 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wieczór zbliżał się przeraźliwie wolno. Czas dłużył się tym silniej, iż nie miał co robić, choć wokół działy się rzeczy decydujące dla jego losu. Arto mógł jedynie czekać na sygnał, który zezwoli mu pchnąć zdarzenia o jeden krok naprzód. Bezsilny rodzaj czekania był najgorszy; od paru godzin podniecenie pchało go do działania, podczas gdy zdrowy rozsądek powtarzał z uporem metronomu, że nic więcej nie może zrobić. Iwen miał go zawiadomić, gdy tylko dostanie kartę dla jego ojca. Miał mu ją przekazać. Po drodze Arto zamierzał spotkać się z Zemem. Starał się wczuć w tę nową dla niego grę, toczącą się poza szkołą, między buntownikami i kolonistami a Rządem i jego sługusami. Przekazanie klucza Zemowi miało odwrócić uwagę władców gry od spotkania z Iwenem. Planowanie obu rzeczy pomagało mu zabić napięcie. Nie na długo. Próbował siedzieć – nie pomagało. Próbował zająć się czymś na konsoli. Wyciągnął się na łóżku, próbując się zrelaksować – nic nie pomagało. Jak długo ta wyssana Rossie będzie się włóczyć po stacji? Dlaczego, na kosmos, nie wraca prosto do domu? Coś się stało…? W desperacji zaczął liczyć sekundy, lecz cyfry zegara zmieniały się tak wolno… Brakowało tylko, by zaczął odliczać wstecz! Nigdy wcześniej nie był tak roztrzęsiony, nawet gdy pierwszy raz wlazł do kanału. Wtedy mógł działać. Teraz musiał czekać. Nienawidził, gdy sprawy toczyły się bez jego udziału. Był już bliski walenia głową w plastalową ścianę, gdy ogarnęło go uczucie, iż coś jest nie tak. Wierzył swoim uczuciom. Jego umysł nie raz dostrzegał szczegóły pominięte przez świadomość; szkoła wyostrzyła jego zmysł podświadomej analizy niemal do granicy, za którą rozciągał się już tylko ciągły, uporczywy i nieustający paranoiczny lęk przed wszystkim i wszystkimi. Lecz dlaczego teraz, dlaczego w domu? Czy to przez zegar? Przyjrzał mu się, nie zmieniając pozycji. Uczucie wzmocniło się; był na dobrym tropie. Uważnie rozejrzał się po pokoju. Rzadko kiedy coś przestawiał; potrafił odnaleźć każdą ze swoich rzeczy na żądanie, zanim uświadamiał sobie, że jej szuka. Tym łatwiej odkrył drobne zmiany w otoczeniu. O milimetr przesunięte biurko, zegar i lustro również wydały mu się poruszone, tak jak przyczepiona na suficie lampa. Ktoś ją ruszył, odczepił i przyczepił ponownie, prawie niezauważalnie zmieniając grę cieni na znajomych meblach. Ktoś grzebał w jego pokoju, starając się zostawić go takim, jakim go zastał – już sama dbałość o szczegóły była ostrzeżeniem – lecz tylko ktoś, kto znał to miejsce na wylot mógł ustawić wszystko tak jak naprawdę być powinno. Szukał czegoś, a może coś ukrył? Byli obserwowani. Nielegalnie. Chwilę leżał, zastanawiając się nad odkryciem, nie zdając sobie sprawy, że uruchomiony przez poczucie zagrożenia, niezależny od jego woli mechanizm przygotowuje jego ciało do działania. Mięśnie rozluźniły się, umysł skupił się na zadaniu, zapominając o mękach oczekiwania. Wstał powoli, podszedł do biurka i zaczął grzebać w swoich rzeczach, udając, że czegoś szuka. Urządzenie zagłuszające było na miejscu, lecz stracił do niego zaufanie. Nie miał pewności czy niechciani goście go nie zdezaktywowali, lub gorzej, nie zapluskwili, zamieniając na urządzenie naprowadzające. Nie mógł go zbadać – robiąc to ogłosiłby szpiegom, że coś zauważył. Pozostały mu tylko własne zmysły. Weszli na jego terytorium, zamienili jego mieszkanie w strefę wojny! Ich sekretna obecność zbrukała ostatnie miejsce, w którym czuł się bezpieczny, niszcząc jego zaufanie do własnych przyrządów. Pożałował, że nigdy nie założył własnych czujników, lecz aż do dziś nie miał ku temu powodów. Rodzice szanowali jego prywatność, nie wiedział o władcach gry, nie wierzył, że nawet Kosiarze mogą posunąć się tak daleko. Sam na co dzień oszukiwał czujniki dorosłych – mógłby liczyć, że jego własne okażą się lepsze? Wyszedł z pokoju. Jego serce pracowało normalnym, spokojnym rytmem. Starając się zachowywać naturalnie, obszedł całe mieszkanie. Takich szczegółów było więcej, choć był pewien, że rano wszystko było normalnie. Teraz wiedział, że tamci wiedzą. Dlaczego więc ich nie zamknęli? Widocznie nie wiedzieli wszystkiego. Nie miał wyjścia, musiał zachować wszystko dla siebie. Rodzice nie potrafili udawać, ich zagłuszanie nie było wiele warte – mogli je uszkodzić czy nawet podłożyć coś, co nie dało się tak łatwo uciszyć. Wchodząc do ich mieszkania, ich wrogowie pokazali, że są gotowi działać. Jak by zareagowali na wiadomość, że ich działanie zostało wykryte?
