Tego dnia w radiu podano wyniki pierwszego po rozpadzie Rad Regionalnych sondażu, który dawał merowi dobre, kilkunastoprocentowe prowadzenie. – Słyszałem, że w sondażach dla prasy lokalnej nasze wyniki były jeszcze lepsze – zaznaczył Manny. – To czemu nic nie widzę? – zdziwił się Damiens, przeglądając pospiesznie strony dzienników. – Nie zdążyli z nimi na poranne wydania. – Ukażą się jutro? – Nie. Kaunitz wydał zarządzenie o częściowej ciszy wyborczej. Od dziś nie wolno publikować sondaży. A potem też nie będzie wolno, bo zacznie się pełna, oficjalna cisza wyborcza. – To można tak sobie dowolnie przedłużać ciszę? – spytała Sabine. – Sondaże są dla nas ważne, utwierdzają naszych zwolenników w ich przekonaniach! – Pewnie, że nie można. – Pozew o ograniczenie prawa obywateli do informacji! – Damiens radośnie walnął pięścią o stół. – Już gotowy. Na sto procent dadzą Kaunitzowi po łapach. – Manny podsunął plik kartek Damiensowi do podpisu. Mer czym prędzej chwycił za długopis i złożył parafkę. Manny odebrał pozew, przejrzał kartki i oddał je mi. – Masz, zanieś, proszę, do sądu. Ucieszyłem się, mogąc wyrwać się z Ratusza. Spacer na pewno pozwoli mi przemyśleć parę spraw. Już przy bramie wejściowej zawołał mnie portier. – Niech pan zaczeka – powiedział. – Pan Herzog już schodzi, chciałby z panem rozmawiać. – Dobra. Oparłem się o ścianę i patrzyłem na przejeżdżające samochody. W dali słychać było charakterystyczne piszczenie stalowych kół wagonów – to w pobliskim Nowym Porcie przetaczano jakiś pociąg towarowy. Po ostatnich zamieszkach port i stocznia pracowały już normalnie. – Pan Herzog prosił, by panowie tu chwilkę na niego zaczekali – usłyszałem. Podniosłem wzrok. To portier mówił do obu kurierów eskorty poczty sądowej, których Manny wybłagał u Prezesa Sądu, jako improwizowane wzmocnienie ochrony Damiensa. Po co Herzog zbierał także kurierów? Może chciał pozwolić wrócić im do normalnej pracy? Może miał coś do ogłoszenia? A może… Przestałem się wachlować dokumentami. – Proszę, niech pan to wyśle do sądu – powiedziałem, kładąc papiery przed portierem. – Pan nie zaczeka na pana Herzoga? – zdziwił się tamten. – Zaczekam, ale na zewnątrz – powiedziałem. – O tam, za bramą. Ale gorąco dziś, nie? Wychodząc, minąłem obu kurierów. – Cześć, chłopaki – rzuciłem. Tamci kiwnęli mi głowami. Idąc powoli, skręciłem w prawo, ale gdy tylko zszedłem im z pola widzenia, natychmiast niemal biegiem przeszedłem przez ulicę i schowany za linią budynków, poszedłem w lewo, w stronę Giełdy. Jeśli Florentino wiedział o tym, że Rachefort ma na mnie dowody, to na pewno wiedzieli o tym i inni oficerowie Bezpieczeństwa. Czyli także kret, który donosił Herzogowi o krokach Kaunitza. Herzog odebrał wiadomość, zebrał ludzi by mnie zatrzymać. Przez Manniego załatwiłby natychmiastową deportację do ostatniego miejsca pobytu, czyli do Boliwii. A tak się składało, że ludzie, którzy jeszcze niedawno strzelali do mnie i innych żołnierzy Korpusu, sprawowali tam obecnie władzę. Już na lotnisku czeka na takich jak ja wesoły komitet powitalny, i to od razu z łopatami, by zakopać