Opierając się na bogatym doświadczeniu, szybko wykreśliłem scenariusz wydarzeń: znudzona moim milczeniem panienka wstaje i odchodzi, albo zjawia się jej książę i ratuje ją od mojego towarzystwa, demonstracyjnie rzucając mi przy tym mordercze spojrzenie z gatunku: „Masz szczęście, że nie złamię ci kręgosłupa”. Ale gdy kwadrans potem podniosłem oczy znad talerza, by poszukać jakiejś torby, do której mógłbym zapakować sobie coś z tego wszystkiego na następny dzień, ona tam nadal siedziała, opierając głowę na rękach i zabawnie krzywiąc się na mój widok. – Może niech pan zostawi coś dla innych… – powiedziała. Byłem nieco skołowany. Niemożliwe, by przyszła na bankiet sama. Na takie zabawy kobiety przychodzą albo w towarzystwie, albo w ogóle. A tu proszę. Nie dość, że siedzi bez towarzystwa na sali, to jeszcze po raz drugi zagaduje obcego faceta. – Czemu pani cały czas siedzi tu sama? – spytałem wprost. – Bezpośredniość pytań to cecha niższej klasy średniej. – O, to ja zdążyłem awansować do niższej klasy średniej? Gdyby mi to pani jeszcze dała na piśmie… – mrugnąłem okiem, po czym przeszedłem do kontrataku. – A od kiedy to arystokracja siedzi przy stole, podpierając głowę na rękach? – Touche – powiedziała. – Ale dziś nie jestem w nastroju na konwenanse, niech mi więc pan uwierzy na słowo. A tak w ogóle, to od godziny czekam, aż się pan przedstawi. – Mick Moriarty. Podałbym rękę, ale jest chyba trochę brudna. – Nie szkodzi – wyciągnęła przez stół swoją dłoń w moją stronę. – Nie jesteśmy na sali operacyjnej. Ja jestem Anne-Claire. To nie jest pana prawdziwe nazwisko, prawda? – Prawda. – Poznałam po rysach twarzy, pan jest ze wschodu. – A pani tak bez nazwiska? – Jak je panu powiem, to pan wstanie i wyjdzie. A ja nie chcę siedzieć tutaj sama. – Wyjdę? A czemu? – Są w tym mieście ludzie, którym się lepiej nie narażać… – Jedyną taką osobą, jaką znam, jest pułkownik Herzog. Ale pani nie wygląda na Żydówkę, więc chyba nie jest pani ojcem. Anne-Claire, słysząc to, aż otworzyła szeroko oczy i wstrzymała oddech. Przez chwilę myślałem nawet, że może przesadziłem, ale po sekundzie wybuchła głośnym, srebrzystym śmiechem. – To się panu udało. Mój Boże, czy pan nigdy nie bierze niczego na poważnie? – zapytała. – Tylko wtedy, gdy do mnie strzelają – powiedziałem. – To jak, pomoże mi pani zapakować trochę jedzenia do domu? W kuchni na pewno mają papierowe torby, ale jak ja poproszę, to mnie wyrzucą na zbity pysk. – Pan jest po prostu niemożliwy. Ale dobrze, w sumie czemu nie – powiedziała, wstając z krzesła. – Ile ich przynieść? – A ile by mogli dać? – zaciekawiłem się. – No tak. Moje pytanie nie było zbyt inteligentne… Idąc w stronę drzwi, zachwiała się lekko i przytrzymała ściany. Jej krok nie był szczególnie szybki ani mocny. Na pewno nie była pijana, zauważyłbym to. Musiała być więc osłabiona lub chora. Czy dlatego cały czas przebywała sama w sali stołowej, bo w sali bankietowej musiałaby stać? Obiecałem sobie, że poważnie porozmawiam z jej facetem na temat zostawiania tak osłabionej kobiety samej sobie. Daj Boże, zacznie się awanturować. Jego nos będzie miał wtedy okazję zawrzeć bliską znajomość z podeszwą mojego regulaminowego buta wojskowego. Nim jednak zdążyłem cokolwiek konkretnego zaplanować, z sali bankietowej wypadł najpierw rozdygotany Damiens, prowadzony przez Herzoga i obu kurierów. Nie zatrzymując się, przemknęli obok w stronę wyjścia. Chwilę potem ujrzałem Manniego i Sabine, zażarcie opóźniających pościg rozwrzeszczanego prefekta i idącego tuż za nim Racheforta. Za nimi podążał zaciekawiony