powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXII)
grudzień 2006

Głęboki Grób – część 2
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Kocham cię – powiedziała Renata; mówiła do Michała, do narzeczonego, który w dziwny sposób przetrwał, by móc wrócić do niej w tej właśnie chwili. Chociaż deszcze spływał mu po zdeformowanej twarzy, dostrzegła łzy płynące z niebieskich oczu.
Ostrzem przysunął pod jej dłoń kołek, który wcześniej upuściła.
– Nie! – zawył Ragoth. – Nie! Zakazuję ci!
Załadowała pocisk, a szczęk, jaki wydał wpadając do komory, był prawdziwą muzyką dla jej uszu. Opierając wylot lufy na lewym przedramieniu, wycelowała wprost w serce Ragotha rzucającego się jak ryba nabita na haczyk; wielkiego, wręcz legendarnego przywódcę wampirów, który miał zjednoczyć rozsianych po świecie członków swej rasy i poprowadzić ich do ostatecznego zwycięstwa nad rodzajem ludzkim. Uśmiechnęła się. Pewnie nikt by nie przypuszczał, jak szybko może stopnieć ta jego tak zwana „wielkość”.
Michał odwrócił się i rzucił w stronę unieruchomionego Ragotha. Trzy, cztery skoki zajęło mu dotarcie do filaru. Przy piątym uniósł ostrze do zamaszystego cięcia.
Sekundę wcześniej Renata nacisnęła spust, tym razem biorąc poprawkę na wiatr. Wyrzucony do przodu sprężonym powietrzem stalowy kołek pomknął jak rozżarzony pocisk, przecinając z wysokim wizgiem powietrze; niemal widziała jego lot, rozbryzgujący stojące mu na drodze krople deszczu. Dokładnie w chwili, gdy ostrze Michała jednym, precyzyjnym cięciem rozdzieliło głowę Ragotha od reszty ciała, kołek przebił jego serce na wylot.
Potężny wstrząs przetoczył się wokół, wstrząsając fundamentami drapacza chmur. Neonowe litery strzeliły iskrami, zamigotały i zgasły, kiedy z rozwartych jeszcze ust Ragotha dobył się dziki ryk, w którym wściekłość mieszała się z bólem. Obracająca się w powietrzu głowa eksplodowała w kuli ogni,a zanim zdążyła upaść na ziemię, zdekapitowane ciało buchnęło płomieniami tak silnymi, że opadający na nie deszcz zmieniał się z sykiem w parę. We wstrząsających dachem falach wibracji ciało Ragotha zmieniało się w popiół, ulatujący w ciemną noc wraz z podmuchami wiatru. Przez chwilę dało się jeszcze dostrzec zwęglony szkielet, wciąż jeszcze wyciągający ku Renacie kościstą dłoń z rozcapierzonymi gniewnie palcami, ale wkrótce i on rozpłynął się w niebyt. Jedynym śladem, jaki pozostał po wampirze, były trzy wbite w ścianę filaru kołki, otoczone drobną siateczką pęknięć.
Przymknęła oczy, chcąc pochwycić jak najwięcej z tej chwili tryumfu i przekształcić w odwagę, by móc zrobić to, co zamierzała; to, co musiała, ponieważ nic innego nie wchodziło w grę. Śmierć Ragotha nie oznaczała jeszcze końca, najcięższe wciąż miała przed sobą. Trucizna wolno krążąca w jej żyłach wyostrzała wzrok i słuch, ciemność nie była już chłodna i nieprzyjazna, a kojąca i uwodzicielska. Czuła, jak budynek pod jej plecami tętni milionem serc, pompujących coś prawdziwie słodkiego, kuszącego.
Nie miała już wiele czasu.
Michał zachwiał się i ciężko oparł o uszkodzony filar. Okaleczoną twarz wykrzywił spazm niewyobrażalnego bólu. Ostatnim, desperackim wysiłkiem dźwignął się na nogi i wyprostował, stając ponownie jak człowiek, a potem patrząc w jej stronę niewidzącym wzrokiem, poleciał do przodu, jak ścięte drzewo. Z głuchym łomotem uderzył o powierzchnię dachu i znieruchomiał.
