 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zbliżył się do pacjenta, kątem oka zauważając rumieniec, który wykwitł na policzkach Magdy. Zawsze zapominał, że młoda dziewczyna aż nazbyt często brała wszystko do siebie, obiecał więc sobie w duchu, by później, kiedy będzie chwila na złapanie oddechu, porozmawiać z nią o tym na spokojnie; lubił ją, jej pogodny styl bycia pomógł już wielu pacjentom, którzy otwierali się szybciej przy niej niż przy zawodowych pielęgniarkach i doktor Buczyński chciał, by dziewczyna czuło się tu dobrze. Ale to musiało jeszcze trochę poczekać. Sprawdził reakcję źrenic lekarską miniaturową latarką, potem kilkukrotnie poruszył palcami tuż przed twarzą Karola, by przekonać się, czy uda mu się w ten sposób zwrócić jego uwagę. Pacjent jednak bez mrugnięcia okiem wciąż wpatrywał się w biel ściany, tuż za plecami Magdy. – To naprawdę zadziałało – rzekła z uniesieniem siostra Edyta; była w piątym miesiącu ciąży, za kilka dni miała odejść na zwolnienie lekarskie i widząc jej ożywioną reakcję, Szymon pożałował, że nie wysłał ją na nie już wcześniej. – Pański eksperyment się powiódł. On się budzi. Szymon zerknął przelotnie na trzymaną przez Magdę książkę. Niecały tydzień zajęło dziewczynie przeczytanie jej Karolowi i przez ten czas nie odnotowano żadnej znaczącej zmiany jego stanu; aż do teraz. Powoli zaczynał już nawet wątpić w sens tego przedsięwzięcia, obawiając się, że to siostra Edyta miała rację mówiąc, iż może to przynieść więcej złego niż dobrego. Załamanie nerwowe Karola Wrońskiego nastąpiło bowiem krótko po tym, jak ukazała się ostatnia z serii krytycznych, nie zostawiających suchej nitki na autorze recenzji jego książki; ta była najcięższa i najbardziej nieprzebierająca w słowach. Podsuwanie zatem jego podświadomości tych bolesnych wspomnień mogło sprawić, że Karol zamiast powracać do świata żywych, pogrąży się w ciemnościach swego umysłu jeszcze bardziej. Teraz jednak Szymon wiedział już, że pomysł okazał się dobry. Oczywiście było o wiele za wcześnie na wyciąganie tak daleko idących wniosków, ale nawet on musiał przyznać, że z pacjentem istotnie działo się coś poważnego. – Pańskie zalecenia, doktorze? – spytała siostra Edyta; szybkim ruchem zbyła inną pielęgniarkę, która zaciekawiona zajrzała do środka. Doktor Buczyński otwierał już usta, by powiedzieć jej, że w tej sytuacji jedyne co mogą zrobić, to starać się mówić do niego przez cały czas, możliwie spokojnie i ciepło, żeby pomóc mu wrócić, ale nie zdążył się odezwać. Karol Wroński drgnął, jakby przez jego ciało przepłynął silny ładunek elektryczny, a potem wciągnął głęboko powietrze i wydał z siebie zduszony, ciężki jęk, który najprawdopodobniej miał ułożyć się w jakieś słowa, ale ściśnięte, suche gardło pacjenta skutecznie to uniemożliwiło. W kakofonii rozszalałych pisków kardiografu, kreślącego coraz gwałtowniejsze linie tętna, głowa Karola zatańczyła na poduszce, szarpiąc się z lewa na prawo, jakby chcąc pozbyć się jakichś niewidzialnych, krępujących ją pęt, a dłonie zacisnęły się na prześcieradle, niemal rozdzierając je. Siostra Edyta doskoczyła do łóżka i sięgała już ku choremu, by przytrzymać go na miejscu, ale doktor Buczyński powstrzymał ją. W następnej chwili powieki pisarza zatrzepotały. Karol Wroński popatrzył na nich zdezorientowanym i zagubionym, ale jak najbardziej świadomym i przytomnym spojrzeniem. – Gdzie… – zaczął i urwał, kiedy słowa z trudem przeciskały mu się przez spierzchnięte usta. – Panie Wroński, wszystko jest w porządku – odezwał się doktor Buczyński. – Znajduje się pan w szpitalu, pod naszą opieką. Nic panu nie grozi. Był pan nieprzytomny przez bardzo długi okres. Pańska pamięć może zawierać luki, ale