powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXII)
grudzień 2006

W krainie magii i miecza (świetlnego)
‹Falkon 2006›
Falkon 2006 upłynął zdecydowanie pod znakiem „Gwiezdnych wojen” – naliczyłam dziewięć związanych z nimi punktów programu. Oczywiście innych atrakcji też było w bród, pogoda dopisała, uczestnicy takoż i ogólnie konwent był bardzo udany.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Organizatorom Falkonu udało się powtórzyć numer z tegorocznego Polconu: pusty stolik akredytacji dla uczestników i kilometrową kolejkę przy stoliku dla VIP-ów. W dodatku kartka informująca, który stolik jest który, była zawieszona w miejscu całkowicie zasłoniętym przez kolejkowiczów, w związku z czym kolejne wchodzące osoby ustawiały się na końcu ogonka, najwyraźniej nie śmiejąc podejść do wolnego stoiska.
Odczekawszy swoje, dostałam zieloną plakietkę twórcy programu, informator (którego okładka w tym roku po raz pierwszy nie była kopią którejś z powieści „Fabryki Słów”, lecz pomniejszoną wersją plakatu konwentowego) i popędziłam na zaczynający się właśnie konkurs z „Kronik Drugiego Kręgu”.
Konkurs prowadzili Agnieszka „Druzila” Krzyżewska i Piotr „Murgen” Banach, a większość uczestników stanowili młodzi fani Ewy Białołęckiej z potterowskiego forum dyskusyjnego. Karteczki z pytaniami były umieszczone w dwóch miseczkach, oznaczonych wizerunkami węża: niebieskim i czarnym (w „Kronikach…” są to kolory oznaczające magów o różnych poziomach umiejętności); w kolejnych turach losowało się zadania łatwe lub trudne. Niestety, większość pytań zaczynała się od „Jak nazywał się…”, a ja twardo stoję na stanowisku, że dobrze zrobiony konkurs nie powinien mieć zbyt wiele wspólnego ze spisem powszechnym postaci występujących w danej książce, i to z dokładnością do pokojówki, która nawet nie pojawia się osobiście. Dzięki temu, że lengorchiański cykl Ewy Białołęckiej znam niemal na pamięć, udało mi się wywalczyć punktowane miejsce. Zwyciężył niejaki Leszek, pokonując w rozgrywce swojego czternastoletniego syna.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zgarnąwszy nagrody – książkę „Wieża królewskiej córy” i stary numer fanzinowo wyglądającego magazynu RPG „Fantazyn” – poszłam na drugą połowę prelekcji Marcina Wrońskiego „Magiczny Lublin” (w sąsiedniej sali trwała dyskusja „Nowa Trylogia – rok po”, ale doszłam do wniosku, że bezpieczniej będzie zakotwiczyć w tej sali, w której za chwilę sama miałam mieć prelekcję).
Żałowałam, że nie mogłam wysłuchać prelekcji od początku, bo Marcin, posiłkując się slajdami, opowiadał różne ciekawostki związane z historią i układem przestrzennym Lublina. Mówił o rzeczce, która spory kawałek płynie pod ziemią, o Zasranej Bramie, o dzielnicy żydowskiej – ze szczególnym uwzględnieniem domu Widzącego z Lublina – i o tym, dlaczego wybudowany po wojnie Plac Zamkowy widziany z góry ma wyraźnie kształt oka. W pewnym momencie jakieś szczegóły zaczął dopowiadać Marcin „Indiana” Waciński, który ze względu na pracę w Ośrodku Brama Grodzka nieźle zna historię Lublina. Skomentowałam, że oto mamy w całej krasie sytuację „uczył Marcin Marcina”, ale w sekundę potem przypomniała mi się druga część tego powiedzenia i zrobiło mi się trochę głupio…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Gdy autor „Węża Marlo” skończył mówić, zajęłam jego miejsce z prelekcją „Kryptozoologia, czyli na tropach tatzelwurma”, z zadowoleniem notując fakt, że sala jest równie pełniutka, co podczas wykładu Marcina. Bogata w doświadczenia z Imladrisu, skróciłam wstęp i z bólem serca zrezygnowałam z odczytania dodających sprawie realizmu relacji afrykańskich podróżników z przełomu wieków na temat mngwy i niedźwiedzia z Nandi. Dzięki temu udało mi się idealnie zmieścić w czasie.
Zachrypnięta, ale zadowolona z siebie, usiadłam na widowni, by posłuchać, jak Milena Wójtowicz i Wiktoria Witkiewicz opowiadają o paleniu czarownic. Jako rekwizyt miały piękny, spiczasty, czarny kapelusz, który wkładała na głowę ta z nich, która w danej chwili zabierała głos.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W połowie prelekcji wyszłam, bo właśnie zaczynały się „Kalambury antymasonki”, prowadzone przez Dominikę Rycerz i Andrzeja „Ejdżeja” Jakubca. Ich nazwa wzięła się stąd, że organizatorzy mieli dość „masońskich znaków”, którymi posługują się na kalamburach niektóre drużyny (pokazywanie końcówek fleksyjnych, dzielenie wyrazów na sylaby itp. – na początku Falkonu była nawet prelekcja na ten temat) i zabronili pokazywania/rysowania wszystkiego, co nie jest samym hasłem. Te zaś dobrali tak, aby w miarę łatwo było je przedstawić – bez nazw własnych i rzeczowników abstrakcyjnych. Istotnie, łatwiej jest pokazać „Górę białego pióropusza” niż „Algorytm pustki”, więc uczestnicy bawili się doskonale. Mimo zaciętej walki mojej drużynie nie udało się zdobyć punktowanego miejsca, jednak nie żałuję, że poświęciłam dla tego konkursu dwie prelekcje: Cezarego Frąca o tłumaczeniu książek i Dominiki Kurek o czarach.

