– Opuszczam szkołę – odezwał się pierwszy, cicho, by inni nie słyszeli. – Już tu nie wrócę. – Idziesz do akademii? – spytał Alsza. – Nie i to musi wam wystarczyć. – Ostatnia Przystań? – wyszeptał Grejgy. Obudził się. Serce biło jak oszalałe, choć nic mu się nie śniło. Spojrzał na zegar – był środek zaciemnienia. Chwilę leżał, nasłuchując. Codzienna czujność powróciła. Po kilku minutach to usłyszał – z dołu dobiegał jakiś hałas. O tej porze? Zerwał się cicho. Nie zapalając światła sięgnął po wzmacniacz. Ze słuchawek wydobywały się jedynie trzaski i piski. Nieważne co robił, nie przekazały ani jednego słowa. Podsłuch był bezużyteczny, choć działał poprawnie. Nie zamierzał zastanawiać się nad przyczyną. Otworzył drzwi i podkradł się do schodów. Tam usłyszał głos ojca. Był w kuchni. Mówił cicho, lecz drzwi były otwarte. To wystarczyło. Arto był świeżo rozbudzony, jego słuch był czulszy niż za rozjaśnienia. Niemal zrozumiał, co powiedział, lecz głos zamilkł, nim jego słuch się dostosował. Usłyszał czyjąś niegłośną odpowiedź. Ktokolwiek to był, był znacznie ostrożniejszy. Zaczął się wsłuchiwać. – Ktoś z nas musiał popełnić błąd! – Rozpoznał ten głos. Kolonista! Głos miał spokojny, opanowany, lecz słowa mówiły co innego. – Nie ma innego wytłumaczenia! Arto zmroził strach. Co on robił w ich domu, o tej porze? Takie wizyty nie były bezpieczne. – Chcesz powiedzieć, że to my popełniliśmy błąd. – Głos ojca był głośniejszy, zdenerwowanie znacznie wyraźniejsze. – Ktoś zlecił komputerowi wygrzebanie z baz danych ujęć z waszym udziałem, włączając w to chłopca. Jak myślisz, ile czasu zabierze im statystyczna analiza waszych spotkań? Jak szybko wyciągną na wierzch ten mały drobiazg, że spotkałem się z wami zanim zatrudniłem się w stoczni? Jeśli połapią się w tym, co robimy, przyślą tu takich, którzy nie zadają pytań, tylko od razu pakują do kopalni! – Pomyślą, że to z rekomendacji męża… – odpowiedziała matka. Też była zdenerwowana. – Nie skończy się na tym. Będą szukać dalej. Sprawdzą sekwencje z moim udziałem, przypomną sobie kim jestem i… Dotrą do innych. Wykorzystają lokalizatory, by nie będą spuszczać oka z dzieci. Tyle znaczy tu prawo. Właściwie jestem już spalony! – Głuche uderzenie, dłonią lub pięścią. Arto bezsilnie opadł na schody. Głosy przestały dochodzić do jego sparaliżowanego umysłu. Wiedział kto zwrócił na nich uwagę. Jakiż był głupi, jaki naiwny, jak ostatni kopalniak! Policja musiała być pierwszym miejscem, do którego poszła jego była wychowawczyni, a oni odesłali ją na dół! A potem Wel… W szkole był sprytny, lecz wystarczyło, by opuścił grę i zmierzył się z rzeczywistością… Pierwsza, nieświadoma próba wyrwania się z niej skończyła się porażką. Tylko żądza zemsty mogła tak go zaślepić. Będąc w szkole, sam na sam z pluskwą, czuł, że żyje wewnątrz stale kurczącej się klatki, duszącej jego umysł. Wczoraj odkrył, że klatka zawsze była otwarta. Odważył się z niej wyjść, tylko po to, by trafić do kolejnego więzienia. Otwarte drzwi okazały się tylko fałszywym wabikiem. Mógł się przeklinać za to, co zrobił – i przeklinał się – lecz nie mógł cofnąć czasu. Wczoraj pomysł wydawał się rozsądny i logiczny, lecz nie przemyślał go do końca, tak jak nie przemyślał wojny z Anhelem. Kolonista miał rację, był głupim dzieckiem. Zawiódł rodziców i rozczarował kolonistę. Bodajby odgryzł sobie język!
