Jak każdy pogrzeb dziecka, ten także nie przyciągnął wielu ludzi. Dla Arto był pierwszym, na jaki przyszedł. Nie powiedział o nim nikomu, nawet rodzicom. Wiedział o czym by pomyśleli.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wszystko co najgorsze zawsze wynikało z braku czasu. Wilan wiedział o tym doskonale. Choćby teraz. Gdyby mieli choćby tydzień więcej, nic nie stałoby na przeszkodzie, by uciec kadłubem. Byleby opuścić stację, potem przechwyciłby ich statek-matka. Dorośli bez problemu weszliby na pokład ze stoczni, tuż przed odcumowaniem. Z możliwościami Zefreda i znajomością elektroniki Lerszena dałoby się tam ukryć te parę dziesiątków ludzi z jego grupy. Dzieci mogłyby do nich docierać partiami, przez kanał. To byłoby ryzykowne, lecz mógł o tym tylko pomarzyć. Był przekonany że gdyby nie Lerszen, zrezygnowanoby z zabrania całej ich grupy – choć, gdyby nie on, być może sprawy nie zaszłyby tak daleko. Godzinę po przyjściu do stoczni zjawił się kolonista. Wyglądał jak uciekający przestępca, ścigany przez wszystko, co tylko stacja mogła rzucić przeciwko nim. Jego spojrzenie było jeszcze bardziej czujne i chłodniejsze niż zwykle. Poczuł się jak w klatce. – Dlaczego mam przeczucie, że usłyszę złe wieści? – spytał. – Mało prawdopodobne, by w naszej sytuacji było miejsce na dobre. Nie wiem czy ucieknę razem z wami. Być może, dla bezpieczeństwa misji, ukryję się na stacji do czasu następnej próby. – Ukryć się tutaj? W gnieździe os? – Jeśli będę musiał. Misja jest ważniejsza ode mnie. Lerszen jest ważniejszy. Nadajnik mam spalony. Kosiarze ani Protektorzy nie rozkodowali jeszcze sygnału, ale zaczęli zagłuszać moje przekazy. Służby stacji postawiono w cichy alarm. Jedyną drogą porozumiewania się z Alfą jest nasza załoga. Jutro zejdzie na stację ostatnia zmiana. Do tego czasu cały plan musi być gotowy. Nie ma miejsca na błędy. – Od początku nie było – przypomniał. – A teraz… – Nie wpadaj w panikę! Pamiętaj, oni wciąż nic nie wiedzą, ledwie podejrzewają. I jeszcze jedno – Zefred sięgnął do kieszeni. – Teraz ty jesteś liderem. Wasza grupa nazywa się gamma – wręczył mu niewielki, płaski przedmiot. – Twój syn was poprowadzi. Zaufaj mu. Gdy będziecie gotowi do wyjścia z szybu, wyceluj to w śluzę i naciśnij przycisk. Musicie odczekać dziesięć minut. Gdy poczujecie wstrząs, wtedy ruszycie. – Oczywiście – ścisnął przedmiot jak gdyby był najcenniejszą rzeczą we wszechświecie. Zefred jak nikt inny nauczył go czytać między wierszami, lecz po dzisiejszej akcji jego przewodnik w świecie podstępu i oszustwa miał zniknąć na dobre. Wilan musiał poradzić sobie sam, bez jego wsparcia, przenikliwości, wiedzy o zabezpieczeniach i chłodnej, lecz zawsze uzasadnionej podejrzliwości. Nic nie mógł na to poradzić, mógł jedynie przestać o tym myśleć. Kolonista sięgnął do kieszeni po coś jeszcze. Po chwili w wyciągniętej dłoni trzymał garść małych przedmiotów. Wyglądały jak przepołowione kulki, rozmiarami przypominające automaty poszukiwawcze. – To na wypadek gdyby złapały was automaty. To je zablokuje zanim poinformują system, że są na waszym tropie. Zeruje ich pamięć. Wystarczy zostawić je po drodze. Proste, lecz skuteczne. Przyczepiają się do każdej powierzchni, wystarczy je docisnąć i nacisnąć przycisk na kopułce. Po godzinie ulegną samozniszczeniu. Użyj tego tylko gdy zauważysz, że coś was śledzi. – Nie możemy od