powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Marsylianka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
XLV.
Słowne przepychanki z pułkownikiem trwały jeszcze przez kilka minut, po czym zawołano go, by dokonał inspekcji gotowej już drugiej linii kordonu. A my staliśmy pośrodku całego tego zamieszania i nikt na nas nie wracał uwagi.
– To jak, wracamy i robimy objazd? – spytała z nadzieją w głosie Sabine.
– Mowy nie ma. Ratusz jest dwa przystanki autobusowe stąd.
– To będziemy musieli zostawić tu samochód – mruknął Herzog. – Nie puszczą nas nim przez kordon.
– Ale to przecież nawet lepiej – zauważył mer. – Łatwiej będzie wmieszać się w tłum po drugiej stronie. Nie zapominajmy, że trwają zamieszki. To co, idziemy?
Teraz, gdy o tym myślę, to zastanawiam się, czy Damiens nie był po prostu ciekawy, jak wygląda zbuntowany tłum mieszkańców jego miasta.
Herzog zaparkował samochód w małej uliczce, kilkadziesiąt metrów od Rue de Rome, by nie ryzykować jego uszkodzenia przez policję lub demonstrantów. Potem dłuższy czas szukaliśmy sposobu, by przejść przez kordon. Żandarmeria w ogóle nie chciała rozmawiać z nami, ale szybko trafiliśmy na boczną cichą uliczkę, obsadzoną przez oddziałek policji ściągnięty z Nicei. Tam Manny chytrze przekonał porucznika, że przecież jego rozkazy polegają na powstrzymywaniu ruchu od strony północnej na południe, a nie w kierunku odwrotnym, więc przepuszczenie nas jest jego obowiązkiem. Przemknęliśmy wąskim zaułkiem, nim oficer zdążył rozstrzygnąć ten dylemat logiki formalnej, po czym wróciliśmy na główną ulicę, ale już po drugiej stronie kordonu.
Przed kordonem znajdowało się kilkadziesiąt metrów pustej przestrzeni, będącej w zasięgu policyjnych armatek wodnych oraz miotaczy granatów gazowych. Potem minęliśmy pozostałości pierwszej linii kordonu. A potem nagle zanurzyliśmy się w chaos pogrążonej w rebelii Trzeciej Dzielnicy.
Do robotników szybko dołączyli studenci z Wydziału Nauk Ścisłych za Dworcem Głównym, ale mimo tego, że najbardziej wzburzonym udało się przełamać pierwszą linię kordonu, od razu było widać, że zbiegowisko pozbawione jest wszelkiej organizacji i celu. Cały spontaniczny impet wściekłości zużyty został na przełamanie pierwszej linii – wszyscy najbardziej agresywni uczestnicy odnieśli rany od pałek lub tak nawdychali się gazu, że na długie godziny odebrało im to możliwość skoordynowanego poruszania się czy bardziej abstrakcyjnego myślenia. Za to coraz wiecej gniewu wyładowywano wewnątrz obu dzielnic – tu i ówdzie dawało się zauważyć ślady plądrowania sklepów i bijatyk między poszczególnymi grupkami. Nie potrwa długo, nim zacznie się podpalanie samochodów.
– Tylko popatrzcie na tę anarchię. Za kilka godzin wejdzie tu telewizja, pokażą rozbite wystawy i spalone samochody, i Kaunitz będzie mógł wyć w mikrofony o tym, że kraj nie jest gotowy na zniesienie stanu wyjątkowego… – powiedział zmartwiony Damiens. – Gdybym nie wiedział, że to efekt prowokacji, sam bym tak pomyślał.

XLVI.
Chodziliśmy tak wśród tłumu przez dłuższą chwilę, nim wreszcie zaczęto rozpoznawać Damiensa. Wokół nas zgromadziła się mała grupka ciekawskich. Do mera podeszło dwóch, może osiemnastoletnich, chłopców. Herzog stanął tak, by mieć ich w zasięgu ręki, a ja rzutem oka upewniłem się, że nie mają w rękach żadnych ostrych czy ciężkich przedmiotów. Jednak ich postawy i miny nie były wcale groźne.
– Pan mer Damiens? – spytał raczej nieśmiałym głosem jeden z nich.
Damiens od razu wyprężył się, prezentując godność swego urzędu.
