Aleksander nie umarł. Krążąca po ulicach opowieść, że morderca cesarza – a raczej to, co z niego pozostało – został powieszony na rynku, zmroziła mi serce. Ale to był frythyjski niewolnik, którego znaleziono klęczącego na wielkim łożu cesarza, skąpanego w królewskiej krwi; teraz nieszczęśnik karmił sępy w sercu Zhagadu. Frythia pewnie już płonęła. Wkrótce z małego, lecz godnego królestwa w górach nie pozostanie nic – żadna budowla, żaden przedmiot, żadne zwierzę i z pewnością żaden człowiek, w którym można się dopatrzyć choć kropli frythyjskiej krwi. Ale to wszystko mieszkańców Zhagadu nie obchodziło. Wszyscy mężczyźni i kobiety byli przekonani, że niewolnik jedynie wykonywał polecenia Aleksandra. Z pewnością ci, którzy gapili się na ponure szczątki zdrajcy, nie mieli wątpliwości, kogo za to winić. …nie mógł się doczekać, aż bogowie go ukoronują… słyszałem, że się kłócili… padły groźby… Nie wystarczyło mu, że ojciec pozwolił mu rządzić… cesarz był gotów odwołać jego namaszczenie… zaczynałem sądzić, że wreszcie osiągnął dojrzałość… Żadnych plotek o kanavarze, żadnych przypuszczeń krążących wśród ludzi, że może Aleksander nie był strzałą, tylko celem. Najdoskonalsi cesarscy kaci wyciągnęli z zabójcy tylko jedno słowo, tak twierdzili obserwatorzy. „Aleksander”. Po siedmiu godzinach musieli przestać, gdyż inaczej niewolnik nie zdołałby odpowiednio głośno krzyczeć, gdy go patroszono i ćwiartowano na rynku. Musiałem polecieć do cesarskiego pałacu w Zhagadzie. By wejść do otoczonego murem wewnętrznego kręgu cesarskiego miasta, trzeba było mieć derzhyjskiego opiekuna, a ja wątpiłem, by udało mi się skontaktować z Aleksandrem. Mimo mej niechęci wobec obcych pragnień i uczucia niepewności, gdy szkolone przez trzydzieści osiem lat zmysły doznawały przemiany, musiałem przyznać, że ptasia postać bywała użyteczna. Dlatego też ukryłem się w pustej niszy – dusznym, obskurnym miejscu na końcu uliczki pełnej żebraków – i rozpocząłem przemianę. Uspokój się, głupcze, myślałem. Znajdź go, ostrzeż i odejdź, nim go zabijesz. Jak zwykle stworzyłem w głowie kształt swoich pragnień, wezwałem melyddę z głębi swej istoty i próbowałem wyjść poza fizyczne ograniczenia ciała. Przemiana powinna być łatwa – proste połączenie moich kończyn i torsu z obrazem w umyśle, dreszcz, gdy oddawałem ciepło, co było naturalnym efektem przemiany w mniejszą postać, przystosowanie kąta spojrzenia i wrażliwości wzroku i słuchu. A później fala przyjemności, gdy dotykałem najprawdziwszej natury swojego ludu. Tak właśnie Blaise i Farrol, i wszyscy im podobni, doznawali przemiany. Tak i ja się czułem, gdy Denas i ja zerwaliśmy się do lotu w burzliwej demonicznej krainie Kir’Vagonoth. Ale tego gorącego ranka miałem wrażenie, jakby moje kości pękały, a oczy wypadały z oczodołów, jakby obdzierał mnie ze skóry kat Derzhich. Trzy szczury pospiesznie zagrzebały się w stertach odpadków, a ja opadłem z jękiem na kolana i zmusiłem się do przybrania postaci ptaka. Milczący demon krył się we mnie niczym robak w środku dojrzałego owocu. Cesarski pałac wypełniała złowieszcza cisza. Po jego wdzięcznych krużgankach i olbrzymich salach powinni krążyć obleczeni w złoto szambelani i odziane w skórę grupy myśliwych, tłumy służących i niewolników, wojownicy w bieli przybyli prosto z pustyni, zarządcy i skrybowie z plecami zgarbionymi