tłum uczestników bankietu. Prefekt krzyczał Manniemu w twarz coś o zdradzie kraju i o „karierowiczowaniu”. Ale choć taka awantura wystarczyła, by wyprowadzić Damiensa z równowagi, na Mannim nie robiło to najmniejszego wrażenia. Natychmiast oderwałem się od stołu i ruszyłem z odsieczą. Rachefort wyprzedził właśnie prefekta, obszedł Manniego i ruszył w stronę drzwi, którymi przed chwilą wyszedł Damiens. Dwoma skokami dopadłem drzwi i oparłem się o nie. – Z drogi! – syknął Rachefort. – Za drogi? Kto? – udawałem idiotę. Rachefort podłożył kolano pod moją nogę i szarpnął, chcąc mnie przewrócić. Biedak, nie wiedział, że w Boliwii co drugi wieczór ćwiczyliśmy boks lub zapasy ze spadochroniarzami z Legii Cudzoziemskiej, czasem nawet wpadali po cichu kumple z sektora niemieckiego czy włoskiego. Ugiąłem mocno nogi i nie tracąc ani na chwilę równowagi, odepchnąłem go od siebie i szybko wyskoczyłem na korytarz. To było wszystko, co mogłem zrobić bez narażania się na aresztowanie. Ale udało mi się jeszcze zrobić mały tłum na klatce schodowej, tak więc gdy Rachefort wypadł wreszcie na podwórze, zobaczył już tylko odległe tylne światła samochodu mera. – Doigrałeś się, przybłędo – wysyczał mi wściekle w twarz. – Jesteś zatrzymany do wyjaśnienia. Millan, dawaj wóz! Jak spod ziemi wyrósł za nim Manny. – Panie oficerze, tak się składa, że Prezes Sądu Okręgu jest obecny na tym bankiecie. Zaczeka pan dwie minuty, aż mi podpisze odwołanie aresztu, czy też wolałby pan, bym dołączył do tego również skargę do ministerstwa o nękanie pracowników Ratusza? Rachefort błyskawicznie odwrócił się do niego. – Ty mały żydowski… Słysząc te słowa, Manny nie zdołał powstrzymać szerokiego, promiennego uśmiechu. A szkoda, bo na jego widok Rachefortowi udało się opanować. Odetchnął kilka razy, cofnął się o parę kroków, wreszcie odwrócił się i odszedł. – Millan! – wydarł się jeszcze. – Gdzie ten cholerny wóz?! Manny był wyraźnie rozczarowany. – Szkoda, że nie dokończył. Strzeliłbym mu taki pozew cywilny, że do końca życia spłacałby mnie w ratach połową swojej pensji. Ech… Ale dobra, my też spadamy. – Zdążę się pożegnać ze znajomymi? – spytałem z cieniem nadziei. – Znajomymi? Masz tu jakichś? – Manny spojrzał z ukosa. – Chyba nie za bardzo zdążysz. Nie mam ochoty ratować cię drugi raz ze szponów tego gestapowca. O, jest taksówka! Wskakuj, Miki. Znajomym to wyślesz jakąś pocztówkę.
Wczesnym rankiem wszystko było już jasne. Komunikat pojawił się jednocześnie w radiu i w prasie, a kopia zarządzenia prefekta przyszła dalekopisem do Ratusza. – Kaunitz zwołuje połączone Rady Regionalne dla Prowansji, Langwedocji i Delfinatu? – wytrzeszczył oczy Manny. – Na pojutrze. Czy on oszalał? To na pewno oryginał? A może jakaś prowokacja? – spytał, podejrzliwie oglądając wydruk z każdej strony. – Rada Regionalna dla trzech regionów jednocześnie, i to akurat tych, w których mamy wybory. Manipulacja! Przecież to aż bije po oczach, takie to oczywiste – powiedziała Sabine, otwierając notatnik. – Damy chyba komunikat do prasy? Nieczysta gra polityczna na użytek wyborów. Naginanie prawa. Korzystanie z kompetencji dla własnych korzyści – zanotowała szybko, po czym podniosła wzrok na Manniego. – Czy to jest w ogóle zgodne z Konstytucją Republiki? Bo ze statutem Prowansji na pewno nie. – No właśnie. A co powiecie na bojkot? – zapytał Damiens. Manny pokręcił głową. – Kaunitz tylko na to czeka. Jeśli pozwolimy mu spotkać się z władzami wszystkich pięciu szczebli w trzech regionach na tydzień przed wyborami, a dwie trzecie z nich to już są