W sobotnie wczesne przedpołudnie prasowałam sobie spokojnie moją szatę Jedi, kiedy zadzwonił Indiana z pytaniem, czy zgadzam się na przesunięcie naszej dyskusji o Zakonie Jedi z godziny dwunastej na jedenastą. Zważywszy na to, że była za dwadzieścia jedenasta, a ja w odległości pięciu kilometrów od miejsca konwentu, kazałam mu jeszcze to przemyśleć. Dodało mi to jednak przyspieszenia na tyle, że już o jedenastej dziesięć wbiegłam na teren szkoły, przypinając w pośpiechu identyfikator.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ostatecznie nasz punkt programu nie został przesunięty, mogłam więc iść na dość enigmatycznie zatytułowaną prelekcję: „Co ty wiesz o zabijaniu? – komandosi fantasy”. Zamiast tego jednak postanowiłam skorzystać z pięknej, iście wiosennej pogody, i na boisku szkolnym wraz z Kristofem i Dexterem wcieliłam się w komandosa osobiście. Zasadniczo polegało to na robieniu sobie zdjęć z karabinem na kulki, pożyczonym od grupki młodzieńców w panterkach, którzy pod ścianą szkoły ustawiali sobie styropianowe tarcze. Potem walczyliśmy na miecze, co ze względu na nasze stroje musiało stanowić dość malowniczy widok dla ewentualnych obserwatorów (w każdym razie jakiś dziadek z wnuczkiem nie spuszczali z nas oka).
Gdy skończyliśmy, zdążyłam tylko nieco odsapnąć i dojść do sali, gdzie właśnie kończyła się dyskusja o filmach sf i głównonurtowych. Wraz z Indianą stanęliśmy pod tablicą i rozpoczęliśmy prelekcję o tym, jak wygląda Zakon Jedi w filmach i wszystkich dodatkach, a jak powinien wyglądać, żeby funkcjonowanie takiej instytucji było możliwe, sensowne i logiczne. Rozważaliśmy między innymi, czy Jedi sami sobie piorą ubrania, czy Zakon ma pojazdy służbowe i jak wygląda zależność między nim a senatem Republiki.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Przy zagadnieniu „Jedi w oczach społeczeństwa” wywiązała się długa i burzliwa dyskusja o Mocy, którą Ania „Księżna” Łuszczak ładnie podsumowała, że jasna i ciemna strona Mocy to nie są partie polityczne, do których można wstępować, kiedy jest to z jakichś względów wygodne. Większość dyskutantów była zdania, że rycerze Jedi oprócz przesuwania przedmiotów na odległość i umiejętności wmawiania rozmówcom, że to nie są roboty, których szukają, właściwie niczym się nie różnią od normalnych (czytaj: słabych i ułomnych moralnie) ludzi. Argumentowałam, że w tym świecie Moc działa na zasadzie magii, a więc istnienie Jedi, który będzie na przykład dążył do zdobycia władzy jest równie niemożliwe, jak Gandalf zagarniający orków Sarumana i posyłający ich przeciwko Sauronowi. Zdaje się jednak, że oprócz Księżnej nikt nie podzielał tego poglądu. W każdym razie takim oto podziałem podejść do świata „Gwiezdnych wojen” zakończyłam dyskusję.
Potem można było dać odpocząć strunom głosowym i posłuchać, jak dwóch nieznanych mi fanów opowiada o różnicach w pokazywaniu bitew w epizodach I-III i IV-VI. Jakoś nigdy nie zwróciłam uwagi, że w Klasycznej Trylogii po pierwsze – bitwy były pokazane od początku do rozstrzygnięcia (w przeciwieństwie do poszatkowanych fragmentów w Nowej Trylogii, szczególnie w „Zemście Sithów”), a po drugie – bardzo często kamera pokazywała twarze zestrzeliwanych pilotów na sekundę przed śmiercią, co dodawało opowieści dramatyzmu i realizmu.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Następna prelekcja również dotyczyła „Gwiezdnych wojen” – Marek „Krad” Dudziak i Michał „Doh” Łuszczak streścili wszystko, co z filmów, książek i dodatków wiadomo o szturmowcach. Nie był to bynajmniej ostatni ze starwarsowych punktów programu tego dnia. W jednej z sal można też było podziwiać owoce nocnego konkursu modelarskiego: pojazdy z Gwiezdnej Sagi wykonane z tektury i butelek po napojach gazowanych. Szczególnie efektowny był x-wing, rozmiarów niemal naturalnych.
