powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Więzień układu – część 8
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Gdy spadły bomby, skały podeszły do planety. Absolom to typowa kolonia. Jedno wielkie miasto, reszta planety to puszcza. Okręty wisiały nad kolonią, więc schronili się za planetą. Dowództwo na okrętach głowiło się, co tamci zamierzają zrobić, czy i czym będą atakować, czy tylko zrzucą zapasy. Wysłali swoich pilotów, tych maniaków, posłusznych ponad granice rozsądku, by ich przechwycili. Kapitanowie to przewidzieli. Już wcześniej sczepili skały w gwiazdę za pomocą lin cumowniczych, wystawiając na zewnątrz emitery.
– Gwiaździście trudny manewr – stwierdził Wilan.
– Na pewno nie było łatwo – zgodził się Dawt. – Ale… udało się. Co który myśliwiec próbował się zbliżyć, obracali gwiazdę i wysyłali ostrzegawczy impuls. Po mojemu powinni ich porozwalać, jeden po drugim, lecz oni tylko ich przeganiali, jakby wiedzieli, że potem je przejmą. Emiter ma większą moc i spójność wiązki niż jakakolwiek broń pokładowa, więc myśliwce nic im nie mogły zrobić, okrążały ich tylko z daleka. Wysyłanie rakiet było bez sensu, więc dowództwo postanowiło ruszyć okręty i zaatakować ich, czymkolwiek, choćby własnymi emiterami. Spotkali się nad planetą. Skały złamały swoją formację, odwróciły się rufą do przodu i zaszarżowały. Mieli przewagę ognia, w dodatku wychodzili szybko zza krzywizny planety. Gdy przelecieli przez pozycje Floty, okręty milczały. Nie zostały zniszczone, lecz ich kadłuby przypominały filtr.
Wilan słuchał z przejęciem, niczym dziecko. To było coś niewiarygodnego, o czym ludzie w Układzie bali się myśleć. A jednak się stało, a jednak…
– Stąd się wzięły okręty na Absolomie…
– Ano stąd. Nie były w stanie odlecieć ani podtrzymać życia załogi, lecz większość najważniejszych systemów ocalała. Koloniści zmusili je do kapitulacji i w kilka lat jakoś je połatali. Załoga nie wysadziła ich chyba tylko dlatego, że Flota wpadła w popłoch. Pozwoliła na ewakuację, lecz taki błąd popełnia się tylko raz. Absolom z pomocą dowiezionego złomu i części reaktorów okrętowych szybko stanął na nogi. Mają je tam teraz, pięć sprawnych, uzbrojonych okrętów wojennych, wszystko w rękach kolonistów! – Dawt się rozmarzył. – Aż chciałbym wejść na jeden taki… lecz Ziemia zbyt chętnie podsyła tam swoich sabotażystów. Koloniści nauczyli się jak być ostrożnym.
Nic dziwnego, że przemilczano całą sprawę. Coś takiego… to tłumaczyło wzmożoną aktywność Podziemia. Działali, bo poczuli nadzieję.
– Pięć okrętów to może dość, by się bronić – zauważył – lecz nie dość, by wygrać wojnę.
– Ale na początek, na początek to aż nadto! Na pewno się przydadzą. Może już teraz leci tam kolejna flotylla? Nie jestem na bieżąco.
– Ty? Macie na statku transmiter…
– Nie, nie rozumiesz. Transmiter nie działa w podświetlnej. Traci spójność z wiązką tachionów. Nadawać i odbierać możemy tylko poniżej dziesięciu procent C. Podczas lotu jesteśmy wyrwani z rzeczywistości. Dopiero teraz sprawdzamy co się dzieje.
– I?
– Wszędzie chaos, bałagan taki sam od lat, ale kupił nam czas na umocnienie pozycji. Stara doktryna Floty Obronnej, jeszcze z czasów, gdy była niepodległa i zarabiała na siebie konwojowaniem transportów, opierała się na grupach operacyjnych, działających w wyznaczonej im przestrzeni. To spadek po okresie, gdy wierzono w wojnę z Obcymi. Liczono, że w razie kontaktu i walki kilka okrętów zdoła uciec z ostrzeżeniem. Nad Absolomem Flota straciła całą grupę. Musiała działać szybko, nim cały rewir stanie w ogniu rebelii. Liczebność grupy była zbalansowana z liczebnością i rozmiarami pilnowanych kolonii. Niełatwo wysupłać Flocie okręty bez osłabiania innych rewirów, jeszcze trudniej sprowadzić je do celu. Teraz Flota jest w trakcie wprowadzania doktryny ściśle okupacyjnej. Wojskowe umysły zmieniają sposób myślenia dopiero, gdy jest to konieczne. Teraz, dla Ziemi, jest to konieczne.