od ciężaru zarządzania potężnym cesarstwem, płatnerze i krawcy, muzycy i kapłani, piękne kobiety odziane w jedwabne szaty. Ale tego ranka, gdy frunąłem przez dziedzińce i cieniste altanki, siadałem na balustradach, podsłuchiwałem przy oknach i drzwiach, widziałem tylko kilku przestraszonych niewolników zmywających ślady butów na posadzce. Wszyscy mieli sińce i ślady krwi na twarzach lub ramionach. Zdenerwowani nadzorcy mają ciężką rękę. W kątach zbierały się nieduże grupki dworzan i szeptały, a wydany przez nie wyrok zgodny był z osądem ulicy. Niewolnik nigdy by czegoś takiego sam nie dokonał. Ktoś odciągnął strażników cesarza i wszechobecnych dworzan. Ktoś zostawił sztylet w sypialni władcy, gdzie wszelka broń była zakazana, i powiedział niewolnikowi, gdzie go znaleźć. Ktoś potężny, kto skorzystałby na tej śmierci, a było przecież jasne, kto korzystał najbardziej – ten sam, kto dwa dni wcześniej został wezwany, by odpowiedzieć na zarzut spisku. Ten sam, z którego powodu cesarz dostał ataku szału, gdy spotkał się z nim przed posiłkiem poprzedniego wieczora. Ten sam, który nie chciał siąść przy stole ojca zaledwie kilka godzin przed zbrodnią. Łopot moich skrzydeł szybko uciszał te szepty. Sokół był symbolem cesarskiego rodu Denischkar i ci, którzy mnie zauważali, spoglądali w niebo nade mną, jakby spodziewali się, że za mną pojawi się sam Athos i wyda wyrok na zbrodniarza odpowiedzialnego za najohydniejszą ze zbrodni – królobójstwo, zabicie ziemskiego głosu samego boga. Znalazłem Aleksandra w Sali Athosa, poświęconej bogu słońca potężnej świątyni o sklepieniu wspartym na kolumnach, wybudowanej w sercu pałacowych ogrodów. Kopuła była pokryta złotem od wewnątrz i na zewnątrz i przecięta szczelinami i oknami w taki sposób, że przez całą drogę słońca na nieboskłonie słoneczne promienie padające na posadzkę wyglądały niczym delikatna koronka. Grube kamienne mury utrzymywały chłód nocy, a wysokie okna i szerokie drzwi wpuszczały powietrze. Usiadłem na jednej ze szczelin w kopule. Daleko pode mną rozpościerała się posadzka z błyszczącego białego marmuru, wykładanego wzorami z malachitu. Na niej leżały dwa ciała, jedno okryte złotem, a jedno czerwienią, oba zupełnie nieruchome. Jak gdyby promienie Athosa nie wystarczały do rozświetlenia dnia, tę dwójkę otaczał tysiąc płonących lamp ze złota i srebra, ustawionych na posadzce, zawieszonych na podtrzymujących sklepienie kolumnach lub wiszących na łańcuchach. Wśród lamp znajdowały się trójnogi, na których paliły się słodkie zioła i kadzidło, a ich szarozielony dym zasłaniał połączony blask poranka i migoczących płomieni. W wielkich łukowatych wejściach otwierających się na cesarskie ogrody stali strażnicy, ich nagie plecy były wyprostowane, a włócznie skrzyżowane. Panowała całkowita cisza. Z sercem sokoła walącym w piersi, opadłem w stronę dwóch nieruchomych postaci i przyjrzałem się im uważniej. Instynkt drapieżnika podpowiedział mi, że tylko jedna z nich nie żyła. Ivan zha Denischkar, ten w złocie. Leżał na złotych marach, których rogi podtrzymywały cztery stojące lwy o ametystowych oczach, a okrywała go tkanina ze złotej nici ozdobiona srebrnym sokołem. Przerzucony przez prawe ramię długi siwy warkocz nie był niczym zdobiony, a wspaniałej roboty miecz, prosty i noszący ślady długiego używania, leżał płasko na ciele