Czy Daniel Craig ma jaja? Kogo wkurza niewidzialny samochód? Czy „Casino Royale” to wreszcie dobre posunięcie po długich latach obciachu? O najnowszym Bondzie i 20 wcześniejszych dyskutują Ewa Drab, Ula Lipińska, Michał Chaciński, Piotr Dobry, Konrad Wągrowski i Michał R. Wiśniewski.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski: Na ekranach „Casino Royale”, w prasie wszelkiego sortu namnożyło się „specjalistów od Bonda”. My w „Esensji” chcemy pokazać, że tylko my jesteśmy jedynymi, prawdziwymi, licencjonowanymi specami od agenta 007. Zacznijmy więc nasz wielki powrót do esensyjnych dyskusji od sakramentalnego pytania. Który Bond najlepszy? Oczywiście pytam o aktora, ale proszę też o krótkie uzasadnienie. Na razie proszę też o nie uwzględnianie Daniela Craiga (dyskusję zaczynamy przed seansem), ale napisanie czego się po nim spodziewaliście przed seansem „Casino Royale”. Michał R. Wiśniewski: Ojej, co to za straszne pytanie. Dla mnie każdy Bond ma coś, za co go lubię. Connery – urok klasycznego twardziela. Lazenby – urodę brytyjskiego arystokraty. Moore – poczucie humoru i absolutny brak wyczucia obciachu. Dalton – zimny szyk lat 80, które darzę dużym sentymentem. Brosnan – postmodernistyczne wyczucie klimatu, łączące zalety poprzedników. Craig – tu strzelam z biodra jeszcze po samym trailerze – świeżość, a jednocześnie zawadiacką, connerowską rysę. Ewa Drab: Bond to nie tyle sama postać, co swobodna, przerysowana stylistyka. Nie można się jednak nie zgodzić ze stwierdzeniem, że nawet słaby film cyklu mógł zostać uratowany za sprawą aktora wcielającego się w kultowego już głównego bohatera. W moim prywatnym zestawieniu Bondów zawsze przodował Moore i Brosnan. Ten pierwszy za ironiczny humor i pełen luz połączony z bondowskim szykiem. Ten drugi po prostu pasował mi do roli 007 ze swoim szelmowskim uśmiechem i dżentelmeńskim obejściem. I wreszcie nadszedł czas na Craiga w najnowszym „Casino Royale”. Muszę przyznać, że z początku byłam nieco rozczarowana decyzją producentów, podobnie zresztą jak rzesze wielbicieli Agenta Jej Królewskiej Mości. Nie skreśliłam go mimo wszystko, bo przecież ważny jest finalny efekt, a nie przypuszczenia i plotki malkontentów. I całe szczęście, bo po intrygującym trailerze i posterach mam jak najlepsze przeczucia wobec Craiga, jak i całego przedsięwzięcia. Piotr Dobry: Gdy ktoś rzuci hasło „Bond”, przed oczyma niezmiennie staje mi tylko jeden aktor – Sean Connery. Wygląd, styl, charyzma, głos – Connery to Bond w każdym calu. Wszyscy inni to lepsze (Brosnan) bądź słabsze (Moore, Dalton, Lazenby) podróbki. Mam przeczucie, że Daniel Craig dołączy w moim prywatnym rankingu do tych trzech ostatnich, jako że bardziej przypomina mi agenta 07, Borewicza, niż agenta 007. Urszula Lipińska: Wśród odtwórców roli Bonda na pierwszym miejscu stawiam Seana Connery. Jego klasyczna elegancja i styl chyba najbardziej pasowały do serii. Ale seria przez lata się zmieniła, stąd wybór Craiga i trailer „Casino Royale” wydają się dobrze zwiastować. Szyk i nieskazitelny wygląd Brosnana podbity efektami specjalnymi, zaczął przesuwać Bonda w miejsce, skąd filmy sensacyjne raczej teraz uciekają: w ciąg wybuchowych efektów ze śladowo zarysowanymi postaciami. Takiemu szorstkiemu typowi jak Craig siniaki, rany i nieco bardziej skomplikowany charakter będą pasować, na wiecznie odprasowanym Brosnanie zwyczajnie nie leżały. Michał Chaciński: Do niedawna liczył się tylko Connery, bo dla mnie Bond musi być kinem szpiegowskim z domieszką jaj, a nie jajami z domieszką kina szpiegowskiego. Dlatego po pierwszych występach Moore’a, im dalej tym gorzej. Szczytem serii są dla mnie „Pozdrowienia z Rosji”, „Goldfinger” i „Operacja Piorun”, a najlepszy Moore to „Szpieg, który mnie kochał”. Miałem przez moment nadzieję na powrót do wczesnych klimatów, kiedy pojawił się Brosnan, ale okazało się wtedy, że nie ma nowych pomysłów na serię, a kino rozrywkowe dogoniło Bonda do tego stopnia, że filmy z nim przestały się wyróżniać wśród konkurencji.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