gwarantuję, że wszystko pan sobie przypomni. Teraz najważniejsze jest to, aby zachował pan spokój. Karol powiódł dookoła rozkojarzonym wzrokiem, w którym zdumienie mieszało się ze strachem i Szymon nie był wcale pewien, czy pisarz usłyszał, co właśnie do niego powiedział. Wroński spojrzał na pielęgniarkę, na łóżka po przeciwnej stronie pokoju i na leżących na nich pacjentów, w końcu zerknął za okno, a na jego twarzy wyraźnie odbijała się rozpaczliwa chęć zrozumienia tego wszystkiego, co go otaczało i co się z nim działo. Kiedy spojrzał na doktora Szymona, w jego oczach pojawiło się coś jeszcze; przypatrywał mu się dłużej i z większym bólem niż całej reszcie, zupełnie jakby w jakiś sposób rozpoznał go i powiązał z pewnymi faktami swego dawnego życia. A potem popatrzył na Magdę i na jego ustach wykwitło coś na kształt bladego uśmiechu. Uśmiechu, który zgasł natychmiast, kiedy Karol spojrzał nieco niżej, na okładkę książki, którą dziewczyna wciąż kurczowo ściskała w swoich drobnych dłoniach. Jego oczy rozszerzyły się w niebotycznym, panicznym wręcz przerażeniu. – Oni po mnie przyjdą! – krzyknął, próbując się podnieść, ale osłabione po zbyt długim leżeniu mięśnie nie były w stanie udźwignąć ciężaru jego ciała. – Oni mnie tu znajdą! Muszę… muszę się stąd wydostać! Kardiograf posłusznie zareagował na gwałtowne zwiększenie pracy serca serią szybkich dźwięków, obrazujące ciśnienie krwi liczby na ekranie urządzenia zaczęły narastać. Karol szarpnął się, próbując wyzwolić spod oplatających go elektrod, ale nie zdołał zerwać nawet jednej; serie drobnych elektrowstrząsów, którymi poddawany był regularnie co miesiąc były zbyt słabe, by utrzymać go sprawnym fizycznie i służyły jedynie uniknięciu ryzyka zaniku mięśni. Doktor Buczyński wraz z Magdą nie mieli większych problemów z przytrzymaniem go na miejscu. – Siostro Edyto! – zawołał Szymon, ale doświadczona pielęgniarka już napełniała strzykawkę środkiem uspokajającym, wydobytym ze stojącej przy drzwiach gablotki. – Nic nie rozumiecie! – krzyczał Karol; im silniej walczył, tym bardziej rozumiał, że sam nie jest w stanie nic zdziałać i świadomość bycia zdanym tylko na ich łaskę zdawała się napełniać go tym większym strachem. – Przyjdą tu po mnie tak, jak przyszli wtedy do mojego domu! Przeze mnie! Proszę, musicie mnie przed nimi ukryć! – Panie Wroński, nic tutaj panu nie grozi… – zaczął Szymon, ale Karol zupełnie go nie dostrzegał; nie mógł oderwać wzroku od okładki swojej książki, która porzucona w pośpiechu przez Magdę leżała nieopodal okna. – Oni są dla nas zagrożeniem! Dla mnie i dla wszystkich, których kocham! Chcą zemsty za to, co im zrobiłem! To potwory! Potwory, które sam spłodziłem! Targane drgawkami ciało Karola wygięło się w łuk, a oczy uciekły w tył głowy tak, że widać było tylko pokryte czerwonymi żyłkami białka. Pielęgniarka pospiesznie oczyściła skrawek odsłoniętego ramienia zwilżoną alkoholem watą i wbiła głęboko smukłą igłę. Spomiędzy warg Karola wydostał się przeciągły syk, jaki mogłoby wydać powietrze ulatujące z przebitego balonu. Opadł z powrotem na łóżko, a jego oczy powróciły na swe miejsce, nieco zamglone i nieobecne, ale wciąż świadome. I wciąż pełne skrajnego przerażenia. – Oni zamknęli drzwi! – wyszeptał pobladłymi nagle ustami. – Zamknęli je przede mną, abym nie mógł tam wrócić! Nie potrafię… nie potrafię ich otworzyć… coś je blokuje… coś… Zastrzyk działał bardzo szybko. Z sekundy na sekundę Karol wyciszał się coraz bardziej, jakby wszystkie jego lęki ulatywały gdzieś w niebyt. Przymknął oczy, opierając ciężko głowę na ramieniu i chociaż wciąż jeszcze pomrukiwał coś niewyraźnym głosem, wydawało się, że najgorsze już minęło. Doktor Buczyński odetchnął w duchu; nigdy