mężczyzny, rękojeścią na piersi. Aleksander spoczywał twarzą do ziemi na kamiennej posadzce, prostopadle do ciała ojca. Ramiona rozłożył po obu bokach, a szkarłatna żałobna szata rozpościerała się między nimi niczym pióra martwego ptaka. Długi rudy warkocz – zewnętrzna oznaka dorosłości wojownika Derzhich – został ścięty, a pozostałe rude włosy ledwo dotykały ziemi, niczym nierówna zasłona mająca ukryć osobistą żałobę. Usadowiłem się na ziemi w pobliżu mar, za olbrzymią brązową rzeźbą przedstawiającą rumaka słonecznego boga. Ukryty przed ludzkim wzrokiem przez potężny postument znów przybrałem ludzką postać. Ponownie zabrało mi to stanowczo zbyt wiele czasu, a później niemal padłem na ziemię i byłem spocony tak, jakbym przebiegł dziesięć mil. Moje zmysły przepełniała woń aromatycznego dymu i perfum, a po powrocie do własnego wzroku i słuchu miałem wrażenie, jakby ktoś nałożył mi klapki na oczy i wepchnął wełnę do uszu. Oparłem się o marmurowy blok i czekałem, próbując otrząsnąć się z niepokoju wywołanego przemianą. Książę nie poruszył się od chwili, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. Jak opłakiwał swojego zimnego i bezlitosnego ojca? Ojca, który spełniał każdy jego chłopięcy kaprys, a później oddał go na wychowanie surowemu wujowi. Ojca, który skazał swojego jedynego syna na śmierć, gdy Aleksander nie mógł udowodnić, że nie jest winien śmierci wuja, i który dał mu tylko jeden uścisk, kiedy prawda w końcu wyszła na jaw i topór kata nie opadł. Ojca, który nie potrafił dłużej znosić ciężaru władzy po tym, jak otarł się o katastrofę, i złożył odpowiedzialność za losy cesarstwa na ramionach młodzieńca, który nie zdążył jeszcze poznać siebie samego. Ten dzień będzie bardzo ciężki dla Aleksandra, pomijając już zdradę, niebezpieczeństwo i obłudę. Jeśli rozstali się w gniewie, jak chcą plotki, wszystko będzie jeszcze trudniejsze. – Czas nam nie pobłaża, panie – odezwałem się w końcu ze swojej kryjówki. – I dlatego muszę przerwać twoją żałobę. Chciałbym, by nie było to konieczne. – Jego wrogowie działali. Minęła dłuższa chwila, nim odpowiedział, jakby musiał przejść daleką drogę od miejsca, w które zabrały go myśli. Nie poruszył się ani odrobinę, więc jego głos był na wpół stłumiony przez podłogę. – Czy pragniesz umrzeć tego dnia, Ezzarianinie? Mimo okoliczności uśmiechnąłem się. Choć obserwator widziałby w tych słowach groźbę, przeczyła jej nasza wspólna historia i ten szczególny suchy ton, którym je wypowiedziano. Kiedy byłem niewolnikiem, a opętany przez demona Khelid rzucił na Aleksandra zaklęcie bezsenności, zdecydowałem się udać do na wpół oszalałego księcia, by mu o tym opowiedzieć. Tamtego dnia wypowiedział te słowa serio… i niemal spełnił obietnicę. Teraz były symbolem darów, które daliśmy sobie nawzajem. – Wydaje mi się, że cierpimy na nadmiar śmierci – powiedziałem. – Dlatego przybyłem. – Nie mogę stąd odejść przed zachodem słońca. – Jego cichy głos brzmiał nieco ochryple. Dochodziło południe, a on pewnie objął tę straż o północy. – W takim razie poczekam do zachodu słońca. Choć nie mam powodu, by kochać zmarłego, ze względu na żyjącego nie uczynię mu dyshonoru. – Na bogów, Seyonne – ciche słowa przebiły się przez duszące aromaty i dymy – jaki ja mam powód, by kochać zmarłego? A jednak nie ruszę się stąd i nie zapragnę, by godziny mijały szybciej, gdyż