KW: Ciekawe, gdy byłem młody (he, he) i oglądałem filmy bondowskie na kasetach wideo w latach 80., dużo bardziej przemawiał do mnie Moore – przystępniejszy, zabawniejszy i wówczas o wiele lepiej znany. Te filmy również bardziej odpowiadały potrzebom trzynastolatka. Connery przebił się później – ale dziś nie mam żadnych wątpliwości, że to najlepszy Bond. Bo trudno uwierzyć, że podtatusiały Moore może być zabójcą, a z Connerym nigdy nie było tego problemu. Lazenby to pomyłka, nie wiem jak ktoś mógł wymyślić Bonda o takiej twarzy. Dalton z początku do mnie przemawiał (ale tylko w „Living Daylights”), Brosnanowi jednak czegoś zawsze brakowało, choć jako zabójca i amant z pewnością był stokroć lepszy od poprzednika. Swoją drogą, jak można rzucić Bonda dla Scarlett? Mija tydzień, wszyscy lecą do kina na „Casino Royale” i kontynuujemy dyskusję KW: Skoro doszliśmy już do tematu czym powinien być film bondowski, pociągnijmy to dalej. Kino sensacyjne czy kino akcji? Bardziej serio (wczesny Connery, „W służbie Jej Królewskiej Mości”, „Licencja na zabijanie”), czy bardziej z przymrużeniem oka? Jakie elementy są obowiązkowe, jakie mogli sobie darować? Realizm czy fantastyka? I jak w tym wszystkim odnajdujecie nieszczęsny niewidzialny samochód z „Die Another Day”? MRW: Od[----------] się od tego samochodu, albo przyczepcie cudów techniki z epoki Moore’a – tak samo odpowiadały (albo i mniej) ówczesnej wiedzy i możliwościom technicznym. KW: A kogo obchodzą możliwości techniczne? Widzowie Bonda to jakieś geeki, które wiedzą co jest obecnie testowane w laboratoriach? Chodzi o konwencję, nie o to co wymyślają Japończycy. A ja się czepiam też Moore’a – dla mnie „Moonraker” jest tak samo krokiem w złym kierunku jak samochód z „DAD”. ED: Film bondowski nie powinien uciekać od humoru, ale też nie przekraczać tej cienkiej granicy absurdu, kiedy wydarzenia na ekranie nie budzą uśmiechu podziwu i autentycznego rozbawienia, a powodują, że widz uśmiecha się z politowaniem. Kwestia przerysowania w bondowskim cyklu jest bardzo kontrowersyjna, bo kpina z szablonów kina akcji to pewien nieodzowny element serii. A jednak decyzję, aby „Casino Royale” było zrealizowane bardziej na serio i w realistycznej oprawie uważam za słuszny krok, pozwalający cyklowi na wyjście z dołka zdominowanego przesadzonymi sekwencjami akcji i efektami specjalnymi. I nie sądzę, aby słynny samochód z ostatniego odcinka Brosnana był dużo większym obciachem niż wiele innych podobnych numerów z wcześniejszych filmów o Bondzie. Problemem nie były nawet zupełnie niewiarygodne pomysły, a bezwzględne skoncentrowanie na rozwałce, podczas gdy sam bohater traktowany był jedynie jako narzędzie do jej zaprezentowania. UL: Otóż niewidzialny samochód stał się dla losów Bonda kluczowy. Sami producenci filmu przyznali, że mogli machnąć drugi, podobny do „Die Another Day” i spokojnie zarobiliby na nim miliony. Z tym że wtedy – jak stwierdzili – przesunęliby serię w kierunku fantastyki, bo jak tu przegonić taki „wystrzałowy” gadżet jak niewidzialny