– Czyli twierdzisz, że wszystkie te przerażające i makabryczne sceny, które opisujesz, to nic innego jak twoja ciemna strona? – To nie tak, źle mnie zrozumiałeś. Takie spojrzenie na twórców horrorów jest dość krzywdzące. Widzisz… – Karol pochylił się do przodu i na chwilę zamilkł, szukając właściwych słów – …cała sztuka pisania, niezależnie od gatunku, w jakim się tworzy, opiera się na umiejętności odpowiedniego zamknięcia się na świat zewnętrzny, a otworzenia na to, co żyje w naszych umysłach. To sposób patrzenia do wewnątrz, patrzenia tą parą oczu, która jest ukryta gdzieś w naszej głowie i dostrzegania rzeczy, które potem można przelać na papier. Wszystkie obrazy, jakie podsuwa nam wyobraźnia… czy sny… wszystko to jest elementem jakby odmiennej rzeczywistości, do której tylko my mamy dostęp. Tu właśnie rolę zaczyna odgrywać akt pisania – modelujemy te światy nie tylko w swoich własnych głowach, ale także w głowach tych, którzy potem będą czytać nasze teksty. W tym wszystkim najciekawsze jest jednak to, że rzeczywistość taka w swojej pierwotnej, czystej formie zdaje się wcale od nas nie zależeć. Oliwia uniosła brwi i wciągnęła głęboko powietrze, przeczuwając już zapewne, w którą stronę zmierza rozmowa. – Nie bardzo rozumiem – odparł Janusz Jarosz, nieco zbity z tropu. Karol potarł niepewnie czoło, ale było widać, że wpadł w rodzaj osobliwego uniesienia, jak człowiek, którego poproszono o powiedzenie paru słów na temat swej największej, niemal życiowej pasji. – Jeśli powiem ci, abyś wyobraził sobie zapełniony ludźmi park w środku lata, co zobaczysz w swojej wyobraźni? Pewne elementy będą stałe, jak na przykład drzewa, może sadzawka, bądź nawet staw. Ale reszta pojawi ci się przed tymi wewnętrznymi oczyma, o których mówię, zupełnie przypadkowo – zobaczysz nieokreśloną liczbę ludzi, których zachowanie będzie różne, od zwykłego siedzenia na trawie przy pikniku do spacerów z dziećmi bądź ukochanymi. Te obrazy pojawią się bez twojego udziału. Po prostu tam będą, jakby były od zawsze. Przez moment spojrzysz w świat, który żyje gdzieś poza naszą zdolnością pojmowania. Owszem, od tego momentu będziesz mógł zmienić go w dowolny sposób, dodając ptaki na niebie czy łabędzie na wodzie, ale jego podstawowa struktura pozostanie nietknięta. Dla tego świata będziesz najprawdziwszym bogiem. Karol mówił teraz z pełnym entuzjazmu zapałem, gestykulując z werwą i spoglądając to na publiczność, to znów na zdezorientowanego zupełnie Jarosza. – Spoglądasz na ten świat z boku, przyglądasz mu się jak przez małe okienko w jakichś olbrzymich drzwiach. I zastanawiasz się: a co jeśli ten świat jest prawdziwy? Jeśli to, co nazywamy wyobraźnią, to tak naprawdę potajemne zakradanie się do innej rzeczywistości? Żyje ona gdzieś w nas, na wyciągnięcie ręki, razem z innymi ludźmi, którzy też mają swoje pragnienia, marzenia, ambicje… i nie zdają sobie sprawy z tego, że ktoś zupełnie przypadkowo manipuluje ich istnieniem. Uznają to za przejaw opatrzności czy losu. Karol przerwał na moment, robiąc efektowną pauzę i niemal wyprostował się w swym fotelu. – Nasuwa się w tym momencie jedno, bardzo istotne pytanie – podjął na nowo, patrząc tym razem na zebraną w studiu publiczność. – Czy te drzwi, przez które