– Tuszę, iż pozostała nam już tylko jedna kwestia, panowie i panie – przemówiła pani Sekretarz Zarządu Floty do reszty zarządu. Była kobietą w sile wieku, o absolutnie bezbarwnym głosie i wyglądzie. Nazywała się Klemsch, lecz dwoje z pięciu członków zarządu bez zastanowienia nie nazwałoby jej inaczej niż „pani sekretarz”. Od ponad 30 lat Klemsch służyła uczciwie i skromnie admirałowi Anstonowi. Tylko z tego powodu była jedną z najpotężniejszych postaci Republiki Cinnabaru. – Och, na litość boską, Anstonie – burknęła Guiliani. – Czy to musi być dzisiaj? Mam zaręczyny. – To nie powinno zająć zbyt wiele czasu – odrzekł admirał Anston grzecznie, lecz bez śladu chęci do zmiany zamierzeń. Skinął Klemsch. – Proszę zaprosić do nas mistrzynię Sand. – Wiedziałem, że powinienem był zostać dzisiaj w łóżku – mruknął Trzeci Członek Zarządu Floty, wykrzywiając się do onyksowego blatu stołu. Trzech młodszych członków zarządu było senatorami; Guiliani nie, ale obecny przewodniczący był jej kuzynem. Zarówno ona, jak i La Foche dochrapali się stopni we flocie, lecz tylko admirał Anston był czynnym oficerem. Dorobił się stopnia i pokaźnej fortuny, prowadząc zwycięskie wojny z wrogami Cinnabaru. Żadnego przewodniczącego Zarządu Floty nie można by określić mianem apolitycznego, jednak godził się z tym każdy, kto znał bezgraniczną lojalność Anstona wobec FRC. W obliczu obecnego kryzysu nawet najbardziej zaciekły polityk wolał pozostawić biuro w rękach Anstona, niż przekazać je komuś bardziej uległemu, za to mniej kompetentnemu. Mistrzyni Sand wkroczyła do sali konferencyjnej bez żadnego widocznego zaproszenia. Była dobrze, choć skromnie ubraną kobietą o obfitych kształtach. – Harry – rzuciła kiwając głową. – Gene, Tom, miło was widzieć. Pytał o was mój mąż, Bate. Zobaczymy się za tydzień na zebraniu Towarzystwa Muzycznego? – Wybieramy się tam – odparł trzeci członek. – O ile zakończą się na czas przedślubne ustalenia u mojej wnuczki. Wszyscy członkowie zarządu znali mistrzynię Sand; żadne nie chciało prowadzić interesów z tą genialną, kulturalną kobietą. – Powiedziałem kolegom, że to nie potrwa długo, Bernis – przemówił admirał. – Może zaczniesz od sedna sprawy, zamiast zagłębiać się w szczegóły, jak uczyniłaś to w rozmowie ze mną? Sand skinęła uprzejmie głową i otworzyła tabakierkę z kości słoniowej. Umieściła szczyptę w zagłębieniu utworzonym przez kciuk i wnętrze dłoni, po czym wciągnęła ją lewym nozdrzem. Po prawicy Anstona czekało puste krzesło. Postanowiła stać. – Sojusz planuje coś złego na Kostromie – oświadczyła. Admirał Anston uśmiechał się leciutko; czworo młodszych członków zarządu w milczeniu marszczyło brwi. – Obawiam się, że związane z tym ryzyko jest tak duże, iż sami powinniśmy przedsięwziąć jakieś kroki. – Mieliśmy już kłopoty z nowym elektorem, prawda? – odezwał się Czwarty Członek Zarządu Floty. – Czas, abyśmy przejęli to miejsce i obcięli subsydia, powiadam. – Przyczyny, z których uznawaliśmy Kostromę za cenniejszą w charakterze przyjaciela niż naszej własności, moim zdaniem bynajmniej nie straciły na aktualności – sprzeciwił się admirał Anston. – Nie możemy jednak pozwolić Sojuszowi na zawładnięcie Kostromą, a jego mieszkańcy raczej nie powstrzymają samodzielnie inwazji naszych nieprzyjaciół. Ich flota jest rozproszona, a