powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXI)
listopad 2006

Głęboki Grób – część 1
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:grabcu@radom.net'>Piotr ‘Grabcu’ Grabiec</a>
Ilustracja: Piotr ‘Grabcu’ Grabiec

6.
Bladożółte światło stojącej na biurku lampki drgało nierównomiernie, przywodząc na myśl złapaną w pułapkę, trzepoczącą w panice skrzydłami ćmę, ale pochylony nisko nad zaścielającymi blat papierami mężczyzna zdawał się tego nie dostrzegać. Jego dłoń, kurczowo, aż do zbielenia knykci ściskająca długopis, poruszała się chaotycznie po kartce papieru, kreśląc kolejne rzędy koślawych liter. Nawet kiedy zatrzymywała się na kilka dłuższych chwil, by dać wytchnienie protestującym skurczami mięśniom, mężczyzna nie odrywał wzroku zza półprzymkniętych powiek od zapisywanych zdań. Nie mógł więc zauważyć, że w tych samych momentach, jak zsynchronizowane w jakiś niezrozumiały sposób, światło lampki przygasało i rozjaśniało się, pulsując w sobie tylko znanym rytmie. Mężczyzna nie był też w stanie dostrzec leżących przed sobą kartek; patrzył tylko w ich stronę, ale ich nie widział. Wszelkie obrazy, jakie rejestrowały teraz jego oczy, były przechwytywane i lądowały automatycznie w odosobnionej części jego umysłu, tej, która oznaczona była etykietką „DO PÓŹNIEJSZEGO ROZPATRZENIA”.
Za oknem rozpościerała się rozmigotana tysiącem gwiazd, nienaturalnie cicha noc. Cały świat, niczym zahipnotyzowany szelestem długopisu po papierze, zdawał się wstrzymywać oddech, w napięciu obserwując, jak mężczyzna zamyka w postaci potoku słów tkwiące w nim obrazy, a wraz z nimi inną, ulotną rzeczywistość.
Karol Wroński pisał.
Renata zacisnęła mocniej dłoń na rękojeści nieregulaminowej, ale dającej potężnego kopa broni czując, jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Idąc ciemnym, zatęchłym korytarzem olbrzymiego, zbudowanego niczym labirynt magazynu cieszyła się, że tego dnia przezornie włożyła buty na płaskiej podeszwie. Oczywiście z ich punktu widzenia nie miało to większego znaczenia, bo i tak potrafili wyczuć ciepło krwi, ale przynajmniej to jej nie rozpraszał stukot obcasów, mogący jednocześnie zagłuszyć jakiś istotny dźwięk.
Po raz kolejny przeklęła w myślach własną krótkowzroczność; obraz zmasakrowanych strażników więziennej furgonetki wciąż stał jej przed oczyma i za nic nie chciał zniknąć. Plan okazał się doskonały tylko w teorii. Pomęczyć trochę tego wampirzego sługusa, a potem umożliwić mu ucieczkę, by niczego nie podejrzewając zaprowadził ją wprost do ich gniazda. Nie było tu mowy o śmierci podstawionych konwojentów, a teraz, kiedy wszystko zaczynało się sypać, ciążyli na jej sumieniu, jak zbyt duży ciężarek na cienkiej żyłce. Kurwa mać, przecież przyjaźniła się z nimi także poza pracą!
Weź się w garść, rozkazała sobie. Wojna wymaga poświęceń. Później będzie czas na opłakiwanie zmarłych. Teraz trzeba wyrównać rachunki.
A nazbierało się ich już nieco za dużo.
