 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wypuszczono mnie dwa dni później. Z celi wyprowadził mnie Manny prosto w objęcia Damiensa i na flesze reporterów. Damiens był w doskonałym nastroju i w pełni wykorzystywał okazję, jaką dawało mu to publiczne wystąpienie w czasie ciszy wyborczej. – Jestem tu jako osoba prywatna – zaznaczał dziennikarzom. – Po prostu cieszę się, że mój przyjaciel Miki, notabene oficer odznaczony medalami za ofiarną służbę Francji, został oczyszczony z zarzutów, jakie postawiły przed nim kręgi związane z wiadomymi siłami politycznymi. Manny uśmiechał się i prowadząc mnie za ramię w stronę samochodu, odpowiadał za mnie na pytania zadawane przez dziennikarzy. – Pan Moriarty jest jednym z wolontariuszy, którzy pracowali dla pana mera w czasie kampanii wyborczej. Zapewne zauważyli państwo, że środowiska weteranów w większości popierają nas i pan Moriarty jest tego świetnym przykładem… Dziesięć lat wzorowej służby, a oni taką świnie podkładają… No jak to jacy „oni”? Niech pan się spyta kolegów. Manny pamiętał, by nie atakować bezpośrednio prefekta. Inaczej cała historia odpadłaby z jutrzejszych wydań jako prowadzenie kampanii w czasie ciszy wyborczej. – Chryste, jeśli nie będą dodawać tej historii do encyklopedii jako przykładu na znaczenie zwrotu „przekucie klęski w zwycięstwo”, to emigruję do Urugwaju! – sapnął Manny, gdy wreszcie znaleźliśmy się przy samochodzie. Ale cóż, oskarżenie było szmaciarsko przygotowane. Musieliście wygrać – kręcił nosem. Chyba nie do końca spodobała się biegłość, jaką wykazał Herzog na sali sądowej, miejscu, które do tej pory Manny rezerwował jako swoje terytorium. – Jedźcie przodem! – powiedział do Herzoga, który usiadł na fotelu kierowcy. – Nie czekamy na Damiensa? – spytałem. – Nie poganiajmy go. Ma rzadką okazję pojawić się w gazetach w czasie ciszy wyborczej. Odwieziemy go potem z Sabine drugim samochodem. Usiadłem z tyłu i odprężyłem się. Herzog ruszył w stronę bramy. – Dzięki, stary – powiedziałem z wdzięcznością do Herzoga. – Bez twojej pomocy siedziałbym teraz na pokładzie samolotu do Boliwii. – Nie ma sprawy – mruknął tamten. – Pogadamy jeszcze o tym, ale potem. – Ale żeby Millan był twoim człowiekiem wśród ludzi Bezpieczeństwa… – byłem zachwycony. – Sam partner Racheforta. Strzał w dziesiątkę. – Hmm… – mruknął Herzog, nie podejmując tematu. – A propos, co z nim? – Wyszedł za poręczeniem. Wytoczyli mu mały proces, ale odbędzie się po wyborach. – Aaa, no to dobrze. Ukręci się sprawę raz, dwa… – Hmm… Chwilę jechaliśmy w milczeniu. Przy Alei La Cabienne skręciliśmy w prawo, na południe, zamiast w lewo. Nie jechaliśmy do Ratusza. Dwadzieścia pięć minut później zatrzymaliśmy się na Rondzie Prado, wśród drzew parku przy Pałacu Kongresowym. – Chodź – kiwnął na mnie Herzog. Wyszedłem z samochodu. Herzog poprowadził mnie w głąb parku i zatrzymał się przy fontannie. Nasze przybycie było obserwowane. Po chwili spośród drzew zaczęły wyłaniać się sylwetki. Najpierw dwie, trzy, potem jeszcze parę… Po dłuższej chwili grupka liczyła już ponad trzydzieści osób. Powoli gromadzili się ci z oficerów Bezpieczeństwa, którzy wcześniej służyli w Korpusie. Wśród nich dostrzegłem zarówno Florentino jak i Millana. Millan podszedł do mnie i podał mi rękę. – Bez urazy za te przesłuchania, co? – powiedział. – Nie poznałem cię wtedy u A.C. Pięknie mnie załatwiłeś, już mi chcieli czaszkę drutować. Chyba jesteśmy kwita. – Jasne. A wtedy to był raczej przypadek… – uścisnąłem jego rękę. – Jeszcze minuta, i ja też nadawałbym się tylko do reanimacji. – Chłopaki, wyobraźcie sobie, facet załatwił mnie tubką pasty do zębów! – zawołał rubasznie. Kilku z zebranych zarechotało, ale raczej z grzeczności. Atmosfera była zbyt poważna na żarty. Florentino podszedł do Herzoga. – Rachefortowi wystarczyły dwie minuty, by zdecydować się na wyrzucenie z Bezpieczeństwa jednego z nas i wytoczenie drugiemu procesu opartego o kłamliwe dowody, a mogącego zakończyć się długoletnim