Renata wypuściła powietrze z płuc. Poczuła, jak nagle ogarnia ją błogi spokój, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy dotąd. Zapragnęła tak leżeć w nieskończoność, zanurzona w chmurach, obmywana deszczem, nie martwiąc się już nigdy, co może przynieść kolejny, szary dzień. Wszystko wokół wydawało się tak mało istotne, tak nieważne w obliczu nadchodzących zmian, że aż zaniosła się szaleńczym śmiechem. Dopiero eksplozja bólu w górnej szczęce przywróciła jej świadomość.
Zaciskając dłoń na zranionym udzie dźwignęła się chwiejnie, wykorzystując broń w charakterze inwalidzkiej kuli. Świat stracił kolory; teraz widziała wszystko z doskonałą ostrością w burych odcieniach szarości. Podobało się jej to; podobało się jej to wręcz niemożliwie.
Pokuśtykała do krawędzi, gdzie wznosił się niewielki murek, oddzielający dach od gzymsu, po drodze dwukrotnie wijąc się z szarpiącego jej wnętrzności bólu. Drżące spazmatycznie dłonie oparła na pobliskiej wieżyczce jakiejś anteny i wyprostowała się. Jeszcze kawałek, ponaglała się w duchu. Jeszcze krok i będzie po wszystkim.
Mogła mieć tylko nadzieję, że zdąży.
Zataczając się, usiadła na obramowaniu dachu i przerzuciła nogi na zewnątrz. Gzyms nie był zbyt szeroki, wystarczał zaledwie by przysłonić biegnący poniżej rząd okien, ale znalazła pewne oparcie dla stóp na wystającym nieco w przód fragmencie elewacji. Nabrała powietrza głęboko do płuc i spojrzała w dół.
„To jedyne wyjście”, przekonywała samą siebie. „Wszystko jest lepsze od stania się jedną z nich.”
Siedemdziesiąt trzy piętra poniżej biegła skąpana w deszczu ulica, po której co jakiś czas przejeżdżały małe prostokąciki samochodów, wiozących ludzi nieświadomych zdarzeń rozgrywających się ponad ich głowami. Nie widziała, czy ktoś szedł chodnikiem; zgadywała, że w ulewie takiej jak ta ludzie gromadzili się raczej w pobliskich kinach czy restauracjach albo też pod zdobiącymi je markizami. Zastanawiała się, kim oni są; zakochane pary, trzymające się za dłonie i obserwujące spływający po szybie deszcz, młode małżeństwa przytulone gdzieś w ciepłych, bezpiecznych domach. Ale wszystko to leżało już gdzieś daleko, poza jej zasięgiem; świat, który rozciągał się pod jej stopami był tylko odległym wspomnieniem. Zaczęła drżeć, ale nie z zimna czy bólu. Ani nawet ze strachu.
Drżała z żalu.
„Jak długo to potrwa? Czy coś poczuję? Czy po tamtej stronie ktoś będzie na mnie czekał?”
Zamknęła oczy i rozłożyła ramiona, jakby zamierzała poszybować ponad miastem niczym wolny, beztroski ptak. Przez moment przeraziła ją myśl, że nie będzie w stanie wykonać tego jednego, ostatniego i najcięższego kroku, ale była to tylko krótka chwila niepewności. Napędzała ją pusta wiara, że dopóki żyje, wciąż jeszcze jest dla niej jakaś nadzieja. A tej przecież już nie było.
Nie pozwoli im wygrać.