później spłonie i już nic z niego nie pozostanie. – Książę nadal tkwił wyciągnięty na ziemi, jakby przykuty do zimnego kamienia. Nie wiedziałem, co rzec, by złagodzić jego cierpienie. Mój ukochany ojciec tak różnił się od Ivana zha Denischkar jak żyzna, zielona Ezzaria od pustyni Azhaki. Jego śmierć podczas najazdu Derzhich nadal napełniała mnie głębokim smutkiem. I dlatego nie umiałem się domyślić, ile ze smutku Aleksandra wynikało z miłości, a ile z poczucia pustki. Ivan był władcą całego znanego świata przez trzydzieści cztery lata – lew, groza, dziki i onieśmielający wojownik, palące słońce na nieboskłonie Aleksandra. Skradająca się ciemność poruszyła się w mojej głowie niczym kot wytrącony z popołudniowej drzemki. Nie. Nie. Nie. Przerażony, że moje mordercze szaleństwo może wybuchnąć tak blisko księcia, wezwałem wszystkie znane mi umysłowe ćwiczenia, by je stłumić. Wypowiedziano kanavar. Aleksander zginie, jeśli nie znajdziemy jakiegoś sposobu, by to powstrzymać. Nie trzeba darów proroka, by to wiedzieć. Przez długie popołudnie książę nie odezwał się ani razu, i ja też tego nie zrobiłem do chwili, gdy mi pozwolił. Może nawet wrogowie i śmiertelne niebezpieczeństwo musiały poczekać, gdy w grę wchodził smutek. Ale zostałem z nim i pilnowałem jego pleców. Moim obowiązkiem… i pragnieniem… było go chronić. Tak bardzo przerażała mnie myśl, że najbliższym zagrożeniem dla niego mogę być ja sam. Na to również uważałem. Kiedy znikło ostatnie światło dnia i pozostały tylko blade kręgi blasku lamp wśród dymu, Aleksander się poruszył. Podniósł się na kolana, z cichym przekleństwem rozprostował ramiona i kark, które musiały być sztywne jak niewygarbowana skóra. Później obrócił się, usiadł oparty o mary ojca i spojrzał na mnie. Przeciągnął palcami przez obcięte włosy, a gest ten był najbliższy zawstydzeniu ze wszystkiego, co u niego widziałem. Bez warkocza wojownika był bardziej nagi niż bez ubrania. Choć instynkt kazał mi się spieszyć, zaczekałem, aż odezwie się pierwszy. – Przybyłeś, by ostrzec mnie o kanavarze, prawda? Poczułem się trochę jak głupiec. – Wiesz o tym? – W ciągu ostatnich trzech miesięcy moich pięciu najbardziej zaufanych doradców zmarło… jeden po zjedzeniu zepsutego mięsa, jeden od zakażonej rany, dwóch przewróciło się po pijaku, a jeden zginął z ręki żony, która utrzymywała, że nie wie nic o sztylecie w jego gardle, nawet kiedy ją wieszano. W tym samym czasie moich trzech najlepszych strażników dało się złapać na niewybaczalnych zaniedbaniach dyscypliny… spanie na służbie, gra w kości, kradzieże. Dowódcy przydzielili im inne zadania. A sami dowódcy? Kasko powrócił do swoich posiadłości w Capharnie, gdyż nagle ogłuchł. Mersal poczuł ostatnio pragnienie, by strzec granic zamiast swojego księcia. A kiedy wezwałem z Capharny Mikaela, człowieka, który z radością oddałby za mnie życie, ten wpadł w paraivo. Wygląda na to, że zapomniał o lekcjach z dzieciństwa i rozbił namiot na drodze wydmy. Kiedy tej nocy nadeszła burza, został żywcem pogrzebany. Czyż to nie dziwny zbieg okoliczności? Ród Hamrasch tak bardzo chce mnie pozbawić pomocy, że aż mnie to bawi. – Ale nie można udowodnić morderstwa i żadnej z tych śmierci nie da się powiązać z rodem Hamrasch. – Derzhi byli mistrzami takich intryg, Aleksander również. – Są sprytni, muszę to przyznać. Uśmiechają