 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Arto nie zdziwił się jego pytaniem. – A jak myślisz? – odpowiedział. – Potrafisz odgadnąć także to? Iwen pomyślał. Zmarszczył brwi. Popatrzył na śluzę, na tkwiącą przed nim zasuwę, na swoje lewe ramię. Arto miał rację. Zadał głupie pytanie. – To aż takie trudne? – Gwiaździście. To… to chyba niemożliwe. Ale to nic. Może kiedyś… – lecz powiedział to w taki sposób, że nawet Iwen odgadł, iż sam w to nie wierzy. – Tam, daleko, są tysiące światów. Wszystkie nie mogą być takie jak stacja. Arto nagle posmutniał. Nie udawał już twardego kapitana, odrzucił maskę, może nie do końca, ale na tyle, na ile świadomie mógł to zrobić. – Naprawdę byś to zrobił? – spytał Iwen. – Sam? Bez rodziców? – To my ich tu trzymamy, Iwen – nagła powaga w jego głosie była zaskakująca. – Przez te pluskwy. Gdybym uciekł, byliby mi za to wdzięczni. Uciekliby za mną. – Ja bym nie mógł – przyznał. – Ty tego nie zrozumiesz – Arto znowu stał się opanowany. – Nie jesteś tu tak długo jak ja. – Więc mi wytłumacz! – Nie potrafię. Czasami tak po prostu jest. Gdy chcesz dla kogoś dobrze, musisz go zostawić. Arto nie chciał więcej o tym mówić. Iwen zamilkł. I tak zrozumiał wszystko. Wszystkie kłótnie rodziców… Zawsze chodziło o to samo, by mieli normalny dom. On też tego chciał, ale ojciec chciał czegoś więcej. Tego, co chciał Arto dla swoich rodziców. Dziwne są te uczucia, pomyślał. Zmuszają do tylu dziwnych rzeczy. Ja kłamię, a Arto chce zrobić coś, co wydaje się dokładnym odwróceniem jego pragnień. Czy jak się jest dorosłym wszystko staje się jeszcze gorsze? Pomyślał o ojcu. Na pewno jest gorzej. Nagle poczuł wstrząs i szarpnięcie. Słabsze niż poprzednie, lecz Iwen się przestraszył. Czy Gaspra źle zadokowała? Gdyby się oderwała, wyrwała śluzę i odpłynęła w przestrzeń… – To nic wielkiego – leżeli tak blisko siebie, że Arto poczuł jak drgnął. – Jakiś statek musiał się odczepić od któregoś z doków. Są upakowane dookoła stacji jak słomki w pęczku. Cały czas któryś się odczepia, a inny zaraz zajmuje jego miejsce. Porównanie rozbawiło Iwena. Obaj leżeli upakowani niczym słomki w pęczku. Wyobraził sobie te wszystkie skalne kawałki, mniejsze i większe, poustawiane na obrzeżu stacji, rufą do Ziemi, jedne przy drugim. Wyobraził sobie jak jeden z nich się odczepia. Odpada w dół, obraca się, a potem zaczyna przyspieszać. Mija krawędź stacji, blask Słońca pada na jego powierzchnię, a on leci dalej, tak daleko że światło Słońca słabnie, za to wzmacnia się inne, od innej gwiazdy. Jak taki gwiazdolot, błyszczący punkcik, znika wśród miliardów innych. Nie potrafił sobie wyobrazić czegoś tak odległego. Chciałbym się znaleźć na jego pokładzie, przyznał. Ale nie sam. Nie bez rodziców. I nie bez głupiej Ros. Bez nich byłaby to jedynie paskudna, długa, samotna podróż bez celu. Niemal westchnął. Myślenie o tym zaczęło go boleć. Zrozumiał dlaczego Arto powiedział mu o swoich planach właśnie w ten sposób, przyprowadzając go tutaj. O czymś takim ciężko było mówić. Ciężko i niebezpiecznie. Na stacji posiadanie tajemnic musiało być naturalne. Przypomniał sobie że powinien coś zrobić. Coś, co zamierzał zrobić już wczoraj, lecz nie było okazji, a on czuł się zbyt winny by to uczynić. – Dziękuję, za wszystko – powiedział – Naprawdę, jak tylko… – Drobiazg – uciął Arto – Znam wiele ciekawych miejsc gdzie nie wolno być. – Nie, nie tylko za to. Za wczoraj i za pierwszą walkę. Nie czekałeś do końca, pomogłeś mi wytrzymać… Jak wczoraj. Arto kiwnął głową. Iwen nie mógł niczego odczytać z jego twarzy, wiedział tylko że go słyszy, że rozumie i że, na swój sposób, przyjmuje jego podziękowanie. Przypomniał sobie Anhela i poczuł rozpacz. – Dlaczego to robią? – spytał, nie starając się jej ukrywać. – Robią co? – Arto spojrzał na niego. – Dlaczego nas zaczepiają? Starszaki? Arto chyba tylko dlatego nie wzruszył ramionami że było na to za ciasno. Dla niego wszystko było tak oczywiste że nawet się nad tym nie zastanawiał. – Bo im wolno. Jesteśmy słabsi, a oni są silniejsi. Dorośli też tak robią, tylko inaczej, gorzej. Silniejsi mają pracę i impulsy, a impulsy pozwalają przeżyć. Dzięki szkole, gdy dorośniemy, łatwiej będzie nam walczyć. Nikt nie chce źle, choć… Większość myśli, że tak jest źle. – Ale na Ziemi nigdy tak nie było! – zauważył – Byłem w wielu szkołach i… Było inaczej. – Może na Ziemi jest łatwiej. Na stacji życie jest gorsze. Iwen, jeśli na Ziemi było lepiej, to dlaczego ją opuściliście? – Nie wiem – przyznał – Nie na pewno. Arto wyglądał jakby wiedział. – Założę się że Urząd Emigracyjny stale do was przychodzi. – Czasami – przyznał. Arto zaskoczył go tym pytaniem – Czego chcą? Wszyscy się ich boją… – To nic takiego. Nachodzą wszystkich, zwłaszcza takich co mieszkają tu krócej niż pół roku. Do nas też czasem przychodzą, choć jesteśmy tu dziesięć lat. Na stacji to normalne – wykrzywił się w ironicznym grymasie – Boją się że ktoś im ucieknie w gwiazdy. Więc to nie przez ojca, uznał Iwen. Byli nowi i urząd ich sprawdzał. A może robił to bo Ros ma rację, bo chcą się stąd wynieść i oni to podejrzewają? – To możliwe? – Czasami się udaje, ale większość ucieczek to klęska. Wiesz, ja wiem po co dorośli z Ziemi, z dużymi dziećmi, takimi jak ty, przyjeżdżają na stację. Jeśli twoi chcą uciekać… Dla twojego dobra, lepiej żeby nie próbowali. Chyba że mają pewność. – Też pamiętam Wela – odpowiedział cicho. Arto skinął w milczeniu głową, jakby swoimi oczami widział coś ponad to co ich otacza, coś dalej. Czy i on został, bo nie miał pewności? – Nie wiem jak ty, ale ja wolę pomyśleć o czymś przyjemnym – powiedział nagle – Byłeś już na dolnej promenadzie? Iwen pokręcił głową. Miał tam iść, nim Arto odezwał się do niego po raz pierwszy. Gdy go otoczyli. A potem była bójka, treningi, Anhelo… – Chciałem – przyznał – Tylko jakoś nie miałem na to czasu. – Teraz mamy go trochę – Arto spojrzał na zegarek – Kanały niedługo ostygną. Chodź, pokażę ci Ziemię jakiej nie znasz. Windy szybkiego ruchu były zawsze zapchane, zwłaszcza o tej porze, lecz gdyby wybrali podróż zwykłymi, powolnymi windami lokalnymi, łączącymi ze sobą tylko kilkanaście sąsiednich pokładów, dotarcie tutaj, ledwie kilkaset poziomów od środka stacji, zajęłoby im godziny – nie licząc czasu potrzebnego na wyjście z jednej windy i odnalezienie kolejnej, prowadzącej niżej. Windy szybkiego ruchu mknęły na trasie od środka stacji aż po jej najdalsze pokłady, zatrzymując się jedynie na co pięćdziesiątym, lub co dwudziestym. Te pokłady były nazywane głównymi i zawierały siedziby najważniejszych