powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXII)
grudzień 2006

Przyjaciółka
Autor pisze o sobie:
Mam 43 lata, jestem zawodowym agentem ubezpieczeniowym. Do tej pory opublikowałem drukiem wywiad z początkującym wówczas pisarzem science-fiction (przełom lat 80-90), trzy opowiadania w „Młodym Techniku” (początek lat 90), również trzy w „Magazynie Fantastycznym” (nr 5, 6, 7) oraz nieco poezji na łamach miesięcznika „Angora”.
– Ja, oczywiście, dziękuję panu bardzo, ale to… trochę bardziej skomplikowane – powiedziała zdecydowanie. – Ja nie jestem stąd, w ogóle przybyłam raczej z daleka, proszę mi wierzyć, to dość trudno wyjaśnić, tak w dwóch słowach. Po prostu nie mam do kogo zadzwonić, mnie tu w ogóle nie powinno być, trafiłam w tę okolicę przypadkiem. Nic, nic, proszę sobie nie robić kłopotu, ja już pójdę.
“…I smutno mi, już nie wiem sam,
czego bym chciał, aby się stało.
Czy żebym nigdy Cię nie spotkał?
Czy żebyś mocno pokochała?”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Samochodem znów niebezpiecznie zarzuciło i Robert kolejny raz zaklął. Odruchowo zdjął nogę z gazu, choć auto i tak ledwie się toczyło. Śnieg padał nieprzerwanie, pokrywał grubą warstwą szyby, zalegał na lusterkach. Wycieraczki z trudem nadążały z oczyszczaniem, pracowały z widocznym wysiłkiem, całe oblepione zamarzającym błyskawicznie śniegiem. Robert już dwukrotnie zatrzymywał się i ręcznie czyścił pióra wycieraczek, bojąc się, że najzwyczajniej w świecie odmówią posłuszeństwa, oblodzone ponad normę. Za każdym razem gdy wychodził z samochodu miał wrażenie, że pogoda systematycznie pogarsza się. Wiał przenikliwy wiatr, wszystko wokół tonęło w białej zamieci, na dobrą sprawę jechał na wyczucie, nie odróżniając gdzie kończy się jezdnia, a gdzie zaczyna chodnik. Światło nielicznych latarni nie poprawiało widoczności, ich blask z trudem przedzierał się przez śnieżną zasłonę, podobnie było z reflektorami samochodu.
Zatrzymał ponownie samochód, dalsza jazda stawała się zbyt ryzykowna. Śnieg, niedokładnie zbierany przez oblodzone wycieraczki, przymarzał do przedniej szyby, skutecznie ograniczając i tak kiepską widoczność. Uzbrojony w drapaczkę do szyb, Robert wysiadł z samochodu najszybciej jak mógł, z rozmachem zatrzaskując drzwi, aby chronić wnętrze przed sypiącym śniegiem. Strząsając zaskorupiały lód z wycieraczek kulił się jak mógł przed wściekłymi porywami wiatru, próbując chronić twarz. Jednocześnie klął rytmicznie w takt ruchów ręką, wściekły przede wszystkim na siebie, że dał się skusić na odwiedziny u siostry w taką pogodę. Słyszał przecież w radio zapowiedzi nadciągającej śnieżycy, lecz pompatyczny, pełen emfazy głos spikera, który przestrzegał przed wichurą – „najgwałtowniejszą od siedemdziesięciu trzech lat”, wywołał tylko pełen politowania uśmiech. Ale teraz, gdy mocował się ze sztywnymi wycieraczkami, uderzany niespodziewanie mocnymi podmuchami wiatru, ze zgrabiałymi dłońmi i twarzą piekącą od kąśliwych ukłuć lodowatych igiełek, wcale nie było mu do śmiechu.
Wskoczył szybko do samochodu i ostrożnie ruszył. Koła buksowały chwilę na śliskiej nawierzchni, wreszcie złapały przyczepność. Robert westchnął z mimowolną ulgą, zakopanie się na tym odludziu było ostatnia rzeczą jakiej sobie życzył. Chyba po raz pierwszy od chwili gdy wyprowadził się na obrzeża miasta, pożałował tej decyzji. Do tej pory nieodmiennie chwalił sobie komfort wynikający z oddalenia od centrum, od biura, od wszystkich codziennych spraw, które zostawiał za sobą równo z końcem dnia pracy. Teraz, przy tak fatalnej pogodzie mieszkanie na peryferiach okazywało się niedogodnością.