wyrokiem lub deportacją. To pan wybronił Moriarty’ego i wyciągnął Millana z aresztu. Od miesięcy pomaga nam pan też wyciągać kolegów z obozów. Wiemy również, że pana polityk chce otworzyć obozy i nie upiera się przy kryteriach narodowych przy formowaniu nowego Bezpieczeństwa. Włoch spojrzał na kolegów. – Mówię to w imieniu nas wszystkich. Nie ma dla nas innego kandydata na komendanta Bezpieczeństwa niż pana. Deklaruję lojalność wobec pana, pułkowniku Herzog. Kapitan Florentino, Trzecia Eskadra Lotnicza Korpusu. – Porucznik MacMillan. Druga Półbrygada Lekka Korpusu. – zasalutował stojący obok mnie były partner Racheforta. Jego głos nabrał sprężystości i siły, gdy podawał swą starą jednostkę i gdy po raz pierwszy od dawna wymawiał pełne swoje nazwisko, nie musząc już skrywać już obcego pochodzenia. Wyglądało to, jakby Herzog przyjmował defiladę. Każdy z oficerów podchodził, salutował lub podawał Herzogowi rękę, wymieniając swe nazwisko i ostatni przydział służbowy. – Major Basil, Druga Samodzielna Kompania Logistyczna Korpusu. – Podporucznik Bren, Czwarta Półbrygada Spadochronowa Korpusu… I tak dalej, i tak dalej. Może kiedyś w ten właśnie sposób średniowieczni hrabiowie przyjmowali hołd lenny od rycerzy? Ja również nie zawahałem się, gdy nadeszła moja kolej. – Kapitan Moriarty, Trzecia Eskadra Lotnicza Korpusu. Nikt nie podawał swego kraju pochodzenia. Nigdy nie byliśmy bardziej Francuzami niż wtedy.
Herzog nie wziął mnie z powrotem do Ratusza. – Zostaniesz z Florentino – powiedział. – Zarzuty oddalono, ale coś się zawsze może znaleźć, a po co dawać Rachefortowi pretekst do wejścia na trybunę z ponownym aresztowaniem ciebie? – Ponowne aresztowanie? – skrzywiłem się. – A niby za co? – A za kolor oczu – głos Herzoga nabrał stanowczości. – Albo może gdy ochłonie, zada sobie parę oczywistych pytań, na przykład skąd wziąłeś ten motocykl, którym pojechałeś pod magazyn, albo czy gdyby założyć na ciebie ten niby twój kombinezon, to czy by rozmiarem pasował na ciebie. Stropiłem się. Cholera, racja. Jak się tak zastanowić, to coś by się tu jeszcze na mnie znalazło. – Florentino zajmie się tobą. – Zajmie się? Zastrzelisz mnie i zakopiesz w lesie, spasiony makaroniarzu? – odwróciłem się, by spytać przyjaciela. – To pomysł zdecydowanie wart refleksji – Włoch wyszczerzył zęby. – Ale na razie wepchniemy cię do aresztu. W podziemiach Fortu St. Laurent już wycyganiliśmy od wojskowych osobny korytarzyk na nasze cele. – St. Laurent… Tam jeszcze nie byłem. – Podróże, podróże, pod krąg polarny… – zaśpiewał fałszywym głosem Florentino. – Edith Piaf. Nie byłeś, no to będziesz. Niniejszym wlepiam ci czterdzieści osiem pod zarzutem, eee, naruszenia przepisów imigracyjnych. – Jakich przepisów? – Masz przy sobie paszport? – No co ty, pewnie, że nie mam. Ani przy sobie, ani w ogóle. Ty też nie masz. – Nie marudź. Nie masz, czyli zatrzymujemy cię na dwie doby do wyjaśnienia. Mamy stan wyjątkowy, wiesz? Herzog tymczasem zniknął między drzewami, za którymi stał samochód – A mówiłem ci już o tym, że udało mi się chwycić przez Czerwony Krzyż kontakt do podporucznik Nadii? – zagadywał Florentino – Pamiętasz, to ta z Boliwii. – Ty to tylko o amorach… No i co u niej? – Siedzi w obozie przejściowym pod Montpellier. Wysłałem jej pocztówkę – wyszczerzył zęby. – I co, odpowiedziała? – Jeszcze, cholera, nie… – Wyślij drugą. Wiesz jak to teraz jest z pocztą. – Chyba trzeba będzie… A ta laska Racheforta, do której domu się wpakowałeś? Fajna jakaś? – Chryste, nie masz innych problemów? Odwal się ode mnie! – Nasz stary Rachefort chodził po ścianach, tak się wkurwiał. Wyobraź sobie, teraz śpi w koszarach jak my wszyscy. – I co, będziesz mi tak ględził przez dwie doby? To ja już wolę deportację do Boliwii. – Ooo, pan Casanova udaje, że nie kuma tematu… – Na starość stałeś się zrzędliwy. – He he… Na starość?! To ja ci powiem to, co od dawna wiadomo wszystkim wokoło: jestem dwa razy lepszym pilotem od ciebie! – Pilotem czego? Wycieczek chyba!