– Inne kolonie nie próbują iść w ślady Absolomu?
– To było ze czterdzieści lat temu! – przypomniał Dawt. – Flota zdążyła poustawiać swoje okręty wszędzie tam, gdzie coś takiego mogłoby się powtórzyć. Oto jaką flotę obronną sobie wyhodowaliśmy, na własnej piersi, własnymi, kolonialnymi rękoma, przez te czterysta lat! – Dawt znowu się zdenerwował. – Ale to nie potrwa wiecznie. Pierwsza dziura już się pojawiła.
Dopiero pierwsza, pomyślał. Potrzeba by było takich ze sto, by Rząd zaczął się uginać, lecz jeśli to wszystko była prawda, zmiany już się dokonywały, na jego oczach.
To potrwa, wiedział to. Tkwił w tym po czubki uszu. Flota powstała dzięki takim ludziom jak on. Tak samo koloniści. Opłacali jej utrzymanie ze swoich podatków, wydobywali rzadkie metale potrzebne do ich urządzeń, zasilali te okręty i żywili ich załogi, bo tak im kazali. Wszyscy byli winni, wszyscy musieli to robić. Gdyby odmówili, znaleźliby się inni na ich miejsce. Podziemie próbowało rewolucji – i przegrało.
Wilan rzadko kiedy patrzył na swoją pracę w ten sposób – że ktoś i tak to zrobi – lecz czasem tak o tym myślał. Czy to miało być wytłumaczenie na to, że przykłada do tego rękę? Mało przekonujące, uznał, lecz z czegoś musiał utrzymywać rodzinę.
– A negocjacje?
– Trochę się ciągną, prawda? Absolom chce uzyskać gwarancję, że Ziemia nie zareaguje, gdy kolonia zacznie produkować własne okręty. Ziemia próbuje zyskać na czasie, ale nie może się wykręcać wiecznie. I bez jej zgody koloniści zaczną budować okręty, o ile już tego nie robią.
Kolonialne okręty wojenne? Taki wyścig zbrojeń z góry skazany był na porażkę. Koloniści musieli zdawać sobie z tego sprawę.
– Niby jak chcą to robić, bez dużych stoczni, bez przemysłu…?
– Na tym się nie znam – Dawt wzruszył ramionami. – Ja zacząłbym od małych kosmolotów obronnych, by zwolnić te duże z obowiązków utrzymania obrony. Czuję, że kiedyś im się przydadzą. Absolom chce czegoś więcej niż tylko uznania niepodległości. Chce, by Ziemia ją respektowała.
– Tylko dlatego, że zdobyli kilka okrętów? To śmieszne!
– Nie dla nas – Dawt obruszył się. – Ale okręty to nie wszystko. One tylko powstrzymują Flotę przed odwetem. Gdy doszło do bitwy, wiele kolonii pogrążyło się w zamieszkach. To bardzo pomogło Absolomowi. Nawet dziś kolonia ma zbyt szerokie poparcie, by Ziemia mogła je zlekceważyć. Inne kolonie mogą pozostawać pod rządami Ziemi, lecz wiedzą jak sprawić kłopoty. Żeby stworzyć grupę zdolną pokonać flotę Absolomu, Flota musiałaby pozostawić kilka światów bez opieki. Czym to się skończy, wiadomo – znowu pochylił się w jego stronę i bardziej ściszył głos. – Wil, tamto zdarzenie to niemal legenda, symbol walki o niepodległość kolonii! Teraz sprawa może przycichać, bo nic się nie dzieje, lecz nigdy nie wygaśnie. Ucz się z historii, Wil. Ona jest najlepszą nauczycielką.
– Lecz ma najgorszych uczniów – przypomniał. – Czy Absolom wspomaga nasze Podziemie?
– Nic mi o tym nie wiadomo – Dawt z dezaprobatą pokręcił głową. – Oficjalnie Absolom wspiera wyłącznie legalne organizacje Wolnego Kosmosu. Metody walki Podziemia… Nie dość, że są nieskuteczne, to jeszcze prowokują do odwetu. Rządowa propaganda wiedziałaby jak to wykorzystać. Prawda, Podziemie jest źródłem większości naszej wiedzy o ciemnych sprawkach Rządu, lecz… wcześniej przechodzi przez wielu pośredników. Bezpośrednie kontakty byłoby politycznie kłopotliwe. Absolom potrzebuje spokoju, by poukładać sprawy z Ziemią, zanim jakiemuś admirałowi strzeli coś do głowy.