przecież nasi ludzie, to kto wie, czy lojalność niektórych się nie zachwieje. Wiecie, ile on ma charyzmy. Spojrzy w oczy, chwyci za ramię, wykręci je, ale obieca jednocześnie awans, podejdzie do następnego… – Może pozew do sądu administracyjnego o stwierdzenie nieważności zarządzenia? – podsunęła Sabine. – To na pewno – kiwnął głową Manny. – Ale pójść na tę Radę i tak musimy. Rozpatrzenie takiej sprawy to, lekko licząc, sześć miesięcy, a połączona Rada jest za dwa dni. Dobrze chociaż, że na jej miejsce wyznaczył Marsylię, nie będziemy musieli tarabanić się do Nicei. – Dziwne, nie? Czemu pojutrze? Niesamowity pośpiech. Gdyby dał sobie więcej czasu, mógłby z przygotowań zrobić niesamowity festiwal propagandowy. – To proste – odparł Manny. – Kaunitz wreszcie uderzy i nie chce dać nam czasu na przygotowanie się. A festiwal propagandowy i tak będzie.
Damiens odwołał wszystkie spotkania i przez resztę dnia plus cały następny ćwiczyliśmy wszelkie możliwe warianty przebiegu debaty na forum połączonych Rad Regionalnych. W sali konferencyjnej Ratusza ustawiliśmy stoły w taki sposób, w jaki są one ustawione w auli posiedzeń w Prefekturze. Manny wcielił się w rolę Kaunitza i wściekle gestykulując i wrzeszcząc atakował po kolei wszystkie punkty programu Damiensa. Po prawej stronie mera siedziała Sabine, a po lewej, na miejscu zazwyczaj zajmowanym przez Manniego, usiadł Herzog. Ja stałem z tyłu, pamiętając, by gdy Cesar będzie wstawał, chwycić go za łokieć i pomóc mu. Trzy razy przewałkowaliśmy cały program od służby zdrowia po szkolnictwo i przyczyny braku poparcia mera dla budowy nowego terminala na lotnisku Marignane (mer forsował raczej rozbudowę portu w Marsylii, bo Marignane i tak było poza miejskim okręgiem wyborczym). Pod koniec drugiego dnia Manny przerwał „ćwiczenia”, gdy zobaczył, że Cesar jest już zmęczony i zaczyna odpowiadać bez zastanowienia się. – Na dziś starczy – powiedział, zbierając wszystko ze stołu. – Lepiej, byś się dobrze wyspał. To bardziej ci pomoże, niż dalsze znoszenie moich krzyków. Herzog, który właśnie wrócił na salę po kwadransie nieobecności, wykorzystał przerwę, by szepnąć Manniemu parę słów na ucho. – Sabine, weźmiesz Cesara na herbatę, nim pojedziemy do domów? – spytał Manny z uśmiechem. – Dobry pomysł. Strasznie zaschło mi w gardle od przekrzykiwania cię, Manny. Wrzeszczałeś, jakbyś był nowym Fuhrerem. Manny skrzywił się zabawnie, słysząc takie porównanie. Sabine roześmiała się, po czym zmieniła temat na niedawny kongres związkowy. Cesar z chęcią po raz kolejny wsłuchał się w opis ostatecznego głosowania nad poparciem dla siebie i bez oporu dał się wyprowadzić w stronę kantyny. Gdy tylko wyszli, twarz Manniego natychmiast stała się poważna. – Mów, Herzog. – Prefekt ściąga do miasta ogromne siły policji i żandarmerii – powiedział Herzog. – Ogołocił wszystkie regiony, zmobilizował także całe Bezpieczeństwo. Łącznie z naszą policją miejską, będzie jakieś pięć, może sześć tysięcy mundurowych. – Wolno mu tak? – spytałem. – Na mocy ustawy o stanie wyjątkowym, w nagłych wypadkach i na czas do czterdziestu ośmiu godzin, wolno – mruknął niechętnie Manny. Podszedłem do okna i wyjrzałem za żaluzje. Plac przed prefekturą był rzęsiście oświetlony, ale niemal całkowicie pusty. O tak późnej porze, ruch na ulicy Prado, głównej arterii komunikacyjnej centrum Marsylii, też wydawał się minimalny. – Na razie nic nie widać. – Jednostki są tymczasowo skoncentrowane pod miastem. Wjadą do centrum o czwartej rano, gdy ruch uliczny będzie najmniejszy. – W jakim celu? – spytałem. – Rozkaz