powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Więzień układu – część 8
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Chcieli tego wszyscy – politycy, korporacje i sami mieszkańcy. Układ, mimo wewnętrznych sporów, był największym centrum przemysłowym. Ci nieliczni, którzy pozostali na miejscu i przetrwali kryzys, zaczęli odczuwać pozytywne skutki odbudowy gospodarki. Odwieczna wojna zakończyła się, nowy wewnętrzny rynek Układu opanował chaos, zapewniając mieszkańcom niespotykany dobrobyt. W ciągu kilku dekad Mars, Wenus i Ziemia odrodziły się i rozkwitły, kosztem niepodległych dotąd kolonii. Ludzie jeszcze raz stawali się bogaci.
Korporacje od dawna rozumiały, że alternatywa osiedlenia się na jakiejś odległej kolonii podnosi koszty zatrudnienia fachowców. Pod koniec Wielkiego Kryzysu zrozumieli to także politycy. Decyzja o ekonomicznym zamknięciu Układu została przegłosowana w referendum sześćdziesięcioma procentami głosów obywateli. Koloniści nie mieli na nią żadnego wpływu. Nikt nie przewidywał, że do zamknięcia ekonomicznego dojdą także inne skutki.
Układ zaczął powoli narzucać swoją dominację koloniom. Nowa ekonomiczna potęga zaczęła dusić rodzące się ośrodki przemysłowe, najważniejsze, nowoczesne technologie zatrzymując do własnej dyspozycji. Rząd miał za sobą prawo. Znaczna większość kolonii Wewnętrza nigdy nie ogłosiła niepodległości i wciąż pozostała podległa wobec rządów swoich założycieli. Gdy powstał Zjednoczony Rząd Ziemi, konkurencja Marsa nie pozwalała egzekwować swoich roszczeń. Teraz obie planety mówiły jednym głosem. Dwa wieki chaosu w Układzie nie wystarczyły koloniom na zdobycie niezależności.
Tak jak mówił Dael, akcja powodowała reakcję. Kolonie, by się rozwijać, potrzebowały ludzi i surowców, lecz po zjednoczeniu Układ zaczął im dyktować warunki. Kolonie odpowiedziały tym samym, wiedząc, że do swojego rozwoju Układ potrzebuje rzadkich, cennych rud, oraz najcenniejszego – artefaktów po Obcych i skrytej w nich wiedzy. Lecz Rząd już wiedział co jest najgroźniejszą bronią. Sam po dwakroć stał się jej ofiarą. Obłożył kolonie embargiem, jednocześnie wprowadzając, przez sieć podległych szmuglerów, tanie statki kolonizacyjne, sprzedawane poniżej kosztów produkcji.
Ludzie nie zastanawiali się, dlaczego żyje się im gorzej. Wiedzieli jedno – gdy założą nową kolonię, nie będzie ona objęta embargiem. Duże kolonie opustoszały, Trzecia Fala Emigracji doprowadziła je do upadku i uzależnienia od Ziemi. Co więcej, Trzecia Fala wciąż trwała. Małe kolonie łatwiej było kontrolować. Małe kolonie, nawet działając wspólnie, nie potrafiły się same utrzymać ani obronić, nie były w stanie budować wielkich statków. Rząd Układu zdołał już rozbić konkurencję, lecz wciąż potrzebował narzędzia, by uczynić kolonie posłusznymi. To narzędzie już istniało – wystarczyło tylko nauczyć się z niego korzystać.
Gdy oczy Rządu ponownie zwróciły się na statki Floty, ta formacja transportowa, cierpiąca z powodu embarga, skupiała wszystkie okręty, które miały broń na pokładzie. Flota była niezależna od sił ekonomicznych czy politycznych. Historia uczyła – niezależność bez zdolności samodzielnego utrzymania się to najkrótsza droga do zdominowania przez siłę zewnętrzną. Zjednoczony Rząd Układu zaczął coraz jawniej finansować Flotę, pod pretekstem ochrony kolonii przed zagrożeniem z kosmosu i obawą o nierównomierną dystrybucję towarów. Dzięki jego wsparciu szybko rosła w siłę, nie dostrzegając, że wraz z impulsami napływa do niej wojskowa dyscyplina i podlegli Rządowi admirałowie. Z czasem Flota przeszła całkowicie pod władzę Rządu i niecały wiek później sprowadziła na ludzkość Dekadę Strachu, stając się narzędziem narzucającym siłą Prawa Kolonialne i kończącym niepodległość kolonii.
