powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Marsylianka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
VII.
Mer pojechał już do domu, ale ja i Manny długo jeszcze siedzieliśmy w jego gabinecie. Manny kręcił głową i z ulgą mruczał pod nosem przekleństwa w jidish.
– Nie wiedziałem, że wojskowi czuli aż taką niechęć do Korpusu Wewnętrznego.
– Ja za to wiem o tym aż za dobrze – odparłem.
– Stary, zagrałeś va banque i wygrałeś za nas obu. Cesar ma nieobliczalne poczucie humoru, nigdy tego nie mogłem rozgryźć. No, ale jedno jest pewne. Lubi, gdy ktoś się przed nim przyznaje, że jest większym łobuzem, niż on sam.
– Manny, ale powiedz mi jeszcze jedno – powiedziałem wchodząc mu w zdanie. – Ja naprawdę mam być jego asystentem?
– Nigdy w życiu! – Manny aż podskoczył. – Ja nim jestem.
– No to co mam robić?
– Och, tak ogólnie będziesz się przy nas kręcił. No i przy okazji masz neutralizować „Efekt Kaunitza” – Manny wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Mam robić co?
– Sabine powiedziała mi o tym już kilka miesięcy temu. Widzisz, prefekt Kaunitz jest niższy od Cesara, ale bez porównania masywniejszy i ma bardzo agresywny sposób bycia. Ma naturalną tendencję do natychmiastowej dominacji nad otoczeniem, czy jak to się tam nazywa.
– I co ja mam z tym wspólnego?
– W jego obecności Cesar się po prostu fizycznie boi. Kaunitz to wyczuwa i wykorzystuje to przy każdej sposobności. Sabine wymyśliła więc, że trzeba znaleźć kogoś, kto będzie mógł zneutralizować właśnie ten strach przez stworzenie bariery między nimi.
– Mam być ochroniarzem?
– Nieee, stary, no co ty. W obozach internowania siedzą setkami tacy eksperci od ochrony, że ty przy nich jesteś jak zagubiona sierotka w lesie. Problem w tym, że to są wszystko osoby o wyglądzie urodzonych gliniarzy, wojskowych, bandytów, no, sam wiesz. A dziś polityką rządzą mass media. Jeśli postawimy przy Cesarze takiego goryla jak Herzog, jego obecny szef ochrony, to skreślamy głosy wszystkich estetów. A przypominam ci, że jesteśmy we Francji. Ale ty… – tu machnął w moją stroną ręką. – Ty nie wyglądasz aż tak bardzo na mordercę. Jeśli cię ubierzemy w garniturek, damy okulary i teczkę, to będziesz wyglądał jak jakiś doradca, czy nawet jak jakiś pieprzony prawnik. Masz trzymać się z tyłu i ładnie uśmiechać, i gdy tylko Kaunitz podejdzie na bliżej, niż dziesięć metrów, masz stanąć między nimi lub z boku, ale tak, by Cesar to widział.
– I co to nam da?
– Kaunitz jest twardy i ekspansywny, ale w gruncie rzeczy to wieśniak i idiota. Wystarczy nim potrząsnąć, i już zza kołnierza sypie mu się słoma. A Cesar to człowiek wyrafinowany. Mówca i demagog pierwszej próby. Jeśli sprowadzimy debatę do meritum, do czystej psychologicznej manipulacji tematem, to poślemy prefekta w dół w sondażach tak szybko, że wbije się w beton na dziesięć metrów. A do czasu wyborów jego rząd centralny w Paryżu nie zdąży wypromować nikogo innego. Przecież to będzie tylko kilka, kilkanaście dni. Cesar zostanie prefektem regionu i obsadzi swymi ludźmi departamenty i tym samym zgarnie pulę, bo przecież już teraz trzyma trzy najniższe szczeble regionu, czyli gminy, kantony i okręgi miejskie.
– A potem?
