powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXI)
listopad 2006

Głęboki Grób – część 1
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma

4.
Ciężkie, pordzewiałe drzwi wiekowej windy zgrzytnęły i otworzyły się. Dźwięk ten rozszedł się drażniącym uszy echem po zaniedbanym korytarzu podrzędnego hoteliku, jakim niewątpliwie był „Robis”. Policjant siedzący na krześle przy drzwiach do pokoju 307 podniósł głowę znad czytanej gazety i obrzucił uważnym spojrzeniem kobietę, która wyszła z windy. Była wysoka, nawet bardzo, atrakcyjna i szczupła, ubrana w brązowe, wąskie dżinsy i skórzaną, czarną kurtkę. Szła energicznym, pewnym siebie krokiem, postukując rytmicznie obcasami. Kiedy zbliżyła się do niego, zauważył w jej ciasno spiętych, lśniących, hebanowych włosach kontrastujące jasne pasemko, tuż nad prawym uchem.
Wstał, żeby zagrodzić jej drogę. Chyba się tego nie spodziewała albo była zamyślona, bo niemal na niego wpadła. Zaraz potem spiorunowała go wzrokiem znad ciemnych szkieł przeciwsłonecznych okularów.
– Przepraszam, ale tam nie można wchodzić – zaczął, starając się nadać swojemu głosowi stanowczy, stosowny do noszonego munduru ton. „Kurde, ale sztuka”, przemknęło mu jeszcze przez głowę, zanim zdążył wypowiedzieć kolejne zdanie wyćwiczonej przed lustrem formułki: – To miejsce przestępstwa i osobom postronnym…
– Jesteś tu nowy, prawda? – przerwała mu ostro; twarz miała kamienną, jakby wyciosaną z jednego kawałka skały. W mig pojął, że zrobił coś nie tak. Odruchowo uśmiechnął się niepewnie, przepraszająco.
Niecierpliwym gestem sięgnęła do wewnętrznej kieszeni długiej kurtki (kiedy rozchyliła jej poły stwierdził, że kobieta ta ma najwspanialszą parę bujnych cycków, jaką w życiu widział, wręcz proszącą się o uwolnienie spod bawełnianej koszuli) i wyciągnęła portfel. Wymownie podsunęła mu pod twarz jedną z zakładek.
Zbladł, gdy zobaczył widniejącą za folią legitymację.
– Przepraszam… – zająknął się, trąc w zakłopotaniu spoconymi dłońmi o spodnie. – Przepraszam najmocniej, pani porucznik…
Westchnęła tylko ciężko z politowaniem i bez wdawania się w dłuższe dyskusje obeszła go, zanim zdążył wyrwać się z paraliżu i ustąpić jej drogi. Pchnęła drzwi pokoju 307…
Karol przerwał pisanie i opadł na oparcie fotela. Raz jeszcze przeczytał kilka ostatnich zdań, w zamyśleniu obracając palcami długopis. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby włożyć tu w usta seksownej pani porucznik jakiejś celnej riposty pod adresem niedoświadczonego policjanta. Czegoś w stylu: „Zapamiętam sobie ciebie, funkcjonariuszu” albo może coś o marnej ostatnimi czasy selekcji kandydatów na stróżów prawa. Nie chciał, by główna bohaterka jego najnowszej powieści uchodziła za małomówną, chociaż – musiał przyznać – na swój sposób pasowałoby to do jej postaci. Z drugiej jednak strony zależało mu przecież, żeby czytelnicy polubili ją tak jak on, a karcenie za małe nieporozumienie policjanta, który po prostu wykonywał swoje obowiązki, mogłoby pokazać ją w niekorzystnym świetle. Po namyśle uznał, że najlepiej pozostawić ten fragment bez zmian; może tylko należałoby nieco poprawić rytm zdań, ale tym zajmie się już podczas przepisywania tekstu na komputerze.
Pochylił się i zaczął pisać dalej.
Renata weszła do pokoju 307 i wyczuła to już od progu; w mieszkaniu śmierdziało trupem. Nie był to jednak ten typowy odór rozkładających się zwłok, z jakim spotykała wielokrotnie podczas siedmiu lat swojej pracy w policji, lecz coś o wiele bardziej nieokreślonego, uchwytnego jakby większą ilością zmysłów. Coś, co w przeciągu niecałego tygodnia czuła już dwukrotnie, a teraz natknęła się na to po raz kolejny. Nie musiała nawet oglądać ciała; doskonale wiedziała, z czym ma do czynienia.
