– Czy kiedy byłem w szpitalu, miałem przeprowadzoną jakąś operację? – zapytał, ważąc każde słowo. „Muszę to rozegrać na spokojnie”, nakazał sobie w duchu. – Jakąkolwiek. Wiesz, co mam na myśli.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Stał przed lustrem w łazience na piętrze, ciężko oparty o umywalkę i od kilkunastu minut wpatrywał się z napięciem w swoje odbicie. Słyszał, jak na dole Oliwia krząta się po kuchni, próbując nakarmić obie dziewczynki. Z pewnością potrzebowała jego pomocy, lecz jak dotąd nie zawołała go i był jej za to wdzięczny; uwielbiał ich wspólne śniadania, ale teraz musiał uporać się z czymś znacznie cięższym. Na ramieniu, tam, gdzie poczuł ból, kiedy upiorna pielęgniarka wbiła igłę strzykawki, widniała zaczerwieniona opuchlizna. Powoli zaczynała sinieć. Uderzył się, lunatykując w nocy po domu. To było jedno z wyjaśnień i do tego całkiem zgrabne. Dlaczego więc zaakceptowanie go przychodziło mu z takim trudem? Sama myśl, że tej nocy naprawdę jakimś cudem znalazł się w szpitalu z piekła rodem, wydawała mu się kompletnie niedorzeczna, jednak wszystko, co tam się wydarzyło, było takie prawdziwe, namacalne, że nie dawało się prosto zaszufladkować jako zwykła iluzja, przywidzenie czy nawet sen. Nigdy dotąd nie przeżył czegoś równie podobnego. Owszem, dwa lata temu wraz z głosami nawiedzały go różne, często przerażające halucynacje, gorsze bądź łagodniejsze; widział prześlizgujące się po domu cienie, tryskającą z prysznica zamiast wody krew, poruszające się postacie na obrazach i zdjęciach czy zaglądające przez okna wykrzywione twarze. Raz nawet zobaczył wysoką kobietę w czarnej, skórzanej kurtce, która przyglądała mu się z jawną wrogością z końca korytarza, a jej szept płynął przez powietrze jak zimny wiatr, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by omamy te stały się tak wyraziste i zupełnie wyparły realną rzeczywistość. Nie był do końca pewien, co powinien teraz zrobić; poza tym, że przede wszystkim musiał odpowiedzieć sobie na jedno, niezwykle istotne pytanie. „Czy mam zadzwonić do Szymona?”. Nabrał powietrza głęboko do płuc, przytrzymał kilka sekund i wypuścił. Potem, nie odwracając wzroku od swego odbicia, sięgnął po mniejsze, należące do Oliwii lusterko. „Muszę to zrobić, chociażby miało stać się najgorsze. Muszę wiedzieć, na czym stoję.” Posługując się drugim lusterkiem, przez podwójne odbicie dokładnie obejrzał tył swojej głowy, powoli przeczesując włosy palcami. Skóra w większości była gładka, jednak w pewnym miejscu przecinała ją w poprzek drobna, czerwona nitka, jakby starej blizny, która równie dobrze mogła być tylko złudzeniem, napędzanym zwykłą autosugestią. Nie mógł wyczuć jej dotykiem, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło; włosy rosły na tyle gęsto, że skutecznie maskowały wszelkie drobne nierówności. Zamierzał właśnie przysunąć się bliżej lustra, gdy rozległ się dzwonek do frontowych drzwi. – Karol, otworzysz? – zawołała z dołu Oliwia; było to pierwsze zdanie, jakie do niego wypowiedziała, od kiedy wrócili do łóżka. Rzadko zwracała się do niego po imieniu, rezerwując tę formę tylko dla poważnych sytuacji; we wszystkich innych zastępowały ją „słoneczka”, „koteczki” i „misie”. Chwilę jeszcze stał bez ruchu, obserwując swoją wymęczoną dwiema ciężkimi nocami twarz, a potem, kiedy dzwonek zadźwięczał po raz drugi, odłożył lusterko, narzucił na siebie jakąś wymiętą koszulkę