Dwa dni później odbyły się wybory do władz wszystkich pięciu szczebli samorządu terytorialnego. Damiens i jego ludzie, zgodnie z oczekiwaniami, zdobyli większość w niemal wszystkich gminach Prowansji, a także w kantonach i okręgach miejskich, zwłaszcza w samej Marsylii. Kaunitz zdobył lekką przewagę na szczeblu regionu i przez chwile wydawało się nawet, że może pozostać prefektem na kolejne pięć lat. Jednak przerażeni tą wizją komuniści odłożyli na chwilę swoje czerwone sztandary do szafy i za kulisami dobili targu z Damiensem, godząc się poprzeć w regionie zarząd mniejszościowy, choć do niego – ku wielkiej uldze Damiensa – nie weszli, chcąc pozostać w opozycji. Kaunitz zacisnął zęby i ruszył do Paryża domagać się jakiejś synekury u swych kolesi z rządu. Zniknął tym samym z Marsylii, a ja mogłem wreszcie wyjść na ulicę. Nowym prefektem regionu Prowansji został Damiens. Jako prefekt, automatycznie wszedł do Senatu Republiki i skrzyknąwszy grupkę zwolenników, wniósł o debatę nad projektem ustawy o zniesieniu stanu wyjątkowego. Rząd centralny zablokował wniosek pod pretekstem pierwszeństwa dla ustawy budżetowej, ale w gazetach natychmiast podniósł się krzyk o dyktaturze, stalinizmie, zamachu na wolę narodu, i tak dalej, i tak dalej. Słowem, życie polityczne w kraju toczyło się normalnie. Wszystko byłoby piękne i cudowne, gdyby nie to, że na naszym podwórku, Damiens, doszedłszy do celu, zaczął myśleć perspektywicznie. Zasiadł w Prefekturze w fotelu Kaunitza, w jego starym gabinecie, pokojarzył fakty, przeanalizował to i owo, porozmawiał z nowymi doradcami i tydzień później wydał okólnik wewnętrzny na temat planowanej organizacji Bezpieczeństwa. Dokument krążył wśród oficerów, czytających go z niedowierzaniem: Herzog miał być tylko jednym z trzech zastępców nowego komendanta Bezpieczeństwa. A komendantem miał zostać – Rachefort. – Na mnie się nie patrz – wzruszył ramionami Manny, który pokazał mi ten okólnik. – Od czasu gdy przeniósł się z Ratusza do Prefektury, nie mam już kontaktu z Cesarem. – Nie ty to pisałeś? – spytałem podejrzliwie. – Jaja sobie robisz? – wytrzeszczył oczy. – Miałbym proponować tego nazistę na szefa tajnej policji? Przecież pierwsze, co zrobi, to zacznie zbierać na mnie haki! – Wszyscy wiedzą, że większość oficerów nie zaakceptuje Racheforta jako komendanta – powiedziałem. – I o to chodzi – mruknął Manny. – Intencja jest chyba jasna – skłócić wewnętrznie Bezpieczeństwo. A jak myślisz, po co aż trzech zastępców? Jeden to i tak aż nadto. Damiens jest sprytny, po prostu nie chce hodować sobie nadzorców. – A niby czemu mielibyśmy ingerować w jego politykę? Manny roześmiał się. – Stary, jeśli jednego się nauczyłem w życiu, to tego, że władza robi z człowieka paranoika. Im masz więcej władzy, tym bardziej się o nią boisz. Nikt przed tym nie ucieknie. Rachefort wrócił do swego gabinetu w Prefekturze, skąd wyrzuciliśmy go zaraz po wyjeździe Kaunitza. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było ściągniecie pod gabinet tuzina funkcjonariuszy Bezpieczeństwa – wszystko byli żołnierze, ale z formacji narodowych. Drugą było ponowne wyrzucenie MacMillana, trzecią było wstrzymanie procedury mojego akcesu do Bezpieczeństwa, a czwartą zawieszenie Herzoga w obowiązkach. Jednym słowem: szykowała się konfrontacja. Szukaliśmy Herzoga, by omówić plan działania, ale nikt nie mógł go znaleźć.