– W rzeczy samej, chłopcze.
– O, jak fajnie. Przyszedł pan zrobić porządek? Ci panowie są może z policji?
Naiwni, roześmiałem się w duchu. Policja w postaci Racheforta i jego wiernego asystenta Millana ledwo kilka dni temu lała mnie tak samo, jak teraz żandarmeria tłucze ich sąsiadów i kumpli z uczelni.
Szybko zaczęto szeptać o pojawieniu się mera i już wkrótce otoczyła nas może setka ludzi W większości byli to mieszkający w blokach robotnicy, imigranci oraz kilkudziesięciu studentów. Otaczający nas krąg zacieśniał się. Spojrzałem niepewnie na Herzoga, ale nie wyczytałem z jego twarzy większej obawy o Damiensa. Ludzie byli rozżaleni, ale nie agresywni. Z ich ust posypał się deszcz skarg na zachowanie kordonu żandarmerii oraz na chaos i grabieże, które towarzyszyły zamieszkom. Tylko parę osób z czerwonymi opaskami na rękawach używało ostrych słów, w których groźby mieszały się z przekleństwami.
Herzog szturchnął mnie lekko i nieznacznie wskazał w ich stronę.
– Związkowi działacze komunistyczni – mruknął. – Uważaj na nich, nigdy nie wiadomo, co im do łba strzeli.
Damiens przez kilka minut tylko słuchał, pozwalając rozżalonym ludziom się wygadać. Patrzył im w twarze, starał się ocenić stopień ich determinacji i energii. Tłum był całkowicie bezwolny, pozbawiony celu i przywódcy. To dlatego, gdy tylko pojawiła się większa grupka wokół mera, jej rozmiar rósł w postępie geometrycznym – dołączali do niej kolejni, którzy do tej pory bez celu błąkali się po skraju Trzeciej Dzielnicy.
To prawda, że Damiens bał się fizycznego zagrożenia, takiego jak pobicie czy zastraszające zachowanie mięśniaków od Racheforta, ale nie był ani trochę nieśmiały i miał wspaniałe wyczucie psychologii tłumu. Widział wyraźnie, że jeśli teraz wezwie ludzi do rozejścia się, nie posłuchają go. Tłum chciał jakiegoś czynu, jakiegoś symbolu, który by mógł zrekompensować im poniżającą klęskę zgotowaną przez oddzielający ich od centrum miasta kordon sił porządkowych. Zebrana energia żalu i chęci odwetu musiała znaleźć jakiejś ujście.
Damiens podniósł ręce dając znać, że chce przemówić. Tłum urósł już do kilkuset osób, więc potrwało to jakąś minutę nim wszyscy się uciszyli. W tym czasie Damiens zdołał przy naszej pomocy wdrapać się na dach jakiegoś samochodu.
Manny doskonale znał mera i wyczuł pismo nosem. Szykowało się coś większego.
– Pilnujcie Cesara – wyszeptał polecenie do mnie i Herzoga. – Ja idę na chwilę do Ratusza. Wracam za dziesięć minut.
Damiens mówił językiem prostym, dobierając słowa tak, by zdania były krótkie, całkowicie jednoznaczne i silne w wymowie. Delikatnie schlebiał słuchającym go, ale i podkreślał swoje zasługi i rolę.
– Znacie mnie – powiedział. – Głosowaliście na mnie, gdy skończyłem służbę w Syrii i wróciłem, by stanąć do wyborów o stanowisko mera naszego miasta. Dziś wyrządzono nam krzywdę. Kłamstwem, przemocą i oszustwem zderzono ze sobą obywateli oraz siły porządkowe Francji.
– Śmierć psom, śmierć żołdakom! – zawołał jakiś głos z tyłu.
– Większość z nas służyła w szeregach armii w czasie wojny, a i dziś wielu z nas ma w swych rodzinach policjanta, żandarma lub żołnierza! – ostro sprzeciwił się Damiens – Ja również, i jestem z tego dumny! To są Francuzi, tacy sami jak my, i takie same ofiary manipulacji, jak my. Agresja nie jest żadną odpowiedzią, daje tylko argumenty tym, którzy mówią, że nie jesteśmy w stanie sami decydować o losie nas samych.