Wyzbywając się wszelkich, rozpraszających myśli sztywno wyprostowana pochyliła się w przód, aż jej stopy straciły oparcie. Pomknęła w dół, ku rozpościerającemu się daleko w dole przeznaczeniu, a białe pasemko w jej rozwianych włosach niemal lśniło w świetle padającym z mijanych okien. Nie krzyczała; nie mogła, to odebrałoby jej resztkę godności. Spadała dziwnie spokojna, czując na policzkach zawrotny pęd powietrza i chłoszczące strugi deszczu. Na sekundę otworzyła oczy. „Wciąż jestem człowiekiem”, zdążyła jeszcze pomyśleć, obserwując przybliżający się z oszałamiającą prędkością dach zaparkowanego przy krawężniku samochodu.
Z rozdzierającym jękiem pękającego metalu i roztrzaskujących się szyb, samochód niemal złożył się w pół, kiedy uderzyło w niego ciało Renaty Wilczewskiej. Pęd kilkukrotnie zwiększył jego masę i bez trudu zdołało wgnieść dach, pozostawiając na nim odciśnięty kształt ludzkiej sylwetki. Kawałki szyb pofrunęły we wszystkich kierunkach. Alarm odezwał się na krótką chwilę, a potem zamilkł, kiedy luksusowy pojazd zmienił się w zbitą masę bezużytecznego złomu.
Ale zdążyła. I nic nie poczuła.

Długopis zamarł w powietrzu nad ostatnim słowem, po czym wysunął się z mokrych od potu, zimnych palców, kiedy jego rola na tej osobliwej scenie dobiegła końca. Nie był już potrzebny, ponieważ potok płynących nieprzerwanym strumieniem słów wysechł w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie tylko pustkę. Historia dobiegła końca.
Karol odetchnął głęboko i odchylił się w fotelu, wsłuchując się w przyspieszone bicie własnego serca; rzucało mu się w klatce piersiowej, jakby przez ostatnie kilka godzin biegał bez chwili wytchnienia. Spodziewał się, że teraz, kiedy powieść dobrnęła kresu, przepełni go swego rodzaju ulga po zrzuconym ciężarze, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast oczekiwanego, pełnego egocentrycznej dumy zadowolenia z siebie, poczuł jedynie niewyjaśniony niepokój. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że popełnił właśnie straszliwą pomyłkę; błąd, który będzie kosztować go więcej, niż może to się wydawać.
Napisał tę książkę zupełnie sam, owszem. Ale z czyjej tak naprawdę woli? Co podsuwało mu wszystkie te pomysły? Co wprawiało w ruch jego dłoń, kreślącą takie, a nie inne zdania?
Popatrzył przez okno i uczucie instynktownego niepokoju pogłębiło się. Pisząc, musiał stracić poczucie czasu, ponieważ zdążyła zapaść już noc i za szybami obu okien rozciągała się płachta jednolitej czerni.
Coś tu było nie w porządku, ale nie wiedział jeszcze co. Podniósł się ostrożnie i zbliżył do okna, zastanawiając się, co u licha zatrzymało Szymona, że nie zjawił się zgodnie z obietnicą; odrzucał możliwość, że brat odjechał z Oliwią już jakiś czas temu, nie zaprzątając sobie nim głowy, bo chociaż była ona dość prawdopodobna, to jednak też szalenie niedorzeczna. I przytłaczająca.
Już po drodze zaczął rozumieć, dlaczego pogrążony w ciemnościach nocy świat za oknem wydawał mu się taki sztuczny i nienaturalny. W mroku nie dostrzegał bowiem ani gwiazd, ani majaczących w oddali wzgórz, ani też odbijającej światło księżyca tafli jeziora. Wszystkich tych rzeczy po prostu tam nie było.
Szarpnięciem otworzył okno i przechylił się przez parapet, czując, jak mroźny strach ściska mu żołądek. Znany mu świat, na który tyle razy spoglądał z tego miejsca, zniknął; okno zawieszone było w bezkresnej, czarnej pustce, rozciągającej się wszędzie, gdzie tylko mógł sięgnąć wzrokiem. Nawet ściany domu przestały istnieć.
„Tylko spokojnie”, nakazał sobie w duchu, starając się zachować zimną krew, choć niespecjalnie mu się to udawało. „To tylko przywidzenia, jak wszystko inne.” Chociaż powtarzał te słowa raz za razem, nie wierzył w nie ani trochę. Tego wieczoru nie tylko książka dotarła do swego końca.
