Po raz drugi w swej błyskotliwej pisarskiej karierze Andrzej Sapkowski dobrnął do Wielkiego Końca. Autor kultowej dziś pięciotomowej „Sagi o wiedźminie” sfinalizował swój husycki cykl, puentując go trzecią częścią zatytułowaną „Lux perpetua”. Koniec zaiste wspaniałe wieńczy dzieło – inna sprawa, że niezupełnie tak, jak się powszechnie spodziewano.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Napisanie czegoś „po wiedźminie” było dla Andrzeja Sapkowskiego bez wątpienia nie lada wyzwaniem – zwieńczony „Panią Jeziora” (1999) cykl o Geralcie (nie do końca z Rivii) bardzo rozbudził apetyty czytelników i wyśrubował ich oczekiwania. Jak bardzo, dało się zaobserwować na forum strony sapkowski.pl po ukazaniu się pierwszej części nowego dzieła, popularnie określanego mianem husyckiej trylogii. Nie brakowało głosów szalenie krytycznych, czasem wręcz miażdżących, wiele tamtejszych opinii można by streścić: „Narrenturm” poprzedniemu dziełu nie dorasta do pięt, drogi autorze, wracaj do wiedźmina! Ale nie zabrakło czytelników, którzy powitali nowy produkt pióra Sapkowskiego z radością i ukontentowaniem, godząc się z tym, że nie można bez opamiętania mnożyć sequeli i prequeli, by wciąż i wciąż międlić na wszystkie strony tę samą historię. „Narrenturm” (2002) to niezwykła opowieść o perypetiach Reinmara de Bielau zwanego Reynevanem, Ślązaka, studenta medycyny i adepta magii kształconego na praskiej wszechnicy. Ów młody chłopak o gorącym sercu i jeszcze gorętszej głowie za sprawą niefortunnego romansu z Adelą von Stercza, żoną dzielnego rycerza Gelfrada, wpada w istny huragan wydarzeń: jest ścigany przez krewnych rogacza, szuka go Inkwizycja, polują nań tajemniczy Czarni Jeźdźcy ryczący wniebogłosy swoje „Adsumus!”, ktoś zabija mu brata, kilka band rabusiów i awanturników uparcie stara się go przekonać, by wyjawił, gdzie znajdą skradzione pięćset grzywien podatku ściągniętego na rzecz organizowanej antyhusyckiej krucjaty. Jakby tego było mało, nadchodzi dla Śląska czas wyjątkowy, mnożą się plotki o husytach gotujących się do kolejnej rejzy i właściwie każdy jest podejrzany o działanie na ich rzecz. No i zaczyna się roić od ludzi i wydarzeń: o szpiegów i donosicieli można się potknąć na każdym kroku, inkwizytorzy Świętego Oficjum i gorliwsi od nich biskupi silą się, by rzeczonych szpiegów i donosicieli było jak najwięcej, porwanie córki bogatego pana Bibersteina burzy niejedną krew, mordy dokonywane w biały dzień na tych kupcach, którzy wbrew zakazom śląskich feudałów handlują z Czechami, sieją atmosferę terroru, a wszystko to jest tylko preludium do potężnej zawieruchy, rozpędzającej – jak to się już wyświechtanie mówi – rydwan historii. Reynevan szybko zyskuje dwóch niezwykłych towarzyszy. Pierwszym jest demeryt Szarlej, więzień klasztoru dla krnąbrnych zakonników, cyniczny i sarkastyczny, z niejasną przeszłością, niewątpliwie wielce doświadczony nie tylko w modłach czy chodzeniu na Barnabę (kto czytał, wie, w czym rzecz). Drugi to przywołany z zaświatów bodaj najbardziej kuriozalnym egzorcyzmem w dziejach Nie-Wiadomo-Za-Bardzo-Kto, wcielony w ciało głupkowatego osiłka o przybranym wdzięcznym imieniu Samson Miodek – bardzo inteligentny, dysponujący rozległą wiedzą, silny jak tur, któremu