Dawt miał rację. Rok bez kilku zamachów w Układzie był rokiem nienaturalnego spokoju. Gdyby któraś kolonia miała z tym coś wspólnego…
– Dobra, Absolom ma powody, by rozmawiać z Ziemią, lecz Ziemia…?
– Też ma swoje powody. Na Absolomie znajduje się baza przeładunkowo-remontowa zdolna obsłużyć nawet bardzo duże skały, a takich baz jest bardzo niewiele. W dodatku to duży punkt przeładunkowy na trasie do dziesiątek kolonii na Peryferiach, wraz z rozbudowaną infrastrukturą. Mówiłem, że Absolom był węzłem w sieci transportowej, prawda? – Wilan przytaknął. – Ten węzeł jest tak ważny, że nawet podczas bombardowania Flota nie ważyła się tknąć palcem czegokolwiek, co było z tą bazą związane. Wszystkie stacje orbitalne i doki pozostały nienaruszone. Odbudowa, przeorganizowanie szlaków… To zajęłoby dekady!
Transport między koloniami odbywał się wahadłowo, to wiedział każdy. Największe statki kursowały po stałych trasach, rozwożąc towary w gigantycznej Sztafecie, przypominającej system miotaczy w Układzie. Co by się stało, gdyby nagle jeden miotacz znikł z mapy połączeń? Stworzenie obejścia na międzygwiezdnych szlakach poszłoby w dekady, zburzyło rozkład połączeń w całym regionie, stworzyło opóźnienia nie do nadrobienia.
Czy gdyby Absolom nie był taki ważny, Flota działałaby tam inaczej? Wszystko mogłoby się skończyć po staremu – kolejny nic nie znaczący bunt… To, co pomogło kolonistom się obronić było tym, czego chciał Rząd.
– Absolom jest obłożony embargiem – przypomniał informację z wiadomości. – Pomińmy kwestię tego, jak zdoła je wytrzymać. Jaka kolonia w takich warunkach może działać jako węzeł transportowy?
– Delikatna sytuacja, prawda? Dlatego negocjacje tak się przeciągają. Żadna ze stron nie chce się poddać i każda ma dobre argumenty. W diabła kłopotów z tym wszystkim. Ziemia liczy, że wygra ekonomią, lecz marne ma na to szanse.
– Ja to widzę inaczej. Absolom to tylko kolonia, nawet jeśli ma rozbudowany przemysł. Nie zrobi wszystkiego sama, jest zależna od Ziemi. Niech sobie buduje okręty, i tak nie będzie miała skąd wziąć nowych reaktorów. Absolom walczy o pusty przepis!
Rząd mógł robić wiele rzeczy, lecz życie nauczyło Wilana jednego – zwykle nie kłamie, za to często mówi półprawdę lub pozostawia niedomówienia. Niby wychodzi na to samo, lecz istniała pewna subtelna różnica, którą potrafił dostrzec. Na przykład Absolom – jedna wielka półprawda, w dodatku bardzo subiektywna. Kolonia rządziła się sama lecz, czy tego chciała czy nie, wciąż była zależna od Ziemi, jej produkcji i dostaw – dość, by dla Rządu pozostać ledwie zbuntowaną kolonią. Pokrętna logika, lecz trudno było odmówić jej spójności.
– Tyle teoria – Dawt uśmiechnął się tajemniczo. – Nie byłem na Absolomie od ponad stu lat, wtedy wszystko było tam… normalnie, w nienormalnym znaczeniu tego słowa, lecz z tego, co słyszałem, życie w kolonii nie pogorszyło się od tego czasu nawet o grubość włókna.
– Przemytnicy?
– Przemytnicy, niezależni handlarze, czy, jak to nazywamy, międzysystemowe lądowania awaryjne… – Dawt puścił oko do Wilana. – To wszystko robi swoje. Pomagamy jak możemy. Absolom, Wil, to dobry przykładna to, że Ziemi coraz więcej przecieka przez palce.
Cóż, reaktory akurat nie przeciekają.
Dawt mówił i zachowywał się jak kolonista z krwi i kości. Wilan długo walczył z myślami, nim uznał, że warto spróbować. Był w takim stanie, że zrobiło mu się wszystko jedno.
