AK: Takie sformułowania: „świat mi się rozrasta”, „bohater uciekający na wolność” – wielu autorów tak mówi, personifikując wytwory swojej wyobraźni. Pewnie w samotności nie raz rozmawiałeś ze swoimi bohaterami? MW: Wierz mi lub nie, ale ani razu. Naprawdę nikogo nie personifikuję – jestem z natury praktycznym człowiekiem i dobrze wiem, że to wszystko nieprawda. Tylko że ludzka wyobraźnia jest nieco samoistnym tworem – budujemy na przykład postać Nzalana, który w naszym zamierzeniu ma być tylko pionkiem, a on w odbiorze niezależnie od autorskich intencji staje się poważniejszą personą. Cóż więc zrobić? Żeby uczciwie odpowiedzieć na pytanie, niekiedy trzeba uznać swoje postaci za niezależne byty. To zresztą jedna z piękniejszych i niekiedy dramatyczniejszych stron książek i pisarstwa, że autor pisze je po swojemu, a czytelnik czyta po swojemu. AK: Kiedy najlepiej wymyśla Ci się takie dziwy jak nekromanta i jego eksperymenty (człowiek o dwóch mózgach) czy człowiek w brzuchu konia? MW: Ha, czy to takie dziwa? Historia z człowiekiem w brzuchu konia jest ponoć jak najbardziej autentyczna. Opowiedział mi o niej ładnych parę lat temu Węgier-polonista, który tłumaczył moje opowiadania z „Uda Pani Nocy”. Mimo humanistycznego wykształcenia był to taki typowy „chłopak z dzielnicy”, jak wielu z jego stron pałający silną niechęcią do Romów. Według niego kiedyś właśnie jeden z nich zabił swojego wroga, węgierskiego rolnika, i zaszył zwłoki w końskim brzuchu. A potem, podobnie jak kupiec Tayno z mojego opowiadania, płakał rzewnymi łzami, że koń mu zdechł. Tak więc tej historii nie wymyśliłem, a jedynie przechowałem ją w pamięci. Jednak inne „dziwy” to zwykle efekty osobliwych zwarć w mojej głowie, które powstają, gdy np. jadę rowerem i choćbym bardzo chciał, nie mogę wtedy ani pisać, ani czytać, ani redagować, lub gdy kątem ucha czy oka wyłowię z mediów jakąś pozornie nieprzydatną informację. Dwie głowy, w zasadzie dwa mózgi… O ile pamiętam, wzięły się z filmu dokumentalnego o bliźniaczkach syjamskich wyglądających niemal zupełnie jak jedna dwugłowa dziewczynka. Co oczywiste dla każdego, kto ma rodzeństwo, one nieraz się kłóciły, jednak to przecież rzecz niezwykła z punktu widzenia większości z nas, odruchowo skłonnych uważać je za pojedynczą istotę. Swoją drogą, czy to nie zastanawiające, że nasze rozumienie tego, kim jest pojedynczy człowiek, idzie od stóp do głowy, a nie odwrotnie? AK: Bliźniaczki, bliźniaczkami, ale u Ciebie opis owego mózgu jest dość naturalistyczny… MW: Naprawdę? Zależało mi, aby nie mówiąc za dużo, bez opisów na pół strony, osiągnąć właśnie takie wrażenie. Tu przyznam, że staram się traktować pisanie jako bardzo poważną łamigłówkę. Niedawno znajomy opowiadał mi o ciekawym eksperymencie czytelniczym: położył obok siebie opisy pojedynków Dumasa, Sienkiewicza i Sapkowskiego, pytając sam siebie, który wygra wrażeniowo. Dumas przegrał od razu, bo był papierowy, czysto konwencjonalny. Sapkowski był nadzwyczaj precyzyjny, niemniej niejasny, bo nasycony czysto szermierczym, fachowym słownictwem, którego się nie czuje. Natomiast Sienkiewicz wcale nie rozpisał walki na kroki i pchnięcia, tylko zagrał na wrażeniu za pomocą porównań, że „skoczył jak jastrząb”, „umknął jak wiatr”, a tylko jedno jedyne decydujące pchnięcie opisał dokładniej. No i co z tego, że szermierz powie: „No dobra, ale jak ta walka konkretnie wyglądała?”