równie łatwo przychodzi cytować Dantego, jak miotać potężnymi puklerzami. Wskutek lekkomyślności Reinmara tudzież niefortunnych zbiegów okoliczności wszyscy trzej wchodzą w drogę chyba każdemu, kto się nawinie – i tak już zostaje w zasadzie do samego końca. Jak na mądrze skonstruowany cykl przystało, tom pierwszy jest dość skuteczną przynętą. To bez wątpienia część najpogodniejsza, najśmieszniejsza, najurokliwsza, to tutaj poznajemy pomysł pisarza na konstrukcję całej opowieści, polegający na plastycznym ukazaniu historycznych faktów i postaci, kreślonych w sposób odbrązowiony (choć momentami do przesady), krwisty, często ironiczny i kpiarski. Czytelnicy, których pisarz pozyskał swoim poprzednim dziełem, również pośród kart husyckiego cyklu mogli się poczuć swojsko, albowiem wszystko zostało w nim doprawione magią, która nie jest jedynie ozdobnikiem, błyskotką, lecz pełnoprawnym elementem konstrukcji biegu wydarzeń, skutecznym sposobem wywierania przez Reynevana wpływu na rzeczywistość; czymś, czym dla dzieł antycznych był „deus ex machina”. Nie brakuje na kartach cyklu istot dziś uważanych za mityczne: wodników, goplan, koboldów, golemów i innych kosmatych stworzeń, czasem wprowadzonych w celu wykreowania odpowiedniego nastroju (jak w scenie przy ognisku z Zawiszą Czarnym), czasem zaś jako ważny element fabuły (przykładem niechaj będzie towarzysz Tybalda Raabe, mamun, którego zdolności dowolnego kierunkowania dźwięku pięknie wsparły działania agitacyjne mnicha wśród tłumu). Biskup Konrad Oleśnicki czy Ambroż, przywódca taborytów, prócz „normalnych” szpiegów mają na swych usługach polimorfów, kruka i wilka. Całości dopełnia uruchomiony przez rabina golem. Dwa ostatnie tomy wypełnia pożoga i wojna, pełno tam rzezi, oblężeń, mordów, zniszczeń i wszystkich innych owoców fanatycznego zapału w walce o upowszechnienie czterech praskich artykułów i komunii sub utraque specie. Reynevan jest tu jakby odrobinę dojrzalszy, choć nie oznacza to bynajmniej, że zaczyna działać racjonalnie i mądrze, zmieniają się tylko jego pobudki. Miejsce idiotycznej młodzieńczej egzaltacji i pożądania dla burgundzkiej kochanki zajmuje w miarę normalna miłość do Jutty vel Nikoletty Jasnowłosej. W dodatku osobowość ściganego jak Śląsk długi i szeroki medyka wzbogaca się o szczerą pasję i oddanie sprawie Kielicha. Bardziej z pragmatyzmu niż z ideowych przekonań tę samą stronę w rozgrzewającym się coraz mocniej sporze obierają Szarlej i Samson, wciąż wierni Reinmarowi, tak w okolicznościach pomyślnych, jak i niefortunnych. Tych pierwszych jest rzecz jasna jak na lekarstwo. Całość jest podlana charakterystycznym dla Andrzeja Sapkowskiego sosem. Mamy zatem pocieszną spowiedź, która zmienia się w istną erupcję delatorstwa wobec własnych sąsiadów czy znienawidzonych krewnych, mamy obrazy pięknego, twardego męstwa w morzu okrucieństwa i niepohamowanego wandalizmu (kapitalna jest scena w „Bożych bojownikach”, gdy Samson Miodek nie pozwala zniszczyć figury Matki Boskiej Brzemiennej), bestialstwa i upodlenia (studnie zapchane trupami po rzezi w oławskich szpitalach). Pełno wokół cwaniaków, łazików i rozmaitych niegodziwców, donoszących na kumpli w zamian za obietnicę uregulowania karcianych długów, a pośród nich