– To się zobaczy. Ale kto wie, mając taką bazę, to może za dziesięć, za dwadzieścia lat… – po czym z rozmarzeniem w oczach wskazał palcem na ścianę. Spojrzałem w tym kierunku. Manny pokazywał na wiszącą nad biurkiem fotografię prezydenta Republiki.

VIII.
Na pożegnanie Manny pożyczył mi trochę forsy, bym miał za co zjeść kolację i wynająć pokój w jakimś motelu. Starczyło na makaron we włoskiej restauracji, ale zszedłem niemal pół miasta, nim udało mi się znaleźć w motelu na peryferiach wystarczająco tanie miejsce do spania. Ale co tam, po spędzeniu miesięcy w strzeżonym obozie, naprawdę nie byłem w nastroju do narzekania.
Ratusz otwierano dla interesantów o dziewiątej. Sam mer zjawiał się godzinę później, ale ze względu na pracę nad kampanią, zarówno Manny jak i Sabine byli na miejscu już o siódmej. Ja zresztą też.
– Nie musisz przychodzić o tej samej porze, co ja – powiedział Manny, gdy trzeci raz potężnie ziewnąłem na jego oczach.
– Naprawdę? – ucieszyłem się.
– Jasne! – wyszczerzył zęby – Możesz przychodzić jeszcze wcześniej.
– Cholernie śmieszne… – mruknąłem.
Sabine weszła do gabinetu, nie zawracając sobie głowy pukaniem.
– O, ty już tutaj? – zdziwiła się na mój widok. Posłałem jej zmęczony uśmiech. Nie była może specjalnie uprzejma, ale przynajmniej przestała mówić o mnie w trzeciej osobie. Już jakiś postęp.
– Skoro będziemy robić burzę mózgów, to pomyślałem, że przyda się dodatkowa para półkul – Manny rozparł się na fotelu i położył nogi na hebanowym krześle.
Sabine zignorowała zaczepkę i rozłożyła papiery na stole. Oboje błyskawicznie omówili kilka mniej ważnych spraw, po czym skoncentrowali się na zadaniu dnia, którym było wymyślenie formy zakomunikowania prefektowi propozycji upublicznienia debaty budżetowej.
– Niech Cesar powie mu to przez dziennikarzy! – Manny walnął ręką w blat.
– Nie stawiaj prefekta pod ścianą – zaprotestowała Sabine. – Niejeden, który go lekceważył, wącha teraz kwiatki od spodu.
– Ale jeśli damy karłowi choć trzydzieści minut, pomknie na sygnałach do wszystkich redakcji i sprzeda im to jako swój pomysł.
– Nie ośmieli się. Już teraz szepcze się o tym u nas w Ratuszu. Za dużo osób wie, że to nasz pomysł, ośmieszyłby się tylko.
Mój udział przez pierwsze pół godziny ograniczał się do szukania odpowiednio wygodnej pozycji, by dospać choć trochę z otwartymi oczami. Gdy jednak Manny i Sabine po raz trzeci zaczęli powtarzać te same argumenty, zacząłem się nieco nudzić.
– Czemu, do cholery, nie zrobicie obu rzeczy na raz? – mruknąłem.
– O, to ty umiesz mówić? – powiedziała ironicznie Sabine, ale Manny zbył ją niecierpliwym machnięciem ręki.
– Co masz na myśli? – spytał.
– Z tego, co rozumiem, boicie się nieoczekiwanej reakcji prefekta.
– Jeśli sukinsyn wyczuje, że przykładamy piłę do gałęzi, na której siedzi, może uderzyć z grubej rury – kiwnął głową Manny.
– Zwołajcie konferencję na dwunastą. O jedenastej czterdzieści pięć Manny wejdzie do gabinetu prefekta i powie mu o wszystkim. Prefekt będzie miał za mało czasu na kontrakcję, ale zdążycie odwołać konferencję, jeśli zacznie z czymś świrować.
Sabine natychmiast podchwyciła pomysł.