i zszedł na dół. To był hydraulik z firmy budowlanej, która postawiła ich dom. Przez to wszystko Karol zupełnie zapomniał, że wezwał go wczoraj wieczorem w związku z plamą na suficie korytarza. Na podjeździe, za fordem fusion Oliwii, stał zaparkowany jego szary pickup; najwyraźniej Karol zapomniał też zamknąć na noc bramę wjazdową. – Ma pan szczęście, nie jest to żaden przeciek – stwierdził hydraulik, kiedy zapoznał się planami domu i obejrzał zaciek. – Tamtędy nie biegnie nic, co mogłoby spowodować coś takiego. Widzi pan? Wszelkie instalacje kończą się tu i tu, a na poddasze prowadzi tylko jedna, tamtędy – zatoczył palcem niewielki łuk, wskazując odległy koniec korytarza. – No dobrze, to co to w takim razie jest? – spytał Karol z rękoma wciśniętymi w kieszenie spodenek; był głodny, zmęczony, niewyspany i żałował, że nie ustawił wizyty na późniejszą godzinę. – I jak się tego pozbyć? Hydraulik wzruszył ramionami, wpatrując się krzywo w plamę zacieku. – Gdyby nie to, że od kilku dni nie padało, powiedziałbym, że ma pan nieszczelny dach i zgromadziło się na nim za dużo deszczówki. Ale, że mamy falę upałów, pozostawia nam to jedną możliwość. Karol milczał, czekając aż tamten powie coś więcej. – Moim zdaniem ma pan grzyba. – Grzyb? No świetnie. – Spotykamy się z czymś takim dość często. Ludzie widzą mokrą plamę i wydzwaniają do nas, że schrzaniliśmy coś w rurociągach i teraz im przecieka. A tak naprawdę to trzeba tylko spryskać czymś oczyszczoną ścianę i na nowo położyć tapety. Sam pan się tym ostatnio zajmował? – Nie, wynająłem kogoś. Najwidoczniej nie przyłożył się do pracy. – To nie była jego wina. Grzyby mają to do siebie, że zawsze lubią się przyplątać. Ciepło i wilgoć w powietrzu, odkładająca się na ścianach tylko temu sprzyja. Ale jeśli pan chce wynająć kogoś innego, to nasza firma też zajmuje się takimi usługami. Mieliśmy już do czynienia z grzybami. Karol pokiwał głową i zamierzał coś dodać, lecz hydraulik ciągnął dalej. – Z tym też damy sobie radę, chociaż szczerze przyznam, że paskudniejszego jeszcze nie widziałem. Niestety, najdalej za dwa dni będziemy mogli coś z tym zrobić. – Dwa dni? – Karol uniósł brwi ze zdziwienia. – Zauważyłem to wczoraj, kiedy było jeszcze plamą wielkości piłki do kosza, a teraz sam pan widzi. Machnął niecierpliwie ręką w stronę nalotu. Zaciek sięgał teraz niemal do połowy ściany i rozbiegał się po całym suficie, mieniąc się żółtawymi i brązowymi kolorami. Pośrodku wyrastała pękata, wodnista narośl, przypominająca osobliwy pęcherz o ściankach rozciągniętych do tego stopnia, że stawały się przezroczyste i ukazywały przelewający się wewnątrz płyn; można było odnieść wrażenie, że jest w nim zanurzone coś ciemniejszego, kołyszącego się w otoczeniu cieczy i tkanki jak płód w łożysku. – Kto wie, jak to będzie wyglądać za dwa dni – dokończył. Hydraulik przez chwilę w milczeniu przyglądał się grzybni, zapewne oszacowując czekającą ich pracę. – No dobra, zobaczymy, co się da zrobić. Trzeba będzie troszkę namieszać w czyimś rozkładzie zajęć. Wrócę do firmy i obgadam sprawę z szefem. Po południu się odezwę. Ale pod jednym warunkiem. – Warunkiem? Jakim to znowu warunkiem? – Strzeli mi pan autograf na książce – błysnął zębami, wyciągając z przewieszonej przez ramię torby egzemplarz „Płonącego stosu”. Karol, chociaż zazwyczaj chętnie rozszerzał swój podpis o jakąś drobną sentencję, teraz ograniczył się tylko do