Ojciec musiał mu pomóc także z klapą. Gdy odpadła, uwiesił się na jej rączce, otwierając drogę. Zeskoczył dopiero, gdy wszyscy znaleźli się w środku. – No to by było na tyle – podsumowała Ros, rozglądając się po pustym pomieszczeniu. – Byli, poszli, nie czekali. – Nie wierzę! – Iwen rzucił się w stronę garbów. Wspiął się na pierwszy z nich. W blasku lampy dostrzegł ciemny otwór. – Tunel jest otwarty! – Marne szanse – zauważył ktoś. – Mogą być już po drugiej stronie. To staje się coraz bardziej niebezpieczne. – Nie bardziej niż zostanie tutaj – odparła matka. – Co mamy do stracenia? Iwen nie wierzył, by inni spisali ich na straty. Zwłaszcza Arto. Pośpiesznie podpełzł do celu. Dostrzegł płytę i leżący tuż obok klucz. Podniósł go, triumfalnie unosząc w górę. – Widzisz, niedowiarku? Zostawili klucz, byśmy zamknęli za sobą przejście! Czekają na nas! Ojciec podczołgał się do garbu. Zajrzał do środka, wysunął głowę. – Ktoś wie jak zamknąć zatrzaski? – Ja to zrobię – odpowiedział ktoś z tyłu. – Idźcie przodem, zostawcie światło przy wyjściu. Iwen pochylił się nad otworem, lecz ojciec silnym, stanowczym ruchem odsunął go na bok. – Ja pierwszy – zgasił lampę. – Oby wyjście było otwarte. Doczepił coś przy ziejącym mrokiem otworze i zanurzył się w srebrzystym mroku. Pewnie i bez wahania prowadził grupę dobrze znaną drogą. Niby wszystko było takie jak zawsze, lecz on czuł się inaczej. To była wycieczka bez powrotu – i brak Iwena uświadamiał mu to bardziej niż cokolwiek innego. Starał się tłumić narastającą rozpacz, lecz ta karmiła się każdym przebytym metrem. Otwarte przejście było bardziej dla niego, by mógł wierzyć. Dorośli wszędzie świecili lampami. Trochę go to drażniło. Wolał przejść po ciemku, ale dorośli to dorośli, myślał, trudno im iść, gdy niczego nie widzą. Nie potrafili zaufać słuchowi i dotykowi, czasem nawet pamięci. Musieli widzieć. Główny szyb doków miał mniejszą średnicę od tego, który doprowadził ich do pierwszej rozdzielni. Dla niego była w sam raz, by iść wyprostowanym, lecz dorośli musieli się pochylać. Czasem dobrze być dzieckiem, pomyślał, widząc jak się zginają. Zatrzymał się. Światła lamp natychmiast skupiły się na jego plecach. Przezornie się nie odwrócił. – To tutaj – wskazał na boczny szyb. – Żadnych zakrętów, rozgałęzień? – spytał ktoś, chyba mężczyzna nazywany Hemulem. – Tylko prosta droga do doku – Arto przysłonił oczy dłonią i spojrzał w jego stronę. Światła, jedno po drugim, przesunęły się na ścianę. Dorośli zaczęli wierzyć w powodzenie. – Dobrze, że nie jest węższy niż ten na początku – zauważył ktoś. Słowa zabrzmiały dziwacznie w pełnej napięcia ciszy. Cisza to dobry znak, pomyślał. Ojciec zdjął lampę z czoła i położył rękę na jego głowie. – Słuchajcie mnie, wszyscy! – zawołał. – Pójdę zablokować płytę. Czekajcie na powrót Arto! Gdy będę gotowy, mój syn da wam znak – pochylił się nad nim. – Już niedługo będzie po wszystkim – dodał ciszej. – Jesteśmy prawie na miejscu. Po wszystkim, lecz nie dla wszystkich, pomyślał ponuro, zdejmując swoją lampę i wsuwając się w otwór. Odprowadzało go mocne światło paru tuzinów lamp.