– Słuchaj, Dawt – odezwał się, gdy technik zaczął sączyć napój. – Mam problem. Nie miałbyś skąd… Może masz na statku zapas…
– Tak? – Dawt spojrzał na niego czujniej. Wilan odwrócił lekko głowę. Nie patrz w prawo, powtarzał sobie, a jednak patrzył. Tego głupiego odruchu nigdy nie zdołał opanować. Marny byłby ze mnie agent, uznał. Nie potrafił zmyślać w żywe oczy.
– Potrzebny mi reaktor – powiedział, siląc się na spokój. – Model trzydzieści sześć, z serii podstawowej. Komora o rozmiarze pięćdziesięciu. Zapłacę, jeśli trzeba. Nie, to śmieszne – poprawił się, kręcąc głową – masz dość impulsów…
– Nie mów, że ty z tych z Podziemia? – szepnął Dawt. – Co ty, bombę chcesz składać, czy co?
– Nie! Skądże! Mam stary na wymianę i potrzebuję…
– Pięćdziesiątka? – Dawt w zamyśleniu odsunął się do tyłu. – Reaktory podlegają ścisłej kontroli. Każda wymiana…
– Właśnie – powiedział ze szczerą rezygnacją. – Wiesz, jak to jest.
– A, rozumiem. Problem w pracy, ze sprzętem.
– Jest… był nowy i przepalił się podczas testów – Wilan poczuł, że odzyskuje energię. – Słuchaj, mógłbyś powiedzieć w dokach… Jeśli macie zapas, powiedziałbyś, że wymieniałeś i potrzebujesz nowy, bo ten miał wadę techniczną, co? Zgodziliby się, na pewno.
– Chciałbym ci pomóc, ale nie mogę. – Dawt nie wahał się ani chwili. – Mamy na pokładzie setki, sto pięćdziesiątki, ale taki mały to pewnie… pewnie do zwiadowców, do sond, albo… Takich miniaturek pełno na Peryferiach, tam większość skał jest mała, ale tu, w Układzie… – pokręcił głową. – Nasz transportowiec jest całkiem spory.
Nie musiał mówić więcej. Duży statek to duże reaktory, a im większy reaktor, tym częściej szły impulsy grawitonowe, ściskające plazmę do zapłonu. Częstotliwość pracy nie pasowałaby do już założonych cewek. Zupełnie jakby próbował wepchnąć kciuk w ucho. Wszystko poszłoby w próżnię.
Rozmawiali jeszcze przez godzinę, choć już nie o koloniach. Żegnając się, obaj byli przekonani, że więcej się nie spotkają. Razem wyszli na korytarz i rozeszli się, każdy do innej windy. Dla Wilana rozmowa z Dawtem była niczym requiem dla całego przedsięwzięcia.
Wciąż było dość wcześnie. Wciąż mógł zrobić to, co zaplanował w dniu, gdy zrezygnował z sekretnej pracy nad statkiem.
• • •
Arto spodziewał się różnych rzeczy po swoich rodzicach, lecz nie tego, że po powrocie do domu zastanie ich w eleganckich ubraniach. I to kiedy – wieczorem! Spojrzał na zegarek, nie wierząc własnym oczom. Ojciec w domu, o tej godzinie?
– Wychodzicie? – spytał, stając w korytarzu.
Ojciec, z pomocą matki, nakłaniał układ kontroli rozmiaru garnituru do zaakceptowania mniejszej szerokości w pasie. Kiedy ostatni raz go nakładał? Arto nie pamiętał. Dość, by garnitur znowu stał się modny. Układy elektroniki, dopasowujące rozmiar odzieży, pracowały swoim stałym rytmem, próbując przewidzieć jak zmieniała się postura jego właściciela. Niestety, rzeczywistość tylnej części szafy różniła się nieco od tej prawdziwej. Taki drogi krój a prawie nieużywany… Co za strata impulsów.
– Wychodzimy – przytaknął ojciec. – Na cały wieczór. Dasz sobie radę, synku?
– Jasne. – Uśmiechnął się obserwując upór, z jakim ubranie powracało do starego wzorca. – Żaden problem.
– Wszystko masz gotowe. – Matka ruszyła ojcu na pomoc. – Musisz tylko…
– Dam sobie radę, mamo – zapewnił. – Bawcie się dobrze.
Skierował się na schody.
