, ponieważ Wałecka uczyła jej syna, nie wspominając już o fakcie, że w Wielichamowie znali się wszyscy.
– Coś się stało? – zapytała niepewnie. W pierwszej chwili pomyślała, że jej synek zatłukł kogoś kijem, z którym wychodził parę godzin wcześniej, ale nauczycielki uspokoiły ją, mówiąc:
– Stało się coś strasznego. Proboszcza zabili…
Pani Świński kamień spadł z serca, jednak stwierdziła, że nie ma co się z tym zbytnio afiszować.
– To straszne…. – wydusiła z siebie. – Jak to się stało?
Teraz Zawistnicka przejęła inicjatywę, przekrzykując ludzi stłoczonych za nią:
– To podobno ten Sławek, co to zaginął wczoraj. Basia Dobrzycka widziała wszystko i mówi, że to on.
Pani Świński dopiero teraz dojrzała postać kruchej blondyneczki, skuloną gdzieś pośród tłumu.
– Przyszliśmy cię ostrzec, bo możliwe, że on tu jeszcze gdzieś grasuje – powiedziała Wałecka. – Przyłącz się do nas, to będziesz bezpieczniejsza. Idziemy dalej, mówić ludziom, co się stało…
Cholera, a co z Waldkiem, pomyślała Pani Świński. Przez dłuższą chwilę ważyła w myślach wszystkie za i przeciw. W sumie to ksiądz niewiele ją obchodził, przynajmniej przestanie ją co miesiąc odwiedzać „po kolędzie”. Ale z drugiej strony – tyle osób przyszło. Co sobie pomyślą, jeśli nie pójdzie z nimi? Ostatecznie Waldek poczeka, a jak szybko się uwiną to może jeszcze zdąży do niego pójść.
– Oczywiście – powiedziała w końcu – pójdę po dzieci i zaraz do was dołączymy.
I w tym właśnie momencie, kiedy poświęcając swój niespożyty temperament w imię reputacji miała wejść do domu, by zawołać córkę, kątem oka zobaczyła syna, który wyłonił się zza zakrętu. Szedł w cieniu, jakby chcąc pozostać niezauważonym, z długim kijem w ręce. Poczuła, że coś jest nie tak.
Podążając za wzrokiem Pani Świński, spostrzegawcza Zawistnicka również dojrzała zbliżającą się postać. Nie wiedziała jednak, kim jest uzbrojony człowiek, chowający się w cieniu.
– Ktoś idzie! – zawołała, przekrzykując wszystkich, prosto w ucho Wałeckiej.
Grupa uciszyła się na krótką chwilę, a odgłosy podekscytowania zastąpiła pełna napięcia cisza. Moment wyczekiwania trwał jednak bardzo krótko – już po chwili wrzawa wybuchła na nowo, ze zdwojoną siłą.
Młody Świński miał nadzieję, że nikt go nie zauważy. Bał się, że ktoś dowie się o tym, co stało się w drodze na Manhattan.
Starał się, by nikt go nie zauważył, ale teraz, gdy ujrzał grupkę stojącą pod domem jego matki, jego serce zamarło.
A więc wiedzieli. Ktoś wygadał. Któryś z tych cholernych mięczaków nie wytrzymał presji i zakapował. Tylko który? Pieniaczyk chyba nie, więc może Pierwotnicki. Tak, to mógł być on. Świeże jeszcze wspomnienia zawirowały po raz kolejny w jego głowie. Moment, gdy bił kijem nieszczęsnego dzieciaka i przerażenie, gdy zorientował się, że to nie domniemana bestia, ale zwykły bachor, który akurat biegł tamtędy nie wiadomo skąd i po co. Przypomniał sobie jak pod osłoną uderzeń i zamieszania wywołanego walką, oddalił się na bezpieczną odległość, by z ukrycia obserwować dalszy bieg wydarzeń. Schował się w pobliskich krzakach i czekał. Nie musiał czekać długo. Doskonale słyszał, bardziej niż widział to, co wydarzyło się potem. Konsternację chłopaków, zabójstwo matki dzieciaka. Tyle mu starczyło. Powoli oddalił się z miejsca zbrodni, pozostawiając za sobą nawołujących go kumpli. Jego sytuacja była niewiele lepsza niż ich – był tam z nimi, to on wpadł na pomysł polowania. Wbrew pozorom siedział w tym po uszy.
A teraz nadszedł koniec jego przerażającej przygody. Wnioski nasuwały się same. Ktoś sypnął, a obława Wielichamowian przyszła po niego, żeby zaprowadzić go na policję.