Wytężając wzrok, aby dojrzeć cokolwiek przez białą zamieć, usłyszał nagle głos spikera, który znienacka rozbrzmiał donośnie w przerwie między piosenkami. Trzymając mocno kierownicę jedną ręką, mężczyzna sięgnął drugą do regulatora głośności.
– „… i utrzyma się przez kilka najbliższych dni. Synoptycy zapowiadają ocieplenie dopiero od czwartku. Dokładniejsza prognoza pogody już za kwadrans, a na razie posłuchajmy The Doors i „Light my fire”, bejbeeeee – przeciągnął kretyńsko spiker i Robert odruchowo przyciszył radio.
– Czyli jeszcze prawie tydzień takiej pogody – pomyślał rozdrażniony. – Cholera, jak ja nie cierpię zimy!.
Samochód ponownie zatańczył chybotliwie na oblodzonej jezdni i wtedy, jednocześnie, zdarzyło się kilka rzeczy. Robert cofnął nogę z pedału gazu i delikatnie skręcił kierownicę. Pamiętał, że właśnie zaczyna się dość ostry zakręt, ostatni na drodze do domu. Wiedy jaskrawe światło z przeciwka chlasnęło go nagle po oczach, oślepiając momentalnie. Mężczyzna odruchowo wyprostował kierownicę i z przerażeniem uświadomił sobie, że za zakrętem jest przystanek autobusowy na żądanie, którego niefortunna lokalizacja zawsze dziwiła go, tym bardziej, że w bezpośredniej bliskości nie było żadnych zabudowań, które usprawiedliwiałyby postawienie go w tym miejscu, i to w dodatku z wiatą. Jednocześnie, oczami wyobraźni, zobaczył sunącego na niego TIR-a z zablokowanymi kołami, który zalewał go potokami oślepiającego halogenowego światła.
Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. W jednej chwili jechał powoli samochodem, w drugiej tkwił w potężnej zaspie śniegu, zmartwiały z przerażenia. Co naprawdę się stało, jakim sposobem wjechał w kopiec śniegu – nie miał pojęcia.
Roztrzęsiony wydostał się z samochodu i rozejrzał wokoło. Pustka. Ani śladu TIR-a, czy czegokolwiek innego, co mogło być przyczyną oślepienia. W polu widzenia dostrzegł jedynie niewyraźny kształt wiaty autobusowej, ledwie majaczący w zamieci.
Odwrócił się powoli, ale i za sobą nie zobaczył nic poza tumanami śniegu, wirującego na wietrze.
– Co jest, do cholery? – Zapytał sam siebie na głos. – Mam przywidzenia, czy co?
Spojrzał ponownie na wiatę i zorientował się, że gdyby nie pryzma, w którą wjechał, uderzyłby przodem auta dokładnie w sam środek ławeczki. Ławeczki, na której…
– Halo! Jest tam kto!? – zawołał, bo teraz zdawało mu się coraz wyraźniej, że w środku wiaty ktoś siedzi. – Halo!
Mrużąc oczy przed sypiącym śniegiem, Robert wytężył wzrok. Niewątpliwie ktoś tam był. Nie widział wyraźnie sylwetki, reflektory samochodu oświetlały bardziej górną część zadaszenia, ale i w tym niepewnym świetle zdawało mu się, że rozpoznaje ludzką sylwetkę. Mocno skuloną.
– „Rany, a jak tam ktoś zamarzł?” – pomyślał z przestrachem i już nie wahając się, ruszył w kierunku przystanku. Obejrzał się tylko odruchowo na samochód, który z pracującym silnikiem stał przechylony, z podniesionym przez pryzmę śniegu przodem.
– Halo, proszę pana! – zawołał głośniej, myśląc intensywnie co ma robić. „Rany Boskie! A jak to jakiś zamarznięty pijaczek? Co ja mu pomogę? Komórka padła!” – przypomniał sobie nagle, że gdy był u siostry, zadzwonił do niego Krzysiek i rozmawiali na tyle długo, że i tak niedoładowana bateria wyczerpała się dokumentnie.
– Hej, proszę pana, nic panu nie jest!? – mimo że był tuż, tuż obok siedzącego, musiał krzyczeć, wiatr bowiem rozszalał się na całego i wył teraz potępieńczo, uniemożliwiając normalną rozmowę.