Okólnik był tajny, ale czytało go tyle osób, że szybko wydostał się na zewnątrz. Prasa przedrukowała kilka cytatów i szybko trafiło to do najbardziej zainteresowanych: do zamkniętych w obozach przejściowych weteranów byłego Korpusu. Od czasów ogłoszenia wyborów panowała w nich świąteczna atmosfera i oczekiwania były naprawdę wysokie. Mówiono już nawet o prawie stałego pobytu. Ten i ów optymista wspomniał czasem nawet o obywatelstwie. Chociaż okólnik obiecywał otwarcie obozów i wprowadzał generalną zasadę preferencji dla weteranów Korpusu przy werbunku do Bezpieczeństwa, nazwisko Racheforta jako nowego komendanta wywołało ogromne rozczarowanie i rozgoryczenie. Nie pomogły mu też pierwsze decyzje, a zwłaszcza zawieszenie Herzoga w obowiązkach. Policja wzmocniła straż w obozach, ale i tak doszło do wybuchu: w dwóch niezależnych incydentach, weterani Korpusu z obozów przejściowych pod Montpellier oraz Nimes rozbroili straż i opanowali tereny wewnątrz ogrodzenia. Na region padł blady strach. Nagle sprawa zrobiła się głośna – przecież w Prowansji rozlokowano prawie dwadzieścia tysięcy weteranów, ludzi doskonale obeznanych z bronią i taktyką, a teraz rozgoryczonych i gotowych na wszystko! Jedna z gazet wyliczyła, że połączone siły wojska, żandarmerii i policji liczą w Prowansji około sześćdziesięciu tysięcy ludzi. Czy to wystarczy do stłumienia ewentualnej rebelii? W Paryżu rząd centralny zebrał się na nocnym posiedzeniu, a premier wystąpił w porannych programach radiowych, by oznajmić nowe stanowisko rządu. – Co ze stanem wyjątkowym? – spytał dziennikarz. – Sprawa stanu wyjątkowego nabrała teraz nowego kontekstu. Oczywiście, słuchamy głosu narodu i mieliśmy już dawno gotowy projekt dekretu o zniesieniu tej nadzwyczajnej sytuacji, ale nowe fakty i wydarzenia na południu udowodniły, że nieodpowiedzialna i demagogiczna polityka niektórych środowisk, dążących do budowania własnego interesu na gruzach bezpieczeństwa publicznego… Cała Marsylia słuchała tego wywiadu i dla wszystkich stało się jasne, że teraz Paryż prędzej potnie Wieżę Eiffla na żyletki, niż przepuści taką gratkę – bunty w obozach to idealny pretekst do utrzymania stanu wyjątkowego na kolejny rok, może nawet dłużej! – Jakie działania planuje podjąć rząd w związku z wydarzeniami w Prowansji? – pytał dalej dziennikarz. – Biorąc pod uwagę oczywistą niemożność obecnej administracji regionalnej do zapanowania nad sytuacją, rząd, wywiązując się ze swych konstytucyjnych obowiązków, rozważa wprowadzenie na tym terenie zarządu komisarycznego, złożonego z doświadczonych, szanowanych w regionie ludzi, do czasu opanowania sytuacji. Idealnym kandydatem byłby na przykład były prefekt, znany i rzetelny fachowiec… Niemal usłyszałem w swej wyobraźni, jak Damiens przewraca krzesło, zrywając się od swego biurka w prefekturze. Mówiąc wprost, premier oznajmił właśnie, że planuje dać mu kopniaka i na jego miejscu posadzić z powrotem Kaunitza! Damiens rzucił rozkaz opanowania sytuacji, więc Rachefort dwoił się i troił, mobilizował ludzi, ściągał posiłki, ale walił tylko głową w mur. Już w południe tego samego dnia dotarła do nas wiadomość o buncie w kolejnych trzech obozach: pod Niceą, Arles oraz pod Nizzą. Nizza znajduje się tylko kilka kilometrów od granicy włoskiej, i nie trwało długo, nim prezydencki dalekopis w Pałacu Elizejskim wystukał depeszę z Rzymu wyrażającą „zaniepokojenie” oraz grzecznie informującą o „możliwej konieczności rozważenia przesunięcia dodatkowych sił dla ochrony pogranicza”. Wściekły prezydent ominął premiera i zadzwonił bezpośrednio