Damiens zaczął mówić „my” zamiast „wy”, a tłum gładko to przełknął. Zresztą, operowanie zaimkami „my” jako ci dobrzy i „oni” jako ci źli, to standardowy chwyt każdego przemawiającego do tłumów polityka.
– Są ludzie, którzy chcą, byśmy naszym zachowaniem udowodnili, że stan wyjątkowy jest koniecznością. Są ludzie, których cieszy każda rzucona przez nas butelka i kamień, i każdy wystrzelony przez policję granat gazowy. To ci, którzy chcą nami rządzić na mocy nie naszego wolnego wyboru, ale dzięki nieustannemu przedłużaniu stanu wyjątkowego.
Przez gęstniejący tłum przeszedł pomruk aprobaty. Zwłaszcza kobietom spodobało się to, że Damiens zniechęcał do przemocy. Jednocześnie też wskazani zostali winowajcy zamieszek – nie byli to ani mieszkańcy północnych dzielnic, ani policja, ale ci, którym zależało na utrzymaniu prawodawstwa z czasu wojny. Mówiąc wprost: prefekt Kaunitz oraz rząd centralny.
– Oni nam mówią, że stan wyjątkowy zapewnia nam bezpieczeństwo. Ja na to odpowiadam: dziś mamy stan wyjątkowy i rozejrzyjcie się wokoło. Czy widząc te spalone samochody i splądrowane sklepy czujecie się bezpieczni?
Spalonych samochodów akurat na ulicy nie było, ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Damiens wołał dalej:
– Oni nam mówią, że urzędnicy z mianowania są lepsi dla obywateli, niż urzędnicy z wyboru. Dziś, teraz, gdzie podziały się te wszystkie mianowane, przywiezione w teczkach urzędasy? Siedzą pozamykani w gabinetach prefektury! A mnie wybraliście wy i dlatego dziś jestem tutaj z wami!
Jesteś, bo nie chciało ci się jechać objazdem, pomyślałem sobie, ale jednocześnie poczułem uznanie wobec sposobu, w jakim Damiens potrafił wytłumaczyć ludziom rzeczywistość na swoją korzyść.
Damiens budował jeszcze przez kilka minut napięcie i oczekiwanie, i wreszcie, gdy wyczuł, ze ludzie są na to gotowi, zacisnął pięść i walnął z grubej rury:
– A więc chodźcie ze mną! Powiedzmy im, że nas nie zwiodą, że my potrafimy postawić na swoim! Pokażmy naszą determinacje i siłę! Udowodnijmy, że nie ugniemy się przed prowokacją!
– Chodźmy, chodźmy! Manifestacja! – odpowiedziały krzyki z tłumu.
– Pod Prefekturę! – rzucił hasło mer. – Pod Prefekturę!
– Pod Prefekturę! – zawył tłum. – Precz ze stanem wyjątkowym!
Wtedy właśnie zobaczyłem zdyszanego, z wysiłku czerwonego na twarzy Manniego. Przeciskając się przez ludzi w naszą stronę, ściskał w ramionach wielki pęk trójkolorowych sztandarów narodowych, które rozdawał na prawo i lewo.
– Uff, zdążyłem – wysapał, gdy do nas dotarł. – Dobrze zgadłem? Będzie pochód? Macie, ogołociłem z nich cały Ratusz – wcisnął nam w dłonie po sztandarze, ostatni zachowując dla siebie. – Dziennikarze już tu są, a ludzie z Ratusza już dzwonią po redakcjach po więcej, mówiąc, że będzie marsz obywatelski wzdłuż Rue de Rome do Prefektury.
Rozejrzał się, po czym nachylił konfidencjonalnie w naszą stronę.
– Chłopaki, to bardzo ważne. Nie może być zdjęcia z merem na tle czerwonych flag. Stójcie z każdej jego strony i machajcie sztandarami tak, by nie było tamtych widać. Jeśli prefekt raz przyklei Cesarowi etykietkę komunisty, to leżymy. To jest manifestacja narodowa, a nie marksistowska. Machajcie tak, by wyglądało na zdjęciach, że czerwień tych cholernych stalinowców jest elementem sztandarów narodowych.