Światło z wnętrza doku sączyło się przez szpary kratki. Statek już czekał. Arto dostrzegł go jeszcze nim doczołgał się do końca szybu. Przez plaszklaną szybę na przeciwległej ścianie wyraźnie dostrzegł dużą, plastalową, wygiętą w łuk wokół śluzy tablicę z wyraźnie napisaną nazwą i oznaczeniem kodowym. SCSS SD 562 „Spisa”. Śluza od strony stacji była otwarta, odsłaniając powierzchnię zamkniętych wrót statku. Załoga już czekała na pokładzie. Kto wie, może kolonista też już tam jest? Miał swoje sposoby… Drzwi prowadzące ze stacji do doku były otwarte. Wewnątrz nie było nikogo. Ciszę przerywały jedynie brzęczące odgłosy pracy podzespołów energetycznych. – Tutaj – Arto zatrzymał się i powiódł palcem po krawędzi płyty. – W porządku, Arto. Teraz moja kolej. Zrób mi przejście. Arto cofnął się kawałek i przyparł całym ciałem do ścianki szybu. Ojciec sprawnie przecisnął się obok niego. Bacznie obserwował każdy jego ruch – jak zręcznie sięga do pasa nad krzyżem, jak palcem przestawia zatrzask i uwalnia dyfuzytor, z jaką wprawą ustawia jego moc i zaczyna przesuwać nad płytą, trzymając palce z dala od rozciągającego się pod talerzowatą końcówką pola emisyjnego. Za każdym kolejnym razem krawędź płyty stawała się coraz mniej wyraźna, by na koniec rozmyć się całkowicie, zespalając pancerną przesłonę z wysuwającym ją mechanizmem i samym szybem. – Gotowe – oświadczył ojciec. Spojrzał na niewielki wyświetlacz w okolicy rękojeści i skinął głową. – Ta płyta już nigdy się nie zatrzaśnie. Na pewno nie ma tu więcej przesłon? – Nie – szepnął w odpowiedzi. Uśmiechnął się skrycie. Ostatnia przeszkoda, przyczyna jego klęski, padła pod ciosami jego ojca; jej molekuły uległy dyfuzji, stapiając ją z otaczającymi ją obiektami. Nawet nie drgnie, gdy będą tędy przechodzić. Wyciągnął rękę i dotknął miejsca, gdzie nie tak dawno była krawędź płyty, najpierw ostrożnie, potem z całej siły. Słyszał, że takim narzędziem można było równie łatwo stopić lód, co plaszkło, lecz powierzchnia stopienia nawet się nie rozgrzała. Do dziś nie bardzo w to wierzył. Wzdrygnął się. Taka potęga w tak małym narzędziu… – Wracaj i powiedz innym, by zaczęli iść – cicho powiedział ojciec. – Pierwsi mają wejść ci, którzy mają pozostałe dyfuzytory. Reszta ma iść podług ustalonej kolejności. – Powiem im – Arto jak najciszej zaczął się wycofywać do głównego szybu. W nerwowym pośpiechu przepływał przez tunel. Odbijał się na wszystkie strony od otaczających go ścian, śpiesząc się jak tylko mógł. Oddychał szybko i płytko. Jeśli wyjście nie było otwarte… Bez Arto, skąd mogliby wiedzieć gdzie go szukać? Czas dłużył się niemiłosiernie. Iwen był gotów przysiąc, że minęli punkt wyjścia, lecz płynął dalej. Cóż innego im pozostało? Odległą srebrzystą plamkę odbitego światła z początku uznał za złudzenie. Nadzieję odzyskał dopiero, gdy stała się wyraźniejsza. Obrócił się, orientując zmysły tak, by ustawić jej położenie naprzeciwko wyjścia. Plamka znikła na chwilę – to ojciec wyczołgał się na zewnątrz. Podpłynął do otworu, ojciec złapał go i wyciągnął na zewnątrz. Zatoczył się. Orientacja