Kaspar, Jojanna i Jorgen szli mozolnie starą drogą. Podróżowali stałym, wolnym rytmem już od dwóch dni. Książę nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo nużąca jest wyprawa na piechotę. Przez całe życie używał koni, powozów i szybkich statków, które szykowano na każde jego skinienie. W zasadzie jedyne momenty, gdy nie dosiadał wierzchowca, zdarzały się na polowaniu, kiedy podchodził zwierzynę, albo podczas przechadzek po zamkowych ogrodach. Kilkumilowy marsz tempem zdychającego konia był nie tylko męczący, ale też nudny. Obejrzał się przez ramię, żeby zobaczyć, jak radzi sobie Jorgen. Chłopiec szedł za dwoma guzdrającymi się cielakami. Trzymał w ręku długą witkę i smagał leniwe zwierzęta, gdy usiłowały zejść z drogi, by skubnąć rosnących na poboczu chwastów. Nie znaczyło to wcale, że wzdłuż szlaku rosła bujna roślinność; wręcz przeciwnie, ale stworzenia interesowały się każdym źdźbłem i badały, czy nie nadaje się do jedzenia. Jeżeli nie poganiano ich stale, natychmiast zbaczały z obranego kierunku. Kaspar z wielką chęcią poszedłby szybciej, gdyż był ciekaw wioski, lecz musiał się dostosować do zaistniałej sytuacji. Był pieszo, zupełnie sam, jeśli nie liczyć towarzystwa Jojanny i jej syna, więc bez ochrony, zapasów pożywienia, a także doświadczenia nie dałby sobie rady na tym terenie. Z tego, co kobieta mu opowiadała, w regionie ciągle roiło się od potomków armii Szmaragdowej Królowej. Chociaż od tamtych czasów upłynęło już wiele lat, wciąż dochodziło do okropnych wydarzeń. Farmy i wioski bardzo szybko podźwignęły się z gruzów, choć w okolicy prawie nie było mężczyzn. Starcy i kobiety z trudem radzili sobie na niegościnnej ziemi, aż ich dzieci dorosły na tyle, żeby mogły pracować, żenić się i płodzić jeszcze więcej dzieci. Jednakże brak ładu i administracji pozostał. Całe pokolenie dorastało bez ojców, a wiele dzieci było sierotami. Tam, gdzie kiedyś porządku w regionie pilnował szereg ufortyfikowanych miast, teraz panował chaos. Zwyczajowe prawa zostały porzucone i zastąpione zasadami ustalanymi przez bandy najemników oraz łupieżczych baronów. Ten, kto był dowódcą silniejszego oddziału, automatycznie zostawał lokalnym prawodawcą. Rodzina Jojanny przeżyła tamte lata, gdyż pozostała we względnej izolacji. Mieszkańcy wioski znali położenie ich farmy, ale niewielu wędrowców na nią trafiało. Książę miał wiele szczęścia, że natknął się na Jorgena, który akurat wyruszył na poszukiwanie zaginionych ptaków. Dzięki temu uratował życie, a przecież równie dobrze mógł umrzeć z głodu w przeciągu kilku następnych godzin. Na pustkowiu nie znalazłby pożywienia. Szli przed siebie. Olaskanin widział pasmo górskie na zachodzie. Teren na wschodzie znacznie się obniżał i w pewnej odległości zmieniał kolor na brązowy – tam zaczynała się pustynia. Gdyby nie udało mu się uciec od Bentu, zostałby niewolnikiem. A gdyby źle zaplanował ucieczkę, zapewne umarłby na suchych pustkowiach, rozciągających się pomiędzy odległymi górami a pasmem wzgórz. Wśród nich biegła stara droga, którą szli. W dali dostrzegł lekkie migotanie. – Czy to rzeka? – Tak, to Gadzia Rzeka – potwierdziła kobieta. – Za nią leżą Gorące Ziemie. – Czy wiesz, jak trafić do Miasta Nad Gadzią Rzeką? – Musisz iść daleko na południe, nad Błękitne Morze. – Zatem muszę iść w dół