Stanął w miejscu kilka metrów od grupki rozwścieczonych mieszkańców. Nagle chłód wieczoru dał się mocno we znaki. Poczuł, że się trzęsie. Kij wypadł mu z ręki.
Nie wiedział, co powiedzieć – uciekać czy zostać… Oczy grupy wbite były w niego.
– To nie ja! – krzyknął nagle. – To naprawdę nie ja… Przysięgam, że to oni!
Dziwna deklaracja chłopaka zaskoczyła zgromadzonych. Jednak znów niezwyciężona w dostosowywaniu się do nowych sytuacji okazała się Zawistnicka. Niezależnie od okoliczności zawsze umiała grać swoją rolę, odnosząc w dodatku korzyści. Tak jak teraz:
– Wiemy Damianku, spokojnie… – powiedziała delikatnie. Sama nie rozumiała jego dziwnego zachowania, lecz cokolwiek mogło być w nim podejrzanego, musiało ustąpić nadrzędnemu celowi, który Zawistnicka miała do zrealizowania. – Wiemy, że to Sławek to zrobił – dodała bardzo zdecydowanie, wyraźnie akcentując słowo „wiemy”.
Reszta grupy od początku sprawiała wrażenie biernego tłumu i teraz również nie zajęła żadnego stanowiska odnośnie wypowiedzi nauczycielki. Wałecka, nie grzesząca refleksem, przysłuchiwała się całej scenie w zdziwieniu, a katechetka powoli sama zaczynała wierzyć w to, co jej wmówiono. Zawistnicka była tego wszystkiego doskonale świadoma – inaczej nie odważyłaby się na tak zdecydowaną wypowiedź.
Świński był, co zrozumiałe, równie zaskoczony jak reszta zgromadzonych mieszkańców. Ale z drugiej strony, był ulepiony z tej samej gliny co Zawistnicka i chociaż dużo młodszy i w gruncie rzeczy szczerze przerażony, też miał swoją rolę do odegrania, a stawka była dla niego wystarczającą motywacją.
– Tak… – zaczął niepewnie, ale jego głos szybko nabrał pewności. – Tak, to był on…
Nie miał pojęcia, o czym była mowa. Czuł, że rozmowa oddala się od tematu zabitego dzieciaka, ale nie wiedział, w jakim kierunku zmierza. Stąpał po bardzo cienkim lodzie, jednak po reakcji tłumu wywnioskował, że bluff był udany.
– Widziałeś..? – teraz Dobrzycka odezwała się jakby z niedowierzaniem. Sama chciała uwierzyć w to, co ponoć widziała.
Ostatnie wahanie, ostatni głęboki oddech..
– Tak…. Widziałem… – wyrzucił z siebie chłopak. Dlaczego nikt nie pyta mnie o kij, pomyślał. Ale rozmyślania przerwał mu okrzyk Zawistnickiej:
– Widział! – „Proszę Państwa”, dodałaby najchętniej. Nauczycielka przywodziła na myśl prokuratora, który właśnie w pięknym stylu wygrał proces. Wystąpiła o krok do przodu. Brakowało tylko sali sądowej i sędziego. Ale teraz to ona była oskarżycielem, sędzią i świadkiem w jednej osobie. Z trudem powstrzymywała uśmiech satysfakcji, rodzący się w kąciku ust.
– Biedny proboszcz… – dodał ktoś z dotychczas biernej grupki.
– Tak – podjął jakiś mężczyzna o przepitym głosie. – Trzeba znaleźć dzieciaka nim znów kogoś zabije!
To był młyn na wodę nowopowstałej spółki Zawistnicka – Świński.
– Tylko gdzie go szukać? – zawtórował jakiś kobiecy głos.
– Może ukrywa się u swojego ojca! Gdzie indziej miałby iść?!
Tylko jedno zostało jeszcze do dopowiedzenia. Zawistnicka poczuła jednak niepokój. Nie tak to miało wyglądać. Miała nadzieję, że jej przeczucia są mylne, ale tok myślenia ludzi był oczywisty:
– Idźmy do pałacu i dorwijmy ich!
Kolejne gniewne okrzyki zabrzmiały w zimnym, grudniowym powietrzu. Ludzie, idąc od domu do domu, napędzając się wzajemnie w bezmyślnej furii, ruszyli przez mgłę w stronę parku, by tam wymierzyć sprawiedliwość. Grupa rosła z każdym mijanym domem, każdym gniewnym mieszkańcem Wielichamowa. Brali ze sobą kije, widły, noże.
