Iwen wreszcie zrozumiał, a przynajmniej wydało mu się, że rozumie. Tą cenną rzeczą, której Arto szukał aż tutaj była wolność, ta sama, o której jego ojciec tak często rozmawiał z matką. Nasłuchał się o niej chyba wszystkiego, co można powiedzieć, lecz nigdy niczego nie rozumiał. Spojrzał na statek. Oto wolność, ten kawał skały, tu i teraz. Swoboda pokonywania nieskończonej przestrzeni, gdzie było miejsce na wszystko. Na ucieczkę przed straszakami. Na nową pracę dla ojca, tam gdzie jego własna wolność pozwoliłaby mu zostać na dłużej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Część druga – Druga strona lustra Wbrew obawom obudził się żywy, choć nieco zmięty. Zbroja nie pozwoliła mu dobrze odpocząć, lecz czuł się lepiej, niemal dobrze. Już go nie mdliło. Poruszył się. Ciało wciąż przeszywały igły bólu, lecz były to małe, cieniutkie, niemal nieodczuwalne igiełki, a nie szerokie, tępe noże, jakie rozdzierały go wczoraj. Od rana nikt się do niego nie odzywał. Nawet Nowy nie był zbyt rozmowny. Kanał grupy milczał, wszyscy pisali tylko do siebie, dużo i często. Postanowił tego nie przerywać. Rozważał wydanie Rejkertowi rozkazu, by znalazł sposób na podglądanie ich rozmów, lecz nie wiedział na ile Rejkert pozostał mu wierny. Bał się, jak zareagowałaby grupa, gdyby się o tym dowiedziała. Sytuacja była zbyt delikatna na takie niepotrzebne ryzyko. Jeszcze wczoraj większość chłopców była za nim. Dziś, czując jego słabość, stanęli po stronie Żimmiego. Żimmy też się zmienił. Arto nie próbował się do niego odzywać. Milczenie mówiło za nich obu. Będą walczyć – nie dziś, nie jutro, lecz będą. Arto obiecał sobie, że tym razem zajmie się nim na dobre, by coś takiego już się nie powtórzyło. Niech tylko sprawy się uspokoją, niech tylko odzyskam siły… Zapamiętał sobie, by zapytać się matki Iwena jak długo musi na siebie uważać, i by zrobić to tak, by nie pomyślała, że chce się wdać w kolejną bójkę. Jeśli nauczy się postępować z nią ostrożnie, Rous może zostać jego prywatnym Charonem. Z jej pomocą wytrzymają tu obaj. Już na drugiej lekcji Dert poinformował go, że siatka mrówek znacznie się zmniejszyła. Wielu młodszaków posikało się na wieść o tym co zaszło wczoraj. Zdecydował przypomnieć im dlaczego mają go słuchać. To co zostało wciąż było skuteczne, lecz potrzebował rezerwy, na wypadek kłopotów. Najbardziej niepokoiła go reakcja Anhela. Policja nie pojawiła się w szkole, więc wiedział, że Arto przeżył. Dzisiaj może się na nich zaczaić poza szkołą. Od dzisiaj będą wychodzić przez wentylację. Tego rozjaśnienia Arto odbył przez szkolną sieć bardzo wiele rozmów z dawnymi znajomymi. A to miał być dopiero początek. Wilan nawet nie zdążył się przebrać do pracy, gdy pojawił się Buris. Nie to żeby się zdziwił. Nie to żeby oczekiwał, iż przez całą noc nie wymyśli nowego planu na zdobycie reaktora. Najbardziej zaniepokoiło go jego dziwne podniecenie. Szczęśliwie Buris jedynie znacząco kiwnął głową. Dla świętego spokoju Wilan, już z kombinezonem na grzbiecie, udał się do ich „złodziejskiej skrytki”, jak w myśli nazwał pomieszczenie, które nie tak dawno starannie przygotowywali do podróży. Buris już tam czekał. Pływał