rzeki. – Doszedł do wniosku Kaspar. – Jeżeli tam właśnie chcesz dotrzeć, to tak. – Chcę dotrzeć do domu – odrzekł, a w jego głosie zabrzmiała gorycz. – Opowiedz mi o swoim domu – poprosił Jorgen. Mężczyzna obejrzał się przez ramię i zobaczył, że chłopiec szczerzy zęby w uśmiechu, ale irytacja szybko go opuściła. Ku własnemu zdumieniu poczuł dumę z tego malca. Jako władca Olasko, wiedział, że w końcu będzie musiał się ożenić, żeby spłodzić legalnego następcę tronu, lecz nigdy nie pomyślał o tym, że właściwie może polubić swoje dzieci. Przez chwilę zastanawiał się, czy jego ojciec go lubił, ale były to jałowe rozważania. – Olasko leży nad morzem – powiedział Kaspar. – Nasza stolica, Opardum, opiera się o potężne klify. Jest tam także port, dość dobrze umocniony i bardzo ruchliwy. – Wlekli się dalej w upale, a on kontynuował. – Mój kraj leży na wschodnim wybrzeżu wielkiego… – zdał sobie sprawę, że nie zna nazwy kontynentu w lokalnym języku… – wielkiego obszaru nazywanego Triagia. Tak więc z cytadeli… – Spojrzał na nich i zobaczył, że ani Jorgen, ani Jojanna nie wykazują zainteresowania keshańskim słowem. – Z cytadeli można oglądać przepiękne wschody słońca, które zdaje się wynurzać prosto z morza. Na wschodzie rozciąga się płaskowyż, a wzdłuż rzeki leżą liczne farmy, całkiem podobne do waszej… Opowiadał im o swojej ojczyźnie jeszcze przez jakiś czas, żeby nieco urozmaicić podróż. – A co robiłeś w swoim kraju? – zainteresował się dzieciak w pewnym momencie. – To znaczy, nie byłeś przecież farmerem, prawda? – Byłem myśliwym – odpowiedział książę. Zresztą rozmawiał już o tym z chłopcem, kiedy patroszyli i rozbierali zabitego jelenia, żeby powiesić mięso w letnim domu; tak przybysz nazywał małą, podziemną jaskinię z wstawionymi drzwiami, gdzie przechowywali łatwo psujące się produkty. – Byłem także żołnierzem. Podróżowałem. – A jak to jest? – pytał dalej mały. – Co jak jest? – Podróżować. – Tak jak teraz – podsumował. – Mnóstwo chodzenia, albo pływania statkiem, albo jazdy konnej. – Nie – powiedział chłopiec ze śmiechem. – Pytam, jakie były te miejsca, które odwiedziłeś. – Niektóre podobne do Gorących Ziem – odrzekł mężczyzna. – Ale inne miejsca są chłodne i pada tam deszcz prawie przez cały czas… – Opowiedział im o narodach zamieszkujących wybrzeże Morza Królestwa oraz mówił o ciekawych i pięknych rzeczach, jakie widział. Zabawiał ich opisami podróży, więc nawet nie zauważyli, kiedy pokonali kolejne wzgórze. Ich oczom ukazała się wioska Heslagnam. Kaspar zdał sobie sprawę, że spodziewał się czegoś bardziej okazałego i poczuł się rozczarowany. Największym budynkiem w polu widzenia okazała się karczma. Miała dwa piętra, była zbudowana z drewna i sprawiała wrażenie nieco rozklekotanej. Przykryto ją nieprawdopodobnie żółtym dachem, a z jedynego komina walił ciemny dym. Na tyłach budynku znajdowały się zabudowania stajni i spory dziedziniec, gdzie siodłano i zaprzęgano konie. W wiosce istniały także dwie chaty, które zdawały się pełnić funkcję sklepów, ale nie zamieszczono na nich szyldów, informujących o sprzedawanych tam produktach. Książę nie potrafił sobie wyobrazić, czym można handlować w takiej dziurze jak Heslagnam. Matka kazała Jorgenowi zagnać oba cielaki na dziedziniec za karczmą, zaś ona i Kaspar weszli do środka. Kiedy przeszli przez