– Nic się nie da zrobić? – Wilan, w piżamie, krążył po pokoju niczym kot w klatce. Chciał się wyrwać na wolność, lecz zamiast tego miał wrażenie, że ściany zaczynają się schodzić, by ich uwięzić. – Tylko sześć dni! To jakaś wyssana ironia! Ile mamy czasu nim…? – Trzy, najwyżej cztery dni – kolonista zgodnie ze swoim zwyczajem przykleił się plecami do ściany, niczym żywy magnes. – Równie dobrze mogą się dowiedzieć pojutrze. – Możemy zaatakować komputer? – Ene siedziała przy stole, owinięta w szlafrok. Wyglądała jak przygarbiona, stupięćdziesięcioletnia staruszka. Spojrzała zmęczonym wzrokiem na kolonistę. – Zakłócić jego pracę, nie wiem, zrobić coś z pamięcią… – A niech nawet unieruchomi to całą stację, tym lepiej! – zgodził się z nią. – Zamierzam spróbować! Dlatego mówię o trzech dniach, a nie o jednym! – Zefred był zdenerwowany. Wilan wiedział, że tak naprawdę wścieka się na nich, bo okazali się nie dość sprytni. Miał w tym jakąś rację, lecz czemu się dziwił? Byli zwykłymi ludźmi, nie szpiegami! – Ale to tylko odwlekanie. Kosa nie działa szybko, ale skutecznie. Spróbuję ich spowolnić, lecz szybkość to nasza jedyna szansa. – Mamy trzy dni – wtrąciła Ene. – Prawie wszystko jest już przygotowane. Nie możemy tego jakoś przyspieszyć…? – Musimy przyspieszyć! Wiele zostało załatwione, lecz wciąż brakuje paru ważnych elementów. Nie jestem nawet pewien czy w tych warunkach uda się to, co już gotowe. – Nie będziemy czekać aż nas wyłapią! Coś trzeba zrobić! – Dowiecie się jak tylko coś wymyślę. – Kolonista wyglądał teraz równie staro jak Ene. Jego niedawna energia gdzieś uleciała. – Póki co, muszę zniknąć. To da wam czas. Koniec kontaktów. Może nie wszystkich znajdą, może niektórym się uda… – Musimy się porozumiewać! – Wilan zaprotestował. – Zwłaszcza teraz! – I będziemy, lecz w drugą stronę. Po prostu zmienię kontakt. Chłopcy dalej będą robić to, co dotąd, lecz będą musieli być podwójnie ostrożni. – Dobrze – Wilan powoli okrążył stół. – Pomyślmy spokojnie. Jesteśmy obserwowani, tak? – Zefred skinął głową. – Zatem nie pogorszymy sprawy, jeśli pójdziemy do szkoły i powiemy, że inni uczniowie znęcają się nad naszym dzieckiem. Norrensonowie mogą zrobić to samo. Wprowadzimy trochę zamieszania, może zyskamy… – Już mamy kłopoty – odparł kolonista. – Więcej nam nie potrzeba. To nie jest żadne wyjście. – Więc skoro nie da się tego odkręcić, może da się obejść? Jaki był plan, o ile to wciąż nie jest tajemnica? Chcieliście nas przechwycić podczas podróży na Księżyc, czy jak? Zefred wyjął jakąś kartę i rzucił na stół. Wilan wziął ją do ręki. Przepustka wewnątrzukładowa, mniejsza i cieńsza od tych, te które nosili koloniści. Ich karty na czas pobytu na stacji zastępowały identyfikatory, lecz dodatkowo pozwalały swobodnie przekraczać strzeżone strefy ich macierzystego doku. Przepustki, choć wyglądały podobnie, nie mogły ich zastąpić. – Każdy miał zdobyć przepustki na opuszczenie stacji – wyjaśnił kolonista. – Jakiekolwiek, choćby na przelot na Księżyc, byle były wiarygodne i pozwalały wejść do doków. – Toż to bzdura! – Wilan wskazał palcem na znaczek na przepustce. – Coś takiego pozwala wejść tylko na terminale rejsowych kosmolotów! – ze złością rzucił ją z powrotem na stół. – Nigdy byście tam nie zacumowali, nawet lądownikiem, nie mówiąc o gwiazdolocie! – Nie chodzi o przepustki, lecz o zawarte na nich dane! – kolonista podniósł kartę. Paznokciem odczepił wcześniej wypreparowany element. Nacisnął go kciukiem, przyklejając do skóry i uniósł palec w górę. Mała, srebrzystoszara