samochód. Posunięcie się dalej mogłoby uczynić serię śmiesznym kuriozum, a tak „Casino Royale”, choć nie otwiera nowego rozdziału w kinie sensacyjnym, to na pewno otwiera nowy w historii filmów o agencie 007. W kinie sensacyjnym już od jakiegoś czasu zaczynają zanikać typy „rambopodobne” robiąc miejsce dla brutali poddających z czasem w wątpliwość sens stosowanej przez siebie przemocy. „Casino Royale” świetnie balansuje między realistyczną brutalnością a szlachetnymi bondowskimi tradycjami. Przywraca świetność elementom, które miały utrzymać łączność ostatnich części z tymi pierwszymi, ale powoli zaczęły się stawać karykaturami.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
ED: Tylko czy to jest tak, że wcześniej nie było przesady? Jaws miliony razy spadał z wysokości 10 piętra i dalej prześladował Bonda. UL: W momencie kiedy Bond staje się dodatkiem do lodowego pałacu i niewidzialnego samochodu, to moim zdaniem twórcy przegięli pałę. Mimo wszystko uważam, że przy takiej serii jak ta, wypada trochę powściągnąć wyobraźnię i efekciarstwo zamiast bezmyślnie gonić za przebiciem każdego filmopodobnego duperela z Vinem Dieslem. ED: A więc nie tyle brak pomysłów i absurd co efekciarstwo? W sumie prawda, bo „DAD” nie trzymało się kupy zwłaszcza dlatego. MRW: E tam. Mogli puścić w niepamięć kosmiczną bitwę na lasery zerżniętą ze „Star Wars”, to mogli i niewidzialny samochód. Widać taki jest cykl Bonda – po SF-owych Rogerach dostaliśmy realistycznego Daltona, a po Brosnanie – Craiga. Nihil Novi. MCh: Bond jest po prostu serią, która posiadła zdolność regeneracji po degeneracji. Za każdym razem, kiedy głupie pomysły producentów idą za daleko i seria zmienia się w parodię samej siebie (zwałka z „Gwiezdnych wojen” czy niewidzialne samochody), dochodzi do resetu, który czasami ratuje sytuację na dłużej, a czasami na krócej, co zależy w dużej mierze nie od samego Bonda, tylko od reszty kina. Bo to niestety trzeba tu stwierdzić – seria o Bondzie w fazie Connery’ego miała tę przewagę nad resztą kina, że była czymś wyjątkowym. Później kino dogoniło Bonda, bohater w jego stylu zaczął się mnożyć w nadmiarze, a kino sensacyjno-przygodowe przetrawiło bondowskie motywy na wszelkie sposoby. W rezultacie w czasach Moore’a to Bond zaczął naśladować innych, a nie odwrotnie. Dalton był próbą resetu w kierunku poważniejszego kina szpiegowskiego, ale ogólny klimat kina był wtedy po prostu niesprzyjający – mainstream wymagał postaci „większych niż ekran” pod każdym względem – Szfarcenegerów i Stalonów, którzy w pojedynkę rozwalali całe armie. Taki był po prostu dominujący model męskiego bohatera kina akcji, bo męskość zagrożona feminizmem manifestowała się w postaciach groteskowo nadmuchanych mięśniaków, którzy nie mówią, tylko robią. Bond był na tym planie bohaterem starej daty. Dopiero kiedy model mięśniaka zmarł i kino akcji popadło w kryzys, a przy okazji nadeszła już fala nostalgii za latami 70., Bond wrócił i Brosnan na nowego Bonda pasował. Jednocześnie filmy z nim pokazały, że w serii nie ma już grama życia i świeżości, bo jako kino rozrywkowe nowy Bond był po prostu kolejnym filmem akcji, ciekawym do analizy jedynie w kontekście reszty serii, ale nie jako wypowiedź popkulturowa, łapiąca ducha czasów. Wejście Daniela Craiga to udany powrót do kina prawie realistycznego i moim zdaniem to Bond nie tylko na miarę naszych czasów, ale i na poziomie Connery’ego. To Bond post-Bourne’owski, czyli z wyznaczania standardów seria przeszła do naśladowania innych, ale w tym przypadku to wreszcie dobre posunięcie, po długich latach obciachu. PD: Ja bym w ogóle nie roztrząsał kwestii „kino sensacyjne czy kino akcji”, bo jak świetnie pokazali twórcy „Krucjaty Bourne’a” czy remake’u „Włoskiej roboty” – jedno nie przeczy drugiemu. W najlepszych Bondach na pierwszym miejscu zawsze stała intryga, ale że powstały one w latach 60., filmami akcji sensu stricte ze zrozumiałych względów być nie mogły. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie, by kręcić filmy o 007 w estetyce kryminału na serio, nie rezygnując przy tym ze zdobyczy nowoczesnej techniki. Byleby z inwencją. Jedyne elementy obowiązkowe w filmach bondowskich to dla mnie sam Bond, dorównujący mu charyzmą villain (niekoniecznie przerysowany i niekoniecznie pragnący od razu władzy nad całym światem – mógłby być to nawet ktoś taki jak Cillian Murphy w „Red Eye”), atrakcyjna dziewczyna (dobrze, gdy ma lekko pogłębiony charakter, ale jeśli nie ma, a jest naprawdę wyjątkowo atrakcyjna, to wybaczę) i one-linery. To tyle. Jeśli chodzi o obecność lub absencję gadżetów (rzecz jasna, z zachowaniem zdrowego rozsądku, latającym i niewidzialnym samochodom, w opcji stuningowanej dodatkowo robiącym laskę, mówimy nie), Q, Moneypenny – nie spędza mi to snu z powiek. Nie obraziłbym się też, gdyby w którymś odcinku zabrakło M, a James żłopałby Budweisera. Z puszki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MRW: Zabrakło M! Nie wiem, Piotrze, czy nie spędziłeś seansu wygrzebując popcorn spod fotela, ale w „Casino Royale” postać M była lśniącym diamentem (i czy nie powinna się liczyć jako dziewczyna Bonda?). I mam nadzieję, że będzie lśnić forever. ED: Racja! The best dziewczyna Bonda ever. I chciałam zauważyć, że w „Casino…” James poniekąd wyznaje M miłość. Kojarzycie tę scenę? Judi Dench bije na łeb wszystkie długonogie dziewoje z całej serii. KW: Coś takiego napisać mogła tylko dziewczyna… ED: Ech, Konradzie, bo Wy, chłopcy, patrzycie u tych wszystkich dziewoi jeno na nogi. A ta zdystansowana gra Judi kładzie wszystkie walory fizyczne owych pań na łopatki. PD: Michale, ja nie przeczę, że nie była diamentem, ale mogę się założyć, że gdyby Judi Dench nie wzięła udziału w „Casino Royale”, a M producenci w ogóle by wykreślili ze scenariusza, albo zatrudniliby do tej roli, nie wiem, Helen Mirren, rozpływałbyś się nad najświeższym Bondem tak samo, jak rozpływasz się teraz. Pomijam już to, że z Twoich wypowiedzi wynika, że całą serię wielbisz wręcz fanatycznie – lubisz wszystkich odtwórców, lubisz nawet słabsze odcinki i oczywiście nie przeszkadza Ci ten cholerny niewidzialny samochód (no bo niby dlaczego – problemu nie widać, to go nie ma). Słowem, skrajny bezkrytycyzm, który właśnie pozwala mi sądzić, że zaakceptowałbyś każdy pomysł twórców, nawet Chevy Chase’a z licencją na zabijanie. MRW: Och, wcale tak nie jest. Chemia między M i Bondem była już w pierwszym teaserze – i to przekonało mnie do tego Bonda – na początku, jak każdy, byłem pełen obaw. I nie jest tak, że jestem ślepym fanboyem serii – mogę dokładnie powiedzieć za co lubię danego Bonda i zrobić listę rzeczy, które mi się w nich nie podobają. Nie było tak, że filmowe Bondy wzięły mnie na dzień dobry – do dziś pamiętam wielkie rozczarowanie po pierwszym seansie „Doktora No”, którego wcześniej znałem z książki – i do dziś nie mogę wybaczyć spapranego względem oryginału zakończenia (cała sekwencja ucieczki Bonda z więzienia Doktora jest bez sensu). Co do samochodu, który tak nieszczęśliwie fetyszyzujecie – z ideą kamuflażu optycznego żyję od jakiś dziesięciu lat, kiedy to obejrzałem „Ghost in