W tym mieście działo się coś bardzo niedobrego.
Po ciasnym, obskurnym i lepiącym się od brudu mieszkaniu kręciło się kilku policjantów; kolejny mundurowy, fotograf i pewien detektyw, którego widywała o wiele częściej, niż by tego pragnęła. Cóż, najwidoczniej los chciał ją w ten sposób pokarać.
– O, porucznik Wilczewska – odezwał się na jej widok, po czym zaraz odwrócił ostentacyjnie wzrok. – Cieszymy się, że zaszczyca nas pani swoją obecnością.
– Odpuść sobie, Rudnicki – odparła, zdejmując okulary i chowając je do kieszeni koszuli. – Nie jestem w nastroju do takich gierek.
Podszedł do niej, trzęsąc wydatnym brzuchem; cierpiał na tę częstą chorobę policjantów po czterdziestce, objawiającą się nadmierną ilością ciała w okolicach pasa. Towarzyszył mu jakiś młokos z notesem w ręku, którego widziała po raz pierwszy. Przypatrywał się jej dość nachalnie; nie, nie przypatrywał – gapił. Przez chwilę miała ochotę zaproponować mu śliniaczek z żółtą kaczuszką.
„Boże, skąd oni ich wszystkich biorą?”
– Porucznik dziś nie w nastroju? – zapytał Rudnicki, przesadnie akcentując słowa. – Czyżby te pani wampiry nie dawały spać po nocach?
– Zamierzasz tak stać i rzucać swoimi genialnymi uwagami, czy pokażesz mi, gdzie jest ciało? – zapytała, spoglądając na niego obojętnie.
– Proszę tędy, pani porucznik – wskazał sąsiedni pokój; głos podszyty miał skrywaną zjadliwością. Nic dziwnego, sam był przecież tylko sierżantem. W takim kontekście, jego ciągłe podkreślanie stopnia służbowego Renaty stawało się nawet nieco zabawne. Ale tylko nieco.
Przeszli do drugiego pokoju, oddzielonego od reszty mieszkania łukowato sklepionym, pozbawionym drzwi przejściem. Był mniejszy i bez wątpienia pełnił rolę sypialni. Tu, na zroszonym krwią, podwójnym łóżku spoczywały teraz zwłoki mężczyzny; ułożono je w pozycji mogącej uchodzić za rytualną, pod wymalowanym na ścianie symbolem ich kultu – dokładnie tak, jak się tego spodziewała.
– Jest cały pani – odezwał się Rudnicki, stając pod ścianą naprzeciw łóżka i zapalając papierosa. – Chociaż już doskonale wiem, co zaraz usłyszę. Te same trupy, te same brednie…
– Byłbyś tak uprzejmy? – odparła, kiedy wydmuchał sporą porcję dymu.
Rudnicki w pierwszej chwili nie zareagował, spoglądając tylko badawczo, jak zdejmuje skórzaną kurtkę i podaje ją stojącemu nieopodal mundurowemu. Potem, najwyraźniej nie mając już ochoty na przepychanki, westchnął i rzucając papierosa na podłogę, zdusił go obcasem. Zamruczał coś pod nosem, na co jego młody asystent parsknął śmiechem.
Renata zignorowała go jednak, skupiając się na zmasakrowanym ciele. Wyglądało jak te dwa, które znalazła w przeciągu ostatnich kilku dni – w piwnicy opuszczonego budynku i w łazience podrzędnego, nocnego klubu. Rozczłonkowane i poddane dekapitacji, a następnie zszyte ponownie przy pomocy pordzewiałego drutu kolczastego, z rękoma splecionymi na sterczącym z piersi drewnianym kołku i twarzą przykrytą jedwabnym, szkarłatnym płótnem. No i oczywiście ponownie przy denacie był ich symbol: wąż z potężnymi kłami jadowymi, przecinający na wylot idealnie nakreślony okrąg. Zajmował prawie całą powierzchnię ściany, od zagłówka pod sufit i Renata dałaby głowę, że do wymalowania go użyto krwi ofiary.
Ten nieszczęśnik musiał być albo kandydatem na jednego z nich, który po prostu nie sprawdził się, albo sługą, który przestał być potrzebny, co do tego nie miała wątpliwości. Szczerze jednak wątpiła, aby był prawdziwym wampirem, ponieważ dla swoich pobratymców kult, który zadomowił się w tym mieście, miał znacznie bardziej wysublimowane metody unicestwiania bądź karania. Sterczący ze środka klatki piersiowej drewniany kołek wbrew pozorom niczego tu nie dowodził; podejrzewała, że był to po prostu przejaw ich osobliwego poczucia humoru.