drzwi, poczuł jeszcze większe rozczarowanie. Komin i kopcące palenisko zrobiono z niestarannie ociosanych głazów. Nie było wentylacji. W rezultacie śmierdziało wyziewami kuchennymi, męskim potem, rozlanym piwem i innymi napojami, zgniłą słomą oraz czymś ciężkim do zidentyfikowania. Karczma świeciła pustkami, nie licząc potężnego mężczyzny, targającego wielką beczkę z piwem z zaplecza. Na ich widok odstawił ciężar. – Jojanna! – wykrzyknął. – Nie spodziewałem się ciebie, a przynajmniej nie w najbliższym tygodniu. – Przyszłam, żeby sprzedać dwa cielaki. – Dwa? – zapytał mężczyzna wycierając ręce w zatłuszczony fartuch. Nieznajomy był szeroki w barach, miał grubą szyję i wielki brzuch; chodził kołysząc się z boku na bok. Podciągnął rękawy koszuli – na odsłoniętych przedramionach bieliła się siatka blizn. Kaspar domyślił się, że człowiek musiał być żołnierzem albo najemnikiem. Zauważył, że pod warstwą tłuszczu kryją się mięśnie, co niejednemu sprawiłyby kłopot. – Nie potrzebuję nawet jednego – zwrócił się do kobiety przypatrując się jednocześnie księciu. – Ciągle mam w chłodni ćwiartkę tuszy. Całkiem nieźle się przechowuje. Może mógłbym kupić od ciebie jednego i potrzymać trochę w zagrodzie na tyłach, a zarżnąć w przyszłym tygodniu, ale z pewnością nie wezmę dwóch. – Sagrinie, to jest Kaspar – odezwała się. – Pracował na farmie, żeby zarobić na utrzymanie. Przejął obowiązki Bandamina. – Z pewnością tak – odparł mężczyzna ze złośliwym uśmieszkiem. Przybysz puścił obraźliwe słowa mimo uszu. Właściciel karczmy wyglądał na niezłego zabijakę, zaś książę, choć nie bał się żadnego człowieka, nie zwykł prowokować burd i przysparzać sobie kłopotu. Widział zbyt wielu przyjaciół zabitych w kwiecie wieku w niepotrzebnych bójkach i wiedział, że konflikty nie przynoszą żadnych korzyści. – Jeżeli nie potrzebujesz cielęciny, pójdziemy do następnej wioski… – rzekł Kaspar i popatrzył na Jojannę. – To będzie Mastaba. – Poczekajcie chwilę – przerwał jej Sagrin. Potarł dłonią zarośnięty podbródek. – Nie mam wiele pieniędzy ani towarów nadających się na handel. Co byście chcieli za cielaki? – Konie – odpowiedział książę. – Dwa. – Konie! – krzyknął karczmarz z drwiącym śmiechem. – Równie dobrze moglibyście zażądać tyle złota, ile one ważą. Kilka miesięcy temu przechodzili tędy handlarze niewolników Bentu i kupili dwa z moich wierzchowców. A w nocy wrócili potajemnie i ukradli pozostałe trzy. – Kto jeszcze ma tutaj konie do sprzedania? – zapytał Kaspar. Sagrin w zamyśleniu potarł brodę. – Cóż – odezwał się wreszcie – jestem pewien, że w Mastabie także nie znajdziecie ani jednego. Może gdzieś w dole rzeki? – Wiesz, że podróże w dół rzeki są niebezpieczne nawet dla uzbrojonych mężczyzn, Sagrinie! – syknęła Jojanna. – Próbujesz nas wystraszyć, żeby ubić lepszy interes! – Zwróciła się do towarzysza. – Prawdopodobnie kłamie, że w Mastabie nie ma żadnych koni. Odwróciła się i ruszyła do wyjścia, kiedy mężczyzna nagle wysunął ramię do przodu i złapał ją za rękę. – Jojanna, czekaj chwilę! Nikt nie będzie mnie nazywał kłamcą, nawet ty! Kaspar nie wahał się ani chwili. Ruszył do przodu, złapał byłego najemnika za rękę i wcisnął kciuk w unerwiony punkt na jego dłoni. Chwilę później odepchnął ciężkiego człowieka. Tamten opierał się ze wszystkich sił, więc książę złapał go za