przedsiębiorstw. Dzięki temu podróż w głąb stacji zabrała im tylko kilkanaście minut. Krótki trakt łącznikowy wyprowadził ich na korytarz podrzędny. Idąc nim dotarli na właściwą promenadę – gigantyczny korytarz, szeroki na trzysta metrów i wysoki na ponad pięćdziesiąt. Na stacji były tylko dwa takie korytarze. Cała przeciwległa ściana była zbudowana z plaszkła. Arto poczuł się wyraźnie cięższy – nic dziwnego, skoro znajdowali się o wiele bliżej rdzenia. Poczuł także charakterystyczny zapach. Zapach życia, jak mówiła matka, zapach roślinności. Dla niego ten zapach był wspomnieniem. Promenada była zupełnie inna od nudnych, wręcz nijakich pokładów stacji. Szerokim pierścieniem opasywała stację w odległości ćwierci promienia od środka dysku. Czterysta lat temu, gdy powstawała stacja, ledwie jedna trzecia promienia dzieliła promenadę od jej krawędzi, lecz już wtedy projekt przewidywał rozbudowę. Kolejne pokłady powstały długo po tym jak pierwsi mieszkańcy wypełnili te już istniejące. Stacja się zmieniała, lecz funkcja promenady pozostała taka sama. To miejsce nigdy nie spało. Nawet najwygodniejsze sektory mieszkalne były po brzegi ponabijane mieszkaniami, przyklejonymi jedno obok drugiego i jedno nad drugim, poziom za poziomem. Niewiele było tam ozdób. Tu wszystko było inne – kolorowe, często ozdobione niezwykłymi kształtami. Tu zawsze coś się działo, zawsze był ruch, gwar i śmiech. Tutaj można było odpocząć. Centrum rozrywki, mówili jedni, reprezentacja stacji, mówili inni, jej chluba, duma i główny rynek, pełen przeróżnych ośrodków i sklepów dla tych, którzy lubili je odwiedzać, zamiast zdalnie zamawiać dostawę do domu. Tu można było kupić wszystko, na sztuki, na skrzynie, na kontenery czy wręcz na ładownię statku. Choć w teorii transakcje można było zawierać przez sieć, w praktyce koloniści nie ufali jej na wytarty identyfikator. Wolni kupcy zamawiali tu swoje towary osobiście, by dowieźć je do gotowych zapłacić im uczciwą cenę kolonii. Handlowano towarem legalnym i nielegalnym, pod okiem niezadowolonej Ziemi, niechętnie obserwującej każdy przerzut towarów, nad którym nie była zdolna rozciągnąć swojej kontroli. Lecz najważniejsze na promenadzie były rośliny. Nie jakieś sztuczne podróbki, żelmaszyny, staroświeckie bioboty czy automatykony, zabawiające ludzi sztuczkami czy zwyczajnie zaczepiające ich, udając coś innego niż w istocie były. W wielu miejscach na stacji próbowano tworzyć wrażenie żywego lasu czy prostego ogrodu, lecz rozpaczliwość takiej powstałej złudy życia była wręcz groteskowa. Tu sprawy miały się inaczej. Życie kwitło tu z nonszalancką niedbałością, bardziej naturalną niż jakakolwiek próba jego podrobienia. Było tu mnóstwo żywych, kwitnących roślin, nawet drzew, i wszystkie nie osłonięte szybami. Każdy mógł ich dotknąć. Przez środek promenady ciągnął się pas zieleni, przerywany ścieżkami i szerszymi przejściami, starannie pielęgnowany przez automanty. Niektóre z nich, jak słyszał, były owadami – nie wiedział czy prawdziwymi, czy jedynie udającymi je automatami. Tu, na górze, chyba jedynie muchy, mrówki, pchły i karaluchy były żywymi owadami. Podłogę wokół roślin pokrywała warstwa mająca udawać naturalną ziemię, lecz Arto wiedział, że pod spodem korzenie roślin zanurzone są w szczelnych zbiornikach hydroponicznych.
