Sprawą przeciw komuś takiemu jak Damiens, nie zajmowałaby się policja w dochodzeniu, ale prokurator poprzez śledztwo. I to prokurator szczebla departamentu. Śledztwa z reguły są niejawne, ale w Marsylii nie ma znowu aż tylu prokuratorów departamentowych – ledwie ośmiu. Ich nazwiska ustaliłem w najprostszy sposób – przeszedłem się do budynku prokuratury i spisałem z tabliczek na drzwiach. Ich adresów domowych na pewno nie znajdzie się w książce telefonicznej, ale ja nie chciałem grzebać im po lodówkach, ale dowiedzieć się, czy i który zajmuje się sprawą Damiensa. W takich sprawach wskazana jest prostota. Po prostu dzwonisz do prokuratury, podajesz nazwisko osoby, z którą chcesz rozmawiać i prosisz o połączenie. Telefonistki centrali telefonicznej prokuratury departamentu pracują na dwie zmiany, zmieniając się o około czternastej. Do biur czterech z prokuratorów zadzwoniłem w czasie pierwszej zmiany, a do kolejnych czterech w czasie drugiej. Telefon łączył automatycznie z tą z trzech telefonistek, która akurat była wolna. Tylko dwukrotnie rozmawiałem z tą samą osobą, nikt nie zapamiętał mnie więc jako natręta wydzwaniającego po kolei do wszystkich prokuratorów okręgu z tym samym pytaniem. Podając się za dziennikarza prosiłem o komentarz prokuratora do prowadzonej przez niego sprawy przeciw Damiensowi. Uprzejma sekretarka, przyzwyczajona do niedbalstwa dziennikarzy, nie chcąc zawracać niepotrzebnie szefowi głowy najpierw sama sprawdzała, czy to jej szef akurat prowadzi sprawę. Rozmowy były krótkie i przebiegały mniej więcej według tego samego schematu. Osiem razy poinformowano mnie, że takiej sprawy niestety nie prowadzi się u nich, i żeby spróbować u kogoś innego. Po ósmej rozmowie odwiesiłem słuchawkę i zadumałem się. Z jednej strony, jeżeli sprawa nie leżała w prokuraturze, to świetnie – dostać się tam do papierów jest trudniej, niż włamać się do Fort Knox. Jednakże jeśli papiery na Damiensa były już puszczone w obieg, ale jeszcze nie były w prokuraturze, to gdzie mogły leżeć? W archiwum sądu okręgu. To jasne. Ale gdzie dokładnie? W grę wchodziły dwie opcje. Albo w archiwum podręcznym, czyli w przepastnych piwnicach Pałacu Sprawiedliwości przy Rue de Breteuil, albo w depozycie, czyli gdzieś za miastem. Niestety, nie jestem Nostradamusem i nie umiem przewidywać zdarzeń. Nie umiem też prześwietlić wzrokiem ścian budynku, ani dostać się przez rynnę do piwnicy i samemu sprawdzić wśród setek tysięcy tomów, czy akurat nie ma tam tego jednego skoroszyciku. Jednym słowem: zupełnie nie miałem pomysłu, co dalej. Aż do wieczora siedziałem na ławce w parku naprzeciw sądu, najpierw sącząc kawę z automatu i przegryzając suchą bagietką, a potem po prostu smutno gapiąc się na bramę wjazdową. Wreszcie koło siódmej przegonił mnie patrol gliniarzy, którzy nawet nie zapytali mnie o jakiś dowód tożsamości, za to na do widzenia „poczęstowali” pałką w nerki, tak bym miał o czym myśleć przez resztę wieczoru. Smętnie poczłapałem przed siebie, by zmienić ławkę. Po dalszej godzinie gapienia się na ulicę zauważyłem, że wraz z nastaniem wieczoru, gdy większość pracowników administracji już wróciła do domów, wzrósł jakby ruch samochodowy na sądowym podjeździe. Pojawiało się więcej niebiesko-białych Mercedesów policji miejskiej (świat chyba naprawdę schodzi na psy – francuska policja jeździ niemieckimi autami!), czasem przemknął jakiś Peugeot w piaskowych barwach