Coś stało się podczas operacji. Według nich nie powinieneś żyć.
– Coś mi zrobili – szepnął nieskładnie, idąc chwiejnie w stronę drzwi. – Coś w mnie uszkodzili. Przecież żyję, na Boga. Żyję!
Otworzył drzwi i zamarł z ręką zaciśniętą na klamce. Czekała na niego po drugiej stronie, wyprostowana jak struna. Czekała cierpliwie przez cały ten czas.
– Pan Wroński – odezwała się pielęgniarka o szarej skórze, rozciągając wąskie, owadzie usta w krzywym uśmiechu; we wzniesionej dłoni o nienaturalnie długich palcach ściskała staromodną strzykawkę, wypełnioną żółtym płynem. – Gotowy do zabiegu?
Wrzasnął i chciał rzucić się do ucieczki, gdziekolwiek, nawet jeśli oznaczałoby to skok w bezdenną nicość za oknem, ale nie mógł się poruszyć. Jednolicie białe oczy pielęgniarki świdrowały go uporczywie, z każdą chwilą coraz bardziej jaśniejąc upiornym blaskiem. Światłość wylewała się z nich najpierw w postaci dwóch owalnych plam, które stopniowo zlewały się ze sobą w całość, by w końcu objąć go całego. Gdzieś w głębi jego czaszki eksplodowało ognisko bólu, aż jęknął głośno, a potem blask pochłonął kontury jego gabinetu i otoczył bez reszty szczelną, nierozerwalną kurtyną.
Najpierw pojawiły się ciche, zgrzytliwe dźwięki, dolatujące gdzieś zza jego pleców. Próbował obrócić się i dojrzeć, skąd się biorą, ale coś krępowało mu wszelkie ruchy. O dziwo, potrafił nieznacznie poruszyć dłońmi, ale już całe ramię było sztywno unieruchomione, podobnie zresztą jak nogi. Coś uciskało mu silnie klatkę piersiową, utrudniając oddychanie.
Blask zaczął rzednąć, pojawiły się w nim jakieś niewyraźnie, rozchwiane kształty. Białe światło z sekundy na sekundę traciło swą jednolitą strukturę i zaczęło jakby przesuwać się przed jego twarzą, narastając, to znów gasnąc w równych odstępach. Chwilę później, kiedy wzrok dostosował się do nowych warunków, zrozumiał, co się działo.
Lampy. Lampy wiszące w rzędzie pod poznaczonym plamami wilgoci sufitem, do którego w jakiś sposób przez cały czas zwrócony był twarzą.
„To zgrzytanie działa mi na nerwy!”
Uniósł nieznacznie niebywale ciężką głowę, starając się wykręcić ją maksymalnie do tyłu i chociaż trochę rozeznać się w sytuacji, ale wiele nie zdziałał. Szyję oplatał mu gruby skórzany pas, skutecznie przytrzymujący jego kark w jednej pozycji. Podobne biegły przez całe jego ciało; było ich pięć, czy sześć, z połyskującymi, masywnymi klamrami i przygważdżały go do szpitalnego łóżka na kółkach.
Kółka! Teraz już wiedział, skąd bierze się to denerwujące, cholerne zgrzytanie. Łóżko toczyło się wolno obskurnym, zniszczonym korytarzem, popychane przez…
– Spokojnie, panie Wroński – usłyszał nad sobą głos pielęgniarki i na moment w polu jego widzenia znalazła się znajoma owadzia twarz; pochylała się nisko, owiewając go tym smrodliwym oddechem. – Zaraz będziemy na miejscu. Nie możemy spóźnić się na zabieg. Doktor już na pana czeka.