Magazyn na przedmieściach, do którego zaprowadził ją uwolniony wampir, należał zapewne do jakiejś nieistniejącej spółki i cuchnął niemiłosiernie. Był chyba najbardziej dogodnym miejscem na kryjówkę, jakie tylko tamci mogli sobie wymarzyć; leżący na uboczu, obszerny, pozbawiony okien i świetlików, przez które wpadałoby światło słońca. Mogła się założyć, że podziemia były równie, jeśli nie bardziej rozległe, przez co nic nie stało na przeszkodzie, by w ich zakamarkach pozakładali gniazda jak jakieś cholerne, pasożytnicze insekty. Z ciemnych, wysokich sklepień plączących się na kształt pajęczyny korytarzy nieraz dolatywały ją piski i szmery skrzydeł nietoperzy. To był dobry znak; te nocne szkaradztwa zawsze kręcą się koło krwiopijców, licząc, że uszczkną trochę ich łupów. Ciągnie swój do swego, jak to mówią.
W korytarzu, którym szła, nie było oświetlenia, lecz jej ciężka latarka na pięć baterii bez trudu rozcinała mrok szerokim snopem światła; musiała tylko uważać, by nie zaświecić zbyt wysoko, co spłoszyłoby nietoperze. Magazynu od lat nie wykorzystywano w celu, w jakim go zbudowano i z ciemności wyłaniały się co rusz zniszczenia, dokonane albo przez upływ czasu, albo też przez przypadkowych głupców, którzy nieświadomie zaplątali się w te okolice i nigdy ich nie opuścili. Obłażące starą farbą, poznaczone ciemnymi plamami ściany. Poprzewracane, zarośnięte brudem i pajęczynami sprzęty w ciasnych pomieszczeniach biurowych. Zmatowiałe, potłuczone szkło, które cicho chrzęściło pod jej butami. Resztki jedzenia w pożółkłych, papierowych torbach i porzucone butelki po tanim winie.
Raz czy dwa natknęła się na spowite łachmanami, wysuszone do cna z krwi ciała. Włóczędzy, którzy szukając miejsca na przetrwanie zimy trafili najgorzej, jak tylko się dało.
Część bocznych korytarzy była zawalona bądź zabarykadowana, ale znalazła jeden, w którym zdołała przecisnąć się pod zawalonym stropem. Prowadził nieco w dół, a kiedy zbliżyła się do wieńczących go, dwuskrzydłowych drzwi, po raz pierwszy od wejścia tutaj usłyszała czyjś głos.
Słowa były niezrozumiałe, ale ton, w jakim je wypowiadano, przywodził jej na myśl rytualny zaśpiew bądź inkantację. Podobne słyszała już w swoim życiu kilka razy i nigdy nie wróżyły nic dobrego. Ogarnął ją niepokój, kiedy dostrzegła padającą spod drzwi, migotliwą poświatę, zbyt charakterystyczną, by nie mogła jej rozpoznać. Świece. Co najmniej kilka, może nawet kilkanaście. Jeśli do tego dodać wczorajsze, tajemnicze zniknięcie zwłok jej Michała z miejskiej kostnicy…
Z bronią wycelowaną wzdłuż promienia latarki zbliżyła się do drzwi. Nie spodziewała się rzecz jasna, że ołowiem wyrządzi im jakąkolwiek większą krzywdę, ale może chociaż zdoła pozbawić równowagi bądź powalić na ziemię któregoś dobrze wymierzonym strzałem. A potem, jeśli los będzie sprzyjał jej refleksowi, dokończy rzecz osinowym kołkiem; najeżony nimi skórzany pas, który oplatał ją w pasie, nieco krępował ruchy, ale zdążyła już przyzwyczaić się do jego obecności.
Silny, pewny cios, pamiętaj. Jedno uderzenie prosto w serce i poślesz go do wszystkich diabłów. Czyli z powrotem do domu.
Drzwi okazały się zatrzaśnięte na amen i mogła pożegnać się z myślą o ich otworzeniu. Chociaż może nie byłby to wcale taki dobry pomysł. Kto wie, co działo się po drugiej stronie i na kogo wpadłaby forsując je bezmyślnie. Usiłowała dojrzeć coś przez szparę przy zawiasach, lecz niezależnie od tego jak wykrzywiała głowę, nie udało się jej zobaczyć nic ponad blask świec.