do prefekta Damiensa wrzeszcząc, że kurwa, koniec zabawy, kurwa, i że jeśli w ciągu jednej doby nie zostanie przywrócony porządek, to po pierwsze kurwa, dwie brygady spadochroniarzy już lecą na lotniska pod Marsylią, a w Le Havre właśnie zaczynają ładować czołgi na platformy kolejowe, a po drugie kurwa, niech pan już sprząta swoje biurko i, kurwa, robi miejsce dla zarządu komisarycznego, panie, kurwa, Damiens. Damiens po tej rozmowie nawet nie odłożył słuchawki. Postukał tylko palcem w widełki i kazał łączyć z Mannym. Manny dał mu jedyną dobrą radę, jaką mógł mu dać. I już po chwili każdy kto żyw w Prefekturze, szukał po całym mieście Herzoga.
Florentino przeszedł się korytarzem koszar, zbierając tych funkcjonariuszy, których znalazł w budynku. – Co się dzieje? – spytałem, zeskakując z pryczy. – Herzog wrócił. Jedziemy do Prefektury. – Znaleźli go? – spytałem, szukając butów. – Sam się znalazł. Udało się zebrać może dwunastu ludzi, po czym ruszyliśmy w stronę bramy, gdzie czekał na nas Herzog. A w rękach trzymał nie tylko paczkę fajek i bilety autobusowe. Wyglądało na to, że lista warunków jest już gotowa.
Damiens został uprzedzony o naszym przybyciu i ściągnął do siebie Racheforta. Ten przybył razem ze swymi ochroniarzami, w gabinecie było więc nieco ciasno. Rozmowę zaczął Rachefort. – Pułkowniku, baczność! – zawołał, waląc pięścią w stół. – Jako komendant, żądam wyjaśnienia…. – Zamknij się. – Herzog sięgnął do kieszeni po zapalniczkę. – Jestem na to zbyt zmęczony. Rachefort zerwał się z miejsca, a jego ochroniarze zrobili parę kroków do przodu. Nasza dwunastka też. Ten i ów od nas trzymał w kieszeni lub pod pachą jakąś pamiątkę z bardziej burzliwych czasów, nie zabrakłoby nam więc odwagi, gdyby Herzog wydał jakiś bardziej stanowczy rozkaz. Ale ten tylko otworzył paczkę Gaulloises i wystukał na blat papierosa. – Będę rozmawiał z panem, panie prefekcie – powiedział. – Nie tak się umawialiśmy. – Nie dam się szantażować – powiedział Damiens. – Wszyscy już wiedzą o telefonie od Prezydenta. Ma pan… – Herzog spojrzał na zegarek – siedemnaście godzin na stłumienie buntów weteranów z ośmiu obozów. – Pięciu – poprawił go mechanicznie Rachefort. Herzog skrzywił się nieznacznie. – Ośmiu. Dziś w południe Tulon, Lyon i Grennoble – powiedział po prostu. Damiens zbladł. W porcie Tulonu mieściła się wielka baza marynarki wojennej z gigantycznym arsenałem. Jeśli to prawda, wojskowi już pewnie z pianą na ustach walą pięściami w drzwi gabinetu prezydenta, by domagać się pozwolenia na zdecydowane działanie. Nie mówiąc o Włochach, którzy na informację o buncie w Tulonie od razu pomyślą o bezpieczeństwie swego kluczowego portu w Genui. Telefaks na linii Rzym-Paryż pewnie teraz rozgrzewa się do czerwoności. – Pan tego nie widzi? Przecież to jest prowokowanie wojny domowej i zagranicznej interwencji! – Damiens zwrócił się do Herzoga. O ile się nie mylę, to wtedy po raz pierwszy Damiens zwrócił się do Herzoga per „pan”. Miało tak już zostać na zawsze. – A pan z kolei nie rozumie przyczyn desperacji weteranów. Tu nie chodzi o to, że chcą, bym to ja został komendantem. Oni chcą, by nie został nim on – Herzog wskazał na Racheforta. – Wywołał pan wielkie oczekiwania i nadzieje swoimi obietnicami, a potem zniszczył je pan, mianując na komendanta tego faszystę. – Na Boga, przecież dotrzymam słowa! Wypuszczę weteranów z obozu, stworzę nową formację… – Z nim jako komendantem? – Herzog wskazał gestem głowy Racheforta. – Przecież pan zna jego poglądy na nasz temat. Kto z weteranów zaufa temu człowiekowi? Kto za nim