Rezygnując – z pewnym żalem – z prelekcji Jacka Komudy „Brud, smród, ruja i poróbstwo”, poszłam z przyjaciółmi na obiad. Po powrocie na teren konwentu zajęliśmy się z Dexterem i nieocenioną Basią wykonywaniem modelu konia – był lepszy niż na Polconie, bo bardziej końskich (a nie kucykowych) rozmiarów, i w dodatku miał ogon ze sznurka. Wciągnęliśmy go do sali prelekcyjnej, po czym powtórzyliśmy nasze polconowe wejście ze stukaniem skorupami kokosów.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Stacjonarne warsztaty czyszczenia, siodłania i jazdy konnej udały się nad podziw. Publiczność, podobnie jak na Polconie, brała żywy udział w dyskusji, a dwie osoby z poświęceniem demonstrowały układ końskich nóg w stępie i kłusie. Po zakończeniu prelekcji jeszcze godzinę bardzo miło przegadałam o koniach z Biegatą z Lublina i Zefirowym z Warszawy (pozdrowienia!), porównując doświadczenia z różnych klubów i wymieniając się anegdotkami. Z tego powodu z ilustrowanej filmami prelekcji Michała Studniarka pt.: „Machinimy” zobaczyłam tylko końcowe dwie minuty, ale może będzie powtórka na jakimś innym konwencie.
Miejsce Michała zajęła niejaka Squirel, czyli Joanna Kulik, i opowiedziała o kilku słynnych a niewykrytych zbrodniach z czasów przedwojennych (m.in. o sprawie Czarnej Dalii i o ćwiartującym swe ofiary zabójcy zwanym „Torso Murderer”). Ostatnią prelekcją tego dnia był wykład Krzysztofa Więckowskiego „Anatomia horroru, czyli co robi pisarz, aby nas przestraszyć”. Wprawdzie więcej było mowy o filmach niż o chwytach literackich, ale może to ze względu na aktywność słuchaczy, którzy co chwilę podrzucali nowe przykłady.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Późnym wieczorem na dość trudno dostępnym boisku szkolnym (trzeba było wejść na schodki z boku i w kompletnych ciemnościach przejść po skarpie, z której roztaczał się wspaniały widok na nocną panoramę Lublina, a następnie wejść przez dziurę w płocie, nie połamać nóg na kolejnych schodkach i obejść skrzydło budynku) odbył się pokaz tańca z ogniem.
Był to drugi taki pokaz, jaki kiedykolwiek miałam okazję obejrzeć, więc przyglądałam się z wielkim zainteresowaniem, chociaż nawet dla kompletnego laika jasne było, że występujący nie grzeszą zbytnim profesjonalizmem (mimo to uważam, że biorąc pod uwagę fakt, iż na próby mieli jakieś dwa tygodnie, szło im świetnie). Nigdy nie było wiadomo, czy wyrzucona w górę, zapalona na obu końcach laska spadnie na ziemię czy też z powrotem trafi do ręki żonglera, jednak te drobne niedociągnięcia tylko dodawały pikanterii całemu przestawieniu. Kulminacją emocji był moment, kiedy płonący wihajster na łańcuchu wyśliznął się tancerzowi i pięknym łukiem poleciał wprost w publiczność. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Chyba najwięcej podziwu wzbudzili połykacze ognia, zionąc co jakiś czas dwumetrowymi strumieniami płomieni, co bardzo pięknie iluminowało całą scenerię.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W niedzielę rano podzieliłam pierwszą godzinę między prelekcję „Strach – czy aby na pewno ma tylko wielkie oczy?” a spotkanie autorskie z Mileną Wójtowicz. Następnie z zainteresowaniem słuchałam, jak nasz klubowy ksiądz Damian Kalemba opowiada o kolejnych etapach kariery księdza/zakonnika – było to fascynujące, gdyż posługiwał się językiem erpegowym: „Ksiądz, jak osiągnie level proboszcza, to ma jedną umiejętność, niesamowitą, takiej nikt inny nie ma: rzuca sleepa, kiedy mówi. Jeżeli jest dobry, to nawet na cały kościół”.