Rozejrzała się w pośpiechu, czując, jak ogarniająca ją bezradność stopniowo przeradza się we wściekłość. Nie, nie teraz. Nie pozwól, by tobą zawładnęła w takiej chwili. Narzucając sobie miarowy, głęboki oddech podeszła do zagraconego przejścia po lewej, które wcześniej zignorowała jako nie do przebycia. Teraz było jej ostatnią nadzieją; jedna z jego ścian musiała graniczyć z salą, z której nieprzerwanie dolatywał monotonny, teraz już wielogłosowy śpiew. Może były w niej drzwi albo chociaż okno.
Zaświeciła do środka przez otwór ponad przewróconą na ukos szafką na akta. Przez wirujące w powietrzu drobinki pyłu dostrzegła rząd przybrudzonych, prostokątnych szybek, biegnących w górnej części jednej ze ścian. Przebijał się przez nie blask świec, rzucając ponure, rozchwiane refleksy na spękany sufit. Nie spodziewała się, że zdoła któreś z nich otworzyć, ale może chociaż przyjrzy się temu, co działo się za tymi podwójnymi, zamkniętymi drzwiami.
Wetknęła latarkę pod pachę, a broń za pasek spodni i z całej siły naparła na zagracającą drogę szafkę, lecz ta ani drgnęła. W powietrze wzbił się tylko poruszony oddechem, pokrywający ją kurz. Spróbowała ponownie, tym razem od spodu, ciągnąc jakby do jej pierwotnego położenia, lecz i tym razem nie zdziałała wiele. Zaklęła pod nosem i opanowała pokusę wściekłego kopnięcia opornego pudła.
Trójkątny otwór, jaki tworzyła dolna obecnie część przechylonej szafki z progiem i futryną drzwi, był zbyt wąski, by udało się jej tamtędy przeczołgać; poza tym blokowała go od wewnątrz żelazna skrzynia, która wyglądała na zbyt ciężką do przesunięcia. Ponad górną powierzchnią miejsca było nieco więcej i na dobrą sprawę przy odrobinie wysiłku mogłaby przecisnąć się w zasadzie bez większych problemów.
Schowała latarkę do kieszeni kurtki (żarówką ku górze, by zyskać chociaż odrobinę światła), poprawiła broń za paskiem spodni i szarpnęła za jedną z tkwiących jeszcze w szafce szuflad. Z metalicznym, przyprawiającym o gęsią skórkę zgrzytem wysunęła się na kilka centymetrów i utknęła, lecz to w zupełności wystarczyło, by dać Renacie pewne oparcie dla stóp.
A teraz tak, jak to robiłaś wsiadając na konia. Tylko pochyl się płasko i mocniej podciągnij nogi.
Opierając się prawą stopą o krawędź szuflady, wdrapała się na szafkę, przerzucając jednocześnie lewą przez otwór, ponad górną powierzchnią. Siedząc okrakiem na przechylonym meblu najtrudniejsze miała już za sobą, gładko prześlizgnęła się więc całym ciałem pod sklepieniem przejścia. Zdążyła jeszcze poczuć, jak do twarzy przykleja się jej coś lepkiego, a po policzku suną drobne, owłosione nóżki i już była w środku.
Strząsnęła z obrzydzeniem wyrośniętego pająka z ramienia i rozejrzała się po pokoju. Był ciasny i zagracony, a poza szafką zauważyła jeszcze stojące krzywo biurko i parę krzeseł. Szybko przysunęła jedno z nich pod linię okienek. Modląc się w duchu, by po tylu latach wytrzymało jej ciężar, wspięła się i przecierając zakurzoną szybę ramieniem, zajrzała do pomieszczenia, skąd dolatywały coraz głośniejsze i coraz bardziej posępne inkantacje.
