powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXIII)
styczeń-luty 2007

Więzień układu – część 13
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Poradzilibyśmy sobie, po co się pchał? – astronauta, zaabsorbowany rozmową, odsunął go delikatnie na bok. Arto skoczył na niego i złapał za kombinezon, niemal się na nim wieszając.
– Kim jest Janus? – wrzasnął, ściągając go w dół. Oczy wszystkich skupiły się na nim, zapadła cisza, lecz nie zważał na ich zainteresowanie. Chciał, musiał wiedzieć.
Astronauta nie mógł dłużej go ignorować – a jednak nie odepchnął go od siebie, nie odczepił. Mimo nagłego wybuchu wściekłości na ignorowanie go przez astronautę, na to, że traktował go jak dziecko, jak powietrze, Arto dostrzegł jak przez twarz dorosłego przemknął pośpiesznie skryty strach, silniejszy niż nieudolnie skrywane napięcie.
Astronauta spojrzał na Lerszena, potem całą uwagę przeniósł na Arto.
– Czy Janus jest z akademii? – Arto spytał błagalnie. – Czy to stąd te myśliwce?
– Udało nam się skontaktować z grupą starszych kadetów. Oni… zaoferowali nam pomoc. Nie od razu uwierzyliśmy, że w takim miejscu… Ale tak było. Janus pomógł rozpracować część zabezpieczeń. To młody, ale diabelnie zdolny człowiek.
– Ile… lat? – spytał przez zaciśnięte gardło, wciąż kurczowo trzymając się kombinezonu astronauty. Patrzył na niego, lecz miał wrażenie, że tylko jego głowa jest nieruchoma. Reszta pomieszczenia, nawet jego ręce, wirowały, zdawały się pulsować, oddalać i przybliżać.
– Osiemnaście, może dziewiętnaście… Miał zostać, pomagać w następnych misjach, stać się naszym robakiem w systemie Floty, ale…
Astronauta mówił coś jeszcze, ale Arto przestał słuchać. Puścił go. Zatoczył się do tyłu. Ktoś w porę go zatrzymał, nie pozwalając upaść.
– Arto, co ci jest? – jak przez mgłę doszedł go głos matki. – Kim jest…?
– Muszę z nim mówić – wydusił, odpychając się do przodu.
– To niemożliwe. Nie możemy…
– Muszę z nim mówić! – zawołał, wbijając wściekłe spojrzenie w astronautę. Był przeszkodą, stał mu na drodze. – Muszę się przekonać! Przyprowadziłem wam tylu ludzi a wy…
Odebrało mu głos. Zacisnął pięści. Czuł na plecach spojrzenie Lerszena. Możecie mieć tajemnice, pomyślał pod jego adresem, możecie mieć swoje sekrety, lecz ten jeden wydrę z was choćby gołymi rękoma! Tyle lat byłem pewien, niemal pozwoliłem sobie zapomnieć…
– Chcę się tylko przekonać!
– Dajcie dzieciakowi szansę – ktoś powiedział. – Gdyby nie on, nie byłoby nas tutaj.
– Pan nic nie rozumie…
– Co tu rozumieć? To tylko rozmowa!
– Janus może mieć rodzinę!
– Jeśli to on, to nie ma nikogo – jęknął Arto. – Obiecuję, jeśli się mylę…
Lerszen skinął lekko głową. Arto pozwolił astronaucie wyprowadzić się z pomieszczenia.
• • •
Szybka kolejka magnetyczna zawiozła ich w głąb statku. Nie zwracał uwagi na kierunek, nie zwracał uwagi na drogę. Do czego były potrzebne myśliwce, skoro ścigający ich okręt pozostawał w tyle? Dlaczego cała załoga była tak nerwowa? Astronauta na chwilę pożyczył Lerszenowi swój komunikator. To wystarczyło, by i on spochmurniał. Gdy opuścili magnetyczny pocisk jego kroki stały się szybsze, nerwowe, lecz nawet ta przemiana nie dotarła do jego świadomości. Janus… czy to ten Janus? I po co Dael, jeśli to był Dael – lecz jeśli nie on, to kto? – tak ryzykował?