Był w jadalni gdy nadeszła wiadomość. Na dźwięk znajomego sygnału matka nerwowo uaktywniła projektor. – Do ciebie – oznajmiła, nadaremnie skrywając zdenerwowanie. Jak gdyby nigdy nic, Arto wyciągnął dłoń do projekcji, przyciągając obraz do siebie. Nie zwracająca na siebie uwagi niewinna wiadomość była zawczasu umówionym sygnałem. Potwierdził odbiór i wywołał adres domowej konsoli Zema. „To co ostatnio tam gdzie ostatnio mam mało czasu” – napisał. Niemal natychmiast sieć potwierdziła odbiór. Nie oczekiwał odpowiedzi. Wstał i ruszył do drzwi.
– Wychodzę! – oznajmił naturalnym głosem. – Wrócę przed zaciemnieniem. Szybko sklął się za swój spokój. Powinien udawać napięcie, jeśli nie dla obserwatorów to chociaż dla matki. Czy wypisane na jej twarzy obawy wiązały się z ich nerwową sytuacją, czy z myślami jak dobrze nad sobą panuje? Zbyt doskonały kamuflaż pogłębiał tylko rozdzierającą się między nimi przepaść. Gdyby ojciec był w domu, gdyby spojrzał podobnie… To mogło okazać się czymś ponad jego siły. Zem już na niego czekał, wraz ze swoją ochroną. W milczeniu oddał mu klucz. – Wypełniłeś swoją część umowy – krótko powiedział Zem. – Powodzenia. – Są ważniejsze rzeczy – szybko odpowiedział Arto. – Mrówki mają oko. To co widzi trafia do niebezpiecznych osób. Przeszedł na slang. By taka rozmowa była skuteczna, już w pierwszych zdaniach musiał nawiązać nić zrozumienia, naprowadzić Zema na temat tak, by tylko on go zrozumiał. – Myślałem, że w tej sprawie uszło z niego powietrze – aluzja Zema była wyjątkowo udana. Musiał słyszeć o zdarzeniu w łazience. – Próżnia jest groźniejsza niż brak powietrza – zripostował. – Zamiast mieć ją przed oczami, powinien jej zasmakować. Zem zmarszczył brwi. – Czujne oko widzi granicę między uchodzącym powietrzem a czystą próżnią. Śluza wie jak regulować jego upływ, nie wypuszczając zbyt wiele. Slang miał swoje wady. Zem nie rozumiał, co Arto miał na myśli. Nie rozumiał, że Karros musi mieć wypadek nie dlatego, że zrobił to co zrobił, lecz za to kim był i czym miał się stać. Przymknął oczy. Pewne rzeczy musiały być powiedziane wprost, lecz jak to osiągnąć? Myślał gorączkowo. Zem czekał. Oni muszą mieć jakiś sposób, uznał, coś co stosują od dawna, język, który pozwala im mówić co chcą, bez zgadywania co naprawdę chciała powiedzieć druga osoba. Sposób jednoznacznego porozumiewania się. Nie, to nie mogła być mowa Żółtoskórych. Tego można było się nauczyć i podsłuchać… Język dłoni… Podszedł do Zema i wyciągnął rękę. Zem podał swoją. Zetknęli dłonie podstawami. Arto wyobraził sobie, iż dłoń Zema jest wirtualną klawiaturą. Ułożył kciuk na krawędzi palca wskazującego, starając się wyczuć przestrzenie między stawami. To jak przestawianie płaszczyzn, pomyślał. Człony palców i poduszeczki u ich nasady tworzą klawiaturę, panel cztery na cztery. Położył drugą dłoń na wierzch swojej, zasłaniając palce. Zem docisnął ją swoją dłonią. „Nie rozumiesz” – Arto począł niezgrabnie wystukiwać swoją wiadomość. Zamknął oczy. Dłoń stała się całym jego ciałem; człony palców Zema były klawiszami, krawędź palca wskazującego stała się przełącznikiem płaszczyzn – „ja i ty jesteśmy tym co chciał dael lecz karros jest tym co chcą władcy szkoły” .
