– Zabijesz go! – ostrzegł Iwen. – Wypadek. Nie powiedział, że się dusi – uśmiechnął się złośliwie i nacisnął mocniej. – Tamci nic nie powiedzą, a dorośli nie uwierzą, że zrobiłem to, bo tak chciałem. Nie są do tego zdolni.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Udawanie pobytu w szkole było łatwe. Arto nie robił tego po raz pierwszy. Znał stację na wylot, wiedział gdzie się ukrywać i pozostać z daleka od domu. Jedno kłamstwo więcej w całym zbiorniku innych… Oczywiście, nadeszło kiedyś rozjaśnienie, gdy w domu pojawili się Opiekunowie. Gniew rodziców był niczym wobec jego obaw co się z nim stanie; tak bardzo się przestraszył, że potulnie wrócił do wszystkiego, co czekało na niego w szkole. Teraz było inaczej. Był starszy; konsekwencje mogłyby być poważniejsze, lecz to nie Opiekunów obawiał się najbardziej. Godzinę przed południem błąkał się po jednym z ludnych korytarzy, gdy nagle stanął jak wryty. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Kolonista, ten sam, który był w ich domu, ten od kartki w kieszeni płaszcza, rozmawiał jak gdyby nigdy nic z dwójką strażników z doków! Byli po służbie, lecz wciąż byli w mundurach. Był odwrócony bokiem. Łatwo go rozpoznał. Czujność pojawiła się automatycznie, w odpowiedzi na potrzebę, niezależnie od jego woli. Kryjąc się między ludźmi podszedł do najbliższego skrzyżowania. Skrył się za rogiem, obserwując tak, by nie zwracać uwagi przechodniów. Myśli krążyły wokół tych samych pojęć – zdrada, wrobienie, szantaż. Jeden z przechodniów znów przesłonił mu widok. Trwało to ledwie chwilę, lecz gdy Arto znów spojrzał na miejsce spotkania, nie było tam już nikogo. Strażnicy szli wolnym krokiem w głąb korytarza, rozmawiając o czymś ze źle udawaną ostrożnością. Kolonista zniknął. Zorientowanie się w sytuacji zabrało mu ledwie moment. Kilkanaście metrów za miejscem rozmowy dostrzegł wylot bocznego korytarza. Trzymając się ściany szybko dotarł na miejsce. W korytarzu znajdowało się sporo osób; co chwila ktoś go mijał, wchodząc lub wychodząc na główne przejście. Nieważne ile razy Arto wyciągał szyję, stawał na palcach i wymijał dorosłych, nie dostrzegł znajomej sylwetki. Niemożliwe, myślał gorączkowo. W tamtym korytarzu go nie było, tu jest za mało ludzi, by mógł się ukryć i za daleko, by dobiegł do drugiego końca. Gdzie, na przestrzeń, on się podział? – Szukasz kogoś? – dźwięk znajomego głosu uświadomił mu, że patrzył wszędzie, tylko nie za siebie. Odwrócił się, czując jak na chwilę serce podchodzi mu do gardła. Drugi raz dał się podejść jak zwykły pierwszak. Kolonista miał nie tylko oczy wokół głowy, lecz także przenikał przez ściany – jak udało mu się zniknąć? – Niech mnie przez śluzę wyrzucą, co tu robisz? – głos kolonisty brzmiał zwyczajnie, lecz coś w jego oczach kazało Arto mieć się na baczności – Gdzie twój towarzysz? Nie powinieneś być w szkole? – Otchłań ze szkołą! – oskarżenie przywróciło mu głos. Wskazał na korytarz. – Co pan tu robi, z nimi? – Nie ufasz mi, kapitanie? – Jesteś dorosły! – Arto był zdenerwowany i zaskoczony. – A to byli strażnicy! – Łapówki są niebezpieczne, lubią rosnąć – kolonista pochylił się, przesuwając usta nad jego uchem. Szept, ton i barwa głosu zahipnotyzowały