powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXIV)
marzec 2007

Pasażer
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='http://www.majszy.com' target='_blank'>Agnieszka Majchrzak</a>
Ilustracja: Agnieszka Majchrzak

5
Otóż przyszedłem na świat jako ostatnie z sześciorga dzieci jednej z najbardziej umuzykalnionych rodzin w okolicach Neapolu. Już mój dziadek, śp. Giovanni Maldini (1690-1751), który codziennie ponuro spoglądał na mnie zza stołu oraz z portretu wiszącego w bibliotece, nauczał gry na różnych instrumentach i śpiewu co bogatszych mieszkańców miasteczka, a w każde niedzielne przedpołudnie, zanim upił się domowej roboty winem, improwizował na kościelnych organach.
Byłem uroczym, ładniutkim chłopcem – do końca życia zresztą z satysfakcją spoglądałem w lustro – a do tego nad wiek rozwiniętym. Słowem, prawdziwy ulubieniec rodziny. Niewiele pamiętam z rodzinnych stron, bowiem gdy miałem zaledwie pięć lat, cała nasza familia przeniosła się do Neapolu, gdzie ojciec mój – niedoceniony śpiewak i flecista – otrzymał od rady miasta długo oczekiwaną posadę kapelmistrza jakiegoś drugorzędnego teatru.
Nietrudno chyba sobie wyobrazić, jakie wrażenie uczyniło na nieśmiałym i skromnym (choć nie do przesady) wyrostku z prowincji to gwarne, pstrokate i rozmuzykowane miasto. Na ulicach i placach zagradzały drogę stragany sprzedawców, zewsząd tłum, pojazd za pojazdem, słychać różnorakie języki, kupcy i szarlatani, śpiewacy i tancerze, wróżbici i akrobaci, wypychacze ptaków, najpospolitsza hołota, sodomici, teatry jarmarczne – słowem, wrzawa nie do wytrzymania. Do tego mnóstwo kurewek, chciałem rzec: kobiet nierządnych, z których usług w przyszłości miałem obficie korzystać. Muszę przyznać, że pobudliwość seksualna obudziła się we mnie bardzo wcześnie (z rozkosznego dziecka wyrosłem na pięknego, strzelistego młodzieńca), dopóki jednak pozostawałem pod opieką i nadzorem surowego ojca, nie mogłem nawet marzyć o erotycznych przygodach. A klimat – trzeba to powiedzieć – był niezwykle sprzyjający. Niedawno skończyła się trwająca ponad dwa wieki okupacja hiszpańska wraz z jej surową, tak nieprzystającą do włoskiego temperamentu obyczajowością, więc nieco szaleństwa wsączyło się teraz między mury miasta.
Tak, nie da się ukryć, że Neapol oczarował mnie i oszołomił.
Co do muzyki, to działało tu wielu nie byle jakich kompozytorów, a teatr San Carlo cieszył się wysokim uznaniem w całej kulturalnej Europie. Kształcono w Neapolu również kastratów, z których największym podziwem darzono, o ile pamiętam, Farinelliego i Cafarelliego. Słynni castrati wywodzili się najczęściej z ubogich chłopskich rodzin, które w zamian za odpowiednią kwotę pieniędzy pozwalały okaleczać swoich utalentowanych chłopców.
Ale powróćmy do mnie. Muzyka była w naszym domu powszechnym obowiązkiem, nic zatem dziwnego, że już od najmłodszych lat ja również kształciłem się w tym kierunku. Stary, znaczy poczciwy ojciec mój, uczył mnie gry na wiolonczeli i śpiewu, pod jego czujnym okiem rozpocząłem również trudną naukę harmonii i kontrapunktu. Moi starsi bracia – a miałem ich dwóch – uczestniczyli w tych lekcjach wraz ze mną, wszelako ich zapał, jak również zdolności dalekie były od tego, co można by nazwać talentem z Bożej łaski czy choćby tylko wrodzoną muzykalnością, toteż prześcignąłem ich w nauce do tego stopnia, że po pewnym czasie ojciec całą swoją niemałą energię poświęcał już tylko mojej osobie, nie szczędząc pieniędzy i wysiłków, aby choć jeden z jego synów wyrósł na prawdziwego muzyka. Chodziło przecież o honor rodziny!