– Halo… – wyciągnięta ręka Roberta opadła nagle. Siedzący był jakiś dziwny: mały, skurczony, ubrany w nieokreślonego koloru przy tej pogodzie płaszcz czy jesionkę.
Pokonując strach i niepewność, Robert delikatnie potrząsnął ramieniem skulonej postaci. Z dołu, spod obszernego kaptura, czy jakiejś innej osłony głowy, może szerokiego szala, spojrzały na niego przestraszone oczy. Chociaż nie, nie były przestraszone, były raczej jakby zdziwione, może smutne. Robert zamrugał kilkakrotnie powiekami, próbując otrząsnąć się z wrażenia, że zagląda prosto w głąb rozświetlonego morza o intensywnym, granatowym zabarwieniu. Gdzieś na obrzeżach świadomości, przemknęła mu myśl o jego rodowym sygnecie, którego zresztą nie nosił, uważając taką biżuterię za pretensjonalną. Ozdobiony był ametystem, a oczy nieznajomego miały właśnie taki odcień.
Robert potrząsnął energicznie głową.
– Coś się panu stało? Mogę jakoś pomóc? Przepraszam, pewnie się pan przestraszył, ale ten bydlak z przeciwka oślepił mnie tak znienacka, że… – urwał wpół zdania, uświadamiając sobie, że nie było żadnego bydlaka, żadnego TIR-a, czegokolwiek. – Widział go pan? Jakoś tak to nagle wszystko poleciało, sam już nie wiem… – ostatnie słowa były ledwie słyszalne nawet dla samego Roberta.
– Dobra, panie, nie może pan tu tak zostać, zamarznie pan. Teraz to już żaden autobus tędy nie jeździ. Chodźmy, podrzucę pana gdzieś. – Robert otrząsnął się z pierwszego zaskoczenia, chciał wrócić jak najszybciej do domu, zaczynało mu być zimno; teraz, gdy zdenerwowanie powoli wyparowywało z niego, coraz dotkliwiej odczuwał narastający mróz i przenikliwy wiatr.
Nie ceregieląc się złapał siedzącego pod pachę i energicznie uniósł. Nieznajomy okazał się być drobnej postury i lekki, choć wcale nie taki niski, na jakiego wyglądał siedząc pod wiatą. Dał się prowadzić bez oporu, ba, Robert miał wrażenie, że nawet dość ochoczo pozwala kierować się w stronę samochodu, który przez ten czas przykryła gruba warstwa śniegu.
Robert pomógł nieznajomemu wsiąść do auta, jak w transie, dwoma zamaszystymi ruchami rąk zepchnął biały puch z przedniej szyby i wskoczył na miejsce kierowcy. Gwałtownie wrzucił wsteczny bieg i energicznie dodał gazu modląc się w duchu o dwie rzeczy: żeby samochód znów nie wpadł w poślizg i żeby wydostał się z pryzmy śniegu o własnych siłach. Cały manewr odbył się jednak bez problemów i za chwilę jechali już powoli przed siebie.
– Gdzie pana podrzucić? Gdzie pan mieszka? – Zapytał Robert, kiedy przez ścianę białego tumanu zamajaczyły kontury osiedla, na którym mieszkał.
Pasażer stęknął coś niezrozumiale. Robert rzucił okiem na opatuloną postać i spostrzegł, że cała drży i trzęsie się. Widocznie nagłe przejście z wymrożonego przystanku do ciepłego wnętrza samochodu wywołało taką reakcję. Widać było, że nieznajomy dygocze cały, niczym galareta.
Robert podjął błyskawiczna decyzję, miał serdecznie dość tego dnia, śniegu, dziwnych wydarzeń i zabawy w samarytanina.
– W porządku, proszę pana. Podjedziemy do mnie, zadzwonię do pana domu i ktoś pana odbierze. Musi pan przecież gdzieś tutaj mieszkać, prawda? To jedyne osiedle w okolicy. A może wracał pan od kogoś? No, ale, kurde, że wylazł pan w taką pogodę, to podziwiam. Zima stulecia, co ja mówię: tysiąclecia – w miarę jak byli coraz bliżej ciepłego i bezpiecznego domu, Robertowi rozwiązywał się język. – Dobrze się pan czuje? Może zadzwonię od razu po pogotowie? Chociaż… – machnął ręką – w taką pogodę, to jak oni dojadą? Zagrzejemy się trochę i najwyżej odprowadzę pana. Co tam śnieg, w zasadzie przyzwyczajam się, a pan? – Próbował zażartować, ale nieznajomy tylko zaniósł się suchym, gwałtownym kaszlem.
