powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Marsylianka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
XXII.
Mer Damiens był świetnie przygotowany. Patrzył prosto w aparaty fotograficzne i kamery. Mówił twardo i z wielką pewnością siebie. W sposób spójny, prosty i dobitny wyłożył nową inicjatywę władz miasta podważenia restrykcji stanu wyjątkowego oraz wyliczył priorytety, na których według niego powinny się skupić samorządy wszystkich pięciu szczebli.
Dziennikarze, z początku nastawieni sceptycznie, po chwili zaczynali rozumieć, co tak naprawdę znaczy to przemówienie – rozpoczyna się kampania wyborcza i mer właśnie zaczynał grę va banque, wypowiadając wojnę największemu zwolennikowi stanu wyjątkowego – prefektowi Kaunitzowi, reprezentującemu w tym regionie rząd centralny. Koniec podziału na strefy wpływów. Za kilkanaście dni jeden z nich będzie trzymał w ręku samorząd trzeciej części kraju, a drugi będzie mógł się już tylko zająć pisaniem pamiętników. Napięcie i temperatura wyraźnie rosły.
– Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z tego, że pana inicjatywa łamie ustawę o stanie wyjątkowym? – zaatakował dziennikarz z prawicowego dziennika „Le Telegramme de Marseille”, popularnie zwanego LTM. Nie było tajemnicą, że redaktor naczelny LTM był bliskim sojusznikiem i przyjacielem prefekta.
– Wojna skończyła się ponad pół roku temu – ripostował Damiens. – Nie licząc naszych stref okupacyjnych, ostatni żołnierze francuscy już dawno wrócili do domów. Nie grożą nam zamieszki ani niepokoje społeczne, nie grozi nam terroryzm. Grozi nam za to autorytaryzm władz centralnych. Ja tylko mówię na głos to, o czym myślą wszyscy obywatele. Pora, by stan wyjątkowy przeszedł do historii. Pora, by władze centralne przekazały władzę z powrotem tam, gdzie być powinna – w ręce obywateli.
– Jest pan pierwszym z polityków, który publicznie podnosi tę sprawę – powiedziała reporterka z „Le Progres”. Ten centrolewicowy tygodnik od dawna publikował artykuły niechętne utrzymywaniu stanu wyjątkowego.
– Politycy przestali się wsłuchiwać w głos obywateli. Uważam, że najwyższy czas, by wyborcy pokazali palcem drzwi tym, którzy zapomnieli, co znaczy słowo demokracja.
– Ma pan na myśli kogoś konkretnego? – prowokacyjnie spytała reporterka. I tak wszyscy wiedzieli o kogo chodzi, ale chcieli, by Damiens wprost powiedział nazwisko swego wroga.
Damiens zawahał się przez sekundę. Stałem za nim i widziałem, jak siedzący po jego lewej stronie Manny ścisnął go za łokieć, dodając mu odwagi.
Damiens przełknął ślinę.
– Tak. Moja kampania skierowana jest przeciw dyktatorskiej polityce prefekta… prefekta Kaunitza.
Przez salę przeszedł szmer cichych komentarzy.
Damiens, gdy raz się przełamał, szybko nabrał wigoru i zdecydowania. Walił otwartą dłonią w stół i improwizując, wynajdował coraz to nowe argumenty za swoim projektem. Ku wielkiej satysfakcji dziennikarzy z gazet centrowych i lewicowych, nakrzyczał na agresywnego reportera z LTM, wyliczając mu dowody na niekonsekwencję i fałsze Kaunitza. Flesze trzaskały jak błyskawice w czasie wiosennej burzy. Konferencja trwała o trzydzieści minut dłużej, niż zakładał nasz scenariusz maksymalny. Skończyła się lekko po 15.00, w sam raz, by dziennikarze zdążyli jeszcze zadzwonić do swoich redakcji i zarezerwować dużo miejsca na pierwszych stronach piątkowych wydań.

XXIII.