płytka zabłysła odbitym światłem. – Sposób kodowania informacji personalnych zmienia się zbyt często, jest indywidualny i ma określony czas aktywności. Nie zdołalibyśmy tego podrobić ani skopiować, lecz on tu jest, w takiej przepustce! Lerszen miał wydobyć z nich układy danych, przeprogramować ich interfejs i z ich pomocą spreparować przepustki międzygwiezdne, podobne do tych gwiaździście drogich zezwoleń na odlot. W małych grupkach i z legalnymi przepustkami nie wzbudzilibyśmy podejrzeń. Dotąd się sprawdzało, choć sztuczkę z kartą dopiero przepychamy. Za każdym razem musimy wymyślać coś nowego. W razie kłopotów zaszantażowani przez nas strażnicy będą kryci. Tak długo jak my nie wpadniemy, oni są bezpieczni. To pomaga. – Więc dlaczego nie możemy odlecieć choćby jutro? – spytała żona. – Nie wszystkie przepustki są gotowe, a te które są, mają datę aktywacji nastawioną na cztery, pięć dni naprzód. Tylko patrzeć, gdy część z nich zostanie cofnięta. Cały starannie poukładany plan rozmieszczania strażników może ulecieć w kosmos! Wilan podrapał się po brodzie. – Faktycznie, ciężko coś przyspieszyć – przyznał. – Nie jestem nawet w połowie tak zdolny. Zefred myślał nad czymś przez chwilę. – Może jednak coś da się zrobić – powiedział w końcu. – Znasz stację lepiej od nas. Jesteś inżynierem. Może znajdziesz jakąś lukę, cokolwiek, byle się dostać do doków. Reszta będzie łatwa, lecz całe te podchody służą temu, by was do nich doprowadzić. Was i dzieci. – Do doków? – To jedyne wyjście. Przebicie kadłuba zajęłoby zbyt dużo czasu. Wyjście na zewnątrz przez śluzy Obsługi Kosmicznej jest równie trudne jak przez doki. Są wprawdzie inne sposoby, lecz Kosa potrafi się przed nimi dobrze zabezpieczyć. Gdybyśmy się tylko tam dostali… Łomot na schodach poderwał Ene na nogi. Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi. Niech to śluza, pomyślał Wilan, mam nerwy napięte niczym cumownicze włókna. Do kuchni wpadł Arto. Wleciał niczym kometa, lecz pod ich spojrzeniami stanął jak wryty. Rzucił szybkie spojrzenie na stół, gdzie pomiędzy pustymi workami po kawie leżał sześcianik kolonisty. Popatrzył na niego, a potem na Zefreda. Chciał coś powiedzieć, próbował otworzyć usta, lecz nie mógł wydobyć głosu. – Co się stało? – Wilan spytał syna. – Powinieneś… – Ja… wiem… pomóc! – wydyszał, zachłystując się powietrzem. Zefred odkleił się od ściany. Powoli podszedł do chłopca. W kuchni zapadła cisza. – Wiem jak tam dojść! – Arto był przerażony. Słowa wypowiadał z wyraźnym trudem. – Nie wiedziałem… – Podsłuchiwałeś? – spytał Wilan. Kolonista uciszył go gestem ręki. – Niech mówi – powiedział wpatrując się w chłopca. Niemal przykląkł, spoglądając w jego oczy jakby chciał się wwiercić w jego umysł. Arto przełknął ślinę. – Musimy tylko dostać się do doku dla gwiazdolotu, tak? – spytał. – Wiesz jak? – kolonista, choć nawet nie drgnął, wyglądał jakby potrząsał chłopcem samą siłą umysłu. – Byłem tam wiele razy! – Byłeś w dokach? – zdumienie było zbyt słabym określeniem tego, co odczuł Wilan. Jak jego syn mógł znać rozwiązanie problemu, nad którym sam bezskutecznie głowił się miesiącami? – W dokach i w stoczni! Wszystko pokażę, to bardzo proste! – Pokaż – zażądał kolonista. – Teraz. Wy zaczekajcie aż wrócimy – szybkim krokiem podszedł do stołu i zabrał sześcianik. – Pod żadnym pozorem nie opuszczajcie domu. Czuł się jak we śnie. Kolonista postarał się o wszystko – miał gwiazdolot, znał sposób na