Niektóre korytarze na stacji były regularnie zatłoczone, lecz dopiero tu można było poznać co to znaczy prawdziwy tłum. Cała ta masa ludzi, przebywająca jednocześnie na całej długości promenady była wręcz niewyobrażalna. Jedni spacerowali wolno w pobliżu drzew, gdzie tłum był najrzadszy, inni szli szybkim krokiem wzdłuż ściany przeciwległej do szyby, gdzie znajdowały się sklepy i centra handlowe. Najspokojniej było pod samą szybą. Tam ludzie zwykle stali, spoglądając przed siebie. A dokładniej – w dół. Nie pamiętał kiedy był tu po raz ostatni. O wiele łatwiej przypominał sobie niosącego go na plecach ojca, jeszcze przed szkołą, i matkę, z przytkniętym do szyby palcem pokazującą mu Ziemię, mówiącą, że stamtąd pochodzą. Ojciec jeszcze tak ciężko nie pracował, przychodzili tu razem na zakupy, lub by odpocząć. Wspomnienie radości, spokoju i bezpieczeństwa… Niemal zdziwił się, że od tak dawna tu nie był, choć chodził do tylu zakazanych miejsc. Zapomniał o drzewach i prawdziwych roślinach. Czy promenada nie wyglądała dziś inaczej? Korytarz, choć wciąż olbrzymi, stracił coś ze swojego ogromu, jakby się skurczył. Tak samo drzewa – wciąż wysokie, lecz już nie tak grube. Nie, to nie promenada się zmieniła, lecz on. Już nie myślał jak dwojak, nie zastanawiał się, który z przechodniów wygląda na najbardziej zasobnego, takiego co ma w kieszeni jakiś cenny drobiazg. Tych wspomnień się wstydził. Na każdej przerwie trojaki i czworaki pokazywały im ich miejsce w szkole, zaś po lekcjach musieli zarabiać na podatek. Najmłodsi i najsłabsi, byli niemiłosiernie łupieni przez każdego. Szybko zostawali bez gołego impulsu, nie mając kogo łupić. Musieli kraść, lecz nie byli tu jedynymi złodziejami. Część zysków oddawali gangom dorosłych, kontrolujących promenadę. Próby żebrania kończyły się spisaniem, naganą od policji i powrotem do domu. Kradzież, najmniej uczciwe wyjście, była najbezpieczniejszą metodą zadowalania starszaków. Najbezpieczniej było kraść w grupie, gdy ktoś czuwał nad bezpieczeństwem, pomagał ukryć łup i wyprowadzić policję w korytarz. Jego pierwsze przyjaźnie… Nie musieli się lubić, by działać dla wspólnego celu. Pierwszy wpadł na pomysł, by założyć zespół do obrony przed dwojakami i trojakami, który ułatwi ich działania na promenadzie. Potrafił myśleć i obserwować, lecz był słaby. Mało brakowało, by stał się wyrzutkiem. Z trudem przekonał Alszę, Resketa i Derta do połączenia sił. Nie była to łatwa współpraca. Gdy dochodziło do podziału, silniejsi brali większość łupu, zostawiając im resztki. Dert od początku był silny i zabierał najwięcej. Dopiero z czasem zaczęli sobie ufać i dzielić się sprawiedliwie. Czaili się przy sklepowych drzwiach, gdzie o zdobycz było najłatwiej. Miejscowi wiedzieli o tej pladze, lecz dla przyjezdnych byli całkowitym zaskoczeniem. Kombinezon kolonisty działał na nich jak magnes, oznajmiał, że zbliża się nieświadomy niczego klient. Czasem udawało się okraść jakiegoś miejscowego, lecz to koloniści byli najbardziej nieuważni. Bezwzględni dla dorosłych złodziei, głównych konkurentów młodych uczniów, wobec dzieci byli niezwykle wyrozumiali. Łatwo wybaczali w razie wpadki, lecz mali złodzieje, miast wdzięczności, darzyli ich nienawiścią za nadmierną czujność. Już