Czy to z braku innych ważnych informacji, czy z powodu tego, że Damiens jako pierwszy z liczących się polityków podniósł sprawę zakończenia stanu wyjątkowego, sprawa nabrała wielkiego rozgłosu. Relacje z konferencji poszły na pierwszych stronach wszystkich wydań regionalnych oraz w tych gazetach ogólnokrajowych, których redakcjom chciało się dla „sprawy” przesiedzieć całą noc i przeredagować gotowe już wydania. „Le Liberation” dało temat na pierwszą stronę, a „Le Figaro” i „Le Monde” na trzecią. Na ironię zakrawał fakt, że najbardziej zachłysnął się tematem komunistyczny „L’Humanite”, wychwalając człowieka, który przecież doszedł do władzy dzięki centroprawicy, głosującej na mundur, który wtedy jeszcze nosił.
Zwolennicy Kaunitza dali się zaskoczyć i minęła doba, nim przeszli do nieskoordynowanej kontrofensywy. Tylko LTM zdążył zamieścić w piątek artykuł oskarżający Damiensa o populizm, sianie niepokojów społecznych oraz podkopywanie bezpieczeństwa narodowego. Biuro prasowe prefekta wydało kilka oświadczeń, ale nie ukazały się one w prasie aż do poniedziałku. Telewizja też je zignorowała, bo jak tu zmontować materiał o oświadczeniu prasowym, zwłaszcza, że była zarzucona taśmami z porywającego wystąpienia Damiensa, które puszczano przez weekend w każdych wiadomościach – w niedzielę także w telewizji ogólnokrajowej.
W niedzielę po południu Manny zadzwonił do „Le Progres” i poprosił ich, by za pieniądze z funduszy Ratusza, ale w swym imieniu, przeprowadzili sondaż opinii publicznej. Wyniki nadeszły koło 20.00, wykazując spadek przewagi Kaunitza nad Damiensem. Wyszło 45% – 40% odpowiednio dla każdego z nich, przy 15% niezdecydowanych lub deklarujących poparcie dla innych kandydatów.
W Ratuszu strzeliły korki od szampanów. Ku wielkiej uciesze Damiensa, Manny zaśpiewał kilka sprośnych piosenek po hebrajsku. Sabine piła wino, jakby to była herbata i w końcu zaczęła nawet próbować mu wtórować, wywołując wielkie salwy śmiechu. Nawet ponury Herzog kiwał lekko głową w rytm piosenek Manniego, trzymając w ręku malutki kieliszek koszernej wódki. Wszędzie walały się piątkowe gazety, gdzie na pierwszych stronach zawzięty Damiens dźgał palcem w stronę dziennikarza z LTM.
Manny w kilka godzin nieźle się wstawił i przez chwilę bałem się nawet, czy nie zacznie gadać o moich nocnych wyprawach, ale gdy mu się uważnie przyjrzałem, zorientowałem się, że choć śpiewał i wrzeszczał na cały głos, tłukł kieliszki i skakał po krzesłach, wcale nie był aż tak pijany, jak by się to mogło wydawać. Ani razu się nie zachwiał ani nie potknął. A Sabine, choć siedziała, chwiała się na krześle niczym pianistka w czasie koncertu.
Dobra zabawa trwała do około drugiej w nocy. Wtedy właśnie zdarzyły się dwie rzeczy niemal na raz. Po pierwsze, Herzog odebrał telefon, po czym w trzydzieści sekund wyprowadził z sali niemrawo protestującego Damiensa. Minutę później z hukiem otworzyły się drzwi i do sali weszło dwóch mężczyzn w marynarkach, bez krawatów oraz w długich, szarych płaszczach. Za nimi szło pięciu żandarmów oraz dwóch cywilów z aparatami fotograficznymi. Ci ostatni natychmiast rozbiegli się po sali, pstrykając wszystkim w twarze.
Manny, mimo że sporo wypił, natychmiast stawił czoła intruzom.
– To zamknięte przyjęcie. Proszę wyjść – zagrodził swoim ciałem drogę mężczyznom w cywilu.
Stojący z przodu niższy mężczyzna w płaszczu machnął skórzanym portfelikiem z legitymacją.
– Major Rachefort oraz porucznik Millan z Bezpieczeństwa – powiedział tonem Napoleona Bonaparte. Nie zrobiło to jednak wrażenia na Mannim, który bez wahania ruszył do twardego jak stal kontrataku:
– Jeśli o mnie chodzi, możesz być nawet Jezusem Chrystusem z apostołami. Znam prawo tego kraju. Pokaż zezwolenie sędziego na rewizję z dzisiejszą datą, koleś, albo wyjdź nim zdążę dojść do telefonu i zadzwonić do twojego zwierzchnika.
