powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXI)
listopad 2006

Odrodzenie
Carol Berg
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział 3
Stałem, zgięty z bólu w boku, i dyszałem ciężko. Nie wiedziałem, co teraz robić, ani nie przypominałem sobie, dlaczego cisza wydawała mi się taka dziwna. Kiedy na moim ramieniu spoczęła ciężka ręka, niemal wyskoczyłem ze skóry.
– Chłopiec jest cały, Seyonne. I Elinor też. Są bezpieczni.
Wpatrywałem się tępo w bladą twarz Blaise’a. Na skroni miał potworny fioletowy siniec, a nawet jego szczera troska nie do końca ukrywała obrzydzenie. Moje dłonie były umazane krwią, a ubranie przesiąknięte i pokryte kawałkami mięsa i wnętrzności. To, co leżało przede mną na ziemi, już nie przypominało człowieka. Upuściłem miecz i opadłem na kolana, przyciskając zakrwawioną dłoń do ust.
– Jesteś ranny?
Potrząsnąłem głową. Nie ranny. Zarażony.
Jaskrawopomarańczowe płomienie już dogasały. Jedynie wyciągnięty kamienny palec pieca i komina pozostał w miejscu, gdzie kiedyś na krawędzi lasu był dom. Niedaleko od niego stała Elinor, mocno przyciskając czarną główkę Evana do szyi, tłumiąc jego płacz i nie pozwalając mu oglądać rzezi.
– Przepraszam – wyszeptałem. Choć mówiłem do kobiety o zaciętej twarzy i swojego płaczącego syna, nie mogli mnie usłyszeć. – Tak mi przykro.
– Uratowałeś im życie. – Nawet najbliższy z przyjaciół nie brzmiał przekonująco. Nie tej nocy.
Trzeba przyznać Blaise’owi, że nie cofnął się ani nie uciekł.
– Zabierz mnie z dala od nich – poprosiłem. – Nigdy więcej mnie do nich nie dopuszczaj.
– Wkrótce. Na razie muszą wrócić z nami. Nie mogą tu zostać bez Gordaina. – Okrył moje ramiona płaszczem.
Dym wirował na nocnym wietrze, zasłaniając gwiazdy i dziwnie spokojną dolinę. Płomienie skradały się w stronę ogrodzenia i drzew pokrytych świeżym liściem, lecz wilgoć je gasiła. Farrol próbował powstrzymać Elinor, by nie podeszła do ciała Gordaina i tego czegoś, co leżało obok. Jego okrągła twarz była czarna od sadzy, koszula zwęglona, a sposób, w jaki trzymał ręce, świadczył, że je poparzył.
– Powiedz mi, kim byli, Seyonne. Jakie jeszcze niebezpieczeństwa na nas czyhają?
Blaise ostrożnie podniósł mój brudny miecz, spróbował go trochę oczyścić i schował do pochwy. Później pomógł mi się podnieść i odciągnął od zmarłych. Gdy my się cofaliśmy, Elinor odepchnęła Farrola i uklękła na zakrwawionej ziemi obok Gordaina, wciąż trzymając dziecko w ramionach. Nie krzyknęła ani nie zaczęła płakać na widok okaleczonego ciała męża, tylko delikatnie dotknęła jego ramienia i pewną ręką zamknęła mu powieki. Kiedy w końcu się podniosła, omiotła spojrzeniem otaczające ją ślady rzezi i spojrzała na mnie. Wpatrywała się we mnie, jakby nie potrafiła pojąć, że istoty takie jak namhirzy i ja mogą dzielić tę samą ziemię, a co gorsza tę samą krew, co ci, których kochała. Mocniej przytuliła jęczące dziecko, odwróciła się i ruszyła wraz z Farrolem w głąb lasu.
– To byli zabójcy – powiedziałem. – Przysłani przez wrogów Aleksandra. – Szczelniej otuliłem się płaszczem, jakby wełna mogła ogrzać chłodną noc. – Wiedzieli, gdzie mnie szukać. – Już to samo w sobie było ponurą zagadką, gdyż sądziłem, że tylko Aleksander i moja przyjaciółka Fiona znają tę tajemnicę, a żadne z nich z własnej woli by jej nie wyjawiło.