Natychmiast wzięliśmy się za energiczne machanie flagami. Damiens skończył przemawiać i zabrał się za rytuał ściskania wyciągniętych w jego stronę dłoni, jednak jakby w odpowiedzi na obawy Manniego, w tej samej chwili grupka z czerwonymi opaskami na ramionach zgodnym głosem zaintonowała Międzynarodówkę:
Wyklęty powstań, ludu ziemi,
Powstańcie, których dręczy głód…
Manny zbladł, jak ściana.
– O, kurwa… – mamrotał w panice. – O kurwa, kurwa, kur…
Sytuację niespodziewanie uratowała Sabine. Wykazując się umiejętnością błyskawicznej reakcji, wskoczyła na samochód obok Damiensa i nim tłum zdążył podjąć pieśń robotniczego buntu, zaczęła śpiewać czystym, donośnym głosem:
Do broni hej! Ojczyzny dzieci!
Czas wieńcem chwały ubrać skroń
!Patrzcie, jak krwią ten sztandar świeci,
Których tyranów trzyma dłoń…
Hymn narodowy! Marsylianka! Wiedziony impulsem, podałem Sabine trzymaną przeze mnie flagę. Stojąca nad tłumem piękna kobieta z trójkolorowym sztandarem w ręku i z hymnem na ustach zrobiła na tłumie wielkie wrażenie. Przez dłuższą chwilę obie pieśni zmagały się ze sobą, ale szybko hymn narodowy przeważył i zagłuszył Międzynarodówkę.
Manny wybałuszył oczy na Sabine, ale po chwili otarł port z czoła i westchnął z ulgą.
– Tylko popatrzcie na nią. Wygląda jak jakaś cholerna Marianna! – wymamrotał pełnym uznania głosem.
Mer zeskoczył z samochodu i zaczął przeciskać się przez tłum, tak, by móc stanąć na czele manifestacji. Rzuciliśmy się z Herzogiem, by utorować mu drogę wśród pełnych entuzjazmu ludzi. W tej chwili mogło ich już być koło pięciuset. Szliśmy powoli, tłum gęstniał coraz bardziej.
Pięćset – w sumie całkiem nieźle jak na spontaniczną manifestację. Nadal było nas trzykrotnie mniej niż policjantów i żandarmerii w kordonie, który oddzielał nas od Prefektury.
Święta miłości Ojczyzny,
Prowadź i wesprzyj nasze mścicielskie ramiona!
Wolności, wolności ukochana…
Francuzi mają bogate doświadczenie w manifestacjach, to w pewnym sensie ich sport narodowy. Tłum z chaotycznej masy szybko i samorzutnie zorganizował się w kolumnę, a i flag pojawiło się chyba więcej, niż rozdał ich Manny. Tu i ówdzie pojawiły się nawet spontanicznie wypisane na kartonach hasła sprzeciwu wobec stanu wyjątkowego.
Jednak organizacja marszu była akurat naszym najmniejszym problemem. Oto na naszej drodze stała linia wysokich metalowych barierek, za nią falanga żandarmerii uzbrojonej w tarcze i pałki, a w naszą stronę groźnie szczerzyły swe czarne paszcze armatki wodne i miotacze granatów gazowych.

XLVII.
Siły porządkowe wykazały się wielką dyscypliną i opanowaniem – nie wykonały żadnego prowokacyjnego gestu. Nikomu z obsługi miotaczy i armatek nie puściły nerwy. Tłum był zbyt podładowany emocjonalnie, by się rozejść. Teraz, choć Damiensowi udało się skierować jego energię w inną formę wyrażenia sprzeciwu, potyczka z żandarmerią w żadnym wypadku nie byłaby już bezkrwawa.
Żandarmeria pozwoliła nam podejść do metalowych barierek na kilkanaście metrów. Wtedy Damiens dał sygnał do zatrzymania się, po czym wystąpił naprzód. Po obu jego stronach staliśmy ja i Herzog, po chwili dołączył do nas Manny. Sabine starała się w tym czasie zająć ludzi, raz po raz od nowa intonując słowa Marsylianki.
Przed kordon policji, wystawiając jak najlepsze świadectwo osobistej odwagi, wystąpił pułkownik de Borely. Był bez żadnej asysty, by nie prowokować demonstrantów.
– Proszę wycofać swoich ludzi – powiedział do Damiensa. – Ta manifestacja jest nielegalna.