wtedy wielu zaczynało nienawidzić kolonistów. Nauczony doświadczeniem Arto wiedział co mówić i jak mówić, a że na stacji wiele rodzin ledwo wiązało koniec z końcem, nawet policja bywała wyrozumiała. Może z wyjątkiem tygodni gdy proceder tak się rozrastał, że musiała zrobić z tym porządek. Te okresy były najbardziej ryzykowne – i bolesne. Nie mieli wyboru, choć nie mogli kraść bez końca. Ten, kto się dał spisać więcej niż dwa razy trafiał pod nadzór policji. Ze swoją techniką, perceptorami i pluskwami, dorośli nie dawali im żadnych szans, lecz brak łupów oznaczał kłopoty w szkole. To była jego ostatnia kradzież. Jemu się udało, Dertowi nie. Dert był już spisywany, on ani razu. Zanim dorośli się zorientowali, szybko przekazali sobie drobiazg wyciągnięty przez Derta z kieszeni zbyt uważnego kolonisty. Dert uciekł w jedną stronę, Arto w drugą, a że starał się odciągnąć uwagę od Derta, więc poszło mu gorzej. Ból wspomnień… Dlatego tu nie wracał. Promenada kojarzyła mu się nie tylko z kradzieżami, lecz także z Daelem. Gdy wszedł do jego życia, wszystko się zmieniło. Tak samo było z Nowym, teraz już Iwenem. Ufali sobie przez tyle lat, a on tego zaufania nadużył, dla niego, który był dla nich nikim, Nowym bez imienia. Dla niego przekroczył linię, do której grupa bez wahania uznawała jego dowództwo. Mieli wspólne terytorium, na którym działali – dla dobra grupy. On je naruszył. Przyjął zabłąkanego kociaka, za którym przyszedł wielki, dziki kocur i przegonił ich wszystkich.
Stanęli przed szybą. Arto oparł się o nią dłońmi i spojrzał przed siebie. W dole, przed jego oczami znajdowała się Ziemia – nieruchoma, pełna miliardów ludzi kula zajmowała ledwie część widoku. Sierp mroku nocy, nasuwający się na glob od wschodu, przypomniał mu, że jest późne popołudnie. Dael dużo mówił o Ziemi, jaka była dawniej i jaka była wtedy, trzy lata temu. Skąd tyle wiedział, skoro też urodził się na stacji? Ledwie parę razy był na powierzchni Księżyca, lecz to nie mogło być to samo. Ziemia była większa i było na niej powietrze. Na zewnątrz kompleksu turystycznego zawsze był w skafandrze, a mimo to czuł się dziwnie, stojąc na powierzchni kuli tak ogromnej, że wydawała się zupełnie płaska. Na stacji podłoga była lekko zakrzywiona, niewiele, ale odczuwalnie, zwłaszcza na korytarzach prowadzących wzdłuż obwodu. Ziemia niby też była wypukła, ale była zbyt duża i nie widziało się tego. Wizja wyjścia na powierzchnię planety bez skafandra była przerażająca, lecz w jakiś sposób pociągała. Był to świat inny od tego, który znał. Bardziej naturalny, mówili dorośli, lecz dla niego naturalna była stacja. Tam, na dole, pewnie nawet ludzie byli inni, nie tylko życie. Spojrzał na warstwę chmur, kłębiącą się niemal naprzeciwko niego. Burza nad Afryką. Nie pamiętał czy stacja rzucała cień na Ziemię, czy nie. Pewnie nie. Była ogromna, ale wisiała zbyt wysoko. Wisiała czy latała? Z jego perspektywy to pierwsze wydawało się właściwsze. Jego spojrzenie powędrowało w stronę krawędzi. Zadarł głowę, myśląc o dokach. Nie mógł ich dojrzeć, przesłaniała je wydęta wypukłość pancerza starej części stacji, lecz Gaspra powinna wystawać daleko w dół. Jeśli ją odnajdzie, będzie wiedział gdzie jest stocznia. Przesunął wzrokiem wzdłuż linii wypukłości. Wydało mu się, że