ciało w dżungli za miastem. Nie ma człowieka, nie ma problemu – deportując mnie z Francji, mer był znowu bezpieczny. Przecież Kaunitz nie oskarży kogoś, kto właśnie zaginął na drugim końcu świata. A nawet jeśli, to Manny już mu zmontuje odpowiedni pozew o zniesławienie. Niby że człowiek ma prawo do obrony przed sądem, a ja, skoro jestem zakopany w dżungli, nie mogę się bronić… Tłum zebrany pod Giełdą to doskonałe miejsce na zgubienie ewentualnego ogona – Herzog kiedyś wspominał, że wszyscy jesteśmy śledzeni przez Bezpieczeństwo. Pod Giełdą się uda, a nawet jeśli będę miał pecha, to kilkaset metrów dalej jest przecież Dworzec Główny. Też sporo ludzi, też można czmychnąć gdzieś na bok… Pobudzony niebezpieczeństwem i koniecznością ucieczki, czułem się zupełnie jak w czasie wojny. Dziwne. Czy pół roku temu, gdy ściągali nas z Boliwii, nie obiecywali nam, że z tym już na pewno koniec? Odegnałem ciemne myśli i skupiłem się na manewrowaniu. Oto i budynek Giełdy. Z boku wjazd dla zaopatrzenia. Szybki skok, potem cwał przez podziemny parking, wpaść do windy, potem wjechać na górę…
Miałem dwie możliwości. Pierwsza: ukrywać się aż do chwili, gdy wyborcza wygrana Damiensa stanie się oficjalna i Kaunitzowi po prostu przestanie zależeć. Było to rozwiązanie najprostsze i dla mnie najbardziej wygodne. Wadą było przede wszystkim to, że musiałbym się wydostać z miasta, bo inaczej gliny i Bezpieczeństwo na pewno mnie znajdą. A to z kolei oznaczało, że potrzebowałbym pieniędzy. A tymczasem mój majątek w gotówce równał się cenie trzech bułek drożdżowych. Druga możliwość zakładała uderzenie prewencyjne. Z zaskoczenia. Rachefort musiał gdzieś trzymać ten kombinezon, przecież nie nosił go na sobie. W grę wchodziły tylko trzy miejsca, gdzie mógłby go mieć nieustannie pod ręką: koszary, Prefektura oraz dom prywatny. Florentino wykluczył dwie pierwsze opcje i ja mu wierzyłem. W końcu kto jak kto, ale on rozpoznałby natychmiast mój kombinezon lotniczy Korpusu, przywieziony z Boliwii. Sam miał przecież taki sam. A nawet dwa. Pozostawało więc tylko prywatne mieszkanie Racheforta. Teraz na pewno jest puste, bo gestapowiec biega i szuka mnie po dworcach i na drogach wylotowych z miasta. Wszędzie, ale na pewno nie pod jego własnym mieszkaniem. Zadzwoniłem do biura adresowego. Rachefort to nietypowe, akwitańskie nazwisko, w Marsylii nie mogło być wielu noszących je osób. W rzeczy samej, nie było ani jednej. – A więc adres pana Racheforta jest zastrzeżony? – spytałem rozczarowany. – Pan mnie nie słucha. – zniecierpliwiła się urzędniczka – W Marsylii nie ma nikogo zameldowanego pod tym nazwiskiem. – O, kurczę – zdziwiłem się uprzejmie. – Dziękuję za informację. We Francji rozmowy z budki były wtedy dosyć drogie. Drobnych wystarczyłoby mi jeszcze najwyżej na jedno połączenie. Zadzwoniłem do Ratusza i poprosiłem do telefonu Herzoga. Przełączono mnie błyskawicznie. – Moriarty, gdzie ty się, do ciężkiej cholery, podziewasz? – spytał zmęczonym głosem. – Wracaj do Ratusza, czeka tu na nas trochę pracy. – Na przykład przy wypełnianiu druczków deportacyjnych? – spytałem