– Jestem komendantem Bezpieczeństwa na region Prowansji. Nie mam zwierzchnika.
– Synu, w tym kraju każdy ma zwierzchnika – zgasił go Manny. – A twoim jest prefekt oraz Wiceminister Spraw Wewnętrznych do Spraw Służb Policyjnych i Specjalnych. Tak się składa, że w gabinecie obok mam niebieski telefon, który łączy bezpośrednio z Paryżem. Albo zobaczę zezwolenie sędziego z dzisiejszą datą, albo zacznij zbierać na ogłoszenia w rubryce „Szukam pracy”.
– Ależ spokojnie. Po co te nerwy? To nie jest rewizja – Rachefort lekko się cofnął. – Jestem tutaj w celu dokonania zatrzymania.
– Aha, a ci reporterzy weszli tutaj przypadkiem?
– Nie znam tych ludzi – Rachefort skłamał patrząc Manniemu prosto w oczy.
– Hej! – Manny wydarł się na fotografów myszkujących po Sali. – Jeśli choć jedno zdjęcie stąd pokaże się w jakiejkolwiek gazecie, wytoczę wam taki proces cywilny, że do końca życia będziecie jedli suchy chleb z pomidorami! I to osobiście wam, gamonie, a nie waszym gazetom!
– To czcze pogróżki – odciął się Rachefort. – To jest gmach użytku publicznego, można go fotografować od wewnątrz, ile się chce.
– Merostwo jest otwarte od dziewiątej do siedemnastej – powiedział twardo Manny. – Teraz mamy drugą w nocy. Panowie, zapamiętałem wasze twarze. Opublikujcie cokolwiek, a będziecie tego żałować do końca życia.
– Pan im grozi? – zaciekawił się Rachefort. – To jest karalne.
Manny spojrzał mu ciężko w oczy.
– Nie igraj ze mną, synu, na moim boisku – powiedział powoli. – Wygłaszałem mowy przed Sądem Najwyższym więcej razy, niż ty prałeś tę brudną koszulę, którą masz na sobie.
Rachefort mimowolnie spojrzał na swoją koszulę, tracąc tym samym kontakt wzrokowy z Mannim. Buc nabrał się na starą sztuczkę – opuszczając wzrok jako pierwszy, tracił część pewności siebie i stawiał się na przegranej pozycji.
Rachefort podniósł wściekły wzrok i wodził nim po sali. Zatrzymał go na mnie. Wytrzymałem jego spojrzenie i uśmiechnąłem się.
– Moriarty? – spytał komendant. – Mick Moriarty?
Przyznaję, że dałem się zaskoczyć.
– To ten – powiedział do żandarmów, którzy natychmiast mnie otoczyli, chwytając za ramiona z obu stron. – Jesteś zatrzymany.
– Chwilę! – zaprotestował Manny. – Co to za gestapowskie metody? Gdzie nakaz zatrzymania?
– Nie muszę go mieć. On nie ma obywatelstwa, a w tym kraju, mimo wariackich pomysłów waszego szefa, nadal panuje stan wyjątkowy. Wynieść go stąd.
– Jaki jest zarzut? – nie ustępował Manny.
Rachefort zrobił minę rzymskiego tryumfatora.
– A jak pan myśli? Podpalenie depozytu sądowego i zniszczenie dowodów procesowych.

XXIV.
Przez kilka chwil ciekawiło mnie, czemu z bezpieki przyszło ich dwóch, skoro cały czas mówił tylko Rachefort. Ale moja ciekawość szybko została zaspokojona. Drugi ponurak, ten Millan, okazał się być całkiem niezły w biciu zatrzymanych w czasie przesłuchania.
Manny potrzebował ośmiu godzin, by dotrzeć do Prezesa Sądu Okręgu. Chociaż Bezpieczeństwo mogło mnie trzymać nawet i tydzień bez przedstawiania formalnych zarzutów i właściwie do końca życia już po przedstawieniu zarzutów, Manny w godzinę przekonał Prezesa, by wypisał nakaz tymczasowego zwolnienia za poręczeniem osobistym. Trzymając ten nakaz w ręku, kolejną godzinę wykłócał się z Rachefortem, grożąc mu wszelkimi możliwymi konsekwencjami służbowymi. Ale Rachefort i tak ustąpił dopiero wtedy, gdy Manny już trzymał w ręku słuchawkę niebieskiego telefonu i poprzez Wydział Prawny MSW czekał na połączenie z sekretarzem wiceministra w Paryżu, z którym, jak Rachefort szybko zauważył, Manny był na „ty”.