co jakiś czas mignie człowiek zdolny do szlachetnych gestów (jak choćby książę Bolko Wołoszek, który wypuszcza Reynevana przez pamięć na czasy, gdy wspólnie studiowali w Pradze i dla oszczędności brali we dwóch jedną… koleżankę po fachu Doroty Faber). Nie brak spryciarzy potrafiących na wszystkim zrobić dobry interes (ot, choćby na kartach do gry zdobionych scenami biblijnymi w wersji porno) i pokornych, upartych ideowców, jak ekscytujący się swymi ruchomymi czcionkami Gutenberg. Doprawdy, długo trzeba by wymieniać wszystkie smaczki, dzięki którym historia, tak sucha i chłodna, gdy czytać ją z podręczników, zaczyna pulsować życiem. Ale ma to swoją złą stronę – trudno utrzymać wysoki poziom, pisząc przeszło półtora tysiąca stron. Zwykle, gdy stawia się ostatni krok, ziemia osuwa się spod nóg. Trzecia część cyklu, wyczekiwana niecierpliwie od dwóch lat, mimo kilku entuzjastycznych recenzji (np. w „Newsweeku”), spotkała się z druzgocącą krytyką wielu czytelników udzielających się aktywnie na wspomnianym już forum dyskusyjnym. Rozczarowało ich chyba wszystko, co tylko mogło (od siebie dodam, że nie bez racji): sposób, w jaki autor potraktował tak barwne i sympatyczne postacie jak Samson Miodek czy Szarlej (sporo irytacji wzbudziło rozwiązanie tajemnicy tożsamości tego pierwszego, nie lepiej też było z odejściem tego drugiego), tudzież tak znaczące jak Pomurnik (autor nie doprowadził do starcia pomiędzy nim a Samsonem, czego przedsmak dawała ich konfrontacja podczas wyjścia bohaterów z zamkowych podziemi w „Bożych bojownikach”). Nadmiar porwań i napaści na Reynevana mocno rozpychał już pierwsze dwa tomy, a tymczasem w trzecim pod tym względem wcale lepiej nie jest. Wreszcie kwestia dla ostatniego tomu zasadnicza – zakończenie. Jedni uważają, że jest ono nadmiernie rozbudowane, inni dla odmiany są zdania, że wręcz przeciwnie, wskazując na brak wzmianek o dalszych losach niektórych postaci (ot, choćby Zielonej Damy, matki Jutty), które znikają kompletnie czytelnikowi z oczu. Tak czy siak, mało kto jest z zaserwowanego przez autora finału zadowolony. „Lux perpetua” ukazuje ostatni etap husyckiej rewolty i wszystko, co się wiąże ze schyłkiem każdego rewolucyjnego zrywu: odejście od ideałów i coraz częstsze kompromisy na rzecz zysków pod postacią brzęczącej monety, zmęczenie ludzi i topniejące w oczach morale, stosowanie w walce środków uświęcanych rzekomo przez cel, a w istocie zbrodniczych i niegodnych (dobry przykład to jedna z najmocniejszych scen książki – otwierająca ją rzeź dokonana na przebywających w dwóch oławskich szpitalach rannych husytach, których bezpieczeństwo i nietykalność gwarantował sam książę Ludwik Oławski, by w końcu wydać ich pod nóż ludzi Konrada Oleśnickiego), wewnętrzne spory wynikłe z różnic wizji przyszłości, charakterów tudzież skutecznej działalności obcych agentów, pierwsze klęski rozwiewające nimb niezwyciężoności taborytów. W konflikcie, który rozgrywa się rzut beretem od Królestwa Polskiego, wreszcie pojawia się ktoś działający z ramienia króla Jogajły, odpowiednio zaciemniając obraz i myląc tropy wokół starań o to, by odbyła się kolejna skuteczna rejza husytów, a także działań mających zadecydować, czy dojdzie wreszcie do organizacji antyhusyckiej