Nie zauważył kiedy znaleźli się w niewielkim, zatłoczonym pomieszczeniu. Około dwudziestu ludzi – kobiet i mężczyzn – gorączkowo krzątało się przy aparaturze. Każdy coś mówił, jeśli nie do kogoś, to do komunikatorów. Napięcie wypełniało cały pokój; wyczuwał je w zapachu, w ruchach, w wypowiadanych słowach, w każdej wykonywanej przez dorosłych czynności. Uwaga wszystkich koncentrowała się na projekcji Układu, poprzekreślanej dziesiątkami różnobarwnych linii.
– Nie mogą storpedować, więc rzucają asteroidy pod dziób! – ktoś bezsilnie zaklął. – Bydlaki!
– Co oni chcą zrobić? – spytał ktoś sztucznie cicho, zaciskając dłoń wokół sterczącego w okolicy ust mikrofonu. Większość osób miała w uszach podobne aparaty, tylko operatorzy łączności mieli uszy skryte za nausznikami słuchawek.
– To tylko ćwiczeniowe atrapy, nie są nawet uzbrojone…
Głos zamilkł. Kilka par oczu odwróciło się w stronę Arto. Bezwiednie zrobił krok do tyłu. Ogarnęło go uczucie zbędności; czuł się jak dziecko rzucone w wir dorosłych spraw.
– To ten…? – pytanie nienaturalnie zawisło w powietrzu. Nikt nie odpowiedział. Ktoś wzruszył ramionami, ktoś zrobił dłonią dziwny znak na piersi. Astronauta położył rękę na jego ramieniu i spojrzał na jednego z ludzi. Ten pokazał ręką na jedną z konsol pod ścianą i palcem zakreślił w powietrzu koło. Astronauta posadził Arto przy konsoli.
– Nie możecie wyminąć? – usłyszał Lerszena. – Zaraza! Zróbcie coś! Chcę go z powrotem, chcę go tu, na tym pokładzie!
Arto wlepił w niego swoje spojrzenie. Kim był Lerszen, że tak rozmawiał z tymi ludźmi?
– Jeśli to on, nie wiem czy powinniśmy…
Odwrócił się w stronę głosu. Para astronautów obserwowała go z obawą, milknąc gdy na nich spojrzał. Wielu unikało spoglądania w jego stronę.
Ktoś rzucił komunikator w stronę Lerszena. Lerszen pochwycił go i pośpiesznie wetknął w ucho, wsłuchując się w strumień informacji. Umysł Arto odruchowo rejestrował rzucane pośpiesznie zdania, wyłowione w gwarze krzyżujących się w pomieszczeniu rozmów. Astronauta, który go tu sprowadził rozmawiał z jedną z astronautek. Spierali się o coś. Nie słyszał co mówili, lecz ożywiona gestykulacja i jakże częste, rzucane w jego stronę ukradkowe spojrzenia mówiły równie wyraźnie jak słowa kto jest obiektem ich dyskusji. Za chwilę dołączył do nich Lerszen. Mijały minuty, a on wciąż coś im tłumaczył. W Arto zaczęła narastać niecierpliwość. Kłócili się jakby mieli na to całą wieczność!
Para astronautów zamilkła. Lerszen rozłożył ramiona, przyłożył dłoń do ucha, przełączył częstotliwość komunikatora i szepnął coś do mikrofonu. Ktoś nałożył Arto na uszy aparat komunikacyjny, podobny do tych, jakich używali operatorzy. Wszystkie głosy umilkły; ich miejsce zajęły przeciągłe dźwięki o ciągle zmieniającym się tonie, przypominające próbę dostrojenia wzmacniacza. Przy jego ustach sterczał wystający z nausznika mikrofon.