dotąd nie spotkał się z tak gwałtowną reakcją po przebudzeniu się ze śpiączki i przez chwilę bał się nawet, że szok ten może wywołać nieodwracalny uraz psychiczny. Świadomość Karola zatrzymała się cztery lata temu i teraz wszystkie wspomnienia z tamtego okresu odżyły w nim na nowo, ponieważ dla niego wciąż jeszcze były teraźniejszością. Cokolwiek stało się tamtego dnia, kiedy jego umysł po prostu stanął w miejscu, najwyraźniej nadal tkwiło w nim jak bolesny cierń, którego nie można wyciągnąć. Niespodziewanie Karol odwrócił głowę i popatrzył na doktora Buczyńskiego szeroko rozwartymi oczyma. – Szymon, musisz to zrozumieć – rzekł, wprawiając w zdumienie wszystkich zgromadzonych. – Oni nadchodzą. Zbliżają się i nic ich nie powstrzyma. Przyjdą tu. Są już bardzo blisko. Uniósł ciężko drżącą z wysiłku rękę i wskazał na książkę, z okładki której zerkała na nich policjantka z białym pasemkiem włosów nad prawym uchem. Za jej plecami kłębił się złowrogo czyjś cień, świecąc w ciemności żółtymi, skośnymi oczyma. Wydawało się, że Karol chce dodać coś jeszcze, coś ważnego i jednocześnie tak straszliwego, że nie był w stanie zmusić się do wypowiedzenia tych słów. – Ona… ona to zrobi – zdołał tylko wydusić. – Ona nienawidzi mnie najbardziej… Ostatnie słowa zamarły w jego ustach, przechodząc w niezrozumiały szept, po czym Karol osunął się z powrotem na łóżko i zapadł w niespokojną drzemkę.
Czekała na niego w przestronnej, przytulnie urządzonej poczekalni dla odwiedzających, usytuowanej przy wejściu na oddział i siedząc skulona na brzegu krzesła, skubała nerwowo rogi papierowej chusteczki. Na stoliku przed nią stał kubek wystygłej kawy, z którego nie upiła nawet kropelki. Kiedy wszedł do środka, podniosła na niego swe migdałowe, podkrążone ze zmęczenia oczy, w których malowała się nadzieja, przemieszana z błaganiem, by potwierdził, że to wszystko dzieje się naprawdę. Uderzyła go prostota jej ubioru; chociaż bywała tu średnio raz na tydzień i trzymając Karola za rękę łamiącym się głosem opowiadała wszystko, co zdarzyło się od jej ostatniej wizyty, z jakiegoś niejasnego powodu dopiero teraz zwrócił na to uwagę. Miała na sobie prostą, wyblakłą bluzkę bez żadnych ozdób i znoszone, załatane w dwóch czy trzech miejscach dżinsy, a jej mała torebka z imitacji skóry, nieco niedbale rzucona na sąsiednie krzesło z pewnością pamiętała jeszcze lepsze czasy. Jej blada twarz, bardziej niż cokolwiek innego nosząca ślady minionych czterech lat, pozbawiona była chociażby cienia makijażu. – Pani Wrońska – odezwał się doktor Buczyński, uśmiechając się do niej ciepło. – Może się pani zobaczyć z mężem. Czeka już na panią. Oliwia przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, a potem jej broda zatrzęsła się, a z oczu popłynęły łzy.
W drodze do pokoju Karola nie rozmawiali zbyt wiele. Oliwia szła wolnym, drobnym krokiem, jakby obawiając się, że na końcu tej drogi oczekuje na nią coś, z czym nie zdoła sobie poradzić, przez co stara się wykorzystać każdą cenną sekundę, by poukładać w sobie to wszystko. Patrzyła prosto przed siebie, mnąc w dłoni tanią torebkę, a na jej twarzy wyraźnie odbijało się wewnętrzne rozdarcie pomiędzy chęcią jak najszybszego zobaczenia się z mężem, a odwleczeniem tej chwili tak długo, jak to tylko możliwe. Wydawała się wręcz przerażona tym, co może się stać, kiedy w końcu, po czterech latach, spojrzą na siebie nawzajem i zamienią pierwsze od tak długiego czasu słowa; zupełnie jakby bała się, że przez ten czas oboje stali się zupełnie innymi, obcymi sobie ludźmi i kontakt między nimi, miłość i zaufanie, należały już tylko do odległej, niedostępnej im przeszłości. O ile doktor Buczyński mógł z całą pewnością powiedzieć, że Karol