mówi, że dla zapewnienia bezpieczeństwa uczestnikom połączonych Rad Regionalnych. Ja to widzę jako demonstrację siły. Herzog rozłożył na stole turystyczną mapę miasta. – Nie mam aż tak precyzyjnych informacji, ale duża część sił skoncentrowanych będzie w Trzeciej, Szóstej i Piątej Dzielnicy – wyliczył Herzog, wskazując trzy punkty na skrajach gęstej zabudowy otaczającej Prefekturę. – Cała reszta utworzy kordon na północy, na linii Alei La Canebiere. – Czemu akurat tam? – spytał Manny. Herzog wzruszył ramionami. – Nie miałem jeszcze czasu na drobiazgową analizę danych. Przyjrzeliśmy się mapie. Aleja La Cabienne biegła na zachodzie aż do samego morza. – Może chodzi o port i stocznię? – zasugerowałem. – Czy nie mamy poparcia związków zawodowych? Manny strzelił palcami. – Kaunitz izoluje północne dzielnice robotnicze! Nie chce dopuścić, by ewentualna demonstracja doszła pod Prefekturę! – Znacie portowców… – mruknął Herzog. – Na sam widok zwartych oddziałów policji wpadną w amok. – Tak, ale co z tego, skoro wszyscy dziennikarze będą pod Prefekturą? Prasie ukaże się zastraszony mer i pewny siebie, kontrolujący sytuację prefekt. A o zbite szyby w dzielnicy portowej raban podniesie najwyżej jakaś półlegalna gazetka komunistyczna, i tak od dawna dysząca nienawiścią do prefekta. Manny uniósł rękę, by nas uciszyć. – Spokojnie, nie wszystko na raz. Naszym najpilniejszym celem jest ochrona mera i stojących po jego stronie delegatów przed zastraszeniem. Czy są szanse na to, byśmy przez Paryż uzyskali odwołanie rozkazów prefekta? Herzog pokręcił głową. – Policja zablokuje centrum już za sześć godzin. To duża akcja, najpewniej prowadzona według regulaminów wojskowych. Moim zdaniem, oddziały stojące pod miastem już dawno mają odciętą łączność, dla zachowania ciszy radiowej. Nawet gdybyśmy taki rozkaz uzyskali, to doszedłby on najwyżej do paru najwyższych oficerów… – …a ci zasabotują go, wstrzymując przekazanie go niżej aż do chwili, gdy będzie już za późno – mruknął Manny. – Co więc możemy zrobić? Zastanawialiśmy się chwilę. – Pozbawmy całą akcję sensu – podsunąłem wreszcie. – Innym członkom połączonej Rady nie zdążymy już pomóc, ale jeśli oszczędzimy merowi widoku zwartych kordonów… – Niby jak? Między Ratuszem a Prefekturą będą co najmniej dwie linie zwartych pododdziałów, nie mówiąc o posterunkach kontrolnych. – Po prostu zróbmy tak, byśmy nie jechali do Prefektury z Ratusza. Mamy jeszcze sześć godzin, by zamelinować mera w jakimś bliskim miejscu. Prefektura leży na terenie Pierwszej Dzielnicy, a tam przecież hotelik na hoteliku. – Jestem pewien, że Bezpieczeństwo już teraz kontroluje hotele i natychmiast doniesie do Prefektury, że… Manny strzelił palcami i rzucił się w stronę telefonu. – A po co nam hotel? Przecież czterysta metrów od Prefektury jest Pałac Sprawiedliwości! Jeśli nie dadzą nam ze dwóch pokoi i choćby jakiegoś styropianu do położenia pod głowę, to natychmiast podpisuję dymisję. To faktycznie był pomysł. Żadne państwowe służby mundurowe nie odważą się kontrolować gmachu sądowego, a sądowa wewnętrzna służba porządkowa szła na pasku kumpli Manniego, o czym świadczyło chociażby dwóch kurierów, nudzących się teraz pod drzwiami kantyny. Manny już zdołał się dodzwonić na numer domowy. – Jean-Pierre? Jak leci? Jakieś plany na weekend? Do Monte Carlo, znowu? Słuchaj, wiem, że jest późno, ale miałbym taką jedną prośbę…