krucjaty – dla wielu europejskich królestw (w szczególności dla Korony) udział w niej był wielce problematyczny. Oczywiście, jak na zamknięcie cyklu przystało, w końcu sporo rzeczy zaczyna się wyjaśniać: kim jest Pomurnik i skąd czerpie swą moc, kto wcielił się w osobę klasztornego głupka, stając się Samsonem Miodkiem, kto zabił brata Reynevana, Peterlina, kto i dlaczego porwał Juttę, gdzie się podziało pięćset grzywien specjalnego podatku, z powodu którego na Reinmara polował, kto żyw, czy Szarlej wyruszy w swoją podróż do wymarzonego Konstantynopola – słowem, kto będzie żył długo i szczęśliwie, kto długo, ale niezbyt radośnie, a komu pozostanie ziemię obłapić. Niezbyt pomyślne dla bohaterów zakończenie nie powinno specjalnie dziwić, gdy idzie o tego autora. W jego „Sadze o wiedźminie” przy życiu został tylko bard Jaskier, Ciri i kilku krasnoludów. Teraz także, jak witaliśmy się z głównymi bohaterami na wesoło, tak żegnamy się z nimi na smutno i nie zmienia tego fakt, że kto miał dostać za swoje, dostaje. Coś się jednak nie udało. Tom pierwszy miał czytelników zapoznać z klimatem epoki, głównymi bohaterami i postaciami pobocznymi, z pomysłem autora na kształt opowieści, którą zamierzał snuć. Tom drugi – rzucić ich na bardziej rozległy plan, uczynić jedynie trybikami wielkiej machiny, które w trakcie jej morderczej pracy starają się dotrzymać sobie wiary i mimo wszystko zrealizować prywatne cele, jak chociażby odesłanie Samsona Miodka tam, skąd przybył (wezwany „imieniem przemożnego i straszliwego Semaphora” i arabskim odpowiednikiem „cipy”). Czymże powinien być zatem tom trzeci? Cóż, jako czytelnik oczekiwałem, że autor da mi w miarę ciekawą odpowiedź na to pytanie, że wykonana przezeń synteza podejść pierwszego i drugiego pozwoli mu stworzyć ciekawą formułę zakończenia tak opowieści o wydarzeniach w wielkim świecie, jak i przygód bohaterów, którzy pełnili rolę lupy, przybliżającej złożoną rzeczywistość (zwykle dostając przy okazji sporo razów). Miałem tę nadzieję, pomny genialnej kompozycji „Pani Jeziora” zamykającej „Sagę o wiedźminie”, w której dalsze losy bohaterów zostały sensu stricto wyśnione. Po lekturze wprowadzającej do gry kolejne postacie ze świata ludzi i spoza niego oraz mnożącej wpadki Reynevana (chyba trochę zbyt mocno odpornego na życiowe doświadczenie) mam wrażenie, że ów złoty środek mimo wszystko wymknął się autorowi. Ze wspaniałej, wytaczanej poprzednimi dwoma tomami armaty wydobyło się puknięcie kapiszona. Wielka szkoda. I pomyśleć o Zawiszy Czarnym, co to potrafił w kulbace z siłą bombardy średniego wagomiaru… W trakcie lektury ciekawi szczególnie obraz duchowieństwa i Świętej Inkwizycji. Szczerze powiedziawszy, trudno mi jednoznacznie ocenić, na ile odbiega on od stereotypów. Wprawdzie roi się tam od „klech”, „sprzedajnego kleru” i tym podobnych epitetów mających oddać ducha kontestującego Rzymski Kościół ruchu, jednakże pisarz zadbał o to, by nie zabrakło postaci pozytywnych lub przynajmniej niejednoznacznych. Dlatego cykl husycki broni się przed posądzeniem o łatwiznę w prezentowaniu historycznego tła i banalne eksploatowanie „czarnych legend”. Niemniej jednak ukazane na kartach cyklu kanalie ze sfer duchowieństwa budzą odrazę. Pełno tu fanatyków