Wroński obudził się takim samym człowiekiem, jakim był kiedyś, o tyle w przypadku Oliwii sytuacja ta stawała się nieco bardziej złożona i może właśnie to było źródłem jej niepokoju. Poznał ją w dniu, kiedy do szpitala przywieziono jej męża; było to na dwa miesiące przed ostatecznym załamaniem nerwowym wystawionego na ciężką próbę pisarza, po którym to zapadł w śpiączkę. Debiutancka, pisana przez niemal trzy lata i okupiona masą wyrzeczeń książka okazała się największym niewypałem w historii polskiej literatury. Nie znalazła się ani jedna jej pochlebna recenzja, która mogłaby chociaż trochę złagodzić cios i tym samym odwrócić to, co stało się potem. Krytykowano wszystko, od stylu, poprzez infantylną fabułę, nieumiejętnie dobrany do treści tytuł, do przesadnie ckliwego, pompatycznego zakończenia. Suchej nitki nie zostawiono na dialogach. To, że w ogóle udało się Wrońskim wydać tego potworka już samo w sobie zakrawało na cud, a przynajmniej takie było zdanie Szymona. W rzeczywistości – o czym dowiedział się później od Oliwii, podczas jednej z ich częstych rozmów – przez niemalże rok z okładem Karol chodził z maszynopisem pod pachą od wydawcy do wydawcy i za każdym razem napotykał na tę samą, niemożliwą do przeskoczenia ścianę; wystarczało zazwyczaj dwadzieścia, może trzydzieści stron, by maszynopis lądował w koszu, gdzie pamięć o nim ginęła pośród setek innych, a Karol otrzymywał wyprane z wszelkich emocji odmowne pismo. Jeden czy dwóch redaktorów, najwyraźniej nieco bardziej sfrustrowanych życiem, zadzwoniło nawet do ich domu, by osobiście wyśmiać mu się w twarz. – Czy to naprawdę jest takie złe? – spytał ją kiedyś Karol, po dłuższym, milczącym wpatrywaniu się w jedno z takich wymuszenie uprzejmych, negatywnych zawiadomień. – Powiedziałabyś mi, gdyby tak było, prawda? – Oczywiście – odparła szybko, bez mrugnięcia okiem, w sposób, który opanowała do perfekcji w przeciągu minionych trzech lat. – Jesteś świetnym pisarzem. Kiedyś ci wszyscy idioci będą cię przepraszać na kolanach, błagając byś pozwolił im wydać swoje powieści. Po prostu nie możesz się tak łatwo poddać. I nie poddał się, bezgranicznie ufając osobie, którą uważał za swego przyjaciela i oparcie we wszystkich trudnych chwilach. Zrezygnował z kolejnych, nieprzynoszących rezultatów prób przebicia się w którymś z wydawnictw. Wierząc, że tak będzie najlepiej (więcej: że tak powinien postąpić od samego początku), pod zastaw domu zaciągnął niebagatelną pożyczkę i wydał książkę na własną rękę, pogrążając ich rodzinę w gigantycznych długach, z których nie zdołali już wybrnąć. Nawet kiedy leżał w szpitalu, nie mogąc panować nad swymi wybuchami na przemian to gniewu, to płaczu, wciąż jeszcze tliła się w nim nadzieja, że lada dzień książka zacznie przynosić zyski. Zachowanie Karola zaczęło zmieniać się w jakiś tydzień po tym, jak pierwsze egzemplarze „Głębokiego grobu” pojawiły się w księgarniach, a wraz z nimi światło dziennie ujrzały owe druzgocące recenzje. Sypiał coraz mniej i coraz niespokojniej, często budząc się zlany potem i przekonany, że w pokoju jest z nimi ktoś jeszcze, kto szepcze mu do ucha przerażające rzeczy, czekając tylko na właściwy moment, by zacisnąć mu swe szponiaste dłonie na gardle. Upierał się, ze słyszy wyraźnie czyjeś głosy, płynące do niego z zaciemnionych kątów i ścian. Wydawało mu się, że po domu przemykają ciemne, nieuchwytne postacie, przyglądając mu się badawczo w poszukiwaniu słabych punktów i kryjąc się na pograniczu jego wzroku. Kilka razy Oliwię obudziły jego pełne przerażenia krzyki, a kiedy wyszła z sypialni zobaczyć, co się stało, znajdywała go w którymś z innych pokoi, jak wyjąc niczym opętany, zrywał tapetę ze ścian i usiłował gołymi