ironicznie. – Druczków jakich? – spytał Herzog. Nie dałbym głowy, ale gdy zdał sobie sprawę z tego, że wiem, co się dzieje, chyba usłyszałem w jego głosie cień ulgi. Może jednak nie bardzo podobało mu się to, że sprzedawali jego kolegę z drużyny przy pierwszym przeciwnym wietrze? – Nie kręć. Chcę prosić o ostatnią przysługę. Pogadaj ze swoim człowiekiem, wiesz którym. Potrzebuję adresu R… – o mało nie wygadałem się. A cholera wie, kto jeszcze słucha tej rozmowy? – No, wiesz kogo. Planowanego przyszłego bossa ferajny. – Nie – odpowiedział krótko i bez wahania Herzog. – Co nie? Nie wiesz, o kim mówię? – Wiem. Ale nie dam ci tej informacji. – Wolisz wydać na mnie wyrok, niż narazić swego kumpla kreta z drugiej strony barykady na dyskomfort zadania pytania w Prefekturze? – poczułem narastający gniew. – Nie mów tyle – Herzog wszedł mi w słowo. No tak, podsłuch linii w Ratuszu. – Przecież wiem, że nie pogłaszczesz go po głowie. Nie przyłożę ręki do żadnej desperackiej próby zemsty. O, kurwa, tego mi właśnie było potrzeba. Podstarzałego, paranoicznego Żyda z zasadami moralnymi. – Ale ja nie chcę dać mu w czapę, tylko się rozejrzeć po chacie… – wyjaśniałem zmęczonym głosem. – Nie podam ci adresu. Nie przez telefon. Przyjdź, pogadamy. Obiecuję, że nic ci się nie stanie. Teraz uważam, że mogłem zaufać Herzogowi. Ale wtedy właściwie go nie znałem. – Kurwa mać, człowieku, ty tam dbasz o swoje czyste ręce, a mnie mogą w każdej chwili dorwać i posłać do gleby. Przecież nie mówię, byś mnie wciągał z powrotem na pokład, ale rzuć mi jakąś cholerną deskę, daj mi jakąś pieprzoną szansę. Powiedz mi cokolwiek. – Na przykład co? – No na przykład swój ulubiony kolor – zdenerwowałem się na poważnie – No wskazówkę, kurwa, jakąś, daj mi! Herzog zamilkł na chwilę. – Pamiętasz nazwisko, które wskazałem ci wtedy na bankiecie? To, po którym Herzog poznał, że Rachefort był obecny? Jasne! – To korsykańskie? Pamiętam. – Ale nie musisz nic robić. Ja się tym zaj… Rozłączyłem się.
Nie miałem już kasy na dodatkowe rozmowy z biurem meldunkowym, jednak budka stała w na tyle porządnym miejscu, że miała książkę telefoniczną. Korsykańczyków w Marsylii jest całkiem sporo, samo nazwisko też nie było rzadkie, ale zakładając, że miało mnie doprowadzić do miejsca jego zamieszkania, z góry wykluczyłem dzielnice portowe i robotnicze blokowiska. Zakładałem, że Rachefort miał tyle kasy, by mieszkać w domu z jakimś cholernym ogródkiem. Jest. Dziewiąta Dzielnica. Rue Floralia. Gwizdnąłem z uznaniem – jedna z lepszych części miasta. W książce telefonicznej nie podano numeru domu, ale nie szkodzi. Znajdę. Spodobała mi się też sama nazwa ulicy. Skojarzyła mi się z nazwiskiem mojego kumpla Florentino. Potraktowałem to jako dobrą wróżbę. Ale nie da się prowadzić obserwacji na nogach, czy tam jeżdżąc autobusami na gapę. Do tego potrzeba pojazdu. Ot, na przykład takiego Citroena Manniego. Skoro wiemy, że Manny lubi zostawiać kluczyki w środku… Problem jednak w tym, że Manny parkował teraz pod Ratuszem. Stamtąd go nie zabiorę. Ale do Piątej Dzielnicy miałem wcale blisko, a tam stał przecież mój wypróbowany już w akcji motor Yuki. A ten to właściwie sam odpalał, wystarczyło postukać scyzorykiem w stacyjkę.