żandarmerii. Kilka razy widziałem też wozy cywilne. Te wszystkie pedalskie Citroeny, rzecz jasna, musiały należeć do kontrwywiadu, czyli do DST, ale ze trzy razy dostrzegłem też wysoko zawieszone, szerokie wozy o mocnych silnikach. Uśmiechnąłem się pod nosem, poznając klasę i upodobanie do amerykańskich marek. Mimo, że dopiero formowane, Bezpieczeństwo już zaczynało kręcić się po mieście – i musiało w nim być sporo byłych oficerów z Korpusu. Już miałem poddać się i podreptać na przystanek autobusowy, by pojechać na gapę do mojego hotelu, gdy nagle wpadłem na pomysł. Wszedłem do budki telefonicznej i otworzyłem książkę telefoniczną na ostatniej, pustej stronie. Wyrwałem kawałek kartki, po czym napisałem na niej numer telefonu do budki, w której byłem, oraz nazwisko „FLORENTINO”. Potem stanąłem przy światłach, przy których zatrzymywały się samochody wyjeżdżające z wewnętrznego dziedzińca gmachu sądu. Po kolejnej godzinie, gdy było już dobrze po dwudziestej pierwszej, wreszcie wypatrzyłem coś, co wyglądało jak wóz Bezpieczeństwa. Z uchylonej na chwilę bramy wyjechał wielki Dodge z napędem na cztery koła, z dwiema osobami w środku. Gdy zatrzymał się na światłach, podszedłem i przyłożyłem kartkę do szyby drzwi od strony pasażera. Kartkę przytrzymywałem prawą ręką, przez skrawek koszuli. Drugą ręką zapukałem w szybę. Po kilkunastu sekundach szyba zjechała w dół o kilka centymetrów. Wepchnąłem kartkę do środka, po czym przeszedłem przez ulicę i nie oglądając się, zniknąłem w ciemnym parku po drugiej stronie.
Telefon w budce zadzwonił w kwadrans później. Podniosłem słuchawkę. – Tak? – usłyszałem po drugiej stronie znajomy głos, w bardzo surowej tonacji. – Nadal masz na policzku bliznę po tym odłamku, który wtedy przy ewakuacji garnizonu kopalni wbił ci się w policzek? – spytałem. Po chwili milczenia słuchawka odpowiedziała, tym razem głosem o wiele już bardziej przyjaznym. – A ty nadal leczysz swoje złamane serce po tym, jak pani radiotechnik dała ci kosza? Uśmiechnąłem się. – To była pani mechanik. – A odłamek wszedł od spodu brody, w podniebienie. Sprawdziliśmy się nawzajem. – Masz numer tej budki. Znajdziesz ją bez problemu. No to czekam. – Jestem za dziesięć minut – usłyszałem trzaśnięcie, po czym nastąpił krótki, przerywany sygnał. Florentino widać nie znał jeszcze aż tak dobrze miasta, bo potrzebował aż dwudziestu minut. Gdy zdyszany stanął wreszcie przy budce, zaczekałem jeszcze chwilę, by upewnić się, ze jest sam, po czym wyszedłem z mroku drzew. Włoch mocno uścisnął mi rękę i poklepał po ramieniu. – Nie pukaj z zaskoczenia do okna wozu, gdy stoi na światłach – powiedział. – Chłopaki mało cię nie zastrzelili, myśleli, że chcesz się przy nich wysadzić czy coś podrzucić. Sam wiesz, teraz taka trochę nerwowa atmosfera. – Tak, ciociu, będę pamiętał. Ale niby co miałem zrobić, wysłać ci list polecony? Jakiś cholerny śpiewający telegram? – Dobra, ja mówię tak na przyszłość. O co chodzi? Tylko, cholera, nie mów, że spieprzyłeś z obozu! Co? Uspokoiłem go, po czym wskazałem ręką na budynek sądu. – Muszę wiedzieć, gdzie trzymają akta i dowody w sprawie karnej przeciw dwóm gościom. Florentino spojrzał na mnie podejrzliwie. – Jak cię to ciekawi, to kup dwa znaczki skarbowe i napisz podanie. – Takiej informacji nikt nie udzieli, a jeszcze wpadnie DST i mnie zamknie z jakiegoś tam artykułu z ustawy o tajemnicy państwowej. Poza tym, spieszy mi się. Mam czas do