Szarpnął się raz i drugi, ale nie miało to większego sensu; uprząż była doskonale i ciasno zapięta, nie istniał nawet cień szansy, aby udało mu się z niej wyrwać. Chciał krzyknąć, jednak nagle zdał sobie sprawę, że usta wypełnia mu stary, zakrwawiony bandaż. Zemdliło go i przez chwilę przestraszył się, że nie zdoła zapanować nad wierzgającym żołądkiem.
Musieli znajdować się w podziemnej sekcji szpitala, ponieważ wszędzie biegły pordzewiałe rury, strzelające smugami pary lub ociekające jakimiś ciemnymi cieczami. Było też piekielnie gorąco i śmierdziało, jakby wieźli go przez sam środek jakiegoś olbrzymiego kanału ściekowego. Łóżko co chwilę trzęsło się i podskakiwało na nierównościach podłoża. Z każdym kolejnym wstrząsem skórzane pasy wpijały się mocniej w jego ciało, raniąc skórę do krwi bądź uciskając krtań tak silnie, że niemal zaczynał się dusić.
Nie potrafił powiedzieć, czy mijają jakieś szpitalne pomieszczenia w rodzaju tych, które widział tu wcześniej; ze swojego miejsca niewiele widział, jedynie jakieś zamazane kontury kształtów, które mogły być drzwiami, ale nic ponadto. Zewsząd dolatywały go tylko rozdzierające, pełne szaleństwa wrzaski. W niektórych dawało się rozróżnić pojedyncze, wykrzykiwane z panicznym przerażeniem słowa, co w gruncie rzeczy było jeszcze gorsze.
Łóżkiem zatrzęsło nagle silniej niż dotąd i Karol ujrzał dwuskrzydłowe, przesuwające się po bokach drzwi. Podwieszane lampy znikły, zastąpione przysłoniętymi siatką jarzeniówkami, migotliwie oświetlającymi rzędy zwieszających się z sufitu, skorodowanych klatek. Było ich mnóstwo, przesuwały się ponad jego twarzą nieprzerwanym ciągiem, jak w ponurym spektaklu śmierci. Niewiele mógł zrobić, by uwolnić się od ich widoku; nawet kiedy zamykał oczy, wciąż widział uwięzione za poznaczonymi krwią prętami wijące się postacie. Ci, którzy zachowali jeszcze odrobinę siły, wyciągali błagalnie dłonie w jego kierunku, jakby w jakiś sposób mógł im pomóc, narażając się tym samym na dodatkowy ból; każdy ich ruch bowiem sprawiał, że rzędy skierowanych do wewnątrz, ostrych jak groty włóczni szpikulców, którymi pokryte były wnętrza klatek, jeszcze bardziej rozdzierały ich wątłe wychudzone ciała, zmieniając je w niemal bezkształtną masę.
Zgrzytanie kółek łóżka zlewało się w jedno z wyciem zatrzaśniętych wewnątrz nieszczęśników; w chaos, który powoli zaczynał przenikać go całego, docierać do najgłębszych zakamarków jego świadomości i rozrywać je od środka. Wszystko to wydawało się tak prawdziwe i namacalne, a jednocześnie w jakiś niepojęty sposób oderwane od rzeczywistości, nieludzkie; zupełnie, jakby była to tylko projekcja czyjejś skrzywionej wyobraźni, której i on był integralną, realnie istniejącą częścią. Paralela tych dwóch sprzecznych wrażeń potęgowała się z każdą kolejną chwilą, przez co i on poczuł się zamknięty na wieczność w jednej z takich klatek; z tą różnicą, że rolę prętów spełniało jego własne ciało, w którym każdy nerw był jak grot błyszczącego od krwi ostrza. Zamknął oczy, łudząc się, że w ten sposób uda mu się oddalić od tego wszystkiego, odpłynąć gdzieś daleko, poza swoją cielesność. Ale nic takiego nie nastąpiło. Łaska ignorancji nie została mu jeszcze ofiarowana.
Kolejny silny wstrząs odebrał mu oddech do tego stopnia, że pociemniało mu w oczach. Jęknął zduszonym przez bandaż głosem i zakrztusił się, kiedy walczył z własnym językiem, by utrzymać go z dala od bandaża i nie czuć ohydnego smaku lepkiego materiału. Nie podjął się ryzyka wypchnięcia go na zewnątrz; wolał nie narażać się na gniew pielęgniarki.