brudną tunikę i pociągnął. Mężczyzna na chwilę stracił równowagę, a potem jego instynkt wojownika doszedł wreszcie do głosu. Nie upadł jak worek mąki, ale przetoczył się przez ramię i poderwał na nogi, gotów do bójki. Kaspar zamiast atakować, odsunął się parę kroków do tyłu. – Wbiję ci mój miecz w gardło, zanim zdążysz zrobić chociaż jeden krok – powiedział spokojnie. Sagrin zobaczył, że książę stoi na pewnych nogach, a miecz ciągle wisi u jego boku. Wahał się przez chwilę, a potem opuściła go chęć walki. – Przepraszam za złe maniery – rzekł z szyderczym uśmiechem. – Trochę mnie ubodły twoje słowa, Jojanno. Kobieta potarła ramię w miejscu, gdzie ścisnął ją palcami. – Może byłam zbyt nieuprzejma, Sagrinie, ale już wcześniej usiłowałeś naciągnąć Bandamina i mnie. – Taki jest handel – odparł korpulentny karczmarz, postępując krok naprzód i kierując otwarte dłonie ku klientom. – Ale tym razem mówię prawdę. Stary Balyoo miał jedną zbywającą klacz, ale staruszka okulała i nie nadawała się nawet do zaźrebienia, więc zapewne dawno już się jej pozbył. O innych nic nie wiem. O konie jest tutaj trudniej niż o darmowy kufelek piwa. – A co z mułami? – zainteresował się Olaskanin. – Znaczy się, chcesz jechać na mule? – zapytał Sagrin. – Nie, chcę mieć zwierzę pociągowe do wozu i pługa – odrzekł Kaspar zerkając na Jojannę. – Kelpita ma muła i prawdopodobnie zgodzi się go sprzedać za cenę cielaka – stwierdził właściciel karczmy. Machnął ręką w kierunku baru. – Może siądziecie na chwilę i napijecie się czegoś, a ja w tym czasie pójdę go zapytać. Towarzyszka księcia skinęła głową. W tym momencie do karczmy wszedł Jorgen. Sagrin wyszedł, burząc dłonią włosy chłopca w przelocie. Weszła za bar i nalała porteru dla siebie i Kaspara, a dla chłopca przygotowała kubek wody. Mężczyzna patrzył, jak siadają przy stole, a potem do nich dołączył. – Czy możemy mu ufać? – W większości przypadków – odpowiedziała. – Już wcześniej próbował nas oszukać, ale, tak jak powiedział, to po prostu handel. – Kto to jest Kelpita? – Kupiec. Właściciel tego dużego budynku po drugiej stronie ulicy. Handluje na terenach położonych w dole rzeki. Ma wozy i muły. – Cóż, niewiele wiem o mułach, ale w armii – przerwał na chwilę – w armii, w której służyłem przez chwilę, używali tych zwierząt, zamiast koni, do ciągnięcia dużych ładunków. Wiem, że czasami potrafią być trudne w obsłudze. – Ja go zmuszę do pracy! – zawołał Jorgen z młodzieńczym zapałem. – Ile dostaniemy za cielaka? – Co masz na myśli? – Jojanna popatrzyła na Kaspara, jakby nie zrozumiała pytania. – Nigdy wcześniej nie sprzedawałem cielaka. Zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia o cenach większości rzeczy. Jako książę, nigdy za nic nie płacił z własnej sakiewki. Złoto, które przy sobie nosił, służyło do spłacania zakładów i opłacania kobiet. Albo dawania napiwków, jeżeli był zadowolony ze służby. Podpisywał dokumenty regulujące budżet cytadeli, ale nie wiedział, ile zarządca płaci lokalnym kupcom za sól, wołowinę, czy owoce. Nie dowiadywał się nigdy, jaki rodzaj pożywienia i w jakiej ilości przychodzi z jego farm w ramach podatku w naturze. Nie wiedział nawet, ile kosztuje koń, chyba że był to jeden z wierzchowców hodowanych specjalnie dla dam i kupował go w prezencie. Znał także cenę swojego konia bojowego. Zaczął