– Ale dlaczego? Co takiego…
– Zabójca powiedział, że na Aleksandrze spoczywa kanavar… przysięga hegedu… że nigdy nie będzie rządzić cesarstwem. Złożyła ją rodzina Hamraschich. Może inne hegedy również. Tego nie wiem. – Wydawało mi się, że gwiazdy straciły blask, a śmierć w mojej duszy rozlała się na cały wszechświat. Był tylko jeden sposób, by ktokolwiek powstrzymał Aleksandra przed odziedziczeniem tronu ojca. – Zabiją go. – Nadzieja świata. Przyjaciel, który dzielił ze mną duszę. Tak nieprawdopodobny brat. Ta świadomość była tak bolesna, a wydarzenia tej nocy tak niepokojące, że nie mogłem myśleć.
– To w takim razie czemu próbują zabić ciebie?
Potrząsnąłem głową. To nie miało sensu. W ciągu ostatnich trzech lat widziałem księcia tylko kilka razy.
– Ale jeśli chcą mojej śmierci, nie zatrzymają się. Nie wiem, jak mnie znaleźli, ale kiedy ci nie wrócą, przyślą kolejnych. Opuszczę Karesh, ale i tak…
– Będziemy musieli się ukryć. Już to robiliśmy. Chodźmy.
• • •
Opuściłem Karesh, nim Blaise zdążył wyciągnąć wszystkich swoich ludzi z łóżek. Wepchnąłem swój żałosny dobytek do płóciennej torby, a do kieszeni płaszcza wrzuciłem kilka zenarów, jakie zarobiłem czytając i pisząc dla miejscowych kupców. Nie umiejąc stanąć przed tymi, którzy wkrótce dowiedzą się o moim okrucieństwie, pożegnałem się tylko z Blaise’em.
– Ustalmy jakiś sposób, żebym mógł cię odnaleźć – powiedział, gdy włożyłem zapasową koszulę, otoczyłem się płaszczem i podałem mu skórzaną sakiewkę z resztą moich zarobków, by przekazał je Evanowi i Elinor. – Nigdy nie otwierałem bramy do Kir’Navarrin bez twojej pomocy. A jeśli któryś z pozostałych będzie musiał przejść, ja zaś nie zdołam odnaleźć drogi?
– Nauczyłem wszystkiego Fionę. Nie jest złączona z demonem, więc sama nie może otworzyć drogi, ale przypomni ci wszystko, o czym zapomniałeś, i pomoże ci użyć mocy. – Moja gorliwa młoda przyjaciółka wyruszyła kopać w ruinach, by odnaleźć pozostałości ezzariańskiej historii.
– On cię potrzebuje, Seyonne. Zapewnię mu bezpieczeństwo, ale…
– Nie potrzebuje kogoś, kto jest zdolny uczynić to, co ja dziś w nocy.
– Wiesz, że tak nie jest. Znajdziesz odpowiedź. To choroba. To nie ty. I uratowałeś im życie, jak wcześniej wielu innym. – Razem zeszliśmy po schodach i wyszliśmy na uliczkę, gdzie czekał na mnie koń przywiązany do słupa. Za ciemnymi murami zaczęły błyskać światła, niczym świetliki wypłoszone z trawy. – Powinienem wiedzieć, jak cię odnaleźć.
– Muszę ostrzec Aleksandra – rzuciłem, przypinając bagaż do siodła. – Powiem mu o kanavarze i odejdę, nim znów oszaleję. Kiedy zdecyduję, gdzie się udać, prześlę wiadomość tutejszemu ślusarzowi.
– A jeśli będziesz mnie potrzebował…
– Nic mi nie mów! – Odwiązałem konia i wspiąłem się na siodło. Przymus odejścia dodawał sił moim zmęczonym kończynom. Obowiązkiem Strażnika było chronić świat przed złem. Ja nawet nie potrafiłem ochronić swojego dziecka przed samym sobą.