W ułamku sekundy pojęła, na co patrzy i mimowolnie wstrzymała oddech.
Pośrodku rozległej, w większości tonącej w ciemnościach sali, ustawiony był prowizoryczny ołtarz, otoczony owalem zatkniętych na wysokich, smukłych świecznikach świec. Coś na nim leżało, jakieś poznaczone bliznami ciało, lecz pomiędzy skupiającymi się wokół niego postaciami nie zdołała wiele zobaczyć. Okrąg spowitych długimi, obszernymi szatami istot wznosił ku górze chude, trupioblade ramiona, których dłonie z pewnością potrafiły odnaleźć każdą, nawet najdrobniejszą żyłkę w ludzkim ciele, o ile wciąż pulsowała krwią. Śpiewali bezustannie.
Białe, pociągłe oblicza mężczyzn i kobiet o wiecznie podkrążonych, gorejących czerwienią oczach wykrzywione były w hipnotycznym uniesieniu. Spod górnych warg wystawały długie, cienkie jak igły, ale jednocześnie śmiertelnie ostre kły. Renata doskonale wiedziała, że ich rasa bezwolnie wysuwała zęby jadowe tylko wtedy, kiedy czuła podniecenie; nieważne, czy spowodowane zapachem krwi, cielesnym pożądaniem, czy czymkolwiek innym.
Ciało na ołtarzu drgnęło spazmatycznie i ponownie znieruchomiało. Renata tylko raz spotkała się z takim obrzędem, czytając o nim dawno temu w jakiejś księdze, której tytuł zdążyła już zapomnieć, lecz mimo to rozpoznała go bez cienia wątpliwości. Ożywiali Chowańca. Przerażającą, ślepo wykonującą ich rozkazy istotę zrodzoną z ludzkiego ciała, którą posługiwali się za dnia, kiedy sami zmuszeni byli ukrywać się w mroku, a głód krwi stawał się zbyt dokuczliwy. W nocy zaś Chowaniec służył im za obronną bestię, zdolną w mgnieniu oka rozszarpać wszystko, co znalazło się w jej polu widzenia.
Kiedy śpiew zamarł na kilka chwil w osobliwym, pełnym oczekiwania napięciu, z zalegających ponad ołtarzem ciemności spłynął wysoki mężczyzna i zawisł kilkanaście centymetrów nad ciałem swego przyszłego sługi. Kły miał dłuższe, potężniejsze i nienaturalnie szeroko rozstawione. Na jego widok Renacie serce podeszło do gardła; pokrywającego jego łysą głowę, misternego tatuażu nie można było pomylić z niczym innym. Ryciny zbyt dobrze go przedstawiały.
Ragoth. Średniowieczny przywódca najpotężniejszego kultu wampirów, jaki kiedykolwiek istniał na Ziemi. Według legendy zwabiony w pułapkę i unicestwiony światłem słońca ponad 400 lat temu. A teraz pojawił się znowu. Renata przez chwilę zastanawiała się, ile jeszcze legend o wampirach można było włożyć między bajki.
Ragoth syknął jak rozwścieczony wąż, a potem krzyknął coś niskim, wibrującym głosem i szereg otaczających postać Chowańca wampirów rozstąpił się. Z przerażeniem dostrzegła, że człowiekowi, który miał to nieszczęście zostać przez nich wybranym do tej roli, obcięto obie dłonie w nadgarstkach i teraz ze zniekształconych, prowizorycznie zszytych kikutów wystawały długie na ponad metr ostrza; pobłyskiwały lekko w świetle świec, dzięki czemu mogła uwierzyć, że naprawdę to wszystko widzi. Chowaniec nie musiał posiadać zdolności mówienia, by poprawnie służyć swym panom, dlatego też amputowano mu dolną szczękę, wraz z językiem i krtanią, pozostawiając tyko górną, by mógł odpowiednio kąsać swe ofiary. Czaszkę miał otwartą; aby pozbawić go własnej woli i wlać w niego cudzą, wampiry zmuszone były usunąć część mózgu, a resztę wypełnić swym jadem. Ponadto umożliwiało im to dostanie się do ośrodka wzrokowego, a tylko w ten sposób mogły obserwować świat za dnia oczyma swego bezmyślnego zwierzątka.