– Moglibyście przestać gapić mi się na biust i chociaż zacząć udawać, że robicie coś pożytecznego? – odezwała się do Rudnickiego i jego asystenta, nie zaprzątając sobie nawet głowy spojrzeniem w ich stronę.
Młokos oblał się rumieńcem i pospiesznie zaczął wertować swój notes, jakby nagle musiał odszukać w nim coś niezwykle istotnego, ale Rudnicki wyszczerzył się tylko w głupkowatym uśmiechu.
Odwróciła się jak rażona piorunem.
– Masz coś do dodania? – warknęła, patrząc na niego wzrokiem, który mógłby skuć lodem piekło. – Jeśli tak, to zamieniam się w słuch. Mogę tolerować niektóre z twoich zachowań, bo rozumiem, że taki szowinistyczny samiec jak ty może mieć kłopoty z akceptacją kobiety wyższej stopniem. Ale jeśli wszystko, co możesz tu zrobić, to szczerzyć się jak ostatni kretyn, to dobrze ci radzę, zabieraj stąd swe tłuste dupsko i nie przeszkadzaj mi w pracy!
W mieszkaniu zapadła cisza. Fotograf, robiący zdjęcia odciskom dłoni na parapecie sypialni, zamarł z uniesionym aparatem i z ciekawością przyglądał się teraz Rudnickiemu. Młokos dalej wpatrywał się zapamiętale w swój notes i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Tylko mundurowy zachował kamienną twarz, pełną opanowanej, profesjonalnej powagi i niewzruszony trzymał starannie złożoną, skórzaną kurtkę.
Błękitne, lśniące jak stal oczy Renaty zdawały się przewiercać na wylot Rudnickiego. Gburowaty, obleśny uśmiech spłynął mu z warg jak spłukany zimnym prysznicem, a usta poruszały się bezgłośnie, kiedy szukał rozpaczliwie jakiejś riposty, która zdołałaby przywrócić mu chociaż odrobinę twarzy. W końcu, zrezygnowany, uciekł spojrzeniem gdzieś w bok i potrącając stojącego za sobą asystenta pospiesznie wyszedł z pokoju.
Renata, odwracając się z powrotem do ciała i sięgając po przykrywający twarz ofiary materiał, usłyszała jeszcze jak detektyw mruczy pod nosem coś, co zabrzmiało jak „pieprzona lesba” i chciała już zrugać go ponownie, skoro raz nie poskutkowało, ale w tej samej chwili płótno zsunęło się i słowa uwięzły jej w gardle.
Miała wrażenie, że jej serce zamarło w połowie uderzenia, zmieniając się w ciężką, zimną skałę. Przez moment nie była zdolna myśleć o czymkolwiek, stała więc tylko i wpatrywała się nieruchomo w twarz mężczyzny.
W tym obskurnym, brudnym hoteliku, gdzie ściany pokryte były grzybem i wilgocią, a biegające po kątach szczury należały do czegoś zupełnie naturalnego, na okrwawionym łóżku pod symbolem wampirzego kultu leżał bowiem Michał.
Jej Michał. Ten sam, który zaledwie kilka dni temu włożył jej na palec pierścionek zaręczynowy. Wtedy przyjęła go z radością, teraz zdawał się ciążyć jej niesamowicie i wręcz boleśnie wpijać w skórę.
Karol odłożył długopis i w zdumieniu popatrzył na to, co właśnie napisał. Od początku planował, że trzecią ofiarą będzie bezpośredni zwierzchnik Renaty, co da jej podstawy przypuszczać, że macki kultu wampirów sięgają głębiej, niż można było się spodziewać. Nawet kiedy opisywał jeszcze reakcję Rudnickiego, do głowy nie przyszedł mu narzeczony Renaty. A potem pomysł ten wyskoczył z niego w sposób całkowicie niespodziewany, jakby przez cały ten czas trwał w jakimś ciemnym zaułku tej twórczej części jego umysłu i czekał tylko na swoją szansę.