Arto. – Lecz istnieją łapówki, które rosnąć nie mogą. To udziały we własnych zamierzeniach. Wpadniecie razem lub razem zyskacie. To daje gwarancję lojalności. Dobry kapitan powinien o tym wiedzieć. Powinien wiedzieć, że powinien trzymać język za zębami. Ucz się, obserwuj. Myśl nim zaczniesz działać. Bezwiednie kiwnął głową. Był jak w transie, zafascynowany głosem i równie znaczącą treścią. Ktoś taki potrafiłby nauczać, pomyślał w zachwycie. Szept paraliżował, przeszywał dreszczem. Gdy umilkł, odwrócił się ku koloniście. Dorosły uśmiechał się. Porozumiewawczo uniósł i opuścił brwi. To przywróciło Arto do rzeczywistości. Otrząsnął się zaskoczony. Rozejrzał się szybko dookoła. Kolonista zdobył całą jego uwagę, pośrodku tłumu przechodniów! Wszystko trwało ledwie chwilę. Nikt nie zwrócił uwagi na ich spotkanie. Rozumiał, co kolonista chciał mu powiedzieć, ale nie potrafił zapomnieć co widział. To byli strażnicy, najgorsi wrogowie, zaraz po Protektorach i Kosie! – Jak mogę panu zaufać? Nigdy nie rozmawiamy! Tamta kartka nic nie znaczy! Śledzenie… – Nie chcę wam zaszkodzić. Chcę pomóc. Niestety, nie jesteś w stanie tego sprawdzić. Zawsze będę dwa kroki przed tobą, a ty zawsze będziesz próbował mnie dogonić. Nie zmienimy tego, nie tutaj, nie teraz. Żyjemy w czasach, gdy nie można ufać nawet własnym wspomnieniom, co dopiero nieznanym ludziom. Nie masz wyboru, albo mi zaufasz, albo zostaniesz. Nie będę narażał wszystkiego dla zaspokojenia twojej podejrzliwości. Jasne? Arto otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz kolonista zniknął. W jednej chwili przeszedł między nimi jakiś dorosły, a w następnej kolonisty już nie było. Rzucił szybkie spojrzenia na lewo i prawo. Kolonista szedł nieśpiesznie w stronę głównego korytarza. Dzieliło ich ledwie kilkanaście metrów, lecz gdy tam dobiegł, już go nie było, jakby rozpłynął się w powietrzu, rozpuścił w tłumie anonimowych przechodniów. Cóż mógł zrobić? Odszedł. Nie zaufał; nie potrafił, lecz stał się ostrożniejszy. Odkąd Wilan porzucił swoje plany, wydajność zespołu znacznie się poprawiła. Nie trzymał ludzi krótko, niemniej uparcie wytykał każde niedociągnięcie. To wystarczało. Na tym etapie jego praca była czystą, niemal automatyczną rutyną. Przestał się kryć po kątach, szef był zadowolony – wszystko szło doskonale. Jego cel znów stał się osiągalny, realny – i był na wyciągnięcie ręki. Brak obaw był jednak szkodliwy. Euforia zaczęła zanikać. Wilan zaczął robić to, co robił najlepiej – snuć podejrzenia. Choć te zaczęły go już oplatać niczym pajęczyna muchę, był pewien, że to on jest pająkiem i nie on się w nią złapie. Wiedział zbyt mało o planach Zefreda, nie potrafił się zmusić, by mu zaufać, więc przy każdej okazji patrzył mu na ręce. Po kimś, kto obiecuje aż tyle spodziewał się wszystkiego. Kolonista Zefred wietrzył katastrofę; koniec Układu miał być końcem ludzkości. Wilan w to nie wierzył. Owszem, wszystko mogło runąć, mógł powstać okres chaosu, lecz po chaosie zawsze powracał porządek. Ludzkość przeszła wiele kryzysów, po każdym rodząc się na nowo, zazwyczaj lepsza. Niewiara w apokaliptyczne wizje nie przeszkadzała mu w podjęciu decyzji. Nie obchodziła go ideologiczna otoczka. Był