zaglądamy w ów świat, dałoby się otworzyć? Czy dałoby się przekroczyć ten magiczny, ukryty gdzieś w nas próg i wejść w świat, który podlegałby tylko naszej woli? Jak żyłoby się w miejscu, gdzie wszystko mielibyśmy na wyciągnięcie dłoni? Moglibyśmy wykreować w nim swoich przyjaciół, współmałżonków, dzieci wedle naszego gustu, bo w chwili, kiedy tylko pomyślelibyśmy o nich, pojawiliby się obok nas. I zaczęli żyć własnym życiem. Gospodarz programu chciał coś wtrącić, ale Karol jakby tego nie dostrzegał. Pochłonięty był całkowicie swoim wywodem jak nauczyciel akademicki przed grupą zainteresowanych słuchaczy. – I teraz pojawia się drugie pytanie, znacznie ciekawsze od poprzedniego. Jeśli stworzylibyśmy sobie w tym świecie dowolnych ludzi, to czy mogliby oni zejść do naszego świata tak samo, jak my dostaliśmy się do ich? Drzwi prowadzą przecież w obie strony. Teoretycznie nie powinniśmy więc wykluczać takiej możliwości. A co jeśli to oni pierwsi… – tu Karol odwrócił się z powrotem w stronę Janusza Jarosza i zamarł w pół słowa, widząc nieudolnie skrywane zakłopotanie malujące się na twarzy prowadzącego; dopiero teraz, siedząc w kuchni, Karol zdał sobie w pełni sprawę, że gospodarz wygląda jak ktoś, komu obwieściło się właśnie, że Ziemia jednak jest płaska i podtrzymywana przez czwórkę słoni. W studiu zapadła na kilka długich chwil ciężka cisza, w czasie której nikt się nie odezwał, a Karol opadł z powrotem na fotel i wbił wzrok w swoje dłonie. „Pomyślałem sobie chyba wtedy, że dobrze by się stało, gdyby to oparcie się rozstąpiło i pochłonęło mnie całego” – przebiegło przez myśl Karolowi z kuchni. Zerknął ukradkiem na Oliwię, ale z jej napiętej, skupionej twarzy trudno było coś odczytać. Wpatrywała się sztywno w ekran, jakby przygotowując się na dalsze pogorszenie sytuacji. – Ale to tylko tam takie moje małe przemyślenia – burknął usprawiedliwiająco Karol w studio, a zaraz potem dodał szybko, jakby nagle coś przyszło mu do głowy: – Wstęp do jednej z przyszłych książek. Janusz Jarosz odchrząknął coś niewyraźnie, poprawił leżące na blacie biurka papiery i wyprostował się. – Oto człowiek, który żyje swoją pasją – rzekł z uśmiechem zbyt mocno wymuszonym, aby kogoś nabrać. – I za to należą mu się brawa, to przecież sztuka. Kiedy publiczność z wahaniem zaczęła bić brawo, Oliwia jakby się nieco rozluźniła. – Obrócił to w żart – stwierdziła w końcu, a w jej głosie pobrzmiewała nuta ulgi. Popatrzyła na niego; przez chwilę bał się, ze dostrzeże w jej spojrzeniu coś, co mu się nie spodoba, jakiś skrywany nieumiejętnie wyrzut czy może pretensję, jednak w migdałowych oczach Oliwii była tylko pocieszająca łagodność. – Przyznaję, troszkę narozrabiałeś, ale na pewno nie na tyle, żeby tak się tym przejmować, głuptasku. W ciągu minionych lat, kiedy to z uporem piął się po drabinie kariery, krocząc od jednego sukcesu do drugiego i udzielając niezliczonej ilości mniejszych bądź większych wywiadów, Karol usłyszał już chyba wszelkie możliwe pytania, jakie tylko można było mu zadać. Wśród kanonu tych najczęstszych, często nawet już irytujących swoją powtarzalnością (do nich należało też to sztandarowe o źródło pomysłów), było: „Dlaczego zajął się pan akurat literaturą grozy?”