niecierpliwie w powietrzu, od ściany do ściany. Wilan z zadowoleniem stwierdził, że projekcje maskujące wciąż działają jak należy. – O co chodzi, Buris? – spytał, wpływając do środka. – Nie poddajesz się łatwo, tak? Buris podpłynął do niego. Wilan złapał go za rękę i przyciągnął. Złapali się za klamry i zawiśli naprzeciwko siebie. – Zastanawiałem się nad tym, co mówiłeś o reaktorze – przyznał Buris. – Na przestrzeń, chyba nie próbowałeś go zdobyć na własną rękę? – Hej! Nic bez uzgadniania z tobą – Buris uspokajająco wyciągnął dłoń. – Próbowałem tylko sprawdzić, tak na oko, teoretycznie, czy to jest możliwe. A potem liczyłem. Policzyłem zużycie energii, moc emitera, wydajność reaktora, wszystko. Policzyłem każdy wat energii. Miałeś rację. Nie zdołamy wyciągnąć drugiego reaktora z magazynu. A bez niego nie zdołamy uciec. Jeśli miałem rację, to dlaczego rozpiera cię energia, pomyślał Wilan. Ale Buris nie będzie tego trzymał w nieskończoność. Powie, jak dojdzie do odpowiedniego momentu, choć dramat to raczej nie będzie. Nie z moim udziałem. Najwyżej farsa. – Nie to żebym był zaskoczony – powiedział tonem z rodzaju „a nie mówiłem?”. – Wiesz jak to jest. Póki sam się nie przekonasz… – Buris odruchowo rozłożył ręce, odpływając kawałek w bok. Jednak nie puścił klamry, więc jego ruch wydał się Wilanowi podobny raczej do kroku w jakimś dziwacznym, kosmicznym tańcu. To ostatnio modne, przypomniał sobie, taniec w nieważkości. – Myślisz, że pierwszy raz o tym pomyślałem? – spytał. – Że całą ucieczkę planuję na bieżąco? Że nie zdaję sobie sprawy… – Dobra, przepraszam. Nie powinienem wątpić. Ale… – Nie ufasz mi, tak? Jeśli mam być szczery, to ja wciąż nie ufam tobie. To naturalne. Lecz cię nie oszukuję – już nie, dodał w myśli. – Po prostu sprawdzałem, dobra? Człowiek potrzebuje czasem dowodu, by uwierzyć. Chwilę milczeli. – Jak rozumiem, nie zrezygnujesz? – spytał w końcu Wilan. – Nie ma mowy! Pamiętaj, nawet jeśli nie uda się ten numer, będziemy mieć następne do wykonania, może lepsze. We dwójkę możemy zrobić to, w czym dotąd zawodziłeś. Na razie powinniśmy czekać, pomyślał. Rozebrać wszystko, powynosić, zamaskować, ukryć. Zatrzeć ślady. Może coś się wydarzy, może zdołamy zdobyć reaktor tuż przed odczepieniem statku. Instalacja potrwa moment, testy trochę dłużej, lecz… O wiele bezpieczniej będzie czekać na nową, prawdziwą okazję. Chyba że już coś wymyśliłeś… – Powiedziałeś, nawet jeśli się nie uda – przypomniał. – Masz jakąś okazję na oku? Wyduś to z siebie! – Właśnie, okazja – Buris pokiwał palcem. – Będąc przy okazji w temacie zaufania… Może nie będziemy musieli czekać. Może sami stworzymy okazję… – Buris uniósł oczy w górę. – Lecz znając ciebie, pewnie ci się nie spodoba. – Chcesz zdobyć reaktor od kolonistów? – znając Burisa, taka myśl sama przyszła mu do głowy, choć w jego głowie zaczęło kiełkować inne, bardzo paskudne podejrzenie. – Ależ skąd! Jest jeszcze ktoś, kto mógłby być zainteresowany udzieleniem nam tej drobnej pomocy. Podziemie. Tego obawiał się najbardziej. Buris chciał szukać pomocy u największych przestępców w Układzie, choć nikt normalny nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Normalny, czyli