bezpieczne wejście do doku, lecz nie potrafi się tam dostać – coś, co Arto robił, gdy tylko miał ochotę! Jak wspaniale uzupełniały się ich plany… Jego sen został przerwany, gdy minęli najbliższe skrzyżowanie. Wysunął się naprzód, gdy nagle poczuł mocny uścisk na ramieniu. Kolonista płynnym, silnym ruchem odwrócił go do siebie, zaciągnął do bocznego korytarza, złapał za koszulkę, przyparł plecami do ściany i uniósł w górę. W jego oczach czaił się gniew starszaka. Nic nie mogło go lepiej przekonać, iż kolonista naprawdę przeszedł przez szkołę. – Coście narobili? – spytał ostro. – Nie kłam! To musi być wasza robota! Wymiaucz wszystko, nim głębiej wpadniemy w zgotowaną przez waszą głupotę plazmę! Zaskoczony, przez chwilę nie mógł wydusić z siebie słowa. Silny, przygniatający go do ściany uścisk kolonisty nie był tym, co pomogłoby mu dojść do siebie. – My… poszliśmy wczoraj na policję – wydusił wreszcie. – Ale mówiliśmy tylko o szkole! Nie powiedziałem niczego ważnego, przysięgam…! – Czyś ty oszalał? – tylko fakt przebywania w publicznym miejscu zmuszał kolonistę do opanowania, lecz jego samokontrola zdawała się teraz bardziej powierzchowna niż kiedykolwiek wcześniej. – Powiedziałeś policji co się tam dzieje? – Wtedy nie wiedziałem o obserwatorach! – zaprotestował ostro. – Trzeba mi było powiedzieć wcześniej! Na tyle się zdają te wasze tajemnice! – To także twoje tajemnice! Co się tam działo? Mów, na zarazę! – Próbowali mnie zabić! – syknął gniewnie, patrząc mu hardo prosto w oczy, choć jego stopy nie sięgały podłogi. – Zadowolony? Myślałem, że jak przyjdzie policja to jakoś wytrzymamy… Chwilę mierzyli się wzrokiem. Ich oczy nawet nie drgnęły. – Dziękuj rodzicom za to, że zatrzymali cię w domu, bo policja nie przyjdzie – kolonista rozwarł dłonie. Arto miękko opadł na podłogę. – Musi przyjść! – zaprotestował. – Wiedzą dość, by zamknąć Anhela! Gdy on zniknie… Urwał. Oczekiwał, że kolonista się wścieknie, zacznie na niego ryczeć, może nawet bić, lecz on tylko oparł się dłońmi o ścianę i zaczął się śmiać, choć brzmiało to raczej jak chichot obłąkanego. Było w nim coś tak przerażającego, że ciarki przeszły mu po plecach. – Jasna gwiazdo! – szepnął kolonista, uśmiechając się bezsilnie. Na chwilę położył dłoń na głowie Arto, po czym ciężko opadł plecami na ścianę. – Przewidziałem tyle możliwości, wszystko, co człowiek mógł przewidzieć, za wyjątkiem dziecięcej desperacji. Jeden dzień! – klepnął się w uda – o jeden dzień za późno! Dlaczego to musiało się stać akurat teraz? – Przysięgam, nie wiedziałem! – Arto zaczął się zaciekle bronić. – Skąd miałem wiedzieć, że nie będę musiał tam wracać? Chciałem… – Wierzę, lecz to nie zmienia naszej sytuacji! – Sam pan mówił, że zwykli ludzie nic nie wiedzą! – Bo nie wiedzą! Ale są obserwowani, tak jak i wy. Gdy policja zaczęła przeszukiwać dane, by powiązać was z tym Anhelem, ktoś z góry zauważył, że grzebią w sprawach szkoły i przejął ich śledztwo. Nie wiem z iloma osobami rozmawialiście, lecz myślę, że niedługo wrócą one na Ziemię, by ścigać widma. Pierwszą rzeczą, którą się robi, jak ktoś się wygada, jest sprawdzenie ile osób coś wie. Zaczęli od twoich rodziców, sprawdzając czy nie zachowują się inaczej niż zwykle. O tak, gdy skończą robić statystykę obrazów, na pewno ucieszy ich to, na co trafili! Na mnie! – Chcieliśmy tylko dotrwać do odlotu… – głos Arto stał się błagalny. – Wiesz ile rodzin mam na głowie? – twarz kolonisty stała się chłodna