Przez cały ten czas Millan, ponury kumpel Racheforta, trzymał mnie przywiązanego do krzesła w piwnicy o ścianach z czerwonej cegły i podłodze wysypanej piaskiem, nakłaniając mnie do przyznania się do winy. Przez pierwsze trzy godziny zadowolił się biciem otwartą dłonią po twarzy, potem sięgnął po książkę telefoniczną (bardzo skuteczny sposób – boli jak cholera, a nie zostawia śladów), no i wreszcie chłostę kijem w stopy i nogi.
Przez cały ten czas udało mi się nie odezwać ani słowem. Nie, że jestem taki twardziel, po prostu nie chciałem prowokować faceta. Miałem nadzieję, że może sobie pomyśli, że nie znam francuskiego, czy coś w tym stylu, i postanowi zaczekać na tłumacza. Jednak efekt był chyba wręcz odwrotny – facet trochę się zapominał i w chwili gdy Rachefort kazał mu mnie odwiązać, zaczynał już wspominać coś o wstrząsach elektrycznych.
Bo długotrwałej chłoście nie bardzo mogłem chodzić. Millan musiał mnie więc przytrzymać w drodze do samochodu Manniego, co wykorzystał, by mi jeszcze zwichnąć ramię.
– Niedługo znów się zobaczymy… – mruknął, gdy rzucił mnie na siedzenie niczym worek wełny. Będę czekał na ten moment niecierpliwie ze łzami w oczach, odpowiedziałem w myślach.
Manny długo upewniał się, że nic nie powiedziałem.
– Słyszałem, że oni potrafią wyciągnąć wszystko z każdego – powiedział. – Wiesz, że tam, gdzie teraz są koszary Bezpieczeństwa, przed wojną Legia Cudzoziemska przesłuchiwała powstańców algierskich?
– Doprawdy? – wyraziłem uprzejme zdziwienie, starając się rozmasować obite nogi.
– Pewnie. Takie rzeczy, jak rozcinanie języka, szlifowanie zębów pilnikiem do metalu, wiercenie dziur w kolanach i łokciach, wszystko to było na porządku dziennym.
– Jak widać, zachodnia cywilizacja robi postępy – mruknąłem. – Teraz tylko ładują ci kijem po nogach. Może zaskarżymy ich o odszkodowanie i podzielmy się po połowie? Ostatnio strasznie cienko u mnie z kasą.
– Ha! – zaskandował Manny. – Niestety! Najlepsze jest to, że to jest legalne. Zgodnie z prawem o stanie wyjątkowym, umiarkowany nacisk fizyczny na podejrzanego jest dopuszczalny, o ile nie prowadzi do trwałego okaleczenia.
– Cholera, a już miałem nadzieję chociaż na parę tysięcy…
– Nie żartuj sobie – mruknął Manny. – Zgarną cię jeszcze raz i znów pobiją przy pierwszej okazji, i będą tak robić, póki nie trafią na jakiś trop w sprawie tego spalenia.
– Aż tak im zależy?
– Pewnie. Na tylnym siedzeniu jest gazeta, rzuć okiem. Coś się zaczyna ruszać.
Spróbowałem się odwrócić, ale skrzywiłem się tylko z bólu. Wykręcone stawy nie pozwoliły mi sięgnąć ręką do tyłu.
– Może po prostu mi opowiedz – mruknąłem.
– Notowania prefekta spadły o cztery punkty i teraz idziemy z nim łeb w łeb. Hasło zniesienia stanu wyjątkowego poparły lewicowe związki zawodowe przemysłu ciężkiego z Marsylii, Nicei, Salin-de-Giraud oraz La Ciotat, które do tej pory stały po stronie Kaunitza. Pojutrze jest zjazd rad pracowniczych kolei. Jeśli i one poprą Damiensa, skoczymy w górę o kolejne trzy, cztery punkty.
– O cholera, ale fajnie – mruknąłem, udając zainteresowanie.