Plan zacząłem obmyślać dopiero pod domem Racheforta, i może był to błąd – zmęczenie spowodowało, że lot moich myśli nie był ani szczególnie wysoki, ani prędki. No, dobra! Weź się w garść! – wydałem sobie polecenie. Skup się, skup się, tu idzie o zbyt ważne rzeczy! Rue Floralia właściwie nie jest ulicą. To małe, długie może na 300 metrów boczne zakole od większej Rue de Roi d’Espagne. Hmm, też ciekawe skojarzenie. Florentino przecież wspominał, że Rachefort jest w połowie Hiszpanem. Chodząc po zacienionej stronie ulicy, badałem teren planowanej operacji. Domów było tylko parę i stały w sporej odległości od siebie. Dodatkowo każdy miał na tyle duży i gęsto zarośnięty ogród, że nawet gdyby ktoś starał się coś zobaczyć, od przodu raczej by mu się to nie udało. No dobra, dosyć turystyki. Plan był prosty: znaleźć właściwy dom, wedrzeć się do środka, przede wszystkim błyskawicznie złapać coś do jedzenia, potem wybebeszyć dom w poszukiwaniu kombinezonu, zabrać go lub zniszczyć na miejscu, może zabrać trochę kasy, a potem czmychnąć i poczekać, aż wiadomość o tym dotrze przez kreta do Herzoga i potem do Damiensa i Manniego. Może wtedy dadzą sobie spokój i przynajmniej pozwolą mi wrócić do obozu przejściowego. Mimo wszystko lepsze to, niż strzał w potylicę od ponuraków z boliwijskiej policji politycznej. Zagubiony w tych myślach, nie zauważyłem Anne-Claire. Wpadłem na nią z dużym impetem, a ona odbiła się ode mnie jak piłka od ściany, upuściła plik trzymanych gazet na chodnik i przewróciłaby się, gdybym nie chwycił jej za ramię. – Przepraszam – powiedziałem odruchowo. Poznałem ją zaraz potem i na chwilę aż zaniemówiłem ze zdziwienia. W sumie powinienem natychmiast odwrócić się i odejść, nim jeszcze zdołała mnie rozpoznać, albo jeszcze lepiej, natychmiast uderzyć w splot słoneczny lub szyję i pozbawić przytomności. Ale chyba zaczynam się już starzeć, bo raczej nie pomyślałem o tym na poważnie. Głód, zmęczenie i może jeszcze parę innych czynników, pozbawiły mnie tych, z reguły, jak najsłuszniejszych i jak najbardziej naturalnych odruchów. – Nic pani nie jest? – spytałem, autentycznie zmartwiony. – Naprawdę bardzo mi przykro. – Proszę się nie martwić, to nic takiego – powiedziała z godnością, prostując się i dopiero teraz odchylając głowę, by spojrzeć mi w oczy. Po raz pierwszy widziałem ją z tak bliska. Miała może jakieś metr siedemdziesiąt, była więc niemal o ćwierć metra niższa ode mnie. – Pan Moriarty, jak mniemam. – Miło panią widzieć – mruknąłem, pomagając pozbierać rozrzucone gazety. W gruncie rzeczy nie byłem tam dla towarzyskich pogawędek. Miałem właśnie w planie kradzież z włamaniem, ewentualnie również zniszczenie mienia dużej wartości poprzez umyślne podłożenie ognia. – Eeee… Chyba powinienem już… – gestem wskazałem nieokreśloną dal. – Porozmawiamy o tym? Przy herbacie? – Eeee… Chyba nie bardzo… Może następnym… – Rozumiem – zrobiła smutną minę. – Jest pan teraz sławny, nie ma pan już czasu dla zwykłych przyjaciół. Spieszy się pan do nowej rewolucji? – Co? Nowej co? O czym pani mówi? Anne-Claire podała mi jedną z gazet. Na pierwszej stronie znów drukowano zdjęcie Damiensa ściskającego rękę pułkownika de Borely’ego w chwili, gdy ten wbrew rozkazom Kaunitza zgodził się przepuścić demonstrację pod Prefekturę. – Widziałem to już. No i? – nie zrozumiałem. – To zdjęcie stało się symbolem pewnego przełomu. – Anne-Claire aż prychnęła ze zniecierpliwienia .