the Shell”, widziałem również współczesne eksperymenty ( http://en.wikipedia.org/wiki/Active_camouflage) i nie ma w tym nic szokującego. Nie bardziej niż lasery i transformersy Moore’a. Ale swoją drogą widzę, że „DAD” spotkał się z wielkim niezrozumieniem – gdy tymczasem była to po prostu bardzo jajcarska, jubileuszowa część, z mnóstwem żartów i hołdów względem pozostałych odcinków. I chyba jest to też powód, dla którego teraz, po takim „podsumowaniu”, było łatwo zrestartować Bonda. KW: To nie był krok w kierunku restartowania Bonda, tylko ślepa uliczka, z której należało się wycofać. Nie fetyszyzowałbym też tego jubileuszowania – ot, parę nawiązań, ale bez wpływu na kształt całości. „Die Another Day” był sympatyczny aż do Islandii – dalej to już równia pochyła. Kiepskie CGI, dużo akcji, dużo FX, mało bohaterów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
ED: Właśnie, o to chodzi, że Bond raz był lepszy a raz gorszy na przestrzeni całej serii, nie że zaczął się sypać ostatnimi czasy. Ale „Die Another Day” było już małą przesadą. I nawet nie chodzi o ten głupi niewidzialny samochód (który jak widać robi karierę), ale o to, że twórcy przekroczyli wszelkie granice absurdu i przy tym zrobili z Bonda jajcarza, a nie agenta z poczuciem humoru. W starych odcinkach nawet jeżeli wprowadzano totalne bzdury to przynajmniej zachowywano do tego wszystkiego dystans. I dlatego było zabawnie. A propos samochodu (Michał, nie denerwuj się, bo już widzę jak Ci ta żyłka chodzi) – bajer jak bajer. Równą niedorzecznością był wóz przekształcający się w łódź podwodną. Ale tego numeru z ratowaniem świata ze spadającego samolotu nie wybaczę! MRW: Nic mi nie chodzi, jestem spokojny jak autobus pełen buddyjskich mnichów. Nie wiem, czy zrobili z Bonda jajcarza – wiem, że jest w „DAD” kilka moich ulubionych scen z całej serii. Pojedynek dwóch wygadżetowanych samochodów – genialne! Scena szermierki, otwarcie z torturami… Nie wiem, gdzie tam widziałaś brak dystansu. KW: Czy uważacie, że seria wyczerpywała swój potencjał? Jeśli tak, to od kiedy? Czy ruch z „Casino Royale”, powracającym do Fleminga, był słuszny? ED: Jak wspomniałam już wcześniej, to był dobry krok. Najwidoczniej twórcom zaczęło już powoli brakować pomysłów na kręcenie filmów z serii. Kiedy to się stało? Trudno wyznaczyć jednoznaczny punkt. MCh: To ja zaproponuje datę: w drugiej połowie lat 70., zaraz po „Szpiegu, który mnie kochał”. ED: Jak już mówiłam, niektóre filmy były lepsze, inne gorsze, bez konkretnego podziału. Po prostu coraz bardziej dogłębna eksploatacja schematów doprowadziła do punktu, w którym cykl przestał być strawny i potrzebny był nagły zwrot akcji, decydujący krok w którymś kierunku. Twórcy „Casino Royale” nie bali się zrobić takiego kroku. UL: Oni wręcz musieli go zrobić, bo Bond zabrnął w ślepą uliczkę, gdzie kino sensacyjne – teraz już całkiem na serio – zaczęło w serii poważnie górować nad szpiegowskim a twórcy z nie najlepszym skutkiem zżynali z Michaela Baya. Do tego dorzucili tandetne chwyty z czasów Moore’a i pozornie wszystko grało: stary, dobry Bond w nowym, współczesnym opakowaniu. Szkoda, że tym razem nie latał jak Superman. Tu trzeba było lepiej przemyśleć sprawę: po Daltonie przecież Bond na długie lata zawisł w powietrzu – między „Licencją na zabijanie” a „Goldeneye” zrobiono aż sześć lat przerwy – myślę, że poniekąd właśnie oczekiwano, aż Stallone i Bruce Willis się widowni przejedzą i publiczność zatęskni za starymi idolami. Ale zapotrzebowanie na napakowanych herosów nie ustawało i sądzę, że próbowano braki 