. Nieważne, o to niech się martwi reżyser od ekranizacji! Dla czytelnika ważniejsze jest, co on w tej walce poczuł. No, chyba że czytelnik jest maniakalnym erpegowcem i wymaga daleko idących konkretów. Ja nie jestem, dlatego staram się grać wrażeniem, półsłówkami… Mam świadomość, że nie zawsze to wychodzi, ale skoro Ty poczułaś lepkość i oślizgłość – mimo że o tym mózgu i całej głowie było nie więcej jak pięć-siedem kilkuzdaniowych „wejść antenowych” rozsianych na pięćdziesięciu stronach opowiadania – to mam powody do zadowolenia. AK: Momentami „Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża” przypomina makabrę, a czasami barokowy koncept. Celowo? MW: Ha, jakże się cieszę, że to widać! Myślę, że koncept to dobre słowo, bo koncepty są tu nawet dwa. Pierwszy łatwo zauważalny – że wszystko dzieje się w jednym mieście, Molku, stolicy Pobrzeża, że poszczególne opowiadania zazębiają się postaciami jak trybiki, no i te drobne wstępiki rysujące tło. Uważałem to za najlepszy patent na zbiór opowiadań, którego głównym bohaterem nie będzie człowiek, ale miasto. A drugi koncept nieco inny – chciałem, aby mimo tego powiązania był to zbiór opowiadań różniących się klimatem, wymową, konwencją. Zależało mi, aby w pierwszej książce fantastycznej pokazać świat Aytlanu i Pobrzeża z różnych stron. Może to jakieś dziwactwo, ale przeszkadzałoby mi, gdybym przedstawił się czytelnikom jako „ten, co pisze o nekromancie Nzalanie” czy „ten, co pisze o wężu Marlu”. Rzecz jasna, nie zamierzam ograniczać moich tekstów tylko do tego, ale na początek dążyłem do etykietki „tego, co pisze o Molku”, co podobno się udało. No i właśnie stąd ta różnorodność – detektywistyczne opowiadania o Marlu i Kannabim, klimatyczne o Przeklętniku, bosko-ludzkie o Pomorze i umierającym namiestniku Quotlinie, a do tego wszystkiego przaśna i żartobliwa historyjka o myśliwym Toriku i gnomie. Makabra zaś musiała się pojawić właśnie jako jedna z odsłon tej różnorodności. Faktycznie, Molk to nie miejsce, gdzie można znaleźć ładne krajobrazy, ale przecież prócz zdechłych koni, obciętych głów i odsłoniętych mózgów pojawiły się tam elementy, powiedzmy, cieplejsze i bardziej refleksyjne. Jak to w życiu. AK: Skoro jesteś „piszącym o Molku” w pierwszej kolejności, to serca samego miasta nie powinno być trochę więcej? Ulic, ludzi, gwaru, może smrodu i straganów? MW: To kwestia gustu. Być może powinno i jeśli tak mówisz, mnie pozostaje tylko przyjąć to do wiadomości i następnym razem przemyśleć, czy pewnych rzeczy nie byłoby warto opisać inaczej. Klient ma zawsze rację – to dobra zasada nie tylko kupców, ale i pisarzy [śmiech]. Natomiast ze swojej strony mogę powiedzieć tylko tyle, że opowiadanie i powieść rządzą się nieco innymi prawami. Stąd faktycznie w „Tfu, pluje Chlu!” fragmenty czysto klimatotwórcze są w większości opowiadań dość krótkie i zdominowane przez działania bohaterów. Natomiast już w „Wężu Marlu” jest nieco inaczej – tu czytelnik znajdzie wręcz całe podrozdziały, gdzie istotą sprawy jest zbudowanie klimatu. Zwłaszcza w drugim tomie, który jest jeszcze w fazie obróbki, miłośnicy smrodliwych uliczek Molku znajdą coś dla siebie, bo będzie tam się dział cały rozdział. AK: Koncept, makabra, ale też gawęda. Zarówno „Tfu…” jak i „Wąż Marlo” przypominają klimatem konwencję bajarską. Trudno było utrzymać taką stylistykę? MW: Nie, nie bardzo trudno, bo to przecież konwencja dość oczywista. Nie ma co udawać, że opowiadam