. Oliwia twierdziła, że nie ma w nim żadnej ukrytej drwiny, że to tylko daje o sobie znać jego „malutka paranoja”, ale on i tak wiedział swoje. Równie dobrze mogliby przecież otwarcie zapytać go, dlaczego wypisuje takie potworne, chore rzeczy, rodem z koszmarów szaleńca, zamiast ukryć je gdzieś przed światem i nigdy nikomu nie pokazywać. Mogliby zapytać wprost, czy jego zdaniem człowiek tworzący takie opowiastki, pełne makabrycznych i brutalnych scen, czy taki ktoś może uchodzić za osobę zupełnie normalną. Widział te myśli w ich oczach, czytał je jak w otwartej księdze i chociaż Oliwia przekonywała go wielokrotnie, że to wszystko to tylko jego nieuzasadnione obawy, Karol śmiertelnie bał się momentu, w którym oskarżenia takie zacznie dostrzegać także u mijanych, postronnych osób, w sklepach, kinach czy na stacjach benzynowych. Tylko niezwykle szczęśliwemu zrządzeniu losu (oraz zręcznym zabiegom Oliwii i Szymona) mógł przypisać fakt, że jego pobyt w wojewódzkim szpitalu psychiatrycznym przed dwoma laty nie przedostał się do gazet. Gdyby to wypłynęło, przekreśliłoby wszystko, co osiągnął do tej pory. Nawet teraz zdarzały się dni, kiedy budził się rano zlany zimnym potem i przerażony do granic, że to właśnie dziś w porannej prasie ujrzy krzykliwy nagłówek, wygrzebujący z przeszłości brudy, które za wszelką cenę starał się ukryć. A kiedy trzy dni temu udzielał wywiadu Januszowi Jaroszowi przez jedną, krótką chwilę stracił kontrolę nad swoimi słowami, wierząc, że to, co zamierza powiedzieć, zabrzmi po prostu ciekawie. W rzeczywistości dał niepodważalny dowód na to, że święcie wierzy we wszystko, co wypisuje, a Jarosz wcale nie obrócił tego w żart. „On żyje swoją pasją”. Czy ten cholerny dziennikarz mógł w bardziej dosadny sposób pokazać, co o nim myśli? I co powinni myśleć o nim inni? Wychodząc ze studia Karol nie spojrzał nawet na chwilę w stronę publiczności. Za bardzo obawiał się tego, co mógł zobaczyć na ich twarzach. – Chciałem zakazać emisji tego programu, ale mi się nie udało – powiedział niewyraźnie. – Jedyne, z czego się cieszę, to fakt, że obiecali o tym nie wspominać. To już byłaby zupełna katastrofa. Oliwia, która już jakiś czas temu także posadziła Weronikę na podłogę kuchni – razem z siostrą grały teraz w jakąś dziwaczną grę z użyciem swoich pluszowych zabawek, której zasady tylko one zdawały się rozumieć – podeszła do niego i siadając mu na kolanach, objęła ramionami za szyję. – Słoneczko ty moje, uwierz mi – rzekła całując go w ucho, co zawsze wprawiało go w dobry nastrój – naprawdę nie wyglądało to tak strasznie, jak ci się wydaje. Niepotrzebnie gryzłeś się przez te ostatnie dni. – Tak, ale… ale ty jesteś moją żoną i znasz mnie najlepiej. A wszyscy ci, którzy teraz widzieli ten program, gotowi są pomyśleć, że ten znany pisarz horrorów, Karol Wroński, istotnie ma nierówno pod sufitem. Ludzie, trzymajta się od niego z daleka. Oliwia westchnęła, wiedząc już, że w ten sposób nic nie zdziała. Zmierzwiła mu włosy, pocałowała raz jeszcze, tym razem w usta i wstała. – Przekonasz się dziś na spacerze, że mam rację – powiedziała. – Sąsiedzi oglądali z pewnością ten program i nikt nie będzie patrzył na ciebie jak na szaleńca. Musisz w to tylko uwierzyć. Powiedz, ufasz mi, prawda? – No przecież