Mer przyjął całą sprawę z zaskakująco dobrym humorem. Dopóki nie widział zagrożenia na własne oczy i póki miał nas przy sobie, w ogóle nie pokazywał po sobie strachu. A gdy jeszcze Sabine zgodziła się nas odprowadzić do Pałacu Sprawiedliwości, sprawa przyjęła atmosferę pikniku. Manny zadbał o to, byśmy wzięli ze sobą wszystkie szkice argumentacji oraz ze dwie teczki dokumentów – pospiesznie zebranej „amunicji” dla planowanej ofensywy przeciw programowi prefekta. Z kilku pomieszczeń zaoferowanych nam przez stróża wybraliśmy pokój narożny, z oknami wychodzącymi na wschód i północ. Mer pogadał sobie z nami jeszcze chwilę na luźne tematy, ale nim wybiła północ, twardo już spał na rozłożonym dla niego materacu. Ja usiadłem na szerokim parapecie otwartego na oścież okna wychodzącego na wschód, na Rue de Girgan. Herzog przesunął sobie biurko tak, by opierając się plecami o ścianę, półleżąc, mógł obserwować kątem oka Rue de Breteuil, ulicę prowadzącą na północ, gdzie mieściły się blokowiska i fabryki dzielnic Drugiej, Trzeciej i Czternastej. Uśpione, rzęsiście oświetlone silnymi latarniami ulice, były puste i spokojne, wkrótce więc i mnie zmorzył lekki półsen. Nie otwierając oczu, nasłuchiwałem tylko leniwie jakichś nadzwyczajnych dźwięków. To Herzog pierwszy dostrzegł kolumnę ciężarówek. Na kwadrans przed czwartą nad ranem zszedł z biurka i cofnął się trochę od okna, by nie być widocznym z ulicy. Po chwili i ja usłyszałem warkot silników. Rzuciłem okiem przez „moje” okno – idąca na północ Rue de Breteuil jeszcze była pusta. Za to prowadząca ze wschodu Rue de Girgan nagle zapchała się dziesiątkami ciężarówek. Na każdej siedziało dwunastu do piętnastu uzbrojonych ludzi. – Dziwne, jadą z zachodu, nie z południa. – zauważyłem. – Patrz na zielone plandeki. Jadą z koszar Aurelle – mruknął Herzog. – To nie policja, ale wojsko i żandarmeria. Prefekt zdołał wyprowadzić na ulice także garnizon portu. – Żołnierze? O, kurwa… – włos zjeżył mi się na głowie. To już przestawało być śmieszne. Raz, że Kaunitz miał teraz dwa razy więcej ludzi do dyspozycji przy ewentualnej pacyfikacji miasta, a dwa, żołnierzy nie szkolono w rozpraszaniu zamieszek. Jeśli dojdzie co do czego, mogą spanikować i walić seriami w tłum. Równo piętnaście minut później, przez Rue de Breteuil przejechała na północ kolumna autokarów napchanych policją. Huk silników wojskowych ciężarówek i policyjnych autobusów zmieszał się, tworząc niesamowity harmider. Damiens drgnął przez sen i obrócił się na drugi bok. Herzog zamknął oba okna i zasunął zasłony. – Nie policzymy wozów? – spytałem. – Kordon policyjny od północy liczyć będzie trzy tysiące funkcjonariuszy w dwóch liniach, między placem Guesde’a i Dworcem Głównym – wyrecytował Herzog, układając się znów na biurku. – Żandarmeria zajmie pozycję na północnym zachodzie, odcinając Prefekturę od strony Piątej Dzielnicy wzdłuż osi alei La Canebiere. Wydzielone siły utworzą posterunki od południa, na długości aż do Dworca Kolejowego Prado. Plus lotne grupy wsparcia na tyłach. Cofnij się od okna, chłopie. Na siedem tysięcy kolesi, któryś z nich na pewno zapomniał zabezpieczyć broń. – Myślisz, ze wydali im ostrą amunicję? – spytałem. Herzog tylko spojrzał na mnie spode łba, jakby upewniając się, że pytanie zadałem na poważnie. Patrząc na przejeżdżające pod oknami wozy, zastanawiałem się, skąd Herzog o tym wszystkim wie. To wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że ma w Prefekturze swoich szpiegów. W Prefekturze, a może nawet i w Bezpieczeństwie.