Małe miasteczko potrzebowało wroga. I szczęśliwym zrządzeniem losu jeden właśnie im się trafił.

część druga
horror

VII
Robiło się coraz chłodniej. Mgła grubym płaszczem okrywała miasteczko, jakby chcąc schować je przed światem. Chroniła hermetycznie zamkniętą społeczność przed chaosem i niebezpieczeństwami płynącymi z zewnątrz. Panował tu swoisty ład, ludzie chodzili od dawna utartymi ścieżkami, każdy od początku do końca grając swoją rolę. Wieczorna cisza kołysała do snu wszelkie wyrzuty sumienia, zasłaniając drobne grzeszki kurtyną zapomnienia. Co wieczór uspokajała mieszkańców, rozciągała granice ich miasteczka do granic całego świata.
Lecz tego wieczoru duszna, nerwowa atmosfera unosiła się nad Wielichamowem, gęstniejąc z każdą chwilą, zapowiadając nadchodzące zmiany. Mgła nie dawała już ukojenia. Przynosiła dezorientację i zagubienie. W wieczór taki jak ten można było zgubić się nawet we własnych myślach. A jeśli nie miało się zbyt dużo swoich, podążało się za myślami innych, rozbudzając uśpioną dotąd gdzieś głęboko w duszy miasteczka bestię chaosu.

Cegła nie miał ani sił, ani ochoty wdawać się w dziką orgię na cmentarzu. W innych okolicznościach zapewne ochoczo podążyłby za kolegami, w końcu to zawsze jakieś urozmaicenie. Pewnie poszliby we dwóch ze Sławkiem. Jednak Sławka nie było, a uciążliwe i nerwowe poszukiwania odebrały Cegle siły i zapał.
Wrócił do domu. O dziwo w tej części miasteczka mgły nie było wcale, powietrze było mroźne, lecz czyste.
W mieszkaniu na piętrze jednego z trzech identycznych bloków górujących nad ulicą Stalową nie było nikogo. Doszedł do wniosku, że rodzice jeszcze nie wrócili od lekarza. Wyjechali z miasta i nie zanosiło się na ich rychły powrót. Szkoda, stwierdził sam do siebie, nalewając herbaty do czarnego kubka z napisem „unclefucker”, może zainteresowałyby ich najnowsze rewelacje. Chłopak nie wierzył w opowieści o krwiożerczych zombie, poza tym był zbyt zmęczony, by zastanawiać się głębiej nad znaczeniem tych nowinek, nawet jeśli głosiłby je sam papież.
Pomimo tego pewien niewytłumaczalny niepokój czaił się jednak w jego głowie, sprawiając, że wolał zapalić wszystkie światła w domu i w stanie gotowości czekać na dalszy rozwój wypadków. Wieczór wydawał mu się dziwny. Czuł, że gdzieś w mroku czai się jakaś anomalia – epicentrum zagrożenia, do którego nikomu nie udało się jednak jeszcze dotrzeć. Nabierając sił, nabierał też obaw, zastanawiając się czy dobrym pomysłem jest zostawać w domu. Nerwowo chodził po mieszkaniu, zaglądał od jednego pokoju do drugiego, wyglądając za okna. Nie mógł wyjść, nie powiadamiając rodziców o sytuacji, która nawet, jeśli nie trupio – niebezpieczna, mogła okazać się w jakiś sposób groźna.
Po przejściu paruset metrów wszerz i wzdłuż niewielkiego mieszkania, trochę ochłonął. Wiedział już, co jest mu potrzebne do całkowitego uspokojenia. To, co zawsze – stara, wysłużona luneta i piętnaście minut wpatrywania się w gwiazdy.
Jednak tym razem gwiazdy nie miały przynieść mu ukojenia. To, co dojrzał na tle grudniowego nieba nad Wielichamowem tylko zwiększyło jego niepokój.

W czasie, gdy wydarzenia w tak zwanym „centrum” nabierały tempa, a konfrontacja z nadchodzącym z północy złem zdawała się być nieunikniona, Manhattan po raz pierwszy w historii nie był w tyle za resztą miasteczka. Tu walka rozgorzała najwcześniej.
Otóż, gdy część mieszkańców nie miała jeszcze zielonego pojęcia o nadchodzącym niebezpieczeństwie, grupa dziewięciu odrażających postaci wypełzła z cienia bloków, by przerzedzić nieco populację tej części Wielichamowa.