ktoś, kto ma pracę i rodzinę. Zwłaszcza rodzinę. Pod tym względem Podziemie przypominało astronautów. Owszem, Wilan był zdesperowany, lecz nie aż tak, by wylądować w kopalni za podejrzenie o współpracę, razem z żoną, pozwalając tym samym Opiekunce zabrać ich syna. Rząd zaprzeczał, lecz było powszechnie wiadomym, że Podziemie miało rozbudowaną sieć przekazywania towarów miedzy Układem a koloniami. Może gdyby zaczął się z nimi zadawać… Nie. Równie dobrze mógłby spróbować zostać Protektorem. Podziemie nie przyjmowało potencjalnych uciekinierów, jedynie przyszłych żołnierzy. Nie potraktowałoby łagodnie nikogo, kto próbowałby ich przechytrzyć lub wykorzystać do własnych celów. To oni wykorzystywali innych, a nie na odwrót. Pomysł Burisa był zdumiewający w swojej bezczelności. Więcej, jeśli to Podziemie stało za tym co się działo w stoczni, okazałby się bardziej bezczelny niż próba wejścia spacerkiem do śluzy gwiazdolotu. Jeśli chciał tak ryzykować… Cóż, jego wolna wola. Oby beze mnie. – Podziemie? Myślisz, że są w stanie zdobyć reaktor? Że zdołamy się choćby do nich zbliżyć? Rząd cały czas próbuje z nimi walczyć – próbuje to bardzo dobre słowo, uznał – i nie daje sobie rady! Nie potrafi ich wyśledzić, mimo że ma lepsze możliwości niż my. – Rząd nie ma głowy wolnej od chęci zniszczenia oporu – zauważył Buris. – To wystarczy dla neuroskanerów, nie sądzisz? Podziemie ma trochę rządowych zabawek na swoim małym korytarzyku. Buris miał sporo racji. Tego, co się miało w głowie, nie dawało się podrobić. Agent doskonały musiałby nie wiedzieć, że jest agentem, lecz ta sztuczka była tak stara jak Zjednoczony Rząd. – Zbyt niebezpieczne. Nie jesteśmy jednymi z nich, nigdy nie byliśmy. Nawet gdyby się udało… Nawet wtedy mogą nas potem szantażować. Mogą nas wydać, jeśli to będzie dla nich opłacalne, mogą zmusić do pozostania tutaj, gdzie bylibyśmy bardziej użyteczni. Mam dostęp do magazynów stoczni, do wielu rzeczy, o które nikt nie zapyta, a im się bardzo przydadzą. – Właśnie… – przytaknął Buris. – Mamy towar na wymianę. Ty go masz. – Za reaktor? Co miałbym im za to dać? Gotowy statek? Zresztą, nigdy nie miałem z nimi żadnych kontaktów. – Ale ja wiem kto miał – uśmiechnął się Buris. – I sam mogę je mieć. Ty też… Wilanowi przeszły ciarki po plecach. Czy ta rozmowa aby nie idzie za daleko? Dlaczego coraz mniej było w niej „jeśli”, a coraz więcej „jak” i „kiedy”? – Nie chcę tego wiedzieć – przerwał natychmiast, na wypadek zeskanowania. – Nawet jeśli… potrzebny nam konkretny model reaktora, współpracujący z tym na statku. Musi się dać z nim zsynchronizować, pracować z tą samą częstotliwością zapłonu i pulsacji cewek. Reaktorów było wiele, tak samo jak statków, kosmolotów, czy czego tam jeszcze. Musieli zdobyć mały reaktor pomocniczy, a nie okrętowy, od wielkich pancerników czy lotniskowców. I nie miniaturowy, jak wersja dla kosmolotów. – Zresztą, o czym my tu gadamy? – dodał nim Buris zdążył coś odpowiedzieć. – Każdy reaktor jest ściśle kontrolowany przez rząd. Ma numer, serię, no i pilnują każdego jak oka w głowie. Buris, reaktory to sposób na kontrolę rozmiarów kolonii, dlatego urzędnicy