usprawiedliwiających swoje niegodziwości dobrem Kościoła i propagandystów nawołujących do wypalenia ogniem kacerskiego trądu, co i rusz habit czy wręcz biskupi paliusz nosi skończony cynik i ostatni łachudra. Na porządku dziennym są tacy, co nie wahają się posunąć do gwałtu na kobiecie, hazardu czy donoszenia, zdrady tajemnicy spowiedzi nie wyłączając. Wizja inkwizycji jest dużo bardziej wyważona, niż nakazywałby znany szeroko stereotyp, który tu i ówdzie próbuje się zwalczać (przykładem może być choćby tekst Rafała A. Ziemkiewicza „Stosy kłamstw o Inkwizycji”). Nie brak tu tortur, fałszywych oskarżeń i stosów, na których niewinni ludzie płoną ku uciesze gawiedzi tudzież ad maiorem Dei gloriam. Niemniej jednak należy autorowi oddać sprawiedliwość – zadbał o wyjątki, jak choćby inkwizytor Grzegorz Hejncze. Jego postać daleka jest od wyświechtanej sztancy, spod której wyszedł choćby groteskowy Bernard Gui z „Imienia róży” Umberto Eco. Pozbawiony wprawdzie głębszych skrupułów, nie szafuje wszelako najwyższymi karami, jest powściągliwy, inteligentny, świadom wagi swego urzędu i łatwości, z jaką można go źle wykorzystać. Jego wstrzemięźliwość w angażowaniu Świętego Oficjum do walki politycznej budzi furię biskupa wrocławskiego i zwolenników jego linii postępowania z kacerzami, tymi prawdziwymi i tymi urojonymi. To niewątpliwie dwie najciekawsze postacie drugoplanowe w całym cyklu, darzące się wzajemnie serdeczną pogardą, co zresztą kapitalnie widać w ich słownych starciach. Dzięki Hejnczemu wizja Inkwizycji nie jest prymitywna i sztubacka, miast tego zyskuje kształt instytucji działającej w trudnych, burzliwych czasach. Jednakże pełno jest wokół tych, co pałają gorącą chęcią palenia oskarżanych o herezję husytów tudzież wszystkich, którzy choćby sprawiają wrażenie bycia takowymi. Przejawia ją pospólstwo, żołnierze, rozmaici awanturnicy radzi dorobić ideologię do własnych zbrodni, wreszcie panowie feudalni i dostojnicy Kościoła, dla których terror z inkwizycyjnym szyldem to nie narzędzie oczyszczenia wiary z herezji, lecz instrument do działań politycznych. Na tym polu przoduje biskup wrocławski, wyjątkowo ohydny degenerat, sarkający na podległość wobec Gniezna i polskiego metropolity, gotów na złość Hejnczemu palić ludzi, których Święte Oficjum uwolniło z zarzutów po odpowiednio wnikliwym śledztwie. W opublikowanym rok temu przez SuperNową wywiadzie-rzece z Andrzejem Sapkowskim, przeprowadzonym przez Stanisława Beresia i zatytułowanym „Historia i fantastyka”, znajdziemy taki oto passus: "Mnie samego zresztą okropnie zdenerwował kiedyś pewien autor fantasy, który głupio i całkiem bezsensownie zdeflorował swoją bohaterkę. Bohaterkę przedstawioną najpierw tak, że czytelnik ma sto procent pewności, że ona z tym hymenem będzie, niczym Helena Kurcewiczówna, nosić się aż do ostatniej sceny książki, w której odda się głównemu bohaterowi w czasie nocy poślubnej. A autor ów nagle, ni w pięć, ni w dziewięć, bez żadnego, wyglądało, fabularnie uzasadnionego powodu każe tej bohaterce dać – excusez moi le mot – dupy, i to byle komu. Jak ja się zdenerwowałem! Jak tak można – krzyknąłem. Ale potem pomyślałem: coś w tym jest! Jak się uda, to też tak kogoś zdenerwuję”. Ta dość kusząca wizja, droga