Trzaski i piski ustąpiły miejsca szybkiej wymianie zdań. Głosy były wyraźne, czyste. Arto zaczął nasłuchiwać. Oczy miał otwarte, lecz nie dostrzegał już otoczenia. Cały jego wszechświat skurczył się do rozmiarów słuchawek.
– …to wzięło? Czekali na nas? – kobiecy głos, choć niespokojny, brzmiał władczo.
– Transport do stoczni – neutralny głos brzmiał niczym wzruszenie ramion. Na jego dźwięk Arto przeszył dreszcz, sięgający do głębi każdej komórki jego ciała. – Parę rozjaśnień temu wyczuli, że coś się dzieje, więc wstrzymali go na parę rozjaśnień i czekali na to, co się stanie.
Czas zatrzymał się w miejscu. Ten głos… choć obcy, brzmiał w jego uszach znajomym echem wspomnień. Umysł zaćmiła mu euforia, lecz szybko ustąpiła miejsca obawie i niepewności. Czy po tylu latach mógł powiedzieć, iż wciąż się znali? Choć ledwie jedno uderzenie serca temu pragnął tej rozmowy, teraz zaczęła go napawać strachem.
– Jeśli Zefred przekazał wam aktualne kody Floty, mógłbym spróbować przejąć kontrolę – kontynuował głos. – Autopilot leci na programie naprowadzania, reszta komputera jest nieaktywna. Interfejs łączności włączy się zdalnie tylko w odpowiedzi na właściwy sygnał na właściwej częstotliwości. Bez niego wszelkie próby włamania są bezcelowe.
Jakże zmieniony był głos wobec tego, który pamiętał. Spokojny, sucho informujący, bez śladu emocji. Był obcy, za sprawą trzech lat kosmos wie jakiego życia, a jednak wciąż pobrzmiewał w nim stary Dael.
– Nie mamy żadnych kodów. Janus, powinieneś zostać, spróbować się włamać…
– Mój udział był zbyt duży – znajomy głos nie był ani zniecierpliwiony, ani pouczający. Był niczym komputer, który nie zwracając uwagi na dalsze słowa człowieka odpowiada na wydane wcześniej polecenie. – Zaczęli coś podejrzewać. Spodziewali się nas tutaj, więc niech tak będzie. Wasza misja jest ważniejsza. Znajdziecie sobie lepszą wtyczkę. Powtarzam, Wolność Alfa, kontynuujcie przyspieszanie, ale na wszelki wypadek pozostawcie pasażerów w lądownikach i wyślijcie resztę ludzi do kapsuł.
– I tak nikt do nich nie wejdzie.
– Rozumiem – chwila ciszy i znów ten spokojny, beznamiętny głos. Arto próbował się odezwać, lecz za każdym razem głos wiązł mu w gardle. Zaczął rozumieć, że istnieje związek między tym, co się teraz działo, a jego wizytą na komisariacie. Parę rozjaśnień temu…
– Janus, jak stoicie z czasem?
– Mamy go dość, ale tamci niedługo przetną wam drogę – głos Janusa był ani uspokajający, ani zdesperowany. Po prostu, nienaturalnie neutralny, – Nieszczęśliwe wypadki to ich specjalność. Obiekt jest na wprost przed wami, wciąż na kursie kolizyjnym i manewruje jak rakieta. Bez obaw, przejdziecie przez Układ, pozwólcie nam tylko zabrać to z drogi.
Wreszcie pojął co się dzieje. W tamtym pomieszczeniu astronauta nie martwił się tym, że któraś z grup nie zdąży. Martwił się, że wszyscy zdążą – i zginą.
– Nie mogę zaakceptować takiego rozwiązania! – zaprotestował żeński głos.
– Co z emiterem? – odezwał się trzeci głos, głos astronauty z nadbudówki widokowej. – Kapitanie, możemy go użyć.
– Próbujemy go rozgrzać, ale to potrwa – kolejny głos. – Nie możemy dać pełnego ciągu, nie damy rady tak szybko zapakować ludzi do komór. Przeciążenie ich zabije!