Dawne stocznie zostały siłą zamienione na doki i porty dla dużych statków, ośrodki przemysłu zredukowano do roli wsparcia w produkcji drobiazgów. Udawanie dobiegło końca. Ziemia wysłała komisarzy kolonialnych, by w każdym systemie utworzyli gubernie. Lecz komisarze zbyt gorliwie wypełniali zalecenia Ziemi, nie spełniając oczekiwań lokalnych społeczności. Pod naciskiem kolonistów Ziemia pozwoliła obierać mieszkańcom kolonii władze według własnego uznania. To ostatnie, pyrrusowe zwycięstwo kolonistów rozbiło ich jedność, stając się przyczyną powstania kalejdoskopu mniej lub bardziej utopijnych form rządzenia. Powstał szereg monarchii i oligarchii, jak technokratyczny rząd Sodomii, lecz w większości kolonie rządziły się demokratycznie. Ziemi było wszystko jedno kto rządzi, jak długo nowo obrana władza uznawała jej zwierzchnictwo. Lecz na tym wolność kolonistów się kończyła.
Od tej chwili nic już nie było takie, jak dawniej.
Zaczęły powstawać bariery. Najpierw te łagodne – wysokie ceny biletów, zakazy prawne, służba graniczna. Potem zaczęto kontrolować stacje, zamieniając je w jedyne drzwi na planetę. Wreszcie sięgnięto po lokalizatory. Gdy powstała pierwsza bariera, zatrudnienie w Układzie sięgało stu procent, lecz nauka nie stała w miejscu. Roboty stawały się inteligentniejsze, zręczniejsze, sprawniejsze; zaczęły wypierać ludzi. Automatyzacja uczyniła kolejny krok naprzód. Główny rynek zbytu znajdował się na zewnątrz Układu, więc lokalne bezrobocie przestało mieć znaczenie ekonomiczne, ograniczając się jedynie do społecznego. Drastycznie wzrosło, niemal z dekady na dekadę, zamieniając Układ w to, czym był obecnie – w rachunek wystawiony potomkom przez historię za krótkowzroczne decyzje przodków. Teoretycznie nawet dzisiaj można było odlecieć z Układu, i to całkowicie legalnie. Bilety na takie podróże, w jedną czy obie strony, były do kupienia w wolnej sprzedaży. Lecz co z tego, skoro każdy kosztował więcej niż przeciętny człowiek spodziewał się zarobić przez całe swoje życie? Ci, których było na nie stać byli tak bogaci, że nawet nie myśleli o opuszczeniu Układu.

Mruknięcie i przeraźliwe sapnięcie ogłuszyły Arto. Wyrwał słuchawkę z ucha i zaczął masować je dłonią. Hałas sprawił mu prawdziwy ból. Niemal przestał słyszeć na lewe ucho.
Kotka zeskoczyła na łóżko.
– Lili, ciszej! – syknął szeptem. – Ja przez ciebie ogłuchnę!
Kotka zmrużyła oczy. Polizała tylną łapę, zeskoczyła z łóżka i położyła się na nieaktywnym panelu projektora. Zaczęła się tam kłaść, gdy była mała. Lubiła słabe ciepło, wydzielane przez panel podczas pracy.
Arto kilka razy uderzył dłonią w ucho. Nie ogłuchł, lecz by dalej słuchać rozmowę, musiał przełożyć słuchawkę do drugiego ucha.
