Rozdział drugi Przetrwanie Kiedy schronił się pod skalnym nawisem przed palącymi promieniami popołudniowego słońca, wiedział, że nie pozostało mu wiele życia. Szedł już trzy dni, a o świcie skończyła się woda. W głowie mu szumiało i czuł się nieco zdezorientowany. Potykając się zszedł ze szlaku i zwalił się ciężko w cieniu urwiska, żeby przeczekać upał. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli przed nastaniem nocy nie znajdzie wody, to najprawdopodobniej już się nie obudzi następnego dnia. Miał spękane wargi, a spalone słońcem policzki i nos obłaziły ze skóry. Leżał na plecach, na twardej skale, ignorując ból pokrytych pęcherzami ramion. Był zbyt zmęczony, żeby się nim przejmować. Poza tym fakt cierpienia dowodził, że nadal żyje. Zamierzał poczekać, aż słońce schyli się ku zachodowi, a potem zejść na równinę. Teren był jałowy i nieprzystępny. Olaskanin wszędzie widział tylko pokruszone skały i osypiska. Zrozumiał, że mag nie dał mu wielkich szans na przeżycie. Przeniósł go na pustynię, choć nie pokrywał jej piach, który na ogół kojarzy się z tą nazwą. Kaspar mijał po drodze kilka drzew, ale były one od dawna suche i martwe. Nawet po drugiej stronie przewracanych kamieni nie znalazł ani śladu wilgoci. Jeden z jego nauczycieli powiedział mu wiele lat temu, że czasem pod powierzchnią pustyni można znaleźć wodę. Książę jednak miał pewność, że na tej wysokości nie odnajdzie wilgoci. Kiedyś przez tę krainę płynęły strumienie, lecz teraz cała woda znikła. Jeżeli nawet pozostały jakieś resztki, musiał ich szukać poniżej – w wąwozach, które były jego celem, a nie na tej kamienistej wyżynie. Przez krótką chwilę z trudem łapał powietrze. Oddychał bardzo ciężko. Nieważne jak wielkie hausty powietrza brał do płuc – ciągle czuł się niedotleniony. Wiedział, że to kolejny objaw jego słabości. Kaspar nigdy nie widział tak posępnego miejsca. Wielkie piaszczyste wydmy pustyni Jal-Pur w północnym Keshu wydawały mu się egzotyczne. Jak wielkie morze rozhuśtanego piasku, jak sypkie góry. Był tam jako dziecko wraz z ojcem i oczywiście z eskortą królewskich służących z dworu Wielkiego Keshu, oczekujących na każde jego skinienie. Podróżowali całym miasteczkiem kolorowych namiotów i luksusowych pawilonów. Kiedy ojciec polował na legendarne piaskowe jaszczury z Jal-Pur, słudzy zawsze byli w pobliżu wraz z odświeżającymi napojami: wodą zaprawioną korzeniami albo sokami owocowymi. Przemyślnie przechowywano je w pudełkach zawierających lód z wysokich gór, dzięki czemu wciąż były chłodne. Każdej nocy odbywała się królewska uczta, na której podawano schłodzone piwo i korzenne wino. Już samo rozmyślanie o napojach przyprawiało go o niemal fizyczny ból. Z trudem oderwał myśli od tego tematu i skupił się na chwili obecnej. Na pustkowiu istniały kolory, ale nie na tyle atrakcyjne, aby przyciągnąć wzrok. Widział tylko surową ochrę, wyblakłą żółć, czerwień jak zardzewiałe żelazo i brąz wymieszany z szarością. Wszystko było pokryte pyłem i nigdzie nie skrzyła się zieleń ani błękit, znamionujące wilgoć. Chociaż na północnym wchodzie dostrzegł migotanie, które mogło pochodzić od rozgrzanej upałem wody. Tylko jeden raz polował na pustkowiach Keshu, ale pamiętał doskonale wszystko, o czym mu mówiono. Keshanie byli potomkami łowców lwów mieszkających na trawiastych równinach wokół wielkiego jeziora, nazywanego Otchłanią Overn. Ich tradycje przetrwały stulecia. Stary przewodnik, Kulmaki, udzielał Kasparowi wielu rad. Kazał mu patrzeć na ptaki o zachodzie słońca, gdyż wtedy zwierzyna podąża w kierunku wody. Przez ostatnie dwa dni książę rozglądał się po niebie w poszukiwaniu pierzastych stworzeń, ale