– Ale zdążymy? – pierwszy, żeński głos.
– Mamy trochę czasu, kapitanie. Odległość kątowa jest w sam raz. Próbują zajść nas z boku, mają większą prędkość i przyspieszenie, ale się nie wywiną.
– Pod żadnym pozorem nie możecie użyć emitera w strefie planetarnego bezpieczeństwa – zaprotestował beznamiętnie Janus. – Wolność Alfa, jeśli to zrobicie, dacie im wymówkę do użycia wszelkiej broni, jaką zdołają was dosięgnąć.
– To tylko automaty! – zaprotestował żeński głos. – Żadnych ludzi na…
– Kapitanie, nikt nie udowodni, że ta skała jest sterowana. Siła ciągu emitera potrzebna do zniszczenia lub trwałego zepchnięcia jej z kursu cofnęłaby was pod samą stację. W waszą stronę leci ponad dwadzieścia myśliwców. Dwa kolejne krążowniki ustawiają się na waszym kursie. Nie możecie się cofnąć, nie możecie zwolnić.
– Mamy kurs w opozycji do położenia większości stacji. Ten statek jest przygotowany, by wygrać ten wyścig, do samej mety.
– Według moich obliczeń macie ledwie kilka minut przewagi – choć wciąż beznamiętny, głos zabrzmiał pouczająco. – Musicie je wykorzystać, by minąć bezpieczną granicę i dotrzeć do linii przyspieszeń. Kontynuujcie przyspieszanie, powtarzam, zajmiemy się wszystkim.
W słuchawkach zapadła dziwna cisza.
– Janus, mamy na pokładzie prawie dziesięć tysięcy ludzi – żeński głos kapitana lekko drżał. – Jeśli nie dasz rady… Możemy się zatrzymać i poddać…
– To nie jest opcja – odparł inny, młody kobiecy głos, brakiem emocji dorównujący Janusowi. – Macie rodziny z dziećmi. Jeśli się zatrzymacie, one skończą jak my. Wolność Alfa, zrozumcie, nasz los jest już bez znaczenia. Ujawniliśmy się, nie mamy po co wracać.
– To nie powód, by ginąć! – zaprotestował kapitan. – Walentynka, musi być inny sposób…
– Wolność Alfa, cała zamieniam się w słuch.
Umysłem Arto wstrząsnęło zrozumienie. Atrapy, nieuzbrojone myśliwce ćwiczebne… To było wszystko, co kadet mógł zdobyć. Nie mają rakiet, nie mają torped, nie mają żadnych dział. Był tylko jeden sposób, tylko jedna broń, by usunąć przeszkodę – sam myśliwiec.
– Janus… – łamiący się głos z trudem przeszedł przez jego zaciśnięte gardło. Wyuczone w szkole opanowanie i samokontrola przepadły bez śladu. – Janus, słyszysz mnie? Czy…
Głos mu się urwał. W słuchawce zapadła cisza. Poczuł wilgoć na policzkach. Nie zauważył kiedy zaczął płakać, nawet nie wiedział, że wciąż potrafi. Po raz pierwszy od lat pozwolił, by jedna po drugiej spływały po jego twarzy. Po raz pierwszy nie wstydził się swojego płaczu.
– Kto to był? – pytanie Janusa było spokojne i beznamiętne, lecz Arto mógłby przysiąc, że jego głos się zmienił i było to coś więcej niż życzenie jego wyobraźni. – Odezwij się! Wolność Alfa…
– Janus, tu wciąż Wolność Alfa – odpowiedział ktoś za niego. – Mamy kogoś, kto chce z tobą mówić. Bardzo nalegał.
– No to zdążył w porę. O co chodzi?