się śmiać. – No co? – zapytała farmerka. – Jest tyle rzeczy, o których nie mam pojęcia – odrzekł, pozostawiając wcześniejsze pytanie bez komentarza. Popatrzyła na niego pytająco, więc zaczął wyjaśniać. – W armii była cała rzesza ludzi zajmujących się aprowizacją. Kwatermistrzowie, komisarze, aprowizanci. Jeżeli byłem głodny, dawali mi jedzenie. Jeżeli potrzebowałem wierzchowca, koń już czekał. – To musiało być wygodne – powiedziała, ale z jej zachowania odczytał, że mu nie wierzy. Przez chwilę zastanawiał się, co wie o cenach przedmiotów luksusowych, zanim sformułował następne pytanie. – A więc ile tutaj kosztuje cielak, mam na myśli w srebrnych albo miedzianych monetach? – On myśli, że my mamy monety! – roześmiał się dzieciak. – Cicho! – zganiła go matka. – Idź na zewnątrz i znajdź sobie coś pożytecznego do roboty albo się pobaw, ale wyjdź z karczmy. Chłopiec wyszedł mamrocząc coś pod nosem. – Nie widujemy tutaj monet zbyt często – oznajmiła Jojanna. – Nikt ich nie robi. A po wojnie – nie musiała mówić, o jaką wojnę chodzi; wszystkie wspomnienia o konfliktach odnosiły się do kampanii Szmaragdowej Królowej – pojawiło się wiele fałszywych monet. Miedzianych, pokrytych cienką warstwą srebra, albo złotych, wypełnionych w środku ołowiem. Sagrin widział kilka; od czasu do czasu przywożą je podróżni. Ma w związku z tym wagę i odważniki, żeby odróżnić prawdziwe od fałszywych, ale tutaj z reguły bazujemy na handlu wymiennym albo pracą spłacamy swoje długi. Kelpita najpierw zastanowi się, co by chciał dostać w zamian za cielaka, a potem rozważy, czy przedmioty te warte są muła. Możliwe, że zażąda obu cielaków. – Bez wątpienia tak będzie – westchnął. – Ale możemy przecież negocjować, prawda? – On ma coś, co jest nam bardzo potrzebne, podczas gdy cielak tak naprawdę nie stanowi dla niego atrakcyjnej oferty. Tak naprawdę może go tylko zjeść. Kaspar roześmiał się głośno, a Jojanna uśmiechnęła się. – Zatem sprzeda zwierzaka Sagrinowi, który zarżnie i wypatroszy zwierzę. Kelpita przez pewien czas będzie mógł jeść i pić w karczmie bez płacenia, co z pewnością go ucieszy, a zirytuje jego żonę. Ona nie lubi, kiedy mąż pije zbyt wiele piwa. Przybysz czekał, nie odzywając się więcej. Ponownie dochodził do wniosku, że olaskańscy farmerzy muszą prowadzić podobne życie. W Olasko także byli kupcy, których żony nie lubiły, gdy ich mężowie pili zbyt wiele piwa. Stawało się to przyczyną zgorzknienia kobiet. Mieszkali tam także emerytowani żołnierze, prowadzący podupadłe karczmy, i mali chłopcy z farm, szukający towarzyszy zabaw. Oparł się wygodnie i pomyślał, że nie sposób poznać ich wszystkich. Ledwie poznawał połowę służby w cytadeli, a co dopiero pamiętać ich imiona. Ale nawet jeżeli nie znał ich osobiście, powinien interesować się, jacy ludzie szukają schronienia pod jego skrzydłami. Nawiedził go niespodziewany atak smutku. Jak mało uwagi poświęcał swemu krajowi. Przez jego myśli przeszło tornado wspomnień, podobnych do snów, które tak go nękały. – Co się stało? – zapytała kobieta. Książę zerknął na nią. – Co? – Nagle zrobiłeś się bardzo blady i zaszkliły ci się oczy. Co się stało? – Nic – odparł, a jego głos zabrzmiał niespodziewanie ochryple. Przełknął ślinę. – Po prostu nieoczekiwane wspomnienie z przeszłości – dodał. – Z wojny? Wzruszył ramionami