wiesz, że tak. Skąd to pytanie? – Więc skoro mi ufasz, to przestaniesz się tym przejmować. To rozkaz żony, który masz wykonać – uśmiechnęła się i mrugnęła do niego. Roześmiał się, chociaż jeszcze chwilę temu od takiej reakcji dzieliły go całe lata świetlne. Jeśli Oliwia istotnie miała rację… czyżby naprawdę za bardzo wziął to wszystko do siebie? Czy to było takie proste? Oliwia tymczasem wróciła na swoje miejsce i spojrzała ponownie na ekran. Ta część programu, w której wywiadu udzielał sam Karol, zakończyła się chwilę temu i Jarosz rozmawiał już z kolejnym gościem, aktorem Jakubem Kurskim, zaproszonym do programu razem z Karolem, ponieważ grał główną rolę w ekranizacji jego przedostatniej książki, Mrocznej materii. Karol wciąż był w studiu i chociaż sprawiał wrażenie wytrąconego z równowagi, uczestniczył nadal w dyskusji, lecz oczywiście w nieco mniejszym stopniu. Wyrażał właśnie swoje niezadowolenie postacią filmu; książka opowiadała bowiem o samotnym człowieku, który z czasem odkrywa w sobie umiejętność dowolnego wpływania na wszelką materię, dlatego że – jak okazuje się w finale – bohater był genetycznym tworem tajnej korporacji, zamierzającej pobudzić do aktywności uśpione obszary ludzkiego mózgu. Niestety film okazał się zwykłym fajerwerkiem efektów specjalnych, gdzie z postaci zastraszonego, wyrwanego z rzeczywistości mężczyzny zrobiono komiksowego superbohatera zbawiającego po raz kolejny świat. Po pokazie premierowym filmu Karol oświadczył, że od tej chwili będzie staranniej sprzedawał prawa do kolejnych książek (a zgłosiło się do niego już niemałe grono producentów, wietrzących łatwy łup). Karol wstał i pocałował Oliwię w czubek głowy. – Wystarczy tego dobrego. Zmykam na górę zarobić trochę na chleb. Gdyby dziewczynki nie dawały ci żyć, zawołaj. – W porządku, ale dam sobie z nimi radę. Magda powinna się przecież zjawić lada chwila. – Ona dziś pracuje? Tracę chyba poczucie czasu przez tę powieść. Ale może dzięki temu pisze mi się ją tak dobrze. – Wieczorem przeczytam, co tam napłodziłeś. A do Edyty zadzwonię w południe, powinni być już w domu. – Pozdrów ich ode mnie – rzucił, będąc już w korytarzu, a potem ruszył do swego gabinetu na piętrze domu, gdzie oczekiwał już na niego cierpliwie inny świat. „Wszystko będzie dobrze. Obiecuję”. Ze wszystkich kłamstw, jakie zdarzyło mu się wypowiedzieć w swoim życiu, to było najtrudniejsze. Po części dlatego (może nawet głównie dlatego), że kłamanie osobie, którą się kocha i to z wzajemnością, było zbrodnią okrutną i nieuczciwą, a po części dlatego, że przecież sam także musiał w nie uwierzyć… a to już nie było takie proste. Przekonanie Oliwii, że jego nocny pobyt w pokoju – w t y m pokoju – był tylko jednorazowym incydentem, pierwszym i ostatnim od czasu tych koszmarnych kilku miesięcy sprzed dwóch lat, przyszło mu w gruncie rzeczy łatwiej, niż się tego początkowo spodziewał; czuł się potwornie z powodu tak niewybaczalnego wykorzystania zaufania żony, ale sytuacja tego wymagała, więc jakoś to przełknął. Pierwszy punkt mógł zatem już odhaczyć. Z drugim pójdzie dużo trudniej. Jeśli w ogóle pójdzie. Powoli wchodził po wyłożonych miękkim dywanikiem schodach, czując jak każdy krok zwiększa napierający mu na klatkę piersiową