Karol uśmiechnął się; czasem pomysły pojawiały się zupełnie znikąd i był im za to niezmiernie wdzięczny. Tak przecież zrodziły się jego najlepsze rzeczy – w czysty, naturalny sposób, jakby obdarzone własną wolą same decydowały czy i kiedy mają mu się ujawnić. Nigdy nie zastanawiał się, gdzie leży ich źródło, dopóki mógł z niego chociaż w ten sposób korzystać. Teraz było podobnie; śmierć ukochanego głównej bohaterki podobała mu się o wiele bardziej i co więcej, w dalszej perspektywie dawała mu szersze pole do popisu. Osobistą stratę Renaty będzie mógł przecież wykorzystać jako swoisty katalizator, który jej zwykłe, pozbawione głębszych emocji polowanie na wampiry przekształci w okrutną, graniczącą z szaleństwem wendettę. I pomyśleć, że planował już zrezygnować z postaci Michała i usunąć go z powieści; widocznie opatrzność – albo ten tajemniczy wpływ, który zawsze prowadził go przez wszystkie te fikcyjne historyjki – nadal trzymała nad nim pieczę.
Zerknął na zegarek, po czym odwiesił długopis na uchwyt stylowego stojaka na przybory do pisania, który kiedyś podarowała mu żona. Właśnie minęła pierwsza i Oliwia razem z siostrzenicą Edyty, Magdą – dwudziestoletnią opiekunką, która przychodziła co drugi dzień pomagać jej w domu i przy dzieciach, kiedy Karol zajęty był pisaniem – zapewne kończyły właśnie przygotowywać obiad. Głód z wolna kiełkował już w jego żołądku, uznał więc, że na dziś wystarczy tego twórczego szaleństwa. Było to jedyne określenie, jakie przychodziło mu do głowy, kiedy spoglądał na biurko.
Po blacie walało się mnóstwo, zapisanych drobnym maczkiem, kartek kancelaryjnego papieru – efekt jego ponad trzy i pół godzinnej pracy. Było ich ponad trzydzieści; nie potrafił sobie przypomnieć, czy pracując nad jakąkolwiek z wcześniejszych powieści, zdołał zapisać więcej w tak krótkim czasie. Zwykle był z siebie zadowolony, jeśli dziennie udało mu się spłodzić chociaż dziesięć stron. Tymczasem pisanie nowej książki szło mu bez najmniejszego trudu, zupełnie jakby historia ta sama chciała się opowiedzieć i wszystko wskazywało na to, że ukończy ją w rekordowym czasie. Kolejne słowa wylewały się z niego jakimś nieokiełzanym strumieniem i często nie nadążał nawet z ich zapisywaniem. Zwykle odkładał pieczołowicie na schludną kupkę ukończoną stronę, by nie wprowadzać niepotrzebnego bałaganu i cieszyć się chwilą wytchnienia, ale tym razem po prostu nie miał na to czasu. Nawet ból w nadgarstku, który teraz, po skończonym pisaniu tym bardziej dawał o sobie znać, nie był w stanie skłonić go do zrobienia przerwy. Gdyby nie obiecany Oliwii spacer nad jezioro, z pewnością nadal byłby bez reszty pochłonięty swoją pracą.
Zabrał się za składanie rozrzuconych w nieładzie kartek, starając się nadać im jednocześnie właściwą kolejność, kiedy w oczy rzuciło mu się coś jeszcze. Tradycyjnie swoim zwyczajem wszystkie kartki zapisał po obu stronach dla zaoszczędzenia papieru i miejsca, co dawało w efekcie ponad sześćdziesiąt stron gotowego tekstu… gotowego, bo pozbawionego wszelkich skreśleń, wstawek czy zaznaczonych do późniejszej korekty fragmentów, od których zawsze roiło się w każdym z jego wcześniejszych rękopisów. Kolejne zdania, kwestie czy wręcz całe akapity, po których przebiegał teraz wzrokiem, wyglądały na niemal idealne tak, że z czystym sumieniem mógłby pokazać je swemu wydawcy nawet zaraz. Jak duże było prawdopodobieństwo, że coś takiego w ogóle mogło się zdarzyć?
Ciężkie, ponure chmury instynktownego niepokoju, który ostatnio nawiedzał go coraz częściej, zaczęły już gromadzić się stadnie nad jego głową, lecz odegnał je szybko i zdecydowanie, zanim zdążyły rzucić na niego urok. Owszem, wszystko to było dziwne, całe dotychczasowe dwieście stron nowej książki powstało w dziwny sposób, lecz przecież nie aż tak, żeby wyobrażać sobie teraz Bóg wie co. Po prostu historia mu służyła jak żadna dotąd i tyle. Nie było najmniejszego sensu zamartwiać się tym, a najlepsze, co mógł teraz zrobić, to cieszyć się. I, naturalnie, pisać dalej. Pozostawała jeszcze co prawda kwestia tytułu, którego wciąż uparcie nie mógł znaleźć, ale to akurat nie stanowiło jakiegoś większego problemu; wcześniej czy później wpadnie mu coś do głowy i będzie po kłopocie.