– Naprawdę nie widzi pan na nim siebie i pańskiego przyjaciela? Przyjrzałem się bliżej. Ale numer! Faktycznie, oprócz dwóch głównych bohaterów na skraju zdjęcia widać było także mnie i Herzoga, gdy trzymaliśmy sztandary. Herzog świdrował wzrokiem pułkownika, by zareagować, gdyby ten przypadkiem zechciał wykręcić jakiś numer. Ja patrzyłem za siebie. Na zdjęciu nie było tego widać, ale tuż za nami był przecież napierający, coraz bardziej agresywny tłum ludzi, których desperacko uspokajała Sabine intonując Marsyliankę. – Od razu pana rozpoznałam. – Chyba jako jedyna na świecie. Gratuluję spostrzegawczości. – powiedziałem, oddając jej gazetę. – Do tej pory, moje zdjęcia figurowały najwyżej na listach gończych. – Na listach gończych? Aha, w Ameryce Południowej? No tak, pan był przecież oficerem Korpusu. Ale czemu na listach gończych? Jak ostatni idiota dałem się zagadać. – Partyzanci wyznaczali nagrody za głowy oficerów Korpusu. Czasem drukowali i rozdawali ulotki z naszymi podobiznami, by można było nas łatwo poznać. Lubiliśmy je zbierać, rozwieszać sobie w koszarach i porównywać, kto z nas na ile był wyceniony. – To ciekawe. Musi mi pan o tym opowiedzieć. – Chyba nie bardzo… – Nie przyjmuję odmowy do wiadomości. Proszę za mną. Anne-Claire ruszyła do przodu, nie oglądając się za siebie. Ja stałem nadal w miejscu. Pewnie, że cholernie chętnie bym poszedł, ale nie taki miałem plan na wieczór. Zaraz dam nura między drzewa. Ale przynajmniej odprowadzę ją wzrokiem, poczekam, aż skręci za róg. Ale Anne-Claire nie skierowała się w stronę rogu. Podeszła prosto do domu, do którego chciałem się włamać. Pchnęła niezamkniętą bramkę w ogrodzeniu, wyciągniętym z kieszeni kluczem otworzyła drzwi domu… Prawda walnęła mnie niczym młot. Nazwisko wskazane mi wtedy przez Herzoga nie należało do Racheforta, ale do Anne-Claire. A ona była jego kobietą. Mieszkali razem, a raczej on u niej. To dlatego Rachefort nie miał własnego adresu. Nie musiał mieć. I to jej dom, a nie dom Racheforta, miał być celem mojego ataku.
Plan wymagał zmian. Szybkich i dramatycznie głębokich. Wiedziałem, że nie spalę domu. Gdyby to był dom Racheforta, już teraz strażacy polewaliby pianą kupkę popiołów, jaka by z niego została. Ale skoro tak, to tylko dokładnie go przeszukam, zabiorę kombinezon i zniknę. Też dobrze. Ale to może poczekać minutkę. Jedną. Czy tam dwie. Spacerowałem po salonie, oglądając wiszące na ścianach fotografie. Większość z nich była stara, czarno-biała. – To nie jest Francja – powiedziałem, wskazując fotografie, gdy Anne-Claire przyniosła filiżanki. – Aha. To moi rodzice. Byli osadnikami w Algierii – wyjaśniła krótko. – Przed ewakuacją naszych wojsk, tak? Kiedy pani wróciła do Francji? – Właściwie już po powstaniu. Linie lotnicze już nie działały, ale można było złapać jakiś prom. A więc jakieś dwa, trzy lata temu. – Rodzice wysłali mnie do Marsylii. Sami chcieli zostać, myśleli, że może nowy rząd zostawi ich w spokoju. – Ale nie zostawił? – Spłonęli wraz ze swym domem – powiedziała krótko. – Przykro mi. – Chyba niepotrzebnie – uśmiechnęła się. – Pan też widział niejeden spalony dom. Pewnie, że widziałem. Na część z nich nawet sam naprowadzałem z powietrza przez radio ogień artylerii. – Czego się pan napije? – Czarnej Earl Grey, jeśli można – powiedziałem odruchowo. – Nic mocniejszego? – Nie mam zwyczaju. Anne-Claire zaskoczona zmrużyła oczy. – Po prostu herbata? I pan naprawdę był w Korpusie? – Byłem pilotem helikoptera w transporcie i desancie. Kto choć pomyślał o piwie w czasie służby i dał się złapać, szedł pod sąd polowy. A że kawę mieliśmy obrzydliwą, dla pobudzenia piło się właściwie wyłącznie diabelnie mocną herbatę. – Mówiono mi, że wszyscy w Korpusie byli nieustannie na wódzie i prochach. Że pompowali w was to, byście nie wahali się wykonywać najstraszniejszych rozkazów. Wzruszyłem ramionami. – Jak widać, do ich wykonywania wystarczała nam zwykła herbata. Co do prochów i wódy, to bzdura. Nie da się latać będąc na rauszu, przecież to zaburza zmysł równowagi. A co do rozkazów, to my je tylko wykonywaliśmy. A kto je wydawał? Wydawali je tacy jak ci, co teraz o nas tak mówią – powiedziałem, sięgając po filiżankę. – Wygodni oficerkowie z metropolii, którzy partyzantów widzieli najwyżej na zdjęciach. – Długo pan służył? – W mundurze od samego początku, ale w Korpusie przez ostatnie kilka lat. Może siedem. Musiałem, inaczej wzywaliby mnie z powrotem. – Z powrotem dokąd? – No, do mojego kraju. – Powrót do domu? I co w tym złego? – Cóż, jest tam teraz nowy system. Niechętnie patrzą na tych, którzy wracają z takich miejsc, jak Francja. Nie mam kontaktu z żadnym z moich znajomych, którzy wrócili. Podobno już na granicy dają w czapę. – Mój Boże, to straszne. – Życie wszystkim płata różne niemiłe figle… – Gratuluję stoicyzmu! – prychnęła zniecierpliwiona. Wzruszyłem ramionami i sięgnąłem po kanapkę. – Cóż, lepsze to, niż gdybyśmy mieli się licytować kto wylał więcej łęz nad swoją biedą. Mogę jeszcze herbaty? Nie czekając na odpowiedź, napełniłem herbatą całą filiżankę. Przede mną jeszcze długi dzień, muszę zachować jasny umysł. W sumie to nieuprzejmie tak ciągle mówić o sobie, ale naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty schodzić na temat obecnego życia Anne-Claire i słuchać o jej sielskim życiu u boku Racheforta. Ze swej strony starałem się o nim nie wspominać, a gdy ona o nim mówiła, zmieniałem temat. Bardzo szybko się zorientowała. – Nie lubi pan go? Nawet mówi pan o nim tylko po nazwisku… Na Boga, czy ja go nie lubiłem? Z uśmiechem na ustach wrzuciłbym go do bagna pełnego krokodyli, gdybym tylko jakieś miał pod ręką! A może jakieś by się jednak w okolicy znalazło? Obiecałem sobie sprawdzić to na mapie… – Nie