razu? Czułbym się pewniej. – Wierzę, że tak, lecz myśl o przyszłości. System nadzoru stacji jest skomplikowany i bardzo, ale to bardzo dobrze skonstruowany. Za każdym kolejnym razem coraz trudniej znaleźć w nim lukę. Im częściej ją wykorzystujemy, tym bardziej staje się ona widoczna i tym większa jest szansa, że zostanie załatana. – Rozumiem – przytaknął. – Używać tylko w razie potrzeby. – To potem. Teraz postaraj się o tym nie myśleć. Schowaj je gdzieś, zapakuj i daj chłopcu, by wyniósł razem z resztą. – Nie mogłeś dać mi tego na zewnątrz? – One jeszcze nigdy nie były na zewnątrz. Powstały na miejscu i tylko tutaj mogłem je trzymać, bez obawy, że ktoś je znajdzie. Zajmij się organizowaniem narzędzi. Nikt nie może widzieć jak będziesz je pakował i wynosił, inaczej będziemy zdryfowani na dobre. Prosto było powiedzieć, trudniej zrobić, jednak Wilan wpadł już na pewien pomysł. Zefred miał zniknąć, lecz dzisiaj wciąż mogli działać wspólnie. – Powinniśmy zebrać wszystkich w jednym miejscu – oznajmił. – Mogę wykorzystać garść starych raportów, by zarządzić generalny przegląd systemów statku. To zagoni wszystkich do wnętrza kadłuba i da nam wolną rękę w operowaniu na terenie stoczni, ale… To nie byłoby trudne. Za dnia maszyny pracowały same, obsługa zajmowała się nimi dopiero nocą, a tym kilku pozostałym kręcącym się po stoczni technikom szybko znajdzie odpowiednie zajęcie. – Będziesz potrzebował kogoś, kto będzie miał oko na śluzę – Zefred odgadł jego zamiary. – Pobawię się w perceptor, lecz mój czas jest ograniczony. Wyszli z kryjówki. Wilan szybko zabrał się za przygotowania. Tylko to jedno pozwalało mu nie myśleć zbyt dużo o swojej nowej roli, niebezpieczeństwach – i swoim synu. Jak każdy pogrzeb dziecka, ten także nie przyciągnął wielu ludzi. Dla Arto był pierwszym, na jaki przyszedł. Nie powiedział o nim nikomu, nawet rodzicom. Wiedział o czym by pomyśleli. Pomieszczenie było spore, przystosowane do znacznie większych ceremonii. Dziś uczestnicy zajmowali ledwie jego część. Zgromadzili się w centralnej części, gdzie na niewielkim podwyższeniu ustawiono puszkę. Ściana od strony Ziemi była najszersza, zbudowana z plaszklanej szyby, nie tak wielkiej jak na promenadzie, lecz imitujące kosmos barwy, pokrywające sąsiednie ściany i sufit, sprawiały, że rozmywała się w przestrzeni, a okno zamieniało się w wylot tunelu. Przytłumione światło dryfującej w powietrzu lampy pozwalało, by blask wiszącej przed nimi Ziemi lekko błądził po jego krawędziach. Rodzice Kerella wyglądali staro. W całym wszechświecie nie mogło być nikogo bardziej pogrążonego w żalu, rozpaczy i pustce. Oprócz nich było tu ledwie kilku dorosłych – znajomych lub dalszych krewnych rodziny chłopca. U paru osób, zwłaszcza tych wyglądających na ponad sto lat, odświętne ubrania z trudem skrywały stroje kompensacyjne. Kerell miał szczęście. W bardzo niewielu rodzinach tak odlegli krewni gotowi byli opuścić Ziemię, by wziąć udział w pogrzebie na stacji. Przy rodzicach stała mała dziewczynka, bardzo podobna do Kerella; Arto nawet nie wiedział, że miał młodszą siostrę. Taka już była szkoła – dom się w niej nie liczył. Przyszli całą klasą. Tylko jemu nie towarzyszyli wystraszeni rodzice. Nie udawali żalu. Arto pamiętał jak inne grupy żegnały swoich towarzyszy. To nie było to samo. Tu i teraz poznał, że naprawdę nie byli jak inne grupy. Coś ich łączyło. Nie spodziewał