człowiekiem z zasadami, lecz nie posuwał się do absurdu, by poświęcać im całe życie. Dlaczego Zefred robił to, co robił, było sprawą drugorzędną – jak długo miało to służyć komuś innemu niż Rząd i Flota. To mu wystarczyło. I nie musiał być hipokrytą. Czuł, że nieufność pozostanie w nim aż do chwili, gdy poczuje pod stopami twardą powierzchnię wyrytych w gwiazdolocie korytarzy. Wilan był podejrzliwy do szpiku kości; nie wiedział tylko czy był taki już w chwili przybycia na stację, czy odkąd zdołał potwierdzić prawdziwość opowieści Dawta. Skoro nieufność utrzymywała go w formie, nie widział potrzeby, by to zmienić. Wyleczy się gdy już uciekną z tego domu wariatów.
Jego podejrzliwość wzrosła, gdy na hali stoczni zobaczył nie kogo innego, jak samego Zefreda, ubranego w roboczy kombinezon pracownika technicznego. Kręcił się po stoczni jakby był we własnym domu. Zmrażający paraliż wstrzymał Wilana w połowie ruchu. Nie tego oczekiwał po apelach o nie zwracanie na siebie uwagi. Siląc się na spokój, ruszył w jego stronę, przyznając, mimo maskowanej złości, że jego nowy znajomy poruszał się tak pewnie, jakby pracował tu od lat. Tylko osoba znająca z widzenia wszystkich pracowników stoczni poznałaby, że ten człowiek nie powinien tu się znaleźć. Kolonista spokojnie czekał, zajęty udawaniem, że szuka czegoś po kieszeniach. Gdy Wilan się zbliżył, wyciągnął swój identyfikator. – Co, na próżnię, pan wyprawia? – spytał cicho, lecz oschle Wilan. – Komputer przy wejściu może rozpoznać… – Panie Wilan. Wil – poprawił się Zefred. – Komputer uważa mnie za pracownika stoczni i pozostanie tak, gdy tylko zakontraktuje mnie pan jako czasowo zatrudnionego – podsunął mu swój identyfikator. – Zatrudnionego? Myślałem, że inne plany… – Tutaj mam dostęp do narzędzi, bez konieczności ich wynoszenia. W tym sektorze stocznia jest najważniejszym miejscem zatrudnienia. Przychodząc tutaj, stale i legalnie, zdołam utrzymać wiele kontaktów. Na przykład z tobą. Wilanowi natychmiast przypomniały się automaty. – I nikt nie zauważy, że tak sobie przechodzisz, w tą i z powrotem? Nie powiąże tego ze mną? – Komputer zainteresuje się tym nie bardziej niż… innymi rzeczami – Zefred ponaglająco pomachał identyfikatorem. Wilan zbliżył swoją podręczną konsolę do jego karty. Faktycznie, Zefred Hall – o ile to było jego prawdziwe nazwisko – figurował w spisie asystentów do pomocy przy pracach wykończeniowych i uprzątaniu hali. Przypadek czy plan? – Rozumiem… Po to byłem potrzebny, tak? – mruknął, szybkimi ruchami palców potwierdzając zatrudnienie. Zefred miał pracować przy jego zespole, do niego należała autoryzacja przyjęcia pracownika. – Aby udostępnić stocznię? – Są inne aspekty, o których musimy pomówić. Teraz – kolonista nawet się nie zająknął, nie mrugnął, lecz Wilan już czuł, że coś ukrywa. – Nie tutaj. Proszę za mną – nie podnosząc wzroku znad konsoli wskazał na statek, udając, że tłumaczy coś nowemu pracownikowi. Powoli ruszyli w stronę asteroidy.