dostrzega ciemniejszą plamę mroku na tle gwiazd, lecz z takiego kąta nie potrafił określić czy to Gaspra przesłania gwiazdy, czy to tylko plama czarniejszej czerni w morzu upstrzonego światełkami mroku. Spojrzał pod nogi, szukając rękawa, grubej na kilka kilometrów rury łączącej ich z terminalem na powierzchni planety. Światła pozycyjne wokół nasady ułatwiały służbie naziemnej kontrolę położenia stacji. Powędrował wzrokiem wzdłuż kolumny rękawa, lecz szybko stracił z nim kontakt. Jego dolna część była zbyt zakrzywiona przez ruch obrotowy Ziemi, by mógł ją dojrzeć. Znów spojrzał w górę, tym razem trochę w lewo, próbując znaleźć Betę, inną stację, mającą ledwie parę kilometrów średnicy. I tak nic nie zobaczę, przypomniał sobie, Słońce jest za nami, a Beta jest daleko. Nie zobaczę jej świateł, najwyżej rękaw, cienki włos nad chmurami. Mógłby ujrzeć tylko jej spód, przesłaniającą gwiazdy małą, ciemną elipsę. Księżyc był za daleko, by mógł ujrzeć Betę na tle jego tarczy. Gdzieś obok powinna być ferma zbiorników, gdzie hodowano żywność; jedna z wielu swobodnie krążących po orbicie, kryjąca w swoim wnętrzu gigantycznych rozmiarów rusztowania z biorozkładalnych polimerów, na których wzrastały tkanki do celów spożywczych, lecz fermy były tak małe, że nawet przy korzystnym położeniu Słońca byłyby ledwie gwiazdkami, nie do odróżnienia od pozostałych. To samo z centralą miotaczy masy, wielkim węzłem, przerzucającym ponad tysiąc pocisków na minutę. Magnetyczne rury ciągnęły się od powierzchni Ziemi, przez rękaw aż na orbitę, przesyłając nieprzerwane rzeki kontenerów. Ich potoki płynęły na dół, na Ziemię, podczas gdy równolegle, w innej rurze tego samego rękawa, z dołu wspinały się strumienie kolejnych, kierowanych do ładowni gwiazdolotów lub w przestrzeń, przez miotacze masy, do odległych miejsc przeznaczenia na orbitach innych planet Układu. Samych kontenerów nie byłby w stanie dostrzec, choćby ich strumień przelatywał tuż przed jego nosem. Nie był też w stanie odszukać gigantycznych, skonstruowanych z cienkich jak ręka cewek leja magnetycznego wychwytywacza. Już w chwili startu miotacze precyzyjnie kierowały kontenery w miejsce, w którym w chwili ich przybycia znajdzie się jeden z takich lejów. W razie ryzyka ominięcia celu przez kontener miotacz automatycznie się blokował. System działał już od wieków. Ostatnia awaria miała miejsce może z osiemdziesiąt lat temu. Kontener minął wtedy stację i spłonął w atmosferze. Dookoła było pełno technologii. Stacja była tylko węzłem siatki, skrytej kompletnie w czerni przestrzeni. Choć o tym wiedział, niewiele mógł dostrzec. Wśród tej czerni kryła się również akademia, lecz nigdy nie miał dość odwagi, by choć raz spojrzeć w jej kierunku.
Iwen stał obok, z rękoma na szybie, wpatrując się w pokrytą szarymi kłębami chmur brunatnobłękitną powierzchnię. Jego fascynacja była szczera, prawdziwie dziecięca. Pierwszy raz widział Ziemię inaczej niż jako ciągnąca się po horyzont przestrzeń, nie jako coś pod nogami, co miało ograniczoną powierzchnię, lecz jako kulę, zawieszoną w czymś, co końca nie miało. Dla Arto Ziemia była po prostu planetą. Dla Iwena była kiedyś domem. Iwen zmienił się odkąd tu przybył. Jeszcze kilkanaście rozjaśnień temu śmiał się częściej niż inni, był bardziej