Po kilku latach tej domowej nauki poszedłem do szkół. Skończyłem Scuola dei Padri Conventuali, a następnie uczęszczałem do Conservatorio di Santa Maria di Loreto, gdzie moimi nauczycielami byli między innymi: Manno, Gallo i Piccini – czy ktoś jeszcze pamięta te nazwiska?
Mówiąc krótko i na temat, otrzymałem rozległe wykształcenie muzyczne. Prócz kompozycji i teorii muzyki studiowałem śpiew, grę na organach, klawesynie i wiolonczeli. Już podczas studiów pisałem pierwsze sonaty i kwartety. Dzień w dzień gorliwie zaczerniałem papier nutowy i chociaż przychodziło mi to z dużą łatwością, na swój prawdziwy sukces musiałem jeszcze trochę poczekać.
Nadszedł on wraz z wystawieniem w San Carlo mojej pierwszej opery – „Parys i Helena” – w marcu 1760 roku. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy kurtyna z czerwonego aksamitu uniosła się, ukazując wspaniale malowane dekoracje do pierwszego aktu spektaklu. Tego wieczora, w blasku oliwnych kinkietów, moje życie zmieniło się całkowicie. Z nikomu nieznanego muzykanta przeobraziłem się w artystę, który rzucił na kolana calutki artystyczny Neapol. Sukces był ogromny. Oklaskiwano niemal każdą arię, każdy duet, każdy ansambl, po zakończeniu drugiego aktu aż siedem razy wychodziłem na proscenium, aby podziękować wiwatującej publiczności.
Miałem dwadzieścia siedem lat, a przed sobą życie w sławie i bogactwie.
Talent swój zawsze traktowałem jako kapitał, który powinien procentować, toteż postanowiłem kuć żelazo póki gorące. Podpisałem nowy kontrakt z impresariem teatru, opera następna powtórzyła sukces pierwszej – doczekała się dwudziestu czterech kolejnych przedstawień. Ówczesna moda szybko uplasowała mnie na szczycie, a ja za nic w świecie nie zamierzałem oddać tego miejsca żadnemu ze swoich konkurentów. Natychmiast nawiązałem ściślejszą współpracę z zarządem teatru i napisałem jeszcze kilka oper („Młodzieniec starcem”, „Dowód prawdy”, ,,Wyspa Amazonek”), które nie tylko potwierdziły moją reputację wśród publiczności, lecz zyskały również uznanie wybitnych muzyków i znawców tematu. Kariera moja nabrała rozmachu, interes prosperował znakomicie i w wieku lat trzydziestu byłem już kompozytorem o ustalonej renomie. Fortuna mi sprzyjała, talarów nie brakowało, kupiłem wspaniałe mieszkanie z widokiem na morze, młode, dobrze urodzone neapolitanki pobierały u mnie lekcje śpiewu i gry na klawesynie, a ja ćwiczyłem się dzięki nim w sztuce flirtu i uwodzenia, ilekroć tylko była po temu sposobność.
Zgoda, byłem muzycznym wyrobnikiem, składaczem dźwięków, dość zręcznym, by komponować wciąż w modnym guście. Fabrykantem muzycznych przysmaków. Ale twórczość moja idealnie wprost pasowała do tej epoki menuetów, gawotów, pudru, wachlarzy, sztucznych włosów i masek.
Lata płynęły, a moja sztuka, choć już nie tyle ceniona co dawniej, wciąż potrafiła zapełniać loże i partery teatrów. Nigdy się nie ożeniłem, co nie znaczy, że nie byłem czuły na kobiece wdzięki, wprost przeciwnie, przygód erotycznych nie brakowało mi do późnej starości. Dzięki jaskrawemu makijażowi i kosztownym strojom, wszystkim tym fatałaszkom, koronkom, haftom i inny duperelom łatwo potrafiłem ukryć swój wiek, ma się rozumieć: przynajmniej do pewnego momentu. Oj, dawałem ja popalić! Wiele organizowanych przeze mnie tak zwanych wieczorów muzycznych kończyło się wesołymi, zgoła nieartystycznymi harcami. Bywało, że golusieńki jak mnie Pan Bóg stworzył siedziałem przy klawesynie, a kilka dam tańczyło wokół instrumentu, za całe odzienie mając jedynie lakierowane pantofelki. Co skromniejsze zasłaniały twarze wachlarzami. Tak było! Nie ma w tym żadnej blagi!