– Na jakiej podstawie pan tak mówi? – spytał Damiens. – To jest moje miasto. Moje i tych ludzi. To pan jest tutaj intruzem.
– Jestem tu na mocy ustawy o stanie wyjątkowym.
– A ja na mocy Konstytucji i demokratycznego wyboru mieszkańców tego miasta.
– Mam swoje rozkazy.
– A ja odpowiedzialność wobec zebranych tu obywateli. Radzę panu, niech nas pan przepuści.
– Nie mam w zwyczaju słuchać wskazówek cywilów, co do sposobu wykonywania moich obowiązków.
Damiens natychmiast i ostro wszedł pułkownikowi w słowo.
– Niech pan waży słowa. Zarówno ja, jak i pan Eshkol odbyliśmy służbę w Syrii, a pan kapitan Moriarty oraz pan pułkownik Herzog wojnę spędzili w mundurach Korpusu Wewnętrznego.
Pułkownik wzruszył ramionami, ale w jego spojrzeniu dojrzałem cień szacunku i zaciekawienia. Jego twarda postawa zaczęła się chwiać.
Tłum za nami zaczął falować. Ludzie się niecierpliwili, zaczęły padać pierwsze agresywne okrzyki.
– Wróćmy do sedna problemu – powiedział Manny. – Dlaczego właściwie nie chce pan nas przepuścić?
– Ta manifestacja jest nielegalna.
– Ależ bynajmniej. Prawo do zgromadzeń jest wpisane w prawa obywatelskie gwarantowane Konstytucją.
– Ale nie bez ograniczeń – oponował twardo pułkownik. – Nie ostrzeżono sił porządkowych.
– Niniejszym to czynię, w imieniu wydziału prawnego Ratusza – odpowiedział szybko Manny.
– Potrzebne jest pisemne zezwolenie władz!
– Owszem, władz, czyli mnie jako mera. Manny, pióro! – Damiens sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej wymięty notesik. Manny wcisnął mu w dłoń jakiś ołówek. Damiens szybko skreślił kilka słów, podpisał i podał pułkownikowi.
– Proszę, oto pozwolenie władz miasta na manifestację. To chyba usunęło ostatnią przeszkodę formalną. Reszta zależy od pana dobrej woli.
De Borely był zaskoczony stanowczością mera. Chwilę się jeszcze wahał, ale po chwili westchnął i się uśmiechnął.
– Mam rozkaz utrzymania kordonu za wszelką cenę, ale rozkaz wydał prefekt, a nie jest on moim zwierzchnikiem służbowym. Poza tym widzę, że panowie się nie cofną, a jako funkcjonariusz stojący na straży prawa tego kraju, nie mam zamiaru być winnym przelewu krwi bezbronnych Francuzów z ręki ich braci w mundurach. Może pan przejść, jeżeli zaręczy mi pan, że pochód zachowa dyscyplinę i spokojnie rozejdzie się po tym, jak dotrze do Prefektury.
– Ma pan moje słowo honoru – odpowiedział Damiens.
Fotoreporterzy zdążyli akurat na moment, w którym pułkownik ściskał dłoń mera. Moment był, jakby nie patrzeć, cholernie symboliczny – de Borely jako pierwszy z wyższych oficerów opowiadał się po stronie mera.
Na rozkaz pułkownika, kordon przełamał się w środku, zaginając oba skrzydła do wewnątrz. Barierki odciągnięto na boki, znikły wozy z armatkami wodnymi i miotacze gazu. Ludzie, niedawno jeszcze żądni krwi żandarmów, teraz bili brawo i bratali się z nimi. Zaiste, tłum zna tylko ekstremalne uczucia. Miłość lub nienawiść. Nic pośrodku.
Wolno idąc, eskortowani przez symboliczny, przyjaźnie zachowujący się oddziałek nicejskiej żandarmerii, dotarliśmy w ciągu niecałej godziny pod Prefekturę. Stojąc pod oknami sali, w której odbywało się posiedzenie połączonych Rad Regionalnych, ponownie odśpiewaliśmy Marsyliankę, mer wygłosił krótką mowę o bliskim już końcu bandyckiej kliki kurczowo trzymającej się władzy, a potem po prostu staliśmy i czekaliśmy.
– No i co teraz? – zaciekawiłem się.