Na pograniczu jego świadomości zrodziła się jeszcze jakaś kołacząca się nerwowo jak natrętna osa w upalny dzień myśl, lecz stłumił ją z rozmyślną premedytacją, zanim zdołała nabrać realniejszych kształtów. Niosła ze sobą coś, co mu się nie podobało, czemu nie chciał i nie mógł uważniej się przyjrzeć, chociaż wszystko podpowiadało mu, że powinien. Podniósł się szubko i ściskając mocno, jakby w obawie przed utratą, plik świeżo zapisanych kartek, podszedł do stojącego po przeciwnej stronie gabinetu komputera. Szary ekran monitora, odbijając skrzywiony nieco obraz pokoju i jego zbliżającej się postaci, zdawał się wpatrywać w niego z niemym wyrzutem, że w całym tym magicznym akcie tworzenia on zawsze odgrywa drugoplanową rolę. Karol próbował kiedyś pisać bezpośrednio w edytorze tekstu, ale nie szło mu to najlepiej i prawdę mówiąc nie bardzo potrafił powiedzieć dlaczego. Może powodem był tu właśnie ten szklany ekran, który jakby każdemu nowo napisanemu zdaniu odbierał ducha, sprawiając, że całość brzmiała sucho i bez wyrazu. A może też wina leżała po stronie Karola, a raczej tej wewnętrznej, ukrytej w nim osobowości, która od samego początku odwalała za niego całą tą robotę z pisaniem; może to ona czuła się nieswojo przy włączonym, szumiącym cudzie elektroniki. Jakkolwiek by nie było, Karol pozostał przy starym, sprawdzonym schemacie: najpierw pisał ręcznie, a potem pozostawało mu żmudne, ale dające dużo dobrego przepisywanie.
Po lewej stronie klawiatury, pod niewielką półeczką z drukarką, w plastykowym pojemniku na papier spoczywały te strony, których jeszcze nie zdążył przerzucić na dysk komputera. Tu i tam dostrzegał dopisane na czerwono smukłym, wyraźnym pismem uwagi Oliwii. Ich też tym razem było wyjątkowo mało; zwykle nie szczędziła mu słów krytyki w jej najlepszym, bo konstruktywnym wydaniu (za co był jej niewypowiedzianie wdzięczny, gotów wręcz nosić na rękach przy każdej okazji, bo dzięki temu wiedział, na czym stoi), twardo i bez ogródek sugerując mu, co jest nie tak i powinien raz jeszcze przemyśleć, a co jest w porządku. Oczywiście nie zawsze się z nią zgadzał, ale to przecież już zgoła inna sprawa. Najważniejsze było to, że osoba, którą kochał, stała z nim ramię w ramię na tym osobliwym polu bitwy, wskazując mu w porę potencjalne niebezpieczeństwa. Natomiast nowa powieść najwyraźniej przypadła jej go gustu bardziej niż inne, o czym zresztą sama nie raz już mu wspominała.
Położył nowe strony obok pojemnika, by Oliwia nie musiała trudzić się z wyszukiwaniem ich spod sterty starych i przeciągnął się, aż strzeliło mu w krzyżu. Kilkugodzinne siedzenie w jednej pozycji ze skrzywionym kręgosłupem także dało mu się we znaki i teraz, oddychając pełną piersią, z rękoma splecionymi na karku, czuł jak błogie odprężenie stężałych dotąd mięśni spływa wzdłuż jego ciała aż po czubki palców u stóp. Przez uchylone okno, za którym malowała się panorama pokrytych lasem wzgórz, stopniowo schodzących nad iskrzące się w oddali jezioro, wpadały ciepłe podmuchy letniego wiatru, niosące ze sobą łagodny zapach drzew i leśnego poszycia, sprawiając, że nagle poczuł nieodzowną chęć położenia się na kanapie i ucięcia sobie krótkiej drzemki. W myślach rozważał już, czy czasem nie jest to dobry pomysł, kiedy rozległo się delikatne, nieśmiałe pukanie do drzwi. Nieco zaskoczony obrócił się i krzyknął uprzejme: „Proszę”.