Niestety, jak powszechnie wiadomo, nic nie trwa wiecznie, a już w szczególności dobra passa. Pod koniec życia sława moja, mówiąc delikatnie, mocno przygasła. Pojawili się nowi ulubieńcy publiczności, niektórzy z nich zaczynali powoli reformować włoską operę, jawnie szydząc z mojej twórczości. Okazałem się doskonale bezbarwnym tłem, na którym można było dostrzec jaskrawy geniusz takich wywrotowców jak Gluck czy Mozart. Muzyka Pietra Maldiniego musiała ustąpić smakowi nowej mody. Nie miałem zamiaru przystosowywać się do nowych wymagań, toteż publiczność odwróciła się ode mnie, ostatnia moja opera – „Szaleństwo Nerona” – rzecz całkiem, całkiem – znikła ze sceny niespełna trzy tygodnie po premierze.
No cóż. Przeprowadziłem się do skromniejszego apartamentu, sprzedałem kilka obrazów oraz kosztownych mebli, dawałem więcej lekcji, rzadziej odwiedzałem eleganckie domy publiczne, częściej zaś pospolite burdele.
Jak już wspomniałem, śmierć zastała mnie w Wenecji. Przyjechałem tam na zaproszenie pewnego zdziwaczałego irlandzkiego arystokraty, który pragnął, abym napisał operę do jego libretta (coś o mieszkańcach we wnętrzu ziemi). W trakcie podróży nabawiłem się zapalenia płuc i umarłem podczas pierwszej nocy po przyjeździe do miasta. Pogoda była wtedy wyjątkowo paskudna.
Nie pozostawiłem po sobie żadnego prawowitego potomka, cały mój majątek odziedziczył bratanek.
Tak więc nie żyję.
Tyle że zamiast przenieść się w zaświaty, zamknąć oczy na wieki czy też po prostu gryźć ziemię, siedzę w tym dyliżansie i muszę patrzeć prosto w twarz aptekarzowej.

6
– Jest coś specjalnego w słowiańskich melodiach – mówi fabrykant zabawek, patrząc na siedzącego naprzeciwko młodzieńca, który bazgrze ołówkiem w notesie. – Coś, co błogo przemawia do duszy. Nie wiem, czy państwo znają Polenlieder Kuffnera? „Auf, Polen, auf, zum Kampf herbei, das Vaterland zu retten!1)”- zaczyna nucić i bębnić palcami na opiętym oliwkowym materiałem kolanie. – Zna pan to może?
– Niestety, nie słyszałem – odpowiada kawaler.
– Wydane w firmie Schotta. Proszę pytać w Paryżu. Przepyszna muzyka.
– Będę szukał.
– O ile oczywiście nie wykupili, bo miało szalone powodzenie.
– Lepsze to niż piosneczki francuskie – wtrąca się aptekarz, zwracając się do kawalera. On również pragnie zatrzeć przykre wrażenie, które wywołały nad potokiem słowa aptekarzowej. – Osobiście najbardziej lubię muzykę gitarową, taką bardziej we włoskim guście. Wie pan, że Paganini pisze łatwiejsze rzeczy na gitarę niż na skrzypce? Słyszał pan o tym? Przepyszne miniatury. Ale pan jest, zdaje się, fortepianista?
– Tak – odpowiada młody Polak. – Dawałem koncerty w Wiedniu.
Aptekarzowa podnosi wzrok znad „Elegante Welt für Damen” i grzecznie pyta:
– Znaczy to, że ma pan już ustaloną reputację?