prawdziwe historie, bajam przecież. Znacznie bardziej męczę się, tworząc poczciwą, zwyczajną narrację w stylu „tymczasem X wsiadł na konia i po kilku godzinach forsownej jazdy dotarł do…”, bo sam się przy tym nudzę i muszę wymyślać najróżniejsze sztuczki, żeby nie zanudzić czytelnika. Powiem więcej – w pierwszym zamyśle „Wąż Marlo” cały miał być gawędą głównego bohatera, oczywiście w pierwszej osobie. Zrezygnowałem jednak z dwóch przyczyn – wtedy książka stałaby się zbyt podobna do zbliżonej tematycznie „skrytobójczej” trylogii Robin Hoob oraz nie dałaby możliwości pokazania Marla z różnych punktów widzenia. Bo właśnie różne punkty widzenia to kolejny bardzo naturalny sposób poznawania i pokazywania bogactwa świata. Siedzi sobie przy piwie kilku kamratów i jeden opowiada o jakichś przygodach. A nagle podrywa się drugi: „Zaraz, zaraz, przecież i ja tam byłem i wszystko wyglądało zupełnie inaczej!”. Naprawdę warto wsłuchiwać się w to, jakimi torami podąża nasza naturalna komunikacja i brać z niej przykład. O ile oczywiście jest to komunikacja, a nie tylko „cze, no, no, no, nie, no weź!, eee, nara!”. Od naśladowania takich rzeczy jest Dorota Masłowska, a ja ani myślę wchodzić jej w paradę [śmiech]. Romuald Pawlak – pisarz: Powiedziałbym, że spotkałem Marcina, ale to on brutalnie pewnego dnia wkroczył w moje życie. – Będę redagować pańską książkę – powiedział. I wyciągnął rewolwer. – Ale wolę pana zastrzelić, a potem zająć się własną powieścią… AK: Pisarz kontra redaktor – jak Ci się redaguje innych autorów? MW: Dlaczego kontra? Te dwa zawody mają więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać, bo redaktor nie jest przecież kimś, kto poprawia wyłącznie oczywiste błędy – to robi korektor. Jest raczej lekarzem tekstu i to często bardziej nanochirurgiem niż typem od amputowania kończyn. Dobra redakcja jest niemal artystyczną pracą – jak nie zmieniając stylu autora, jego porządku świata, pomóc mu w tym ostatnim podejściu wydobyć maksymalną jakość, do jakiej jego tekst jest zdolny. Lub może inaczej – nie tyle nawet pomóc autorowi, co tekstowi, gdyż, pozostając przy porównaniach lekarskich, redaktor nazbyt przejmujący się komfortem psychicznym pisarza przypominałby pediatrę, który bardziej interesuje się matką niż dzieckiem. I teraz tak: jeśli pisarz, z którym współpracuję, jest dobrą matką, czyli taką, której zależy na dziecku – wszystko toczy się co najmniej dobrze. Jeśli ważniejsze są dla niego własne ambicje – to w ogóle nie jest współpraca, tylko absurdalna walka: „Panie Autorze, tu trzeba skreślić przecinek. – Co? To mój przecinek, to mój natchniony przecinek!”. Zdarzają się też takie matki, którym nie zależy, bo najchętniej spłodziłyby już kolejnego potomka. To nie oznacza koniecznie złej współpracy, ale jest… smutno. Małgorzata Pacholczyk – tłumacz: Marcina poznałam w pracy. Zostałam przyjęta na próbę do Wydawnictwa Paweł Skokowski, które zajmuje się wyłącznie książkami dla dzieci. Jestem tłumaczem języka francuskiego, więc moim zadaniem było przetłumaczenie paru kawałków, a Marcin jako redaktor miał mnie oceniać i stwierdzić, czy się w ogóle do czegoś nadaję. Polubiliśmy się. Marcin potrafi przyznać się do błędu. Kiedyś poprawił mi w słowniku dla dzieci hasło o czosnku, bo myślał, że ta jadalna część jest na tym zielonym u góry. Dał się przekonać, że jednak pod ziemią, jak u cebuli. MW: Kiedy dziewięć lat temu zacząłem pracować jako redaktor, na