– Ooo, widzę, że chyba pana bierze. W porządku, mam w domu nawet coś na rozgrzewkę. Myślę, że obydwu nam się przyda, a dzisiaj to już na pewno nie będę prowadził.
Kończył tyradę, kiedy wjechali do garażu. Robert zgrabnie zaparkował na swoim miejscu parkingowym, pomógł nieznajomemu wysiąść z auta i wciąż dziwiąc się, że jest taki lekki i drobny, poprowadził do windy. Jasno oświetlony korytarz promieniował ciszą i bezpieczeństwem. Robert z ulgą otworzył drzwi i przepuścił mężczyznę przodem.
– Dobra, niech pan zrzuci te przemoczone ciuchy, podeschną trochę. Zaraz wstawię wodę na herbatę i zadzwonię do…do pana rodziny – miotał się po niewielkim przedpokoju, jednocześnie gadając, zsuwając buty i ściągając zupełnie przemoczona kurtkę. Odwrócił się do nieznajomego i tak został: z jedną ręką w rękawie, z jednym butem zsuniętym do połowy stopy i otwartymi wpół słowa ustami.
Nieznajomy zsunął obszerny kaptur i zdjął długi płaszcz, przewieszając go przez zgiętą rękę. Teraz, przy nieco lepszym oświetleniu, Robert widział wyraźnie, że wierzchnie odzienie nieznajomego było smoliście czarne. On sam stał jakby niepewnie, patrząc swoimi smutnymi oczami na Roberta.
Nieznajomy był…. kobietą.
• • •
– Pięknie, kurwa, pięknie – wyrwało się Robertowi. – Co to ma znaczyć?! To napad czy co?!
Ledwie skończył mówić, a o mały włos sam się nie puknął w czoło. Jaki napad? Pożal się Boże! Nieznajomy, a raczej nieznajoma, stała pośrodku przedpokoju i niepewnie wpatrywała się w gospodarza. Wyraźnie drżała na całym ciele, kuląc się i garbiąc widocznie, jakby wciąż było jej zimno. Krótkie, postrzępione włosy przydawały jej wyglądu zmokłego kurczaka, szczupła twarz błyskawicznie nabierała ognistych rumieńców. Była dość wysoka, choć szczupła, dłonie zaplotła jedna na drugiej, chcąc widocznie powstrzymać dygotanie. Cała postać sprawiała wrażenie zagubionego, przestraszonego dzieciaka. Tylko kolor włosów – ciemnokasztanowa, rozwichrzona i postrzępiona fryzurka oraz duże, intensywnie niebieskie oczy przeczyły temu wrażeniu. Jaki napad?
– Przepraszam – nieznajoma odezwała się nagle. Głos miała spokojny i ciepły, choć ewidentnie drżał w tej chwili. – Nie spodziewałam się… to znaczy… – umilkła tak niespodziewanie, jak się odezwała.
– Dobra – Robert otrząsnął się już z pierwszego zdziwienia. – Proszę powiesić płaszcz tu, na wieszak. Może założyć pani tamte kapcie – a na jej niepewny gest, dodał – aha, właśnie tamte, tam obok szafki. Wejdźmy do środka, powie pani o co chodzi.
Chcąc ją ośmielić, wszedł pierwszy do pokoju. Zza jednego z foteli wyskoczył znienacka stalowoszary, pręgowany kot, celując przednimi łapkami w stopy mężczyzny.
– Zdziwka, kocuro zatracona, gdzie się schowałaś? – Przykucnął obok zwierzaka i delikatnie podrapał go po grzbiecie. – Stęskniłaś się?
Kot otarł się kilkakrotnie pyszczkiem o jego kolano i nagle znieruchomiał. Nie podnosząc się z przyklęku, Robert odwrócił głowę. W drzwiach do pokoju stała nieznajoma.
– Proszę. – Kiwnął głową w stronę bliższego fotela. – Proszę siadać.
Kobieta weszła nieśmiało dalej i przycupnęła na krawędzi siedzenia. Popatrzyła niespiesznie dookoła i uśmiechnęła się.
– Piękny kot. To ona czy on? I, przepraszam, jak pan go nazwał?