Połączone Rady Regionalne miały rozpocząć posiedzenie o ósmej rano. Zgodnie ustaliliśmy, że powinniśmy stawić się w budynku co najmniej godzinę wcześniej, by Damiens zdążył prywatnie porozmawiać z wiernymi sobie przedstawicielami samorządów. Powiedzieliśmy o wszystkim Manniemu, gdy tylko się zbudził. – Jadąc z Ratusza, nigdy byśmy nie zdążyli. Trzymaliby nas na blokadach tak długo, jakby chcieli. – Jakich blokadach? – spytał Damiens. Zdawał się być w doskonałej formie. – Kaunitz zaczyna się miotać – Manny starał się przekazać informację w takiej formie, by wyszło na to, że sprawa rozwija się na naszą korzyść. – Pręży muskuły i demonstruje siłę. – Tak? A co konkretnie wykombinował? – zaciekawił się mer. – Odciął policją Pierwszą Dzielnicę. Ale tylko od północy i wschodu, tak więc spokojnie. Pewnie, że tylko od północy i wschodu, pomyślałem. Na południu, centrum oddzielają od reszty miasta koszary żandarmerii za Placem Casteliane, a od zachodu jest już tylko morze. Pałac Sprawiedliwości oddalony jest od Prefektury ledwie o jakieś trzysta metrów. Na ulicach gęsto było od patroli, ale była to przede wszystkim nasza policja miejska z Marsylii. Niektórzy funkcjonariusze, rozpoznając mera, salutowali mu z gracją, uśmiechając się do nas jakby z zakłopotaniem. Kilka napotkanych patroli żandarmerii sprowadzonej spoza miasta nie zwróciło na nas uwagi. No, może tylko czasem któryś łypnął podejrzliwym okiem na Herzoga. Kaunitz stanął na głowie, szykując drobiazgowy plan mający na celu zagwarantowanie, że jeszcze zanim Damiens postawi nogę w Prefekturze, będzie już psychicznie zmaltretowany. To dlatego między Ratuszem a Prefekturą obie linie żandarmerii obsadzone były funkcjonariuszami spoza miasta, znającymi mera najwyżej z nazwiska. Dałbym głowę, że wszystko obliczono tak, by Damiens spóźnił się na obrady co najmniej o kilka godzin. A tymczasem zjawialiśmy się już o siódmej. Herzog poprowadził nas do bocznego wejścia, od strony wewnętrznego dziedzińca i parkingu. Tam na warcie stała uzbrojona żandarmeria, ale marsylijska, z koszar za Placem Castellane w Szóstej Dzielnicy. Na widok mera sprezentowali broń, a Damiens wymienił z dowódcą warty uścisk ręki. – Szkoda, że nie ma tu dziennikarzy – mruknął na ten widok Manny. – Byłoby wspaniałe zdjęcie. – A propos, gdzie Sabine? – spytałem, zerkając na zegarek. Byliśmy z nią umówieni już na miejscu na „koło siódmej”. – Pewnie w drodze – wzruszył ramionami Manny. – Jak myślisz? Na razie wszystko jakoś idzie. Ominęliśmy blokady, oszczędziliśmy sobie scen z przeszukaniem przy wejściu… – Zauważyliście? Wewnątrz Prefektury nie ma już żadnych służb mundurowych – powiedziałem, gdy wspinaliśmy się po zatłoczonych schodach na pierwsze piętro. Damiens kiwnął głową i westchnął z lekką ulgą. Jeżeli otaczali go tylko politycy i dziennikarze, i jeżeli miał Manniego pod ręką, był gotów na każde starcie. Jednak Herzog nieznacznym gestem złożył obie dłonie w półksiężyce, a potem połączył je na pół sekundy, tworząc literę „S” – jak „Securite”, „Bezpieczeństwo”. Rozejrzałem się. Faktycznie, paru tajniaków od razu rzucało się w oczy. O, na przykład przy drzwiach do sali plenarnej widać Racheforta oraz Millana. Komendant stał o krok za prefektem, który witał się z wchodzącymi na salę delegatami samorządów wszystkich pięciu szczebli na połączone Rady. Damiensa dostrzeżono natychmiast i w gęstym tłumie zapanowało poruszenie oraz zrobił się hałas. Jak opiłki metalu w stronę magnesu, ruszyli ku nam delegaci wywodzący się ze stronnictwa mera, oraz wielu niezależnych, którzy go popierali. Nawet ci, którzy weszli już na salę, pchali się teraz z powrotem do drzwi, by móc się przywitać z merem Marsylii Cesarem Damiensem, nowym przywódcą opozycji wobec represyjnej polityki