i skinął głową, nic nie mówiąc. – Bandamin także był żołnierzem. – Naprawdę? – Nie takim jak ty – powiedziała szybko. – Służył w lokalnych oddziałach milicji, kiedy był chłopcem. Razem ze swoim ojcem próbowali zmienić to miejsce na tyle, aby dało się tu spokojnie żyć. – Wygląda na to, że odwalili kawał dobrej roboty. Wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Ciągle mamy bandytów i bezpańskich najemników, którymi należy się martwić. Handlarze niewolników Bentu porywają wolnych ludzi i pędzą ich na południe. Sprzedają mężczyzn bogatym farmerom albo młynarzom, a jeżeli trafi im się żołnierz, zabierają go do Miasta Nad Gadzią Rzeką i używają do walk. – Miasto Nad Gadzią Rzeką. Jak daleko leży? – Tygodniami trzeba płynąć łodzią. Na piechotę jeszcze dłużej. Tak naprawdę nie wiem dokładnie. To tam zamierzasz iść? – Tak – odrzekł Kaspar. – Muszę się dostać do domu, a żeby tego dokonać, potrzebuję statku. Jedyne statki, jakie pływają do mojej ojczyzny, są właśnie tam. – To długa podróż. – Dlatego będę się zbierać – oświadczył stanowczo. Sagrin wrócił po godzinie. – Kelpita kazał mi wam przekazać swoje wymagania – powiedział, po czym przedstawił warunki transakcji. Obejmowały kilka przedmiotów, wartościowych pod kątem handlu, partię ziarna, dostarczoną w przyszłości, i pewien interes z kupcem z sąsiedniej wioski. W końcu matka Jorgena poczuła się usatysfakcjonowana. – Dorzuć nam jeszcze pokój na noc, wliczając kolację, a dobijemy targu. – Zrobione! – wykrzyknął karczmarz i klasnął głośno. – Mamy dziś na kolację pieczoną kaczkę i nieco gulaszu. Chleb upieczono dziś rano, więc będzie świeży. – Nie spodziewaj się zbyt wiele – szepnęła Jojanna do Kaspara, kiedy Sagrin poszedł do kuchni. – On nie umie gotować. – Jedzenie to jedzenie, a ja jestem głodny – odparł. – Ciągle nie masz konia – powiedziała farmerka po chwili. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Coś wymyślę. Może załapię się na łódź płynącą w dół rzeki. – To nie będzie łatwe. – Dlaczego? – zapytał, zmierzając w kierunku beczułki, żeby nalać sobie kolejny kufelek porteru, podczas gdy właściciel lokalu hałasował w kuchni. – Powiem ci przy kolacji. Lepiej pójdę i poszukam Jorgena. Książę skinął głową i wypił piwo. Mężczyzna mógłby mieć znacznie gorsze życie niż poślubienie i spędzenie swoich dni z Jojanną i synem takim jak Jorgen, pomyślał. Potem rozejrzał się po przygnębiającym wnętrzu kuchni. Lecz także mógłby mieć lepsze, dodał w myślach. Kaspar obudził się pierwszy. Jojanna i Jorgen spali na dwóch pryczach, które służyły w karczmie za łóżka, on zaś przygotował sobie posłanie na podłodze. Coś mu zakłóciło spoczynek. Nasłuchiwał uważnie. Konie! Wyciągnął miecz, pospieszył wzdłuż korytarza i zbiegł na dół schodami. Znalazł Sagrina we wspólnej sali. Były najemnik czekał na dole z zaśniedziałym ze starości ostrzem. Olaskanin gestem kazał potężnemu wojakowi przesunąć się w kierunku drzwi, a sam podbiegł do okna. Naliczył pięciu jeźdźców. Jeździli po głównej uliczce i rozmawiali beztrosko. Jeden pokazał w kierunku karczmy, a inny potrząsnął głową i wskazał na drogę. Mieli na sobie ciężkie płaszcze, ale księciu wystarczył pierwszy rzut oka na ich ubiór, żeby domyślić się, kim są. Żołnierze. Po chwili oddziałek zbił się w ciasną grupę i ruszył na północ. – Odjechali – powiedział Kaspar. – Kim oni byli? – zapytał Sagrin. – To żołnierze. Mieli na sobie kawaleryjskie buty. Na tunikach naszyto pojedynczy pasek materiału, ale nie widziałem dobrze koloru. Był biały albo może żółty. Nosili identyczne miecze, lecz nie dostrzegłem ani tarcz, ani łuków. Na głowach mieli turbany z piórami. – Niech to – zaklął karczmarz. – Musieli zdecydować się na jazdę do Mastaby, ale z pewnością tu wrócą. – Kim oni są? – Na południu, w mieście Delga, o ile można tę dziurę nazwać miastem, mieszka pewien bandyta. Nazwał się Raj z Muboi. To jego ludzie. Rości sobie prawa do wszystkich ziem rozciągających się pomiędzy Delgą i brzegami Gadziego Jeziora. W miastach i wioskach pozakładał garnizony. Ten łajdak nałożył na ludność podatki. – Czy oferuje w zamian ochronę? – Pewnego rodzaju – odpowiedział Sagrin. – Chroni nas przed innymi renegatami i bandytami, którzy się tu kręcą, ale również on sam skubie nas niczym kurczaki. – Rządy pochłaniają wiele pieniędzy – zauważył książę. – Ja radzę sobie doskonale bez rządów – rzucił były najemnik. – Znajdź wystarczającą ilość ludzi uzbrojonych w miecze, co podzielają twoje poglądy, i może go przekonasz. Tych pięciu, których widziałem, prawdopodobnie jest w stanie rządzić całym miastem bez dodatkowej pomocy. – Masz rację – rzekł Sagrin siadając ciężko na krześle. – Jestem kimś, kto uchodzi za wojownika, a przynajmniej w tej części świata. Znalazłoby się także paru krzepkich farmerów, ale żadnego z nich nie szkolono do walki. To, co wiem, pochodzi z okresu, kiedy mój ojciec tworzył milicję. Byłem wtedy chłopcem i w tamtych czasach pokonaliśmy wielu rzezimieszków. – Pokazał na blizny, pokrywające przedramiona. – Nie sądź, że nie zdobyłem ich w prawdziwej walce, Kasparze. Nie popełnij błędu. Ale teraz jestem starym człowiekiem. Z pewnością bym walczył, choć wiem, że stoję na przegranej pozycji. – Cóż, ten Raj nie byłby pierwszym bandytą, który daje początek dynastii. Tam, skąd pochodzę – były władca przerwał nagle i zmienił temat. – Jeżeli tylko potrafi przywrócić pokój i bezpieczeństwo ludziom takim jak Jojanna i Jorgen, kobietom i dzieciom, to byłaby dobra rzecz, prawda? – Tak mi się zdaje. Cokolwiek ma się wydarzyć, to się zdarzy. Ale rezerwuję sobie prawo do narzekania. – Nie krępuj się – zachichotał Kaspar. – Zamierzasz zostać z Jojanną? – zapytał karczmarz i drugi mężczyzna zrozumiał, o co mu naprawdę chodzi. – Nie. To dobra kobieta i ciągle ma nadzieję, że jej mąż żyje. – Marne szanse. Jeżeli nawet, z pewnością tyra w kopalni, pracuje na farmie jakiegoś bogatego rolnika na południu albo walczy na arenie w Mieście Nad Gadzią Rzeką. – W każdym razie mam swoje plany – oświadczył były książę Olasko. – I bycie farmerem do nich nie należy. – Wcale cię za takiego nie brałem. Jesteś żołnierzem? – Kiedyś byłem. – Założę się, że nie tylko – powiedział Sagrin i niezgrabnie podniósł się z krzesła. – Cóż – dodał. – Właściwie mogę zacząć już teraz. Słońce wzejdzie za niecałą godzinę, a ja nie zapadam w sen tak łatwo. A już szczególnie wtedy, kiedy muszę spać z mieczem w dłoni. – Rozumiem – pokiwał głową szlachcic. Wiedział teraz, jaki będzie jego następny krok. Musi ruszyć na południe. Był tam człowiek mobilizujący armię, nieważne, jak sam siebie nazywał, i miał konie. A on potrzebował konia. |