– Hm, można by to ubrać w jakiś chwytliwy slogan. Inicjatywa wychodzi od mera, ale ten wyciąga rękę do prefekta i proponuje współpracę.
– Koordynacja działań administracji? – mruknąłem, przecierając oczy.
Manny strzelił palcami w powietrzu.
– Zawsze ci mówiłem, Sabine: biedny, nie biedny, ale nigdy nie lekceważ żadnego Semity.
– Nie przesadzaj. Sama bym na to wpadła – powiedziała kobieta, wstając. – Idę dzwonić. A ty Manny, umawiaj szofera na jedenastą. Tylko nie bierz ze sobą tego rabina – wskazała kciukiem na mnie. – Jeśli wpadnie do nas Kaunitz, trzeba będzie ustawić go za Cesarem. W końcu nie po to wyciągnęliśmy go z obozu, by się mądrzył.

IX.
Mer lubił towarzystwo i rzadko siedział sam w swoim gabinecie. Lubił zostawiać drzwi otwarte, więc cały czas ktoś wchodził lub wychodził, dzwoniły telefony, i tak dalej. Było to bardzo ruchliwe miejsce. Zwłaszcza przed takim wydarzeniem, jakim miał być pierwszy zamach do kopniaka w tyłek prefekta.
Mer, z powodu swej chudości, miał tendencję do bladnięcia, co było szczególnie widoczne w ostrym świetle fleszy. Dlatego kwadrans przed dwunastą dwóch specjalistów zabrało się do pokrywania jego twarzy grubą warstwą ciemniejszego pudru. Po chwili Damiens wyglądał, jakby właśnie wrócił z plaży w St. Tropez.
– Sala prawie pełna – powiedziała Sabine, wchodząc do gabinetu mera. Wcześniej kazała mi trzymać się mera, by ten przyzwyczajał się do mojej obecności.
Mer wstał i otrzepał garnitur z resztek pyłu.
– Jak wyglądam? – spytał.
– Świetnie. Idź i pozabijaj ich – Sabine klepnęła go w ramię.
Wtedy zadzwonił telefon. Telefony dzwoniły w gabinecie nieustannie, ale nie te na półeczce nad biurkiem mera. Było ich trzy, każdy bez tarczy i przycisków, co dowodziło, że łączą bezpośrednio z innym podobnym telefonem. Jak wskazywały napisy na mosiężnych tabliczkach, niebieski łączył z biurem komendanta żandarmerii regionu, żółty z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych w Paryżu, a trzeci – czerwony – z biurem prefekta Kaunitza.
Dzwonił właśnie ten czerwony.
Damiens bezradnie potoczył wzrokiem po zebranych w jego gabinecie ludziach. Wyraźnie czułem, ze nie ma najmniejszej ochoty odbierać. Jednak jako mer – miał taki obowiązek.
Wszyscy z szacunkiem typowo okazywanym przez Francuzów dla administracyjnej władzy państwa, cofnęli się poza zasięg słyszalności słów. Ale Sabine nagle zrobiła się niespokojna – szacunek szacunkiem, ale cały personel mera zostawiał go samego w obliczu nieobliczalnego gniewu prefekta, któremu, jak wiedzieliśmy ona i ja, pięć minut wcześniej Manny sypnął piachem w oczy.
Rozmowa nie trwała długo. Damiens właściwie się nie odzywał, wydawał z siebie tylko krótkie monosylaby. Minutę później słuchawka leżała na widełkach, a mer siedział przy biurko, kryjąc twarz w dłoniach i ciężko oddychając. Był tak przerażony, że nie mógł nawet mówić.
Konferencję odwołano pod pretekstem nagłego przeziębienia mera.

X.
Manny miał się zjawić w Ratuszu dopiero następnego dnia na porannym zebraniu. Ale i na nie się spóźniał. Damiens też nie przyszedł, czekałem więc sam w towarzystwie Sabine, bez słowa bawiąc się pustym kubkiem po herbacie. Sabine chodziła po pokoju w tę i z powrotem, jak tygrys zamknięty w klatce. W rękach nerwowo mięła poranne gazety w wielką kulę.