ma ludzi, których lubią wszyscy – odpowiedziałem wymijająco. – Mnie też nie lubi masa różnych ludzi. – Ale jego koledzy bardzo go szanują – powiedziała cicho. – Mówią o nim same miłe rzeczy. – Tak, ale czy świadczy to o nim, czy o tym, jak dobiera sobie kolegów? – mruknąłem gniewnie, podchodząc do okna. W mojej głowie zapaliło się czerwone, ostrzegawcze światełko. Byłem na tyle zirytowany, że nie powinienem już się odzywać. Zbyt szybko traciłem kontrolę nad tym, co mówię. – Sugeruje pan, że otacza się potakiwaczami? Lizusami? – Ba, żeby tylko… Zdrajcy też się liczą? – To nie jest miłe, co pan mówi. – To nie ja nalegałem na rozmowę na ten temat. – Pan po prostu im zazdrości, bo nie zaprosili pana do służby w nowym Bezpieczeństwie – powiedziała z nutką przygany w głosie. Z gniewu pociemniało mi w oczach. Odwróciłem się w jej stronę. – O, ależ zaprosili! Wszystkich nas zaprosili! Pół roku temu, gdy wydano rozkaz zdania broni przez Korpus, powiedzieli nam, że każdy kto będzie chciał, zostanie przyjęty do służby we Francji, z prawem stałego pobytu. Powiedzieli, że po prostu zmieniamy miejsce służby na lepsze. Gdy było nas dwadzieścia tysięcy, szanowano nas. Wspaniale służycie! – mówili. Wie pani, że to w Korpusie był największy odsetek przyznanych odznaczeń w stosunku do liczby żołnierzy? Bali się nam powiedzieć cokolwiek innego, bali się buntu! Nie było nikogo i niczego, kto by mógł nas poskromić, gdybyśmy zerwali z ramion naszywki z francuskimi flagami! A tak naprawdę to chodziło o to, byśmy dobrowolnie dali się rozbroić. Dziś trzymają nas w dwudziestu obozach w dwudziestu różnych miejscach i izolują od świata i siebie nawzajem. Jesteśmy jeńcami kraju, któremu służyliśmy, i dla którego ginęliśmy przez całą wojnę! Patrząc w okno, stopniowo się uspokajałem. Uliczką powoli jechał samochód. – Kłamstwa i mistyfikacje. Zupełnie jak z tym stanem wyjątkowym – powiedziałem. Samochód zatrzymał się przed domem Anne-Claire. Czyżby pan domu? Spokojnie przeanalizowałem sytuację. Jeśli Rachefort znajdzie mnie tutaj, na pewno nie zawaha się mnie zabić. Nic mu za to nie zrobią, jeszcze pochwałę dostanie za zdecydowaną postawę w obronie praworządności. Co prawda lepiej by zrobił biorąc mnie żywcem i wymuszając zeznania przeciw Damiensowi, ale nie sądzę, by wykazał aż tyle opanowania na mój widok w swym domu. Może więc będę musiał wykorzystać element zaskoczenia i spróbuję go zabić? Ale z samochodu wysiadł Millan. Zatrzasnął drzwi samochodu, pchnął bramkę i już sięgał po przycisk dzwonka. Ciekawe… Tak bez naszego generała gestapo? – Ma pani gościa – powiedziałem od niechcenia. Anne-Claire zamachała niecierpliwie rękami, ale gdy natarczywy dźwięk dzwonka rozległ się drugi i trzeci raz, wstała. – Niech pan tu zaczeka i podgrzewa w sobie ten zapał do rozmowy – powiedziała. – Schodząc po schodach, ułożę sobie ripostę. Anne-Claire rzadko kiedy traciła poczucie humoru, a jeszcze rzadziej – pewność siebie. Zaczekałem, aż zniknie na parterze, po czym wyszedłem w ślad za nią na korytarz i podszedłem do balustrady schodów tak, by móc słyszeć rozmowę.
|