007 na tle innych nadrobić środkami stosowanymi wtedy przez kino rozrywkowe. Od ekranowego anachronizmu go uratowali, ale wylali dziecko z kąpielą. MRW: Nie wylali! Frenczajz przetrwał i to jest najważniejsze. PD: A kiedy Bruce Willis był napakowany? Dlatego tak uwielbiam „Szklane pułapki”, że Willis jednak się różnił od Stallone’a czy Arnolda przede wszystkim tym, że pod koniec każdego filmu był już mocno poobijany. Owszem, też rozbijał armie bedgajów, ale chociaż nie obnosił jednej groźnej miny przez cały czas projekcji, tylko prawie zawsze był tymi swoimi misjami zmęczony i poirytowany. No i zwyczajnie dostawał w gębę, ciosy nie odbijały się od niego jak od Szwarcego. W tym sensie to prototyp Bonda granego przez Craiga.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ruch z „Casino Royale”, czyli powrót do korzeni, był jak najbardziej słuszny. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby teraz przerobiono najlepsze fabularnie Bondy, spsute nieco przez kawalarza Moore’a czy sztywniaka Lazenby’ego. Tak, na pierwszy ogień zdecydowanie powinien pójść „W służbie Jej Królewskiej Mości”. Szkoda tylko, że znalezienie nowej Diany Rigg to mission impossible. Chciałbym postawić kiedyś na półce box set z Bondami tylko w interpretacjach Connery’ego i Craiga, ale wiem, że to marzenie ściętej głowy. MRW: Zostawmy je lepiej w spokoju. Mnie nie przeszkadza różnorodność, na „DAD” bawiłem się świetnie oglądając superancki niewidzialny samochód, po co 20 filmów na jedno kopyto? Kto wie czy to nie dzięki tym ewolucjom i rewolucjom Bondy dało się oglądać przez te wszystkie lata. MCh: No choćby po to, żeby wreszcie rozegrać w Bondzie trochę sensownego kina szpiegowsko-agencko specjalnego, którego od pierwszych filmów z Connerym brakuje. „Casino” pokazuje, że można nakręcić to jak najbardziej nowocześnie, a przy tym analogowo. W nowym Bondzie brakuje tylko jednego i w tym kierunku powinna iść dalej seria z Craigiem – brakuje jakiegokolwiek głębszego odniesienia do społeczno-politycznej rzeczywistości. W tym sensie film jest porażką (choć jako film rozrywkowy jest pierwszorzędny), bo Fleming napisał powieść z dziesiątkami podtekstów: nawiązaniem do ledwo co odkrytych rosyjskich szpiegów w służbie Jej Królewskiej Mości (Vesper Lynd jako postać pisana pod wpływem historii o panach Burgess i Maclean z the Cambridge Five, ujawnionych kilkanaście miesięcy przed publikacją książki), rozpisaniem świata politycznego na nowo (wszystkie te teksty Le Chiffre’a do Bonda o tym, że skończyła się zabawa, nawiązujące do nowych zakulisowych układów zimnowojennych), złapaniem pulsu „nowej moralności” i upadku starej Anglii. To wszystko stanowiło o smaczku książki, a w filmie nie ma tego za grosz. Wyobraźcie sobie przecież Bonda, który naprawdę jest z „tu i teraz” – rozgrywa akcje w ramach układów politycznych w UE, czy między Europą a Ameryką, ma w tle pytania o układ sił w dzisiejszej Europie, o niechęć do Amerykanów, o dwuznaczne romanse polityków z Putinem, o ultraprawicę i lewaków w Europie itd. W tym wszystkim jest miejsce na stonowane gadżety, akcję i cizie, ale przede wszystkim miejsce na Bonda oryginalnego na tle reszty kina akcji/sensacji. Oryginalnego, bo czującego zeitgeist. Dalton miał pecha, bo trafił w kiepski czas. Craig ma szczęście, bo właśnie na to jest dzisiaj klimat w kinie, które stęskniło się za bohaterem z krwi i kości, nie tylko z mięśni i bezmózgowia. Trzeba mu tylko zapodać reżysera, który to czuje. Paul Greengrass? Doug Liman? Jeszcze raz Martin Campbell? Może nawet David Russel? |