Ale Blaise nie pozwolił mi odjechać.
– Jeśli będziesz mnie potrzebował, zostaw wiadomość w świątyni Dolgara w Vayapolu. Powiedz mi, gdzie jesteś, a ja do ciebie przyjdę. Obiecuję ci, że nie zdradzę, gdzie są inni, o ile nie uznam cię za zdrowego. – Przytrzymywał mojego konia, póki nie pokiwałem głową. – Zawdzięczam ci więcej niż życie, Seyonne. Choćbyś był w lochach Kir’Vagonoth, przyjdę.
Taka przyjaźń nie wymagała odpowiedzi. Uścisnąłem jego rękę i odjechałem.
• • •
Czerwone palce świtu właśnie dotykały nieba, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem iglice Zhagadu wznoszące się z cieni morza wydm. Perła Azhakstanu. Siedziba cesarskiej władzy, od kiedy jeden z przodków Aleksandra uznał, że jest zbyt wielki na pustynne królestwo, i postanowił nagiąć świat do swoich kaprysów. Przez pięć setek lat Derzhi udowadniali, że potrafią zabijać, niewolić, palić, głodzić lub okaleczać każdego, kto nie pasował do ich wspaniałego wzoru. Ich cesarstwo wypełniał niepewny dobrobyt oparty na drogach i handlu, wsparty na skałach tyranii i strachu, a utrzymywany w jedności łańcuchami niewolnictwa.
Dlaczego powtarzałem, że jeden zarozumiały książę zmieni ponury krajobraz takiego świata? Jakiż byłem arogancki, by ufać, że blask, który widziałem w Aleksandrze, stanowi odpowiedź bogów na brutalność świata? Ale wierzyłem w to. Kiedy Aleksander kupił mnie na targu niewolników w Capharnie, z rezygnacją spodziewałem się śmierci w niewoli, pozbawiony nadziei i wiary po tym, jak pół życia spędziłem w poniżeniu. Kiedy zobaczyłem w nim feadnach, przekląłem swoją przysięgę Strażnika, która kazała mi chronić mego okrutnego i aroganckiego pana. Lecz nasza wspólna podróż zmieniła nas obu. Dzieliłem siłę Aleksandra i napoiłem swoją duszę u studni jego ducha. Był naszą nadzieją. Nie mogłem pozwolić, by zginął w jakimś plemiennym konflikcie. Pociągnąłem za wodze i ruszyłem w dół kamienistego zbocza w stronę złocistych kopuł migoczących w blasku słońca.
• • •
Wyjątkowo wielu podróżnych wędrowało szeroką, brukowaną drogą od podróżnej studni w Taíne Amar do zewnętrznych bram królewskiego miasta, stanowiącą ostatnią ligę Cesarskiej Drogi rozciągającej się z Zhagadu na wschód i zachód po krawędzie cesarstwa. Można by pomyśleć, że to czas na Dar Heged, odbywające się dwa razy do roku spotkanie rodów Derzhich, które mogły wtedy przedstawić swoje skargi cesarzowi. Środek drogi zajmowały oddziały ponurych wojowników eskortujących w stronę miasta pięknie odzianych panów, zmuszając wszystkich pozostałych do poruszania się po krawędzi traktu. Wydawało się, że prócz nich wszyscy inni tego dnia opuszczają Zhagad – potężne kupieckie karawany sunęły wielkie niczym ruchome miasta, konie i chastou natężały się pod batem woźniców. Dziwne, że tak wielu wyjeżdżało z miasta przed wieczornym targiem. Rzadko widziałem grupki ludzi dyskutujących na poboczu drogi i przeszkadzających pasterzom, którzy pokrzykiwali na stada kóz. Spieszący się podróżni biczem okładali żebraków czepiających się ich strzemion. Zgiełk krzyków i uderzeń kopyt, stukania kół, brzęku uderzających o siebie kociołków, trzasku batów i beczenia zwierząt był ogłuszający. Nienawidziłem miast, a hałas, smród i tłumy tego zanieczyściły nawet pustynię.