– Co mu się stało?! Co mu się stało?! – powtarzała. – Plan był perfekcyjny! Od dziś za dziesięć dni Kaunitz pakowałby już walizki i kupowałby bilet w jedną stronę do Nowej Kaledonii.
Nie oczekiwała ode mnie żadnych odpowiedzi, właściwie to rozmawiała sama ze sobą. Spojrzała na zmięte gazety, ale już po chwili z niechęcią odwróciła od nich wzrok.
– Damiens przesadził. Wystawił się na pośmiewisko. To już teraz kosztowało siedem punktów procentowych, lekko licząc. A to dopiero początek, napisały o tym gazety regionalne. Do jutra pójdzie to w krajowych, a ludzie prefekta już pociągną za sznurki, by nadać komentarzom odpowiedni ton.
– A mer nie ma w gazetach swych ludzi? – odezwałem się po raz pierwszy.
Sabine spojrzała na mnie krzywo.
– Jasne, że ma. Ale media pomagają tym, którzy sami sobie pomagają. Podkreślają i wzmacniają trendy, ale ich nie tworzą. To już nie czasy Goebelsa. A trend stworzony przez mera na dziś jest taki, że Damiens to rozpuszczony mięczak, a Kaunitz to twardy, odpowiedzialny mąż stanu.
Czekaliśmy jeszcze kilkanaście minut, nim wreszcie w drzwiach pokazała się głowa Manniego.
– O, Miki, tu jesteś – powiedział. – Wszędzie cię szukam. Chodź, mamy do pogadania.
Sabine rzuciła w jego stronę trzymaną w ręku kulą z gazet, ale Manny zdążył się uchylić.
– Ty bezczelny Mośku! – krzyknęła. – Wszystko wali się nam na głowy, a ty gdzieś znikasz?! Kto będzie gasił ten pożar? Znowu ja sama?
– Sabine, zamknij się – powiedział Manny powoli i stanowczo.
Wyminąłem skamieniałą z oburzenia kobietę i wyszedłem za Mannim z sali, cicho zamykając za sobą drzwi.

XI.
To właśnie wtedy spotkałem Herzoga po raz pierwszy. Sądząc po wyglądzie, miał już dobrze powyżej czterdziestki. Był średniego wzrostu, ale o masywnej sylwetce. Oszczędny w ruchach, ale były one prężne i szybkie, nawet gdy sięgał po papierosa. Biła od niego duża pewność siebie i autorytet. Już na pierwszy rzut oka było widać, że ma za sobą długie lata służby w siłach zbrojnych i to, bynajmniej, nie w biurze transportu.
– To jest Mick Moriarty – przedstawił mnie Manny. – Dowiedziałem się od wspólnych kumpli, że marnuje się gdzieś w obozie przejściowym pod miastem, więc przedwczoraj ściągnąłem go do nas. Miał robić za balustradę przy publicznych spotkaniach mera z Kaunitzem, ale może przyda się i tobie. A to jest Herzog – Manny wskazał na wpatrującego się we mnie faceta. – Wyciągnęliśmy go z Cesarem z obozu dla internowanych pod Tuluzą. Od kilku miesięcy pracuje u nas na wolontariacie jako szef ochrony mera. Ochrony na razie jednoosobowej. Na marginesie, to były pułkownik Korpusu.
– O, cholera! – powiedziałem z autentycznym uznaniem. W zasadzie, jeśli nie byłeś Francuzem, to nie miałeś szans na wyższy stopień niż majora. Wyjątki były bardzo nieliczne – Nieźle. A gdzie byłeś?
Herzog milczał, więc po kilku sekundach odpowiedział Manny.
– Tam, gdzie ja i Cesar. Na Bliskim Wschodzie. Gdy zobaczyliśmy go po raz pierwszy, wyrzucał trzy kompanie z pontonów na plaże pod Tyrem. Odcinał odwrót wycofującemu się z Bejrutu garnizonowi.
