powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXIII)
styczeń-luty 2007

Rok 2006 w USA (w telegraficznym skrócie)
Jak co roku Kamila Sławińska wybiera swoje „naj” spośród filmów prezentowanych w amerykańskich kinach.
‹Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady›
‹Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady›
Będę pamiętać filmowy 2006 rok jako ten, w którym twórcy filmowi zabrali się za przenoszenie na ekran kawałka współczesnej historii, jaki zdarzyło mi się oglądać z niespodziewanie bliska – zagłady nowojorskiego WTC. Nigdy dotąd nie miałam okazji tak bezpośrednio doświadczać różnicy między rzeczywistością przeżytą a filmową; a to zaskakujące i wiele uczące doświadczenie. I jakkolwiek jedynie wizja Petera Greengrassa z „Lotu 93” do końca do mnie trafiła, warto było na przykładzie czegoś ważnego i bliskiego sercu przyjrzeć się, jak kino zmienia – czasem upiększa, a czasem tylko lukruje – rzeczywistość, o której opowiada.
Nie tylko zresztą fabularyzowane wersje wydarzeń 11 września zapadły w pamięć jako ważny dokument swojej epoki. Wśród znakomitych dokumentów, które zdarzyło mi się w minionym roku obejrzeć, wstrząsający telewizyjny mini serial Spike’a Lee o huraganie Katrina „When The Levees Broke” zajmuje w mojej prywatnej punktacji wyjątkowo poczesne miejsce. Szkoda, że polskim widzom raczej nie będzie dane go obejrzeć – bo nie tylko robi gigantyczne wrażenie jako film dokumentalny, ale i ukazuje mało doceniany, a ogromny talent Spike’a Lee jako twórcy takiego kina. Finansowy sukces bezpretensjonalnego, rozrywkowego „Planu doskonałego” zapewni reżyserowi wygodne życie na parę następnych lat – ale ciągle niedostępny w szerszej dystrybucji „When The Levees Broke” to bez wątpienia jego najlepszy i najważniejszy film od czasu „Rób, co należy”.
‹Wiatr buszujący w jęczmieniu›
‹Wiatr buszujący w jęczmieniu›
Brakowało w tym roku wyraźnego trendu, jakiejś jednej tendencji, która zwracałaby uwagę – ale za to na zupełnym marginesie, w szarej strefie między gatunkami pojawiały się i kwitły przepiękne dziwolągi: niezapomniany „Inland Empire” Lyncha, oniryczny „Last Days” Van Santa, umykający wszelkim konwencjom japoński esej komiczno-muzyczno-postmodernistyczny „Funky Forest: The First Contact”, świetny rosyjski niby-dokument „Pierwsi na Księżycu”, wreszcie brawurowo znoszący wszystkie bariery między dziełem filmowym a spektaklem na żywo „Brand upon the Brain!” – to filmy, do których na pewno będę wracać (chociaż w przypadku tego ostatniego projektu zapewne nie będzie to łatwe, bo ta opętańcza opera filmowa Guya Maddina nie może obejść się bez wykonawców występujących na żywo…).
‹Królowa›
‹Królowa›
Nade wszystko jednak zapamiętam rok 2006 jako ten, w którym umarł Robert Altman. Ale zanim odszedł, tak pięknie się pożegnał, czarującym i bezpretensjonalnym „A Prairie Home Companion” – filmem może stosunkowo błahym w warstwie tematu, ale pełnym przedziwnej magii, ulotnego wdzięku, ukrytego w błahostkach – tego CZEGOŚ, czego ze świecą by szukać u niezliczonych młodszych naśladowców Altmana. Współcześni co prawda chętnie kupili altmanowski przepis na wielowarstwowy film z masą postaci, których skomplikowane losy okazują się łączyć ze sobą – ale nie posiedli maestrii starego wyjadacza. On jak nikt inny potrafił pokazać, że cały ten pozornie nieprzenikniony zamęt, który nazywamy życiem – poplątane nitki losów, nakładające się dialogi, cały ten zgiełk i zamieszanie – że to wszystko ma cel i sens, że układa się w zachwycającą, choć może czasem niepozorną całość. Za taki obraz świata na zawsze będę Altmanowi wdzięczna. I już teraz wiem, że będzie mi go – tego ostatniego prawdziwego dandysa Hollywood – bardzo, bardzo brakować.
20 ULUBIONYCH FILMÓW 2006
(kolejność przypadkowa):
„Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady” (Tommy Lee Jones, Francja/USA)
za znakomitą historię o przyjaźni i honorze, opowiedzianą bez ckliwości i taniego sentymentalizmu.
‹Labirynt Fauna›
‹Labirynt Fauna›
„A Prairie Home Companion” (Robert Altman, USA)
za śpiewającą Meryl Streep i znakomite oddanie prowincjonalnej magii oryginalnego radiowego show.