Minęły trzy tygodnie pełne niepewności, nim dotarłem do Zhagadu. Samotnie podróżowałem przez surową pustynię, wdzięczny za dobrze wyszkolony wzrok, który pozwalał mi bezpiecznie jechać w nocy i unikać zbójów i słońca. Kiedy oddaliłem się od Karesh, zaczęło mi brakować Blaise’a. Z jego pomocą mógłbym przebyć tę odległość w jeden dzień. Ale on musiał zapewnić bezpieczeństwo swoim ludziom, a ja nie mogłem go zatrzymać nawet dla Aleksandra. Oddałbym wiele, żeby zmienić świat, ale nie swojego syna. Nie jego.
Miałem nadzieję, że połączenie z Denasem pozwoli mi podążać po magicznych ścieżkach tak, jak to robił Blaise, ale jeszcze się tego nie nauczyłem. Blaise sugerował, że to moja wina.
– Musisz opuścić materialne granice – mówił, kiedy narzekałem na swoją nieudolność. – Ale ty nie chcesz tego zrobić. Tak samo jest z twoim przeobrażeniem; dlatego masz takie kłopoty z przemianą, że zbyt mocno trzymasz się samego siebie.
Blaise nie zdobył wielkiego wykształcenia, ale widział jasno. Teraz gdy połączyłem się z Denasem, mógłbym się zmienić w każdej chwili, przeobrażając się w orła, chastou czy kayeeta, najszybszego biegacza na świecie. Ale w przeciwieństwie do Blaise’a i jego towarzyszy było to dla mnie niewyobrażalnie trudne. Może Blaise miał rację i wynikało to z mojej niechęci do utraty panowania nad sobą. A może to dlatego, że to, co sobie zrobiłem – dzieliłem ciało i duszę z rai-kirah, który nie był ze mną spokrewniony – nie nadało światu właściwego porządku.
W pierwszych dniach po tym, jak wróciłem do siebie, Blaise przekonał mnie, że powinienem opuścić magiczne bariery, które zbudowałem, by oddzielić się od demona. Powiedział, że lepiej porozmawiać z Denasem, uczyć się od niego. Wiedza i zrozumienie z pewnością ułatwią nam współistnienie. Rai-kirah nie odezwał się ani razu. Zacząłem się zastanawiać, czy śmierć, o którą się otarłem, przypadkiem go nie zniszczyła, a jego gniew był jedynym, co po nim zostało, niczym cichnące grzmoty po odejściu burzy. Ale później zacząłem atakować ludzi i szybko odbudowałem bariery.
Zajęty rozmyślaniami, przepychałem konia przez tłum, korzystając z obecności dużej grupy wycinającej sobie ścieżkę do bram. Pięciu wojowników jechało klinem, otwierając drogę dla bogato odzianego arystokraty. Za nim galopowały dwie kolumny żołnierzy, chroniąc obciążone juczne zwierzęta. Żołnierze należeli do rodziny Hamraschich, było też wśród nich kilku ciemnoskórych thridzkich najemników, lecz szlachcic nie nosił złotego płaszcza tef i wilka, godła rodu Hamrasch. Nie widziałem jego symbolu rodowego.
– Oczyśćcie drogę z tego śmiecia – rozkazał pan, wiotki mężczyzna o cienkim blond warkoczu. – Porąbcie ich, jeśli się nie odsuną.
Grupa zatrzymała się z winy kilku karawan, które próbowały wykorzystać tę samą przestrzeń do przepchnięcia obciążonych sań ciągniętych przez niewolników. Arystokrata wyjął z cylindra przytroczonego do siodła długą na ramię laskę z wypolerowanego drewna i uderzył nią niewolnika, który upadł na kolana, gdy jego sanie zaczepiły o koło wozu jadącego w przeciwnym kierunku. Niewolnik krzyknął i przewrócił się do tyłu, a na jego czole pojawiła się krew. Zaplątał się w skórzaną uprząż i jeszcze bardziej przekręcił sanie, a ich źle przywiązana zawartość wysypała się na drogę.