żadnego nie widział. Kiedy tak leżał wyczerpany i odwodniony, na przemian to tracił, to odzyskiwał przytomność. Jego umysł kipiał od gorączkowych snów, wspomnień i iluzji. Przypomniał sobie chłopięce lata, gdy ojciec zabrał go na polowanie. Wtedy po raz pierwszy pozwolono mu dołączyć do towarzystwa mężczyzn. Zwierzyną łowną był odyniec. Kaspar z trudem dźwigał w dłoniach ciężką, okutą metalem włócznię na grubego zwierza. Jechał tuż przy boku ojca i widział, jak ów powala dwa pierwsze dziki. Później sam musiał ubić zdobycz. Zawahał się przez ułamek sekundy i dzika świnia uniknęła szerokiego ostrza włóczni. Obejrzał się przez ramię i zobaczył niezadowolenie w oczach ojca. Popędził więc za zwierzęciem, uciekającym w gęste krzaki, nie zwracając uwagi na ostrzeżenia wykrzykiwane przez mistrza polowania. Zanim reszta myśliwych dogoniła Kaspara, jego koń zapędził dzika w gąszcz. Nie miał już dokąd uciekać. Książę praktycznie złamał wszystkie zasady polowania. Kiedy jednak ojciec i pozostali dołączyli do niego, chłopiec, ignorując głębokie rozcięcie na nodze, stał triumfująco nad ciągle miotającym się stworzeniem. Mistrz polowania dobił zwierzę strzałem z łuku, a władca Olasko pospieszył do syna i opatrzył mu nogę. Mimo surowej nagany i wytknięcia głupoty postępków chłopak widział podziw w oczach ojca i to utkwiło w jego sercu na całe życie. Nigdy nie czuj strachu, powiedział sobie wtedy. Wiedział, że niezależnie od okoliczności każdy wybór musi zostać podjęty bez wahania i obaw, w przeciwnym bowiem razie wszystko stracone. Pamiętał dzień, gdy ciężar korony spadł na jego barki. Stał milczący i smutny, trzymając za rękę młodszą siostrę, a kapłani pochylili pochodnie nad pogrzebowym stosem. Kiedy dym i popiół wzniosły się do nieba, młody książę Olasko ponownie poprzysiągł sobie, że nie będzie nigdy czuł strachu. I że będzie bronił swoich poddanych, jak gdyby sam musiał znów stawić czoła dzikiemu odyńcowi. Ale w którymś momencie wszystko się popsuło. Wciąż szukał dla siebie odpowiedniego miejsca pod słońcem Olasko i w jakiś sposób ta chęć zamieniła się w czystą, nagą ambicję. Nagle zapragnął zostać królem Roldem. Był ósmy w kolejce do tronu, więc potrzebował tylko kilku wypadków i przypadkowych zgonów, żeby wreszcie zebrać wszystkie rozproszone nacje wschodu pod sztandarem Roldem. Kiedy tak leżał i myślał o przeszłości, nagle przed jego oczami pojawił się ojciec. Przez chwilę Kaspar zastanawiał się, czy już umarł i czy rodzic ma go odprowadzić do Królestwa Umarłych, gdzie Lims-Kragma położy na szali jego dobre i złe uczynki, po czym wyszuka dla niego miejsce na Kole Losu, które obróci się ponownie. – Czy nie mówiłem ci, żebyś był ostrożniejszy? Próbował odpowiedzieć, lecz jego głos był jedynie skrzeczącym szeptem. – Co? – Ze wszystkich słabości, które powalają człowieka, próżność jest najbardziej niebezpieczna. Próżność sprawia, że mądry człowiek staje się głupcem. Kaspar usiadł i ojciec nagle zniknął. Gorączka nie pozwalała mu zebrać myśli, więc książę nie wiedział, co oznaczała wizja. Coś jednak mówiło mu, że niosła ze sobą ważne przesłanie. Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Zrozumiał, że nie może czekać, aż zapadnie zmrok, gdyż pozostało w nim już niewiele życia. Potykając się o kamienie ruszył w dół, w kierunku równiny. Gorące powietrze tańczyło ponad ochrowymi i szarymi skałami. Książę omijał pokruszone głazy, które w dawnych czasach wygładziła płynąca woda. Woda. Widział rzeczy, które były tylko iluzjami. Wiedział, że jego ojciec nie żyje, choć zdawało mu się, że duch mężczyzny idzie kilka kroków przed nim. – Pokładałeś zbyt wiele ufności w tych, którzy mówili ci to, co chciałeś, aby było prawdą, a ignorowałeś tych, co rzeczywiście mówili ci prawdę. – Ale zmusili mnie do tego! Musiałem być taki, żeby się mnie bali! – krzyknął Kaspar w głębi swego umysłu. Dźwięk wyszedł z jego ust jako nieartykułowane stęknięcie. – Strach nie jest jedynym narzędziem dyplomacji i rządów, mój synu. Lojalność rodzi się z zaufania. – Zaufanie! – warknął mężczyzna, ciężko łapiąc powietrze; jego głos zabrzmiał, jak drapanie piórem po suchym pergaminie, w który zmieniło się gardło. – Nikomu nie można ufać! – Zatrzymał się, gdyż o mało nie upadł, i wycelował oskarżycielski palec w ojca. – To ty mnie tego nauczyłeś! – Myliłem się – odparł ojciec z zasmuconą twarzą i zniknął. Kaspar rozejrzał się dookoła i stwierdził, że idzie w kierunku migoczącej mgiełki, którą widział z góry. Ruszył dalej przed siebie, potykając się i ledwo unosząc stopy. Powoli pokonywał odległość dzielącą go od wybranych punktów krajobrazu; mozolnie parł przed siebie. Jego umysł nadal wędrował w przeszłości. Wspominał wydarzenia z dzieciństwa, a potem upadek swoich rządów. Nagle pojawiła się przed nim młoda kobieta, której imienia nie mógł sobie przypomnieć. Przez chwilę szła obok niego, a potem znikła. Kim była? Przypomniał sobie w końcu. Córka kupca. Dziewczyna bardzo mu się podobała, lecz jego ojciec zabronił mu się z nią widywać. Powiedział mu, że musi się ożenić z kimś ze swojego stanu i miłość nie ma tu nic do rzeczy. Oświadczył, że jeżeli chce, może się z nią przespać, ale niech odsunie na bok głupie myśli o głębszym uczuciu. Dziewczyna wyszła za mąż. Za kogoś innego. Chciałby sobie przypomnieć jej imię. Zataczając się parł do przodu; kilka razy upadł na kolana i tylko dzięki niezłomnej sile woli udało mu się wstać. Mijały minuty, godziny, dni, nie wiedział jak wiele. Myśli zwróciły się do wewnątrz, jakby czuł, że ciało już niedługo umrze. Książę na chwilę się ocknął i ujrzał, że dzień ma się ku końcowi. Znajdował się w wąskiej rozpadlinie, prowadzącej w dół. A potem coś usłyszał. Śpiew ptaka. Nie więcej niż ćwierknięcie wróbla, ale z pewnością był to śpiew ptaka. Kaspar zmusił wymęczony umysł do działania i zamrugał. Usiłował wyostrzyć wzrok, lecz obraz ciągle zamazywał się przed oczami. Znów usłyszał ćwierkanie. Przechylił głowę i nasłuchiwał uważnie. Śpiew dotarł do niego po raz trzeci. Ruszył w kierunku dźwięku, niepomny na luźne kamienie i ustępliwy grunt. Niemalże upadł, ale udało mu się oprzeć o strome ściany coraz głębszego wąwozu. Pod stopami pojawiła się twarda trawa i umysł uchwycił się natychmiast jednej myśli: jeśli rośnie tutaj trawa, musi też być woda. Rozejrzał się dookoła. Nie zobaczył nawet śladu wilgoci, jednak kawałek dalej majaczyła kępa drzew. Zmusił się do dalszego marszu, aż siły całkowicie go opuściły. Upadł na kolana, a potem na twarz. Leżał dysząc ciężko z czołem wciśniętym w trawę. Czuł wilgotne źdźbła, ocierające się o skórę. Z wysiłkiem wbił palce w splątane korzonki i przeorał luźną warstwę gleby. Poczuł, że ziemia jest mokra. Ostatnim aktem woli dźwignął się na kolana i wyjął miecz z pochwy. Przez głowę przepłynęła mu dziwna myśl. Gdyby jego stary nauczyciel szermierki zobaczył, do czego zamierza użyć miecza, nie obyłoby się bez chłosty. Zignorował wspomnienie i wbił ostrze w glebę. Kopał. Używał miecza jak ogrodnik łopatę. Odrzucał ziemię na boki. Darł i ciągnął resztkami sił. Gwałtownie jak borsuk kopiący norę, niemal histerycznie, odrzucał za siebie ziemię i porwaną trawę. A potem poczuł to. Z dziury buchnął zapach wody, a na ostrzu pojawiła się lśniąca mgiełka wilgoci. Wcisnął ręce w wykopany dołek i natrafił na