– …nie staramy się powstrzymywać kolejnej fali emigracji, pani Waspers – mówił wyjaśniający głos Halla. – My się chcemy przygotować. Wiemy co znaczą miliardy ludzi napływających w poszukiwaniu nowego życia. Podczas Pierwszej Fali wraz z nimi napływał sprzęt. Tak samo na początku Drugiej Fali, gdy rządy Ziemi, Marsa, Związek Jowiszowy, niepodległe miasta Wenus i Sojusz Saturna były od siebie niezależne i zbijały miliony na wyposażaniu i wysyłaniu kolonistów. Wtedy koloniści mieli dość impulsów, by inwestować w swoją przyszłość, lecz pod koniec przybywali do nas już tylko biedni, niewykształceni ludzie, z gołymi rękoma, chęcią do pracy i nadzieją na lepsze życie. Tym razem byłoby tak samo. To nie tylko pogrążyłoby Ziemię i Układ, ale nas wszystkich. To byłaby katastrofa dla całego naszego gatunku.
– Od kiedy to wolność jest katastrofą? – oburzył się ojciec.
– Od kiedy nas nie stać, by ją zapewnić. Ludzie by uciekli. Układ straciłby moc produkcyjną, lecz zatrzymałby niezbędne dla naszego przetrwania technologie. Zostalibyśmy sami przeciwko hordom nędzarzy! Nie mamy zbiorników, musimy uprawiać ziemię. Takimi metodami nie zdołalibyśmy wykarmić tylu ludzi. Już pod koniec Drugiej Fali na planetach Wewnętrza panowała nędza. Dla ich dobra, musimy ich powstrzymać, przez jakiś czas.
– Kolonie naprawdę są tak zatłoczone? – spytała matka.
– Stłoczone, tak bym to nazwał. Kontrolując technologię, Ziemia zmusza nas do życia w wielkich miastach. Nie pozwala na zagospodarowanie planety, nie mówiąc o układzie planetarnym. Tylko na Ziemi żyje ponad trzydzieści miliardów ludzi, lecz najbardziej zaludniona kolonia liczy sobie niewiele ponad sto milionów obywateli. Układ mądrze zrobił, jednocząc się przeciwko kolejnej Fali Emigracji. Podróże międzygwiezdne stały się zbyt tanie. Bez jedności nie dałoby się ich kontrolować.
Trzydzieści miliardów… Arto słyszał, że Ziemia z powodzeniem pomieściłaby znacznie więcej, lecz znaczną część jej powierzchni zajmowały na wpół automatyczne fabryki. Przypomniał sobie WIR. Na dole było niemal tak samo ciasno, jak tutaj.
– Tylko że rząd nie poprzestał na tym – zauważył ojciec. – Zaczął także kontrolować przepływ towaru.
– To gwiaździście łatwiejsze od zamknięcia wszystkich kolonii, jak zrobili to z Układem – znowu gość. – O wiele łatwiej jest zamknąć jeden, najważniejszy układ planetarny i za jego pomocą trzymać kolonie za gardło niż pilnować wszystkich ludzi na wszystkich światach. Ziemia woli się zadowalać Prawami Kolonialnymi. U was już od Pierwszej Fali istniał złożony system kontroli migracji. Wystarczyło go rozbudować.
– Taki układ nie jest stabilny – zauważył ojciec. – Istnieją granice ludzkiej tolerancji. Panie Hall, powiem szczerze. Nie wierzę, aby to wszystko przetrwało kolejne dwieście lat.
– Nie pan jeden tak uważa. Każdy, kto jest świadomy polityki Ziemi nie ma wątpliwości czym się to skończy. To taniec na włóknie. Po jednej stronie czeka rewolucja w Układzie, a po drugiej bunt wśród kolonii. Jeden fałszywy krok oznacza koniec Rządu i dominacji Układu nad ludzkością. Niech pan spróbuje zmusić dorosłych ludzi do wszczepienia lokalizatorów, a będzie pan miał tu rewolucję. Dlatego istnieją luki, wentyle bezpieczeństwa, które pozwalają wam jakoś żyć, nie myśląc o całej tej maszynerii. My wykorzystujemy te luki. Staramy się przygotować na nadchodzący upadek, lecz nasze przygotowania potrwają bardzo długo.
– Właśnie. Usłyszeliśmy wiele, poza tym jednym. Dlaczego my i… za jaką cenę? – w głosie ojca brzmiała nieskrywana obawa.