i bezlitosna, lecz oczy mu płonęły. – Myślałeś, że tu chodzi tylko o ciebie i twojego kolegę? Ich życie i bezpieczeństwo zależy teraz od tego czy coś da się z tym zrobić! Tak samo twoje i twoich rodziców. Gdy Kosa wykryje co się dzieje, wszystkie stacje w Układzie zostaną postawione w stan alarmu. Cała operacja może zawieść! Czy tak wygląda odpowiedzialność dorosłego? Nie mam czasu, by cię niańczyć! Mam was zostawić, dla bezpieczeństwa pozostałych? – zbliżył twarz do twarzy Arto. – Co powinienem wybrać, kapitanie? Arto zagryzł wargi. Żałował, że nie może się zapaść pod podłogę. Całe jego ciało mówiło przepraszam, lecz w tej sprawie nie było przeproś. Popełnił straszliwy błąd i kolonista chciał, by go dobrze popamiętał. – Przepraszam, naprawdę… – Póki się nie wychylasz, nic ci nie grozi. Ale ty nie chciałeś siedzieć cicho – kolonista wyprostował się. – Ci, którzy to robią, bywają niszczeni razem z całymi rodzinami. Wierzę, że jest ci naprawdę przykro, lecz to nie zapewni bezpieczeństwa tym, którzy mi zaufali. Winowajca zamilkł. Myślał tylko o jednym – gdyby nie tajemnice, to nigdy by się nie zdarzyło. Wszystko byłoby prostsze, łatwiejsze. Lecz ukrywali przed sobą tyle rzeczy, że połapanie się we wszystkim stało się zbyt trudne, nawet dla niego. – Obaj popełniliśmy błędy – odezwał się kolonista. Ruszył do przodu, nawet nie spoglądając za siebie – Najważniejsze to je naprawić. Twoja głupota może nas zgubić lub ocalić. – Powie pan rodzicom? Kolonista zatrzymał się. Spojrzał za siebie. – Sam im wszystko opowiesz, na statku. To twoja kara. Ton jego głosu nie pozostawił mu złudzeń. Arto poczuł ucisk w gardle. Nie mógł wymyślić gorszej kary niż zmuszenie go, by powiedział rodzicom, iż okłamał ich po raz kolejny. Wyprzedził go bez słowa i skręcił w korytarz. Żaden z nich nie wrócił do tematu rozmowy. Kolonista uznał go za zakończony. Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Weszli do szybu wentylacyjnego. Dorosły mieścił się w nim bez problemu. Nim ruszyli dalej, kolonista dokładnie zmierzył szerokość i zbadał coś swoim sześcianikiem. W milczeniu przeciskali się w głąb instalacji, w milczeniu Arto przeprowadził go przez główny szyb. Twoja wina – mógłby przysiąc, że słyszy to przez całą drogę. Kolonista wiedział jak milczeć. Sprawność, z jaką jego towarzysz poruszał się w szybie wentylacji zbijała Arto z tropu. Nie mógł uwierzyć, że dorosły, nawet po szkole, wciąż może robić to ze zręcznością młodszaka. Całą drogę przyświecał sobie lampą, badając każdy szczegół trasy, lecz zawsze był tuż za nim. W rozdzielni było gorąco. Nawet światło lampy było za słabe, by stłumić bijącą od garbów kanałów poświatę. Sprawdził czas. – Dalej nie można – powiedział. – Teraz idzie impuls, ale możemy poczekać. – Nie ma po co. Nie będę ryzykował. Jak jest po drugiej stronie? Są jakieś wąskie przejścia? – Nie węższe niż przy wejściu – odpowiedział po chwili wahania. – Jeśli ktoś dojdzie aż tutaj, dotrze aż do samej kratki w doku. Dla mnie droga jest dobra, ale wy jesteście więksi. Opisał resztę drogi, wspominając o każdym szczególe, jaki tylko przyszedł mu na myśl. – Nada się – uznał kolonista po chwili zadumy. – Jeśli tam jest tak jak po tej stronie to da się przejść. Dobra robota, chłopcze. – Czy… wszyscy przejdą? – Nie znam nikogo, kto byłby aż tak gruby. Nie warto szukać wygodniejszej drogi, skoro na końcu i tak trzeba się przeciskać. Pójdziemy twoją trasą. Będziesz prowadził. |