zmysłu równowagi nie wracała łatwo. Pośpiech i nerwy zupełnie pomieszały mu w głowie. Ojciec zaczął pomagać innym wyjść z kanału. Iwenowi zaczęło się udzielać nerwowe napięcie dorosłych. Wraz z nimi nasłuchiwał sygnału alarmu, choć wiedział, że tu i tak by go nie usłyszeli. – Dobra robota, mały – siostra nie uściskała go tylko dlatego, że nie było na to dość miejsca. – Jeszcze nie jesteśmy na miejscu – odpowiedział. – Podziękujesz mi na statku. – Nie ma sprawy, mały pierdzielu. Podbiegł pod drabinkę. – Iwen, poczekaj aż wszyscy wyjdą – głos ojca zatrzymał go w połowie drogi. – Ale muszę ich zatrzymać… – Poczekaj na nas! – ojciec wyciągnął jedno z małych urządzeń i przyczepił je do ściany. Z ociąganiem zszedł na dół. Czekał. Nic się nie działo. Nie było alarmu, nie było automatów, nie było impulsu ni ciepła rozgrzewających się obwodów cewki. Wreszcie w otworze pojawiła się ręka dzierżąca klucz. – To wszyscy – ostatnia osoba stanęła na twardej plastalowej podłodze. – Zamykamy? Ojciec kiwnął głową. W jak naturalny sposób przejął rolę przywódcy, z jaką swobodą skłaniał ludzi do posłuszeństwa, nie mówiąc nawet słowa… To nie był ojciec, którego znał – przygnieciony trudnościami, zaszczuty problemami w pracy i kłopotami w domu, których jakże często sam mu nie szczędził swoim zachowaniem. Czy w tajemniczych czasach przed ich narodzinami ojciec był właśnie taki? Iwen wiedział jak to jest. Przez szkołę stał się spokojniejszy, ostrożniejszy; przestał robić rzeczy, za które policjanci nie raz pakowali go do aresztu. Na dole nie był tym, kim stał się tutaj – bezbronną ofiarą. Otwór został zamknięty. Iwen wdrapał się po drabince i otworzył klapę. – Już niedaleko! – zawołał, przekrzykując wentylator. – To drugie boczne przejście w lewo. Jeśli i tam nikogo tam nie zastaną… Jest ich więcej niż nas, powtarzał w myśli, jesteśmy szybsi. Musimy ich dogonić! Szybko przepełzł odległość dzielącą go od głównego szybu. Wychylił głowę i rozejrzał się po oświetlonym wnętrzu, czując jak podmuch powietrza rozwiewa mu włosy. – Gotowe! – zawołał. Światła przesunęły się w jego kierunku. Świetliście tu jasno, pomyślał, odruchowo zasłaniając twarz ręką. Nie przejmował się oślepieniem; znał teren, nie potrzebował wzroku. Część świateł zgasła. Kilku dorosłych wstało, ktoś wyciągnął go z szybu i postawił na nogi. Powtórzył słowa ojca. Kilka zamazanych sylwetek dorosłych jedna po drugiej znikły w bocznym szybie. Przetarł oczy i spojrzał na pozostałych. Taka masa niezręcznych ludzi… Nie zmieszczą się naraz do szybu, będą musieli wchodzić w miarę jak inni będą wychodzić z drugiej strony. Już po kilkunastu sekundach ochrona spróbuje odciąć dopływ powietrza. Odwrócił twarz w stronę nie tak odległego wentylatora, wsłuchując się w jego szum. Zablokowali przegrodę, więc skończy się na zatrzymaniu wiatraka. – Lien! – wzrok wrócił mu na tyle, by rozpoznać kolegę. – Co z Iwenem? – Nic z tego, kapitanie – Lien pokręcił głową. Zacisnął oczy. To nie może się tak skończyć! Pośpiesz się, Iwen, powtarzał w myślach, musisz spróbować! Trwał tak chwilę; czekał, sam nie wiedząc na