pójdzie? Rachefort chciał coś powiedzieć, ale Damiens uciszył go niecierpliwym gestem, nawet nie patrząc na niego. Władza i sukcesy na pewno dodają pewności siebie, zauważyłem w myślach. Jeszcze parę tygodni temu Damiens dostawał ataku paniki na sam widok Racheforta. – I właśnie dlatego dałem mu trzech zastępców, w tym pana – powiedział do Herzoga. – Jasne. By nas wewnętrznie skłócić. Nie zgodzę się na służbę w czymś, co będzie drugim DST. Nie będę parawanem dla marionetkowej, osłabionej i niekompetentnej formacji. – A więc jednak szantażuje mnie pan?! – Niech pan nie wpada w histerię, panie prefekcie – powiedział zimno Herzog. – Tutaj nie ma dziennikarzy. Po prostu panu mówię, że nie przyjmę obecnych pana warunków. I tyle. Niech pan sobie szuka innego zastępcy komendanta. Damiens już układał w myślach ostrą ripostę, gdy do gabinetu zajrzała sekretarka. – Nie przeszkadzać, ważna konferencja – powiedział zirytowanym głosem Damiens. – Ale panie prefekcie, prezydent Republiki na linii… Herzog wstał. – Pewnie w związku z tym Tulonem. Niech pan rozmawia. Poczekamy na zewnątrz. Ruszyliśmy w stronę drzwi. Już przy drzwiach, Herzog odwrócił się i wskazał palcem na Racheforta, nadal siedzącego obok Damiensa. – Ty też. W podskokach. Rachefort spojrzał na Damiensa, jakby szukając obrony, ale ten tylko machnął pospiesznie ręką. Nikt nie lubi tłumu w gabinecie, w którym zaraz dostanie się drugi już w tym samym dniu telefoniczny opieprz od Prezydenta Republiki. A dla nas wypłynęła z tego dodatkowa informacja. Po pierwsze, jeśli do tej pory były jakiekolwiek wątpliwości, to teraz ostatecznie znikły – Herzog nigdy nie zgodzi się służyć pod rozkazami takiego oficera, jak Rachefort. A po drugie i najważniejsze, Herzog był w stanie zaakceptować Damiensa jako swojego cywilnego zwierzchnika. Pięć minut później Damiens wyszedł do nas na korytarz. W ręku trzymał dwie kartki. Pierwszą wręczył Rachefortowi, a drugą Herzogowi. – Zgoda – powiedział po prostu. – Jesteś komendantem. Racheforta odwołuję. Masz dwanaście godzin na opanowanie zbuntowanych obozów. Jeśli ci się nie uda, to potem moje zarządzenie straci moc, bo komisarze paryscy razem z Kaunitzem właśnie jadą taksówką na lotnisko w Paryżu, by złapać pierwszy samolot do Lyonu, a potem pociąg do Marsylii. – A czemu nie lecą od razu do Marsylii? – ktoś się zaciekawił. – Lotnisko już opanowały i zamknęły wojska rządowe – odpowiedział za Damiensa Herzog – Pierwszy Regiment Spadochronowy Piechoty Morskiej. – Zdąży pan? – spytał Damiens. Herzog wyciągnął papierosa, spokojnie zapalił go, i dopiero wtedy spojrzał na zegarek. – Zdążę. Pod warunkiem, że zezwoli mi pan, panie prefekcie, na przejęcie na dwanaście godzin całej cywilnej sieci łączności w Regionie. – Przecież nie mam prawa tego zrobić – Damiens zbladł. – Ależ ma pan. Mamy nadal stan wyjątkowy. – Ale po co? – niepokoił się nowy prefekt. – A jak coś popsujecie i miasto straci telefony? – Och, na pewno straci. Właśnie po to proszę, by je wyłączyć. Muszę uniemożliwić komunikację między tymi formacjami, które nie będą chciały nam pomagać. Radio można zagłuszyć, ale nie telefon. – Ale co z Giełdą? Co z portem? Trzeba będzie wszystko pozamykać! Co na to wyborcy? Prasa mnie ukrzyżuje! – Tylko na dwanaście godzin – Herzog zaciągnął się papierosem. – A do następnych wyborów całe pięć lat. Zdążą zapomnieć. Jak pan uważa, panie prefekcie. Pana decyzja. Zapadło milczenie. – Komisarze pewnie już rezerwują hotele… – mruknął niby do siebie Florentino. – A pierdolić to. Dobra. Niech pan robi co trzeba – machnął ręką Damiens.