rządu centralnego w Paryżu oraz wobec reprezentującego ten rząd prefekta Kaunitza. Manny chwycił mnie i Herzoga za ramiona i odciągnął w tył, pozwalając, by Damiensa otoczyli ze wszystkich stron delegaci. Uściskom dłoni, poklepywaniom po plecach i słowom zachęty nie było końca. Damiens uśmiechał się, pamiętał imiona niemal wszystkich i doskonale wiedział, kto reprezentuje jaki region. Tu zapytał się o postępy w budowie obwodnicy okołomiejskiej, tam wyraził oburzenie z powodu cięć centralnych na jedyne liceum w miasteczku, jeszcze gdzie indziej poparł protest przeciw zarekwirowaniu przez policję całego nakładu małej gazetki gminnej za niechętny władzom centralnym artykuł o polityce rolnej. Fotoreporterzy, niczym szympansy, włazili na balustrady i poręcze, by móc uchwycić ten moment na kliszy – na ciasnym półpiętrze setka delegatów z całej południowej Francji spontanicznie i burzliwie wyraża poparcie dla mera Marsylii. Patrząc ponad tym tłumem, obserwowałem twarz Kaunitza. Wyraźnie zaskoczony nieoczekiwanym przybyciem mera, szeptał coś wściekle do pobladłego Racheforta. Prawie słyszałem, jak syczał mu w ucho: mer miał się spóźnić o dwie godziny, miałeś go złamać na blokadach, upokorzyć przy wejściu na oczach prasy! A on tu sobie włazi po prostu po schodach i sobie robi swoją szopkę wyborczą w moim urzędzie i na moim występie! Kozia dupa z ciebie, a nie komendant Bezpieki! Zmieszany Rachefort odpowiadał coś krótko, ale Kaunitz machnął ręką i wszedł do sali, by nie musieć oglądać zbiegowiska. Dopiero gdy znikł za drzwiami, Rachefort podniósł oczy i wbił je najpierw w Damiensa, a potem, czując na sobie mój wzrok, przez parę sekund patrzył na mnie przenikliwie. Po prostu iskrzył lodowatą, morderczą furią. Chwilę potem zniknął za drzwiami, wchodząc do sali za prefektem. O krok za nim sunął Millan.
– Nie patrz mu więcej prosto w oczy – powiedział stojący za mną Herzog. – Niedobrze jest prowokować przeciwnika przed starciem. – Przecież właśnie przegrali bitwę – powiedziałem z satysfakcją. – Ale koniec wojny jeszcze daleki. Chodź, obejrzymy salę. Zostawiliśmy Damiensa pod opieką Mannego i ruszyliśmy w ślad za prefektem. – Widzisz to? – Herzog lekko kopnął sprytnie ukryte pod dywanem podwyższenie. – Prefekt dodawał sobie wzrostu gdy witał się z delegatami. Kaunitz, przy swej zwalistej sylwetce, miał dość niski wzrost. Sprytny chwyt psychologiczny – patrzeć z góry na gości, miażdżyć im dłonie w uścisku i niedźwiedzimi klepnięciami po plecach tubalnie zachęcać do popierania swego stanowiska. – Powinien był tu stać i zaczekać na Damiensa – powiedziałem cicho. – Bezpośrednią konfrontacją fizyczną na pewno odjąłby mu sporo z pewności siebie. – Może tak, a może nie – odparł Herzog, rozglądając się po sali. – Damiens właśnie się podładował manifestacyjnym poparciem setki delegatów, nadal byłby wśród nich, a Manny szeptałby mu w ucho dobre rady. Nie jest to najlepszy moment na podjęcie wstępnego boju. Zamiast gadać tyle, lepiej się rozejrzyj. Nie wygląda to dobrze. Wspaniała sala obrad plenarnych w Prefekturze musiała zajmować co najmniej czterysta pięćdziesiąt, może nawet i pięćset metrów kwadratowych. Architektonicznie kunsztownie wykończona w stylu Ludwika XV, uderzała jednak colbertowską surowością, jeśli idzie o umeblowanie – wzdłuż ścian ustawiono w wielki prostokąt kilkanaście masywnych stołów. Naprzeciw wejścia, na końcu sali, znajdowało się podwyższone, subtelnie zdobione srebrnymi okuciami czarne biurko prefekta. Za nim była barierka, a za barierką miejsce dla prasy, kamer, fotografów. – Ta