– Pewnie, że fajnie – ekscytował się Manny. – Paryż ogłosił już oficjalnie, że wybory są za tydzień, a Kaunitz nie ma haka na mera. Jeśli nie wyskoczy z czymś nowym, naprawdę możemy go pokonać.
Z wielką chęcią kontynuowałbym tę miłą i pouczającą rozmowę, gdyby nie fakt, że akurat wtedy zemdlałem z bólu i osłabienia.

XXV.
Lekarz, do którego zawiózł mnie Manny, strzelił mi dwa zastrzyki przeciwbólowe i obwiązał bandażem pokryte fioletowymi plamami siniaków nogi, bardziej dla efektu psychologicznego, niż dla rzeczywistego skutku.
– Nie jest źle – powiedział wesoło, wręczając mi jakąś maść ziołową. – Mały szok pourazowy, ale to drobnostka. Jeszcze kilka lat temu, gdy wyprowadzali przesłuchiwanych z koszar Legii, musiałem zszywać pęknięte przepony czy kombinować z aluminiowymi wstawkami do złamanych kolan. A pan nie ma nawet najmniejszego złamania. Nogi za kilka dni przestaną boleć, a stawy też szybko przestaną dokuczać. Proszę w miarę możliwości mało chodzić i starać się nie podnosić rąk powyżej linii ramion.
Manny zapłacił z własnych pieniędzy, bo ja nie miałem przy sobie już żadnych pieniędzy.
– Podwieźć cię do twojego hotelu? – spytał.
– Dzięki. A propos, jeśli dziś nie zapłacę rachunku, nie będę już miał swojego pokoju w hotelu – mruknąłem.
– Aj waj, ja się pytam, czy ty musisz ciągle wyciągać ode mnie forsę? – skrzywił się Manny, tracąc na chwilę ogładę francuskiego prawnika.

XXVI.
Następnego dnia Manny miał do załatwienia parę spraw w terenie u popierających mera ludzi z władz kilku kantonów wokół Marsylii, wziął mnie więc ze sobą dla towarzystwa.
Był już wczesny wieczór, gdy wróciliśmy do merostwa. Na parkingu stało parę biało-niebieskich radiowozów i duża ciemna limuzyna – ta sama, którą Rachefort wiózł mnie na przesłuchanie do koszar.
Manny zaklął i wyskoczył z wozu.
– Zaczynają nas nękać – wysyczał przez zęby, biegnąc w stronę wejścia.
– Dowodów w ten sposób nie znajdą – powiedziałem.
– Ale mogą zastraszyć Damiensa. Przecież wiesz, że jest wrażliwy na atmosferę zagrożenia fizycznego. Jeśli wybiją go z rytmu, może coś chlapnąć przed kamerami, zacznie się jąkać czy tam zrobi coś innego, czego nie będziemy mogli odkręcić.
Sytuacja była kryzysowa, przyjechaliśmy dosłownie w ostatniej chwili. Sabine nie było, wyjechała agitować na zjeździe pracowników kolei. Herzoga też nie było, zajmował się swymi tajemniczymi sprawami za miastem. Pracownicy merostwa biegali w panice w kółko jak wystraszone kurczaki, spełniając wszystkie życzenia policjantów i otwierając im wszystkie drzwi i szafki.
Manny działał z lodowatą kalkulacją hierarchii celów. Chwycił mnie za ramię i wymijając bez słowa gliniarzy, ruszył w stronę swojego gabinetu. Zastał w nim Racheforta, przeglądającego jego notatki. Manny oczekiwał czegoś takiego, ale mimo to, na widok oficera Bezpieczeństwa na sekundę zamarł. Jego twarz nabrała czerwieni wozu strażackiego.
– Precz! – ryknął jak zraniony tygrys. – Wyjść, natychmiast!
Rzucił się, by wyrwać Rachefortowi kartki z rąk. Oficer z ironicznym uśmiechem pozwolił mu na to, choć wiem, że miałby na tyle refleksu, by cofnąć rękę.
– To jest przestępstwo! – krzyczał Manny. – Nie ma pan zezwolenia sędziego! Złożę skargę!
– Nie ma pan podstaw – powiedział spokojnie Rachefort. – Pana pracownicy byli na tyle uprzejmi, że sami nam otworzyli, gdy ich o to poprosiliśmy.