co. Część dorosłych zaczęła sprzeczać się o kolejność. Przez chwilę wydało mu się, że wśród szumu słyszy niesiony przez powiew głos. Czujnie nadstawił uszu, lecz głos się nie powtórzył, jakby był urojeniem jego własnej podświadomości, próbującej spełnić jego życzenie. – Arto, twoja kolej – głos matki przywrócił go do rzeczywistości. – Musimy iść. Racja, pomyślał gorzko, musimy. Też mi zaszczyt! Mieli uprzywilejowaną pozycję w kolejce, jak Norrensonowie… Być może będzie pierwszym, który wejdzie na pokład. – Pośpiesz się! – usłyszał czyjeś ponaglenia. – Do przodu, zrób miejsce innym! Czyja teraz kolej, wasza? Więc za nim, do środka! Mężczyzna z tyłu był dobrze zorientowany w tym kto za kim idzie. Prędko zaprowadził porządek. Arto pozwolił matce, by zaprowadziła go z powrotem do szybu. Zaraz za nimi weszły dwie kolejne osoby. Na chwilę emocje przeważyły, na moment wstrzymał swój marsz, lecz niemal jednocześnie poczuł na kostce popędzający uścisk matki. – Tylko cicho, na przestrzeń! – syknął ktoś z przodu. – Jeszcze nie jesteśmy na pokładzie. Ruszył do przodu. Pustkę i żal wypełnił skupieniem się na utrzymaniu równego tempa. Za sobą słyszał ciche postukiwania przesuwających się ich śladem ludzi. Wilan dopiero teraz zaczął się denerwować. Bezczynnie czekał centymetry przed granicą, po której przekroczeniu miało się rozpętać tornado szaleństwa ochrony, a potrafił się skupić jedynie na wyliczaniu tuzinów spraw, które mogły pójść nie tak jak powinny. Statek był niemal na wyciągnięcie ręki. Klasa biznesowa… Klasy turystycznej nikt nie będzie gonił, za nimi ruszy wszystko, co jest zdolne rozpędzić się do podświetlnej. Obiecał sobie, że pierwszą rzeczą, którą zrobi, gdy już znajdzie się na pokładzie a sprawy jako tako się uspokoją, będzie przyjrzenie się łącznej mocy emiterów i krzywej wydajności każdego reaktora na pokładzie. Reakcja automatyki, jak rozumiał plan kolonisty, miała im pójść na rękę. Czynnik ludzki, niepewność jak zareagować, czy i jak odwołać alarm, dawały im swobodę działania. A potem? Czy zdążą wszyscy, czy ktoś zostanie? Czy Alfa zdąży ich przejąć nim agenci dostaną się do środka? Czy ściany śluzy wytrzymają nieprzewidziany w projektach ciężar? Czy… Ktoś z tyłu klepnął go lekko, dając znak. Wycelował aparacik w stronę śluzy i nacisnął przycisk. Kilka sekund później lampka na obudowie zmieniła barwę na czerwoną. Załoga odebrała sygnał. Wetknął aparacik w kieszonkę pasa. – Ruszamy? – szepnął ktoś niecierpliwie. – Czekamy na sygnał – odparł. – Jaki na zarazę sygnał? – Nie wiem. Dowiemy się gdy go dadzą. Głos zaklął cicho, komentując tajemnice kolonistów. Wilan myślał podobnie, lecz doceniał skuteczność ich metod. Wszyscy spięli się w gotowości, powietrze iskrzyło się od napięcia. Koloniści chyba nie zapomnieli, że gdy tylko wyskoczą z szybu, automaty rozhermetyzują śluzę, zwolnią zaczepy dokujące i wyrzucą cały pierścień w kosmos… Minęło dziesięć sekund – i nic. Koleje dziesięć. Trzydzieści. Wilan niemal podskoczył w górę, gdy ujrzał przechodzącego przez drzwi strażnika. Ze skupieniem obserwował jak wchodzi leniwie do