Policjanci zatrzymali nas w ciemnym miejscu, jednak w świetle reflektorów otaczających nas wozów poznałem twarz, która zajrzała przez okno kierowcy. To był major Rachefort. – Bezpieczeństwo! – powiedział, machając legitymacją przed oczami kierowcy taksówki. – Wysiadaj pan! W pierwszej chwili myślałem, że będzie chciał mnie znowu gdzieś wywieźć. Ale gdy tylko policjanci odciągnęli taksówkarza na bok, Rachefort obszedł wóz dookoła, otworzył tylnie drzwi i usiadł koło mnie. Tępo wpatrywałem się przed siebie, ale gorączkowe myśli biegały po moim mózgu, wypełnionym mieszanką obaw i rezygnacji. Znów będą mnie bili? A niech biją, w takim stanie, w jakim byłem wtedy, zemdlałbym im w trzy minuty. A następnego dnia o dziewiątej zero pięć Manny zacznie mnie szukać, i dowie się o wszystkim choćby od taksówkarza, którego nie będzie trudno znaleźć. W końcu ilu taksówkarzy miało nocną zmianę w tej części miasta? Jednak Rachefort, zamiast wołać Millana, swego speca od „łagodnej” perswazji, długo milczał. Wyciągnął papierosy, sam powoli zapalił, po czym wyciągnął paczkę w moją stronę. Nie dałbym głowy, ale chyba starał się jak mógł, by nadać swej twarzy maksymalnie przyjazny wygląd. – Nie palę – mruknąłem, po czym zaraz ugryzłem się w język. Im więcej będę mówił, tym większa szansa, że z czymś się wygadam. – I słusznie! – powiedział Rachefort, cofając rękę. Zaciągnął się mocno kilka razy, po czym wyrzucił papierosa przez okno. – Papierosy to trucizna. Moja kobieta od dawna mi mówi, że powinienem rzucić. Podziwiam niepalących. Trzeba mieć wielką siłę woli, by się nie skusić. Już chyba wolałbym bicie od tych żałosnych prób przypodobania się, pomyślałem. Rachefort kontynuował przedstawienie. Sięgnął powoli do kieszeni płaszcza, z której najpierw wyciągnął pistolet. Udając zdziwienie, zaraz przełożył go do kieszeni z drugiej strony. Następną rzeczą, jaką wyciągnął, była paczuszka. – W motelu powiedzieli mi, że nie śmierdzisz groszem – powiedział. – Tu jest trzydzieści kawałków. Rzucił mi paczkę na kolana. Nawet nie drgnąłem, pozwalając, by paczka zsunęła się na podłogę. Spryciarz z tego gościa, pomyślałem. Gdybym, wiedziony zwykłym odruchem, chwycił paczkę by nie pozwolić jej spaść, zostawiłbym na niej swoje odciski i facet już miałby mnie w kieszeni. Rachefort odczekał chwilę, po czym sięgnął znów do kieszeni, wyciągając z niej dużą kartkę pełną urzędowych nadruków i pieczęci. – Tymczasowy paszport dla bezpaństwowca – powiedział. – Dojedziesz z tym do dowolnego kraju świata. RPA, Argentyna, Australia… Słyszałem, że potrzebują bystrych, twardych facetów na polach naftowych w Meksyku. Mógłbym szepnąć komuś słówko. Twoi kumple z Korpusu nieźle się tam urządzili w ochronie. Na przykład sierżant Bio… Może go pamiętasz? Sierżant nazywał się Rio, ty analfabeto. Bez słowa wpatrywałem się przed siebie. – Naprawdę tak ci się tu podoba? – mówił dalej. – Francja to nie jest kraj dla takich jak ty. Mało się dzieje. Ludzie tu lubią, gdy państwo dokręca im śrubę, ale poza tym, to zwykły, normalny, europejski kraj. Żadnego zabijania, plądrowania… Myślisz, że umiałbyś się dostosować? Ile lat byłeś w Korpusie? Czternaście? Niecałe siedem, ty głupi bucu, odpowiedziałem mu w