– Wszystkie miejsca na sali były napełnione, a recenzje po dziennikach nader pochlebne – odpowiada muzyk. – Ja sam już nie tak bardzo byłem kontent – drapie się w wydatny nos. – Wolę koncertować w szczuplejszym gronie.
– Czemuż to?
– Z wielu powodów. Raz, że zbyt wielka ilość słuchaczów mnie żenuje, zwłaszcza gdy odgrywam własne kompozycje. Po drugie, duże sale wymagają innego rodzaju dźwięku.
Aptekarzowa kiwa w milczeniu głową, jakby wszystko to rozumiało się samo przez się, po czym powraca do lektury. Suknie z tiulem i gazą, jak się okazuje, nie tyle już są modne co w roku przeszłym, podobnie jak błękit.
Najmodniejszy w Paryżu jest teraz perłowoszary, no i niespodzianka: woda lawendowa wraca w użycie!
Fabrykant pochyla się nagle ku młodzieńcowi.
– A niech mi pan powie taką rzecz: ile to trzeba się uczyć, żeby dobrze grać? Zapewne kilka lat, prawda? Chodzi mi o jakieś takie łatwiejsze utwory, menuety albo walce.
– Zależy od zdolności.
– Bo widzi pan, kupiłem córce orzechowy fortepianik…
– Aha.
– Nie nowy, ale wygląda jak prosto z fabryki. Żadnych zadrapań ani nawet zarysowań, widocznie nie był w ogóle używany. Dziewczyna ma już siedemnaście lat. Niektórzy mówią, że jest już za stara na naukę. Mimo to szukam nauczyciela…
Milknie, ponieważ dyliżans zjeżdża właśnie z pochyłości, kolebiąc się na prawo i lewo. Wstrząsy sprawiają, że w ramach drzwiczek dzwonią obluzowane szyby. Obręcz koła zgrzyta o wilgotny kamień.
Mój pupil chowa notes do kieszeni i odwraca bladą twarz ku oknu, za którym widać polanę, a na jej skraju jakieś zwierzę, najpewniej sarnę. W tych warunkach nie można myśleć o komponowaniu. Trzeba zaczekać na chwilę samotności. Przydałby się fortepian, żeby raz jeszcze sprawdzić, jak brzmi ten wstęp. Czy rzeczywiście oddaje niuanse mowy ludzkiej, czy jest po prostu dziwaczny?
– O dobrego nauczyciela szalenie trudno – podejmuje aptekarz, kiedy przestaje wreszcie tak chybotać. – Źle teraz uczą.
– Ma pan całkowitą słuszność – przytakuje fabrykant.
– Był jeden dobry muzyk, starszy już człowiek, nazwiska nie pamiętam, który udzielał lekcji gry na skrzypcach. Miał swego czasu dużą wziętość.
– Na wiolonczeli, mój drogi – poprawia go żona, nawet nie podnosząc wzroku znad czasopisma. Kapelusik na jej głowie przesunął się nieco, chociaż przytrzymują go związane pod brodą szale.
– Przejechał go omnibus. – Aptekarz robi pauzę dla lepszego efektu. – Koła zaczepiły o podudzie i przejechały po nim. Równiutko.
Koła pojazdu toczą się gładko i szparko, miażdżąc wilgotną roślinną papkę na drodze, a pasażerowie przerywają rozmowę, sięgają do swoich tobołków i wydobywają z nich prowianty. Za godzinę i tak musimy zatrzymać się w jakiejś wsi, gdzie będzie można zjeść prawdziwy posiłek, wszelako do tego czasu trzeba jakoś oszukać pierwszy poranny głód.
Fabrykant zabawek wyjmuje z tłumoka pomarszczone jabłko i bardzo starannie wyciera je chusteczką, rozmyślając jednak o sprężystym mięsie i gorzkim piwie w ciężkim kuflu. Aptekarzowa rozkłada na podołku serwetkę, a na niej wiklinowy koszyczek, w którym oprócz wczorajszej bułki znajduje się jeszcze tylko suchy plasterek sera i kawałek kiełbasy w zatłuszczonym papierze. Jej mąż, ze spojrzeniem utkwionym w oknie, już żuje żytni chleb, zastanawiając się, czy w najbliższej karczmie będą mieli düsseldorfską musztardę (zaostrza apetyt i zroszone nią potrawy czyni pożywniejszymi!), a także jakieś porządne wino, najlepiej reńskie, które pozwoli mu pozbyć się przykrego posmaku, jaki od momentu przebudzenia ma w ustach.