Współpraca nowego komendanta Bezpieczeństwa z lokalną żandarmerią miała dosyć szorstki start. Herzog udał się do koszar za Placem Castellane, by wynegocjować helikopter, ale dowódca regionu zaczął kwasić o przepisach, o potrzebie konsultacji, i tak dalej, i kazał mu wrócić później. Taksówką nigdy w życiu nie obskoczylibyśmy ośmiu obozów w dwanaście godzin. No to po prostu rozbroiliśmy ich wartę i zabraliśmy żandarmerii ten helikopter. Strażnicy, rzecz jasna, od razu pobiegli się poskarżyć do swojego dowódcy, ten wykręcił numer najpierw do Prefektury, potem do kontroli lotów, wreszcie do wojsk ochrony przeciwlotniczej, ale usłyszał tylko głuchy sygnał – telefony w mieście były wyłączone. To po bardzo stanowczej rozmowie między świeżo przywróconym do służby porucznikiem MacMillanem a dyrektorem placówki, France Telecom poszło z nami na pełną współpracę i w lokalnej siedzibie France Telecom dwudziestu oficerów Bezpieczeństwa opanowało łącza, uniemożliwiając wszelkie połączenia. Cokolwiek by powiedzieć o MacMillanie – umiał przekonywać ludzi. Tymczasem my z Florentino kręciliśmy trochę nosami i oglądaliśmy śmigłowiec „pożyczony” od żandarmów. – Model Alouette III? To takie jeszcze są w służbie? – Chryste, przecież to nawet płóz nie ma, tylko koła… – wzdychał Florentino. – Nasz stary HU mógłby go prześcignąć nawet lecąc tyłem – wskazałem prędkościomierz. – Hej, panienki! – zdenerwował się Herzog, który już siedział w środku z zapiętym pasem. – Lecicie w końcu, czy mam znaleźć kogoś innego? – Nie no, dobra, dobra… – I po co te nerwy, i po co te nerwy… Rzecz jasna byliśmy w siódmym niebie, mogąc po raz pierwszy od ponad pół roku znowu usiąść za sterami helikoptera. Startowaliśmy bez mechanika i bez faceta z gaśnicą, który zazwyczaj stoi przy maszynie w chwili rozruchu silnika, dlatego byłem naprawdę delikatny przy kolejnych czynnościach startu. Ale seria Alouette to mimo wszystko dobre maszyny. Nie za duże i proste w budowie, a bardzo wytrzymałe i odporne na warunki otoczenia. Choć i owszem, także nie za szybkie. Powtarzaną tysiące razy procedurę startową znałem na pamięć. Pas bezpieczeństwa, przewód od radia, słuchawki, hełm. Startowaliśmy sami, więc odpadały czynności przeciwpożarowe i antykolizyjne. Florentino uniósł kciuk do góry i włączył komunikację pokładową. Otworzyłem przepustnicę. Zapłon! Silnik wysoko jęknął. Minutę czekałem, aż wskazówka kontrolki temperatury gazów wydechowych wróci na zielone pole. Dobra. – Z tyłu wszystko OK? – spytałem Herzoga przez pokładowe radio. – OK. – Jaki pierwszy cel? – Tulon – powiedział pułkownik. – Potem Nizza. Florentino otworzył mapę i w trzydzieści sekund wyliczył kurs i uregulował według niego żyrokompas. Ustawiłem przepustnicę w pozycji roboczej i sprawdziłem działanie sterów. Dźwignia skoku mocy w górę, drążek steru do przodu. Alouette uniosła swój nos do góry i niechętnie oderwała koła od ziemi. Dodałem mocy. Obciążenie mieliśmy minimalne, w końcu tylko jeden pasażer, ale paliwa za to dobrze ponad tonę. Uniosłem maszynę ponad linię dachów zabudowy, pochyliłem nos maszyny do przodu i już po chwili prędkość przekroczyła 250 km na godzinę. Niebo mieliśmy czyste, w końcu wojskowi zablokowali lotnisko. – Zdążymy aż w osiem miejsc? – spytał Florentino. – Wylicz logicznie kurs, to zdążymy – mruknąłem, sprawdzając rezerwę mocy. Zdążyliśmy.