– Zdziwka. Tak ma na imię: Zdziwka. – Teraz Robert uśmiechnął niepewnie. – To kotka. Dzięki, też uważam, że jest piękna.
W jego głosie musiała zabrzmieć mimowolna nuta dumy zadowolonego właściciela, bo nieznajoma uśmiechnęła się z wyraźna sympatią.
– Oryginalne imię. Skąd taki pomysł?
Robert uniósł się z klęczek i usiadł na sąsiednim fotelu. Kotka, niezdecydowana, została na miejscu, wpatrując się w gościa.
– Ooo, to przypadek. Jak się jej dokładniej przyjrzeć, zauważy pani, że kocura robi taką minę, jakby była mocno zdziwiona. Bardzo często tak wygląda. Chciałem, żeby nazywała się jakoś tak oryginalniej, nie: Mruczka, czy Kicia, więc pomyślałem, że pasowałoby imię Zdziwko. Ale to przecież kotka, więc zrobiłem z tego żeńską formę, no i wyszło Zdziwka. Mam czasami niezły ubaw, jak opowiadam o niej znajomym, bywają zabawne reakcje. A w ogóle jest bardzo nieufna i ostrożna, szczególnie do obcych, więc proszę jej nie głaskać gdy podejdzie, bo może… – urwał nagle, zaskoczony widokiem.
Podczas jego tyrady, kotka przeciągnęła się i spokojnie podeszła do nieznajomej. Usiadła przed jej nogą i zaczęła z ciekawością obwąchiwać materiał spodni. Kobieta ostrożnie pochyliła się i z wprawą zaczęła drapać kotkę za uszami. Robert zauważył ze zdziwieniem, że pieszczoty sprawiają kotce autentyczną radość.
– Nieźle, musi mieć pani rękę do kotów. Pierwszy raz widzę, żeby Zdziwka tak od razu zaakceptowała obcą osobę i pozwoliła z mety się drapać.
– Tak, lubię koty, a koty lubią mnie. Ale, cóż, chciałabym wyjaśnić całą sytuację, przede wszystkim dziękuję za pomoc…
Robert machnął ręką, miało to oznaczać, że nie zrobił nic nadzwyczajnego.
– …cała ta historia wygląda dziwnie i co najmniej podejrzanie, ja wiem. To znaczy, w dużej mierze to przypadek, plany były zupełnie inne, ale nie spodziewałam się, że tak to wyjdzie…nie do końca wiedziałam, że znajdę się w tym miejscu…to znaczy…- mówiła coraz wolniej, coraz mniej pewnie. Ze zdenerwowania zaczęła wyłamywać palce. – Więc, jakby tu powiedzieć… jednym słowem, ja… to znaczy, nie chciałabym, aby zabrzmiało to głupio… chociaż, w zasadzie… – zamilkła wreszcie i patrzyła na Roberta ze spłoszeniem w oczach, wyraźnie zakłopotana. Bardziej niż do tej pory, sprawiała wrażenie zagubionego, zalęknionego dziecka.
– Dobra, moment – Robert starał się mówić wolno i spokojnie. To podobno dobrze działa na ludzi w stresie, choć im dłużej przyglądał się kobiecie i słuchał jej, tym mniej miał obaw. Nie wyglądała na ćpunkę, tym bardziej na jakąś nawiedzona wariatkę. Teraz, w świetle górnej lampy, wydawała się młodsza niż początkowo przypuszczał, choć trudno byłoby nazwać ją nastolatką. Zauważył, że mimo niekorzystnego działania mrozu i śniegu jest zadbana, żadne tam powyciągane łachy, rozmazany makijaż i tym podobne. Absolutnie nie sprawiała wrażenia narkomanki czy alkoholiczki na głodzie, na terrorystkę nie pasowała jeszcze bardziej („a gdzie tu, na tym odludziu terroryści?” – przemknęło mu przez głowę), a i wariaci zachowują się chyba inaczej?
No i Zdziwka! Robert bezgranicznie wierzył w kocią intuicję, był już świadkiem działania nadnaturalnego wręcz zmysłu, który pozwalał jego kotce odróżniać dobrych ludzi od złych. A właśnie podczas wyjaśnień kobiety Zdziwka zgrabnie wskoczyła na kolana gościa i ufnie ułożyła na boku. Nieznajoma patrzyła niepewnie na Roberta, jedną ręką delikatnie głaszcząc kota po głowie.
– Chyba mnie lubi – powiedziała cicho.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.