– Nie chcemy niczego wielkiego. Pewne kolonie mają plan, bardzo ważny dla przyszłości całego naszego gatunku – głos spoważniał, stwardniał. – Potrzebujemy specjalistów, by na czas odbudować to, co tutaj wkrótce legnie w gruzach. Głupotą było uzależnienie istnienia całej ludzkości od jednego układu planetarnego. My naprawiamy tę głupotę. Jest subtelna różnica między kontrolowaniem czegoś, a całkowitym panowaniem. Ziemia nie traktuje kontroli jako celu samego w sobie, raczej jako narzędzie do dominacji. Gdy straci kontrolę, straci też nad nami panowanie.
Arto nadstawił ucha. To było to, co chciał usłyszeć. Rodzice byli potrzebni w koloniach! Co więcej, kolonie oferowały im to, o co tutaj było tak trudno. Dawały im pracę.
Oczywiście, pomyślał ze smutkiem, nie potrzebowali dzieci. Mają za dużo ludzi, a zbyt mało sprzętu, by się rozwijać. Nie zechcą ryzykować wyciągnięcia go ze stacji.
– Mówi pan Ziemia, panie Hall – zauważyła matka – a nie Układ.
– Sama pani wie kto naprawdę o wszystkim decyduje. Tylko w teorii Ziemia jest równorzędnym partnerem Wspólnoty Słonecznej. W praktyce to ona narzuciła Prawa Emigracyjne i wymusiła akceptację Praw Kolonialnych. Rząd Układu i jego Rada jest tylko marionetką Ziemi.
– Panie Hall – drżącym głosem odezwał się ojciec. – Jeśli nas stąd wywieziecie, zbuduję tyle reaktorów, ile dam radę.
– Wiemy to, panie Wilan – głos gościa wciąż wydawał się chłodny, pozbawiony emocji. – Dlatego was wybraliśmy. Lecz nie po to, byście państwo robili to, co potraficie, lecz nauczyli tego innych. Zanim posuniemy się dalej, chcę by zrozumieli państwo jeszcze jedną rzecz. To wszystko wiąże się z ogromnym ryzykiem, dla nas i dla was. Mamy bardzo ograniczoną liczbę miejsc. Nie będę ukrywał, nie jesteśmy organizacją dobroczynną, jak ruchy na rzecz Otwartego Kosmosu. To rodzaj umowy. Gdy wykształcą państwo studentów, będziecie wolni od zobowiązań. Jeśli zechcecie kontynuować pracę, z radością ją wam damy. Wierzymy w waszą dobrą wolę współpracy. Jeśli zdecydujecie się zrezygnować, wciąż…
– Obiecuję i słowa dotrzymam – ojciec przerywał mu w pół słowa. – Mogę nawet podpisać umowę.
– Rozumiemy wagę waszego zamierzenia – dodała matka. – Praca, dla mnie…
Rodzice zapewniali gościa o swojej lojalności, a Arto znowu poczuł smutek. Nie dlatego, że się rozczarował. Już dawno przyzwyczaił się do myśli, że zostanie. Słowa Halla na krótko dały mu nadzieję, lecz równie szybko ją rozwiały. Przecież, gdyby było miejsce dla niego, ojciec nie kazałby mu iść do pokoju. Pozwoliłby rozmawiać…
– Nie o to chodzi. Gdyby były jakiekolwiek wątpliwości co do państwa intencji, propozycja nie zostałaby złożona. Dużo ryzykujemy, więc nasza kontrola też jest dokładna. Jakiekolwiek podejrzenia…
– Rozumiem, rozumiem – zapewnił ojciec. – Więc oczekujecie, że wszystko będzie wyglądać normalnie, aż do czasu gdy…? – urwał.
– To jest niezbędne – potwierdzenie było bardzo stanowcze. – Musimy zsynchronizować działania wielu grup, a każda z nich składa się z wielu osób. Jeśli choć jedna zwróci na siebie uwagę Kosy, może to narazić nie tylko grupę, lecz cały projekt. Gdy się zgodzicie, będziecie musieli zacząć bardzo uważać na wszystko, co robicie. Gramy o bardzo wysoką stawkę.