się, by ktokolwiek z nich zapłakał – może poza Iwenem, gdyby tu był – lecz wiedział dobrze, co czuli. Żal po stracie był dla niego większy, przez świadomość dlaczego tak się stało. Mimo żalu poczuł dumę. To była jego zasługa. Sprawił, że nikt w jego grupie nie musiał się bać swoich towarzyszy. Jego klasa była planetą spokoju i zaufania, dryfującą przez nieskończoną przestrzeń szkolnej przemocy; czymś pewnym, na czym mogli polegać z zaufaniem i wzajemnym poczuciem bezpieczeństwa. Utraty tego się obawiali, gdy stał nad nieprzytomnym Żimmym i być może właśnie to Żimmy szanował w nim kiedyś najbardziej. Teraz to wszystko znikło, bez swojego opiekuna i pasterza stali się grupką przestraszonych zwierzątek. Śmierć Kerella mogła ich zniszczyć, zastraszyć, lecz miał nadzieję, że to, czego dokonali zwycięży i zbliży ich do siebie, zamiast oddalić. Górna część spoczywającej na platformie standardowej puszki była otwarta. Kerell był zbyt mały, by ją wypełnić; spokojnie leżał w wielkim, cylindrycznym plastikowym pudle sprawiającym wrażenie jakby czekało na coś jeszcze, a mały chłopiec zawieruszył się tam tylko przez przypadek. Niewielkie stopnie prowadziły ku podium. Na powierzchni walca, od strony głowy, wyryte było imię chłopca, wraz z lakoniczną formułką o odszukaniu spokoju w nieskończonym Wszechświecie i Czasie, stwórcy wszystkiego. Nic nie znaczące słowa sprzed wieków, z czasów gdy nadawały sens życia Tułaczom – to było wszystko, co przetrwało z dawnej epoki wiary. Nikt od wieków nie zwracał uwagi na ich treść. W zwykłym życiu, nawet w śmierci, nie było już dla nich miejsca; były tradycją, pustą formułką akceptowaną bez zrozumienia, jak okazywanie szacunku zwłokom do czasu zwrócenia ich Ziemi, zamiast traktować je jak wysyłane do dekompozycji śmieci, czy wykorzystać do sporządzenia hodowlanej pożywki. Krewnym Kerella było smutno, lecz jego rodzice rozpaczali naprawdę. Jako pierwsi podeszli do puszki. Z dziwnym uczuciem Arto obserwował jak ojciec chłopca z trudem próbuje nad sobą panować. Matka nawet nie próbowała. Choć ją uspokajał, cały czas płakała. Oby dorośli zezwolili im na kolejne dziecko, pomyślał. Kerell byłby szczęśliwy. Ja też. Krewni odeszli od puszki. Teraz sami mogli się zbliżyć. Nie musieli, lecz wiedział, że każdy to zrobi i że będzie to dla nich, jak dla niego, czymś więcej niż tylko smutnym obowiązkiem. Jako kapitan miał pierwszeństwo. Wszedł powoli na trzy wysokie schodki i zatrzymał się przy puszce. Nie potrafił opisać żalu, jaki poczuł, gdy spojrzał na jego twarz i zamknięte oczy – wszystko zbyt nienaturalne, by mógł to zaakceptować. Chłopiec tak energiczny, wiecznie w ruchu, wiercący się nawet na lekcjach, leżał tak spokojnie… Lecz dla nich śmierć wciąż pozostawała nienaturalna, pomimo tego co działo się w szkole. Powstrzymał napływające do oczu łzy. Może nie powinien, lecz nie mógł zrobić inaczej, nie przy innych, nie przed samym sobą. Kerell nie był silnym wojownikiem, lecz nim był. Tylko to się teraz liczyło. Żałował, że nigdy nie wybaczył mu porzucenia Iwena. Pozwolił mu odejść z poczuciem winy, z myślą, że był tchórzem i teraz ta wina przeszła na niego. To nieprawda, to nie było tego warte, lecz było za późno na wybaczenie. Już na zawsze pozostanie ich ostatnie spotkanie tylko we dwójkę, gdy mu wszystko wypominał. Każde ciało przed pogrzebem było przygotowywane tak, by wyglądało