Żołądek skręcił się jej boleśnie, a na języku poczuła ostry smak żółci i na moment odwróciła wzrok, by opanować targające nią pierwsze skurcze torsji. Kiedy ponownie spojrzała przez przybrudzone okienko, ciałem Chowańca zatrzęsło silnie, jakby przepłynął przez nie potężny ładunek elektryczny. Niemal wygięło się w łuk, ostrza zatańczyły po powierzchni ołtarza, krzesząc deszcz iskier. A potem potworny stwór podniósł się do pozycji siedzącej i otworzył oczy, patrząc wprost w jej stronę.
Renata wrzasnęła, napotykając wzrok Michała.
Pierwszą rzeczą, jaką poczuł, był piekący ból palców i prawego ramienia. Zamrugał oczyma, starając się pozbyć pokrywającej je mgiełki i rozejrzał się niepewnie po gabinecie, jak ktoś przebudzony właśnie ze zbyt długiego snu. Długopis wysunął się z jego zdrętwiałej dłoni i uderzył głośno o blat.
Na zewnątrz, w trawie otaczającego dom ogrodu, kilka świerszczy dawało właśnie swój nocny koncert, napełniając pokój kojącym, cichym graniem. Gdzieś z oddali, zapewne z drugiego końca jeziora, dolatywały stłumione dźwięki muzyki, przemieszane z wesołymi pokrzykiwaniami. Przez otwarte okno wpadał ciepły, lekki wiatr, poruszając delikatnie skrawkiem haftowanej firanki. Stojąca na biurku lampa świeciła jasno i silnie.
„Co się stało? Przysnąłem?”
W głowie miał zamęt, potęgowany jeszcze uporczywym, tępym świdrowaniem gdzieś w okolicach potylicy. Potarł rozpalone czoło i spojrzał na leżące przed sobą, drobno zapisane strony. Było ich dużo, co najmniej tyle, ile dzisiejszego ranka; kilka, zdmuchniętych zapewne jakimś silniejszym podmuchem wiatru, leżało też na podłodze obok biurka i pomiędzy nogami fotela. Pojemnik, w którym przechowywał czysty papier, stał przy krawędzi blatu zupełnie pusty. Nóż do papieru, który położył obok podczas rozmowy z Magdą, wciąż jeszcze tam leżał, połyskując lekko w świetle lampy.
Zamknął oczy i objął skronie dłońmi, usiłując poprzez nasilający się ból głowy przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Jak przez mgłę pamiętał, że pracował; po kolacji, kiedy bliźniaczki zasnęły, a Oliwia poszła brać kąpiel, zamierzał przepisać wcześniejszy tekst na komputerze, by dać go jej do przeczytania z samego rana. Coś mu jednak w tym przeszkodziło; coś, co jednocześnie skłoniło go do chwycenia długopisu i kontynuowania historii Renaty. Zaczął pisać i szło mu doskonale, jak nigdy, nawet w przypadku tej książki. Upływ czasu przestał mieć znaczenie, liczyła się tylko przelewana na papier historia, doszedł do sceny w magazynie i… dalej w pamięci miał już tylko ciemną, nieprzeniknioną plamę.
Podniósł ostatnią zapisaną stronę. Litery biegły nierówno, nie trzymając się ani linii kratek, ani nawet stałej wielkości. U dołu zaczęły odchylać się coraz bardziej od poziomu, momentami przechodząc w nieczytelne, niczego nie przypominające maźnięcia. Gdy przebiegł po nich wzrokiem, czytając ostatnie akapity, jakby napisał je ktoś obcy, a zarazem zupełnie mu bliski, gdzieś w głębi jego umysłu zapaliło się ostrzegawcze, czerwone światełko.