nazwiska. Odprowadził hydraulika do drzwi, gdzie pożegnali się uściskiem dłoni. Oparty o balustradę werandy obserwował, jak wykręca na podjeździe i znika za żywopłotem; nie, żeby miał na to jakąś specjalną ochotę, po prostu każdy pretekst wydawał mu się dobry, aby odwlec moment spojrzenia w oczy Oliwii. Cicho zamknął za sobą drzwi i przez dłuższą chwilę nasłuchiwał odgłosów dobiegających z kuchni. Wejście do niej umieszczono w niewielkiej wnęce i z miejsca, gdzie stał, przysłonięte było dodatkowo stopniami schodów, nie mógł więc widzieć, co dzieje się wewnątrz. Z włączonego radia płynęła jakaś muzyka; coś rockowego – słyszał dźwięczne riffy elektrycznej gitary, ale nie rozpoznawał utworu. W krótkim odcinku korytarza, pomiędzy nim a schodami, znajdowały się jeszcze naprzeciw siebie dwa pomieszczenia: niewielka siłownia, w której stał też stół do bilardu i barek oraz pracownia Oliwii. Drzwi do niej były uchylone; najwidoczniej Oliwia nie domknęła ich ostatnim razem i teraz powiew wiatru z zewnątrz zrobił swoje. Przez szparę Karol zauważył rozstawione sztalugi, na których leżał obraz przykryty pomazanym farbami płótnem. Taki zwyczaj towarzyszył jej od lat; już w kółku plastycznym, sąsiadującym z kółkiem pisarskim, gdzie się poznali, przykrywała niedokończone dziełko materiałem, jak zresztą wszyscy bawiący się pędzlami. Jednak z tego, co wiedział Oliwia nie malowała ani nie rzeźbiła już od dłuższego czasu, chyba od chwili, gdy urodziły się dziewczynki. Wszedł do pracowni, zastanawiając się, czy czasem nie wspominała mu o powrocie do dawnego zajęcia, a jemu po prostu wyleciało to z głowy. Salkę wypełniały jej obrazy; przeważnie malowała pejzaże, z pamięci bądź zrobionego wcześniej zdjęcia, lecz tu i tam można było natknąć się na czyjś portret czy artystyczną gmatwaninę barw i kształtów. W pracowni stało też kilka glinianych rzeźb; kiedyś próbowała nawet wykuć coś w kamieniu, ale z dłutem wyraźnie się nie rozumieli. Ale dlaczego ukryła przed nim fakt, że wróciła do malowania? Od kiedy udało jej się sprzedać kilka obrazów, uwierzyła w siebie i często zwracała się do niego o drobną, czysto merytoryczną pomoc, dokładnie taką, jakiej ona udzielała mu w związku z pisaniem. Co skłoniło ją, aby teraz postąpiła inaczej? Zatrzymał się przy sztalugach i przez chwilę zastanawiał się, czy powinien zajrzeć pod płótno. Oliwia nigdy nie czytała rękopisów, które zostawiał na biurku, a jedynie te wyraźnie przeznaczone dla niej, leżące przy komputerze, uznał więc, że najlepiej będzie, jeśli postąpi podobnie. Może miała to być niespodzianka, a może po prostu jeszcze nie była gotowa powiedzieć mu o obrazie. Zamierzał już odwrócić się i udać do kuchni, kiedy coś tknęło go, a ręka niemal sama sięgnęła do materiału i uniosła go. Długo to trwało, zanim otrząsnął się z odrętwienia i zakrył obraz. W ustach miał kompletnie sucho. Opuścił pracownię tak szybko, jakby nagle zaroiło się w niej od jadowitych pająków.