dłońmi przebić się przez cegły. Którejś nocy jego krzyki dolatywały z kuchni; siedział wciśnięty w kąt za lodówką, zaciskając kurczowo dłonie na rękojeści zakrwawionego noża i powtarzał jak w jakimś transie: „Widziałem ją i zraniłem”. Jego obojczyk rozcięty był ukośnie na całej długości. Chirurg, który zakładał szwy, stwierdził, że cięcie to wyglądało tak, jakby zadał je sobie sam. – Oczywiście pani nigdy nie słyszała żadnych głosów? – zapytał ją kiedyś doktor Buczyński. – Ani nie widziała przemykających po domu postaci? Pokręciła głową. – Nie, nigdy – odparła, ale sposób, w jaki to powiedziała wydał się Szymonowi nieco podejrzany. Zupełnie jakby na moment się… zawahała. Z dnia na dzień, z recenzji na recenzję, sytuacja pogarszała się w zastraszającym tempie. Karol powoli przestawał panować nad swoimi reakcjami, często wykrzykując coś niezrozumiałego o rzekomej, prześladującej go kobiecie, która nawiedzała go każdego dnia. Oliwii cudem udało się wytrącić mu z ręki nóż, kiedy któregoś ranka zupełnie bezwolnie przystawił go sobie do gardła. Raz czy dwa zamachnął się na nią zaciśniętą pięścią, jakby jej nie poznawał i zamiast niej widział kogoś, czy też może coś, co przerażało go niemal śmiertelnie. Nie sypiał już prawie wcale. W obliczu tego wszystkiego, co się z nim wówczas działo, Oliwia uznała, że najlepiej będzie nie mówić mu, że jest w szóstym tygodniu ciąży. Bała się, jak wiadomość ta może wpłynąć na jej męża i zdaniem doktora Buczyńskiego obawa ta była w pełni uzasadniona. Kiedy stało się jasne, że Karol potrzebuje natychmiastowej pomocy psychiatrycznej, Oliwia podjęła wysiłek umieszczenia go w szpitalu doktora Buczyńskiego, co tylko z pozoru wydawało się prostym rozwiązaniem. Karol bowiem od dziecka nienawidził szpitali i wszystkiego, co się z nimi wiązało, uważając je za ostatni przystanek przed śmiercią. Odraza ta zrodziła się w nim wraz ze śmiercią jego najmłodszej siostry, Marty. Jako jedyny mężczyzna z czworga rodzeństwa (kiedyś przyznał się Oliwii, że chciałby mieć chociaż jednego brata) czuł się odpowiedzialny za trójkę dziewczynek, nawet za tę starszą od niego, Weronikę, i kiedy Marta trafiła na oddział intensywnej terapii po tym, jak pijany niemal do nieprzytomności kierowca wręcz staranował ją na jej rowerku, spędzał przy niej całe noce i całe dnie, starając się przekonać, że wszystko będzie dobrze i jakoś się im ułoży, a kiedy wszystkie te okropne blizny zejdą, będzie piękna jak nigdy dotąd. Kiedy zmarła wskutek „niedopatrzenia” pielęgniarki – wysokiej, chudej starszej kobiety, która jak się to później okazało nie miała praw wykonywania zawodu i sfałszowała dyplom ukończenia szkoły pielęgniarskiej, a opiekując się dziewczynką rażąco pogwałciła niemal wszystkie wymogi sterylności i higieny, często też podając jej nie zatwierdzone przez lekarzy specyfiki – w umyśle Karola wykształcił się pogląd, że pobyt w szpitalu jest dla człowieka równoznaczny ze śmiercią. Taki obraz pozostał już w jego umyśle na zawsze i nawet jako dorosły człowiek nigdy nie dał się przekonać na jakąkolwiek pomoc ze strony medycyny konwencjonalnej. Jednakże kiedy marzenia, nadzieje i pasja Karola Wrońskiego kawałek po kawałku obracały się w ruinę wraz z kolejnymi, mieszającymi „Głęboki grób” z błotem recenzjami, on sam zatracał się w sobie coraz bardziej. Niejednokrotnie sprawiał wrażenie, jakby wszystko powoli przestawało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie; wszystko, za wyjątkiem wyimaginowanych głosów i tajemniczych, widywanych tylko przez niego postaci. Kiedy w końcu Oliwia zdołała ostatecznie umieścić go w szpitalu, z początku nie był nawet tego świadomy. Wydawało się, że teraz, odizolowany od literackiego