Główna droga, bo trudno ją było nazwać ulicą, dzieląca Manhattan na dwie części, wiodąca dalej już tylko przez pola ku odległej cywilizacji, była jak zwykle pusta. W ten zimowy, nieprzyjemny wieczór mieszkańcy nie mieli zamiaru odbywać pieszych wędrówek, zwłaszcza, że w domach trzymały ich starym zwyczajem losy rodziny Mostowiaków.
Ożywione ciała nie napotkały więc przeszkód. Głośno wyjąc, jakby chcąc sprowokować mieszkańców do wyłonienia się z bloków, przy akompaniamencie odgłosów własnych trzaskających kości, rozdzieliły się i wkroczyły na klatki schodowe ludzkich twierdz.
Grupę pięciu truposzy, którzy weszli wschodnim wejściem, czekała niespodzianka. Ze schodów dochodziły bowiem odgłosy niewiele różniące się od tych, które wydawali oni sami. Jednak źródło dźwięków nie miało nic wspólnego z anemicznym warkotem żywych trupów. Wręcz przeciwnie. Jakaś bardzo żywiołowa blondyneczka najwyraźniej szukała czegoś w spodniach stojącego nad nią chłopaka. A że spieszyło jej się bardzo i obie ręce okazały się niewystarczające w tym zabiegu, pomagała sobie ustami. Chłopakowi sprawiało to niewątpliwą przyjemność i to właśnie od niego pochodziły nieartykułowane dźwięki, dzięki którym pięciu truposzy poczuło się bardziej swojsko.
Na dłuższą metę jednak żaden nie miał zamiaru przyglądać się wyczynom pary nastolatków. Ruszyli więc po schodach w stronę nieświadomej niczego, zaabsorbowanej sobą pary.
Mimo najszczerszych chęci bezszelestnego zbliżenia się do dzieciaków, truposzy zdradził intensywny zapach.
– Co tak śmierdzi?! – jęknęła dziewczyna, przerywając swoje gorączkowe prace ręczne i z krzywą miną spoglądając najpierw w rozpięty rozporek chłopaka, a potem pytająco na niego.
Odpowiedź jednak przyszła sama w postaci dżentelmenów w marynarkach. Byli jakieś trzy metry od nich, zbliżając się nieubłaganie. Młodzi nie mieli szans na przebicie się w dół, na zewnątrz. Zostało tylko uciekać w górę lub ewentualnie schować się do któregoś z mieszkań.
Dziewczyna była jednak w zbyt wielkim szoku, by się na coś zdecydować, a chłopak w swym rozkojarzeniu okazał się być jeszcze bardziej bezbronny. Pierwszy z napastników chwycił go za głowę tak mocno, że ofierze zrobiło się ciemno przed oczyma. Rzucił chłopaka za siebie, na pastwę towarzyszy. Z ust nastolatka wyrwał się przeraźliwy krzyk, który jednak ucichł tak nagle, jak się pojawił, kiedy ciało chłopca znikło w kłębowisku ciemnych, podartych marynarek.
Dziewczyna rzuciła się na napastnika, podejmując próbę obrony. Zatrzymała się jednak w pół kroku. Z bliska rozpoznała w rozkładającej się twarzy znajome rysy.
– Tato…? – wyrzuciła z siebie. Teraz była bardziej zdziwiona niż przerażona i trudno jest określić, co wprawiło ją w większą konsternację – czy fakt, że jakiś śmierdzący trup przyszedł z kolegami ją zabić, czy to, że trup okazał się być jej zmarłym ojcem, czy może to, że nakrył ją na zajęciach, o które żaden tatuś nie chciałby podejrzewać swojej córeczki.
Zombie nie miał takich rozterek. Gdy w blondyneczce rozpoznał swoją córkę, wpadł w szał. Z przeraźliwym wyciem odwrócił się i zrobił to, co każdy tatuś na jego miejscu, żywy czy martwy.
Rzucił się w tłum swoich towarzyszy, próbując wydobyć ciało chama, który dobierał się do jego córki, mimo że de facto było dokładnie na odwrót. W końcu dokopał się do młodzieńca, który leżał na pół przytomny z odgryzionym uchem i licznymi ranami na ciele. Rozwścieczony ojciec zaczął okładać łobuza pięściami. W położeniu chłopaka ciosy wymierzone z pięści w twarz były najprzyjemniejszym, co mogło go spotkać ze strony śmierdzących truposzy. Jednak właśnie taki sposób wymierzenia kary rozgniewany tato uznał za najodpowiedniejszy i nie naszym zadaniem jest kwestionowanie ojcowskich metod wychowywania nieprzyzwoitego nastolatka.