– Słyszałem o tym – powiedziałem do Herzoga. – Spektakularna akcja. Mówiło się o tym także u nas. Chłopaki trzymali za was kciuki.
– A ty skąd? – spytał.
– Latałem. Przede wszystkim w Ameryce Południowej.
– Zawsze się zastanawiałem, dlaczego jakieś szajbusy posłały jedną trzecią Korpusu za ocean. Latałeś? Na czym?
– Na odkupionych od Amerykanów starych HU. Byłem pilotem w transporcie i desancie.
– Dziwna kombinacja… – oczy Herzoga zwęziły się.
– W Boliwii nie było osobnego pionu desantu. Za mało maszyn. Zazwyczaj woziliśmy więc zaopatrzenie, ale gdy trzeba było, zrzucaliśmy też chłopaków do akcji.
Herzog chyba nieco się odprężył.
– Ja tam mu ufam, znam go jeszcze z Boliwii – Manny wyszczerzył zęby. – Ten chudy skurwiel był prawie tak skorumpowany, jak ja, ale gdy robiło się gorąco, robił wszystko, co do niego należało i nigdy się nie migał.
Chwilę pogadaliśmy o starych czasach, po czym Manny wstał i sięgnął po swoją marynarkę.
– Mam trochę roboty.
– Potrzebujesz mnie do czegoś? – spytałem.
– Nie. Zostań tu z Herzogiem. Pogadajcie o wyrywaniu panienek, o pluszowych maskotkach, czy o czym tam gadają byli frontowcy.
I już za Mannym zamykały się drzwi.
– Mam wrażenie, że to nie o panienkach będziemy rozmawiać? – spytałem.
– Doprawdy?
– Nooo. Mój mały palec mi tak mówi – rozpostarłem dłoń. – Mówi mi też, że nasza rozmowa będzie miała na celu wciągnięcie mnie w jakieś bagienko.
– Twój palec musiał chodzić do jednej szkoły z Mojżeszem, bo umie prorokować – powiedział Herzog. – Powiem ci tu teraz żartem parę rzeczy, a ty porzygasz się ze śmiechu.
– Mój mały palec teraz mi mówi, że chyba nie powinienem ich słuchać i lepiej zrobię wychodząc jak Manny – powiedziałem, wstając.
– To odpowiedz mu, że Manny ma pieprzone obywatelstwo tego cholernego kraju, a ty nie masz. I że za drzwiami, którymi wyjdziesz, w każdej chwili może złapać cię paru gliniarzy, którzy odprowadzą cię z powrotem do obozu.
Zawahałem się i po chwili usiadłem z powrotem.
– Dobra – mruknąłem. – Jestem wesoły chłopak, więc żartów mogę zawsze posłuchać. Tak niezobowiązująco, rzecz jasna.
Herzog wstał i podszedł do okna.
– A więc jesteś tu od przedwczoraj?
– Tak – potwierdziłem. – Manny przywiózł mnie późnym wieczorem, by pokazać merowi. Wczoraj była ta chryja z konferencją, no a dziś umówiono mnie na rozmówkę z tobą.
Herzog lekko przesunął zasłonę i wyjrzał na ulicę.
– Gdzie mieszkasz?
– Dostałem miejsce w motelu na południu, przy wyjeździe na autostradę.
– Która dzielnica?
– Chyba ósma. Słabo się jeszcze orientuję w mieście.
– Który z samochodów na parkingu jest twój?
– Żaden. Chodzę na piechotę.
– Nie jeździsz autobusem?
– Raczej nie mam kasy na bilety. W definicję wolontariatu wpisana jest robota za darmo, a forsy od Manniego starczyło tylko na pokój.
– Nie męczy cię takie chodzenie?
– Daj spokój, co to jest, te osiem kilometrów. Ale męczy mnie ten wywiad. Co to, „Godzina szczerości”? Czujesz niedosyt po tym, jak wczoraj odwołano konferencję i robisz drugą na własną rękę?