Oddziały arystokraty wyciągnęły miecze i zaczęły zmuszać innych podróżnych do usunięcia się na bok. Czekając na otwarcie drogi, dostojnik Derzhich jeździł wokół niewolnika. Za każdym razem gdy zaplątany mężczyzna próbował wstać i się uwolnić, pan ze spokojną twarzą uderzał go, rozmyślnie i mocno – w twarz, w łokcie, w ramiona otarte przez skórzaną uprząż.
Z każdym ciosem czułem ból w kościach. Po latach takiego bezmyślnego okrucieństwa moje plecy nosiły ślady blizn i choć pamiętałem o niebezpieczeństwie i naglącym pośpiechu, nie potrafiłem odejść. Zeskoczyłem z siodła, przywiązałem konia do porzuconego wozu kotlarza i przepchnąłem się przez tłum. Kuląc się, pochylając głowę i wykorzystując osłonę w postaci przewróconych sań, chwyciłem splataną uprząż i rozerwałem ją jednym zaklęciem. Chwyciwszy zakrwawioną rękę mężczyzny, pomogłem mu wstać. Gdy mu się to udało, wycofałem się w tłum.
Tas vyetto – powiedział zasapany głos zza sań.
Nie ma za co, pomyślałem. Byłem już zbyt daleko, by mnie usłyszał. Gdybym tylko mógł zrobić więcej. Zostawiłbym mu swój nóż, ale jego nadzorcy byli zbyt blisko. Gdyby został schwytany z bronią, straciłby rękę albo oko.
Nie zobaczyłem twarzy niewolnika, ale starannie przyjrzałem się Derzhiemu, który już wrócił pomiędzy swoich strażników i jechał spokojnie w stronę bram. Miał jakieś pięćdziesiąt pięć lat, był wysoki i siedział wyprostowany w siodle. Kobiety pewnie uważały go za atrakcyjnego mężczyznę, przystojnego jak na swój wiek, bez blizn pozostawionych przez walki i żywioły. Ale ja uznałem jego delikatną twarz za zdeprawowaną – szerokie czoło za puste, pełne wargi za żarłoczne, a okrągłe oczy osadzone blisko wąskiego nosa za pozbawione ludzkiego współczucia. A może widziałem tylko bezmyślne okrucieństwo jego dłoni i brak wyrazu na tej atrakcyjnej twarzy, gdy z nudów bił do krwi człowieka, czekając, aż będzie mógł ruszyć dalej.
Gdy przepychałem się przez tłum w stronę swojego konia czekającego cierpliwie przy wozie kotlarza, poczułem na plecach lekki dotyk. Obróciłem się gwałtownie. Nikogo. Ale daleko po drugiej stronie tłumu stała kobieta i wpatrywała się we mnie, a jej ciemne oczy były tak przenikliwe, że mógłbym się założyć, iż widziała blizny pod moją koszulą. Jej suknia i welon były jaskrawozielone. Wśród morza brązów i szarości wyróżniała się niczym pęd świeżej trawy na pustyni. Między nami znalazła się grupa jeźdźców, a ja wspiąłem się na siodło i ruszyłem dalej. Nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie zauważył.
Dotarłem do zewnętrznych bram nadal zaniepokojony tym incydentem i pewien, że powinienem był zrobić więcej, choć przecież wiedziałem, że mógłbym wykorzystać każdą odrobinę swojej mocy i umiejętności, a i tak nic by to nie zmieniło. I ja, i niewolnik skończylibyśmy martwi.
– Zatrzymaj się! Tak, ty. Złaź z tego wora kości. Podejdź tu i pozwól, bym ci się przyjrzał. – Konny Derzhi, który patrolował tłumy żebraków, podróżnych i zwierząt przy zewnętrznej bramie Zhagadu, machnął włócznią w moją stronę.