jak za życia. Lecz Arto wiedział co ukryto pod maską zabiegów kosmetycznych. Żaden raport nie był dla niego tak ciężki do przejrzenia, nawet ten pierwszy jaki widział w życiu. Na projekcje nawet nie spojrzał, ledwie był w stanie przeczytać to, co w nim napisano. Według dorosłych Kerell po lekcjach próbował uciec przed grupką starszych uczniów do pełnego pustych skrzyń magazynu. Nie pierwszy raz trafił do strzeżonej strefy. Spadł, próbując wdrapać się na ich szczyt, skręcając sobie kark i doznając innych obrażeń, jak zwichnięcie barku czy uderzenia głową o krawędź skrzyni. Gdy zjawili się dorośli, na neuroinduktor było za późno. On wiedział, że bark Kerella został zwichnięty nie przy upadku, lecz przy próbie wyrwania się oprawcom lub ściągania z niego zbroi po tym jak go ogłuszyli. Dziwnie regularne ślady uderzenia na lewej skroni nie przez przypadek bardziej pasowały do kształtu pierścieni starszaków niż krawędzi skrzyni. Nie wierzył, by choć jeden z siniaków, choć jedna rana znaleziona na ciele chłopca powstała w wyniku upadku, lecz policja albo nie chciała, albo nie potrafiła tego dostrzec – albo jej na to nie pozwolono. Ode mnie się zaczęło, pomyślał. Był winny, bo był dumny, a gdy sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli, po prostu uciekł, choć mógł i powinien przewidzieć, że doprowadzi tym do czegoś takiego. Pozwolił Anhelowi działać, lecz pozwolili na to także władcy gry. Nie był jedynym winnym. Kerell był tylko ceną płaconą przez zwykłych ludzi za kilka kolejnych załóg dla okrętów Floty. I po co? By mieć lepszych, bardziej bezwzględnych żołnierzy? Czy to było warte życia? To się więcej nie powtórzy, obiecał Kerellowi. Nie przeze mnie. Pochylił się i delikatnie pocałował go w zimny policzek. Dotknął opuszkami palców jego włosów, jego czoła. Pokój z tobą, Kerell, szepnął bezgłośnie. Zawiodłem. Wybacz mi. Spuścił głowę i odszedł. Jedna łza wyrwała się spod kontroli i spłynęła po policzku, lecz wyschła nim wrócił na swoje miejsce. Reszta towarzyszy podchodziła jeden po drugim, pojedynczo, z powagą. Dotykali jego dłoni i odchodzili. Arto ledwo to widział. Zamknął oczy. Otworzył je dopiero gdy usłyszał dźwięk automatycznie zamykającej się pokrywy puszki. Powoli zjechała na dół, po prowadnicach, przy dźwiękach melodii skomponowanej wieki temu przez utalentowanego Tułacza, podczas jednej z wieloletnich, samotnych wypraw. Z Ziemi wyszedłeś, na Ziemię wrócisz. Słowa były ponad granicę w jakiej zamknięto Układ, ponad Flotę, Rząd – ponad życie. Klapa w podłodze zamknęła się. Słyszał jak puszka jest przepychana do śluzy, gdzieś pod plaszklaną ścianą. Śluza otworzyła się bezgłośnie i puszka, wypchnięta przez zamknięte wraz z nią powietrze, powoli popłynęła ku planecie. Opadała coraz szybciej, aż zamieniła się w świetlisty punkcik, jarzący się chwilę w atmosferze, by spłonąć całkowicie gdzieś nad oceanem. To było wszystko. Iskierka nad niewzruszoną Ziemią, której teraz Kerell stał się częścią. Pozostały tylko wspomnienia. Ten widok, bardziej niż cokolwiek innego, uświadomił mu z przerażającą jasnością, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Poczuł w sobie puste miejsce, które nieprędko się wypełni. Od pięciu lat dzielili swój los, walczyli, razem wygrywali i razem znosili porażki. Razem jakoś dawali sobie radę, aż do dzisiaj. Przypomniał sobie zatarte w pamięci wspomnienie Daela, jak