„Funky Forest: The First Contact” (Katsuhito Ishii, Hajime Ishimine, Shunichiro Miki, Japonia)
za nieustraszoną, postmodernistyczno-liryczno-muzyczno-fantastyczną, nieuznającą żadnych granic wyobraźnię i przedziwne, absurdalne poczucie humoru.
„The Great Yokai War” (Takashi Miike, Japonia)
za iście tolkienowski rozmach, przeurocze, bajkowe postacie Yôkai i najlepszą rolę dziecięcego aktora w tym roku.
„Wiatr buszujący w jęczmieniu” (Ken Loach, Niemcy/Włochy/Hiszpania/Francja/Irlandia/UK)
za odwagę w opowiadaniu historii, której wielu wolałoby nie poznać, za nieprawdopodobny realizm psychologiczny i świetny występ Cilliana Murphy’ego.
„Królowa” (Stephen Frears, UK/Francja/Włochy)
za niezrównaną Helen Mirren, błyskotliwy scenariusz – i niezwykłe, świeże, jednocześnie bezlitosne i pełne współczucia spojrzenie na nieoczekiwane pułapki władzy, zakulisowe rozgrywki oraz ciche tragedie, związane nieodłącznie z faktem bycia osobą publiczną.
„Labirynt Fauna” (Guillermo del Toro, Meksyk/Hiszpania/USA)
za przepiękne połączenie zapierającej dech w piersiach strony wizualnej, magicznego realizmu fantastycznego świata i bezlitosnego, rzeczywistego horroru historii. To jedna z najpiękniejszych elegii na śmierć utraconej niewinności, jakie zdarzyło mi się oglądać w kinie.
‹Inland Empire›
‹Inland Empire›
„Inland Empire” (David Lynch, USA/Polska/Francja)
za dzielną Laurę Dern, wielopiętrową fabułę, której nie sposób opowiedzieć, niepowtarzalny nastrój, króliki – i mały epizod nieodżałowanego Leona Niemczyka.
„When the Levees Broke: A Requiem in Four Acts” (Spike Lee, USA)
za wstrząsający, pełen siły, elokwentny mimo oszczędnego w słowach komentarza zapis tragedii Nowego Orleanu. Kto jeszcze dzisiaj z amerykańskich dokumentalistów potrafi wstrząsnąć widzem, nie stosując przy tym przesadnych uproszczeń, emocjonalnego szantażu ani tanich chwytów poniżej pasa?
„The War Tapes” (Deborah Scranton, USA)
za kompletnie zaskakującą, otwierającą oczy na nowe perspektywy, potężną, niesłychanie poruszającą i tragiczną, ale pozbawioną intelektualnej i emocjonalnej łatwizny wizję Amerykanów w Iraku.
‹Lot 93›
‹Lot 93›
„Lot 93” (Paul Greengrass, Francja/UK/USA)
za godne uczczenie ofiar 11 września, nieprawdopodobnie absorbującą rekonstrukcję dramatu i piękny hołd złożony odwadze i obywatelskiej odpowiedzialności zwykłych ludzi.
„49 Up” (Michael Apted, UK)
za ciepłe, pełne serdeczności spojrzenie na zupełnie zwyczajne życie – i za nadzieję, że nawet najbardziej szary żywot może być piękny i spełniony.
„Małe dzieci” (Todd Field, USA)
za jedyną naprawdę wyrafinowaną i nieprawdopodobnie zabawną amerykańską komedię tego roku – w dodatku dającą do myślenia nad zagadkami dorosłości.
„Half Nelson” (Ryan Fleck, USA)
za fenomenalnego Ryana Goslinga, świetną Shareekę Epps i prostą, choć emocjonalnie powalającą historię, która poruszy każdego.
‹Małe dzieci›
‹Małe dzieci›
„Sarah Silverman: Jesus is Magic” (Liam Lynch, USA)
za świetne uchwycenie fenomenu wyjątkowej komediantki, od której sam król politycznie niepoprawnej komedii Sacha Baron Cohen mógłby się sporo nauczyć.
„L’Iceberg”(Dominique Abel, Fiona Gordon, Bruno Romy, Belgia)
za czar i humor, i najbardziej przeraźliwe ziewnięcie, jakie kiedykolwiek uchwycono na filmowej taśmie.
„Last Days” (Gus Van Sant, USA)
za nieoczekiwaną elokwencję ciszy i bezruchu oraz bodaj najlepszą tegoroczną realizację dźwięku.
„Prestiż” (Christopher Nolan, USA/UK)
za rozmach, świetne role główne, Davida Bowie jako Teslę i wspaniałą opowieść o rywalizacji, ambicji, obsesji… i tożsamości.
„Casino Royale” (Martin Campbell, Czechy/Niemcy/USA/UK)
za przywrócenie widzom wiary w to, że nawet bardzo już wyeksploatowany cykl filmowy może zaskoczyć czymś świeżym.
„Zejście” (Neil Marshall, UK)
za lodowaty dreszcz w środku lata i chwile największej grozy, jakiej doświadczyłam na kinowej sali w ubiegłym roku.
powrót do indeksunastępna strona

70
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.