Przerwał, czując, że gubi rytm i wyczucie. Latami pisał na klawiaturze z taką samą swobodą, z jaką wciągał powietrze do płuc, lecz bez pomocy wzroku, zdany jedynie na dotyk, nie potrafił skutecznie przełożyć swojej wprawy, choć było to ledwie nowe zastosowanie już opanowanych umiejętności. „Zrozum jeśli szkoła ma pozostać taka jak jest jeśli nie ma się pogorszyć on musi zginąć i wszyscy jemu podobni znam go za kilka lat będzie gorszy niż anhelo niż dziesięciu anhelów ale to musi wyglądać na wypadek nawet dla władców gry inaczej spróbują ponownie ale tym razem usuną i ciebie i anhela i nawet pilpa wyjmą wszystkich którzy mają związek z daelem” .
Skończył. Odetchnął. Otworzył oczy. Po raz pierwszy dostrzegł na twarzy Zema cień zaskoczenia. Z zażenowaniem, ostrożnie wysunął dłoń z jego dłoni. Zem bezwiednie opuścił ręce. Nie patrzył na Arto. Patrzył w głąb siebie. Myślał. Minęła długa chwila nim poruszył głową. Spojrzał na Arto. – Jesteś pewien? Skąd wiesz? – Po prostu wiem. Widziałem znaki. To nie tylko tu, u nas. Inne szkoły też. Na razie jest nieostrożny i niedoświadczony. Sam możesz to zobaczyć. Umowy z nim są niebezpieczne. Zbyt często bierze w nich udział ktoś jeszcze. – Jeżeli to prawda… – Zem kiwnął głową. – To niełatwe zadanie. – Nie jest aż tak dobry! – zaprotestował. – Wystarczy… – Nie o nim mówię – przerwał mu Zem. – Jesteś za młody, by poznać siebie, lecz ja wiem, że wykonanie pewnych rzeczy niszczy sprawcę. To jedna z tych rzeczy. Nie mogę stać się jak wy, to by zniszczyło wszystko co… – pokręcił głową, widząc, że Arto nie rozumie – Szkoła nastawiła nas w specyficzny sposób. Ominęliśmy wiele granic naturalnych dla zwykłych ludzi. Jeszcze możemy zawrócić. Nie jest to łatwe, gdyż zasmakowaliśmy swobody płynącej z ich przejścia, lecz jest to możliwe. Niestety ta jedna… – złożył dłonie. – Póki stoisz przed nią, wszystko jest w porządku. Możesz śnić o jej przekroczeniu, to nic złego. Możesz czuć jak cię pociąga, fascynuje, czuć obiecaną przez nią moc. Możesz chodzić wzdłuż niej, planować gdzie i jak ją przejść, lecz gdy to zrobisz ona zniknie, na zawsze. Nie można za nią wrócić, jak nie można wrócić na rozbity o planetę statek. To stało się z Anhelem, pomyślał Arto, a ja powiedziałem mu, by zrobił to samo… – Więc tacy jak on mają zostać? – Jeszcze nie wiem czy się tym zajmę. Być może to zrobię, być może wykorzystam to, co wiem, by inni zobaczyli to co ty. Są też inne sposoby. Mogę sprawić, by cień doświadczonego drzewa przesłonił kiełkujące nasienie. Doświadczenie przeciwko… Anhelo! Wystarczy, by ktoś szepnął o zdarzeniu w łazience… – Rozumiem. To dobry sposób. Mądry. – Obyś był równie mądry tam gdziekolwiek się wybierasz, młodszaku. Zem kiwnął głową i odszedł. Obaj wiedzieli, że więcej się nie zobaczą.