Wewnątrz sterówki umilkły wszystkie odgłosy rozmów. Arto nie słyszał tego, po prostu widział jak spojrzenia astronautów kierują się w jego stronę, jak ich usta nieruchomieją, zamykają się lub zastygają w bezruchu. Słuchali go, ale nie dbał o to. Niech słyszą, niech wreszcie zrozumieją.
– Janus… Dael, Daelu, to ty? – spytał cicho. – Powiedz, że to ty!
– A niech mnie otchłań jeśli to nie mały Arto – ledwie uchwytna chwila wahania, jakby Dael nie był pewien czy chce tej rozmowy. – Do celu pozostało nam jakieś pół godziny. Wolność Alfa, czy nasza rozmowa może być dla was problemem?
– Nie, Janus. Odebraliśmy wasze dane. Muszę polegać na twojej opinii. Nie mamy nic do zrobienia, możemy tylko czekać.
– Niech tak będzie. Arto, słyszałem, że dobrze się spisałeś, choć trochę narozrabiałeś. Będziesz bohaterem. Może dadzą ci medal.
Dael zaśmiał się bez śladu emocji. Jego głos był wciąż spokojny, jakby rozmawiali nad zadaniem z matematyki, a nie spotkali przypadkiem po kilku latach.
– Do próżni ze mną! – zawołał do mikrofonu. – Co chcesz zrobić? To głupota…
– To co konieczne, mały. Czego nikt inny nie zrobi za nas, bo nie ma do stracenia tak mało jak my. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
– Gówno prawda! Chcesz się rozbić o jakiegoś kopalnianego asteroidę! Powiedz, że masz inny sposób, musisz mieć!
Racjonalna część jego rozumu umilkła; zwinęła się w głębi czaszki niczym zaszczuty kot, wijąc się pod uderzeniami emocji. Już raz go stracił. Jak mógł go stracić ponownie? Po to uciekał, by przeżyć to od nowa?
– Nie tym razem. Nieważne jak bardzo będziecie rzucać statkiem, pocisk zawsze będzie leciał w waszym kierunku. Albo się zatrzymacie, albo sami będziecie winni wypadku. Wypadku – powtórzył beznamiętnie – a to znaczy, że kolonie nie zareagują. Jeśli wy nie przejdziecie, ta ucieczka będzie ostatnią. Tu chodzi o coś więcej niż ja, ty, czy wasz statek.
– Nie wierzę! Myliłeś się wcześniej, możesz i teraz. Mówiłeś, że zapomnę, ale nigdy w to nie wierzyłem! Mówiłeś, że nie można się zaprzyjaźnić, ale ja tak zrobiłem! Mówiłeś, że nie potrafimy płakać, ale ja…
– Gdyby nie ta rozmowa, zapomniałbyś mnie na dobre. Twoje wspomnienia z czasem stały się piękniejsze. Moje też, ale to tylko wspomnienia. Zmieniłem się. Ty też. To jest rzeczywistość.
W głosie Daela nie było nic, nawet chłodu, nagany, pouczenia. Żadnych emocji.
– Skąd możesz to wiedzieć? Dlaczego nie napisałeś? Potrafiłbyś, ale nie chciałeś!
– Co miałbym napisać? Powiedzieć jak tam naprawdę jest? Uwierzyłbyś, gdybym napisał, że to jak szkoła, tylko tysiąc razy gorsza?
– Wtedy uwierzyłbym ci we wszystko! Wystarczyło spróbować…
– Zrozum. Akademia… – ledwie dostrzegalny moment wahania – pokazała nam, że życie może być gorsze niż śmierć. Musisz się ugiąć, musisz sam szukać starszaków, inaczej głodujesz. Walczysz lub giniesz. Nie, nikt tam nikogo nie zabija, po prostu niektórzy sami się poddają. To chore miejsce, ale ja też wygrałem. Od dziś nawet najlepszy kadet może się okazać zdrajcą. Nigdy nie będą wiedzieć, kiedy wyskoczy z hangaru jakiś Obcy, jak ja. Nie zrealizowałem całego planu, ale wolę ratować twój żałosny tyłek. Jedno chore życie w zamian za możliwość leczenia innego, plus tysiące innych. To uczciwa wymiana.