się, kiedy nikt nie widzi, jednocześnie otwarcie wyrażając troskę, że jestem zbyt kapryśni i okrutny wobec tych, którzy ważą się ze mną nie zgodzić. Wspieranie mnie oznacza wyrok śmierci. – Co z twoją żoną, panie? – Usunięta z drogi. Kiedy przejrzałem ich ohydną grę, wziąłem do łóżka córkę barona Gematosa i niewolnicę albo dwie… żadna z nich nie miała nic przeciwko, co cię pewnie ucieszy. Możesz sobie wyobrazić, jak na to zareagowała Lydia. Ludzie myśleli, że mury Zhagadu upadną. Później sam dałem pokaz złego humoru. Trzy lata małżeństwa bez dziedzica… wszyscy spodziewali się go dawno temu. – Ktoś zapłaci za to, co Aleksander musiał zrobić. Tylko kilka razy słyszałem, by jego głos był tak cichy i zimny. – Nazwałem moją żonę jałową przed obliczem połowy arystokracji Zhagadu i odesłałem ją do ojca w Avenkharze. – Na gwiazdy nocy… i nie powiedziałeś jej dlaczego? – Tak jest bezpieczniej. Ojciec ochroni ją lepiej niż ja. Kirilowi też zapewniłem bezpieczeństwo. Mój głupiutki kuzyn otarł się o zatruty sztylet i przeżył wypadek ze spłoszonym koniem, nim uwierzył w moje ostrzeżenia i zainscenizował publiczną utratę łask. Ja… przekonałem… Sovariego, by poszedł wraz z nim, a teraz są gośćmi jakiejś staruchy z rodu Fontezhich, która z przyjemnością słucha, jak narzekają na mój paskudny temperament. Twój głos jest pierwszym przyjaznym głosem, jaki słyszę od miesięcy, a i ty nie brzmisz zbyt radośnie. – Mnie też próbowali dopaść. – Przeklęty Athosie. Zostałeś ranny? – Zamiast mnie zginął dobry człowiek. A inni… było blisko. Aleksander przyjrzał mi się uważnie. Zacisnął dłonie w pięści, a jego policzki przybrały odcień szat. – Twój syn… na bogów, Seyonne. Nie twój syn. – Żaden człowiek nie umiał odczytać niewypowiedzianych słów tak dobrze jak Aleksander. – Jest teraz bezpieczny, a namhirzy nie żyją. – Jak, na ognie Druyi, cię znaleźli? Przysięgam, że nie powiedziałem nikomu prócz Lydii, a ona niezależnie od tego, co teraz o mnie myśli, nigdy by cię nie zdradziła. – Nigdy nawet przez myśl mi to nie przeszło. Wiem swoje o pałacach i służących, plotkach i szpiegach… goniec mógł podążyć za mną, gdy odebrałem wiadomość w Vayapolu… popełniłem wiele błędów. – Znajdę go… ktokolwiek to był. Zginie za to. – Co się stało, to się nie odstanie. Blaise ukrył chłopca tak, że nawet ja nie wiem, gdzie on jest. – Pochyliłem się bliżej i ściszyłem głos. – Ale ty… ta sprawa z twoim ojcem… czy to część intrygi? Zamknął oczy i potrząsnął głową. – Nie. Nawet Hamraschi nie mogą być takimi głupcami. Czemu mieliby obwołać mnie cesarzem, skoro pragną odwrócić wszystko, co udało mi się osiągnąć? Nie widział największego niebezpieczeństwa. – Mój książę, na ulicach mówią, że nakazałeś zabić swojego ojca. Mówią, że dwadzieścia… – Takich decyzji nie podejmuje ulica. Jestem namaszczonym dziedzicem ojca. Chłopska gadanina tego nie zmieni. Nawet tej ponurej nocy książę nie potrafił ukryć swojej natury. Od jego pogardy uschnąłby potężny dąb. – Ale się pokłóciliście. Aleksander się skrzywił. – Miesiąc temu byłem na granicy w Suzainie. Bandyci… przeklęte łotry grożące zniszczeniem całego wschodniego cesarstwa. Zniszczyli już dwadzieścia wiosek, złupili spichrze wzdłuż całej granicy, kradli lub zabijali konie. Pośrodku kampanii ojciec wzywa mnie tutaj, bym odpowiedział na „pewne zarzuty”. Gdybym wtedy wyjechał… – Nie