pojutrza rano. – Czas na co? – A, na takie tam różne dziwne rzeczy. Florentino westchnął, ale kiwnął głową. – Dobra, spróbuję. Jakie to nazwiska? – Damiens i Eshkol. Sprawa o przyjmowanie korzyści majątkowych. Włoch podrapał się po głowie. – Damiens, Damiens… Gdzieś już słyszałem. – To burmistrz tego cholernego miasta, bałwanie! A przy okazji szef zarządu rady departamentu. Florentino gwizdnął i spojrzał na mnie przenikliwie. – A, tak, nasz tymczasowy komendant ciągle o nim gada. Włazisz między takie krokodyle? Gdybym cię nie znał, powiedziałbym, że żartujesz. Ale cię znam, więc powiem, że oszalałeś. Nie masz innych sposobów na zabicie czasu w środowe wieczory? – Nie przynudzaj. Ratuję parę zaprzyjaźnionych tyłków. Swój też. Ale wyjaśnię ci przy innej okazji. Teraz wejdź tam, pomachaj swoją odznaką Bezpieczeństwa i zdobądź mi dokładne informacje. I to tak, by nikt potem cię z tym nie kojarzył. – I co jeszcze? Prywatny numer telefonu kochanki prezydenta Republiki? – Ten to sama mi dała już pół roku temu. – Wiem, zaraz po tym, jak się nią znudziłem. No, ale dobra. Jak ja niby mam to zrobić? Żachnąłem się. – Chryste, Florentino, kto za ciebie myśli, gdy mnie nie ma? Przecież sprawy tego szczebla nie szykuje dla prokuratury ani żandarmeria, ani tym bardziej policja miejska. Materiały prowadzi albo DST, albo Bezpieczeństwo. – To muszą być te cioty z DST – mruknął Florentino. – My jesteśmy nadal w trakcie organizacji. Nawet nie ma pewności, cholera, jak się będziemy nazywać. Wskazałem palcem na budynek sądu. – My to wiemy, ale dla tych urzędasów, zwłaszcza o tej porze, kontrwywiad i bezpieka to jedno i to samo. Dzielą ludzi z odznakami na gliniarzy i na leśniczych. Po prostu wejdź i się popytaj. Zobaczysz, że ci wszystko powiedzą. Florentino nie wyglądał na przekonanego. Ja, prawdę mówiąc, też nie byłem aż taki pewny siebie, jakiego udawałem. Ale ostatecznie wyszło na to, że miałem rację. Godzinę później Florentino wyszedł z budynku, trzymając w ręku kartkę z notatkami. – Jeśli wszystkie sądy w tym kraju tak wyglądają, to chyba zmienię zdanie o tych naszych we Włoszech – mruknął. – Nawet nie porównali zdjęcia na legitymacji z twarzą. – Nie użyłeś żadnych nazwisk? – upewniłem się. – Nie musiałem. Spytałem, gdzie trzymają notatki w sprawach o korupcję w administracji, a oni zostawili mnie sam na sam z wielką szafą. Gdybym chciał, mógłbym zjeść wszystkie papiery. Ta twoja też była. – Na jakim etapie jest sprawa Damiensa? – Wczoraj poszedł wniosek, dziś było pierwsze posiedzenie niejawne. Akta i dowody odesłano do uzupełnienia, teraz prokurator przejmie je od Bezpieczeństwa. Tu masz numer sprawy. – Od Bezpieczeństwa? Więc jednak nie DST? – No właśnie nie. Dziwne, co? Nie mamy nawet biurek dla wszystkich, ledwo samochodów parę dostaliśmy, a tu już sam nasz komendant osobiście zakłada sprawy w prokuraturze. A raczej sprawę. Ta jest pierwsza i na razie jedyna, jaką prowadzimy. – Niczego nie zabrałeś? – No co ty? – obruszył się. – Przecież nie mówiłeś. No i poza tym, sprawdzić stan rzeczy to jedno, a niszczyć dowody to drugie. Zadumałem się na chwilę. Jeśli cały kram ma powędrować teraz z rąk sądu i Bezpieczeństwa do prokuratury, nie będzie to przecież transport bezpośredni. Zwłaszcza że, jak zakładałem, Kaunitz nie chciał przecież wystrzeliwać swej amunicji nim nie rozpocznie się prawdziwa bitwa. Najpierw papierki poleżą sobie w depozycie sądowym. A skoro