niewiele mu pozostało z tamtych miesięcy. Po Kerellu pozostanie jeszcze mniej. Dael miał rację, dzieci zapominają. Cokolwiek o sobie myślał, nieważne jak ważny i zdolny się czuł, Kolonista mówił prawdę – był tylko dzieckiem. Zapomniał o Daelu, zapomni i o nim. Wspomnienia rozpłyną się wśród innych wspomnień; Kerell stanie się tylko twarzą na projekcji, zrobioną w rozjaśnienie po pierwszej wygranej bitwie, gdy byli jeszcze grupą dzieciaków, szczęśliwą z wejścia na pierwszy szczebel szkolnej hierarchii. Jak będzie na nią patrzył, gdy dorośnie? Wkrótce grupa straci kolejnych dwóch wojowników. Zapanowała cisza. Uczestnicy zaczęli się rozchodzić. Śmierć Kerella nie pójdzie na marne, pomyślał. Odwróci uwagę od ucieczki. Może dorośli pojawią się na chwilę w szkole, szukając starszaków którzy zagonili go do magazynu. Może naprawią chociaż kilka perceptorów. Znów niczego nie znajdą, lecz niechcący zakończą tę niedorzeczną wojnę. Tylko tak mogła się skończyć, skoro władcy gry nie zamierzali nawet kiwnąć palcem, by to zrobić. Pomyślał to i natychmiast zawstydził. To było podłe, najpodlejsze, myśleć o nim w ten sposób, oceniać na ile to mu się przyda, jak mu pomoże. Znienawidził tę część siebie, która mu to podpowiedziała, ale tak nauczył się myśleć. Nie wierzył już w reguły, zasady, w szkołę. Wierzył jeszcze w siłę, bo tego nauczyły go pięści starszaków i jego własne zwycięstwa. Rząd był silny, Flota była silna, starszaki były silne…. Mogli od tego uciec, przynajmniej na razie, może i na zawsze, lecz ich ucieczka nie sprawi, że to zniknie. Dzieci wciąż będą ginąć, przez takich jak Anhelo i władcy gry. Wymknął się z pogrzebu. Był w takim stanie, że nie dbał czy Anhelo gdzieś się czai, czy go dopadnie czy nie. Ochłonął trochę dopiero na widok kilku obserwujących go Żółtoskórych. Musiał się opanować. Miał zadanie do wykonania. Zaszył się pod reaktorem. Spakował ubranie, które nałożył na pogrzeb, ukrył je i przebrał się w swój zwykły strój. Potem wyszedł. Stocznia zdawała się opuszczona. Nie, nie była pusta. Niektóre maszyny wciąż pracowały, wciąż krzątały się po niej transportery, lecz było ich mniej niż tydzień temu. Część maszyn znikła, pozostawiając po sobie wolną przestrzeń, podkreślającą ogrom sali – a wraz z nim wręcz groteskowo niewielką liczbę ludzi, z rzadka pojawiających się i znikających, zajętych swoimi sprawami. Wielka machina produkcyjna zamierała, niczym natura biorąca zimą oddech przed szaleństwami wiosny. Ten leniwy sen nie był liczony w miesiącach, ledwie w tygodniach, tym bardziej pogłębiało to jego nienaturalność i nietrwałość. Wilan odszukał właściwą kratkę wentylacyjną. Nie było to trudne. Tylko w jednym miejscu przewody przechodziły blisko szybu. Postarał się, by dziś to miejsce osłaniały sterty pustych skrzyń. Teraz pozostało mu już tylko zdobyć narzędzia. Nieprędko nadarzyła się okazja. W końcu, z pomocą Zefreda, hala opustoszała. Wilan ruszył w stronę magazynu. Generalny przegląd systemów miał potrwać parę godzin. Kolonista już dopilnuje by nikt nie poczuł ochoty na małą przerwę. Kto jak kto, lecz on potrafił tak kierować ludźmi by robili co zechciał, nawet o tym nie wiedząc. Drzwi były otwarte. Samo w sobie nie było to niepokojące, lecz widok dwóch małych aparacików przyczepionych po obu stronach korytarza zatrzymał go w miejscu. Jeden z nich był zapewne wykrywaczem ruchu. Mięśnie