posłuchałeś cesarskiego wezwania? – Nic dziwnego, że Ivan był na niego wściekły. Książę miął w rękach oblamowanie swojej żałobnej szaty, długiego czerwonego płaszcza, spiętego przy szyi srebrnym pasem. – Już straciliśmy dziewiętnastu wojowników, polując na tych przeklętych zbójów. Nie miałem zamiaru zmarnować ich śmierci, odpowiadając na jakieś żałosne oskarżenia, których nikt nie chciał mi wyjaśnić. A porzucenie misji oznaczałoby dla Suzaińczyków śmierć głodową. Spichrze i konie były dla nich wszystkim. W wieku dwudziestu dwóch lat Aleksander by o tym nie pomyślał. – Dlatego najpierw posprzątałem, a później jechałem jak paraivo. Dotarłem tu wczoraj o świcie. Odkryłem, że paraivo mnie wyprzedziło. – Bez wątpienia. – Wywołana przez bogów burza piaskowa była niczym w porównaniu z wściekłością Ivana. Aleksander pochylił się do mnie, jego twarz była zaczerwieniona z gniewu. – I któż przy nim był, jak nie Leonid, drugi lord rodu Hamrasch, tak bardzo zatroskany bezczelnością i niesubordynacją mojego spóźnienia, ten sam, który zwrócił uwagę mojego ojca na „pewne sprawy”… Wszystkie głupie. Wymyślone. Wystarczyłby jeden dzień, by to wyjaśnić. Ale książę był zmęczony, wściekły i uparty jak zwykle. – Nie dali ci dnia. Spojrzał na mnie ostro. – Nie. Oni pragną tylko mojej głowy. Również śmierć mojego ojca nic im nie da. My tak nie działamy. Dopóki nie urodzi mi się syn, moim dziedzicem jest kuzyn ojca Edik, żałosny tchórz, przy którym wydaję się uczony i rozważny. Ale reszta Denischkarów i tak będzie za niego walczyć, a inne hegedy nie pozwolą staremu Hamraschowi decydować, kto zasiądzie na tronie. To będzie koniec Hamraschich; cały heged zginie. Ale na tym właśnie polegał problem. Najwyraźniej Hamraschich nie obchodziło, czy zginą. Cóż takiego, na bogów, narobił Aleksander, by skłonić jedną z najpotężniejszych rodzin Derzhich do złożenia kanavaru? Na zewnątrz zabrzmiało brzęczenie mellangharu i potężny męski głos intonujący derzhyjską pieśń żałobną, meandrujący, pozbawiony słów lament, który doprowadziłby do łez nawet górę. Twarz księcia opuściła wściekłość. Lekko potrząsnął głową i zamachał ręką, jakby chciał uciszyć własne myśli, a później podniósł się powoli i odwrócił do mnie plecami. – Będę zajęty aż do świtu. Wtedy przyjdź do moich komnat, porozmawiamy. Bądź dyskretny, Seyonne. Nie chcę i ciebie stracić. – Panie, muszę iść… Nie powiedziałem mu wszystkiego, czego się dowiedziałem. Czy w ogóle wiedział, że nawet Fryth go oskarżył? Ale to nie był właściwy czas, by z nim rozmawiać. Gdy Aleksander stanął przy ciele ojca, jego ramiona zesztywniały. Zaciekawiony, przekradłem się cicho do krawędzi marmurowego bloku, skąd mogłem zobaczyć, co go tak zaniepokoiło. To nie żadne niestosowne niepokoje czy najście sprawiły, że Aleksander się napiął, lecz jego własne działanie. Pod czerwono-srebrnym płaszczem nosił czarne spodnie i koszulę bez rękawów uszytą z czerwonego, haftowanego jedwabiu. Teraz za pomocą miecza ojca trzykrotnie naciął lewą rękę. Na moich oczach zrobił to samo na prawej ręce i własną krwią narysował kręgi wokół oczu i na policzkach. Już zapomniał, że tu jestem. Wycofałem się do swojej kryjówki, próbując przekonać samego siebie, że zdołam się znów przeobrazić. Jeśli miałem zostać na noc, równie dobrze mógłbym okazać się użyteczny i pełnić straż. A żaden nie-Derzhi