Wybrał pomieszczenie na uboczu, na górnym pokładzie, jedno z tych, gdzie były ekrany, a więc i nieważkość. Wspięli się do środka po tymczasowych drabinkach i szczelnie zamknęli za sobą pokrywę włazu. Zefred w milczeniu wyciągnął jedno ze swoich małych urządzeń i zaczął sprawdzać pomieszczenie. Łatwo i pewnie poruszał się między klamrami, zwinnie przepływając z miejsca na miejsce. Zawsze trafiał tam, gdzie chciał i chwytał się tego, co sobie upatrzył. Ten człowiek, pomyślał Wilan, ma kosmos we krwi. Nie pierwszy i nie setny raz porusza się w nieważkości. – To pomieszczenie jest w pełni ekranowane – oznajmił. – Nikt nas tu nie posłucha. Kolonista kiwnął głową, dalej robiąc swoje. Chwilę pływał w powietrzu, nim wreszcie zaczepił się o klamrę. – Chciałeś pogadać – stwierdził Wilan. – Właśnie – kolonista schował przyrząd i zawisł obok Wilana, na klamrze przy zamkniętym wejściu. Wilan odruchowo zorientował się wobec jego pozycji. – Nie wybraliśmy was wyłącznie ze względu na kwalifikacje. Przyczyn było kilka, a najważniejsza… Znasz Lerszena Norrensona, prawda? – Znam – potwierdził. – Komputerowiec elektronik z mojego… Zamilkł, przypominając sobie, gdzie widział Zefreda. To z nim minął się w drzwiach baru przed rozmową z Lerszenem! Czyż Rubio nie wspominał, że ich nowy elektronik ma własne towarzystwo, czyż nie wspominał, że… Był w coś zamieszany, tu Wilan miał rację, lecz to nie był przemyt. Lerszen wykrył jego pułapki i usunął je, by nie zwróciły niczyjej uwagi – zwłaszcza przemytników. – Więc to takie włókno! On też? – Przede wszystkim on. Jest bardzo ważnym nitem w całej operacji, a przy tym nitem bardzo… pilnowanym. Temperatura pomieszczenia gwałtownie skoczyła w górę. – Jest pod obserwacją? – Dyskretną, zapewne. Lerszen to nie byle kto. W młodości przystąpił do Podziemia. Nie na długo, lecz dość, by ujawnić swoje niezwykłe specjalistyczne zdolności. Odegrał znaczącą rolę w paru operacjach, których wagi nie jestem w stanie przecenić. Jako pierwszy rozpracował nowy system identyfikatorów, a to dało Podziemiu… Zefred urwał, jakby powiedział za dużo, lecz Wilan już wiedział, że ktoś taki nigdy nie mówi za dużo. Ktoś taki zawsze wie kiedy i jak urwać opowieść. – Więc to prawda… Pracował dla Podziemia? Buris mówił o kimś, kto ma kontakty. Jakże słusznie mu wtedy przerwał! Szansa, że Urząd Emigracyjny nie interesował się powracającym na stację byłym Podziemiowcem? Dlaczego Buris tak się obawiał nieświadomej pomocy Lerszena? Poczuł wokół siebie pętlę. – Kiedyś. Potem założył rodzinę i jego zabawa dla Podziemia się skończyła. Poszedł na ugodę z władzami. Jednym z warunków, jakie sam wymyślił, było osiedlenie się na Ziemi i zerwanie z przeszłością. Niestety, szybko się okazało jak jednostronna była ta umowa… – Na Ziemi? Przecież Ziemia jest siedzibą Rządu! Jeśli był Podziemiowcem… Zefred zetknął dłonie opuszkami palców i z zadumą przytknął czubki palców wskazujących do brody, spoglądając w dół. – Ta sprzeczność jest pozorna – wyjaśnił tonem nauczyciela. – Lerszen wybrał Ziemię dlatego, że, wbrew pozorom, tu był najmniej szkodliwy. Włamać się do komputera czy rozpracowywać systemy Rządu można równie dobrze na Marsie. Lecz… atmosfera jaka panuje na Ziemi… – podniósł wzrok na Wilana, nie unosząc głowy. – Nie twierdzę, że nie ma tam lokalnych organizacji, bawiących się w podkładanie bomb czy podobne bzdury. Takie są wszędzie i będą istniały jak długo będzie istniał Rząd. Nie twierdzę, że