– Czy kiedy byłem w szpitalu, miałem przeprowadzoną jakąś operację? – zapytał, ważąc każde słowo. „Muszę to rozegrać na spokojnie”, nakazał sobie w duchu. – Jakąkolwiek. Wiesz, co mam na myśli. Kroiła właśnie paprykę, przygotowując sos do obiadu, ale kiedy zadał to pytanie, nóż na sekundę zamarł w powietrzu. Obserwował ją uważnie, siedząc przy kuchennym stole nad kubkiem parującej kawy. Bliźniaczki tłukły się po główkach plastykowymi zwierzątkami, zamknięte w specjalnym, ustawionym w kącie kuchni kojcu. – Dlaczego o to pytasz? – odparła. Wydało mu się niezwykle znaczące, że nie popatrzyła w jego stronę; nie umknęło też jego uwadze, że lekko pochyliła głowę, przez co rozpuszczone włosy zasłoniły jej twarz. – Po prostu – odpowiedział, popijając łyk kawy. – Niewiele pamiętam z okresu pobytu w szpitalu, a o takiej rzeczy chciałbym wiedzieć. Bo jeśli coś takiego miało miejsce… powiedziałabyś mi, prawda? O tej albo o innych rzeczach. Głos zabrzmiał mu mocniej niż początkowo zamierzał. Oliwia odłożyła nóż i odwróciła się, mierząc go sztywnym spojrzeniem. – Przecież wiesz, że tak. Co się stało, nagle przestałeś mi ufać? Nie odpowiedział; wytrzymał jej coraz chłodniejszy wzrok bez mrugnięcia okiem. – Karol, o co ci chodzi? – O nic zupełnie – wzruszył ramionami, starając się przybrać najbardziej naturalny wyraz twarzy, na jaki mógł sobie pozwolić. – Ciekawi mnie to i tyle. Zresztą zapomnijmy, że pytałem. Kłamała. Kłamała jak z nut, patrząc mu prosto w oczy. Ale tak łatwo nie uśpi jego czujności. Już nie. Sięgnął po rozłożoną na stole gazetę i udał, że zainteresował go któryś z artykułów. Kątem oka widział, jak Oliwia trwa w swojej pozie, przypatrując mu się z założonymi na piersi rękoma. Zamierzała coś powiedzieć i nabrała już nawet oddechu, ale westchnęła tylko i wróciła do przyrządzania sosu. Na chwilę poczuł w sobie nutkę wątpliwości, czy aby słusznie postępuje, jednak słabość ta szybko minęła; teraz nie było tu dla niej miejsca. Dopóki nie dowie się prawdy, dopóki nie będzie miał jej w szachu i tym samym zmusi do wyjaśnień, inne zachowanie nie wchodziło w grę. – Muszę wyjść do ogrodu po warzywa – odezwała się, zerkając do lodówki. – Skończyły się pomidory, a są mi potrzebne. Popilnuj dziewczynek zanim nie wrócę, dobrze? Kiwnął tylko głową, nie podnosząc wzroku znad gazety i popijając małymi łyczkami gorącą kawę; Oliwia świetnie ją parzyła, musiał to przyznać. Kiedy zatrzasnęły się za nią tylne drzwi, powodowany silnym, nie dającym mu spokoju impulsem, odłożył gazetę i zbliżył się do okna. Wychodziło na tę część ogrodu, w której znajdowało się oczko wodne i grill; warzywa rosły nieco w głębi i z tego miejsca zdążył zobaczyć jedynie znikającą pomiędzy drzewami sukienkę Oliwii. Pospiesznie przeszedł na drugi koniec domu, do sypialni dla gości, skąd przez rząd obszernych, wysokich okien otwierał się rozległy widok na część uprawną ogrodu. Szukając jej wzrokiem, uświadomił sobie, że bardzo chciałby się teraz mylić. Lecz tak nie było. Zauważył ją w odległym krańcu ogrodu i zacisnął kurczowo zęby, aż pod skórą zagrały mu wiązadełka. Rozmawiała z kimś, kto stał ukryty w cieniu pomiędzy rosnącymi tam gęsto drzewami. Z tej odległości dało się dostrzec tylko zarys wysokiej, nieco przygarbionej sylwetki, która wydała mu się dziwnie znajoma. Oliwia była zdenerwowana, co chwilę rzucała przez ramię ukradkowe spojrzenia w stronę domu i mówiła coś szybko. Była wyraźnie pobudzona. Gestykulowała w ten charakterystyczny, nieuporządkowany sposób, właściwy osobom, które tłumiły w sobie emocje przez zbyt długi czas i teraz nie potrafiły już nad nimi zapanować. Nie zdając sobie sprawy, że w zaciśniętych dłoniach mnie zasłonę, Karol patrzył jak zahipnotyzowany na własną, najwyraźniej działającą za jego plecami żonę (bo jak inaczej mógł nazwać to, co właśnie widział?), lawirując pomiędzy gniewem, a rozpaczliwą próbą odrzucenia