błoto. Odrzucił miecz na bok i zaczął kopać gołymi rękoma. Nagle jego palce zagłębiły się w wodzie. Była błotnista i miała smak gliny, ale książę rzucił się na brzuch. Zaczął wyciskać skąpo sączący się płyn. Napełnił wodą stuloną dłoń, uniósł ją do spękanych warg i wypił. Kiedy już nasycił pragnienie, zwilżył kark i twarz, a następnie znów czerpał z dziury i pił nieprzerwanie. Nie miał pojęcia, ile razy unosił dłoń do ust, ale w końcu stracił przytomność. Głowa uderzyła o ziemię, oczy wywróciły się białkami do góry… i zapadł w czerń. Ptak rozgarnął ziarno, jakby przeczuwał, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Kaspar leżał cicho w niewielkim zagłębieniu kilka metrów dalej, ukryty za gęstym, kolczastym krzakiem. Obserwował, jak stworzenie dziobie ziarno. Nie rozpoznawał gatunku, choć sądził, że to rodzaj cietrzewia. Ptak wziął ziarenko do dzioba i połknął. Olaskanin na tyle doszedł do siebie, że o poranku zdołał się podnieść i znaleźć miejsce w cieniu. Opuszczał je tylko po to, aby napić się z zaimprowizowanej studni. Woda nie napływała już tak szybko jak na początku – książę wiedział, że płyn niebawem się wyczerpie. W południe zdecydował się pójść dalej wąwozem i zobaczyć, dokąd prowadzi. Miał nadzieję znaleźć kolejne miejsce, gdzie woda płynie płytko pod powierzchnią. Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, znalazł drzewo. Nie wiedział, jak się nazywa, ale z jego gałęzi zwisały owoce pokryte twardą skórą. Zerwał kilka. Odkrył, że gdy usunie się z nich skórę, miąższ nadaje się do jedzenia. Także był twardy i dość suchy. Smak z pewnością nie zadowoliłby hedonisty, lecz dawny władca był zdesperowany. Zjadł kilka kęsów, chociaż pusty żołądek domagał się więcej, i czekał. Wyglądało na to, że owoce nie są trujące. Zjadł jeszcze parę, zanim żołądkiem targnął pierwszy spazm. Owoce może i nie były trujące, ale z pewnością nie należały do lekkostrawnych. Chociaż z drugiej strony trzydniowy post sprawił, że układ trawienny Kaspara reagował nieco przesadnie na każde pożywienie. Książę zawsze odznaczał się zdrowym apetytem oraz nigdy nie zaznał głodu dotkliwszego niż ten, gdy opuścił popołudniowy posiłek, będąc na polowaniu albo pływając żaglówką u wybrzeży Opardum. Dworzanie z domostwa ojca często narzekali gorzkimi słowy, kiedy przez niego pozbawiono ich posiłku. Zaśmiał się duchu, wyobrażając sobie ich reakcję na takie warunki. Śmiech zamarł mu na ustach, gdyż zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie większość jego przyjaciół byłaby już martwa. Ptak podszedł bliżej. Mężczyzna wysypał ziarno w linii prowadzącej prosto do sideł, skonstruowanych z tego, co miał pod ręką. Obolałymi dłońmi splótł twarde włókna, które wyciął z bulwy dziwacznie wyglądającego kaktusa. Plecenia sideł nauczył go keshański przewodnik. Następnie odciął niewielki twardy kolec i pociągnął mocno. Dzięki temu zyskał ostry szpikulec przymocowany do długiego włókna. Przewodnik powiedział mu, że to naturalna igła z nitką. Kaspar bardzo się starał – w efekcie udało mu się wyciąć włókno dwukrotnie dłuższe od jego ramienia. Dłonie i ramiona pokrywały teraz niezliczone cięcia i ukłucia, obrazujące determinację, z jaką usiłował pozyskać materiał do sideł z kolczastych gałęzi lokalnych roślin. Ptak podchodził coraz bliżej, zaś Olaskanin ze wszystkich sił starał się pozostać cichy i nieruchomy. Rozpalił już mały ogień, który przysypał delikatnie ziemią. Wystarczyło lekko dmuchnąć, żeby płomień znów buchnął wysoko. Na myśl o pieczonym cietrzewiu miał usta pełne śliny. Ptak całkowicie zajął się ziarnem, ignorując księcia. Usiłował przebić się dziobem przez zewnętrzną twardą