Kiedy doszedł do opisu potwornego, okaleczonego ciała Chowańca, poczuł, jak zaczynają drżeć mu dłonie, a w gardle rośnie olbrzymia, utrudniająca oddychanie kula. Na krótki ułamek sekundy, tak nieuchwytny, jak daleki błysk flesza, z zakamarków pamięci wydostało się jakieś wspomnienie; niczym coś dawno minionego, doświadczonego przed wieloma laty albo… albo nawet w innym życiu. Rozpaczliwie próbował je pochwycić, wysłuchać co ma do powiedzenia, lecz wymknęło mu się i znikło równie szybko, pozostawiając po sobie jedynie przejmujący, głęboko zakorzeniony strach.
Gwałtownie zmiął kartkę papieru i cisnął daleko przed siebie.
Chowaniec: ostrza, amputowana szczęka, otwarta czaszka. Wszystko to wzbudzało w nim paniczny, prawie zwierzęcy lęk, którego nie potrafił w żaden sposób wyjaśnić czy zidentyfikować. Czuł się tak, jakby każdy kawałek jego osoby, czy to tej fizycznej, czy psychicznej, instynktownie bronił się przed tą odrażającą istotą, starając się odepchnąć od siebie możliwie daleko, poza zasięg możliwości jakiegokolwiek kontaktu. Zupełnie, jakby ta fikcyjna postać stanowiła niewyobrażalne zagrożenie.
Poczuł, jak po górnej wardze spływa mu coś ciepłego i wilgotnego. Starł to szybko wierzchem dłoni, zanim dostało się do ust i spojrzał na rękę. Na skórze błyszczało kilka drobnych kropel krwi.
Pospiesznie wytarł dłoń o nogawkę spodni i wyszedł z gabinetu, nie zaprzątając sobie głowy poskładaniem rozrzuconych wokół kartek; chwilowo napawały go obrzydzeniem i nie miał ochoty przebywać w ich otoczeniu dłużej, niż było to konieczne. W pogrążonym w ciemnościach korytarzu oparł się ciężko o jedną ze ścian i usiłował ukoić rozdygotane nerwy; oddech miał chrapliwy jak po wyczerpującym biegu, serce kołatało mu dziko w piersi. Dłonie nie przestawały drżeć, nawet kiedy wcisnął je głęboko pod pachy.
Nie potrafił powiedzieć, jak długo tak stał, zanim panująca w domu cisza w końcu zdołała go uspokoić. Przez cały ten czas starał się odsunąć od siebie wszystkie nękające go myśli, pozbyć się targających nim emocji; zgodnie z tym, co lubili powtarzać opiekujący się nim w szpitalu lekarze, ludzki umysł ma zadziwiającą zdolność do całkowitego wyciszania się, jeśli pozostawić go samemu sobie, zaś błądzenie w szaleństwie po omacku i chwytanie się niepewnych punktów oparcia zazwyczaj prowadziło tylko do katastrofy. Czując się tak, jakby nagle przybyło mu dwukrotnie więcej lat, a każda kość w jego ciele łupała tępym bólem, Karol chwiejnym krokiem ruszył korytarzem w stronę sypialni. Nie miał siły dłużej zmagać się ze swymi demonami; senność opadła na niego jak ciężka zasłona i teraz pragnął jedynie jak najszybciej wślizgnąć się do łóżka.
Zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, która jest godzina; chociaż niebo za oknami przypominało plamę rozlanego, czarnego atramentu, północ musiała minąć już dawno temu i świt zapewne gotował się do nadejścia gdzieś pod linią horyzontu. Oliwia nigdy nie kładła się spać, jeśli nie było go obok niej, co najwyżej czekała na niego w łóżku czytając, ale po przeżyciach wczorajszej nocy i męczącym dniu, Karol spodziewał się, że odstąpi ten jeden raz od tego, bądź co bądź miłego, zwyczaju. Jednak ich duża, połączona z łazienką sypialnia, była pusta.