sala zazwyczaj wygląda inaczej – mruknął Herzog. – Widziałem na zdjęciach. Zmienili układ stołów. No pewnie, że zmienili. Prefekt doskonale przygotował pole do miażdżącego uderzenia, w pełni wykorzystując fakt, że miało ono nastąpić na jego własnym terenie. I w miarę, jak zdawałem sobie sprawę z tego, co widzę, czułem, że uginają się pode mną nogi. – Mają nas jak na widelcu, Herzog – wychrypiałem. Na salę, w otoczeniu swoich zwolenników, wszedł roześmiany Damiens. Usłużna panienka z obsługi zaprowadziła go do przeznaczonego dla niego miejsca. Genialna prostota planu Kaunitza polegała na tym, by pozbawić mera wszelkiego wsparcia i wykorzystać jego słabą stronę, jaką była mała odporność psychiczna na gwałtowny stres. Damiens usiadł uśmiechnięty przy stole, położył na nim swoją teczkę i rozejrzał się za Mannym. Nie zobaczył go. Przy stołach ułożonych w prostokąt nie było miejsca dla nikogo z personelu pomocniczego, siedzieć mogli przy nim tylko sami delegaci, i to mocno ściśnięci. Zaraz też po obu stronach Damiensa zasiedli jego sąsiedzi – Simon Daccares, komisarz reprezentujący kanton regionalny Baux-de-Provence, oraz Robert Vourman, prezydent zarządu okręgu Montpellier. Obaj należeli do szczególnie zaciekłych zwolenników rządów silnej ręki, zwłaszcza takich w wykonaniu prefekta Kaunitza. Obaj też wyróżniali się spośród delegatów masywną budową ciała oraz niesympatycznym, złośliwym i agresywnym wyrazem twarzy. Teraz obaj ściskali między sobą Damiensa – niby, że jakoś tak ciasno ustawione te krzesła – a jemu samemu mina bardzo szybko zaczęła rzednąć. Znów rozejrzał się za nami, szukając ratunku. Manny jednym spojrzeniem ocenił cały tragizm sytuacji i rzucił się z ostrym protestem do obsługi. – Tendencyjność w usadowieniu delegatów? Jak pan śmie, co to za insynuacje?! – szczerze oburzyła się panienka. – Posadzono ich alfabetycznie. Niech pan spojrzy tu, na listę: Daccares, Damiens, Dourman, Forcaltes… Wszystko jak należy. – Ale ten z zarządu okręgu Montpellier nazywa się Vourman, przez „V”! – krzyknął Manny. – Czy pani chodziła do szkoły? Od kiedy to litera „V” jest między „D” a „F”. Panienka trochę się stropiła, jednak zaraz za Mannim pojawili się Rachefort i Millan. – Proszę zachować spokój – Rachefort chwycił go pod ramię. – Jest pan na sali obrad połączonych Rad Regionalnych. Obrady zaraz się zaczną, za późno na kosmetyczne przemeblowania. Manny odwrócił się, starając się wyrwać ramię z żelaznego uścisku oficera Bezpieczeństwa. – Rada? To jest jakaś parodia! – powiedział to na tyle głośno, że kilka par oczu zwróciło się w jego stronę. – Proszę się uspokoić! – zasyczał Rachefort, niespokojnie się rozglądając. – Listy delegatów są przekłamane! Żądam weryfikacji! – Nie może pan, nie jest pan delegatem! – Cooo? Ja nie mogę?! Ja?! – Manny aż się zachłysnął. – Ustawa o samorządzie terytorialnym oraz statut regionu Prowansji wyraźnie stanowią, że każdy, kto…! Millan chwycił Manniego za drugie ramię i obaj oficerowie Bezpieczeństwa błyskawicznie wywlekli go z sali. Właściwie nieśli biedaka w powietrzu, nie miał jak się opierać. Dwie minuty później ogłoszono zarządzenie porządkowe, na mocy którego salę obrad opuścić miał cały personel pomocniczy. Zarządzenie podpisał przewodniczący obrad połączonych Rad Regionalnych, prefekt Kaunitz. Musieliśmy wyjść, odprowadzani zrozpaczonym spojrzeniem mera. Stało się to, czego staraliśmy się uniknąć za wszelką cenę – otoczony przez wrogów Damiens został sam z Kaunitzem, a wszystkie obiektywy dziennikarskie będą świadkami jego klęski i upokorzenia.
|