posiedzenie niejawne już było, zawiezie się je tam najpóźniej jutro po południu. Zatarłem ręce. Pojawiała się wreszcie przestrzeń na nadzieję i działanie. – Dzięki, stary – klepnąłem Włocha w ramię. – Nie ma sprawy. Bułka z masłem. – Czarodziej jesteś. Co tak łatwo poszło, zastrzeliłeś prezesa sądu? – Nie, a po co? Spytałem panienek w sekretariacie, tych od wokand. Jednym z uroków europejskiego kontynentalnego systemu prawnego jest jawność postępowań sądowych. Kto chce, może sobie przyjść na salę, by posiedzieć i obejrzeć Temidę w akcji. Logiczną konsekwencją jawności postępowania jest to, że każdy musi mieć możliwość dowiedzenia się, gdzie i kiedy konkretna rozprawa się odbywa. Dlatego przy drzwiach wejściowych do sal wywiesza się tak zwane wokandy, czyli rozpis rozpraw przewidzianych na dany dzień. Wokandy takie przygotowuje się na wiele dni naprzód, dlatego osoby je układające należą do najlepiej poinformowanych w każdym budynku sądowym. – Nie będziesz miał przez to kłopotów? – upewniłem się. – No co ty. Mam sześciu świadków, którzy przysięgną, że w tej chwili siedzę w barze u Chińczyka i wcinam makaron. Cholera, muszę się chyba wreszcie ożenić. Ile razy dziennie można jeść chiński makaron? Wyobraź sobie, oni to jedzą bez cholernego sosu pomidorowego! Jezu Chryste, zupełnie jak zwierzęta! A sam się przecież nie będę uczył gotować. Wytrzeszczyłem na niego oczy. Mniej bym się zdziwił gdyby mi powiedział, że zapuszcza włosy, zaczyna się uczyć gry na gitarze i przyłącza się do wędrownego cyrku cygańskiego. – Mówisz poważnie? Florentino włożył ręce do kieszeni płaszcza i wzruszył ramionami. – Chłopie, mamy po trzydzieści pięć lat. I wreszcie wylądowaliśmy na czymś, co wygląda na w miarę stabilne lotnisko. Jeśli znajdę wreszcie jakieś mieszkanie we włoskiej dzielnicy, to czemu, cholera, nie?
Ostatnią rzeczą jaką zrobiłem przed pożegnaniem było pożyczenie od Włocha całej kasy, jaką miał przy sobie. Pierwszą rzeczą zaś po pożegnaniu było poszukanie sobie środka lokomocji. Na pobliskim, uśpionym już o tej porze osiedlu blokowym Piątej Dzielnicy, wypatrzyłem kilka motocykli. Po chwili wahania, wybrałem najmniej rzucający się w oczy, tani chiński Yuki. Był to motocykl skromniutki, ze słabym silnikiem pasującym chyba raczej do skutera, ale jego rozmiary gwarantowały w miarę swobodne poruszanie się po zakorkowanym mieście. Chwilę trwało, nim przy pomocy scyzoryka i drutu otworzyłem prostą blokadę koła. Potem odprowadziłem motor na odległość kilkuset metrów, by za rogiem, w dyskretnym świetle pojedynczej latarni ulicznej przyjrzeć się stacyjce elektrycznego rozrusznika. Była już mocno porysowana i wygięta, wyglądało na to, że sam właściciel dawno temu zgubił kluczyki i odpalał silnik jakimś wytrychem. Starte ząbki stacyjki ustąpiły pod naciskiem małego ostrza scyzoryka i motor odpalił już po trzeciej próbie. Wróciłem do motelu, by zmienić ubranie. Nie, żebym miał wielki wybór strojów, ale należało się liczyć z tym, że ubranie z akcji trzeba będzie zniszczyć. A nie miałem niczego nadającego się do pracy w Ratuszu oprócz tego, co miałem na sobie. Musiałem więc włożyć mój stary kombinezon lotniczy, przywieziony jeszcze z Boliwii. Pozbawiony dystynkcji, z odprutymi naszywkami, wyglądał, jak ubiór mechanika. Marsylia to miasto fabryk, stoczni i dwóch wielkich portów, bardzo dużo ludzi chodzi tu w takich ubraniach. Nie powinienem się rzucać w tym w oczy.