– Kłamiesz! – wykrzyczał. Bezbarwny ton głosu zaczął doprowadzać go do szału. – Jesteś tak samo normalny jak ja, tylko boisz się do tego przyznać! Mówiłeś, że gdybyś musiał wybierać między mną a sobą, wybrałbyś siebie, ale teraz robisz na odwrót! Możemy odzyskać siebie, możemy pokonać szkołę, w sobie!
– Nie wiesz jak to jest być mną. Nie byłeś trzy lata w piekle, zostałeś w czyśćcu, ale to wystarczyło byś się zmienił, tak samo jak Anhelo.
– Nigdy nie byłem taki jak Anhelo!
– A Karros i twoja wojna? Ja wiem wszystko, dzieciaku. Wiem więcej niż Zefred kiedykolwiek o tobie wiedział. Jest w tobie więcej z Anhela i Karrosa niż jesteś skłonny przyznać. Gdy się spotkaliśmy, próbowałeś po prostu przetrwać. Dziś manipulujesz ludźmi dla swoich potrzeb. Żyjesz, by ich kontrolować. Przegrałeś tylko dlatego, że Anhelo jest bardziej doświadczony. Nie robisz tego tak bezwzględnie jak on. Wciąż w coś tam sobie wierzysz, ale to minie, jak minęło u niego.
Słowa Daela przełamały jego wytrzymałość. Były ciosem prosto w serce. Czy naprawdę był taki jak mówił, czy wystarczyło, by coś się stało, by zamienić go w to… coś? Przecież znał odpowiedź. Nawet teraz coś go zmieniało, do samych korzeni. Dael był tam przez niego, gotów zginąć, bo on tak się zawziął na szkołę, tak oślepł na jej punkcie, że był gotów zrobić wszystko byle się zemścić, niczym pierwszy lepszy młodszak.
– Masz rację – jęknął. Jego wiara w siebie wpadła w wir rozpaczy, napędzanej odkrywaniem kolejnych motywów swojego postępowania. – Zawsze miałeś rację… Zachowuję się jak on, ale nie jestem nim w środku! Inaczej… po co mnie wybrałeś?
Uczepił się tej ostatniej nadziei jak rozbitek kapsuły. Zasady i motywy nie były już oparciem dla jego psychiki. Moment uczucia, ślad emocji w głosie Daela był wszystkim czego potrzebował, tratwą ratującą go przed wirem, lecz Dael nie okazywał niczego.
– Przykro mi mały, ale musisz to wiedzieć, dla twojego dobra. Zawiodłeś, ale to ja postawiłem cię na złej drodze. Postąpiłeś wbrew mnie, ale postąpiłeś słusznie. Czasem, robiąc źle, robimy więcej dobrego niż gdybyśmy postępowali właściwie. Manipulowałem tobą, bo chciałem dobrze. Obaj chcieliśmy, lecz obaj przegraliśmy.
– Nie przegrałeś! Są inni, którzy widzą!
– Widzą coś, lecz niekoniecznie to, co powinni. Może jakieś fragmenty. Ty widziałeś dość, a i tak nie wszystko zrozumiałeś. Wyszło jak wyszło. Nie winię cię za to co zrobiłeś w szkole. Nie jesteś głupszy niż ja, to ja, które poszło do akademii. Machina jest zbyt duża, by jedno ziarnko piasku mogło ją zatrzymać. Zrobiliśmy to samo, mały, zrobiliśmy z siebie durniów. Liczyłem, że sam wszystko zrozumiesz, ale każdy spogląda na świat swoimi własnymi oczami. Moi towarzysze mają rodziny, tu, na tym statku. Im też jestem coś winien. Ludzie się zmieniają, Arto. Czasem płacą za swoje winy, czasem nie są w stanie, a czasem znajdują kogoś, kto płaci za nich. Zobaczysz, za kilka lat zrozumiesz, że nie mogłem zostać z tobą.