Eszelony ze sprzętem obu brygad pancernych z Le Havre zatrzymano przed miastem, nim jeszcze wtoczyły się na Dworzec Prado. To Włosi wygrali dla nas dodatkowy czas, bo gdy dowiedzieli się o przemieszczeniach tak wielkich sił uderzeniowych pod swoją granicę, mało nie dostali histerii. Włoski ambasador nawrzeszczał na premiera jakby mu zęby wyrywali, zainteresowali się tym wszystkim nawet Amerykanie i Paryż musiał się gęsto tłumaczyć i uspokajać. Zaproszono, rzecz jasna, obserwatorów z Rzymu, ale nim ci dolecieli na miejsce, nie było już czego pacyfikować. Władze regionu, poprzez pułkownika Herzoga, odzyskały w międzyczasie pełną kontrolę nad obozami przejściowymi. Tak szybkie uspokojenie buntów przez samo pojawienie się Herzoga wzbudziło u niektórych wojskowych wątpliwości co do tego, czy były one naprawdę spontaniczne, czy też może jakoś konspiracyjnie kierowane, ale nikt się jakoś tym na poważniej nie zajął. W ciągu następnych tygodni i miesięcy obozy pustoszały w szybkim tempie. Zarządzeniem Damiensa wprowadzono uproszczony tryb przyznawania tymczasowych zezwoleń pobytowych. Weterani wychodzili przez bramy i od razu wtapiali się w tłum na ulicy. O niektórych jeszcze potem czasem słyszeliśmy, że w dalekich krajach Afryki i Azji pracują jako najemnicy, ale takich była zdecydowana mniejszość. Inni pootwierali warsztaty, knajpy czy biura oferujące różne usługi i zaczęli normalne życie cywilów. Jeszcze inni wrócili do krajów, w których służyli w czasie wojny, a jeszcze inni po prostu znikli. Do służby w Bezpieczeństwie zgłosiło się ledwie kilkuset – o wiele mniej, niż zakładaliśmy. Herzog zaproponował zmianę nazwy z Bezpieczeństwa na Korpus Wewnętrzny, jak w czasie wojny, ale Damiens się nie zgodził. Kompromisem stanęło na Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Za to odznaki i dystynkcje wróciły stare, tyle że napoleoński orzełek z szarfą w dziobie, na której wyhaftowana była nowa nazwa formacji, opierał się już nie o globus, ale o kulę z godłem Republiki. Śledztwo w sprawie buntów Paryż przekazał władzom lokalnym, czyli Damiensowi, a ten pchnął to jeszcze w dół, do Herzoga. Herzog położył akta na półce, pozwolił im przez sześć tygodni zbierać kurz, po czym odesłał z rekomendacją umorzenia sprawy. Czyniąc zadość formalnościom, Damiens zlecił jeszcze niezależną zewnętrzną ekspertyzę prawną, której podjął się doktor praw, niejaki Menachem Eshkol. Przygotowanie ekspertyzy zajęło mu dwa miesiące. Nie wnosiła ona niczego nowego do sprawy, zawierała za to mnóstwo mądrych zwrotów i terminologii, i pewnie dlatego wynagrodzenie za nią wyniosło równe dwadzieścia pięć tysięcy. Ku zdziwieniu wszystkich, Prefektura zapłaciła bez szemrania – mówiliśmy między sobą o pożegnalnym prezencie Damiensa dla Manniego. W międzyczasie zresztą i tak wszyscy o tym zapomnieli, bo zaczęły się pierwsze po wojnie mistrzostwa kontynentu w piłce nożnej, a wyglądało na to, że Francja ma wcale niezłe szanse co najmniej na finał. I o to właśnie chodziło. Wrocław, 1.03.2006 |