Niestety, w połowie musiałam wyjść, bo zaczynał się mój własny punkt programu, czyli warsztaty literackie dla początkujących. W programowych stu dwudziestu minutach zmieściłam dokładnie całą zaplanowaną prelekcję i omówiłam błędy leksykalne, zbyt szczegółowe lub zbyt niejasne opisy, biurokratyczny styl oraz przeplatanie dialogu akcją. Pod koniec niemal już straciłam głos, ale to nie przeszkodziło mi przegadać kolejnej godziny, częściowo na korytarzu, a częściowo w GreenRoomie, w którym można było – chwała organizatorom! – otrzymać darmową kawę lub herbatę.
Nie zdążywszy tym sposobem na konkurs o Kajku i Kokoszu, wstąpiłam na chwilę na prelekcję o Sithach, ale jakoś nie mogłam się skupić; zresztą w jej połowie zaczynał się organizowany przez Magdę i Pawła Iwanowiczów konkurs wiedzy o Świecie Dysku, w którym wzięłam udział, utworzywszy drużynę z Tomkiem Wnuczkiem. Pytania były dokładnie te same, co na Imladrisie – niestety, nie udało mi się tych samych wylosować :-) . W każdym razie po zaciętej rozgrywce zajęliśmy II miejsce.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Z książką „Obowiązkowy gargulec” pod pachą poszłam na oficjalne zakończenie konwentu. Organizatorom zostało trochę niewykorzystanych nagród, które, jak zwykle, rozlosowali między obecnych – tym razem nie metodą rzucania w tłum, lecz zadawania pytań typu „Ile jest tryglifów i metop w Panteonie” albo „W którym roku Tomaszewski zatrzymał Anglię”. Po rozlosowaniu wszystkich książek główny koordynator Falkonu, Krzysztof Księski, pożegnał wszystkich i podziękował za udział. Potem zabraliśmy się za sprzątanie.
Falkon 2006 był bardzo udanym konwentem, choć pojawiło się na nim mniej znanych osób niż zazwyczaj – zapewne dlatego, że trzy miesiące wcześniej w Lublinie odbył się Polcon. W Falkonie udział wzięło ponad dziewięćset osób, ledwo mieszcząc się w dwóch sąsiadujących ze sobą budynkach szkół. W jednym z nich – jak co roku – działała stołówka, w której konwentowicze za jedyne 5 zł mogli zjeść dwudaniowy obiad z kompotem – fakt szczególnie doceniany przez brać uczniowsko-studencką, nie grzeszącą, jak wiadomo, nadmiarem gotówki. A w niedzielę kto chciał, ten mógł bez opuszczania terenu imprezy wziąć udział we mszy, co powoli staje się specyfiką lubelskich konwentów.

Z kapowniczka Achiki

Marcin Wroński: Nie jestem kartografem, ale na sali jest kartograf, jakby co, to mnie wspomoże. Czy jest również lekarz?
Andrzej Pilipiuk: Ja jestem archeologiem, mogę zakopać.

Andrzej Pilipiuk: Jak mi kiedyś w jednym wydawnictwie policzyli wierszówkę bez spacji, to następny tekst też dostali bez spacji.

Milena Wójtowicz: Raz zagrałam w RPG i teraz chodzi za mną taka Fumiko i wszystkim powtarza: „Wiecie, jaką postać ma Milena w Earthdawnie? Orczycę-nimfomankę!”.

Ktoś (patrzy na kielich mszalny, który Damian postawił na półce w RedRoomie): Co to jest? Puchar Mistrza Mistrzów?
Damian: No… w sumie tak.




Organizator: Cytadela Syriusza
Cykl: Falkon
Miejsce: Lublin
Od: 17 listopada 2006
Do: 19 listopada 2006
WWW: Strona
powrót do indeksunastępna strona

58
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.