Młody kawaler nic nie je. Wciąż dokucza mu bolący ząb. Pocierając palcami powieki, usiłuje przypomnieć sobie, gdzie znajduje się jeszcze jedna świeża para skarpet – w kuferku pod siedzeniem czy w skórzanej walizie na dachu? A może w kufrze? Robi w myślach przegląd zawartości kufra: spodni sukiennych par trzy, jedna kamizelka atłasowa, pięć koszul płóciennych, cztery pary śnieżnobiałej bielizny batystowej, dwa jedwabne krawaty, stary kapelusz (do wyrzucenia), szlafrok (lekko przetarty na łokciach), dwa fraki, filcowe pantofle, surdut letni, płaszcz, parasol, cztery pary rękawiczek, szal na szyję, ręczniki…
O dach dyliżansu zaczynają uderzać krople deszczu.

7
Zaświaty okazały się dla mnie krainą lodu i ciemności.
Przynajmniej na samym początku miałem o tym takie właśnie pojęcie. Dopiero co unosiłem się tuż pod sufitem weneckiej sypialni, beznamiętnie obserwując pochylonego nad mym martwym ciałem otyłego lekarza, by nagle stwierdzić, że znajduję się już zupełnie gdzie indziej. Gdzieś w obcym mieście.
Quis hic locus, quae regio, quae mundi plaga? 2)
Nie była to Wenecja ani tym bardziej Neapol, lecz miasto podobne do tych, które za życia jeszcze mijałem podczas podróży do Rosji – na wpół prowincjonalne, melancholijne, brzydkie, o ulicach i placach zasypanych śniegiem i niemal całkowicie wyludnionych po zapadnięciu zmroku. A ciemnych wtedy jak tabaka w rogu.
Pamiętam, że stałem na zbiegu dwóch takich właśnie ulic, tuż obok zadaszonej studni, w miejscu, gdzie tworzyła się już spora zaspa. Śnieg dookoła mnie gęstniał, latarnie na słupach odrobinę tylko rozpraszały ciemności, oświetlając fragmenty kamienic o ponurych fasadach. Nie, to nie była z pewnością moja bella Italia.
Łatwo pojąć, jak bardzo czułem się zdezorientowany. To musi być majaczenie chorego umysłu, pomyślałem. Miałem na sobie swój najlepszy letni surdut, płócienne pludry i zupełnie niestosowne o tej porze roku trzewiki, a mimo to mróz mi nie dokuczał. Moje wszystkie zmysły zdawały się odbierać wrażenia jakby we śnie. Czułem zapachy, widziałem wirujący śnieg, słyszałem skrzypienie drzew na mrozie, odczuwałem nawet lekki dotyk śnieżnych płatków na twarzy. Ale nie byłem już organizmem z krwi i kości. Ciało zachowało swój kształt, wszelako zdawało się być zbudowane z jakiejś odmiennej substancji. Byłem duchem.
A więc jednak.
Jestem duchem, pomyślałem. Umarłem, więc naturalnie muszę być duchem.
Dlaczego jednak trafiłem w to dziwne miejsce, zamiast przenieść się do idealnego królestwa muzyki i myśli, gdzie, jak sądziłem, powinni przebywać wszyscy artyści? Dlaczego nie stałem się czystym dźwiękiem w wyśpiewywanej przez aniołów kosmicznej kantacie? Przez pomyłkę? Za karę? Czy w owej niebiańskiej krainie naprawdę nie ma miejsca dla takiego składacza dźwięków jak ja? Nie potrafiłem na razie odpowiedzieć na te pytania, podobnie jak na kilka innych, równie niepokojących. Jakieś ustępy z Dantego po myślach mi krążyły. Czyżbym znalazł się w owym sławetnym mieście utrapienia? Czy tak właśnie wygląda Piekło? Rozejrzałem się wokół: labirynt ulic i zaułków z pozakładanymi na parterach okiennicami, śnieg na kalenicach, śnieg na żeliwnych balustradach balkonów, sople zwisające z okapów, gzymsów i sklepowych szyldów, zaparowane witryny, słowem, wszystko razem ponure, smętne i arcynudne. Niesamowicie obce.