nowo poznałem takie zjawisko jak książka, z zupełnie innej perspektywy. Poznałem też praktycznie, co znaczy bardzo mądra maksyma, że sztuka pisania jest w istocie sztuką skreślania. To pomogło mi też nabrać dystansu do samego siebie. W końcu dla czytelnika ważniejszy jest tekst niż autor, prawda? AK: Prawda, choć nie ukrywajmy, że czytelnicy często zastanawiają się, kto też wystukał tyle tych literek, albo co też autorowi siedzi w głowie, co lubi, czego się boi, jakie ma sny. Ludzie są ciekawi, chcieliby wejść do głowy autora i się trochę porozglądać. MW: Oczywiście, to zrozumiałe, mnie również ciekawiło nieraz, kim jest ten człowiek, który napisał tę czy inną książkę. Tylko w wielu wypadkach doznałem potwornego rozczarowania! W książce dobro i piękno – a autor drań i psychopata. W książce przygody i dziwy – a autor typowy profesor, który mało się ruszał ze swojego gabinetu. Po iluś tego typu zdziwieniach doszedłem do wniosku, że pisarz nie jest Dodą Elektrodą i to, jak wygląda lub co robi prywatnie, naprawdę nie ma większego wpływu na jego książki. Dlatego też rozumiem autorów, którzy chowają się głęboko za swoją twórczością i programowo nie spotykają się z czytelnikami ani nie udzielają wywiadów. Rozumiem, jednak uważam, że to przesada. Sam jestem dostępny dla wszystkich czytelników – każdy może wejść na moją stronę WWW i napisać do mnie e-mail, a mnie nie zdarzyło się jeszcze nie odpowiedzieć. Ale naprawdę nie uważam, abym jako człowiek na tyle odbiegał od średniej, żeby stać się atrakcją. Staram się pisać coraz lepsze książki – o to najbardziej mi chodzi. Sławek Łukasiewicz: Lublin, miasto trochę z mgły, trochę z wódczanego i kloacznego Wschodu, trochę z kościelnej pruderii, a do tego miasto tylu uniwersytetów, że chyba nawet władza ludowa nie wiedziała ile ich było. AK: Pomówmy trochę o Twojej fascynacji Lublinem. W audycji Radia Lublin zapowiadałeś, że napiszesz coś o Widzącym z Lublina… Co to będzie? MW: Nie jestem co prawda lublinianinem z dziada pradziada, ale moja rodzina od co najmniej kilku pokoleń mieszka na Lubelszczyźnie. No, a ja sam urodziłem się w tym mieście, wychowałem i nie opuszczałem go nigdy na dłużej niż kilka tygodni. Początkowo wydawało mi się to przekleństwem: „Ach, te Krakowy, Warszawy, Nowe Jorki…”, ale zacząłem stopniowo odkrywać do dziś mało wyeksponowaną oryginalność tego miasta. Fakt, to nie jest miejsce na wielkie interesy i wielkie kariery. Wisi nad Lublinem jakiś opar tymczasowości – tu wielu ludzi przyjeżdża na studia, by – jeśli się uda – pojechać dalej, do Warszawy, a jak się nie uda – z podkulonym ogonem wrócić w rodzinne strony. I było tak od wieków. Niemniej ci wszyscy ludzie, którzy tu przyjeżdżali i stąd uciekali, pozostawiali mnóstwo śladów. Gdy zacząć ich szukać, robi się ciekawie. Bo mało kto wie na przykład, że właśnie to było jedno z miejsc, gdzie rodziła się awangarda literacka 20-lecia międzywojennego, tutejsi młodzi poeci mieli kłopoty z władzami za swe „satanistyczne” praktyki (chodziło o tytuł pisma „Lucyfer” i nocne popijawy przy świecach), co ponoć obiło się echem nawet w amerykańskiej prasie. W Lublinie również powstały „barykady” – jedno z najciekawszych lewackich czasopism lat 30. Ponieważ jego twórca naiwnie wierzył, że komunizm i literacka awangarda to intelektualne bliźnięta, wszystko tam było pisanie ciurkiem, bez akapitów, małymi literami i prawie bez znaków interpunkcyjnych. Twórcą