łupinę i dostać się do miękkiego jądra. Kaspar patrzył, jak ptak zjada małego orzeszka i przesuwa się do następnego. Mężczyzna zawahał się przez chwilę, ponieważ przez jego umysł przemknęło zwątpienie. Poczuł niemal obezwładniający strach, że stworzenie w jakiś sposób mu się wymknie, a on umrze na tym pustkowiu powolną, głodową śmiercią. Zwątpienie omal go nie sparaliżowało. Przez chwilę utrata zdobyczy wydawała się nieunikniona. Cietrzew podrzucił orzeszek do góry, a drobinka wylądowała tak daleko od sideł, iż książę poczuł pewność, że ptak zdoła mu uciec. Jednakże kiedy zwolnił zaimprowizowaną linę, pułapka opadła dokładnie w tym miejscu, w którym powinna. Ptak zatrzepotał skrzydełkami i wydał z siebie rozdzierający dźwięk, próbując uciec z klatki. Kaspar nie zważał na kolejne ukłucia ostrych jak igły kolców, gdy podnosił małą klatkę i wyciągał go ze środka. Szybko złamał stworzeniu kark i jeszcze nim dotarł do ogniska, zaczął skubać zdobycz z piór. Musiał wypatroszyć zwierzynę, niestety miał tylko miecz, a to nie dawało nadziei na szybką i łatwą robotę. Pożałował, że nie zatrzymał sztyletu, lecz wbił go w podłogę namiotu jako ostrzeżenie dla przywódcy pustynnych nomadów. W końcu ptak został oskubany, wypatroszony i nadziany na zaimprowizowany rożen. Były władca ledwie nad sobą panował, kiedy patrzył, jak mięso się piecze. Minuty mijały i żołądek cały się kurczył w oczekiwaniu na królewską ucztę. Przez całe swoje życie wypracował żelazną samodyscyplinę, ale powstrzymanie się przed pożarciem na wpół upieczonego cietrzewia było z pewnością najtrudniejszym zadaniem, któremu musiał stawić czoła. Lecz wiedział, jakie niebezpieczeństwo grozi po zjedzeniu surowego mięsa. Jako młodzieniec widział przypadek spożycia zatrutej żywności i widok ten wystarczył mu na całe życie. W końcu ocenił, że posiłek jest już gotowy. Niepomny na poparzone wargi i język, rzucił się nań jak szalony. Niestety skończył się zbyt szybko. Książę zjadł najmniejszy nawet strzępek mięsa i każdy kawałek tłuszczu małego, chudego ptaszka. Było to najwspanialsze jedzenie, jakie kiedykolwiek mu się trafiło, ale nie zaspokoiło jego apetytu. Wstał, po czym rozejrzał się wokoło z nadzieją, że znajdzie jeszcze jednego ptaka, który tylko czeka na to, żeby być złapanym i zjedzonym. I wtedy zobaczył chłopca. Dzieciak wyglądał góra na siedem czy osiem lat. Nosił tunikę domowej roboty i sandały. Jego ubranie pokrywał kurz. Kaspar nie widział jeszcze chłopca o tak urodziwej twarzy, a zarazem tak poważnej. Włosy dziecka miały jasny odcień. Nieznajomy przypatrywał się księciu wielkimi, jasnobłękitnymi oczami. Mężczyzna stał nieruchomo przez dłuższy czas, lecz nagle chłopiec odwrócił się i uciekł. Książę ruszył za nim moment później, ale ciągle był wycieńczony z głodu. Jedyne, co dodawało mu sił, to strach, że chłopak zaalarmuje ojca albo innych ludzi ze swojej wioski. Nie czuł lęku przed żadnym mężczyzną, wiedział jednak, że jest zbyt słaby, aby stawić czoła więcej niż jednemu przeciwnikowi. Kaspar walczył o to, aby nie stracić chłopca z oczu, ale wkrótce dziecko znikło pomiędzy skałami w dole wąwozu. Pobiegł za nim, najszybciej jak potrafił. Po kilku minutach przedzierania się przez kamienie, tam gdzie ostatni raz dostrzegł chłopca, musiał się zatrzymać, gdyż zakręciło mu się w głowie. W żołądku mu zaburczało i głośno beknął siadając na najbliższym kamieniu. Poklepał się po brzuchu i znów poczuł zawroty głowy. Zaśmiał się, gdy pomyślał, jak musi wyglądać. Przecież minęło dopiero sześć czy siedem dni, odkąd został schwytany w swojej twierdzy w Olasko, a już czuł pod dłonią wystające żebra. Było po nim widać, że