– I nikt się nie wlecze za tobą?
Zbaraniałem.
– Chyba nie wiem, o co ci chodzi.
Herzog spojrzał jeszcze raz za okno.
– Bo mnie na przykład śledzą. Manniego tak samo.
– Jesteś pewien? – powątpiewałem. Herzog nie uważał za stosowne odpowiedzieć choćby słowem.
– No dobra. Niech będzie. Ale niby kto? – spytałem podejrzliwie.
– To pytanie ma dowodzić twojej głupoty, czy tylko udajesz? – mruknął Herzog – Mój zmysł polityki jest zerowy, ale każdy dureń widzi, że tu się toczy zacięta walka o wszystko między panem X a panem Y.
Tu wskazał po kolei palcem w sufit, a potem ręką za okno, w stronę miasta. Nad nami znajdował się gabinet mera, a w centrum swoje biura miała Prefektura.
– Krótko mówiąc, ani ja, ani Manny, nie możemy nawet zmienić sznurówek w butach, by zaraz nie wiedziała o tym cała sfora kapusiów od prefekta. Ale ty jesteś zupełnie nowy. Manny nikomu nie mówił, że cię ściąga z obozu, nawet mi. Może więc ciebie jeszcze przez te 48 godzin nie namierzyli. A nawet jeśli, to może nie zdążyli zmontować kolejnego zespołu obserwacyjnego. Sprawdzimy to. Jeśli nie zdążyli, to dobrze.
– A jeśli zdążyli?
– No to zajrzyj, synu, do jakiegoś podręcznika szpiegowskiego. Powinien być rozdział o odrywaniu się od pogoni.

XII.
Manny ściągnął Herzoga do merostwa zaraz po tym, jak ten trafił z Syrii do obozu. Kazał mu zająć się ochroną, po czym przestał się tym interesować, bo zupełnie się na tym nie znał. Herzog nie był policjantem, ale żołnierzem, dlatego pierwszą rzeczą, jaką zrobił po ściągnięciu kurtki i zaparzeniu sobie kawy nie było wysłanie faksem żądania przysłania psa do wykrywania ładunków wybuchowych, ale sprawdzenie łączności, np. czy telefony mera są na podsłuchu.
Sprawdził w centralce w piwnicy. Oczywiście, że były.
Powiedział o tym Mannemu, ale Manny nie chciał nic o tym wiedzieć.
– Gdybym mógł sam się tym zająć, nie potrzebowałbym cię tutaj – powiedział Herzogowi. – Wierzę w twój profesjonalizm. Rób, co uważasz za konieczne, by osłonić mera i mnie przed brudnymi gierkami prefekta. Ale mi nie mów niczego. Ja nic nie chcę wiedzieć. O czym nie wiem, tego nie będę musiał zeznawać w sądzie.
W pierwszym odruchu Herzog chciał te podsłuchy usunąć. Ale po namyśle uznał, że jeśli są one dziełem ludzi prefekta, to założą je ponownie, i to tym razem w miejscu dla niego niedostępnym. Na przykład, w siedzibie France Telecom na region Marsylii, która dziwnym przypadkiem mieściła się dwie przecznice od prefektury, za to trzy kilometry od merostwa. Trzy – w locie ptaka. Ulicami byłoby trochę więcej.
Dlatego pułkownik nie ściągnął podsłuchów. Zrobił coś lepszego. Założył ich drugi, własny zestaw. Czyż genialny Sun Tzu nie mawiał, że dobrze jest wiedzieć, co wie o tobie przeciwnik?
Dlatego właśnie, gdy wszyscy w merostwie zachodzili w głowę, czemu odwołano konferencję, Herzog po prostu zszedł do piwnicy, wyciągnął kasety i odsłuchał wszystkie rozmowy, a zwłaszcza tę przeprowadzoną między prefektem a merem przez czerwony telefon w pięć minut po tym, jak Manny oświadczył Kaunitzowi, że stronnictwo mera ma zamiar zmusić go do debaty na temat podziału budżetu regionu i w ogóle sensu utrzymywania restrykcji stanu wyjątkowego.