Znowu korytarz; tym razem zimny i mroczny. Zewsząd spoglądały na niego blade, przyciśnięte do szyb w drzwiach izolatek twarze; wykrzywione, poznaczone bliznami, często niekompletne, krzyczały coś, kiedy je mijał, łomocząc dziko pięściami. Wygrażały mu? Jakie to mogło mieć znaczenie, skoro i tak nie były prawdziwe. Nie mogły być. Nic tutaj nie było prawdziwe. Nagle zdał sobie sprawę, że to jest właśnie klucz do krępującej go uprzęży. Musiał tylko znaleźć sposób, by użyć go właściwie.
„Proszę, zrób coś. Zrób coś, żebym się obudził. Cokolwiek.” Nie wiedział, do kogo kieruje tę prośbę, słowa płynęły po prostu w jego myślach zupełnie swobodne, oderwane od reszty i pozbawione jakiejkolwiek kontroli. Nie potrafił ogarnąć tego wszystkiego ani podjąć walki, poddał się więc, bo było to najlepsze, co mógł teraz zrobić. Znał doskonale to uczucie bezradności, beznadziejności sytuacji i zdawał sobie sprawę, że czasem nie ma się po prostu innego wyjścia, jak tylko przeczekać pewne rzeczy z zaciśniętymi zębami.
– Już jesteśmy na miejscu – odezwała się pielęgniarka gdzieś za jego głową; w jej chrzęszczącym głosie dawało się wyczuć iskrę zadowolenia z czegoś, co miało zaraz nadejść.
SALA OPERACYJNA.
Wymalowany krzykliwą czerwoną czcionką napis, jak wyrok, od którego nie ma odwołania, mrugał nierównomiernie ponad drzwiami, przez które hałaśliwie przetoczyło się jego łóżko. W nozdrza uderzył go ostry, kwaśny zapach, zupełnie inny od smrodu pielęgniarek, ale tak samo odstręczający. Znalazł się w białym, jasno oświetlonym pomieszczeniu, w którym rozbrzmiewało buczenie medycznej aparatury i pobrzękiwanie przerzucanych z miejsca na miejsce narzędzi. Gumowe kółka skrzypiały przeraźliwie, tocząc się po wyłożonej kafelkami podłodze, aż w końcu, niemal w tej samej chwili, kiedy ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nim, odcinając od reszty szpitala i rozdzierających mu czaszkę krzyków, łóżko zatrzymało się pod baterią oślepiających lamp.
Jasne światło kłuło go boleśnie w oczy, wdzierając się gwałtownie w głąb czaszki. Było tak silne, że nawet kiedy próbował kurczowo zacisnąć powieki, wciąż podrażniało mu wzrok. Bardziej czuł niż widział ruch wokół siebie; w rozbłyskach tańczących mu przed oczyma powidoków, dostrzegał zamazane, ciemne kształty, przesuwające się z miejsca na miejsce, co chwilę muskające go swymi wiotkimi, chudymi ramionami i szepczące do niego niezrozumiałe, ale w jakiś sposób niepokojące słowa. Ktoś przetarł mu czoło suchą szmatką, ktoś inny w szorstki sposób rozwarł mu powieki i sprawdził reakcję źrenic. W końcu wyjęto mu też bandaż z ust, co przyjął z wdzięcznością; zaciągnął się świeżym powietrzem i rozkaszlał, aż do oczu napłynęły mu łzy. Strużka uwolnionej śliny spłynęła mu po policzku, aż na kark.