niemal umarł z głodu. Siłą woli narzucił sobie spokój, a potem wstał i rozejrzał się za śladami. Należał do zdolnych tropicieli, jak większość szlacheckich synów z wschodnich królestw. Kaspara cechowała próżność, ale jeżeli chodziło o umiejętności tropicielskie i zmysł myśliwego, nie przeceniał swych możliwości. Był naprawdę tak dobry, jak sądził. Zauważył rysy na kamieniach, a kiedy wdrapał się ich śladem, odnalazł ścieżkę. Podobnie jak opuszczona starożytna droga, ten szlak także nie należał do najnowszych. Zrobiono go wieki temu dla wozów albo dyliżansów, teraz jednak korzystały z niego tylko zwierzęta i paru ludzi. Zobaczył ślady chłopca, prowadziły w przeciwnym kierunku niż ten, z którego nadszedł, więc ruszył za nimi. Szedł, bawiąc się myślą, że jedynym szlachcicem o zbliżonych umiejętnościach łowieckich był Talwin Hawkins – człowiek, który odebrał mu tron i zabrał wszystko, co uważał za drogie. Książę zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech. Coś mu się nie zgadzało. W głowie czuł pustkę, a myśli wędrowały własnymi ścieżkami. Najwyraźniej parę kęsów owoców i chudy ptaszek mogły go najwyżej chwilowo utrzymać przy życiu. Nie potrafił się skoncentrować na jednej rzeczy, a to dokuczało tak samo jak ciągły głód i pył. Potrząsnął głową, żeby oczyścić umysł, a potem ruszył przed siebie. Zmusił się do zachowania swego rodzaju stanu gotowości i ponownie wrócił do rozmyślań o Hawkinsie. Oczywiście jego wróg był całkowicie usprawiedliwiony, kiedy podejmował działania przeciwko Kasparowi, gdyż to właśnie książę go zdradził. Wyczuł, że Natalia coraz bardziej angażuje się w związek z młodym arystokratą z Królestwa Wysp. Osobiście nawet lubił Talwina i podziwiał jego umiejętności jako szermierza i myśliwego. Kaspar znów się zatrzymał. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego właśnie kawalera wybrał na przynętę w planie zamordowania księcia Rodoskiego z Roldem. W tamtych dniach wydawało mu się to dobrym posunięciem, ale teraz zastanawiał się, skąd wpadł mu do głowy taki pomysł. Hawkins był użytecznym narzędziem, a dodatkowo zatrudniał przebiegłego, starego mordercę, Amafiego. Razem stanowili parę nie do pokonania i często udowadniali swoją przydatność. A jednak książę zdecydował się zrzucić całą odpowiedzialność za śmierć Rodoskiego właśnie na głowę Tala Hawkinsa. Kaspar potrząsnął głową. Odkąd opuścił Olasko, kilkakrotnie czuł, że coś się w nim zmieniło, coś więcej, niż mogłoby wynikać z okoliczności. Po chwili doszedł do wniosku, że to jego przyjaciel Leso Varen zasugerował młodzieńca na stanowisko kozła ofiarnego. Zamrugał i znów zdał sobie sprawę, że jego umysł zszedł na manowce. Skoncentrował się ponownie na odnalezieniu chłopca, zanim ów zdąży zaalarmować pozostałych. W pobliżu nie było ani śladu ludzkich siedzib, więc książę zakładał, że dziecko ma jeszcze spory kawałek do domu. Skupił się na śladach chłopca i poszedł za nimi najszybciej, jak potrafił, gdyż obawiał się najgorszego. Czas mijał, słońce przesuwało się po niebie. W odczuciu Kaspara minęło jakieś pół godziny, gdy poczuł dym. Ścieżka zaprowadziła go do płytkiego wąwozu, lecz kiedy wdrapał się na przeciwległe zbocze i obszedł spory występ skalny, jego oczom ukazała się farma. W zagrodzie kręciły się dwie kozy, a w pewnej odległości zobaczył także bydło nieznanej mu rasy – o długich zakręconych rogach i brązowej sierści, nakrapianej białymi plamkami. Zwierzęta skubały trawę na zielonej łące. Za niskim domem, zbudowanym z gliny i trawy, na lekkim wietrze kołysały się uprawne rośliny. Pole zajmowało co najmniej dwa akry. Pomyślał, że to kukurydza, ale nie był pewny. A przed