myślach. Czytaj uważniej akta, analfabeto. Rachefort dał mi chwilę na jakąś reakcję, ale gdy nadal się nie ruszałem, zniecierpliwiony zmiął paczkę papierosów w ręku. – No dobra, do rzeczy. Kasa, bilet w dowolne miejsce świata poza zachodnią Europą oraz, w miarę możliwości i w granicach rozsądku, praca u któregoś z przyjaciół – powiedział. – W zamian ty przyznasz się do tego, że spaliłeś archiwum sądowe z papierami na tego histeryka, pożal-się-Boże mera Damiensa. Przecież obaj wiemy, że to byłeś ty. Śledzimy całą resztę ludzi mera, zwłaszcza tego niedźwiedzia Herzoga. Tak, on był pierwszym podejrzanym. Ten Żydek, Ekekiel czy jak mu tam, to też niezły spryciarz. Zaskoczył nas tym, że ściągnął kogoś nowego z obozu dla weteranów i nim zorganizowaliśmy ci ogon, już było po wszystkim. Nadal się nie odzywałem. Rachefort wyciągnął z paczki kolejnego papierosa, zapalił go i zaciągnął się głęboko. – To, jak do cholery dowiedziałeś się, gdzie trzymamy papiery, możesz zachować dla siebie. Myślałem najpierw, że może ten Żydek coś wyciągnął od prokuratorów, on tam ze wszystkimi jest po imieniu. Ale nie, on by nie ryzykował jakiegokolwiek powiązania z tak grubą sprawą. Wiesz, ile się dostaje we Francji za niszczenie dowodów przestępstwa? Od czterech do dwunastu lat. A za podpalenie od roku do piętnastu. Moglibyśmy ci wykroić łącznie ze dwie dychy ciężkiej odsiadki. Wyciągnął powoli kolejnego papierosa, zapalił, po czym, jakby podjąwszy jakąś decyzję, gwałtownie zaciągnął się całą siłą swych płuc. – Moglibyśmy, gdybyśmy mieli dowody. Ale nie mamy, i ty o tym dobrze wiesz. Przecież gdyby było inaczej, nie gawędzilibyśmy sobie tutaj, tylko od razu powędrowałbyś na salę rozpraw, a Damiensa ukrzyżowałaby prasa w ciągu dwudziestu czterech godzin. Podniosłem głowę i spojrzałem mu ciężko w oczy, szczerząc zęby ni to w uśmiechu, ni to w grymasie złości. – Gdyby, gdyby… Co to, ćwiczysz gramatykę trybu warunkowego? – rzuciłem zgryźliwie. – Ani ty, ani twoje patałachy nie macie zielonego pojęcia, co się dzieje, i ty starasz się to nadrobić bawiąc się w gestapowca i łamiąc połowę przepisów nawet z tej nazistowskiej ustawy o stanie wyjątkowym. W czasie przesłuchania, najlepszą techniką obrony jest albo zupełnie milczeć i błądzić myślami gdzieś w chmurach, albo uparcie powtarzać jedno i to samo zdanie, w stylu: „To prowokacja!” albo „Jestem niewinny!”. Jeśli zaczniesz cwaniaczyć i dawać odpowiedzi, sprawny śledczy prędzej czy później sprowadzi cię do parteru i wykorzysta każde twoje słowo przeciwko tobie. Ale w tamtej chwili poczułem coś, co towarzyszyło mi potem przez długie lata –przebywanie w towarzystwie Racheforta przez dłużej niż minutę pozbawiało mnie panowania nad sobą. Kilka lat później rozmawiałem o tym ze znajomym psychologiem. To nawet nie jest nienawiść, powiedział mi. To niekontrolowany wybuch niemal zwierzęcej agresji. Niektórzy ludzie tak po prostu na siebie działają. Może nie byłem najsprytniejszym przesłuchiwanym. Ale i Rachefort nie dał dowodu wielkiej bystrości – moja nagła zmiana z potulnego więźnia na pokazującego kły aroganta zupełnie go zaskoczyła. Przesunąłem się w samochodzie o czterdzieści centymetrów w jego stronę, przypierając go swym ciałem