naturalny. Teraz stawał się taki jak oni, a przecież każdy z nich był kiedyś właśnie taki – słaby i wrażliwy. Szkoła zmieniała ich bardziej niż myślał. Wiedział jak reszta grupy traktuje Iwena, jak skuteczne są ich docinki, lecz gdyby zareagował, byłoby jeszcze gorzej. Iwen musiał radzić sobie sam. Nie potrafił tak się kontrolować jak Arto. Próbował, lecz wciąż płakał, gdy go bito, śmiał się gdy mu było wesoło… tyle, że już nie uciekał, gdy się bał. Stojąc przy szybie, chłonął widok, nie kryjąc swojego zachwytu. Arto tak nie mógł. Gdzie kiedyś żyły emocje, ziała u niego pustka. Jeśli coś się tam pojawiało, traktował to jak kosmicznego śmiecia. Dotąd ściskał i miął na wszystkie strony aż przestało się ruszać, dusiło się i zamierało, przestając go rozpraszać. Odrzucał to od siebie jak coś złego, bo inni myśleli podobnie, lecz z czasem ta kontrola sama przejęła nad nim kontrolę, stając się niezależna od jego woli, automatyczna jak zaciśnięta pięść. Jeszcze tydzień temu taka myśl by go ucieszyła. Teraz… Póki nie spotkał Iwena, nie wątpił jaki powinien być. Samokontrola wydawała się mu naturalna. Nawet teraz nie wyobrażał sobie, by można było pozostać tak swobodnym jak Iwen, łamiąc przy tym kości innych dzieci, tylko po to by jego własne pozostały całe. Iwen nikogo jeszcze nie połamał, a już zaczynał się zmieniać. Zaczynał się kontrolować. Arto wiedział jaka jest różnica między tym jaki był w rzeczywistości a jakim, według dorosłych, powinien wydawać się być. Iwen wciąż był bardzo blisko tego drugiego. Był normalnym dzieckiem. Nie jestem dzieckiem, pomyślał nagle o sobie, ale nie jestem też dorosłym. Więc kim, lub czym? A jeśli dorośli mają rację i dla własnego dobra powinienem być jak Iwen, a nie… Mógłby zrobić z niego prawdziwego wojownika. Iwen miał wszystko, co było najważniejsze, lecz czy mógł mu to zrobić teraz, gdy zrozumiał tak wiele? Iwen widział w nim siłę, lecz nie znał ceny. Nie wiedział jak to jest, być tak twardym, że… – Wydaje się taka mała – Iwen przerwał jego rozmyślania. – Zupełnie inna. – Trudno uwierzyć, że wszyscy z niej pochodzimy, prawda? – odpowiedział. Kiedyś wszyscy ludzie byli dla siebie jak rodzina, pomyślał. Wystarczyło tylko odpowiednio daleko cofnąć się w czasie. Kiedyś nie było ani kolonii, ani stacji, ani nawet Wenus czy Marsa. Wszystko tam było martwe. Teraz było odwrotnie. Iwen spojrzał na niego. – Pomyślałem dokładnie o tym samym! – stwierdził. – Każdy o tym myśli za pierwszym razem. Chwilę milczeli. – I tylko ta szyba dzieli nas od próżni… – zauważył Iwen. – Zdumiewające… Arto poczuł ściśnięcie w krtani; po ciele przeszły zimne ciarki. Cofnął się zabierając ręce. Był świadom, iż wytrzymałość plaszkła jest ogromna, że takiej szyby nie dało się niczym rozbić, inaczej Centrala już dawno pokryłaby ją pancernymi płytami, lecz bał się jej dotykać, tak delikatna mu się wydawała. Połamał w życiu zbyt wiele dzieciaków, by wierzyć, że coś może być dość wytrzymałe. Kilkanaście merów dalej jakaś para beztrosko opierała się o szybę, pochłonięta namiętnym pocałunkiem, nie zważając gdzie się znajdują. Arto patrzył na nich ze zgrozą. Mimo wszystko cieszył się, że potrafi narzucić sobie kontrolę. – Tęsknisz za Ziemią? – Nie bardzo – Iwen odpowiedział z ociąganiem. – Może trochę, za moimi starymi