jestem ze wszystkim na bieżąco. Minęło parę lat odkąd opuściłem Układ, pewne rzeczy się zmieniły. Mówiąc w skrócie, na Ziemi Podziemie jest słabe. Nawet gdyby chciał, Lerszen nie byłby w stanie nawiązać stałej współpracy z dawnymi kolegami. Bardzo się starał przekonać władze, że przestał być groźny, lecz nie krył swoich opinii o władzy. To czyniło go dość… kłopotliwym. Gdyby nie to, co trzyma w swojej głowie, rząd już dawno wysłałby go do nas i bez naszych starań, lecz Lerszen wie i potrafi za dużo. Ktoś taki jest dla nas prawdziwym skarbem, Wil. Gdy go dostaniemy, nasze możliwości wyrywania ludzi z Układu znacznie wzrosną. Wszystko zaczęło się rozjaśniać. Kwalifikacje kwalifikacjami, pomyślał, lecz gdyby tak im na nas zależało, koloniści nie kontaktowaliby się z nami niemal w ostatniej chwili. Nie wątpił, że mieli dużo chętnych. Nie wątpił, nawet przez chwilę, że możliwość budowy reaktorów była dla kolonistów sprawą przetrwania, równie ważną jak produkcja żywności, lecz… nie do tego był im najbardziej potrzebny. – Reszta pasażerów, jak rozumiem, jest na dokładkę? – Nie ma się co oszukiwać – wargi Zefreda rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. – Lecz nie jest tak źle. Powiedzmy, że Lerszen jest daniem głównym, a ty jesteś przystawką na deser. Przystawką bardzo smakowitą, jeśli mam się trzymać porównania. Taką, bez której obiad straciłby na uroku. Mamy statki do naprawy, Wil. Lecz Lerszen… Jego lata już nie te, życie go postarzało, tak samo jego przeszłość i poglądy, lecz nie docenianie jego umiejętności byłoby błędem. Lata nam zabrało namówienie go na tę podróż. Możesz sobie wyobrazić jak na jego przeprowadzkę zareagowali ludzie z Urzędu. Rzucali mu tyle komet pod nogi ile tylko mieli, lecz Lerszen stawił się na nasze wyzwanie, wykorzystując prawie wszystkie swoje kontakty i znajomości. Wiedzieliśmy, że będzie pod obserwacją. Wiedzieliśmy, że jeśli to ma się udać, musimy chodzić dookoła niego na palcach, jakby był bombą. Musieliśmy być gotowi, gdyby pewne rzeczy wydały się zbyt wcześnie i… tu dochodzimy do waszej roli. Wilan intensywnie myślał. Ostrożność Zefreda nie wydawała mu się już wcale taka przesadzona. Agenci Kosy byli paranoicznie przewrażliwieni. Koloniści postępowali słusznie, starając się nie dorzucać paliwa do ich i tak chorobliwych podejrzeń, lecz w wyniku tych podchodów jego naiwność urosła do rozmiarów potężnej komety. Kosie, a może nawet Protektorom, zależało na Lerszenie. Byliby szczęśliwi wsadzając go do kopalni za coś tak ciężkiego, że nikt, nieważne jak ważny, nie byłby w stanie go z tego wyciągnąć. Coś takiego jak próba ucieczki. Cień podejrzenia – i pozbyliby się go na dobre. Wilan uświadomił sobie naraz kilka rzeczy – i każda była gorsza od poprzedniej. Słusznie podejrzewał, że Lerszen próbuje zbiec z Układu i że kontakty z nim mogą być niebezpieczne, a nie był nawet w ćwierci tak spostrzegawczy jak Kosiarze. Jeśli urzędasy widziały to wszystko tak samo wyraźnie, to już dawno wiedziały o wszystkim co się dzieje w stoczni. Jeśli zauważyli jego starania, lecz pozwolili mu przerabiać statek, licząc, iż Lerszen złapie się na jego plan… Mogli czekać aż spróbuje się przyłączyć i wtedy… Na wielki kosmos, przecież Lerszen instalował program na komputerze pokładowym! Czuł się bezpieczny ze świadomością, że w porę się ze wszystkiego wycofał. Lecz Buris wiedział dość, aby… Pętla się zaciskała. Pułapka na Lerszena? – Czy już mnie śledzą? – Dopuszczam profilaktyczną obserwację. Tak robią z każdym, kto się do niego zbliża. – Więc kto jeszcze? Kto z mojego zespołu jest na waszej liście? Zefred uniósł brwi. To tylko gest, uprzytomnił sobie, w pełni kontrolowany, lecz znaczący. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Racja. Nie powinienem, ale nie wiem czy powinieneś się tu zatrudniać. Część zespołu widziała jak kontaktujesz się z Lerszenem. Mogą to skojarzyć… – Niech sobie kojarzą co chcą. Nasze relacje będą wyglądały na czysto zawodowe. Ich podejrzenia wobec Lerszena nie są nawet w ćwierci tak niebezpieczne jak podejrzenia Kosy. To brzmiało wiarygodnie, lecz nie było nadto uspokajające. – Dobra, co ja mam z tym wspólnego? Mam się z nim kontaktować? – Nie bezpośrednio. Spędziliśmy wiele czasu na układaniu drobiazgów, lecz kłopoty zdarzają się zawsze. To nic niebezpiecznego – dodał szybko – o ile wyrobimy się w terminie. Najbliższe dni będą decydujące. Potrzebujemy stabilnego i bezpiecznego przepływu informacji. Wiele spraw zaczyna się rozciągać i terminy… Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że rozmowa przez sieć jest równie bezpieczna, jak spotkanie na korytarzu? Skinął głową. To nie była żadna tajemnica. Prywatność była mocno ograniczona. Centrala zarządzała komputerem stacji, a komputer stacji i sieć stacji to właściwie jedna i ta sama rzecz – wielkie monstrum przekaźników, procesorów, central i przewodów, rozrzucone we wnętrzu całego dysku. Każdy komputer był jednocześnie albo węzłem albo gniazdem sieci; nie dało się oddzielić jednego od drugiego. Komunikacja w obrębie podsieci, na konkretnym komputerze, jak w szkole czy magazynach, bywała niezależna, nie przechodziła przez węzły, lecz przekazywanie informacji z jednego domu do drugiego… Sieć była wrażliwa na pewne słowa, sformułowania i konteksty – takie jak ucieczka, podsłuch, obserwacja, kolonie. Słowa, które skłoniłyby komputer do analizy rozmowy, zapamiętania jej i wysłania ostrzeżenia ludziom, czyli Kosie. Ludzie mogliby to zbagatelizować, lecz mogli też sprawdzić rozmowę, przeanalizować ją i sprawdzić, co przez ostatnie dni robili rozmówcy. Można było zakodować informację, jeśli ktoś wiedział jak, lecz samo wykrycie kodowanej transmisji między przeciętnymi obywatelami potrafiło sprowadzić podejrzenia. Wilan nie posiadał korporacji, nawet własnej małej firmy, a tylko ich właściciele podpadali pod tajemnicę handlową czy inne, specjalne prawa, ograniczające dostęp Kosy do przekazywanej informacji. Jako przeciętny obywatel, ze względów bezpieczeństwa stacji, nie powinien mieć tajemnic. Nie wątpił, że Lerszen i Zefred mogli sobie załatwić kodowane pasmo, lecz to natychmiast wzbudziłoby słuszne podejrzenia. – Uprzedzałem, że im dalej się będziemy posuwać, tym ryzyko będzie większe. Pewne nasze działania nie pozostały niezauważone. Nie wszystko jestem w stanie zwalić na Podziemie. Korpus Ochrony można nabierać, lecz tylko do pewnych granic, a ja obawiam się, że je