systemu obrony satelitarnej nie unowocześniano od pokoleń. – Walterowi Hajasowi nie spodoba się nasza interwencja – obwieściła grobowym głosem Guiliani. Jej rodzina włożyła fortunę w handel z Kostromą, toteż prawdopodobne załamanie się wymiany towarowej miało dla niej wymiar zarówno państwowy, jak i osobisty. – Co dopiero mówić o umieszczeniu naszej floty na Kostromie. Kilka remontujących się okrętów na raz – owszem, ale port niemal pęka w szwach od kupieckich statków. Jeśli to ograniczymy, mnóstwo ludzi straci pieniądze, a nowy elektor szybko stanie się niepopularny. – Pokręciła z niesmakiem głową. – Jak i my. – Nie mamy floty bojowej, którą moglibyśmy tam wysłać! – zawołał drugi członek. Spojrzał na Anstona, zatroskany. – A może mamy, Josh? O ile wiem, nasze siły są zanadto rozproszone, żeby poradzić sobie z piratami. W ciągu minionego roku niszczyciele Sojuszu przejęły trzy statki, w których udziały miał Trzeci Członek Zarządu Floty. Częściowo był to zwykły pech, a częściowo winę ponosił on sam, inwestując w niemal sto jednostek na raz… prawdą było jednak także to, iż częstsze patrolowanie systemów znanych z zaopatrywania kaprów mogłoby poprawić sytuację. Mimo iż członkom zarządu nie podobało się to, co usłyszeli, żaden nie kwestionował rozmiarów zagrożenia. Mistrzyni Sand nie pojawiłaby się przed zarządem w pełnym składzie, gdyby nie uznała, że nie poradzi sobie ze sprawą zwykłymi kanałami. – Nie przewiduję konieczności użycia floty, o ile zadziałamy szybko – oznajmiła. – Ani jej stałej obecności. Wystarczy nam poprawa satelitarnego systemu obronnego Kostromy i może kilku ekspertów do jego utrzymywania i kontroli. Personel nie musiałby nosić mundurów Cinnabaru. Obracała tabakierkę pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Miała ona kształt stożka, a rzeźbienia na powierzchni starły się do żółtawych cieni. – Planujemy unowocześnić obronę bazy Pelleas – poinformował pozostałych członków Anston. – Nowy układ jest już ładowany na transportowce. Choć Pelleas wciąż mnie niepokoi, sytuacja na Kostromie wydaje się być o wiele groźniejsza. Pokiwali głowami. Guiliani mruknęła: – Za pieniądze na jeden taki cholerny system satelitarny mógłbyś sobie kupić okręt bojowy, ale przypuszczam, że uda nam się znaleźć potrzebną sumę. Zamienię słowo z moim kuzynem. – Będziemy potrzebowali eskorty – zauważył czwarty członek. – Tylko tego by brakowało, żeby taki ładunek przejęli piraci z Rouilly! – Myślę, że dla tak ważnego cargo zdołamy wygospodarować kilka niszczycieli – odparł bez uśmiechu Anston. – Przyszło mi też do głowy, iż nasze jednostki strażnicze spędzają zbyt mało czasu poza systemem, by w razie potrzeby móc zadziałać z maksymalną sprawnością. Rene Descartes nie jest tak szybki jak nowe okręty bojowe, ale dotrzyma kroku transportowcom. – Walter Hajas zrozumie, że obecność takiej flotylli jest jedynie tymczasowa – powiedziała Bernis Sand. – Zwykłe ćwiczenia. – Okręt strażniczy? – rzucił trzeci członek. – A co pozostawimy bez ochrony? – Trzy dni temu do Przystani Trzeciej przybyła po zaopatrzenie eskadra ciężkich krążowników admirała Koffe’a – oznajmił admirał Anston, pomijając sedno pytania. – Mogą chwilę zaczekać… Myślę, że zalecałbym, aby to admirał Ingreit… powrócił z Kostromy na Rene Descartesie. – Chryste – mruknął tamten. – Cóż, jeśli jesteś tego pewien, Anstonie. – Harry, nikt z nas nie może być absolutnie pewny niczego prócz śmierci – wtrąciła Sand z uśmiechem, chowając tabakierkę do kieszeni jedwabnego fartuszka. – Myślę jednak, iż mamy prawo spodziewać się pozytywnych rezultatów… – Z jej głosu zniknął dobry humor, choć nikt obcy nie domyśliłby się, że pulchna kobieta była czymś zatroskana, kończąc wypowiedź: – O ile eskadra dotrze na Kostromę na czas. Obawiam się, iż zostało nam niewiele czasu. Na placu przed Pałacem Elektora stała fontanna: siedzący na muszli tryton o rybim ogonie wydmuchiwał wodę z konchy. Strumień rozpryskiwał się o muszlę i znikał w kanale odpływowym. Choć przez swoje 12 stóp wysokości fontanna miała sprawiać odpowiednie wrażenie, Daniel uznał ją za niezbyt atrakcyjną. Podobnie jak sam pałac. No cóż, w odróżnieniu od pozostałych trojga członków delegacji, Leary nawet w nim nie mieszkał. Jednak admirał Martina Lasowska i jej przyboczni z pewnością mieli większe zmartwienia niż to, że spali w trzypiętrowej stercie beżowych cegieł, gdzie – w skrzydłach budowli – zamontowano okna w różnych stylach, a w jej środku umieszczono podparte kolumnami łuki. Przechodząc przez ostatni, wąski mostek dla pieszych, porucznik zmarszczył brwi. Ponieważ był nadprogramowym członkiem delegacji, pani admirał pozwoliła mu znaleźć sobie lokum na własną rękę – apartament nad zatoką. Zamieszkanie w pałacu na koszt rządu zaoszczędziłoby mu wydatków, lecz ograniczyłoby osobistą wolność. Mimo to miło byłoby mieć więcej pieniędzy. Odkąd zerwał z ojcem, wydatki Daniela przekroczyły jego połączone dochody – pensję i niewielką rentę, jaką otrzymywał po śmierci matki. Dostał pokaźnych rozmiarów kredyt tylko dlatego, że był Learym z Bantry, ale i te zasoby już się kończyły. A może nawet wyczerpały się. Być może siostra znajdzie sposób na spłacenie pożyczki. Młody mężczyzna przestał już obiecywać sobie, że w przyszłości ograniczy wydatki. Nie udało mu się przez sześć ostatnich lat, więc raczej nic się już nie zmieni. Utrzymywanie pozorów bycia oficerem wartym awansowania sporo kosztowało, a poza tym już od najmłodszych lat spodobało mu się życie na wysokiej stopie. Wejście do pałacu tworzyło osiem łukowo sklepionych przejść, dalej następował rząd sześciu kolejnych, a potem ostatnie cztery łuki, pod którymi przechodziło się na trzy szerokie stopnie, wiodące do wysokich drzwi. Okolony kolumnadą podwórzec rozciągał się na 65 stóp od placu, a ilość zielonkawego kamienia, zużytego na kolumny, była wręcz oszałamiająca. Matka Daniela wychowywała go w Bantry, wiejskiej posiadłości, należącej do rodu Learych od chwili, gdy pierwszy statek kolonizacyjny wylądował na Cinnabarze. Jego siostra, Deirdre, była starsza o dwa lata. Duma Cordera Leary’ego, i jego prawdopodobna dziedziczka, przebywała zwykle w rodzinnym domu w Xenos pod stałą opieką pielęgniarek i służby. W przepojonym występkiem, pompą i niepokojami środowisku stolicy Deirdre wyrosła na trzeźwo myślącą, pragmatyczną kobietę, pijącą z obowiązku, jedzącą po to, by zapewnić ciału paliwo, i nie mającą wad, o których plotkowaliby jej polityczni wrogowie. Daniel, produkt matczynej miłości i wiejskich rozrywek, był… bardziej odległy od wzorca. Cóż, zalety jego siostry różniły się od zalet