Dopiero teraz zrozumiał, że przytłumione, niewyraźne dźwięki, które pierwszy raz usłyszał po wyjściu z gabinetu, wcale nie dolatywały z zewnątrz, tylko gdzieś z parteru. Zmarszczył brwi i zszedł na dół; na szczycie schodów udało mu się wygrać z samym sobą i nie spojrzeć w stronę „tego pokoju”. Oliwię znalazł w salonie; leżała w samej koszuli nocnej na kanapie, przykryta lekkim kocem, a na jej pogrążonej w głębokim śnie twarzy odbijały się refleksy włączonego, przyciszonego telewizora. Na podłodze, pod jej wyciągniętą, bezwładnie zwisającą teraz ręką leżał pilot; jedna z baterii wypadła z przegrody i odtoczyła kawałek.
Cóż, najwyraźniej tym razem zmęczenie po prostu wzięło górę, nie bawiąc się w pytanie o zgodę.
Po cichu, by nie zbudzić żony, Karol podniósł baterię i pilota; sięgając pod kanapę w poszukiwaniu przytrzymującej je w gnieździe pokrywki, zerknął przelotnie na ekran. Obraz był zamazany, przypominał raczej starą, zniszczoną kasetę video niż sygnał anteny i pomiędzy biegającymi, śnieżącymi pasmami zakłóceń z trudem można było coś zobaczyć. Spostrzegł jedynie niewyraźny kształt wysokiej kobiety z długimi, związanymi w kucyk włosami; szła ciemnym, opustoszałym magazynem, rozważnie oświetlając sobie drogę potężną latarką i rozglądając się badawczo po kątach.
„Musimy pozbyć się tych tradycyjnych kaset”, przemknęło mu przez głowę. Schylił się i zajrzał pod kanapę; zaginioną pokrywkę dostrzegł ukrytą za jedną z nóg. „Leżą tylko na półce i niszczeją. Czas najwyższy przestawić się na DVD”. Wsunął baterię do gniazda, zatrzasnął wieczko i wyłączył telewizor akurat w chwili, kiedy kobieta usiłowała przedostać się przez zabarykadowane przewróconą ukośnie szafką przejście. Ale kiedy spojrzał na stojące pod telewizorem video, na wyświetlaczu dostrzegł jedynie jarzące się niebiesko cyfry zegara; pokazywał 1:23. Nie było tam żadnego symbolu, który świadczyłby o odtwarzanym właśnie filmie, ani chociażby o włożonej kasecie.
Zmarszczył brwi i włączył ponownie telewizor na ostatnim używanym kanale; coś drgnęło w nim na wspomnienie widzianego przed sekundą obrazu i senność minęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zacisnął bezwiednie dłoń, z niepokojem oczekując na rozświetlenie się kineskopu; sekunda, może dwie, jakie upłynęły w tym czasie, zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a kiedy w końcu telewizor zaskoczył, na ekranie pojawił się tylko migoczący monotonnie, biały szum. Brak sygnału. Przez chwilę zastanawiał się, co było gorsze.
„Dlaczego pomyślałem, że ona znajduje się w akurat w jakimś magazynie?”
Oliwia poruszyła się przez sen, odruchowo poprawiając ułożenie głowy na poduszce i mruknęła coś niewyraźnie. Na jej twarzy malował się spokój, gałki oczne nieznacznie poruszały się pod powiekami i Karol doszedł do wniosku, że nie ma serca jej obudzić. Odłożył więc pilota na szklany stolik nieopodal, odgarnął jej włosy z czoła i bez większych trudności, zupełnie jakby nic nie ważyła, zaniósł do sypialni na górze.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.