przekraczam. Dlatego ograniczam swoje własne kontakty do minimum. Z tobą dotąd się nie spotykałem, więc nie zwróci to uwagi. Zwłaszcza, że jesteś moim przełożonym. Wilan wiedział już o co chodzi. Brakowało mu tylko kilku istotnych drobiazgów. – Jak rozumiem, będę kurierem – odgadł. Rezerwowym, dodał w myśli. – Gdybym zaczął chować się z Lerszenem po takich pomieszczeniach, sam znalazłbym się pod okiem perceptorów. Gdyby to było takie proste, nie byłbym do niczego potrzebny. Pewnie całe stado automatów krąży stale wokół niego i nie opuszcza go aż do drzwi mieszkania. Więc jak? Tym razem Zefred uśmiechnął się naprawdę szeroko. Kiwnął głową. – Automaty można oszukiwać, lecz to budzi podejrzenia. Dlatego potrzebny jest nam twój syn. – Arto? Ale… – i wreszcie zrozumiał. Arto i Iwen! – Oczywiście! Kto by podejrzewał dzieci… – Tak to ma wyglądać, Wil. Będę ci dawał karty pamięci, które Arto będzie przekazywał Iwenowi. Część z nich będzie przeznaczona dla Lerszena, część pójdzie dalej, przez ręce Rossie, jego córki. Ona będzie ważnym oczkiem w całej sieci. Nie poczuł się specjalnie zaskoczony. Ktoś taki jak Zefred zawsze wszystko planuje, dokładnie i z rozmachem, na długo zanim zacznie działać. Zbudować całą siatkę, w której dzieci będą kurierami… Lecz jedno słowo zwróciło jego szczególną uwagę. – Będzie? Nie próbowaliście…? – Powiedzmy, że jeszcze parę dni temu nie musiałem aż tak bardzo ograniczać kontaktu z Lerszenem. Rozumiesz dlaczego dopiero teraz zaproponowałem wam udział. – Tajemnica aż do końca – Wilan oparł się o ścianę i splótł ręce na piersiach. – W waszej skomplikowanej intrydze taki dodatkowy, niepewny element jak ja może wszystko rozbić. Lecz, jak rozumiem, korzyści przeważyły ryzyko, tak? Zefred przytaknął. Nie ukrywał swojego aż nazbyt chłodnego i praktycznego podejścia do planu i uczestniczących w nim osób. Oto ktoś, kto zwykł trzeźwo oceniać każdy aspekt sprawy. Zero emocji, jeśli to możliwe – to musiało być jego życiowe motto. – Intryga musi być skomplikowana, by niewtajemniczeni nie zdołali jej przejrzeć. Przynajmniej raz dziennie muszę dostarczać Lerszenowi pewne informacje. Tylko on potrafi zrobić z nich użytek. To czyni z niego słaby punkt siatki. – A ja i mój syn będziemy obejściem. – Potrzebuję tego obejścia, Wil. Dlatego niczego nie ukrywam. Dlatego ci ufam. – A nie dlatego, że w razie wątpliwości… – To też, lecz zaufanie jest tym, czego potrzebujemy najbardziej. Do każdego z nas, do dzieci i do siebie nawzajem. Od Lerszena i jego zabawek może zależeć cała akcja. To było oczywiste. Wystarczyło otworzyć drzwi domu, by natknąć się na perceptory, czujniki, a w razie kłopotu – na automaty. Elektronika czaiła się wszędzie, powszechna i wszędobylska jak powietrze, którym oddychał. Nie znał się na niej, ale rozumiał potrzebę oszukania systemu – a Zefred stracił kontakt z osobą, która potrafiła to zrobić. Tylko skąd miał mieć pewność, że Korpus pozostanie jedynym oszukanym? Czy, gdy dojdzie do ucieczki, nie zostanie porzucony, jak niepotrzebny już balast? Dla tak cennego ładunku koloniści mogli wiele poświęcić, a jemu Zefred za bardzo przypominał Protektora. Zachowywał się jak oni, był podobnie spokojny, podobnie opanowany. |