światka, który znalazł sobie w nim obiekt kpin, zdoła uporządkować się na tyle, by móc rozpocząć nowe życie. Pierwsze trzy tygodnie dawały pewną nadzieję, że wszystko zmierza już ku lepszemu, jednakże któregoś wieczoru ktoś przypadkiem pozostawił w czytelni egzemplarz czasopisma fantastycznego, którego częścią były także recenzje filmów i książek. Recenzja „Głębokiego grobu” zajmowała ponad dwie strony; dwie strony z okładem, z których bił wręcz wysiłek szaleńczego wyścigu, by popisać się swoją umiejętnością wymyślania dosadnych, miażdżących określeń, na które dotąd nikt jeszcze nie wpadł. „ZA JAKIE GRZECHY?” głosił tytuł dużą, krzykliwą czcionką. A dalej: „307 STRON BEZLITOSNEGO BEŁKOTU I GRAFOMAŃSKIEJ TANDETY”. Zupełnie, jakby każdy samozwańczy recenzent literacki w tym kraju postawił sobie za punkt honoru zrównanie z ziemią Karola Wrońskiego, a zajmowane przez niego stanowisko dawało mu pełne prawo, by w możliwie najokrutniejszy sposób wyrwać marzenia debiutującemu, oddanemu swej pasji pisarzowi. Karola odnaleziono dopiero nad ranem. W jakiś sposób zdołał wydostać się z oddziału i tkwił wciśnięty w kąt w podziemiach szpitala, ukryty za przewróconymi szafkami i kartonami, zupełnie jakby starał się przed czymś zabarykadować. W ręku ściskał wyrwaną stronę tytułową z recenzją jego książki. Pogrążony był w śpiączce. Stres, zmęczenie, szok i życie w ciągłym napięciu sprawiły, że Oliwia poroniła. Płód zdążył wykształcić się na tyle, by zdołano stwierdzić, że były to bliźniaczki – dwie dziewczynki, których zawsze tak bardzo pragnął Karol. I chyba właśnie to, ten ból matki po utracie nienarodzonych dzieci wciąż jeszcze widoczny był w jej spojrzeniu, jakby nadal, nawet po upływie czterech lat, żył w niej z taką samą siłą, trawiąc duszę płomieniami rozpaczy i wściekłej bezsilności, nie pozwalając tym samym, by Oliwia stała się na powrót kobietą, którą była wcześniej. Kobietą, którą niegdyś znał Karol. – Mogę zostać na chwilę sama? – odezwała się cichym głosem, kiedy zatrzymali się obok drzwi pokoju Karola; leżał teraz w osobnym, pojedynczym pomieszczeniu, z widokiem na malowniczy park na tyłach szpitala. – Proszę. Wzrok miała spuszczony, wbity w zaciśnięte na torebce dłonie; dłonie zniszczone ciężką pracą, której musiała się podjąć, by chociaż częściowo wybrnąć z długów, jakie pozostały po wydaniu książki. – Naturalnie – odparł doktor Buczyński. – Przez najbliższe dwie godziny nikt nie będzie państwa niepokoił. Potem musimy zrobić pewne badania, ale to nie potrwa długo. Proszę się nie spieszyć. – Dziękuję – kiwnęła głową, na chwilę krzyżując z nim spojrzenie. Szymon doszedł do wniosku, że nigdy w życiu nie widział kobiety bardziej przerażonej i jednocześnie zdeterminowanej, by podołać czemuś, co pozornie było nie do pokonania. Pozostawił ją przy drzwiach i oddalił się w głąb korytarza. Zanim jednak skręcił w najbliższe odgałęzienie, odwrócił się i popatrzył na nią raz jeszcze. Wciąż stała w tym samym miejscu, oparta czołem o metalowe, chłodne obicie drzwi i z zamkniętymi oczyma starała się zapanować nad drżeniem podbródka. Przez chwilę wydawało się, że nie zdoła tego zrobić i cofnie się bądź też upadnie, ale ona wciągnęła tylko powietrze głęboko do płuc i weszła do środka. – To moja wina – powiedziała mu kiedyś, kiedy dochodziła do siebie po poronieniu, czym go zdumiała. – To wszystko, co się z nim dzieje, dzieje się przeze mnie. Mogłam temu zapobiec… a nie zrobiłam nic. – Proszę wybaczyć, ale nie bardzo rozumiem – odrzekł. Przez chwilę milczała, jakby zastanawiając się, czy powinna to powiedzieć, czy też raczej zdusić w sobie, a potem zaczęła mówić. – On mi ufał, a ja go zawiodłam. Nie potrafiłam w porę ostrzec go, że ta książka nie