poszukiwanych przez Flotę Republiki Cinnabaru. Tam było miejsce na odwagę, rzutkość i inicjatywę oraz wolę podążania wytyczonym kursem, gdy wymagały tego rozkazy. Porucznik Leary pomyślał, że pewnego dnia może zostać oficerem FRC, o którym będą mówili inni, o ile oczywiście przetrwa. I jeżeli kiedykolwiek powierzą mu dowództwo. Talent pomagał je zdobyć podobnie jak szczęście; równie użyteczne w FRC, jak w codziennym życiu. Lecz najlepszą metodą otrzymania awansu był interes: pomoc bogatych i ustosunkowanych obywateli. Ludzi pokroju przewodniczącego Leary’ego, który wolałby raczej widzieć swego syna w Piekle niż we flocie. Co było, rzecz jasna, powodem zaciągnięcia się Daniela do FRC. Jednym z powodów. Zwabiły go również opowieści wuja Stacey’a Bergena o dalekich światach. Należały one do najwcześniejszych i najcieplejszych wspomnień młodzieńca. Olbrzymie wejście oświetlało jedynie wiszące wysoko nad placem słońce. To mogło wystarczyć rankiem, lecz w południe Daniel musiał poświęcić chwilę na przyzwyczajenie się do cieni. W złą pogodę domokrążcy, próżniacy i buszujący po placu złodzieje chronili się tutaj przed słotą. Pozostawione przez nich śmieci walały się smętnie między kolumnami. Potężne, drewniane pałacowe wrota stały otworem. W pobliżu tkwił szwadron gwardzistów w beretach w barwach Hajasów: srebrze i fiolecie. Ich bronią, wiszącą na paskach lub opartą o ścianę, były przeważnie pistolety maszynowe. Wypluwały one kule rozpędzane do wielkich prędkości krótkimi impulsami elektromagnetycznymi. Jeden z gwardzistów uzbroił się w kulomiot strzelający pociskami o większej masie i sile przebicia. Prawe skrzydło wrót, na wysokości bioder, przecinał ścieg przestrzelin wypełnionych plastikiem, nadal jednak widocznych ze względu na swój jaśniejszy odcień. Ktoś potraktował je automatycznym kulomiotem, prawdopodobnie tej nocy, gdy Walter Hajas został elektorem. Może jeden z obecnych tutaj wartowników używał wówczas mocniejszej broni… Cinnabarczyk wspiął się po schodach do wejścia, przy każdym uniesieniu nogi czując ogień w goleniach. Miasto Kostroma było płaskie jak laguna, od której wzięło nazwę, ale liczne, łukowe mostki po drodze z apartamentu porucznika do pałacu zebrały swoje żniwo. Hogg, służący Daniela, proponował mu podwiezienie powszechnym tutaj trójkołowcem, on jednak wybrał spacer, chcąc obejrzeć miasto. Patrząc wstecz, Daniel uznał, że może jednak zobaczyłby wystarczająco dużo z tylnego siedzenia pojazdu. Oficer floty Cinnabaru powinien mieć służbę. Bogaty porucznik, jakim byłby Daniel Leary, gdyby nie wyrzekli się siebie nawzajem z ojcem, mógłby mieć tuzin służących w porcie, a nawet kilku na pokładzie okrętu w trakcie rejsów bojowych (choć wszystkim, prócz jednego, musiałby zapłacić z własnej kieszeni za usługi dodatkowe). Hogg był takim ni psem, ni wydrą: ani z niego wyrafinowany pokojowiec bogacza, ani marynarz. Był pięćdziesięcioletnim wieśniakiem, przypominającym łysiejącego cherubina. Kiedyś piastun Daniela, potem jego osobisty służący. Uczył chłopca historii i legend rodu Learych, oprowadzał po młodnikach i wąwozach rozległych włości Bantry, a raz stłukł twardą ręką, którą mógłby wbijać gwoździe, gdy sześciolatek w napadzie złości uderzył matkę. Pani Leary nigdy się o tym nie dowiedziała. W przeciwnym razie