Głupi. Głupi. Rozproszony wypadkiem z niewolnikiem, zapomniałem ukryć ezzariańskie rysy, gdy zbliżałem się do bram. Aleksander zniósł prawo nakazujące niewolenia Ezzarian, lecz członkowie mojego ludu nadal zwracali na siebie uwagę żołnierzy, a piętna wypalone na twarzy i lewym ramieniu zawsze będą mnie zdradzać. Strażnik bramy się zbliżył, a ludzie zaczęli się cofać, otwierając mu drogę.
Pomacałem pod koszulą w poszukiwaniu skórzanej paczuszki. Ufając, że papier Aleksandra wystarczy tak samo, jak w przeszłości, zsiadłem z konia i podszedłem do strażnika.
Podobnie jak wszyscy strażnicy Derzhich w Zhagadzie, tak i on chodził bez koszuli ze względu na gorąco, ukazując potężne, brązowe ramiona, jedno przecięte paskudną blizną.
– Zakor! Tutaj! – zawołał do jednego ze swoich towarzyszy. – Chyba znalazłem uciekiniera.
Czubek włóczni strażnika dotknął mojej szyi, zmuszając mnie, bym obrócił głowę i ukazał mu sokoła i lwa wypalone na moim policzku w dniu, w którym sprzedano mnie Aleksandrowi. Derzhi uśmiechnął się i oblizał wargi, bez wątpienia nie mogąc się doczekać przyjemności odrąbania stopy uciekiniera i nagrody za przekazanie mnie cesarskiemu nadzorcy niewolników.
Z trudem panując nad wściekłością, jaką wywołała we mnie jego żądza krwi – i ściskającą w żołądku niepewnością, która nie znikła przez te wszystkie lata od mojego uwolnienia – podniosłem prawą rękę i chwyciłem za drzewce włóczni, odsuwając ją od gardła. Lewą ręką wyciągnąłem wytarty pergamin, upewniając się, że cesarska pieczeń jest dobrze widoczna. Mój głos pozostał spokojny.
– Tak nie jest, panie. Jestem wolnym człowiekiem z rozkazu księcia krwi. Znajdźcie skrybę, by wam to odczytał. Poznacie konsekwencje grożące tym, którzy mnie zatrzymają.
Strażnik zmrużył oczy i wpatrzył się w pergamin.
– Książę krwi… – Wzruszył nagimi ramionami i wyrwał włócznię z mojego chwytu, a jej czubkiem stuknął w pismo. – …Chyba nadal nim jest. I na razie jego pieczęć cię wybawi, lecz od jutrzejszego wieczora nie radzę ci na niej polegać. Dwadzieścia będzie miało coś do powiedzenia w tej kwestii. – Splunął na zakurzone kamienie i obrócił konia.
W ciągu jednego uderzenia serca gorączkowe wędrówki tłumów nabrały nowego, złowrogiego znaczenia: potajemne rozmowy, spieszące się oddziały, krzyki. Zza murów dochodziły ciągłe jęki, które drażniły uszy niczym dźwięk stali na szkle. Na kamiennych wieżach, gdzie czerwone flagi z lwem Derzhich wisiały wiotko w gorącym powietrzu, czegoś brakowało – złotych flag ze srebrnym sokołem, które zawsze wisiały obok złotych flag rodu Denischkar, rodu Aleksandra. W ich miejscu widniały jednobarwne czerwone flagi. Wszędzie jednobarwne czerwone flagi… flagi żałobne… słodka Verdonne!
Przebiłem się przez tłum żebraków i podążyłem za konnym Derzhim.
– Proszę, panie, powiedzcie mi, co się stało. Byłem głęboko na pustyni i nie słyszałem.
Obejrzał się przez pobliźnione ramię i parsknął.
– W takim razie jesteś jedynym człowiekiem w całym cesarstwie. Cesarz zginął od ciosu skrytobójcy. Dwadzieścia rodów zbiera się, by zająć się sprawą sukcesji. – Mężczyzna wbił włócznię w mój dowód wyzwolenia, który upadł na kamienie, i podał mi go z powrotem. – Słyszałem, że zrobił to sam książę Aleksander.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.