To prawda, miałem na sumieniu kilka grzeszków, nad którymi nie będę się teraz rozwodził, czy byłem jednak aż takim grzesznikiem? Raczej nie. Osobiście znałem i znam dziesiątki większych ode mnie łotrów, zbereźników i kanalii, by ograniczyć się jedynie do płci brzydkiej.
A jednak wyglądało na to, że przyjdzie mi tutaj odbywać jakąś pokutę.
No trudno, pomyślałem, nie ma rady. Skoro już tutaj trafiłem, widocznie istnieje jakiś ważki powód. Nihil sine ratione, jak się to mówi. Postanowiłem trochę się rozejrzeć po tym dziwnym mieście.
Rychło okazało się, że nie jestem jednak sam. W oddali, u wylotu ulicy, dostrzegłem jakiegoś mężczyznę opierającego się plecami o ścianę drewnianej przybudówki. Muszę przyznać, że jego widok napełnił mnie otuchą, piekielne miasto nie było jednak tak wyludnione, jak mi się to z początku wydawało. Któż to taki? Czyżby inna jakaś potępiona dusza? Poczułem, że jakoś tak sam z siebie przesuwam się do przodu – najwyraźniej czysta ciekawość zmusiła mnie do ruchu.
Uwolniony od materialnego ciężaru, niezwykle łatwo przemieściłem się wzdłuż bielusieńkiej ulicy i znalazłem się tuż przy mężczyźnie, nie wywołując przy tym żadnego dźwięku i nie zostawiając za sobą śladów na miękkim śniegu. Było to dziwne uczucie, do którego musiałem się później długo przyzwyczajać, nie powiem jednak, żeby sprawiało mi jakąś szczególną przykrość. Poruszałem się bowiem bez żadnej trudności, jak gdyby samą tylko siłą woli. Nie koniec na tym! Nie wiem, w jaki sposób, ale popłynąłem wzdłuż ciemnej ulicy, jednocześnie wciąż pozostając w tym samym miejscu, z którego wyruszyłem. Jakbym rozprzestrzeniał się w otoczeniu. Poczułem taką zachciankę, a jakaś część mnie – niczym zwiadowca – w mgnieniu oka dotarła do opierającego się o ścianę człowieka.
Był to niemłody już, bardzo wysoki mężczyzna, który – z trudem zachowując zmysł trzeźwości – nadaremnie szarpał kieszenie pobielonego śniegiem kożucha w poszukiwaniu czasomierza. Czuć było od niego potem, alkoholem i cygarowym dymem. Sapał i mruczał coś pod nosem w obcym języku, ale ja nie musiałem wcale wsłuchiwać się w ten pijacki bełkot, żeby dowiedzieć się o człowieku wszystkiego, co chciałem.
Nazywał się Aleksiej Grigoriewicz Chowański, tak właśnie, i był rosyjskim oficerem, który zaczynał wojskową karierę w Petersburgu, w Szkole Pietropawłowskiej, potem brał udział w wielkiej wojnie, teraz zaś pełnił służbę w obcym kraju, straciwszy nadzieję na powrót do rodzinnego miasta. Ukochana matka zmarła, kiedy miał osiemnaście lat. Żony za to nigdy nie kochał. Lewą część ogromnej, okolonej ciemnoszarymi bokobrodami twarzy miał paskudnie oszpeconą, a to wskutek cięcia szablą podczas utarczki z Francuzami. Przed chwilą rozegrał kilka partyjek bilardu z młodym Polakiem, wypił trzy szklanki wódki i pojęcia nie miał, która jest godzina.