– Zaczekaj, młody człowieku – zatrzymał go ojciec. – Mam coś dla ciebie. Nie ruszaj się stąd!
Delikatnie wyrwał się matce, wyminął syna i wszedł na górę. Arto poczuł podniecenie. Ojciec zawsze tak do niego mówił, gdy miał dla niego podarek. Wiedział, że Arto rzadko interesowały rzeczy, które można było kupić. To musiało być coś ze stoczni, ze statku.
Schodząc, ojciec trzymał coś w zaciśniętej dłoni.
– Tym razem to coś specjalnego – powiedział. – Lepszego niż moduł cewki.
Podrzucił przedmiot lekko w górę. Arto złapał go w powietrzu. Z niedowierzaniem obejrzał parocentymetrowej wielkości wielościan.
– To… Prawdziwy procesor?
– Część mózgu gwiazdolotu – zapewnił ojciec. – Uszkodzony, ale prawdziwy.
To nie było ważne. Gdyby był sprawny, ojciec nie mógłby go wynieść. Prawdziwa część gwiazdolotu, jeden z czterech równoległych procesorów, obliczający kurs, przeliczający pomiary, nadzorujący automaty pokładowe, generujący niezliczone sztuczne światy dla astronautów… Na całej stacji było ich może ze sto; połączone w sieć, tworzyły jej rozproszony mózg. W porównaniu do mikroprocesorów, obecnych w każdym urządzeniu, procesor był niczym gwiazdolot przy kosmolocie.
– Podoba ci się? – spytał ojciec.
– Świetliście! – zawołał, nim zdołał się powstrzymać. Rodzice nie lubili gdy przeklinał. – Przepraszam. Bardzo! Dzięki, tato!
Ojciec wrócił do matki, pozwalając, by kontynuowała walkę z garniturem. Dzieliła po równo uwagę między strój i obiekt zachwytu Arto. Obojętność, jaką starała się obdarzać tę niewielką, regularną bryłę plastiku była udawana.
– Nie popełnij jakiegoś głupstwa – powiedziała do ojca, kończąc zapasy z garniturem.
– Mówisz o tym drobiazgu? Kochanie, ten procesor został pozbawiony rdzenia i spisany na dekompozycję. Jest całkowicie bezużyteczny. Inaczej nie pozwoliliby mi go wynieść. Wszystko zgodnie z przepisami. I nie nadużywam swoich uprawnień – dodał po chwili. – Śmieci można wynosić.
Mrugnął do syna. Arto uśmiechnął się. Pogładził palcem jedną ze ścianek procesora. Wiedział, że każda z nich jest podziurawiona niewyczuwalnymi otworkami, cieńszymi niż średnica kociego włosa. Do każdej z nich mocowano złącze z milionami wypustek cieniutkich włókien optycznych, przesyłających i wyprowadzających dane. Procesor dokonywał wstępnych obliczeń w centrach wyjścia, lecz właściwe obliczenia opierały się o procesy kwantowe, zachodzące w usuniętym rdzeniu. Światło z włókien optycznych było tylko jednym z nośników informacji – tej najważniejszej, odpornej na zakłócenia.
Nie wątpił, ten procesor musiał być choć na chwilę podłączony do systemów statku, nim wykryto w nim usterkę. Może nawet powstała ona w wyniku jakiegoś wypadku lub przeładowania sieci? Gdyby zepsuł się wcześniej, nie dotarłby do stoczni, wyrzuciliby go magazynierzy. Teraz będzie najważniejszym eksponatem w jego kolekcji części.
Rodzice, mimo kłopotliwego stroju, byli podekscytowani. Ironia losu. W domu wszystko układało się doskonale. Rodzice znów wydawali się szczęśliwi. Rzadko kiedy byli tak blisko siebie – a on, choć chciał, nie mógł się tym cieszyć. Żaden prezent nie mógł sprawić, by zapomniał o tym, co miało nadejść, czy o kłopotach w szkole. Może to ich ostatnie wyjście przed ucieczką? Może dlatego ojciec przypomniał sobie, że jest ojcem? Poczuł żal, jak gdyby już ich stracił.
– Coś mi się zdaje, że wiem o czym myślisz – do rzeczywistości przywrócił go głos ojca. – Spędzamy ze sobą za mało czasu. Wiesz co? Masz rację! Ja i mój ojciec, w twoim wieku…
– W porządku, tato – odparł. – Taką masz pracę.