Najwyższą, pomyślał Arto. Nagroda jest bezcenna, lecz kara… Za próbę ucieczki rodzice od razu pójdą do kopalni. Wszystko co mają zostanie skasowane.
Nie musiał tam być, by wiedzieć jak to wygląda. Praca do granic wytrzymałości i pogarda strażników. Kopalniaki. Kopalniane głupki… Praca w kopalni nie wymagała bystrego umysłu. Kiedyś pracowali tam niezbyt inteligentni robotnicy fizyczni, w poszukiwaniu pracy przemierzający cały Układ. Dziś trafiali tam wszyscy, którzy złamali prawo, nie tylko prawdziwi przestępcy, lecz powiedzenie pozostało.
– Oczywiście. Życie w naszych warunkach też czegoś uczy, panie Hall…
– Proszę, Wilan. Nie panie Hall. Po prostu Zefred. Zef. Skoro już mamy za sobą tę część, nazwałbym to, właściwego interesu, powinniśmy zostawić ten oficjalny ton.
– Dobrze, panie… Zefred. Nie wiem czy… Jak ma się pański strój do bezpieczeństwa operacji?
– Urodziłem się w Układzie, na tej stacji, Wil. Dla mnie od jej opuszczenia minęło ledwie parę lat. Komputer wciąż ma mnie w pamięci. Dopóki ktoś nie zauważy, że wróciłem, w co wątpię, będzie widział we mnie zwykłego cywila. Gorzej gdy coś zwróci jego uwagę, lecz póki nikt się tego nie czepi…
– A kamuflaż optyczny…? – spytała matka.
– Łatwo go wykryć. Emisja energii przyciągnęłaby uwagę automatów.
– Zastanawiam się… czy nie przysłał was Absolom? – stwierdził nagle ojciec.
Przez krótką chwilę panowała cisza.
– Nie. Koloniści stamtąd są, można powiedzieć, bardzo niechętnie widziani w Układzie.
– A wielu… jest stąd?
– Tylko ja i dwóch innych. Proszę zrozumieć, stąd trudno się wyrwać, a jak już się uda, nikt nie chce wracać. Lecz my wiemy jak wygląda tu życie. Wielu z nas robi to ze zwykłej sympatii. Nie każdy myśli tak trzeźwo jak ja, lecz tu nie ma miejsca na emocje.
– I… Absolom nie ma z tym nic wspólnego?
– Wspiera nasze starania, pośrednio – po raz pierwszy w głosie gościa Arto usłyszał wahanie. – Status kolonii jest niepewny, władze wolą nie drażnić Ziemi. Ale są inne kolonie, które widzą swoją przyszłość inaczej niż Ziemia. Które dążą do tego, bardzo powoli, by stać się niezależne i niepodległe. To… zwykła ludzka natura. Ruchy na rzecz Otwartego Kosmosu wyrastają z samego jej wnętrza.
– Ile to już trwa? To nie jest wasza pierwsza próba?
– Robiliśmy to już kilka razy. Nie spodziewam się, by Ziemia się tym chwaliła. Zaczęliśmy gdy sto lat temu zaczęto ograniczać przyjęcia studentów spoza Układu. Wtedy były to pojedyncze osoby, złapane w ostatniej chwili. Lecz gdy dwadzieścia lat temu Ziemia ogłosiła, że tylko Zewnętrzniacy, którzy zrzekną się statusu kolonisty mają prawo studiować w Układzie, musieliśmy zareagować bardziej stanowczo. Nowe zarządzenie sprowadzało się do tego, że można było studiować tylko gdy pozwoliło się zniewolić, jak ci, którzy się tu urodzili.
– Jak my.
– Niestety.
– A Sodomia?
– Sodomia?
– To przecież ośrodek naukowy. No i są inne stacje badawcze…
– …tylko tam nie uczą studentów. Każdy taki ośrodek jest pod ścisłą kontrolą Floty. Naukowców mamy pełno, brakuje nam inżynierów. Co nam po teoretykach zdolnych opisać zasadę działania reaktora? Potrzebujemy kogoś, kto go zbuduje.