ciężar. W miarę zmniejszania się odległości dzielącej go od piętra (od „tego pokoju”), dźwięki włączonego w kuchni telewizora cichły i oddalały się od niego, wypierane stopniowo przez coś innego, bardziej nieuchwytnego… coś, co pulsowało na górze równym, niezdrowym rytmem, zaledwie kilka metrów przed nim. Obecność, którą ostatni raz czuł tak dawno temu, że niemal – NIEMAL – zdołał o niej zapomnieć, w niepojęty sposób zdołała go odnaleźć przez czas i przestrzeń. Czuł trawiący ją gniew, furię rozsadzającą jej eteryczną, nienamacalną powłokę, coraz silniej przenikającą jego ciało na wskroś jak rozżarzone ostrze. Zatrzymał się u szczytu schodów. Korytarz rozchodził się tu w dwie strony; po prawej łamał się i biegł dalej w głąb domu, tworząc tym samym kształt litery „L”, po lewej zaś… Po lewej wieńczyły go pokryte odchodzącymi płatami starej farby drzwi, uchylone teraz na nieznaczną odległość. Karol, przełamując wewnętrzny opór i wstręt, spojrzał w tamtą stronę. Przez kilkunastocentymetrową szparę widział zaciemniony fragment popękanej ściany i zakurzonej, betonowej podłogi, a nieco dalej fragment jedynego w tym pomieszczeniu, niewielkiego okna. Nie miało szyb; Karol wybił je dawno temu gołymi dłońmi, łudząc się, że może w jakiś sposób zmusi to ich, by w końcu zamilkli. Obecnie cztery poziomo przybite deski odcinały to miejsce od świata zewnętrznego, a we wpadających przez szczeliny między nimi, nikłych promieniach dziennego światła tańczyły drobinki kurzu. Karol wpatrywał się w uchylone drzwi pełnym napięcia wzrokiem, czując jak cisnący go gdzieś pod żebrami ciężar z wolna odbiera mu oddech. Czoło pokryły mu kropelki zimnego potu. Zacisnął usta, aż stały się tylko białą, niewyraźną kreską na bladej twarzy, walcząc z samym sobą, by nie przedostały się przez nie słowa, które nigdy nie powinny zostać wypowiedziane. Wiedział, że musi ruszyć dalej, do gabinetu, i skupić się na pisaniu, że to jest najlepsze, co może zrobić, ale nic nie mógł na to poradzić. Stał jak sparaliżowany. – Czego… czego znowu ode mnie chcecie? – wyszeptał, boleśnie przegrywając trawiącą go w środku duszy walkę. Chociaż wytężał słuch, nie doczekał się odpowiedzi. Tym razem. W pierwszej chwili, kiedy dostrzegł ją kątem oka, zamierzał zupełnie ją zignorować, pogrążony w natłoku myśli. Potem jednak zatrzymał się w połowie kroku i z dłonią opartą na okrągłej klamce drzwi swego gabinetu odwrócił głowę, marszcząc brwi. Ciemna, nierówna plama o lekko żółtawych krawędziach przypomniała nieco ślad po przecieku wodnym i najprawdopodobniej tym właśnie była. Co prawda nie miał pojęcia, czy ponad sufitem piętra jego domu biegły jakieś rurociągi, ale przecież nie było to wykluczone. Plama znajdowała się po przeciwnej stronie do jego gabinetu i z sufitu schodziła nieco na ścianę, burząc jednolitą biel kwiecistej tapety dosyć szerokim, wilgotnym śladem. Nie potrafił powiedzieć, jak dawno temu pojawiła się ta plama, ale sądząc po jej wielkości, musiało to być jakieś kilka godzin temu. Najpewniej w nocy, kiedy on… Zresztą nie to było teraz najważniejsze; chwilowo nie miał głowy do tego typu spraw. Odnotowując sobie w pamięci, by zająć się nią w wolnej chwili, wszedł do gabinetu i pospiesznie zatrzasnął za sobą drzwi. |