Łóżko przesunęło się nieznacznie i miejsce lamp ponad jego głową zajął ciężki, kilkuramienny statyw, obwieszony setką długich, ząbkowanych wierteł, okrągłych ostrzy pił, zakrzywionych szczęk osobliwych chwytaków oraz masą innych, przyprawiających o dreszcze narzędzi, których przeznaczenia mógł się tylko domyślać. Na ich widok serce podeszło mu do gardła, a z ust wydobył się cichy jęk – na nic więcej nie mógł się chwilowo zdobyć. Zaciskając bezwiednie pięści, powtarzał raz po raz w myślach, że to wszystko przecież nie istnieje, że to tylko jakaś wyjątkowo realistyczna iluzja, ale zapewnienia te nagle straciły swój kojący wpływ.
Szarpnął się, ale pasy trzymały go mocno i nic nie wskazywało na to, by zdołał się z nich uwolnić. Mógł tylko leżeć bezradnie, zdany na łaskę i niełaskę upiornych pielęgniarek, oczekując na najgorsze i modląc się, by wszystko skończyło się jak najszybciej. Chciał coś powiedzieć, ale szponiasta dłoń o szarej skórze zacisnęła mu się na ustach.
– Nie mam dla pana dobrych wiadomości – rzekła pielęgniarka, pochylając się nad nim nisko; czarny kształt, od którego zdawała się ciemnieć biel sali wokół. – Niezmiernie żałuję, ale musi pan pozostać przytomny podczas tego zabiegu. Proszę się nie obawiać, nie będzie tak bardzo boleć. A nawet jeśli, to jest pan przecież dużym chłopcem i zniesie to po męsku, prawda?
Uniosła drugą dłoń tak, by mógł widzieć strzykawkę, którą w niej ściskała. W środku z cichym chlupotem przelewał się żółtawy płyn.
– Przeniesiemy teraz pana na stół, by pan doktor mógł swobodnie otworzyć czaszkę – mówiąc to, kiwnęła głową w stronę kogoś, kto stał poza jego polem widzenia, mniej więcej w miejscu, z którego emanował kwaśny zapach zepsutego mięsa; stamtąd też dolatywało to szeleszczące trzeszczenie, przypominające rozciąganie do granic wytrzymałości mokrego materiału. – Chciałabym móc uwierzyć, że będzie pan spokojny przy rozpinaniu uprzęży, ale wiem, że tak się nie stanie. Muszę więc znów zrobić panu ten nieprzyjemny zastrzyk. Bardzo mi przykro, ale sam pan jest sobie winny.
Cały czas przemawiała spokojnym, naturalnym głosem, jak cierpliwa matka tłumacząca coś zupełnie zwyczajnego swemu niezbyt rozgarniętemu dziecku. Próbował błagać ją wzrokiem, dać jej do zrozumienia, że zrobi wszystko, byle tylko nie wbijała mu tej starej igły w ramię, ale ona już na niego nie patrzyła. Wiedział, że dotarł właśnie do ostatecznego punktu i jeśli teraz nie zrobi czegoś, by wyrwać się z ich szponów, czegokolwiek, będzie stracony, a oni pokroją go i otworzą jak jakiegoś cholernego królika doświadczalnego, każąc mu patrzeć na każdy swój ruch.
Cokolwiek, byle tylko nie ulec. Byle przekonać samego siebie, że wszystko to nie ma miejsca i jest tylko projekcją jego schorowanego, umęczonego umysłu.
Zrobił jedyną rzecz, która mu w tej sytuacji pozostała. Na sekundę przed wykonaniem zastrzyku napiął silnie mięśnie ramienia, starając się zapobiec wbiciu igły głęboko w ciało. Nie miał pojęcia, czy odniesie to jakikolwiek skutek, ale i tak było to lepsze niż nic; mógł tylko ślepo wierzyć, że może dzięki temu igła nie dotrze do głównego krwiobiegu jego organizmu i tym samym zastrzyk gorzej się przyjmie. A to dawałoby mu już jakąś szansę.