chyba każdemu pisarzowi, który nie lekceważy sobie starego dobrego suspensu, łatwo może być wykorzystana jako parawan dla nieudolności czy też nietrafionych pomysłów na – jak to się mądrze określa – pozamykanie wątków fabularnych. Inna sprawa, że tak jak każdy kibic ma swoją złotą koncepcję na skład narodowej reprezentacji, którą rad by się podzielić się z selekcjonerem, tak każdy czytelnik ma pogląd, jakie zakończenie niecierpliwie wyczekiwanej książki byłoby dlań właściwe i satysfakcjonujące. Nie da się ukryć, że ostatni tom cyklu jest wart tyle, ile jego zakończenie – wszak niewiele rzeczy potrafi tak rozczarować jak nietrafiony finał. Andrzeja Sapkowskiego czasem (zwłaszcza po cyklu husyckim) porównuje się do cenionego przezeń Henryka Sienkiewicza i po niego chciałbym sięgnąć, kończąc niniejszy tekst. Naszemu wielkiemu pisarzowi epoki pozytywizmu, krzepicielowi serc i piewcy Rzeczypospolitej szlacheckiej, kompletnie się nie udało zamknięcie „Ogniem i mieczem” (w moim prywatnym rankingu lokuję tę wpadkę bardzo wysoko). Fatalnie zamknął wątek związku Jana Skrzetuskiego i Heleny Kurcewiczówny, ich ponowne zejście się po zaznaniu ogromu trudności, długiej rozłące i pokonaniu wszystkich przeciwności traktując równie niedbale, jak wspomniany w cytacie pisarz fantasy obszedł się z „kwiatem dziewiczym” utraconym jednym machnięciem, na odwal się. Nie pozwolić całej zbierającej się w czytelniku parze ujść z odpowiednio głośnym gwizdem, gdy wreszcie zatrzaśnie się okładka, to dla pisarza największa porażka i doprawdy trudno brać na poważnie opowiastki, że w ten sposób chciał kogoś zdenerwować. Ale jeśli faktycznie, to się tym razem Sapkowskiemu udało. Wziąwszy pod rozwagę wszystko, co napisałem powyżej, moją własną ocenę sytuuję gdzieś pośrodku skali, choć pewnie dlatego, że podsumowuję cały cykl, a nie tylko jego ostatni tom. Nie jest „Lux perpetua” tak zła, jak sugerowałyby negatywne głosy czytelników, ani – niestety – tak rewelacyjna, jak twierdzi wspomniany przeze mnie recenzent „Newsweeka” (opinia, że to najlepsza część husyckiej trylogii, jest według mnie nie do obronienia). A już tak zupełnie na marginesie warto zauważyć, że książka ta ma dwa potężne mankamenty: po pierwsze, zakończyła bezpowrotnie kawał znakomitej i urokliwej przygodowej opowieści, a po drugie, praca nad nią wymęczyła pisarza tak mocno, że publicznie zapowiedział przerwę w pracy twórczej do odwołania. Z jednej strony to niby dobrze, bo w końcu kiedyś trzeba dać sobie czas na zregenerowanie potencjału i odzyskanie ostrego pióra, którym Andrzej Sapkowski tak brawurowo wyrąbał sobie drogę na szczyty literackiej sławy. Niemniej jednak przeżycie kilku następnych lat bez jego twórczości to dla wielu czytelników fantastyki naprawdę nie przelewki, wszak każdy z nich rad by systematycznie czytać doskonałą rodzimą fantastyczną prozę, a nie ma jej znowu tak wiele. A tak, to co? „Nuda. Każdy dzień taki sam. W kółko. Matutinum, laudesy, pryma, tercja, potem na Barnabę, seksta, nona, potem na Barnabę, nieszpory, collationes, kompleta, na Barnabę…”
Tytuł: Lux perpetua Autor: Andrzej Sapkowski Cykl: Trylogia husycka ISBN-10: 83-7054-189-5 Format: 594s. 125×195mm Cena: 43,50 Data wydania: 15 listopada 2006 Ekstrakt: 70% |