Wszystkie te fakty dotarły do mnie niemal równocześnie, jasne i zrozumiałe. Mogłem przejrzeć na wylot myśli oficera, a nawet więcej, ponieważ w tej chwili osobnik ten niewiele myślał. Oderwał się wreszcie od ściany, uniósł głowę, jak gdyby chciał zmierzyć bieg planet, i ruszył przed siebie, na przemian podśpiewując i przeklinając. Po krótkim czasie zniknął w śnieżnej mgle.
Umiałem więc swobodnie czytać w ludzkich myślach.
Szybko odkryłem, że potrafię również bez żadnego odczuwalnego oporu przenikać przez materialne przeszkody, obojętne, czy na swej drodze napotykałem człowieka, drzewo, drewniany płot, czy ceglaną ścianę.
No tak, byłem przecież najprawdziwszym duchem!
Przez jakiś czas, dla samej tylko zabawy, przenikałem przez grube mury i swobodnie przyglądałem się temu, co się za nimi kryło: magazynom sklepów, rzęsiście oświetlonym salonom i zadymionym wnętrzom szynków, nędznym izbom, gdzie na sznurach suszyła się połatana odzież, suterynom, zimnym poddaszom, stryszkom, handlowym kantorom, warsztatom, składom na węgiel i drewno.
Opustoszałe na pozór miasto nagle zaczęło tętnić życiem. Czułem się jak dziecko zaglądające do domków dla lalek.
Widziałem siedzącego w fotelu mężczyznę, który opierał nogi o kratę kominka i gładził łysinę, dwóch młodzieńców pochylonych nad zielonym suknem bilardowego stołu, stolarza zajadającego się zupą selerową, bladą dziewczynkę skrobiącą w kajecie przy blasku oliwnej lampki, podobną do Cyganki kobietę z dzieckiem na ręku. Obfitość person, owszem, ale dziwaczne to jakieś były figury. Wykrzywiona staruszka krzątała się przy garnkach, portier tasował karty, doktor z siwiejącymi faworytami zapinał spodnie w sraczu.
Wszyscy byli śmiesznie ubrani, nosili osobliwe fryzury i porozumiewali się dziwną jakąś mową. Słyszałem brzęk kubków, szczęk noży, dźwięki gitary, gwar rozmów, kaszel, poszczekiwanie psów.
Aż wreszcie pośród tych wszystkich hałasów usłyszałem daleki odgłos dzwonków. Były to najzwyklejsze w świecie dzwonki na końskich uprzężach, ale ja poczułem się tak, jakby ktoś nagle przywołał mnie do porządku.
Dzyń, dzyń, dzyń. Niczym uderzenia w klawisz fortepianu. Crescendo. Wstęp do jakiegoś poloneza w stylu brillant, dajmy na to.
Po krótkiej chwili zaprzężone w dwójkę koni sanie wyłoniły się zza zakrętu ulicy, a ja z niezwykłą jasnością zdałem sobie sprawę, że właśnie na ten moment przez cały czas czekałem. Nie wiem, skąd wzięła się ta pewność, ale od tej pory wszystkie wydarzenia zaczęły nabierać dla mnie sensu.
Pojedyncze nuty zaczęły się układać w muzyczną frazę.
Sanie minęły mnie, skręciły w następną ulicę, wjechały na niewielki plac otoczony dwupiętrowymi kamienicami, po czym, wciąż podzwaniając, przejechały kilkadziesiąt metrów wzdłuż północnej pierzei i zatrzymały się przed żelazną bramą. Podążyłem tam za nimi.
Śnieg topniał na końskich grzbietach. Woźnica, który miał już co nieco w czubie, wyjął zza pazuchy pękatą flaszkę, pociągnął z lubością długi łyk i otarł usta rękawem baranicy. Tymczasem spod przykrywających sanie ciężkich futer wygramolił się mężczyzna, a za nim mały chłopiec – jeden i drugi w śmiesznych kapeluszach.
Mężczyzna zdjął zębami rękawicę, odliczył pieniądze, wręczył woźnicy.
– Dziękujemy – powiedział. – Dobranoc panu.
– Wielkie dzięki.
Śnieg skrzypiał pod ich butami, gdy szli do bramy. Chłopiec poślizgnął się na oblodzonym stopniu kamiennych schodów, ale utrzymał równowagę.