zwolniłaby Hogga w mgnieniu oka, nie bacząc na jego wieloletnią służbę dla rodziny. Daniel wiedział o tym, lecz pewne sprawy były dla matek, a inne mężczyźni rozstrzygali między sobą. Przeprosił oboje, matkę i służącego, za niegodne zachowanie. Patrząc wstecz, uznał to popołudnie za chwilę, która uczyniła go mężczyzną. Hoggowie służyli Learym z Bantry od tak dawna, jak daleko sięgały zapiski ukazujące ich przeważnie jako przemytników i kłusowników, w czym sługa Daniela miał również wielką wprawę. Nawet nie zapytał, jak Hogg wszedł w posiadanie trójkołowca, ponieważ był absolutnie pewny, że nie chce tego wiedzieć. Gwardziści Hajasa ignorowali porucznika z Cinnabaru, pochłonięci sporem o mecz w piłkę ręczną. Młodzieniec nie przypuszczał, by ktoś mógł wziąć go za zamachowca, lecz niefrasobliwa postawa wartowników zaniepokoiła go, choćby jako zawodowego żołnierza. Strażnicy Senatu w Xenos byli uprzejmi, ale obcy nie mieli szansy wejść do budynku, o ile ktoś za nich nie poręczył. Pałac Elektora stanowił siedzibę rządu, rezydencję i miejsce oficjalnych spotkań. W nieunikniony sposób znajdowało się w nim więcej biurokratów, niż przewidziano dla nich miejsca. Pod ścianami przestronnego, owalnego holu ciągnęły się tuziny biurek. Urzędnicy – bardzo niscy rangą, sądząc po tanich ubraniach – garbili się nad papierami lub, w nielicznych przypadkach, terminalami danych. W westybulu panował gwar obco brzmiących dialektów, przemieszanych z uniwersalnym o kostromańskim akcencie. Ludzie schodzili i wchodzili po schodach, a ich rozmowy odbijały się echem od wznoszącego się dwa piętra wyżej kopulastego sklepienia. Daniel wychowywał się w wielkim domostwie, mieszkał w internacie Szkoły Marynarki i służył na okrętach wojennych, gdzie z jednej koi korzystali członkowie różnych wacht. Ta kakofonia przywodziła na myśl dom. Uśmiechnął się szeroko. Jedno z biurek w holu ustawione było tak, aby siedzący przy terminalu mężczyzna mógł mieć oko na współpracowników. Był siwy i chudy; na jego ramionach spoczywała zapięta pod gardłem aksamitna etola w barwach Hajasów. Leary wątpił, aby starzec piastował aż tak zaszczytną funkcję jak „szef biura”, lecz najwyraźniej cieszył się autorytetem w gronie urzędników mających połowę jego lat. Z nadzwyczaj płaskiej sakiewki wyciągnął monetę i ścisnął ją w garści, podchodząc do biurka starszego urzędnika. Ten prawą ręką wystukiwał liczby na klawiaturze, w lewej trzymając arkusz odręcznie zapisanego papieru tak, aby padało nań światło z elektrycznego kinkietu, zamocowanego do balustrady ponad jego stanowiskiem. – Proszę pana! – przemówił wesoło Daniel, zauważając zdumienie w oczach mężczyzny. Prawdopodobnie w ciągu ostatniego tygodnia nie zwrócił się do niego nikt obcy. – Zastanawiam się, czy jeden z pana podwładnych nie mógłby zaprowadzić mnie tam, dokąd podążam? W tak imponującym budynku mógłbym błąkać się przez cały dzień. Pokazał monetę poprzez sztuczkę, której nauczył go Hogg: krążek „wędrował” między kłykciami, ani razu nie dotknięty czubkiem palca. Cinnabarskie pięć florenów: czysty plastik z zatopioną warstwą złota, iskrzącą się w słabym świetle holu. Na prowincji wystarczyłoby, żeby utrzymać się przez cały dzień; w Xenos można było kupić za to posiłek bez wina. Kostromanin straci nieco na wymianie, ale