nie zbliży się do marów pogrzebowych Ivana. Gdy tak siedziałem w zadymionym półmroku, próbując zebrać wolę konieczną do przemiany, ktoś w cichych pantoflach przebiegł przez świątynię. – Wasza wysokość, procesja jest gotowa. – Odziany w złoto szambelan opadł na kolana za księciem i szeptał. – Niosący czekają na wasze rozkazy… Aleksander, wpatrujący się w ciało ojca, lekko skinął głową. Ale szambelan nie odszedł. – …i, wasza wysokość, wybaczcie mi, proszę, że przynoszę inną wiadomość niż te niezbędne w tak śmiertelnej… tak przerażająco smutnej… i nie powiedziałbym tego, gdyby nie rozkaz samego wielkiego szambelana, któremu wydał rozkaz jego wysokość, który czeka na zewnątrz… żądając… nalegając… choć jest najlepszym z panów… Skrzywiłem się. Uniżone, żałosne jąkania służącego nawet spokojnego człowieka wyprowadziłyby z równowagi. A Aleksander był bardzo zdenerwowany. Książę nie podniósł głosu, ale słowa brzmiał tak, jakby wykuto je z kamienia. – Mów albo wyrwę ci ten bezużyteczny język. – Rozkazano mi przekazać, że jego wysokość książę Edik przybył do Zhagadu i utrzymuje, że musi zobaczyć swojego ukochanego cesarza i kuzyna, zanim rozpoczną się rytuały. Nim Aleksander zdążył coś odpowiedzieć, uświęcony spokój świątyni zakłóciły łomot butów i donośne głosy. Tym razem nie słudzy. Słyszałem brzęk złotych łańcuchów na ich szyjach i czułem stalową groźbę ich broni. Powietrze przenosiło pewność królewskich przywilejów. Przybysze stanęli po drugiej stronie mar, gdzie nie mogłem ich zobaczyć. – Na cienie Druyi, Aleksandrze. Wyglądasz jak jakiś barbarzyński kapłan wzywający bogów, by chronili jego wioskę. Od trzystu lat nikt nie praktykował tego głupiego znaczenia krwią. – Gość miał śpiewny głos, który sprawiał wrażenie, jakby mężczyzna przez cały czas był gotów wybuchnąć szyderczym śmiechem. – Można by pomyśleć, że rzeczywiście opłakujesz odejście starego diabła. – Czy przyszedłeś wylizać koryto, skoro on nie żyje, Ediku? Czy myślisz, że zapomniałem, że nie pozwolił ci wstawać i odzywać się w jego obecności? – Ach, mój młody kuzynie, to czas, by zacieśnić więzy krwi, nie… – Na kolana, Ediku, i powstrzymaj tchórzliwy język! W obecności swojego cesarza do chwili gdy zmieni się w popiół, będziesz wykonywał jego rozkazy. – Aleksander podszedł do mar. – Wprowadzić niosących! Wszyscy w pałacu musieli usłyszeć, jak Aleksander łaja swojego gościa. Lecz tylko ja, dzięki wyszkolonemu słuchowi Strażnika, usłyszałem wyszeptaną odpowiedź mężczyzny, choć zagłuszał ją hałas wywoływany przez tych, którzy mieli zanieść Ivana na stos pogrzebowy. – A później, drogi kuzynie Zanderze… kiedy mój kuzyn zostanie spalony i pozostaniesz tylko ty… co wtedy? Przekradłem się bliżej, by spojrzeć na trójkę po drugiej stronie pustych mar, a smród niebezpieczeństwa był tak silny, że niemal zacząłem się krztusić. Dwaj panowie z rodu Hamrasch uśmiechali się do pleców Aleksandra, a przed nimi na podłodze klęczał mężczyzna w średnim wieku. Cienki blond warkocz zwieszał się z boku spokojnej twarzy. Warg mężczyzny nie wykrzywiał gniew, szerokiego czoła nie marszczyła uraza ani oburzenie, w jego blisko osadzonych oczach nie błyszczało żadne uczucie. Ale wjechał do Zhagadu z oddziałem wojsk Hamraschich i opierał dłonie i brodę na lasce z wypolerowanego drewna, którą nadal plamiła krew niezgrabnego niewolnika. |