faktów, instynktownego zaprzeczenia oczywistego, które pojawia się zawsze, kiedy obraca się przeciwko nam ukochana osoba. Nawet kiedy zobaczył obraz, nie poczuł się tak oszukany i poniżony jak teraz; wtedy tliła się w nim jeszcze odrobina nadziei, że może jest na to jakieś sensowne wytłumaczenie, ale w tej chwili nie miał już żadnych wątpliwości. To nie była ta Oliwia, którą znał od lat, ale ktoś, kto tylko umiejętnie go zwodził, podszywał się pod jego żonę tak skutecznie, że nie dało się rozpoznać różnicy. Nie potrafił pojąć, dlaczego to zrobiła, dlaczego odwróciła się od niego. Co jej przyświecało, na litość boską! I kim była ta tajemnicza postać? Jej kochankiem? W ogrodzie Oliwia przestała mówić i przez jakiś czas słuchała ze wzrokiem wbitym w swoje buty. Przestępowała z nogi na nogę jak ktoś, kto nie jest do końca pewny słuszności swego postępowania, ale godzi się na nie z racji wyższej konieczności… a może to tylko jego urażona męskość podyktowała mu taką interpretację tych gestów? Nagle wyprostowała się jak rażona gromem, pokręciła głową raz, potem drugi, bardziej stanowczo, aż w końcu machnęła niecierpliwe ręką, jakby ucinając dyskusję i ruszyła szybkim krokiem w stronę domu. Spomiędzy drzew wyłonił się wysoki mężczyzna, ubrany w biały lekarski fartuch z wciąż jeszcze zawieszonym na piersi identyfikatorem i podążył w ślad za nią. Nie zdążyła wiele przejść – dogonił ją i zatrzymał w pół kroku, chwytając za łokieć. Wyswobodziła się ostrym szarpnięciem i spiorunowała go wzrokiem, ale nie podjęła przerwanego marszu. Chociaż wyraźnie była zniecierpliwiona, to jednak pozwoliła mu mówić. Mężczyzna mówił spokojnie, sprawiał wrażenie, jakby starał się nakłonić ją do czegoś, co wyraźnie się jej nie podobało i co gorsza, był na dobrej drodze. Położył przyjacielskim, uspokajającym gestem rękę na jej ramieniu i z kieszeni fartucha wyciągnął cylindryczną, błyszczącą w słońcu fiolkę. Wskazał nią w stronę domu i wyciągnął w ku Oliwii. Przez niemożliwie długą chwilę wpatrywała się w fiolkę, a na jej twarzy niemal widać było rozgrywający się w duszy dramat. Popatrzyła w niebo, jakby tam miała znajdować się odpowiedź na wszystkie problemy, a potem zacisnęła usta i wyrwała pojemniczek z dłoni mężczyzny. Karol powoli odsunął się od okna. Nie musiał dłużej oglądać tego spektaklu, miał już wszystko, czego potrzebował. Czuł rozpierającą go, niemożliwą do opanowania chęć wyjścia na dwór i przyłapania ich oboje, by nie mogli się wyprzeć, wmówić mu, że to wszystko to tylko jego urojenia. Ciekawe, jak tłumaczyłby się ten doktorzyna, gdyby tak stłuc mu gębę i wepchnąć tą pieprzoną fiolkę prosto do gardła. Oliwia pewnie by się stawiała, ale i na nią przyszłaby kolej. Zadrwiła z niego okrutnie, nie zasługiwała na nic lepszego. I on nazywał ją żoną… Ale uznał, że ciekawiej będzie pozwolić jej jeszcze trochę pograć w tę chorą grę, naturalnie na nieco zmienionych warunkach. Wciąż pozostawało sporo pytań, na które warto było… nie, koniecznie trzeba było znać odpowiedzi i on zamierzał je znaleźć, niezależnie od tego, jak daleko musiałby się posunąć, nawet jeśli oznaczałoby to wyciśnięcie ich z niej siłą. Teraz, kiedy w końcu przejrzał na oczy i ujrzał w całej okazałości iluzoryczność tego małżeństwa, nie istniało nic, co mogłoby go powstrzymać. Spiknęła się z lekarzem, truła go jakimś świństwem, jak mógł pozostać na to obojętny? Wrócił do kuchni, po drodze starając się przypomnieć