Nie od razu pozwolił Iwenowi przekazać kartę. Dopiero gdy uznał, że ryzyko jest najmniejsze niewielki przedmiot przeszedł z ręki do ręki, znikając w ukrytej kieszeni. Potem długo spacerowali po promenadzie. Niewiele mówili. Iwen często przystawał i patrzył planetę. Wciąż był rozbity. Obaj winili się za powstałe kłopoty. Sam mógł czuć się winny i wciąż działać, lecz Iwen poddawał się temu, tym mocniej, że widział jak Arto pomaga, podczas gdy jemu pozostało tylko siedzieć i czekać. Znał ten typ winy. Cokolwiek by nie powiedział, ono zostanie. Tylko powodzenie akcji mogło go wyleczyć. – Powinienem sobie odgryźć język gdy to wymyśliłem – powiedział Iwen, jakby czytał w myślach Arto. – Nie powinienem cię namawiać. Wiedziałeś lepiej, jak zawsze. – A ja powinienem sam się odstrzelić za to, że się zgodziłem. Jesteśmy tak samo winni. – Ale to był mój pomysł. – Nie zgodziłbym się, gdybym w niego nie wierzył. Stało się. Trudno. Spojrzeli na siebie. Pożegnali się bez słów. Do zobaczenia przy szybie, powiedział w myśli.
Z niecierpliwością wracał do domu. Karta musiała zawierać wyznaczony termin odlotu – nic innego nie przychodziło mu do głowy. Lecz bezpieczeństwo przede wszystkim, myślał idąc nieśpiesznie. Po drodze zajrzał w kilka miejsc, by jego wyjście było jak najbardziej wiarygodne. Ostatnią rzeczą, na którą chciał, by zwrócono uwagę, było spotkanie z Iwenem. Gdy wrócił, ojciec był już w domu. Niewiarygodne, ile się wydarzyło odkąd widzieli się ostatnio. Teraz musieli się śpieszyć. Czas im się kończył. O ile dobrze policzył, miał im się skończyć dokładnie tego rozjaśnienia. Ojciec niecierpliwie rozkodował wiadomość. Przeczytał ją z niedowierzaniem. – Dziwne – powiedział. – Nie tego oczekiwałem… – O co chodzi? – spytała ze zdziwieniem matka. Arto poczuł ucisk w gardle, że wszystko powie i tamci usłyszą. – Problemy? – Nie wiem… Nie mogę mówić. To nie mój wymysł, tak musi być. Nie wiem dlaczego, ale musi. Wstał od stołu. Chwilę pokręcił się nerwowo po pokoju, myśląc nad czymś. Na koniec wziął swój identyfikator, po czym wyszedł. Wilan starał się jak mógł, by jego ostatnie dni na stacji wyglądały normalnie. W jego odczuciu wiadomość od kolonisty nie była normalna. Oczekiwał informacji o terminie odlotu, lecz zamiast niej otrzymał polecenie spotkania się w WIR-ze. Opuścił windę, nieśpiesznie zmierzając w stronę sal terminali, niczym zmęczony pracą człowiek, liczący przed nocą na odrobinę rozrywki w innym świecie. Opłacił sesję i wyciągnął się wygodnie w kokonie. Będąc już w systemie uruchomił swoją ulubioną symulację stromych, skalistych i śnieżnych gór. Chwilę czekał, lecz kolonista się nie zjawiał. By zabić narastający niepokój Wilan wyłączył czucie temperatury i zaczął się wspinać na najbliższy szczyt, jak zawsze, bez asekuracji. Z początku nie przykładał do tego należytej uwagi, wierząc, iż Zefred pojawi się lada moment, lecz po kilku odpadnięciach od ściany podświadoma wola rozładowania napięcia wzięła górę. Oczekiwanie się przedłużało, lecz Wilan zapomniał o wszystkim. Kolonista pojawi się, gdy uzna to za stosowne i bezpieczne, jak zawsze. Dwadzieścia minut później liczył się już tylko szczyt, on sam i dzieląca ich wysoka, pionowo opadająca, zamarznięta skalna ściana. Zapomniał o stresie i stoczni. Całkowicie oddany karkołomnej wspinaczce, szybko dotarł do połowy trasy. Zakładał kolejny zaczep na ścianę gdy nie wiadomo skąd wokół pojawiły się plastalowe ściany. Otoczyły go, zawirowały i zamknęły w niewielkiej, pozbawionej otworów szczelnej klatce. Pozbawiony uchwytu, padł na podłogę. Wstał, pełen złości. Zmiana była nagła, jego poziom