– Nic – mruknął Manny. – Energia tej tłuszczy już się wyładowała. No i jest już po czwartej, czyli akurat pora obiadowa. Za chwilę ludzie rozejdą się do domów.
Istotnie, zwarty tłum rozbijał się na mniejsze grupki, tu i ówdzie niektóre z nich odłączały się i znikały w bocznych uliczkach.
– Teraz, gdy o tym wspominasz, sama bym chętnie coś zjadła – powiedziała Sabine.
– Jesteś bohaterką dnia – roześmiał się Manny. – Stawiam ci kolację, gdziekolwiek tylko chcesz… W granicach rozsądku co do kosztów, rzecz jasna – uzupełnił natychmiast.
– Od razu widać, skąd jesteś, ty mały Żydku – Sabine klepnęła go poufale po ramieniu. – Wybieram Jardin Puget.
Właśnie w tej chwili z budynku Prefektury wyszedł jeden z delegatów, by przyłączyć się do demonstrantów. Za nim pojawił jeszcze jeden, potem jeszcze dwóch następnych. Damiens poszedł uściskać im dłonie, a Manny stał przy nim, by w razie czego szeptać mu w ucho kto jak się nazywa i jaką funkcję pełni.
W bramie Prefektury coraz to pojawiał się ktoś z delegatów.
– Hej, ktoś ich liczy? – nagle odezwała się Sabine.
Rzuciliśmy się jak głodne tygrysy, by policzyć już zebranych delegatów oraz dodać nowych, którzy pojawiali się w drzwiach. Każdego nowo przybyłego zaciekawiony tłum witał oklaskami i pokrzepiającymi okrzykami.
– Wiwat Langwedocja! Niech żyje Toulon! Wiwat Alpy Reńskie – witano reprezentantów kolejnych miast i regionów.
– Oczywiście wiecie, że to wszystko doskonale słychać w sali obrad połączonych Rad Regionalnych? – zauważył Herzog.
– Pewnie. Akustyka na placu jest niemal jak w greckim amfiteatrze – zgodziłem się.
Około godziny później wyszedł z sali jakiś młody chłopak, przedstawiciel rady miejskiej Arles. To był sto trzydziesty pierwszy delegat, który opuścił salę.
Damiens mało nie rzucił się mu na szyję, a Manny zaczął wykonywać na ulicy dziki taniec radości.
Zerwano kworum. Na oczach całego kraju połączone Rady Regionalne, zebrane przez prefekta, właśnie uległy samorozwiązaniu pod presją manifestacji mieszkańców Marsylii i wskutek wewnętrznej opozycji wśród delegatów. Jeśli Kaunitz mógł w tym dniu ponieść jakaś większą klęskę, to, na Boga, żaden pomysł nie przychodził nam na myśl.

XLVIII.
Jeśli spojrzeć na to z perspektywy czasu, to pewne rzeczy wydają się być nieuniknione w ciągu przyczynowo-skutkowym. Po pierwsze, Francja jest krajem z gruntu demokratycznym, i choć ludzie lubią tu silne rządy, lubią też być w opozycji. No i jest wielka różnica między rządem silnym, a rządem dyktatorskim. Pół roku względnego spokoju, z jakim społeczeństwo znosiło po wojnie restrykcje stanu wyjątkowego, okazało się dla władz mylące. Wielu interpretuje rzeczywistość według własnych życzeń, a im dłużej ktoś sprawuje władzę, tym silniejszą wykazuje ku temu tendencję. Kaunitz był prefektem przez cały okres wojny i przez ponad pół roku po niej. Myślę, że w jakimś stopniu podświadomie po prostu oczekiwał, że pozostanie nim już na zawsze. Siła przyzwyczajenia. Damiens został merem już po wojnie, i była to jego pierwsza licząca się funkcja publiczna. Jego nagły awans na przywódcę opozycji w południowej Francji zaskoczył chyba wszystkich. A przecież był właściwie nieunikniony, z bardzo prostej przyczyny – Damiens pierwszy powiedział na głos to, o czym myślały miliony: czas stanu wyjątkowego już minął, a Francja nie jest krajem, gdzie władza może bezkarnie wyprowadzać na ulice policję i kazać jej obrzucać niezadowolonych granatami z gazem łzawiącym. Czy to nie od Francji rozpoczęła się demokratyczna rewolucja czasów nowożytnych w Europie? Ludwik XVI nie zrozumiał ducha czasów i skończył na gilotynie. A teraz Kaunitz powtarzał wszystkie jego błędy.