tym – to też smaczek – był Józef Łobodowski, poeta i bokser, który najpierw zasłynął jako autor wierszy propiłsudczykowskich, potem miał kłopoty z cenzurą i policją jako komunista, by w końcu po II wojnie zostać emigrantem politycznym objętym w PRL zakazem druku. Tak mnie takie różne rzeczy wciągnęły, że Lublinowi poświęciłem pracę magisterską, parę opowiadań, ale przede wszystkim sporo czasu na czytanie tego, co napisali inni. Z kolei Widzącym z Lublina zaraził mnie najbardziej charyzmatyczny z moich profesorów na studiach, nieżyjący już Władysław Panas, który trafił tu przed laty wyrzucony za politykę z macierzystej uczelni. Początkowo – jak mówił – traktował ten Lublin jak jakąś zsyłkę na Syberię, ale z czasem się zaraził. Widzący z Lublina to przydomek najsłynniejszego z tutejszych Żydów, wielkiego cadyka żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. Miał on ponoć ten dar od Najwyższego, że widział dokładnie wszystko, co działo się na Ziemi. Zmęczony tym miał prosić Boga, aby zdjął z niego ten ciężar, i Bóg sprawił, że odtąd cadyk widział wszystko dobrze tylko na sto mil, a resztę już niewyraźnie… Ta historia, w którą święcie wierzyli pobożni chasydzi, dobrze oddaje, kim dla nich był. A z drugiej strony konserwatywni Żydzi uważali go za alkoholika i szarlatana. Z tego właśnie spięcia rodzi się materiał na powieść historyczno-fantastyczną, do której powoli się przygotowuję. Romuald Pawlak: Jest coś, za co go szczególnie szanuję Marcina – że poza wszystkim jest świetnym człowiekiem, z poczuciem humoru i dystansem. Pewno dlatego myślę o nim nie „redaktor”, tylko „przyjaciel”. I tak pozostanie, póki nie nakarmi mną swoich żółwi. AK: „Żółwiem można sobie dobrze podjeść” jak pisał Pratchett, a skąd u Ciebie wzięły się żółwie? I czemu nie pies albo kot? MW: Jestem uczulony na sierść – to raz, przy psie trzeba rano wstawać – to dwa [śmiech]. A trzy – kiedyś miałem być biologiem, mniej więcej do połowy szkoły średniej. Przyroda zawsze mnie interesowała, ale najbardziej różne stwory zimnokrwiste, tak różne od nas. Stąd na przykład najrozmaitsze „robale” były moim ulubionym przedmiotem obserwacji od dziecka. Łapałem gąsienice, karmiłem, a one przekształcały się w motyle i wtedy je wypuszczałem. To trochę jak z fantasy – lubimy czytać o smokach lub orkach, bo jakże inne niż ludzie. Tak samo taki owad czy gad nie podlega uczłowieczeniu w najmniejszym stopniu, jest sobą. Żółwi jest u mnie w sumie pięć: dwa stepowe i trzy czerwonolice (wodne), i pomogły mi one przełamać stereotypy. Żółw teoretycznie powinien być powolny i melancholijny, prawda? Tymczasem przekonałem się, że jest to zwierzę nader asertywne, a co ciekawsze – każdy żółw ma nieco inny temperament. Jedna z wodnych żółwic jest na przykład straszną choleryczką – potwornie awanturuje się, kiedy uważa, że należy dać jej jeść, a gdy już dostanie, przeważnie wygląda to tak, że inne żółwie już jedzą, a ona nadal się awanturuje. Z kolei jej siostra, choć większa, na ogół jest bardzo ostrożna i spokojna. Za to gdy przychodzi okres godowy, właśnie ona przoduje w demolowaniu terrarium. Można powiedzieć, że dzięki tym stworom jestem lepiej przygotowany na ewentualne bliskie spotkanie trzeciego stopnia [śmiech]. AK: Bez wątpienia masz skąd czerpać inspiracje do książek! Dziękuję za rozmowę i trzymam kciuki za następne powieści. MW: Bardzo dziękuję i będę się starał!
Imię: Marcin Nazwisko: Wroński |