cinnabarskie pieniądze bardziej lśniły i robiły większe wrażenie niż lokalne świadectwa. – Co? – zapytał urzędnik. – Cóż, woźny… Oczy potrzebowały chwili, by skupić się na monecie; powiększyły się. – Z drugiej strony – dodał – Russo pewnie mogłaby… Spojrzał na dziewczynę przy sąsiednim biurku; wszyscy urzędnicy wpatrywali się w swojego przełożonego i obcego w mundurze. Stary podjął nagle decyzję i wstał. – Nie! – oznajmił. – Sam cię zaprowadzę, dobry panie. Jak mniemam, chciałby pan odszukać apartamenty mieszkających tutaj obywateli Cinnabaru? – W żadnym razie – zaprzeczył Daniel, szerokim gestem wręczając monetę Kostromaninowi. – Mój wuj był wielkim odkrywcą, a ja zamierzam pójść w jego ślady. Przybyłem tutaj, aby sprawdzić, jakie informacje mogę znaleźć w Bibliotece Elektora. Uśmiechnął się szeroko do mrugającego starca. Gdyby Adele Mundy spędziła minioną godzinę na gadaniu do ściany stolarni, nie czułaby palącej potrzeby oćwiczenia jej teraz szpicrutą. Była to jedyna różnica pomiędzy tym a jej rozmową z Bozeman – mistrzynią stolarzy. Jeśli jeszcze raz usłyszy zdanie: „Przykro mi, pani, ale tutaj, na Kostromie, robimy to inaczej”, zacznie wrzeszczeć. W bibliotece przebywały cztery osoby: para kochanków, ostentacyjnie ignorujących obcego, Vaness, który nie mógł nie zwrócić na niego uwagi, ale nie wiedział, czy powinien doń podejść, w związku z czym przestępował z nogi na nogę, jak dziecko potrzebujące udać się do toalety, oraz sam obcy. Był nim mężczyzna w szarym uniformie – o kroju oszczędniejszym, niźli dyktowała moda na Kostromie. Opierał się plecami o drzwi i kartkował pochodzący jeszcze sprzed Przerwy foliał. – Sir! – przemówiła Adele. – Jestem Bibliotekarką Elektora. Czy mogę wiedzieć, kim pan jest? Gdyby upuścił księgę lub wydarł z niej kartkę, ona… Mężczyzna odwrócił się. Szary uniform był mundurem. Miał lekką nadwagę, włosy barwy piasku i uśmiech, który przydawał mu chłopięcego wyglądu. – To zaszczyt panią poznać – odparł. – Jestem porucznik Daniel Leary z Floty Republiki Cinnabaru. Przepraszam, że nie mogę uścisnąć pani dłoni, ale… – Poruszył lekko księgą. Obiema dłońmi podtrzymywał okładki. Aby obrócić stronę, musiał zapewne oprzeć róg o stertę pudeł, zalegających obok, wykorzystując je niczym pulpit do czytania. – Taki wolumin bierze górę nad grzecznością. Czy zdaje sobie pani sprawę, iż jest to pierwsze wydanie Zoomorfologii Trzech Systemów Moschelitza? Nie potrafię odczytać ruskiego, ale rozpoznaję ilustracje z tłumaczenia Ditmarsa. W oryginale kolory są o niebo lepsze! – Owszem, rozpoznaję Moschelitza – odrzekła sucho kobieta; choć wcale nie było to takie pewne, zaś fakt, iż uczynił to ktokolwiek inny na Kostromie, był równie niezwykły, jak wschód słońca na zachodzie. – Jest pan specjalistą w dziedzinie informacji, sir? Leary zamknął opasłe tomiszcze z ostrożnością, jakiej domagały się jej rozmiary i wiek. Wyciągnął je z samego środka stosu starodruków. Był to kolejny cios w serce Adele: ktoś, kto rozumiał książki, powinien wiedzieć, że pozwoliła, by taki okaz leżał, przywalony ciężarem innych inkunabułów, tylko dlatego, że zadanie uporządkowania tego bagna informacji zwyczajnie ją przerastało. – Nie – odpowiedział. Jego pogodny uśmiech przygasł nieco, gdy zaczął rozglądać się – wespół z Adele – za