– Nie mieli prawa! – krzyczał Manny. – To mój gabinet i tylko ja…
– Nie wnikam w organizacyjne sprawy Ratusza – Rachefort wzruszył ramionami. – Wiem tyle, że mi otworzono ten gabinet, gdy o to poprosiłem. Skargę proszę wnieść na osobę, która mi otworzyła.
Położyłem Manniemu rękę na ramieniu.
– Uspokój się – powiedziałem szeptem. – On chce cię sprowokować.
Manny spojrzał na mnie kątem oka.
– My tu gadamy, a reszta gliniarzy patroszy nam cały budynek – dodałem.
Manny wziął kilka głębszych oddechów. Gdy odezwał się ponownie, jego głos dźwięczał twardo, jak stalowy młot uderzający o kowadło.
– Nie powtórzę tego trzeci raz. Proszę natychmiast opuścić mój gabinet. Ktokolwiek pana wpuścił, niniejszym cofam jego decyzję.
Ten nagły powrót opanowania u Manniego rozczarował Racheforta. Mógł przeciągać pyskówkę, ale wobec wyraźnego, jednoznacznego polecenia, musiał zareagować.
Wyszliśmy z gabinetu razem z Rachefortem. Manny w pośpiechu zatrzasnął drzwi, zamknął je na klucz i zostawiając komendanta na korytarzu, pobiegł po schodach na górę, ciągnąc mnie za kurtkę.
– Nie wygonisz reszty? – spytałem.
– Potem! Potem! – powiedział, przeskakując po dwa stopnie. – Papiery to jedno, teraz ratujmy Damiensa!
Na szczęście ani policjanci, ani Bezpieczeństwo, nie odważyli się wejść do gabinetu mera. Jednak ten, słysząc hałasy na niższych piętrach, i tak nieźle się przestraszył. Był sam i chodził nerwowo po swym gabinecie z szeroko otwartymi oczami i nerwowo bawił się trzymanym w ręku ołówkiem. Na nasz widok na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi, a potem zniecierpliwienia.
– Co tu się dzieje, do cholery!? Co to za wrzaski! – zawołał piskliwym od zdenerwowania głosem.
Manny pozwolił mu przez minutę wykrzyczeć się i wyładować swój stres, po czym przybrał pozę skruszonego pokutnika.
– Przepraszam, Cesar. Myślałem, że szybciej wrócę. Nie sądziłem, że się odważą – udając pokorę, Manny przyjął na siebie gniew mera, co z kolei dodało merowi odwagi. Z jego oczu zniknął wyraz bezsilności i paniki.
– Co oni sobie wyobrażają!? – Damiens powoli nabierał bojowego animuszu. – Już ja dobiorę się im do dup! Nazwiska! Manny, ja chcę, byś pospisywał ich wszystkich z nazwisk!
Siedzieliśmy z Damiensem, póki piętnaście minut później nie zjawił się zziajany Herzog. Zostawiwszy mera pod jego opieką, Manny ruszył oczyszczać merostwo z gliniarzy i Bezpieczeństwa. Atmosfera wśród personelu nadal była bliska paniki, ale Manny szybko opanował sytuację. Trzymając w ręku ustawę o policji, dekret o stanie wyjątkowym oraz zatwierdzony rozporządzeniem Prezydenta Republiki statut ustroju Miasta Marsylii wprost emanował teraz spokojem, pewnością siebie i asertywnością. Jeśli udawał, naprawdę powinien dostać za ten występ Oskara. Pięć minut potem, ścigani przez obficie rzucane cytaty z wszystkich trzech aktów prawnych, przedstawiciele władz zmyli się, jak niepyszni.

XXVII.
Manny zadzwonił do Sabine i oddał słuchawkę merowi, chcąc odwrócić jego myśli od incydentu pomyślnymi wiadomościami ze zjazdu związków zawodowych. Zostawiwszy intensywnie wypytującego się o szczegóły mera, wrócił ze mną do swego gabinetu. Teraz, uważnie wertując w myślach listę wszystkich możliwych służb mundurowych, szukał kogoś, kto mógłby eskortować Damiensa do domu.
– Policja oraz Bezpieczeństwo odpadają, są na sznurku Paryża, czyli również prefekta Kaunitza.
– Teoretycznie rzecz biorąc, jeśli ich poprosimy o ochronę dla mera, nie mogą odmówić.