budynkiem znajdowała się studnia! Mężczyzna pobiegł w jej kierunku i wyciągnął wiadro na długiej linie. Woda była czysta i chłodna. Kaspar wreszcie napił się do syta. Kiedy wpuścił wiadro z powrotem do studni, zobaczył kobietę, stojącą w drzwiach do budynku, i chłopca, wyglądającego zza jej spódnicy. Celowała do niego z kuszy. Ściągnięte brwi, zwężone oczy i mocno zaciśnięte szczęki świadczyły o determinacji. Powiedziała coś w tym samym języku, którego używali nomadzi. Najwyraźniej ostrzeżenie. Książę przemówił do niej po quegańsku, mając nadzieję, że rozpozna chociaż kilka słów albo choć odgadnie jego zamiary z intonacji. – Nie skrzywdzę cię – powiedział powoli, chowając miecz do pochwy. – Ale muszę zobaczyć, co macie do jedzenia. – Na migi pokazał, że jest głodny i skinął ręką w kierunku domu. Kobieta warknęła coś w odpowiedzi i machnęła kuszą, odpędzając go od chaty. Kaspar był dobrym myśliwym, więc doskonale zdawał sobie sprawę, że samica broniąca młodych jest bardzo niebezpieczna i trzeba się jej wystrzegać. Zbliżył się powoli do chałupy. – Nie zrobię wam krzywdy – oznajmił znów, powoli i wyraźnie. – Potrzebuję tylko jedzenia. – Wyciągnął przed siebie dłonie skierowane wnętrzem ku górze. Nagle poczuł zapach. Wewnątrz budynku coś się gotowało. Aromat jedzenia przyprawił go niemal o fizyczny ból. Gorący chleb! I gulasz lub zupa! – Kobieto, jeżeli wkrótce czegoś nie zjem, padnę martwy – rzekł spokojnie. – Jeżeli więc chcesz mnie zabić, zrób to teraz i niechże mam wreszcie spokój! Tylko refleks ocalił mu życie, gdyż zawahała się zaledwie na ułamek sekundy, zanim zacisnęła palce na spuście kuszy. Olaskanin rzucił się w lewo i bełt przeciął powietrze w miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą. Książę przetoczył się po ziemi, zerwał się na nogi i zaatakował. Kiedy tylko kobieta zobaczyła, że bełt chybił celu, uniosła kuszę, by użyć jej jak pałki. Z całej siły uderzyła Kaspara w ramię, gdy usiłował przedrzeć się przez drzwi do wnętrza chaty. – Niech cię! – krzyknął, kiedy wreszcie udało mu się złapać przeciwniczkę w pół i obalić na podłogę. Chłopiec krzyknął coś, rozeźlony, i zaatakował. Był mały, ale silny, więc jego ciosy sprawiały niemiły ból. Książę leżał na walczącej kobiecie i mocno trzymał ją za rękę, w której ciągle ściskała kuszę. Ścisnął jej nadgarstek, aż krzyknęła i puściła broń. Poderwał się na nogi w samą porę, by uniknąć ciosu metalową patelnią, którą chłopak celował w jego głowę. Złapał dzieciaka za rękę i wykręcił nadgarstek. Chłopiec krzyknął i puścił patelnię. – Dosyć tego! – zawył dawny władca. Wyciągnął miecz i wycelował ostrze w leżącą. Syn zamarł, a jego twarz zastygła w maskę przerażenia. – A więc dobrze – powiedział mężczyzna, ciągle posługując się quegańskim. – Powtarzam jeszcze raz: nie zamierzam was skrzywdzić. – Przesadnym gestem odłożył na bok miecz. Podszedł do kobiety i podniósł kuszę. Podał ją dziecku. – Masz, chłopcze, idź i poszukaj bełtu na zewnątrz. Zobacz, czy da się go znów użyć. Jeżeli już musisz mnie zabić, nie krępuj się i spróbuj ponownie. Pomógł matce chłopaka wstać i przyjrzał się jej uważnie. Była chuda, lecz dostrzegł w niej ślad dawnej urody. Ciężkie życie mocno ją postarzyło. Nie potrafił powiedzieć, czy ma trzydzieści, czy czterdzieści lat. Jej twarz była niczym brązowa skóra, tak spaliło ją słońce, ale oczy miały żywy, błękitny odcień. Nie okazywała strachu. – Przynieś mi jedzenie, kobieto – poprosił książę łagodnie, a potem ją puścił. Kaspar rozejrzał się i stwierdził, że chłopiec nadal stoi bez ruchu, trzymając kuszę. W chacie było tylko jedno pomieszczenie, lecz przedzielono je kotarą, żeby kobieta