do drzwi. Rachefort był ode mnie nieco szerszy w ramionach, ale z nawiązką kompensowałem to wyższym wzrostem i większą wagą. Teraz nie mógł ruszać rękoma, nie mógł więc ani otworzyć drzwi, ani sięgnąć po pistolet. – Chcesz mnie zastraszyć? – wysyczałem mu w twarz. – Ty? Przez siedem lat pilotowałem helikoptery nad lufami partyzantów, z których każdy miał trzy razy większe jaja, niż ty miałeś, nim wykastrowało cię chowanie się za legitymację Bezpieczeństwa! Moje kategorie strachu są zupełnie inne, niż alfonsów i złodziei, za którymi ty ganiasz. Przyparłem go mocniej do drzwi, po czym wyrwałem mu z kieszeni pistolet i rzuciłem mu go natychmiast na kolana. – Chcesz mnie zabić? Masz doskonałą okazję! – powiedziałem, niemal dotykając nosem jego czoła. – Morderstwo na pracowniku Ratusza na pewno zwiększy szanse Kaunitza w wyborach, prawda? To nawet lepsze, niż próby zastraszania. Prasa dobierze się wam do tyłków. Przez dwie, trzy sekundy milczeliśmy, po czym odepchnąłem się od niego i szybko wyszedłem z samochodu – jeszcze chwila i, przysięgam, zacząłbym go dusić. Gliniarze i drugi oficer Bezpieczeństwa widzieli tylko sylwetkę postaci wysiadającej z samochodu i musieli mnie wziąć za Racheforta. Dopiero gdy wszedłem w zasięg świateł z radiowozów, rozpoznali mnie. – O, kurwa… – wyrwało się któremuś. Minąłem ich. Policjanci położyli dłonie na kaburach, patrząc wyczekująco na Millana, ale ten milczał, śledząc mnie tylko zimnym wzrokiem. Widać nie miał instrukcji na taką okazję, więc nie próbował mnie zatrzymać. Skręciłem powoli w najbliższą przecznicę, zatrzymałem się i klęknąwszy na chodniku, dyskretnie wyjrzałem. Nie ścigali mnie. Na razie. Przyspieszyłem kroku, a w końcu, mimo bólu w nogach, zacząłem biec. Do motelu miałem niecałe dwa kilometry, pokonałem ten dystans w niecały kwadrans. Tak jak przypuszczałem, mój pokój był gruntownie przeszukany i całkowicie wywrócony do góry nogami – tylko przyśrubowane do podłogi meble stały na swoich miejscach. Cały mój dobytek rzucony był na niedbały stos na środku pokoju. Byłem zbyt zmęczony, by od razu posprzątać, ze stosu wyciągnąłem więc tylko materac i koc, ułożyłem je z powrotem na łóżku, po czym zasnąłem. Dopiero rano, sprzątając, zdałem sobie sprawę z tego, że niektóre moje rzeczy znikły. Wśród nich kombinezon, który miałem na sobie w dniu, w którym podpaliłem depozyt. A na nim były miliony mikrośladów, którymi, nie wyciągając rąk z kieszeni, można udowodnić to, że to ja podpaliłem depozyt sądowy pod Marsylią.
Późnym popołudniem Sabine wróciła z kongresu związków zawodowych. Tryumfowała niczym rzymski cesarz po podbiciu jakiejś barbarzyńskiej krainy. I nie bez powodu. W uchwale końcowej, pracownicy ciężkiego przemysłu stoczniowego i transportu kolejowego opowiedzieli się za jak najszybszym zniesieniem stanu wyjątkowego, co w praktyce równało się udzieleniu publicznego poparcia kandydaturze Damiensa przeciw Kaunitzowi. Zebraliśmy się w gabinecie mera. Na stole piętrzyły się stosy porannych gazet. Wszystkie regionalne tytuły oraz większość ogólnokrajowej prasy centrowej i lewicowej informowały o uchwale już na pierwszych stronach. – To nas urządza! To nas urządza! – Damiens chodził szybkim krokiem