tak się trzęsą nad każdą sztuką. Wyjaśnił mu czego dowiedział się od Lerszena. Gdy skończył, Buris milczał długą chwilę. – Dobra. Więc już wiem skąd te problemy – stwierdził wreszcie. – Co nie zmienia tego, że zawsze widzisz wszystko w ciemnych barwach. Spróbuję, mimo wszystko. Ty grzebałeś w tym pokoiku pięć miesięcy – energicznie machnął ręką dookoła. – Czas się zrewanżować. – A komory? – Zobaczymy. Podziemie handluje z kolonistami. Może coś załatwi. – Za bardzo im ufasz. To cię może zgubić. – To tak samo jak z zaufaniem do Rządu. Jest mocno ograniczone i głównie na pokaz. Oni też o tym wiedzą. Póki mogą zarobić na interesie, póty będą pomagać. Wilan z rezygnacją pokręcił głową. – Nie zapominaj – ostrzegł. – To nie jest grupa charytatywna. Gdyby mieli reaktory, robiliby o wiele lepsze bomby. Pamiętasz Argo? Kiedy to było, dziesięć, piętnaście lat temu? – Pamiętam – Buris lekceważąco machnął ręką. – Ale tamto to był kosmolot dla elit, luksusowy liniowiec. Kursował między Ziemią a Marsem, a może Wenus. Nie pamiętam. Jakby były jeszcze inne trasy, po których kursowałyby liniowce… Bogacze nie zwykli wybierać się na wycieczki na kopalnie księżyców Saturna, czy do gazowych gigantów. – Jest bardzo prawdopodobne, że podziemiowiec, którego znasz, jest tym samym który podłożył nam bombę. Nie przyzna się oczywiście, lecz to pokazuje, na ile cenią ludzkie życie. To niebezpieczni fanatycy! Porywają statki, wysadzają kopalnie, fabryki… – I może dlatego… – zaczął Buris. – Buris – Wilan zamknął oczy, aby się uspokoić. Do niego nic nie docierało. – Pojedynczy człowiek niewiele dla nich znaczy. Chcą wolności dla wszystkich albo dla nikogo. O nas mogą pomyśleć jak o tchórzach, szczurach, które chcą uciec, zamiast przyłączyć się do nich i walczyć o wolność dla wszystkich Układowców czy Wewnętrzniaków. Nie sądzę, by wiedzieli co to znaczy rodzina czy troska o innych. Nie sądzę, by mieli rodziny. Nie mogę się doczekać rozjaśnienia, gdy wreszcie wybiją ich do nogi. Od razu zrobiłoby się tu spokojniej. Buris ciężko sapnął. Wilan wrzucił go w podły nastrój, lecz nie winił się za to ostrzeżenie. – Kocia twarz, aleś mnie pocieszył – mruknął. – Zważywszy, że to nasza jedyna szansa, by w ciągu miesiąca zdobyć brakujące podzespoły… – To ostatnia z ostatnich szans, jeśli chodzi o mnie. Nie mówię nie – zaznaczył. – Mówię tylko byś był ostrożny. Ekstremalnie ostrożny. – Chyba znasz mnie już na tyle, by wiedzieć, że zawsze jestem ostrożny. Biorąc pod uwagę to spotkanie, Wilan pozwolił sobie zwątpić. Już z samego rana Iwen odkrył, jak wielkie zmiany zaszły w grupie od wczoraj. Zaczęło się od głupich, niewybrednych dowcipów na jego temat, krążących na głównym kanale. Na przerwach większość chłopców zaczęła schodzić mu z drogi, a na lekcjach Uber, jego jajcogłowy, zaczął popełniać błędy. Nie minęło wiele czasu nim nauczyciele zaczęli się go czepiać. Nic dziwnego – był jedynym, który sprawiał im dziś kłopoty. Znów musiał zacząć uważać na lekcjach, choć może to dobrze, dzięki temu zapomniał o kanale ogólnym. Złośliwości trafiały prosto w jego czułe miejsca, z precyzją godną międzyplanetarnego miotacza masy. Cały dzień trzymali