pomieszczenia doku. Strażnik rozejrzał się nieśpiesznie, ze znudzeniem spojrzał na śluzę, potem przeniósł wzrok na kratkę wentylacyjną. Wilan znieruchomiał. Mijała sekunda za sekundą. Strażnik odwrócił się. Wilan nie odrywał od niego oczu. Oby załoga go zauważyła, myślał w kółko, niech coś zrobią, niech zaczekają. Strażnik powoli skierował się do drzwi po drugiej stronie doku, znikając mu z oczu. Znów zapadła cisza. Wilan odetchnął – i wtedy coś szczęknęło. Poczuł lekkie drżenie szybu. Nagłe uderzenie wstrząsnęło całym dokiem. Ogromne zaczepy, skryte dotąd gdzieś pod powierzchnią statku-matki, wyskoczyły ze swojego ukrycia, niczym gigantyczne kocie pazury wpijając się z ogłuszającym trzaskiem w pancerz wokół doku. Wraz z nimi wysunął się do przodu ukryty dotąd, specjalny pierścień dokujący. Szczelnie przylgnął do poszycia i plaszklanej szyby, tworząc zapasowy korytarz wokół pierścienia cumowniczego. Odłamki skał i plastali, wyrzuconych podczas obnażenia sekretnej broni kolonistów, uderzyły gradem o plaszkło. Nadszedł czas, by działać. Wilan wyskoczył na zewnątrz, starając się nie przewrócić. Niemal jednocześnie głuchy odgłos serii niewielkich eksplozji oznajmił mu, że automaty odstrzeliły śluzę. Oderwany od pancerza otwarty pierścień dokujący stacji bezradnie pochylił się na bok, opierając się o krawędź nowej śluzy. Wilan odwrócił się, by zablokować drzwi – i natychmiast skamieniał. Strażnik wciąż tam był, ukryty tuż przy ścianie! Wilan wycelował w niego dyfuzytor. – Drzwi! – zawołał tamten. Jego karabin pozostał nieruchomy. – Blokuj drzwi! Prędko! Zbyt zdezorientowany, by się zastanawiać, doskoczył do drzwi. Przywarł do plaszklanej powierzchni i zaczął energicznie wodzić dyfuzytorem wzdłuż ich lewej krawędzi. Dwóch kolejnych uciekinierów zabrało się za przeciwległe drzwi, trzeci zaczął pomagać Wilanowi w zabezpieczeniu prawej krawędzi. Ich reakcje na widok strażnika były identyczne, lecz nie mieli czasu na strach czy wątpliwości. Po wszczęciu alarmu niewielki dok został całkowicie odizolowany od reszty stacji, lecz powstała wokół nich klatka z plastali i plaszkła nie więziła ich, lecz chroniła przed interwencją. Operatorzy Centrali szybko się zorientują, że ich blokada zawiodła, wtedy otworzą drzwi. Reakcja strażników była szybka, lecz chaotyczna. Kilku zaczęło strzelać w drzwi i zamek. Wyglądało to groźnie, lecz nawet Wilan wiedział, że nie zdołają ich przetopić. Rozpalające się i gasnące placki żarzącej się plazmy, rozbijały się o plaszkło tuż przy jego twarzy. Ostrzał ustał. Kilka sekund później plaszklana powierzchnia zaczęła wibrować. Centrala próbowała otworzyć drzwi. Przyspieszył pracę. Drzwi napędzały potężne mechanizmy, zdolne pracować przy znacznym obciążeniu. Jeśli zespolenie okaże się za słabe, oderwą drzwi wraz futryną, strażnicy podważą ich szczątki i wejdą do środka. Pracując, nerwowo spoglądał za siebie, na strażnika. – Szybko, szybko! – Arto wyskoczył zaraz po pierwszej czwórce. Strażnik popędził go do śluzy, złapał idącą jego śladem Ene i pchnął ją za synem. Gotowy do użycia karabin zarzucił na plecy. Niespodzianki Zefreda, pomyślał chłodno. Lekko paraliżujący dreszcz paniki powoli zaczął ustępować adrenalinie. Przeniósł wzrok na szybę. Strażnicy, tamci strażnicy, wkrótce przyniosą ciężki sprzęt i własne dyfuzytory, przeznaczone do rozbijania takich przeszkód. Mimo zdenerwowania, po jego głowie krążyła uparta myśl, silniejsza nawet od obaw wobec strażnika. To wszystko szło zbyt łatwo. Uciekali ze stacji, więc dlaczego czuł się jakby był z niej wyganiany?