– Pracę! Najgorsze już minęło. Jeszcze kilka tygodni i skończymy. Praca to także urlop, nawet jeśli raz na jakiś czas. Nie zapominaj o tym.
Jeśli do niego dotrwam, pomyślał Arto. Ojciec znów wchodził w okres winy za to, że nie postępuje jak prawdziwy rodzic. Pojawiał się niezmiennie pod koniec pracy nad każdym statkiem. Potem gdzieś wyjeżdżali, jak większość ludzi z sektora. Stocznia była tu głównym zakładem pracy, dyktowała rytm wypoczynku. Przerwy w budowie zwalniały z pracy większość inżynierów. Nie byli potrzebni, nie było po co im płacić. Na czas przygotowań sektor opuszczało ćwierć jego mieszkańców. Nadchodził czas urlopów i wakacji.
Przeważnie nie lubił miejsc, do których wtedy trafiali. Rodziców zawsze ciągnęło w pobliże powierzchni planet. Magnograwiony zwiększały ich ciężar, urlop był z za krótki, by się ich pozbyć, więc siłą rzeczy wybór często padał na Księżyc. Arto nie czuł się dobrze na powierzchni. Nie było aż tak źle jak na Ziemi z WIR-u – zwykle siedzieli w jakimś kompleksie wypoczynkowym, a wychodząc na zewnątrz ubierali się w skafandry turystyczne, dzięki czemu nigdy nie czuł się tak nagi wobec próżni jak na wirtualnej Ziemi. Niedogodności z nawiązką rekompensowało uwolnienie się od szkoły. Raz na jakiś czas rodzice załatwiali mu chwilę spokoju. Opiekunka nie miała tu nic do powiedzenia.
Niemal westchnął, gdy uświadomił sobie, że będzie to drugi urlop odkąd poszedł do szkoły. Wtedy przerwa była krótka, ledwie kilka rozjaśnień wolnych od pracy. Przygotowania do budowy wykańczanego obecnie gwiazdolotu nie były ani długie, ani skomplikowane – asteroida łatwo i szybko została doczepiona do doku stoczni. Drążono ją gdzie indziej, gwiazdolot był mały, więc i pracy niewiele. Nie było dość czasu, by wyjechać, jednak szkołę zamknięto. Źle wspominał ten okres. Odpoczynek od szkoły sam w sobie był dobry, lecz nie wiedział co zrobić z tak nagle otrzymanym wolnym czasem.
Tym razem to było coś więcej. Tym razem uciekali.
– Arto, mam pomysł – ojciec podszedł i położył dłoń na jego barku. – Co powiesz na kilka godzin WIR-u? Mogę spróbować coś załatwić.
– Tato, nie trzeba – odpowiedział. – To się nie uda. Na stacji nie ma terminali dla dzieci.
– Nie ma? – zaskoczenie ojca było szczere. – Na Ziemi jest ich pełno.
– To przez perceptory, kochanie – wyjaśniła matka. – Zżerają całą moc obliczeniową sieci.
– Perceptory! – ojciec machnął ręką. – Z jakiej okazji dzieci mają cierpieć za garstkę idiotów?
– Zagrożenie jest realne. Pamiętasz co…?
– Sieć można rozbudować. To żadne wytłumaczenie. Nie zarabiam dość, by mój syn coś z tego miał? Arto, nie chciałbyś mieć prywatnego terminalu, w domu?
– To kosztuje majątek! – zaprotestował Arto. Nie to, żeby o tym nie marzył, ale był realistą. Cena za terminal była niczym w porównaniu do opłat za stały dostęp do mocy obliczeniowej sieci. Bał się też troszkę, że zacznie przesiadywać w domu, zamiast zajmować się sprawami grupy. WIR wciągał. Spadliby w hierarchii…
– Nie tak wiele jak myślisz. Są prostsze modele, dla prywatnych osób. Mam uprawniony dostęp do sieci, a jak to będzie mało, zawsze mogę dokupić dodatkowe pasmo.
Naprawdę mógł to zrobić. Arto poczuł strach. Taki prezent oznaczał, że ucieczka nastąpi szybciej niż przypuszczał.
– Wspaniale – zauważyła matka. – Zamiast z kolegami, zacznie przesiadywać w komputerze.
– Zastanów się nad tym, młody człowieku – ojciec skierował się do drzwi.
Rodzice wyszli. Nie chcę terminalu, pomyślał, chcę was! Ale o wiele bardziej chciał, by im się udało. Gdy odlecą, WIR niewiele mu pomoże.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.