Drzwi uchyliły się i do środka zajrzała Magda, drobna blondyneczka o lekko spłoszonym, ale pogodnym jak zawsze spojrzeniu zielonych oczu.
– Przepraszam panie Wroński, ale pani Oliwia prosiła przekazać, że obiad jest już gotowy – odezwała się cichym głosem, jakby w obawie, że zbyt głośno wypowiedziane słowa mogą zburzyć w jakiś sposób spokój tego miejsca i ciężar tej winy spadnie wyłącznie na nią.
Karol polubił dziewczynę już od pierwszego dnia jej pobytu tutaj, kiedy z rumieńcem na twarzy, mnąc nerwowo skraj sukienki, mówiła, jak bardzo jest wdzięczna za okazane zaufanie i daną szansę, i że dołoży wszelkich starań, by byli z niej zadowoleni. Miała w sobie pewną dozę młodzieńczego ciepła, żywotności, która, nieskażona jeszcze szarością dorosłego życia, udzielała się także im. Edyta powiedziała później, że czuła się zakłopotana, ponieważ nie tyle nie pracowała wcześniej u znanej osoby, co nie pracowała w ogóle. „Ale to dobra dziewczyna”, zapewniała dalej. „Może jest odrobinę zahukana, bo nosa nie wyściubi z domu, ale pomagała matce przy rodzeństwie, więc zna się na rzeczy. Poza tym – tu mrugnęła porozumiewawczo do Karola – jest twoją fanką. Mówi, że jesteś jej ulubionym pisarzem”. Karol wdzięcznie udał, że w to wierzy, jak zawsze, kiedy spotykał się z tak niewyszukanym objawem kurtuazji wobec siebie i swojej profesji.
– W porządku, dzięki – odparł, uśmiechając się. – Przekaż jej, że zaraz zejdę. A jak tam moje dziewczynki? Sprawiały jakieś kłopoty?
– Och, żadnych! – potrząsnęła głową. – To dwa grzeczne aniołki, świetnie dajemy sobie z nimi radę.
– Jestem całkowicie pewien, że mówiłabyś inaczej, gdybyś musiała zmagać się z nimi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Uwierz mi, wtedy potrafią zaleźć za skórę i pokazać różki.
Roześmieli się oboje; Karol nie po raz pierwszy spostrzegł, że kiedy Magda się śmiała, robiła to całą buzią, a z oczu tryskały jej iskierki. Z początku dziewczyna czuła się w jego obecności nieco skrępowana, co widział jak na dłoni, dokładał więc wszelkich starań przy każdej nadarzającej się okazji, by przełamać te niesprzyjające, niepotrzebne okowy lodu. Z czasem ich wzajemne relacje stawały się coraz bardziej swobodne, z czego był niezmiernie zadowolony.
Magda, stojąc wciąż na progu uchylonych drzwi, nieśmiałym, ukradkowym wzrokiem obiegła gabinet; nie zdziwiło go to specjalnie, ponieważ taką reakcję uważał za dość naturalną – szybkie rozglądniecie się po miejscu, w którym jest się po raz pierwszy. Złowił jej spojrzenie, gdy przez odrobinę dłuższą chwilę przyglądała się wysokiej pod sufit, szerokiej gablocie stojącej przy biurku z komputerem.
– Ojej, przepraszam najmocniej – oblała się rumieńcem. – Nie powinnam tak się rozglądać. To nieładnie, wiem.
– Daj spokój, to nic takiego. Wejdź, jeśli masz ochotę. Wbrew temu, co mówi moja żona, naprawdę nie gryzę.
Gablotka, której przyglądała się Magda, wypełniona była w całości tylko jego książkami. Łącznie napisał ich dziewięć; pięć powieści i cztery tomy opowiadań. Jego zdaniem był to całkiem niezły wynik, jak na niecałe dziesięć lat pracy twórczej, nawet jeśli czasem jakiś niedorobiony, szukający poklasku krytyk twierdził, że inni pisarze potrafią napisać więcej w analogicznym czasie. Na przysłoniętych szkłem półkach stały wszelkie wydania jego utworów: wznowienia, egzemplarze specjalne i autorskie, dodruki czy też powieści wydane ponownie, lecz pod szyldem innego wydawnictwa. Dolną półkę zajmował stos czasopism, w których na przestrzeni wszystkich tych lat publikowano jego opowiadania. No i były też naturalnie nagrody – zarówno te w postaci okazjonalnych, eleganckich dyplomów, jak i niewielkich, ale gustownych statuetek.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.