Manny machnął niecierpliwie ręką.
– Przecież tu nie chodzi o prawdziwą ochronę, bo fizycznie nic Cesarowi nie grozi. Ale jeśli zostawimy go sam na sam z twardogłowymi od Kaunitza, złamią go psychicznie w trzydzieści minut. Już oni wiedza, jak to robić.
– Kontrwywiad? – podsunąłem.
– Szaleniec! – żachnął się Manny. – Funkcjonariusze DST prędzej zgłoszą się wszyscy na ochotnika do Algierii, niż zgodzą się osłaniać pierwszego polityka, który publicznie zdeklarował się jako zwolennik zniesienia stanu wyjątkowego.
– To może paru listonoszy? – zażartowałem. – Też mają mundury.
Manny skrzywił się, ale nic nie odpowiedział. Chwilę chodził powoli w kółko po gabinecie, po czym podszedł do telefonu.
– Właśnie dlatego lubię cię mieć pod ręką – powiedział. – Masz absurdalne poczucie humoru, ale jakoś potrafi mnie to zainspirować.
– Naprawdę zadzwonisz po listonoszy? – zdziwiłem się.
– Prezes Sądu Okręgowego to mój przyjaciel ze studiów. Tak między nami mówiąc, jego dziadek od strony matki był Żydem – powiedział, wertując czarny notesik, wyciągnięty z zamykanej na klucz szufladki i wybierając numer. – Jean-Pierre! – zawołał do słuchawki. – Jak miło cię słyszeć! Jak żona?… Tak a propos, słyszałem, że podobno także młodszy syn zdaje w przyszłym roku na aplikację?… U mnie byłoby miejsce… Słuchaj, wybacz, że dzwonię o tak późnej porze, ale może mógłbym cię prosić o przysługę? Masz może do pożyczenia na jeden dzień paru tych swoich kurierów z policji sądowej? No wiesz, tych, co zazwyczaj eskortują wasze urzędowe przesyłki?… Dwóch by mi w zupełności wystarczyło!… Nie, na pewno najwyżej na dwadzieścia cztery godziny… Jestem pewien… Dzięki, Jean-Pierre, jesteś prawdziwym przyjacielem. Aha, no tak, zapomniałbym! Mógłbyś, proszę, upewnić się, że będą w mundurach? Nie, broń nie jest konieczna.
Manny załatwił nam do ochrony mera dwóch kurierów policji sądowej, jedynej chyba służby mundurowej we Francji niezależnej od prefektów regionalnych i od wspierającej ich centralnej władzy wykonawczej w Paryżu. Policja sądowa podlega służbowo tylko swemu koordynatorowi, którego z kolei mianuje Prezes Sądu Okręgu. Czyli niejaki Jean-Pierre, zupełnym przypadkiem bliski kumpel Manniego.
Dwóch umundurowanych funkcjonariuszy służby kurierskiej policji sądowej Sądu Okręgu Marsylii plus Herzog, uspokoiły Manniego.
– Na razie to wystarczy, a do jutra coś się wymyśli – mruknął, gdy samochód z merem i jego improwizowaną ochroną zniknął za zakrętem. Chwilę potem spojrzał na mnie z ukosa.
– Prawdę mówiąc, może i ty powinieneś z nimi jechać?
Gorąco zaprotestowałem.
– Padam z nóg – powiedziałem, zgodnie z prawdą. –Jeśli natychmiast nie złapię ośmiu godzin snu, runę na twarz tutaj, na chodniku.
Manny kazał się jeszcze chwilę prosić, ale ostatecznie zwolnił mnie z obowiązków do godziny dziewiątej rano. Widząc, że jestem naprawdę w proszku, zawołał nawet dla mnie taksówkę i zapłacił z góry za kurs.
Do motelu miałem nieco ponad godzinę szybkiego marszu, ale samochodem, opustoszałymi nocą ulicami, jechało się tylko jakieś dziesięć minut. Całe szczęście, bo mobilizując resztki siły woli, udało mi się nie zasnąć przez ten krótki czas. I dlatego nie zaskoczyli mnie, gdy taksówkę, jadącą powoli przez Jedenastą Dzielnicę, zatrzymały dwa radiowozy. Od tyłu, blokując ewentualną próbę ucieczki, drogę zajechała nam znana mi doskonale czarna limuzyna.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.