po swym gabinecie, zacierając ręce. Wprost promieniował radością, wszelkie ślady wczorajszej depresji i strachu znikły, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Kolejarze i stoczniowcy mają największe związki w sektorze publicznym na południu Francji. Zawsze wytyczały kierunek, na który głosuje większość robotników – wtórował mu Manny. – Dobra robota, Sabine. Szefowa kampanii wyprężyła się dumnie, grzejąc się w promieniach spływających na nią pochwał. Manny jednak nie lubił zbyt długo omawiać tego samego tematu, zwłaszcza, jeśli w kolejce czekały inne, pilniejsze. – Kaunitz na pewno jeszcze dziś na to jakoś odpowie – powiedział. – Będzie musiał uderzyć, nim sondaże zdążą uwzględnić uchwały związkowców, bo jak raz umocnimy przewagę, będzie mu trudniej ją zniwelować. Damiens zwolnił kroku i spojrzał z niepokojem w stronę drzwi, jakby już słyszał tupot kroków kolejnego rajdu policji i Bezpieczeństwa. Manny w lot uchwycił to spojrzenie. – Cesar, nie martw się, takiego najazdu jak wczoraj już nie powtórzą. Nawet Kaunitz nie jest tak głupi, by dwa razy używać tych samych sztuczek. – Jesteś pewien? – Jestem. A tak poza tym, do ogłoszenia wyników będziesz miał przy sobie tych dwóch inspektorów sądowej policji. Twoja osobista ochrona, w dodatku całkowicie na koszt budżetu centralnego. Manny dokładnie przewidział, ze wspominając o tym, że obu inspektorów opłaca rząd, a nie miasto, rozbawi Damiensa. Co więcej, tak naprawdę nie byli to ani policjanci, ani inspektorzy, ale po prostu kurierzy, ale Manny nazwał ich tak, by uspokoić Damiensa. Mer już do końca spotkania był wyraźnie odprężony i zrelaksowany. Rozmowa szybko zeszła na przyjemniejsze tematy. Tego dnia wypadał trzynasty lipca, więc z okazji wigilii święta narodowego, zgodnie ze stuletnią tradycją, u prefekta odbywał się bankiet dla najważniejszych osób w regionie. Mer nawiązał do tego pod koniec spotkania. – To co, dziś wieczorem mamy imprezę w jaskini lwa? – zapytał. – My jesteśmy na miejscu punkt ósma – potwierdził Manny, patrząc na zegarek. – Cesar, spóźnij się piętnaście, dwadzieścia minut, to zbadamy z chłopakami teren. – Z chłopakami…? Pozwę cię o dyskryminację – nadąsała się Sabine. Manny zorientował się w swej gafie, ale natychmiast się z niej wykręcił. – Chyba raczej o nadmierną troskę. Miałem na myśli, że chłopaki sprawdzą teren, a my sobie w tym czasie zatańczymy. – Srutu tutu, złotousty. Ale i tak pójdę. – OK, to co, wpadnę po ciebie o wpół do ósmej. Moriarty pojedzie z Herzogiem. Umówcie się jakoś, by być odpowiednio wcześnie na miejscu.
Gdy schodziliśmy po schodach na parking, Manny i Sabine szli przodem, a my z Herzogiem o parę kroków za nimi. – Naprawdę oddali ci tych konwojentów na całe dwa tygodnie? – pytała Sabine. – Nie, ale znam Jeana-Pierre’a – powiedział Manny, mrugając okiem. – Natychmiast zapomina o wszystkim, co nie ma związku z prowadzonymi przez niego rozprawami. Przypomni sobie o odwołaniu obu kurierów dopiero wtedy, gdy ja mu ich odeślę. Czyli za jakiś tydzień, dwa. – Ech, ty żydowski łobuzie! – Sabine pchnęła go lekko, ale w jej głosie słychać było nutkę pełnego szacunku uznania. Każdy to musiał przyznać. Manny był po prostu geniuszem taktyki. – W