Nie szukaj informacji poprzez podejrzane kręcenie się po gmachach publicznych. Są tam kamery, policja, oraz inne liczne zabezpieczenia. Ale jeśli o nic się nie pytasz, tylko grzecznie sobie siedzisz i patrzysz, to korytarz sądu karnego jest miejscem równie anonimowym jak hol dworca kolejowego. Przewijają się przez niego setki osób dziennie. Rodziny i przyjaciele oskarżonych, świadkowie obrony i oskarżenia, zwykli gapie, dziennikarze – tłum był na tyle duży, że policja sądowa, zajmująca się przede wszystkim eskortowaniem oskarżonych z i do aresztu oraz bezpieczeństwem sędziów, interesowała się tylko tymi, którzy naprawdę zaczynali rozrabiać. W trosce o wygodę obywateli administracja zadbała o to, by wzdłuż wszystkich korytarzy ustawiono długie, drewniane ławki. Bez trudu znalazłem miejsce, z którego mogłem obserwować drzwi wejściowe do archiwum. Z kubkiem kawy i dwiema kanapkami, kupionymi w kawiarence na parterze, czekałem spokojnie, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Sądy francuskie mają własną służbę kurierską. Jej czarno-granatowe uniformy różnią się od biało-błękitnych mundurów policji sądowej, dlatego bez trudu wypatrzyłem kuriera, przepychającego się w stronę archiwum. Wyszedł kilka chwil później, trzymając w ręku pakunek o rozmiarach mniej więcej porządnego tomu encyklopedii. Trzymał go w obu rękach, nie zdążył jeszcze schować do torby przewieszonej przez szyję. Gdy mijał mnie szybkim krokiem, podstawiłem mu nogę. Goniec, niski mężczyzna mocno po czterdziestce, potknął się i instynktownie wypuścił z rąk paczkę, by dłońmi zamortyzować upadek. Przechodzący tłum zaczął szturchać go i popychać, a ja rzuciłem się w stronę deptanej i kopanej przez dziesiątki stóp paczki. Chwyciłem ją w ręce i już miałem zanurkować w boczny korytarz, gdy goniec nagle wydarł się jak syrena okrętowa. – Hej! Uważajcie na dokumenty!!! W budynku sądowym możesz sobie krzyczeć o czym chcesz, ale tylko zdanie o dokumentach natychmiast zwraca na ciebie uwagę, z tej prostej przyczyny, że jest to rzecz zaprzątająca myśl co najmniej dwóch trzecich osób wokoło. W jednej sekundzie ja i goniec znaleźliśmy się w centrum zainteresowania otaczającego nas tłumu. Przełknąłem ciężko ślinę i skalkulowałem szanse ucieczki. Ale nieważne przez ile mnożysz i dzielisz zero, zawsze wyjdzie znowu zero. Policjant stojący na końcu korytarza, którym chciałem uciekać, już stawał na palcach, by zobaczyć co to za zamieszanie. Kilku jego kolegów kierowało się już w moją stronę. Powoli odwróciłem się na pięcie i z promiennym uśmiechem wyciągnąłem paczkę w stronę gońca. – Upuścił pan. Proszę. Jaka fajna koperta, nie widziałem jeszcze takiej… – obróciłem ją kilka razy w ręku, oglądając ze wszystkich stron. Nie podszedłem jednak do niego, a nim goniec zdołał do mnie dokuśtykać, przeczytałem opis na kopercie. Nie zawierała nazwisk, ale był za to numer sprawy zgodny z tym, który zdobył dla mnie Florentino. Był też numer segmentu magazynowego, do którego miała trafić paczka. Ale nie było dokładnego adresu depozytu sądowego, w którym segment miał się znajdować. – Dzięki – powiedział goniec. – Co za bydło! Pchają się jak krowy do wodopoju. – Nie ma sprawy – powiedziałem, oddając mu paczkę. – Nic się panu nie stało? Pomóc w czymś? Może pan usiądzie i odpocznie? – wskazałem wolne miejsce koło swojego. – Nie mam czasu, dziękuję – odparł. – Noga nie boli? Ciężko będzie panu prowadzić motor. – Nie ma sprawy, przyjacielu – uśmiechnął się goniec. – Mam samochód.