– Rozumiem…
Znów chwila ciszy. Tym razem ciszy pełnej napięcia.
– Zapewne będziecie mieli do mnie jeszcze wiele pytań – powiedział gość – lecz póki co…
Gość zamierzał wyjść. Arto postanowił, że musi go zobaczyć. Wyrwał słuchawkę z ucha i szybko otworzył drzwi, by zdążyć przed rodzicami. Ktoś, kto potrafił modulować głos na pewno usłyszałby szczęk zamka. Zostawił drzwi otwarte, zakradł się do schodów i położył na podłodze. Światło było zgaszone. Skrył się tak, by pozostać w ukryciu nawet gdy się zapali.
Drzwi na dole otworzyły się. Arto lekko wychylił głowę, w napięciu czekając aż gość pojawi się w korytarzyku. Rodzice odprowadzali go w milczeniu, po ciemku. Arto tylko na moment dostrzegł jego twarz. Nawet się nie zdumiał. Zbyt był pewien tego, co zobaczy.
To był ten sam człowiek, który go śledził i obserwował. Człowiek od kartki. Jeśli to, co mówił im na dole było prawdą, był gotów przed nim klęczeć. Lecz to nie wyjaśniało, dlaczego go śledził. Jeśli myślisz, że coś komuś powiem, pomyślał, to nie wiesz o mnie niczego.
Kolonista powiedział coś cicho do ojca. Podszedł do drzwi i nagle, niby zupełnie od niechcenia, rzucił spojrzenie w górę schodów. Spojrzenie było szybkie, lecz spoczęło dokładnie na Arto, jakby wiedział, że tam jest i chciał się tylko upewnić. Odwrócił się równie szybko i wyszedł z domu. Rodzice zamknęli za nim drzwi.
Czy nieznajomy naprawdę go widział? Czy mógł go dostrzec w ciemności?
Cofnął się i po cichu wrócił do pokoju.

Mijały minuty, a on siedział i myślał. Kolonista coś planował. Wiedział więcej niż mówił, to Arto rozumiał, lecz czego chciał od niego? Po co zadał sobie trud obserwując go i zbierając informacje tak dokładne, że wiedział aż tyle? Czuł się przez to nagi, jakby Zefred przejrzał jego umysł na wylot, wybierając sobie to, co mu się przyda, a co nie.
Czuł się… Właśnie tak, czuł się manipulowany. Tylko że dotąd to on manipulował innymi…
To nic. Dopóki to miało służyć rodzicom, nie miał nic przeciwko. Pomylił się. To nie statek ojca miał posłużyć do ucieczki, lecz nie rozumiał po co ojcu były potrzebne komory. Nieważne. Jest inny statek, a ten nieznajomy kolonista przyleciał, by wszystko przygotować. Tylko… czy na pewno nie chce po prostu wciągnąć rodziców w pułapkę?
Przypomniał sobie karteczkę, leżącą w szafce, w bezpiecznej skrytce. Gdyby tego chciał, mógłby to zrobić już dawno. O rodzicach musiał wiedzieć równie dużo co o nim. Ich łatwiej było obserwować, nie byli tacy czujni. Czy mając Arto w garści nie zechce ich szantażować, by wymóc wypełnienie umowy? Kolonista musiał wiedzieć o szkole – dość, by kontrolować go tą wiedzą, sprawić, by nakłonił rodziców do wyjazdu. Kolonista nie wiedział pewnie, że gotów był to zrobić i bez szantażu. Przecież nie czytał w jego mózgu.
A może?
Nie! Skarcił się za tak głupie myśli. Skanowanie wymagało unieruchomienia i wprowadzenia człowieka w odpowiedni stan umysłu. Wiedziałby, że jest skanowany, nie wierzył, by dało się to zrobić tak, by nic nie zauważył. Jakby się nie głowił, dochodził tylko do jednego, bardzo niewygodnego wniosku. Musiał zaufać koloniście. Za wszelką cenę musiał dotrwać chwili, gdy rodzice opuszczą stację. Postanowił działać, i to działać ostro.
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.