adrenaliny – wysoki. Nie tak odbyło się to poprzednim razem… Chwilę później zmaterializował się także kolonista. Zignorował czytelną irytację Wilana. – Mam powody wierzyć, iż twój dom został zarażony. Okablowany – przeszedł do rzeczy. – Jak, kiedy? Bez nakazu, bez…? – myśli Wilana rozleciały się bez składu po jego głowie. – Nie bądź dzieckiem! – kolonista ofuknął go jak ucznia. – To nie dochodzenie kryminalne! Reguły są dobre dla zwykłych przestępców. Ucieczka to zdrada stanu, w takich przypadkach wchodzą kiedy chcą, robią co chcą, a gdy skończą, usuwają po sobie wszelkie ślady. Musiałem zmienić wiadomość. Muszę to przekazać ustnie, każdemu z osobna. – Więc kiedy termin? – O tym chcę mówić. Nikt inny nie może o tym wiedzieć. Nikt! Chłopiec sam wyczuje ten moment, lecz twoja żona… nie chcę, by swoim zachowaniem dała im jakiś sygnał. Coś o tym wiedział. Robił co mógł lecz w miarę jak zbliżał się termin, w miarę jak rosło napięcie, ich rozpaczliwa normalność stawała się rozpaczliwie nienormalna. Gdyby nie to, że ktoś musiał wiedzieć, nawet jemu kolonista nie puściłby powietrza ze śluzy. – Arto już wie gdzie mamy się spotkać? Ja mam tylko powiedzieć kiedy i pójść za nim? – Mniej więcej. Termin nie jest ustalony. Akcję zaczniemy podczas jednej z najbliższych nocy. Jutro, pojutrze, w ostateczności dzień później. Wiem, przekraczamy granicę bezpieczeństwa, lecz nie ma na to rady. Ustaliliśmy sygnał. Gdy Alfa będzie podchodzić do dokowania, zasymulujemy awarię dysz plazmowych. Przelecimy tuż obok waszej stoczni i statku. Ruszycie podczas najbliższej nocy. To był dobry plan. Zbliżający się gwiazdolot na chwilę utraci – rzekomo – kontrolę nad siłą ciągu. Przyciąganie pól magnetycznych przyciągnie go do stacji, kierując w stronę stoczni. Kontrola lotów zacznie szaleć, lecz nie nabierze żadnych podejrzeń. By skompensować utratę spójności strumienia, załoga zwiększy moc cewki, by tym silniej wypchnąć plazmę na zewnątrz. Taki manewr pozwalał relatywnie szybko odzyskać kontrolę nad statkiem, lecz zwiększał też siłę jego pola magnetycznego. – O której zbiórka? – Każda z dotychczasowych wiadomości zawierała kod potwierdzający. Po zsumowaniu cyfr, aż do uzyskania liczny jednocyfrowej, otrzymasz godzinę startu operacji. Bądźcie wcześniej na miejscu, lecz nie za wcześnie. Musicie być gotowi. Nie będzie drugiej szansy – kolonista gestem otworzył widoczny tylko dla jego oczu panel kontroli symulacji. – Nie spodziewasz się, że właśnie zaraz po cumowaniu statek będzie najbardziej strzeżony? Zwłaszcza jeśli powiążą nas z… Ręka kolonisty nieruchomo zawisła w powietrzu. – Niech się domyślają czego chcą. Choćby głowili się nad tym cały miesiąc, nigdy nie zgadną którędy przerzucimy was na pokład – na jego twarzy zagościł przebiegły uśmieszek. – Jeśli ja nie wpadłem na ten pomysł, oni tym bardziej. Nie możemy przedłużać operacji. – Już i tak tańczymy z czasem na włóknie – mruknął Wilan. – Nie tylko to. Alfa ma ledwie tyle ładunku, by podtrzymać swój kamuflaż przez dobę, może kilka godzin dłużej. Potem fałszywa ładownia opustoszeje. Pamiętaj o urządzeniach. Tylko w razie potrzeby – kolonista zniknął w chwili, gdy skończył ruch ręką. Dziesięć sekund później klatka rozpadła się i rozleciała na wszystkie strony, niknąc Wilanowi z oczu. Znów był na ścianie. Miał ledwie tyle czasu, by złapać się umieszczonego wcześniej zaczepu. Uwiesił się go, podciągnął, poprawił chwyt i oparł stopę na niewielkim występie skalnym. Spojrzał w dół, potem w górę. Opuścił głowę. Westchnął ciężko, po czym podciągnął się w górę, z silniejszym niż wcześniej postanowieniem dotarcia na szczyt. |