– Zarys problemu jest następujący – powiedział Herzog tonem dowódcy przemawiającego przed bitwą do oficerów sztabowych – Kaunitz prześwietlił przeszłość mera i zdobył na niego haka.
– Tyle to się każdy domyślił – mruknąłem. – Nie trzeba do tego doktoratu z filozofii.
– Naszym zadaniem w takich przypadkach jest kolejno: określić zagrożenie, wyizolować je, po czym zneutralizować poprzez zdecydowane działanie z zaskoczenia.
Rozbawiło mnie to czysto wojskowe podejście Herzoga do problemu szantażu.
– Już drżę z niecierpliwości, by kogoś zaskoczyć. Będę mógł się przebrać za małą syrenkę? Zrobimy zdjęcia, zmontujemy je ze zdjęciami Kaunitza i oskarżymy go o zoofilię.
Herzog skrzywił się z niesmakiem.
– Humor ci dopisuje. To dobrze. Zaraz nakierujemy tę energię we właściwą stronę.
Po czym wyjaśnił mi, o co w tym wszystkim naprawdę chodziło.

XIII.
Znalazłem Manniego w księgowości, gdzie starał się na lewo wycisnąć z budżetu miasta trochę więcej pieniędzy na kampanię.
– Mógłbyś mi dać tak ze dwa, trzy dni urlopu? – spytałem.
Manny spojrzał na mnie bez wyrazu.
– Nie mógłbym – powiedział. – Nie podpisałeś umowy o pracę, jesteś na wolontariacie.
– To gdzie jest jakiś formularz? Zaraz podpiszę.
– Nic z tego. Nie masz obywatelstwa, najpierw potrzebowałbyś zezwolenia z okręgowego biura zatrudnienia. Nikt nie ma czasu się tym teraz bawić.
– I nie mogę zrobić sobie przerwy?
– Nie możesz. Przerwa oznacza przymusowy powrót do obozu.
Zmartwiłem się. Jak do cholery mam działać, jeśli nie mogę wyjść z tego cholernego budynku?
Ale Manny podumał chwilę, po czym wzruszył ramionami.
– No, dobra, przecież nie muszę cię mieć cały czas u siebie. Portier mi kiedyś mówił, że w archiwum w piwnicy mamy niezły bałagan. To robota w sam raz dla jednej osoby. To co, posprzątasz tam?
– Posprzątam – uśmiechnąłem się.
– Dwa dni ci starczą?
– Starczą.
Manny podniósł słuchawkę i zadzwonił do kadr.
– Dajcie temu nowemu klucze do archiwum – powiedział. – Nazwisko: Mick Moriarty. I wpiszcie mu w kartę wolontariatu na dziś i jutro: „samodzielna praca archiwizacyjno-administracyjna”… I zanieście mi ją do gabinetu, nie chce mi się biegać i codziennie podbijać… Wiem, ale mam tyle roboty, że do końca tygodnia bezwazelinowo pieprzę przepisy… Tak, on też będzie ją do piątku podpisywał u mnie, nie u was… Dobra, dzięki.
Odłożył słuchawkę i mrugnął okiem.
– Załatwione.
– To daj mi jeszcze trochę forsy – mruknąłem. – Muszę coś przecież, cholera, jeść.
Manny przewrócił oczami i z wielką niechęcią wyciągnął portfel.
– Ile?
– Nie wkurwiaj mnie, Manny – powiedziałem zmęczonym głosem. – Dawaj po prostu wszystko, co tam masz.
Szkoda, że Manny nigdy nie nosił przy sobie więcej niż dwie stówy. Podobno z obawy przed kradzieżą.
Największy ruch w Ratuszu jest tuż przed południem. Zaczekałem w holu na większą grupkę, po czym wyszedłem wraz z nimi, starając się nie rzucać w oczy.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.