miała choć odrobinę prywatności podczas snu. Z miejsca, gdzie usiadł, widział jej posłanie oraz małą skrzynię. Drugie posłanie leżało zrolowane pod jedynym w pomieszczeniu stołem. Obok stały dwa stołki. Własnej roboty kredens przycupnął tuż obok paleniska, nad którym wisiał kociołek z bulgoczącym gulaszem. Pod paleniskiem zbudowano prymitywny piec, a w nim znajdował się dopiero co wypieczony chleb. Były książę Olasko wyciągnął rękę i złapał jeden z ciepłych bochenków. Oderwał spory kawał, po czym wepchnął sobie do ust. Później usiadł na jednym ze stołków. Popatrzył na gospodynię, tak niechętną jego wizycie. – Przepraszam, że zachowałem się jak cham, ale wolę już złe maniery od głodowej śmierci. Uśmiechnął się, żując chleb o doskonałym smaku. – Bardzo dobre. – Pokazał gestem na kociołek z potrawką. – Z chęcią spróbowałbym też tamtego. Kobieta zawahała się, a potem podeszła do paleniska. Nałożyła trochę gulaszu do miski i postawiła ją przed intruzem. Podała mu drewnianą łyżkę. – Dziękuję ci – powiedział i skinął głową. Odsunęła się, przytulając do siebie chłopca. Przybysz zjadł potrawkę i zanim poprosił o dokładkę, spojrzał na nieruchomą parę. Najwyraźniej quegański nie wystarczał, aby porozumieć się z tymi ludźmi, jednak ów język najbardziej przypominał mowę, jaką posługiwali się nomadzi. – Kaspar – rzekł pokazując palcem na siebie. Kobieta nie zareagowała. – Jak się nazywacie? – zapytał Kaspar wskazując na nich. Pomyślał, że jest może wystraszona, ale z pewnością nie należy do głupich. – Jojanna – powiedziała. – Joanna – powtórzył. – Jojanna – poprawiła go. Usłyszał miękką głoskę „h” tuż po spółgłosce „j”. – Jojhanna – powiedział i kobieta skinęła głową, jakby na tyle zbliżył się do prawidłowej wymowy, że nie musiała już poprawiać. Pokazał na chłopca. – Jorgen – nadeszła odpowiedź. Kiwnął głową i powtórzył imię chłopca. Wstał, żeby nałożyć sobie więcej potrawki i stwierdził, że zjadł większość wieczornego posiłku swoich gospodarzy. Popatrzył na nich, a następnie wlał zawartość miski z powrotem do kotła. Zadowolił się samym chlebem. – Jedzcie. – Skinął na kobietę i dziecko. Gestem wskazał, by podeszli do stołu. – Jedzcie – powtórzyła. Zdał sobie sprawę, że to to samo słowo, tylko wypowiedziane z zupełnie innym akcentem. Przytaknął ruchem głowy. Matka ostrożnie poprowadziła chłopca w kierunku stołu, więc książę wstał i ruszył do wyjścia. Zobaczył pusty kubeł, podniósł go i użył jako zaimprowizowany stołek. Mały przypatrywał się jego poczynaniom poważnymi, niebieskimi oczami, a kobieta rzucała spojrzenia z ukosa, kiedy stawiała na stole jedzenie dla dziecka. – A więc, Jojanno – zaczął Kaspar, gdy już oboje usiedli – Jorgenie, nazywam się Kaspar i zaledwie kilka dni temu byłem jednym z najpotężniejszych ludzi po drugiej stronie świata. Niestety znalazłem się w opłakanej sytuacji, ale mimo kiepskiego wyglądu, naprawdę jestem tym, za kogo się podaję. Popatrzyli na niego, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. Zachichotał. – Bardzo dobrze. Nie musicie uczyć się quegańskiego. To ja muszę się nauczyć waszego języka. – Uderzył w wiadro, na którym siedział. – Wiadro – powiedział. Kobieta i jej syn milczeli. Wstał, pokazał na kubeł i powtórzył słowo ponownie. Potem wskazał na nich i znów na wiadro. – Jak to nazywacie? Jorgen zrozumiał i wypowiedział słowo. Było niepodobne do niczego, co przybysz słyszał do tej pory. Powtórzył je i chłopak skinął głową. – Cóż, to dobry początek – oznajmił były książę Olasko. – Może zanim zapadnie zmrok, dogadamy się na tyle, że będę was mógł przekonać o moich dobrych zamiarach i nie poderżniecie mi gardła, kiedy położę się spać. |