Obecność popychającego go w stronę śluzy umundurowanego i uzbrojonego strażnika zdezorientowała Arto, lecz nie miał czasu, by się bać. Przebiegł przez dok, trafiając do niewielkiej komory ze skafandrami. Poczuł, że jego ciało stało się zauważalnie lżejsze. Był na pokładzie! Nawet we śnie nie zaszedł tak daleko. W głowie zawirowało od wrażeń i emocji. Przestraszył się, że to efekt przejścia z jednego pola magnetycznego do drugiego – jego zmysły wciąż orientowały się według ciążenia stacji – lecz to nie było to. – Tędy! – czekający w środku astronauta wskazał przejście. – Szybko! Nie zatrzymał się nawet na chwilę. Sztafeta wskazujących mu drogę przewodników poprowadziła go w głąb statku. Wreszcie mógł przestać biec. Jeden z astronautów wskazał mu pomieszczenie widokowe. Nie myśląc wiele poszedł w tamtą stronę. Trafił do jednej z licznych nadbudówek, dużego pomieszczenia gdzieś na powierzchni statku. Osłony właśnie zsuwały się w dół. Trzy ściany i sufit zastąpiono tu wielkim, plaszklanym oknem. Zatrzymał się metr od niego. Tylna część, ta z drzwiami, okazała się przetopionym i wyprofilowanym skalnym nawisem. Naprzeciwko rozciągał się widok wprost na doskonale czarną krawędź kryzy stacji. Była bliska, niemal na wyciągnięcie ręki. Tu i ówdzie oświetlały ją oślepiająco jasne plamy reflektorów. Wokół pomieszczenia, jak okiem sięgnął, rozciągała się usiana kraterami powierzchnia statku. Znajdował się na dziobie statku, rufę z emiterem miał za plecami, kilometry za skalną ścianą pomieszczenia. Przód czy tył, nie miało to znaczenia. Dysze plazmowe znajdowały się na obu końcach każdego statku. To miłe, że pozwolili nam patrzeć jak odpływamy, pomyślał. To uspokoi ludzi. Niech widzą, że to już koniec. Mógł odetchnąć. Wygrali. Był na pokładzie, lecz nie czuł się przez to szczęśliwszy, jedynie pusty w środku. Skryta pod koszulą zbroja stała się oddzielającą pustkę od rzeczywistości skorupą. Stał nieruchomo, bezmyślnie gapiąc się na powierzchnię stacji, gdy usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki. Jedno z dzieci, ocenił odruchowo po rytmie. – Arto! Zdążyliśmy! – zawołał głośno znajomy, uradowany głos. – Jestem tu! Odwrócił się, nie mogąc uwierzyć zmysłom. Iwen podskakiwał z radości. Arto, choć nigdy tego nie robił, był gotów pójść w jego ślady. Zamiast tego spojrzał na niego surowo. – Wiesz jakiego stracha mi napędziłeś!? – Myślisz, że specjalnie? Ale to nieważne. Zrobiliśmy to! Żadna z min Arto nie była w stanie zburzyć szczęścia Iwena. Nawet nie zamierzał próbować. Wolał się przyłączyć. Padli sobie w ramiona niczym para zwyczajnych dziesięciolatków. Arto uścisnął go z całej siły. Iwen