domami. Przeprowadzki, pomyślał. Jak to jest, ciągle mieszkać gdzie indziej? To było coś nowego. Prawda, czasami lecieli na wycieczki. Zwykle były to przeloty jakimś luksusowym kosmolotem. Dwa razy był na Księżycu. Przy niewielkiej grawitacji magnograwiony nie przeszkadzały w poruszaniu się, lecz i tak prawie nie wychodzili z kompleksu. Raz był też w centrum rozrywki na Phobosie, lecz zawsze wiedział, że tu wróci. – Ile właściwie miałeś tych przeprowadzek? – Bo ja wiem… – Iwen zamyślił się. – Pamiętam dziesięć, ale mogło być więcej. – Przynajmniej zwiedziłeś Ziemię. – Ziemia jest nudna. Gdzie nie pojedziesz budynki są te same. Szkoły te same. Najwyżej ludzie wyglądają inaczej, ale zachowują się tak samo. Nie to co koloniści. Przez chwilę znowu stali w milczeniu. Arto już zaczął się pogrążać w myślach o kolonistach, z iloma tak naprawdę rozmawiał, za wyjątkiem tych okazji, kiedy tłumaczył dlaczego jego ręka zawędrowała do ich kieszeni, gdy nagle jego instynkt zareagował na coś aż nazbyt znajomego. Tym razem nie był sprawcą, był celem. Zręczny ruch ręką – i już jego dłoń zaciskała się na sięgającej do jego kieszeni małej rączce. Ruchem ramienia przyciągnął do siebie złapanego chłopca, przycisnął do szyby i schwycił za obie ręce. Maluch, na oko dwojak, spróbował się wyrwać, lecz Arto nie był dorosłym. Znał wszystkie sztuczki. – Szkoła, imię i klasa, szczurze! – warknął. – Całuj mnie w siuśka! – mały złodziej szarpnął się z całej siły, lecz Arto trzymał go mocno. – Zaraz cię pocałuję! – syknął przez zęby, rozwścieczony jego bezczelnością. Trzymał chłopca mocno za obie ręce. Przycisnął go piersią do szyby, wyciskając powietrze z płuc. – Trzydziesta ósma, Bolo Kusaski z 2o – wydusił z siebie. Dotychczasowa postawa w stylu „odczep się ode mnie” zaczęła ustępować miejsca prawdziwemu strachowi. Pochodził ze szkoły z drugiego końca stacji, o ile Arto był się w stanie rozeznać. Iwen uważnie obserwował całe zdarzenie. Powinien być ostrożniejszy. Być może któryś już go okradł. Na próżnię, promenada rzeczywiście się zmieniła. Za jego czasów nikt nie ważył się nawet spojrzeć na kieszenie starszaków. – Marna ta wasza szkoła – syknął z gniewem. – Starszaki nie uczą was szacunku? Kradniesz od swoich i jeszcze próbujesz uciekać! Mały skulił się, na ile tylko pozwalała mu przestrzeń, jaką mu pozostawił. – Bardzo przepraszam, ale proszę… – jęknął. – Żadne ale. Zrobiłeś to specjalnie! Nie jestem głupi. A może sądzisz, że jestem, co? – Nigdy bym tak nie pomyślał! – mały zapewnił energicznie, lecz Arto nie wydało się to szczere. – Nie odważyłbym… Odwracając się niby od niechcenia, Arto szybkim i pewnym ruchem wbił prawy łokieć w brzuch chłopca. Nie uderzył mocno, ledwie tak, by poczuł ból i przestał wreszcie robić z niego durnia. Jednak z zaskoczeniem stwierdził że jego łokieć nie wbija się w małe ciało tak łatwo, jak tego oczekiwał. Popatrzył uważniej na chłopca. Dwojak, a już nosi zbroję. Swoją pierwszą, prymitywnie skleconą, założył dopiero gdy był o rok starszy od niego, na długo po tym jak skończył kraść. Co się dzieje z tą stacją, pomyślał, dlaczego młodszaki zaczynają tak wcześnie? Wychodzić w zbroi na promenadę, by czyścić dorosłych? W jego wieku umarłby ze strachu przed wpadką i towarzyszącą jej policyjną rewizją. |