sobie, gdzie widział już twarz tego doktora… bo co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Wspomnienie to malowało się niewyraźnie w jego pamięci, jakby widział ją dawno temu i nie było tylko wyrwanym z kontekstu obrazem, ale niosło też ze sobą pewne emocje; poczucie zagrożenia, przed którym nie potrafił się obronić, strachu i bólu. Lecz poza tym to było wszystko; cała reszta związanych z tym wspomnień tonęła w mroku, którego nie potrafił zgłębić. Mógł tylko zgadywać, że spotkał go, kiedy przebywał w szpitalu przed dwoma laty. Z drugiej strony, jakie to miało znaczenie? Jego żona sama mu wszystko powie w odpowiednim czasie i chwilowo liczyło się tylko to. „Kobieta, która udawała moją żonę”, poprawił się szybko w myślach. Co prawda nakłonienie jej do rozmowy mogło nastręczyć nieco kłopotów, a on chwilowo nie miał ochoty na bawienie się w podchody. Musiał więc znaleźć rozwiązanie pośrednie. Jak mawiał jego ojciec: „Nie ma tego kłopotu, na który nie byłoby jakiejś rady”. Rozglądając się po kuchni, wpadł na nie szybciej, niż się tego spodziewał. Na kuchennym blacie pod oknem wciąż leżał nóż, którym przed wyjściem kroiła paprykę. Ostrze pięknie, kusząco lśniło w promieniach porannego słońca. Rozwiązanie tak oczywiste, tak proste. Zmusi ją do mówienia, wyciśnie z niej każdy sekrecik. Nic nie zdoła przed nim ukryć. A kiedy już wszystko potulnie wyśpiewa, kiedy przyzna, jak głupio postąpiła, że z niego zakpiła, że z własnego męża, ojca jej dzieci zrobiła takie pośmiewisko, będzie błagać o wybaczenie na kolanach, a wtedy… cóż, o tym, co stanie się wtedy, jeszcze się pomyśli. Uśmiechnął się szeroko, zadowolony z siebie jak nigdy wcześniej, schował nóż pod leżącą na stole gazetę i usiadł nad kubkiem kawy, która zdążyła już wystygnąć. Szybkim ruchem wyprostował jeszcze kilka nierówności na papierze, które mogły zdradzić ukryty pod nim przedmiot i splótł ręce przed sobą. Odetchnął głęboko i czekał.
Około dziesięciu minut później tylne drzwi trzasnęły i do kuchni weszła Oliwia, niosąc w obu dłoniach kilka dorodnych, świeżych pomidorów. Popatrzyła na niego w przelocie. Po jej niedawnym zdenerwowaniu nie było śladu, mogłoby się wręcz wydawać, że zdarzenie w ogrodzie nigdy nie miało miejsca, ale on przecież widział wszystko doskonale. Co prawda nie emanowała całkowitym spokojem, do tego było jej daleko; bądź co bądź przed jej wyjściem mieli małą scysję i nie zapomniała uwzględnić tego w masce, którą teraz na siebie założyła. „Nie miałem pojęcia, że taka z niej zdolna aktoreczka”, pomyślał. „Zresztą to nic dziwnego, nauczyła się doskonale udawać przez te wszystkie lata, musi być w tym dobra”. Nurtowało go pytanie, czy w łóżku też udawała. Oliwia, odwrócona do niego tyłem, zajęła się układaniem pomidorów na talerzyku. Wolną ręką włączyła ekspres do kawy. Obserwował ją bez mrugnięcia okiem, śledząc każdy ruch, każdy najdrobniejszy gest, ale nie dostrzegł niczego, co mogłoby zburzyć jej iluzję doskonałej żony. Po prostu kolejny, zwykły poranek w gronie rodziny. Musiała wyśmienicie czuć się w swojej roli. Ciekawe tylko, jak długo ją odgrywała. Wyczuła na sobie jego wzrok i odwróciła się. Na moment skrzyżowali spojrzenia. Widział, jak jej oczy wypełnia coraz bardziej narastające rozdrażnienie i niewiele już brakuje, by wybuchła, ale smakował to z rozkoszą. Chciał to zobaczyć, chciał ujrzeć, jak pęka jej maska, odsłaniając prawdziwe oblicze. Spoglądał