jęknął cicho. – Chcesz mnie udusić za spóźnienie? – spytał ze śmiechem. – Byłem pewien, że cię straciłem! – odparł. – Co się stało? Iwen zaczął coś pośpiesznie i nieskładnie opowiadać o najściu i żelbotach. Ludzie, jeden po drugim, zaczęli wypełniać pomieszczenie. Jedni wciąż dyszeli, inni stawali w pierwszym lepszym miejscu, gapiąc się na zewnątrz, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Niektórzy opierali się o plaszkło, wzbudzając u Arto dawny niepokój, lecz radość była silniejsza. Bez tego spotkania nic już nigdy nie byłoby takie jak być powinno. – Na niezmierzoną otchłań, ty też? – na moment Arto przeniósł wzrok na kobietę, którą ojciec nazywał Susumi. Stała podparta pod boki, obserwując wchodzącego Lerszena i Rous. Zaraz za nimi pojawiła się Ene. – Jak sądzę, nieco się spóźniliśmy – Lerszen uśmiechnął się lekko. – Ale tak, my też. – Och, dzięki niech będą Galaktyce że Zefred nic ni o tym nie powiedział! – Dobrze, że zostawiliście dla nas otwarty kanał – powiedziała Rous. – Na wielki kosmos, chyba nie czekaliście na nas specjalnie? – spytał Lerszen. – Nie tyle, by stało się to ryzykowne, jak myślę – dołączył do nich ojciec. Coraz trudniej było się przeciskać między wciąż napływającymi ludzmi. – Cóż, więc… Dziękuję za uchylone drzwi i światełko w oknie. – Dziękuj Arto – ojciec położył rękę na karku syna. – To jego zasługa. – Nie uciekamy ani minuty za wcześnie – oświadczyła Rous – Te najścia nie były przypadkowe. Nie wiem jaka przestrzeń kazała ci sprowadzić tu mojego syna, ale dziękuję. – Tak… – Lerszen z zamyśleniem spojrzał na żonę. – Mało brakowało byśmy się spóźnili… – Proszę o chwilę uwagi! – w wejściu stanął człowiek słusznej postawy, ubrany w kombinezon astronauty. Pewny siebie ton głosu podkreślał uspokajającymi gestami rąk. – Nie mamy powodów do niepokoju. Mimo tej drobnej, niewygodnej zmiany, wszystko idzie zgodnie z rozkładem. Nasza skała wkrótce.. – Niech mnie kometa powali! – zawołał Wilan. – Ty, tutaj? Nieznajomy spojrzał w ich stronę i rozłożył ramiona w udawanym, bezradnym geście. Wbrew temu, co przed chwilą ogłosił, był poważny i bardzo spięty. Spróbował się uśmiechnąć. Ojciec zdawał się go znać, Arto pierwszy raz widział go na oczy. – Przepraszam, chłopie, ale… ktoś musiał cię sprawdzić. Ktoś inny, poza wiesz kim. – Sprawdzić? Popraw mnie jeśli się mylę, ale to ty mówiłeś, a ja pytałem. – Wil, cudze myśli najłatwiej odgadnąć nie po tym jak mówisz, lecz po tym jak słuchasz. Człowiek, który mówi stara się kontrolować. Gdy zadajesz pytania wzbudzasz podejrzliwość, lecz gdy wiesz jak mówić, gdy wiesz o czym mówić… – astronauta wzruszył ramionami. – Zmieniłeś się. Nie poznaję cię. – Ty, ja jesteśmy tacy jak dawniej. To sytuacja się zmieniła. Widziałem jaki z ciebie podejrzliwy typ, ale widziałem też błysk w oku, gdy mówiłem o Obcych i Absolomie. – Sprytnie – przyznał ojciec. – Podszedłeś mnie lepiej niż zawodowy agent. – Ale dzięki mnie jesteś teraz tutaj, na skale, a nie na stacji, nie? – Znasz tego człowieka? – szepnęła matka, opierając się o ramię ojca. – Później ci opowiem – odszepnął. |