Idąc dziesięć metrów za gońcem zdołałem zobaczyć markę, kolor i nawet numery auta, do którego kurier wsiadł na parkingu za sądem. Chwilę potem siedziałem już na motorze i podjeżdżałem do wyjazdu, czekając na jego niebieskiego Peugota. Nie miałem pojęcia, w którą stronę pojedzie, ale nie powinienem go zgubić. Może Yuki to nie rakieta V2, ale raz, kurierski Peugot też nie wyglądał na Ferrari, a dwa, nieważne, w którą stronę pojedziesz z Rue de Breteuil, przy której jest sąd – o tej porze i tak natychmiast wbijesz się w gigantyczny korek, pochłaniający Pierwszą Dzielnicę. Goniec skręcił w lewo, na północ, kierując się w stronę Trzeciej Dzielnicy. Kolumna pojazdów poruszała się tak wolno, że dla oszczędności paliwa wyłączyłem silnik i popychałem motor nogami. Obok mnie śmigały inne motory, przeciskając się między samochodami. I ja mógłbym tak zrobić, ale przecież nie chodziło mi o szybkość, tylko o trzymanie się gońca. Chwilę potem obok mnie przejechał policjant na rowerze. Kilka samochodów później zawrócił i podjechał do mnie. – Zjeżdżaj pan koleś z ulicy. – powiedział spokojnie w charakterystycznej gwarze północnych dzielnic robotniczych. Wytrzeszczyłem na niego oczy i nie zareagowałem. Policjant postukał się otwartą dłonią w głowę. – Wracaj się pan koleś do domu po kask, albo będzie stówka mandatu. Co tam mandat, panie koleś policjant drogówka, tylko mi nie każ pokazywać prawa jazdy czy dowodu rejestracyjnego, pomyślałem, zeskakując z motoru i pchając go na chodnik. Całe szczęście, że dzięki kombinezonowi, który miałem na sobie, chyba wziął mnie za jakiegoś stoczniowca, bo zaraz odjechał, nie robiąc żadnych problemów. Ale nie próbowałem wrócić na ulicę. Byliśmy w centrum, roiło się tu od gliniarzy wszelkiej maści, a następny może już nie być taki miły. Z powrotem na parking sądowy miałem kilkaset metrów, które pokonałem biegiem, pchając motor. Chwilę potem zacząłem rozglądać się za jakimkolwiek sklepem z akcesoriami motocyklowymi. Rzecz jasna, gdy takiego potrzebujesz, najbliższy okazuje się być po drugiej stronie miasta. Zaczynałem wpadać w lekką panikę. Z każdą sekundą, powoli bo powoli, ale samochód gońca oddalał się ode mnie. Na parkingu oprócz mnie stało jeszcze kilku motocyklistów. Zagadywałem ich, prosząc o odsprzedanie kasku. Zgodził się piąty z kolei, który miał jeden zapasowy, dla pasażera, ale kosztowało mnie to większość pieniędzy otrzymanych wczoraj od Manniego i od Florentino. Co jak co, ale Marsylia to jednak miasto kupców i handlarzy. Za kasę, na jaką mnie skasował, facet kupi sobie sześć nowiutkich kasków, ale ja i tak byłem mu wdzięczny za uprzejmość i dobre serce.