się tego tematu, z uporem automatu poszukiwawczego, a on z całych sił starał się nie okazywać jak bardzo go tym ranią. Przypomniał sobie dlaczego unikał dzieci w nowych szkołach, z jakiego powodu budował wokół siebie tarczę, dlaczego nauczył się walczyć i zaczął je bić. Nie pozwalał, by uderzyły go pierwsze. Nie mogąc sprostać jego pięściom, atakowały słowami, lecz bił je dotąd, aż się zamknęły. Teraz wszystko powróciło, a on był bezsilny. Było tylko kwestią czasu, kiedy przejdą od słów do czynów. „Kostucha się zbliża”, szeptali, gdy się pojawiał. „Odsuń się, bo będziesz trupem”. Nawet Orfius i Kerell, nawet dla nich był chodzącą katastrofą. Sprowadzał nieszczęście, jak Kosiarz. Dostał nowe przezwisko, lecz niczego nie chciał tak bardzo, by znów być Nowym. Nawet dawne złośliwe uwagi Żimmiego nie wydawały się już tak dokuczliwe. Teraz, gdy znowu był nikim, zrozumiał, że nic nie nadrobi pięciu lat wspólnego życia w szkole, choć po tym, co zobaczył na jednej z przerw pomyślał, że nawet te pięć lat mogłoby niczego nie zmienić. Żimmy uderzył kilka razy Orfiusa, naprawdę mocno, za to, że Orfius wolał siedzieć z boku, bojąc się zdecydować czy poprzeć kapitana czy drugiego zastępcę. Żimmy nie rozumiał, że najsłabsi wojownicy po prostu się bali, wszystkiego i wszystkich, teraz nawet swoich towarzyszy. Nie rozumieli co się dzieje, wiedzieli tylko, że to wszystko przez Nowego. Czasem, gdy nikt nie widział, zaczynał płakać. Wolałby ich pięści od złośliwości, wolałby nawet Anhela. Za tym wszystkim stał Żimmy. Wciąż obawiał się Arto, więc wyżywał się na nim, a on udawał, że nic się nie dzieje. Bał się, że gdy Arto się dowie, rzuci się na Żimmiego, choć jeszcze nie wyzdrowiał.
Byli w pobliżu, gdy kilku wojowników Smoka pobiło jakiegoś młodszaka. Gdyby Arto nie ruszył gwałtownie do przodu, nawet nie wiedziałby, że coś się dzieje. Młodszak zalewał się krwią, a oni wciąż go trzymali. Nikogo dotąd nie skatowali tak dokładnie. Wojownikom puszczały nerwy, musieli się na kimś wyżyć. To rozprzestrzeniało się jak zaraza, a Iwen był jej centrum. – Co robicie, wściekłe szczury? – Arto siłą oderwał dwóch i rzucił do tyłu. – Podatek! – odpowiedział jeden hardo. – Stawiał się, to dostał. Iwen nie mógł uwierzyć, by trojak próbował się stawiać piątakowi. Po jego oczach widział jak bardzo był przerażony. Młodszak nie rozumiał co się stało. – Dostałeś co chciałeś? – gniewnie spytał Arto. – Więc puśćcie go, by zebrał nowy, zamiast lizać się po kątach! – Robimy co chcemy! – rzucił któryś z odrzuconych w tył. – Jesteś za miękki, by nam rozkazywać! Lepiej pilnuj swojej Kostuchy, jeśli tak bardzo… To był pierwszy raz, gdy Iwen widział, by Arto uderzył swojego. Kapitan zgiął rękę w łokciu i uderzył, nie odwracając się do tyłu. Trafił wojownika prosto w mostek. Chłopiec nawet nie jęknął; przewrócił się i upadł na wznak, próbując złapać oddech. Arto tylko spojrzał do tyłu, z doskonale obojętnym wyrazem twarzy. Cofnął stopę i opuścił ją z całej siły na krocze leżącego wojownika. Kolejnego złapał za rękę, tuż nad łokciem, wbijając kciuk prosto w zewnętrzne zagłębienie łokcia. Wojownik nie zdołał zareagować, jego ciało szarpnęło