ramach wyrażania uznania, włóż dziś tę beżową suknię – mrugnął okiem Manny. – On po prostu wykorzysta każdą okazję – westchnęła teatralnie Sabine. – Odprowadzę cię do samochodu. – Przeginasz, Żydku… – Wiedziałem, ze się zgodzisz! – zawołał radośnie. – A gdybyś tak odwiozła mnie jeszcze do domu? Teraz? I po bankiecie? A ja zostawię swój samochód tutaj do jutra? – Spróbuj tylko wejść! Ostrzegam, mam gaz w torebce. – Dziękuję skarbie, jesteś taka uczynna. Uśmiechnąłem się do siebie. Niektórzy po prostu nie słyszą odmownych odpowiedzi. – Co szczerzysz kły? – mruknął Herzog, szukając w kieszeni kluczyków do swojego samochodu. – Lubię romantyczne sceny. To twój samochód? – przyjrzałem się zdezelowanemu Fordowi. – On się jeszcze toczy? Pewnie zaraz każesz mi go pchać? – Nie oceniaj samochodu po ilości wgięć na jego masce… Różnie bywa. Może być tak, że zniszczony lakier na zewnątrz kryje pod blachą sto dwadzieścia koni. – Na pewno nie ma stu dwudziestu! – zaprzeczyłem. – Ja mówię o regule, nie o tym konkretnym przypadku. Lekceważyć z powodu pozorów łatwo. Ale straty nie zawsze są potem do nadrobienia. – Chryste! Dobra, starczy! Co to, wieczorek filozoficzny? Mnie martwi to, że nie mam żadnego garnituru do włożenia, nie mówiąc już o krawacie czy porządnych spodniach. Przecież w tym, co mam, mnie nie wpuszczą. Herzog rzucił okiem na mój strój. – Spodnie są w porządku, przecież nie będziesz tam wygłaszał przemówień. Marynarkę i krawat pożyczymy. – Od kogo? – Od Manniego. – Właśnie odjeżdża z Sabine. – Przecież widzę. – Herzog sprawdził jeszcze tylko, czy samochód Sabine zniknął już za rogiem. – A ty słuchaj uważniej, bo nie mówiłem, że zedrzemy z niego ubranie, tylko, że pożyczymy od niego. On zawsze trzyma w bagażniku swego samochodu drugi garnitur na zmianę. Podeszliśmy do samochodu Manniego. Szarpnąłem za uchwyt bagażnika. – Zamknięty. Herzog uśmiechnął się pobłażliwie i pokręcił głową. – Zauważyłem, że gdy Manny parkuje pod Ratuszem lub u siebie pod domem, zazwyczaj zostawia samochód otwarty. Nie chce mu się użerać z zamkami. – Ale bagażnik zamyka, panie Bystry. – Skoro Manny zostawia otwarty samochód, to moim zdaniem, zostawia w nim również kluczyki. Szukamy. – A jak nie znajdziemy, to łomem też się otworzy… – mruknąłem. – Nie będzie trzeba. – Herzog sprawdzał schowek i zajrzał pod gumowe wycieraczki. – Żartowałem, przecież nie będziemy pruć samochodu Manniego! Słyszałeś o czymś takim, jak poczucie humoru? – Tak, czytałem kiedyś o tym w jakiejś gazecie. – Herzog zajrzał pod pokrywę wnęki na bezpieczniki. – Są. – Herzog Nostradamus – mruknąłem. – Nie śmiej się, podobno też był Żydem. – A czy ja się śmieję? W bagażniku, owinięty w folię, leżał ciemnoszary garnitur Manniego. Był szyty na miarę, dlatego był dla mnie nieco ciasny w ramionach i w pasie, ale kto by się przejmował drobnostkami. Herzog po drodze też wstąpił do domu zawiązać sobie wokół szyi jakiś krawat i dwie godziny potem byliśmy już pod Prefekturą.