miejscem, na które mógłby bezpiecznie odłożyć Moschelitza. – Ale jestem przyrodnikiem-amatorem. Mój wujek, komandor Stacey Bergen… może słyszała pani o nim? – Nie, obawiam się, iż nazwisko to nie jest mi znane – odrzekła uczona. – Wezmę to. Może ja to przechowam… „u siebie” – chciała dodać, ale do jej pokoju można było włamać się w każdej chwili. Twarz dozorczyni, pani Frick, zdradzała informatorkę rabusiów. Jedyny sposób zapewnienia bezpieczeństwa woluminowi polegał na sprawieniu, by nikt nie poznał jego wartości. Tak rozumując, najlepiej było wmieszać go w nierozróżnialną masę bibliotecznych okazów. – Może na szczycie tamtej sterty? – zaproponował Daniel Leary, kiwając głową w stronę trzech drewnianych skrzyń, których Adele nawet jeszcze nie otworzyła. Z tego, co wiedziała, mogły być pełne ksiąg rachunkowych. Nie oddał jej tomiszcza. – Wiem, że to nieco zbyt wysoko, ale podstawa sprawia wrażenie solidnej. – Dobrze, zgoda – przytaknęła bibliotekarka. Sama nie zdołałaby wnieść tam księgi bez drabiny, ale chyba nie będzie musiała. Vaness mógłby tam sięgnąć… Leary podszedł do skrzyń, okrążając i przekraczając inne pakunki z łatwością, której Adele natychmiast mu pozazdrościła. Przypuszczała, że zawdzięczał to flocie. Statki kosmiczne, którymi podróżowała – nawet luksusowy liniowiec, przewożący ją z Cinnabaru na Blythe – były bardzo ciasne. Na okrętach wojennych z pewnością było jeszcze gorzej. Mężczyzna uniósł wolumin nad głowę, balansując nim dla utrzymania równowagi. Położył go równo na szczycie, nie szorując okładką o drewno, czego się obawiała. – Pytałem o mojego wuja, dlatego – rzucił, skoncentrowany na zadaniu – że ma pani cinnabarski akcent. Naukowcy ochrzcili jego nazwiskiem tuzin gatunków, które przywiózł ze swych wypraw. Kobieta zacisnęła usta. Wiedziała, że na Kostromie przebywa delegacja z Cinnabaru. Jedną z wymówek mistrzyni Bozeman była konieczność przebudowania szaf w apartamentach oddanych gościom. – Urodziłam się na Cinnabarze – poinformowała zdawkowym tonem – ale nie mieszkałam tam zbyt długo. Wolę myśleć o sobie jako o obywatelce galaktyki. Leary skinął uprzejmie głową i odsunął się od skrzynek. – Zupełnie jak wujek Stacey – powiedział. – Nie to, żeby nie był patriotą; nikt nie wziął go nigdy za tchórza. Nie napraszał się o stanowisko w marynarce wojennej, choć wiedział równie dobrze jak inni, że kilka gwiazd bojowych to najpewniejsza droga do awansu. – Potrząsnął głową i roześmiał się. – Byłbym dumny, gdyby moje umiejętności astrogacyjne choć w połowie dorównywały jego własnym – ciągnął. – Ale to… – Uszczypnął fałdę szarego munduru na piersiach, poniżej pojedynczej baretki. – Jest przecież Flota Republiki Cinnabaru. Zgaduję, iż jestem równie gotowy walczyć z nieprzyjaciółmi mojej ojczyzny jak każdy z mych towarzyszy, a jeśli zostanę za to awansowany… – Jego uśmiech rozświetlił salę. – To, cóż, jakoś się z tym pogodzę. Adele nie zawtórowała mu śmiechem, ale poczuła, jak jej usta układają się w uśmiech. Wyglądał na bardzo młodego. Prawdopodobnie jego postawa czyniłaby go młodym w oczach osoby pokroju Adele Mundy nawet wtedy, gdyby miał pięćdziesiątkę, jednak entuzjazm Leary’ego był zaraźliwy, a poza tym wiedział coś niecoś o książkach. Rzuciła się do dzienników pokładowych rozpakowanych rano przez Vanessa. |