się niczym porażone czystą energią. Iwena przeszły ciarki. Jego kapitan potrafił, gdy zechciał, być równie okrutny jak Anhelo. Zadawał ból z taką samą łatwością i wiedział co zrobić, by nawet oni to poczuli. Pierwszy i jedyny raz ujrzał łzy w oczach prawdziwego wojownika. Ofiara nawet nie jęknęła, nie poruszyła się, lecz widział, że cierpi. Arto dobrą chwilę trzymał palec wbity w nerw chłopca, nim puścił, zesztywniałego. Wojownik odskoczył jak oparzony. – No co? – zaprotestował płaczliwie, lekko się garbiąc. – Nawet go nie połamaliśmy! – Zachowujecie się jak starszaki! Tego was uczyłem? – Arto wskazał na wystraszoną ofiarę. Iwen stał za jego plecami, nie widział wyrazu jego twarzy, lecz głos kapitana kipiał wściekłością. – Jak zaczniecie ich tak traktować to wszystkie nasze grupy będą błagać innych, by ich przed nami chronili! Możecie się mnie nie słuchać i będziecie za to obrywać, ale nawet Żimmy nie pozwoli, byście szkodzili grupie! – Żimmy powie, że Kostucha też nam szkodzi – powiedział ktoś cicho. – Lepiej jej pilnuj, bo… Arto spojrzał na tego, kto to powiedział. Głos zamilkł. – Bo co? Chcecie się zachowywać jak inne grupy, tak? Mogę wam pokazać jak rządzi się taką grupą! Myślicie, że wtedy będziecie mieć siłę na to? – wskazał na zbitego młodszaka. Wojownicy odsunęli się od swojej ofiary. Bez słowa podnieśli z podłogi oddychającego ciężko towarzysza i odeszli w milczeniu. Młodszak wykorzystał ścianę jako oparcie, by stanąć prosto. Choć ledwo trzymał się na nogach, uklęknął, starł z podłogi ślady krwi i odszedł, kulejąc i przytykając do nosa kawałek bandaża. Iwen odprowadził go smutnym wzrokiem. To przeze mnie, pomyślał jeszcze raz. Arto potrafił przegonić wojowników, lecz nie był w stanie cofnąć wypowiedzianych słów. Kostucha… Chodząca śmierć. Nie mógł odmówić im racji. Lecz było w tym zdarzeniu coś dobrego. Arto starał się tłumaczyć swoje zachowanie na język szkoły, lecz Iwen już wiedział, że to nie logika kazała mu działać, a uczucia. Zwyciężyły gdy pozwolił się zbić zamiast niego. Od tego czasu jego kapitan zaczął się zmieniać. Przypominał sobie jak to jest być człowiekiem. – To nic, to co oni mówią – Arto wrócił do Iwena. – Zobaczysz, szybko o nich zapomnisz. Coś ci pokażę po lekcjach, ale to tajemnica. Będziemy musieli się spieszyć, by zdążyć na odpowiedni moment. Nie możesz się spóźnić. – Zdążyć… Gdzie? – Sam zobaczysz – kapitan tylko uśmiechnął się zagadkowo.
Tajemnica… Mogło chodzić tylko o jedno. Miał nadzieję, że kiedyś dowie się gdzie znikał Arto, lecz nie przypuszczał, że stanie się to tak szybko i nieoczekiwanie. Arto wiedział jak odciągnąć jego uwagę od nieprzyjemnych rzeczy. Iwen tak się tym przejął, że przez wszystkie lekcje nie myślał o niczym innym. Przestał zwracać uwagę na wciąż gęstniejącą atmosferę, która niczym wielka chmura rzucała cień na całą grupę. Nie śledził ukradkowych spojrzeń, jakimi obdarzali się wojownicy, na podpatrywanie, prywatne rozmowy, na milczenie i na złośliwości. Grupa już go nie obchodziła, tak jak on nie obchodził grupy. Cokolwiek się działo, nie miał na to wpływu. Miał go tylko Arto, ale on wolał robić co innego. Teraz zrozumiał przyczynę. |