Z faktu, że Damiens skazany jest na zwycięstwo, zdaliśmy sobie sprawę następnego dnia po tym, jak przeciwnicy Kaunitza odważyli się zerwać kworum na połączonych Radach Regionalnych. Zdjęcie mera ściskającego dłoń pułkownika de Borely, który sprzeciwił się poleceniom prefekta i odmówił użycia siły przepuszczając demonstrację pod budynek Prefektury, trafiło na pierwsze strony gazet w całym kraju oraz do największych dzienników zagranicznych. „Financial Times” pisał wprost o nadchodzących zmianach na najwyższych stanowiskach. Komentarz redakcyjny „Frankfurter Allgemeine Zeitung” dawał rządowi centralnemu najwyżej jeszcze kilka miesięcy wegetacji.
Mała fala wywołana przez Damiensa nabierała siły tsunami. Wiał wicher zmian i wiele rzeczy nigdy nie będzie już takich, jakimi były kiedyś.
Rozmyślałem o tym wszystkim dwie doby po tych pamiętnych wydarzeniach, siedząc samotnie w kradzionym samochodzie. Jeść mi się chciało, jak cholera, ale nie miałem już żadnej kasy. Bałem się wyjść z wozu – pierwszy lepszy patrol natychmiast mnie aresztuje, a tym razem Manny już nie pociągnie za sznurki, by mnie wyciągnąć ze szponów Bezpieczeństwa. W rzeczy samej, pewnie już teraz załatwiał mi natychmiastową deportację.
Byłem podwójnym uciekinierem – ukrywałem się i przed ludźmi prefekta, i przed władzami miasta.

XLIX.
Dzień wcześniej, następnego ranka po demonstracji, omawialiśmy w Ratuszu naszą wielką klęskę przekutą na niespodziewane zwycięstwo. Panowała pełna zdumienia radość, wywołana faktem, którego przyjęcie do świadomości niemal przekraczało nasze możliwości – Kaunitz był już przegrany, bo przeciw niemu opowiedzieli się ci, na których do tej pory opierała się jego władza – ludzie ze struktur regionalnych i departamentalnych. Wynik wyborów był już po prostu przesądzony i absolutnie nic, co Kaunitz by wymyślił, nie mogło tego zmienić.
Tak się nam wówczas przynajmniej zdawało.
Florentino złapał mnie, gdy szedłem rano na przystanek autobusowy. Po prostu nagle z zaułka wynurzyła się wielka łapa i nim cokolwiek zdążyłem pomyśleć, ściągnęła mnie z ulicy.
– Aleś mnie, kurwa, przestraszył… – wysapałem, gdy go rozpoznałem.
Florentino wystawił nieco głowę zza ściany, by się rozejrzeć.
– Mają coś na was, Micky. Nie mogą rozwalić was w wyborach, to wysadzą was z wyścigu wyrokiem karnym. Mają jakieś dowody łączące ciebie z pożarem w depozycie.
No jasne. Nawet wiem jakie. Mój stary kombinezon.
– Wiesz-który-nazista jest w najwyższym stopniu zdeterminowany. I ja ci nie pomogę, bo jakiekolwiek ma dowody, nawet nie trzyma ich u nas w koszarach. Są poza moim zasięgiem.
– A gdzie trzyma?
– Nie wiem. W Prefekturze też nie. Oceń sytuację, podejmij odpowiednie kroki. Muszę lecieć.
– OK. Dzięki, stary.
– To wariactwo nie potrwa już długo – mruknął ponuro Florentino. – Jeszcze parę dni i albo twoi wywalą moich, albo odwrotnie. Każdy porządek jest lepszy od tego chaosu…
I już go nie było.
To prawda, jeszcze parę dni, pomyślałem. Ale to tylko zwiększy stopień desperacji Kaunitza i jego osobistego gestapowca, tymczasowego komendanta Bezpieczeństwa, szczęśliwego posiadacza mojego kombinezonu, w którym podpalałem depozyt, czyli szacownego pana komendanta Racheforta.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.