Co miał zobaczyć? Wszystko co widział zostało mu pokazane. Dael doszedł do wszystkiego sam, lecz wszelkie plany ograniczali tacy jak on, jak Zem i Anhelo, którzy nie potrafili patrzeć, nawet jak ktoś siłą skierował ich głowę we właściwą stronę. Woleli skupić wzrok na czymś bliższym, bardziej pociągającym, jak niemowlę na poruszającej się zabawce. Sam nie był lepszy. Nie potrafił zrozumieć, nawet z jego pomocą. Za czyje winy będzie płacił, swoje czy…
– Znowu mam cię stracić?
– Takie jest życie – tym razem spokój w jego słowach brzmiał sztucznie. – Sami nie wyminiecie asteroidy. Ktoś musi zniszczyć jej napęd, a ja muszę mieć pewność, że przejdziecie. To ważne, ważniejsze niż możesz przypuszczać. Nasi wspólni znajomi ze statku mieli wobec mnie zbyt poważne plany. Mam nadzieję, że wytłumaczysz im dlaczego się mylą. Znajdą innych. Przykro mi, że wróciłem na tak krótko, ale to i tak więcej niż ci obiecałem. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że nigdy nie zostałem twoim przyjacielem.
– Jesteś nim, teraz i zawsze – zapewnił ze łzami w oczach. – Jeśli dadzą mi kiedykolwiek jakiś medal, każę im go sobie wsadzić i dać go tobie.
– Niepotrzebnie robisz ze mnie bohatera. Nawet się cieszę, że nie będę w pobliżu gdy wszystko zrozumiesz, ale… Mimo wszystko nie zostałeś zwierzęciem. Nawet Karros jest od nich lepszy. Pamiętaj o tym – na chwilę głos mu złagodniał. – Zapłaczesz nad starym, naiwnym Janusem i jego towarzyszami?
– Cały czas… – gardło znów mu się ścisnęło.
– To mi wystarczy. Dzisiejszy świat nie potrzebuje Janusów, ani Zemów, lecz Karrosów. To oni zmienią świat na lepsze, nawet jeśli zrobią to dla własnych korzyści. My… Sam wiesz jak kończymy. To nie jest świat dla nas. Janus, bez odbioru. Przechodzę na łączność skrzydła.
W słuchawkach zapanowała cisza.
– Dael… – odezwał się. – Janus… słyszysz mnie?
– To bez sensu, chłopcze – odpowiedział czyjś współczujący głos. – Janus przestał odbierać nasze sygnały. Możemy tylko nasłuchiwać.
Nie chcę waszego współczucia, pomyślał gorzko. Co wy możecie rozumieć? Spuścił głowę, by nie widzieć spojrzeń innych ludzi, ich twarzy i rysujących się na twarzy myśli. Siedział w ciszy słuchawek, pozwalając, by łzy rozlatywały się na boki.
– Dobrze, oto jest – wieki później znów usłyszał jego głos. – Sto tysięcy przed nami. Idziemy dwieście osiemdziesiąt na sto dwadzieścia. Walentynko, moja droga, jesteś z nami?
Tyle uczucia w beznamiętności, pomyślał, jakby Dael się zakochał. Lecz jeśli tak, po co to wszystko? Czy potrafił tak dobrze zapanować nad emocjami, że kontrolował także nadzieję?
– Zawsze jestem, kapitanie – odpowiedział młody kobiecy głos. – Dante, ty też?
– Zawsze i do końca – kolejny młodzieńczy, beznamiętny głos. – Tamci i tak o nas wiedzą. Może choć na koniec skończymy z tymi głupimi pseudonimami?
– Och, przestań. To dla niego wiele znaczy, zwłaszcza teraz. Słyszałeś dzieciaka…
– Dzieci, przestańcie, proszę – odezwał się Dael. – Mamy tu coś do zrobienia. Macie namiary?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.