na nią niewzruszony, starając się przybrać najbardziej beznamiętny wyraz twarzy, na jaki mógł sobie teraz pozwolić. Ale ona westchnęła tylko ostentacyjnie i z zaciśniętymi ustami wróciła do układania pomidorów. Jak dotąd nie skomentowała zniknięcia noża albo po prostu jeszcze tego nie zauważyła. Stała z pochyloną głową, jakby zastanawiając się, co dalej. Włącznik ekspresu do kawy przeskoczył z trzaskiem na swą dawną, codzienną pozycję, sięgnęła więc po szklany wyjmowany dzbanek i przez chwilę trzymała go przed sobą w taki sposób, że nie mógł go widzieć ze swego miejsca przy stole. Czyżby usłyszał cichy plusk? Czy jej wolna ręka wykonała drobny, niemal niezauważalny ruch, przesuwając się ponad otwartą, górną częścią dzbanka? – Napijesz się? – zapytała sucho i podeszła do niego, zanim zdążył odpowiedzieć. Spokojnie odczekał, aż napełni stojący przed nim kubek, mając już jedną z odpowiedzi, których potrzebował, a potem podniósł go i rzucił o ścianę. Ceramiczny kubek roztrzaskał się w fontannie bryzgających strumieni brązowej kawy, a jego odłamki pofrunęły we wszystkich kierunkach. Bliźniaczki zamarły w swoim kojcu i zaskoczone nowym, niesłyszanym dotąd dźwiękiem popatrzyły na rodziców. Oliwia stała nieruchomo z wciąż jeszcze uniesionym dzbankiem, a jej twarz przybrała nieokreślony wyraz. Może wynikało to po części z zaskoczenia, a po części z gniewu, ale wyglądała, jakby sama nie wiedziała, czy ma się rozpłakać, zacząć krzyczeć, czy po prostu może przejść nad tym do porządku dziennego. Karolowi przywodziła raczej na myśl kogoś, kto stara się za wszelką cenę nie okazać trawiącej go od środka słabości, by nie utracić z trudem wywalczonej pozycji. Spodziewał się, że teraz już nie zdoła nad sobą zapanować, ale ona nawet nie pobladła. Z dziwnym, nienaturalnym spokojem odstawiła dzbanek na stół i sięgnęła po ścierkę. Nagle znudziły mu się wszystkie te gierki. – Jak długo zamierzałaś to jeszcze ciągnąć? – zapytał przez zaciśnięte zęby. – Aż zdechnę? Albo zmienię się w warzywo? Odłożyła ścierkę, odetchnęła i popatrzyła mu prosto w oczy. – O czym ty mówisz? – odparła wyważonym głosem, w którym nie zabrzmiała nawet nuta fałszu. – Dobrze wiesz, o czym mówię! – krzyknął, aż podskoczyła; zza pleców dobiegł go płacz bliźniaczek, ale zupełnie to zignorował. – Nie musisz dłużej łgać, wszystko widziałem. Ciebie i tego zasranego doktorka! Poderwał się gwałtownie i doskoczył do niej z uniesioną dłonią, jakby chciał ją uderzyć. Odruchowo cofnęła się o krok, ale jej opanowanie pozostało niezachwiane. Nawet jeśli udało mu się wzbudzić w niej lęk, nie dała tego po sobie poznać. Dopiero, kiedy zerknęła szybko w kierunku dziewczynek, w jej oczach pojawił się błysk niepokoju. – Widziałem was w ogrodzie – ciągnął. – Widziałem, jak z nim rozmawiałaś. Może jeszcze pieprzycie się za moimi plecami, co? Sądził, że to ją ruszy, że tymi słowami sprowokuje ją do jakiejś wyraźniejszej reakcji, ale ona tylko spoglądała na niego z pewną napiętą cierpliwością, jakby widziała to nie pierwszy raz i rozumiała, że teraz najlepiej będzie pozwolić mu się wykrzyczeć. To rozjuszyło go jeszcze bardziej, aż poczerwieniał na twarzy. – Karol, uspokój się, ja naprawdę nie… – zaczęła, ale on chwycił ją za ramiona zanim zdążyła zareagować i potrząsnął silnie. – Gdzie to masz?! – krzyknął jej w twarz, opryskując drobinkami śliny. – Gdzie to schowałaś? To świństwo, które kazał ci mi podawać? |