Ktoś odpiął pas przyciskający mu głowę do poduszki łóżka, a potem ten, który oplatał mu szyję. Kark zaprotestował ostrym bólem, kiedy Karol usiłował podnieść głowę i chociaż trochę rozeznać się w sytuacji, ale zaraz potem świat zawirował mu przed oczyma w eksplozji palącego bólu każdego skrawka jego ciała. Ale mimo bólu… wciąż potrafił poruszyć rękoma, wciąż czuł doskonale każdy wprawiający je w ruch nerw! Desperacko, nie zważając na gorejący w nich ogień, zaczął zaciskać i rozluźniać raz po raz mięśnie, nie pozwalając im zwiotczeć, uparcie stawiając opór rozlewającej się po jego ciele truciźnie.
„Wytrzymaj! Och, Boże, proszę, pozwól mi wytrzymać!”
Wiedział, że musi się spieszyć. Nie miał pojęcia, jak długo jeszcze zdoła zwalczać w sobie ten paraliżujący wpływ żółtego płynu, zanim w końcu pochłonie go bez reszty, mógł mieć tylko nadzieję, że wystarczająco długo, by zdążył wyrwać się ze szponów upiornych pielęgniarek. Usiłując grać rolę przegranego, pogodzonego ze swym losem, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń, obrócił nieznacznie głowę w stronę, skąd dolatywały go metaliczne dźwięki przerzucanych z miejsca na miejsce medycznych narzędzi, starając się dostrzec i zapamiętać najwięcej, jak tylko mógł. Pielęgniarka, która stała po przeciwnej stronie skorodowanego stołu operacyjnego, układała właśnie na chromowanej tacy szereg dziwacznych narzędzi – widział je po raz pierwszy w życiu. W tej krótkiej, ulotnej chwili zdążył jednak zauważyć pomiędzy nimi jedno, wyjątkowo dobrze znane, jedno, które w mgnieniu oka podsunęło mu śmiały, szalony plan, zapewne z góry skazany na niepowodzenie, ale zawsze lepszy niż żaden. Na tacy w świetle baterii lamp połyskiwał bowiem nieznacznie duży skalpel o szerokim, ostrym jak brzytwa ostrzu. Cały swój byt, świadomość i myśli, Karol skupił teraz właśnie na nim, a wszystko inne przestało się liczyć, odpływając na dalszy plan. Lecz zanim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, zimny strach zmroził go skuteczniej niż żółte specyfiki, kiedy w polu jego widzenia przesunęła się monstrualna, pokraczna sylwetka postaci odzianej w szary, zniszczony lekarski kitel.
Nie przypominała niczego, co Karol widział w całym swoim życiu; nawet gdyby bardzo chciał, nie potrafiłby dojrzeć w niej czegokolwiek ludzkiego. Olbrzymia, sięgająca bezwłosą, owalną głową prawie pod sufit, przetoczyła się niezgrabnie na dwóch pokrytych bruzdami i zgrubieniami kończynach, mogącymi uchodzić za nogi tylko w wyobraźni szaleńca. Długie ramiona, którymi także opierała się o podłoże, nie miały jednolitego kształtu; przywodziły raczej na myśl stożkowate wypustki, utworzone z upchniętej w imitację ludzkiej skóry, drgającej bezustannie tkanki. Nie posiadały dłoni – w ich miejscu widniały tylko nieco szersze wypłaszczenia, poznaczone szeregiem krzywych blizn. Zanim stworzenie to zdążyło zniknąć w głębi pomieszczenia gdzieś za jego głową, Karol ujrzał jego twarz… a raczej coś, co mogłoby, ale wcale nie musiało za nią uchodzić. Postać nie miała oczu czy ust, ani nawet niczego, co mogłoby spełniać tę rolę. Zamiast nich dostrzegał tylko zlepek poruszających się guzów, poprzecinanych kolejnymi bliznami, zupełnie jakby ktoś nieumiejętnie pozszywał ze sobą kawałki ludzkiej skóry, wiążąc pod nią coś, co teraz bezustannie starało wydostać się i pokazać swoje prawdziwe oblicze. Cienka, łuszcząca się skóra co chwilę rozciągała się i znów kurczyła, stawiając coraz słabszy opór temu, co żyło tuż pod jej powierzchnią.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.