Parking Prefektury zarezerwowany był dla ważniejszych gości, o czym poinformował nas jakiś arabski nastolatek pełniący funkcję stróża i parkingowego. Zaraz dał też do zrozumienia, że jedna czy dwie dychy mogłyby ten stan rzeczy zmienić. Herzog jednak prędzej podpaliłby swój samochód czy zrzucił go w porcie do morza, niż powierzyłby Arabowi kluczyki do niego. Zaparkowaliśmy kawałeczek dalej, w bocznej ulicy. Tożsamość wchodzących sprawdzał miły starszy pan, który robił to z takim namaszczeniem i zadumą, że wnet pojawiła się dłuższa kolejka na zewnątrz budynku. Stojąc w niej, Herzog zaczął się rozglądać wokoło. – Żyłka turysty? – spytałem w końcu. – Podziwiasz architekturę? – Szukam jakiejś ochrony. Na parkingu przekupny arabski szczyl, przy drzwiach dziadek dotknięty Alzheimerem i Parkinsonem na raz, my sobie parkujemy na ulicy tuż przy Prefekturze i nikt nie ma nic przeciw, co tu się, kurwa, dzieje? A gdybym miał pięćset kilo trotylu w bagażniku? – Jesteś paranoikiem. To jest Francja, a nie Wzgórza Golan. Przed kim mają się chronić? Przed podatnikami wzburzonymi podwyżką akcyzy na tytoń? – No i patrz, nawet na dachu żadnego snajpera… – A kto za to odpowiada? Bezpieczeństwo? – Wiedziałbym o tym – mruknął enigmatycznie Herzog. – A skoro nie Bezpieczeństwo, to DST. Czyli jest tak, jak mówią. Kolesie zupełnie się już stoczyli po wojnie. – Piękny wniosek. Ja też mam swój własny. – No? – Skoro to taki bezpieczny kraj, to już na sto procent wiadomo, że stan wyjątkowy jest tylko dla picu. Prefekt nie boi się o bezpieczeństwo, ale o utratę władzy. – I trwało aż tyle, nim na to wpadłeś? – zapytał ironicznie Herzog. Przyszła wreszcie nasza kolej. – Pułkownik Herzog i kapitan Moriarty – przedstawił siebie i mnie. Dziadek sprawdził na liście. – Niestety, nie ma panów. – Jesteśmy od pana Damiensa. Czy pan Damiens jest na liście? Dziadek sprawdził. – Owszem, jest. – No więc widzisz pan. To tak, jakbyśmy i my byli. Gdzie się mamy podpisać? – Herzog sięgnął po leżący na stoliku długopis, strącając przy tym na podłogę blaszany dzbanek na wodę. Naczynie z brzękiem potoczyło się po kamiennej podłodze, a dziadek rzucił się w pogoń, by je podnieść. Herzog sięgnął przez stół po listę gości, wziął ją do ręki i szybko przerzucił kartki, sprawdzając nazwiska gości. – Prefekt, mer, przedstawiciele korpusu konsularnego, finansiści, przedsiębiorcy… Normalka. O, twój kumpel Rachefort też będzie. Z kolegami nawet chyba. – Jest na liście? Gdzie, gdzie? – zaciekawiłem się. – Nie widzę. – No tu, cholera – Herzog pokazał mi palcem jedno z nazwisk – To korsykańskie. Zapamiętaj je, nie wszystkie psy nazywają się Burek. Herzog wziął długopis i lewą ręką machnął na ostatniej stronie nieczytelny podpis, po czym podsunął kartkę mnie. – Podpisz się – mruknął. Przełożyłem długopis z prawej do lewej ręki i narysowałem jakiś zamaszysty zygzak. Podpis lewą ręką uważany był jeszcze wtedy za niemożliwy do zidentyfikowania metodą grafologiczną. Herzog minął mnie i wszedł do Prefektury, a ja odłożyłem spis gości z powrotem na stolik. – Jesteśmy na liście – powiedziałem do portiera, który właśnie wrócił z dzbankiem. – Dwa ostatnie nazwiska. Portier pewnie by i nawet sprawdził, gdyby stojący za nami gruby, ważny i niecierpliwy pan z żoną nie zaczął głośno narzekać na kolejkę, mówiąc coś o skandalach oraz o nader przykrych konsekwencjach dla personelu odpowiedzialnego za opóźnienia.