Wszystko to zajęło mi ponad trzydzieści minut, a przez ten czas nawet korek w centrum Marsylii posuwa się do przodu. Tym razem wystrzeliłem więc jak rakieta, wyciskając z silnika wszystko, co dała fabryka. Przeciskając się między samochodami szybko minąłem miejsce, w którym ostatni raz widziałem samochód kuriera. 500 metrów dalej dojechałem do Placu Verdun. Miałem stąd do wyboru cztery główne drogi wylotowe oraz kolejne cztery mniejsze. Nie znałem wtedy jeszcze dobrze miasta. Nie wiedziałem, że gdyby goniec chciał jechać na zachód, w stronę Starego Portu, nie cofałby się z Rue de Breteuil na Plac Verdun. Na północ też się daleko stamtąd nie dojedzie, bo prowadząca tam Rue de Republique po kilometrze kończy się przy halach Nowego Portu, a jechać dalej wąską i zapchaną autobusami Rue de Dunkerque jest bardzo trudno. Jedyna logiczna trasa prowadzi w stronę Parku Ravelle’a i Trzynastej Dzielnicy. Jednak ja, nim tam się skierowałem, najpierw sprawdziłem obie drogi na zachód. Zajęło mi to dwa kwadranse. Przez ten czas goniec zdołał przejechać osiem kilometrów. Zobaczyłem go, gdy już właściwie straciłem wszelką nadzieję. Skręcał na północ, w bulwar marszałka Julina. Po raz pierwszy, i jak na razie ostatni, chciałem paść na kolana i dziękować marsylskim korkom ulicznym. Wyjeżdżaliśmy już z centrum i ruch nie był aż tak natężony. Goniec nie przejmował się ograniczeniami prędkości i od świateł do świateł mocno przyspieszał, przez co parę razy na kilka chwil gubiłem go z oczu, mimo że nie żałowałem silnika, by dotrzymać tempa i chyba złamałem wszelkie elementy definicji hasła „dyskretna obserwacja”. Zorientowałem się, że jedziemy na północ, chociaż goniec, trzymając się głównych dróg, zygzakował co kilka kilometrów raz na wschód, raz na zachód. Z wyjątkiem autostrady A55 idącej wzdłuż wybrzeża oraz drogi krajowej D908 wychodzącej na drugim skraju miasta na północny wschód, nie ma w Marsylii dużych dróg na osi północ-południe. My byliśmy teraz pomiędzy tymi trasami, na przedmieściach na północny wschód od Czternastej Dzielnicy. Po bokach ciasna zabudowa miejska przechodziła w luźne, coraz rzadziej rozstawione wille i domki. Gdy po obu stronach drogi ukazał się las, zacząłem nie na żarty się niepokoić, że goniec jedzie do innego miasta, a ja zgubię go w trasie, bo mój motor wyciągał najwyżej sześćdziesiątkę. Na szczęście po kilku kilometrach las po zachodniej stronie drogi urwał się, ustępując miejsca kolonii baraków magazynowych. Byliśmy na miejscu. Z daleka obserwowałem, jak goniec wylegitymował się portierowi przy bramie i wjechał powoli do środka. Dla lepszej obserwacji ściągnąłem kask i nie zatrzymując się, powoli minąłem bramę i jechałem dalej. Na ostatkach paliwa trafiłem do podmiejskiego sklepiku przy stacji benzynowej. Ostatnimi pieniędzmi zapłaciłem za kilka litrów benzyny do motoru, zapałki i litr spirytusu. Ku mej radości, mieli także woskowe świece. Opakowanie mówiło coś o romantycznych kolacjach. Uśmiechnąłem się do siebie. Tak, dzisiejszy wieczór spędzę w nastrojowym blasku płomieni płonących budynków. Zupełnie jak kiedyś. Wróciłem do lasu i schowany w krzakach przy ogrodzeniu, czekałem, aż zapadnie noc. Gdy tylko zrobiło się ciemno, zabrałem się do pracy.