jest najlepsza i nie powinien jej wydawać. Czytałam ją tyle razy i nigdy nie znalazłam w sobie dość siły, by powiedzieć mu prawdę, co o niej myślę. Zraniłabym go. A to było dla mnie gorsze niż cokolwiek innego. Widziałam jego poświęcenie, jego oddanie tej książce i nie mogłam… naprawdę nie mogłam powiedzieć mu prosto w oczy, że jest zła. Ale gdybym była z nim szczera, gdybym tylko w odpowiedniej chwili zawróciła go z tej drogi, nic z tych rzeczy nie miałoby miejsca. Bylibyśmy teraz szczęśliwą rodziną. Kochałam go na tyle, by nie chcieć go urazić, ale widocznie zbyt mało, by zdołać powiedzieć mu prawdę. Teraz wiem, że nie będąc z nim szczerą, zraniłam go najbardziej, jak tylko to było możliwe. Skrzywdziłam go. I dlatego to wszystko jest moją winą. Doktor Buczyński chwilę jeszcze stał w korytarzu, wpatrzony w drzwi, za którymi znikła Oliwia, mając żywo w pamięci jej słowa, które w jakiś sposób zapamiętał co do jednego. Czuł pokusę zbliżenia się do pokoju Karola i zajrzenia do środka przez małe okienko, wbudowane w nich na wysokości twarzy; zajrzenia zaledwie na moment, tylko po to, aby przekonać się, czy ich pierwsze kroki, stawiane nieśmiało i z dystansem na drodze odbudowy łączących ich więzi, są w stanie doprowadzić ich tam, gdzie oboje pragną dotrzeć. Czy zdołają udźwignąć ciężar pierwszych chwil razem po tak długiej rozłące, chwil istotniejszych i bardziej znaczących niż wszystkie te, które miały przyjść później. Rozmyślił się jednak i uznał, że najlepsze, co może teraz zrobić to pozostawić ich samym sobie. Odwrócił się i ruszył korytarzem z powrotem do swojego gabinetu, w którym zamierzał posiedzieć w ciszy i samotności przez jakiś czas, z dala od wszelkich spraw szpitala. Gdyby jednak postąpił inaczej i zerknął do pokoju Karola, ujrzałby Oliwię, siedzącą na skraju łóżka i wpatrującą się bez słowa w swojego męża. Ujrzałby, jak Karol powoli, niczym po długim śnie otwiera oczy i spogląda na nią, a potem uśmiecha się blado, ale jednocześnie bardzo ciepło. Gdyby doktor Buczyński spojrzał przez wbudowane w drzwi okienko, ujrzałby ich dłonie, powoli przesuwające się po pościeli w swoją stronę i splatające się w połowie drogi i przekonałby się, że w jednej chwili przebyli większą część owej drogi, niż mógłby przypuszczać.
W otulonym ciemnością głębokiej nocy szpitalu panowała cisza niemal namacalna, z rzadka tylko zakłócana krokami pielęgniarek z nocnego dyżuru, od czasu do czasu przemykającymi cicho po pogrążonych w zimnym półmroku korytarzach. Rzędy wbudowanych w podłogi, fluorescencyjnych lamp rzucały niebieską, migotliwą poświatę na otaczające ściany, napełniając kąty wschodniego skrzydła drżącymi, układającymi się w niepokojące kształty cieniami. Miarowe, stonowane oddechy śpiących pacjentów, czasem przerywane lekkimi, jakby nieśmiałymi pochrapywaniami tonęły w tym chłodnym blasku, stłumione do nieuchwytnego, nic nieznaczącego szmeru. W gęstej, sprawiającej wrażenie żywej ciszy zdawało się wisieć coś posępnego, co tylko czekało na odpowiedni moment, by ukazać swe oblicze. Powietrze naładowane było elektrycznością, kumulującą się coraz bardziej i bardziej, zupełnie jak w ostatnich chwilach przed mającą rozpętać się burzą w upalny, letni dzień. Na główny korytarz szpitala z rozgałęzienia prowadzącego do zejścia do podziemi wyszła wysoka, smukła postać i wolnym, kołyszącym krokiem ruszyła przed siebie, przemierzając zatopiony w ciszy oddział. Gdyby przypadkiem znalazłby się tu ktoś, kto spojrzałby w jej stronę, to i tak nie byłby w stanie powiedzieć, czy istotnie jest to człowiek, czy tylko złudzenie widziane kątem oka. Bowiem światło zdawało się niepodzielnie podlegać woli tajemniczej postaci i wokół niej zamierało w