– Chryste, gdzie wy się ubieracie, na wysypisku? – Sabine zbladła na widok mnie i Herzoga. – Tu się nosi smokingi i fraki! – Oj, nie przesadzaj – zaprotestował Manny. – Wcale nie jest tak źle. Moriarty ma nawet marynarkę bardzo podobną do mojej. O, i krawat też… – Tak, ale wygląda, jakby to się wszystko miało na nim zaraz rozedrzeć. Dobrze, że chociaż Herzog ma coś odpowiedniego. – Zupełnie nic nie szkodzi – uspokajał ją Manny. – Przyszliśmy tu na zabawę, a nie na rewię mody. Herzog wygląda lepiej, więc go weźmiemy do Cesara na salę. A Moriarty stanie sobie tam przy stołach i będzie ubezpieczał tyły. Tak się mówi? – Mniej więcej – mruknąłem. Manny klepnął mnie po ramieniu. – Nie łam się – powiedział. – Nie jest ci przykro, że cię tu zostawiamy? Ależ bynajmniej nie było. Byliśmy w końcu na bankiecie, a to oznaczało, że na stołach znajdowało się jedzenie. A ja byłem głodny. Sala stołowa była właściwie pusta, czasem tylko ktoś wpadł z salonu, by wymienić pusty kieliszek na pełny czy wrzucić na talerzyk małą, trójkątną kanapeczkę. Nie wiem, kto wymyślił ich rozmiar – bez większego wysiłku wkładałem w usta po trzy na raz, nie zapominając przy tym o jednoczesnym zagryzaniu kiełbaskami, których talerz dostrzegłem na końcu stołu w rogu sali. – Smakują jak trociny, prawda? – usłyszałem siedzącą w rogu sali kobietę, gdy wróciłem po ich drugą porcję. – Albo jak tektura. – Mi przychodzi na myśl raczej mydło – odparłem. – Ale jeśli się zje z chlebem… – Nie karmią tutaj specjalnie gustownie. To chyba ta nowa, belgijska moda na mdłe jedzenie. – Dla mnie to i tak jak Gwiazdka – mruknąłem. – Ostatni raz jadłem tyle ponad pół roku temu, gdy rozbił się nam w Boliwii na pasie samolot transportowy z zaopatrzeniem dla regularnego wojska – uśmiechałem się do wspomnień. – Nim przyjechała żandarmeria, prawie wszystko już rozszabrowaliśmy, a tamci w raporcie musieli napisać, że to partyzanci… – Ach, to pan jest jednym z tych weteranów, o których się teraz tyle mówi? Cudzoziemiec, sądząc z akcentu? Z byłego Korpusu? Przestałem rzuć i odwróciłem się w stronę pytającej. – To pani mnie zagadnęła. Jeśli moje towarzystwo pani przeszkadza, proszę zmienić miejsce. – I po co od razu te fochy? Ja się tylko pytam. – Większość ludzi nie pała sympatią do weteranów… – Może ja jestem wyjątkiem? – tym razem w jej głosie usłyszałem nie tylko nutkę defensywy, ale i rozbawienia. Zmrużyłem oczy, starając się lepiej przyjrzeć rozmówczyni. Nawet gdy siedziała na krześle, widać było, że jest raczej średnio niskiego wzrostu i nader wątłej budowy. Twarz miała nieco bladą, okoloną aureolą jasnych włosów – dezerterów z zaplecionego na plecach grubego warkocza. Opierając łokcie na stole, a głowę na dłoniach, patrzyła na mnie ni to z ironią, ni to z zaciekawieniem. Szacując na oko, dałbym jej jakieś dwadzieścia pięć lat. – Ucieszyłoby mnie to. Byłaby to dla mnie miła odmiana – powiedziałem, odwracając się do swego talerza. – Ale wracając do tematu, to chyba pani bardziej potrzeba tych kiełbasek, niż mi. To nie ja mam dwadzieścia kilo niedowagi. – Ale to nie ja się zachowuję, jakby nie karmili mnie od miesiąca. Chętnie bym odpowiedział, ale akurat żułem kolejne trzy kanapki, ograniczyłem się więc do wydania paru tajemniczych pomruków.
|