jego twarzy stężały, ręka sama powędrowała do tkwiącego w inżynierskim pasie depolaryzatora. Nie tylko jemu przegląd systemów był na rękę. Magazynowy złodziej także poczuł okazję. Wilan wreszcie mógł przekonać się kim był – właśnie teraz, gdy najmniej go to interesowało. Stał chwilę, ważąc w myśli wszystkie za i przeciw. Tych „za” było o wiele więcej. Najważniejsze były dwa – i tak musiał tam wejść, zaś samo pochwycenie złodzieja odciągnie uwagę ochrony stoczni od jego osoby. Wsunął wolną rękę do kieszeni, ściskając znajdujący się w niej sześcianik, tak jak pokazał mu to Zefred. Wykrywacz zauważy ruch, lecz sygnał ostrzegawczy nigdy nie dotrze do odbiorcy. Cicho, ostrożnie minął drzwi, krok za krokiem posuwając się ku pomieszczeniu, wiecznie zastawionemu skrzyniami i ładowarkami na narzędzia. Sunąc przy ścianie, dotarł do wylotu. Zza rogu doszły jego uszu ciche odgłosy siłowania się z jakąś skrzynią. Wyjrzał. Mężczyzna w dziwnym stroju próbował przenieść skrzynię, by dostać się do innej, leżącej pod spodem. Musiał to robić ręcznie, gdyż od czasu pierwszych kradzieży wszystkie podnośniki, jak i wiele innych elementów wyposażenia magazynu, wyposażono w detektory, zapamiętujące kto i kiedy używał danego urządzenia. Widział go od tyłu, w dodatku pochylonego. Rozpoznał go dopiero gdy wyprostował się, odkładając ciężką skrzynię na bok. – Więc to tak giną narzędzia… – powiedział, wychodząc z ukrycia. Bezwiednie mierzył depolaryzatorem w złodzieja. Już go nie dziwiło, że jego podchody nie przyniosły rezultatu. Szybkość, z jaką Buris się odwrócił zupełnie go zaskoczyła. Nigdy, nawet podczas pracy nad statkiem, nie widział, by poruszał się tak zwinnie i pewnie. Buris zamachnął się do rzutu jakimś ciężkim narzędziem, lecz w porę rozpoznał z kim ma do czynienia. Odłożył je na bok i siadł na skrzyni. Chwilę mierzyli się wzrokiem. Obaj byli spięci; żaden nie wiedział jak zareaguje ten drugi. – No to teraz ty przyłapałeś mnie – stwierdził w końcu Buris. – Jesteśmy kwita. Ten przegląd to twoja robota, co? Zastawiłeś pułapkę? – Może – odpowiedział ostrożnie. Nie wiedział po czyjej stronie naprawdę gra Buris. Przecież powinienem się domyślić, pomyślał. Gdy wszystko wokół jest w ruchu, nieruchomy obiekt przykuwa wzrok już samą swoją naturą. A wokół mnie był tylko jeden taki obiekt… Lerszen wspomniał, że są elitą – i chyba miał rację. Tylko rzekomo nierozgarnięty Buris nijak nie pasował do tego obrazka. Powinienem się domyślić, powtarzał sobie w myśli, powinienem odgadnąć, choć nawet teraz nie wierzył w to, co widział. Czuł się jak ostatni dureń. Nieważne, że pod każdym względem działanie Burisa było mu na rękę, tak wtedy gdy Arto ukradł klucz, jak i teraz. Nie interesowało go w jaki sposób udawało się Burisowi przemycać narzędzia na zewnątrz. Liczyło się tylko to, że Arto był już w drodze. – Oto i cała prawda – powiedział, uśmiechając się sztucznie. – Nieźle sobie z nami pogrywałeś, Buris. Zwłaszcza ze mną. – To nie tak jak myślisz. Zaraza i duszności! – Buris poruszył się niespokojnie. – Wiedziałem, że przez tę historię z Lerszenem zrobię się nieostrożny. I jeszcze ta twoja wieczna podejrzliwość – spojrzał bacznie na Wilana. – Chyba mnie nie wydasz, co? Wciąż mam dość dowodów, by cię wsadzić, nawet jeśli statek przestał cię interesować. – Zależy co mi powiesz – stwierdził ostrożnie. – Jak ci się udawało, przez tyle lat? |