Jego towarzysze pozostając z pustymi rękoma, skierowali się po pozostawioną bez opieki córkę. Gdy jednak wgryźli się już w jej młode, ciepłe mięso, otworzyły się jedne z drzwi i ukazała się w nich tęga kobieta z olbrzymim wałkiem w ręce.
Już miała coś powiedzieć, rozwścieczona hałasem, przeszkadzającym jej – w czym…? Tak jest! W oglądaniu „M jak miłość”!
Jednak widok połączony z mało ożywczym zapachem powstrzymał ją od wszelkich komentarzy. Zdobyła się tylko na mało oryginalne:
– Pomocy!
Trupy, widząc przeciwnika tak pokaźnych rozmiarów zawahały się, lecz nie na długo. Ociekające świeżą krwią bestie skoczyły do gardła pani z wałkiem, pozbawiając ją życia w mgnieniu oka.
Tymczasem z innych mieszkań zaczęli wychodzić na klatkę schodową kolejni zaniepokojeni i zirytowani mieszkańcy. To był raj dla zombie, którzy krążąc po mieszkaniach, kolejno rozszarpywali zaskoczonych i przerażonych mieszkańców bloku.
W końcu, gdy wnętrze klatki schodowej zaczęło przypominać mało profesjonalną wersję rzeźni dla lokatorów ze „Skeczu o architektach”, trupy opuściły budynek, zostawiając za sobą spływające krwią schody i porozrzucane niedbale ciała.
Pogoń za ofiarami przeniosła się teraz na zamgloną, piaszczystą drogę, wiodącą w poprzek Manhattanu. Mimo, że otwarta przestrzeń dawała ludziom niewątpliwie większe szanse na przeżycie, panika i absolutny brak koncepcji w kwestii kierunku ucieczki sprawiały, że trupy przy minimalnym wysiłku mogły nadal zbierać krwawe żniwo. Była ich tylko garstka, jednak nikt nie próbował stawić im czoła. Lata leżenia w ziemi nadały naszym bohaterom wygląd, wzbudzający widocznie duży respekt. Niektórzy próbowali ostrzegać sąsiadów, ratować swoich znajomych, jednak w ogólnym zamieszaniu tylko potykali się o siebie nawzajem i padali na ziemie, a nim zdołali wstać, stawali się ofiarami bestii.
Część tych, którzy zdołali uniknąć śmierci, pobiegła w stronę miasta. Inni skierowali się na otwarte pole, byle jak najdalej od makabrycznych wydarzeń. Niektórzy postanowili pozostać na miejscu – sparaliżowani strachem chowali się po kątach, psich budach i opustoszałych domach, licząc, że bestie już tam nie wrócą. Ale one wracały. Pozostając same na polu wątpliwej chwały, trupy rozkoszowały się zwycięstwem. Doskonale wiedziały, że druga, znacznie liczniejsza fala ich towarzyszy nadciąga z północy i że niedługo całe Wielichamowo przypominać będzie nieszczęsny Manhattan.
Poza krwawymi zabiegami na mieszkańcach, zombie łupili, co się dało. Dla czystej przyjemności plądrowali mieszkania, szopy i garaże, rozkoszując się niehamowaną przez nikogo możliwością destrukcji.
Jeden z nich, w miarę świeży i żywiołowy nieboszczyk, zawędrował do wspomnianej dużo wcześniej szopy pana Tomiaka, który szczęśliwym dla siebie trafem zdołał uciec. Tam natknął się na wyjątkowo atrakcyjny dla siebie przedmiot. Znalazł bowiem nową, niemal nieużywaną piłę łańcuchową. Dzięki temu, że przed kilkoma miesiącami złożono go do ziemi jako trzydziestoletniego mężczyznę, po śmierci zachował zadziwiająco dużo wigoru. Bez problemu podniósł piłę i pociągnął za łańcuch. Narzędzie (broń?) odpowiedziało przyjemnym warkotem. Nieboszczyk uśmiechnął się pod nosem, jako że był jeszcze szczęśliwym posiadaczem warg. Zadowolony z siebie i swego łupu opuścił szopę, dołączając do reszty wesołych kompanów, znużonych już nieco dziełem zniszczenia, powoli kierujących się w stronę miasteczka.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.