efemerycznym bezruchu, jakby obawiając się, że swym nieostrożnym dotykiem może wzbudzić jej gniew. Postać stąpała zupełnie bezszelestnie, chociaż na wyłożonej zielono-czarnymi płytkami podłodze korytarza obcasy jej butów powinny stukać rytmicznie w takt harmonicznego, niemal hipnotycznego kroku. Poruszała się z wystudiowaną do perfekcji precyzją, zgrabnie przemykając tuż poza polem widzenia przechadzających się po oddziale pielęgniarek, umiejętnie przyspieszając, to znów zwalniając kroku i tym samym pozostając niezauważoną przez nikogo. Obok dyżurki Piotra Sumicza przeszła w chwili, kiedy ten niezgrabnym, spowolnionym przez zmęczenie nocną zmianą ruchem strącił kubek z gorącą kawą na podłogę i schylał się akurat, by go podnieść. Minęła drzwi z magnetyczną blokadą zupełnie, jakby ich tam wcale nie było. Kroczyła przed siebie pewnie i zdecydowanie, nie zatrzymując się nawet na chwilę.
Kiedy Piotr Sumicz z ciężkim stęknięciem podniósł się, strząsając z przekleństwem na ustach mokrą od gorącej kawy dłoń, jeden z monitorów na pulpicie kontrolnym za jego plecami, przekazujący obraz z kamery skierowanej na wewnętrzny korytarz oddziału, tuż za magnetycznymi drzwiami, zaczął mrugać, tracąc ostrość i zniekształcając widok korytarza. Na kilka sekund pokrył się siatką śnieżących zakłóceń, pomiędzy pasemkami których przez chwilę dało się dostrzec czyjąś zamazaną, wydłużoną sylwetkę, przesuwającą się nienaturalnie płynnym ruchem pomiędzy oświetlonymi na niebiesko ścianami. Starszy strażnik nie poświęcił temu najmniejszej uwagi, zbyt pogrążony w wysiłkach doprowadzenia do porządku ciemnych plam po rozlanej kawie na blacie pulpitu, swoich spodniach i podłodze. Kiedy mroczna, przypominająca zdeformowany cień, sylwetka minęła kadr monitora i znalazła się w polu widzenia kolejnej kamery, drgające zakłócenia obrazu przeniosły się na sąsiedni ekran, jeszcze bardziej odkształcając wyświetlany na nim widok. Ten osobliwy, niespotykany pochód trwał przeskakując z monitora na monitor, aż w końcu zatrzymał się na jednym. Zatrzymał się na tym, który ukazywał wnętrze pokoju Karola Wrońskiego. Ten ekran wyłączył się zupełnie.
Z początku w ciszy, jaka panowała w pokoju, słychać było tylko przyspieszony, miarowy oddech śpiącego. Leżał odwrócony w stronę okna, za którym rozpościerała się płachta rozgwieżdżonej nocy, a na jego spokojnej dotąd twarzy nagle pojawił się nieokreślony grymas. Oczy poruszyły gwałtownie się pod powiekami i mężczyzna jęknął przez sen. Za jego plecami coś poruszyło się w miejscu, gdzie z mroku pokoju odcinał się nieco kształt wejściowych drzwi. Ciemność zgęstniała i zafalowała, zakłócając charakterystyczny prostokąt wpadającego przez szczeliny światła z korytarza i w następnej chwili przybrała postać ludzkiej sylwetki. Postać wysokiej kobiety w skórzanej, czarnej kurtce. Przez chwilę stała bez ruchu, jakby nasłuchując nerwowego, przerywanego pojękiwaniem oddechu śpiącego mężczyzny, a potem zbliżyła się do łóżka. Kiedy stanęła w owalu wpadającego przez okno światła księżyca, w jej czarnych włosach zalśniło białe pasemko. Pochyliła się nad śpiącym, jakby chciała wyszeptać mu do ucha coś kojącego, uspokajającego. Z mroków spowijających kąty pomieszczenia wynurzyły się postacie dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki, masywnie zbudowany, a jego ogoloną na łyso czaszkę zdobił wymyślny tatuaż, drugi zaś wydawał się być tworem jakiegoś szalonego koszmaru; taniego horroru, w którym okrutnie okaleczeni ludzie wciąż mogli istnieć pod postacią krwiożerczych, cierpiących wieczne męki stworzeń. Pogrążony we śnie Karol Wroński poruszył się niespokojnie, kiedy smukła dłoń kobiety przesunęła się po jego twarzy i zacisnęła na ustach. |