Motor odstawiłem z powrotem na parking osiedlowy, z którego go wziąłem. W sumie to może i powinienem się go pozbyć, ale nie miałem pomysłu, jak to zrobić w jakiś logiczny, dyskretny sposób. Nie usunąłem też śladów, poza przetarciem rękawem kombinezonu uchwytów kierownicy. Wszystkich śladów i tak nie usunę, choćbym i spalił ten motor. A szanse na to, że ktoś kiedykolwiek połączy mnie z tym motorem, były właściwie zerowe. Przy odrobinie szczęścia, właściciel nawet nie zdążył zameldować jeszcze o kradzieży. Jutro zobaczy motor na swoim miejscu, i pewnie pomyśli, że albo go przeoczył, albo jakieś dzieciaki „pożyczyły” go sobie na przejażdżkę. Kask wyrzuciłem do Kanału Marsylijskiego. Pojechałem autobusem na gapę, wróciłem do hotelu i zabrałem się za usuwanie śladów. Bardzo starannie umyłem się, po czym wrzuciłem kombinezon do plastikowego worka, by go wyrzucić z samego rana. Ale wtedy nagle chwycił mnie sentyment. Kombinezon miałem ze sobą w Ameryce Południowej, był właściwie moją jedyną pamiątką z bardzo wielu przygód. Po chwili wahania wyciągnąłem kombinezon z worka i schowałem go pod materac łóżka.
Do Ratusza dotarłem przed ósmą. Manny już był w swym biurze i odpowiadał na uporczywie dzwoniące telefony. – O, Miki, dobrze, że już wróciłeś. Siadaj i uspokajaj tych klaunów, bo mi już nerwy nie wytrzymują. Ten kraj to burdel na kółkach – powiedział od razu. – Wszyscy prawnicy w okolicy biadolą i biegają w kółko spanikowani, jak barany na dzień przed Paschą. – A co się stało? – zdziwiłem się. – Wczoraj w nocy poszedł z dymem jakiś cholerny magazyn w depozycie sądowym i wszyscy się boją, czy to aby nie ich papiery się zniszczyły. I oczywiście mają o wszystko pretensje do starego Manniego, bo ochrona przeciwpożarowa to działka miasta. A co ja jestem, dobra wróżka? Posklejam im te akta z popiołów? Manny był wyraźnie przybity. Nie odezwałem się do niego, nim nie odpowiedziałem na kilka telefonów. – A przy okazji, to kiedy robimy tę konferencję? – spytałem wreszcie. – Jaką? – Manny podniósł na mnie zmęczone oczy. – No, tę, co trzeba było parę dni temu odwołać. – Kiedy? Pewnie, kurwa, nigdy. Mer chodzi, jakby był jakimś lunatykiem. Dzięki że mi przypominasz, od razu czuję się lepiej – powiedział zgryźliwie. – Ale czemu nigdy? Dziś byłby świetny termin. Byłby temat akurat na weekendowe wydania. Prefekt nie miałby jak odpowiedzieć aż do poniedziałku, a na początku tygodnia i tak nikt nie czyta gazet. Oczy Manniego zwęziły się, a krzesło zatrzeszczało, gdy wyprostował się powoli. – Wsadź sobie takie rady. Prefekt trzyma nas za jaja i ty dobrze o tym wiesz. Telefon znów zadzwonił i z podniesionej słuchawki wybuchł w moje ucho strumień pretensji jakiegoś adwokata. – Tak, to prawda, że spalił się jeden magazyn, ale proszę się nie przejmować – powiedziałem powoli, patrząc Manniemu w oczy. – Podobno były w nim tylko jakieś stare archiwa wojskowe z Syrii. Czy tam z Libanu. Manny wytrzeszczył na mnie oczy. Mrugnąłem do niego okiem i podniosłem do góry prawy kciuk. Zaciśnięte w grymasie usta Manniego powoli wygięły się, odsłaniając zęby w wilczym uśmiechu. W jednej sekundzie wystrzelił z fotela w stronę drzwi, przewracając po drodze kilka krzeseł. Gdy tylko wyszedł, położyłem słuchawkę obok telefonu, ściągnąłem marynarkę, zwinąłem ją w kłębek, podłożyłem pod opartą na blacie stołu głowę i natychmiast zasnąłem.
|