– Uważaj, bo złamiesz rękę.
– Nie złamię, papa.
Ojciec i syn, oczywiście. Wracali od najparadniejszego krawca w mieście, który zdjął miarę na nowy surdut dla chłopca. W drodze powrotnej wstąpili jeszcze do kawiarni, gdzie zjedli pączki z malinami we wnętrzu i wypili gorącą czekoladę.
– Sypie i sypie – powiedział teraz ojciec. – Zasypie nas.
– Aha.
– Będą mieli jutro co odśnieżać, co nie?
– Tak, tato.
Mężczyzna otworzył bramę wielkim kluczem i po chwili znaleźliśmy się na ni to podwórzu, ni to dziedzińcu jakiegoś marnego pałacyku. Przeszliśmy do oficyny. Druga brama, tym razem otwarta.
– Zaraz się napijemy herbatki – powiedział mężczyzna. – A potem do spania.
– Chciałem jeszcze poczytać – chłopiec chwycił ojca za rękę. – Zostały mi dwa rozdziały.
– Wiesz, że jutro wstajemy wcześniej?
– Wiem, tato.
Przez sklepioną, długą sień o kamiennej posadzce dotarliśmy do dębowych schodów. Mężczyzna i chłopiec zdjęli swoje arcyzabawne kapelusze, otrzepali płaszcze i buty ze śniegu, a następnie ruszyli w górę po trzeszczących stopniach, przytrzymując się wypolerowanej balustrady, jako że klatka schodowa pogrążona była w głębokim mroku.
Podobnie jak to było w przypadku rosyjskiego oficera, nie miałem żadnych trudności z rozszyfrowaniem ich myśli. Mężczyzna – pół żabojad, pół Polak, nauczyciel francuskiego języka – miał głowę zaprzątniętą stroicielem fortepianów i listem, który jeszcze tego wieczora trzeba było napisać do rodziny, aby móc go z samego rana zanieść na pocztę, natomiast młody kawaler koncentrował się tylko na tym, by nie potknąć się na jakimś wysokim stopniu.
Ale to właśnie ten niepozorny chłopiec przyciągał moją uwagę. Wiedziałem już, że gra na fortepianie i że uważa się go w mieście za cudowne dziecko, nieledwie za drugiego Wolfganga Amadeusza Mozarta. Pisano o nim w gazetach. Nie byłoby w tym fakcie nic szczególnie interesującego – w swoim życiu miałem do czynienia z całą masą wybitnie zdolnych dzieci, na ogół nieznośnych bachorów – gdyby nie dziwna moc, jaka z niego emanowała. To właśnie owa siła kazała mi zaczekać na sanie i podążyć za dziwną parą. Nie potrafiłem ustalić, czy źródłem tej mocy jest muzyczny talent chłopca, czy – co chyba mniej prawdopodobne – charakter, w każdym bądź razie poczułem, że mam do czynienia ze zjawiskiem niezwykłym.
Był rozpieszczony i nieco zarozumiały, często nadmiernie bojaźliwy. Typowy pupilek dam z towarzystwa. A jednak nie umiałem go do końca rozgryźć. Przyznam szczerze, że do dzisiaj mi się to nie udało.
Zatrzymaliśmy się na drugim piętrze, nauczyciel zastukał kołatką do drzwi, które po chwili otworzyła kobieta – przyodziana w czerń, w czepcu na głowie i ciemnym, koronkowym szalem na ramionach. Za jej plecami ujrzałem dwie małe dziewczynki, niewiele chyba bardziej materialne niż ja sam.
– Jesteście – powiedziała kobieta w tym samym dziwnym języku.
– Ano jesteśmy.
Wpłynąłem do środka, starając się – zapewne z przyzwyczajenia – nie potrącić nikogo po drodze. Dobrze, że się nie ukłoniłem.
Minąłem ciepłą sień i przystanąłem skromnie w rogu pokoju o wyfroterowanej posadzce, tuż obok kamiennego wazonu. Podczas gdy mężczyzna i chłopiec wytrząsali w sieni resztki śniegu z ubrań, ja ciekawie rozglądałem się po pomieszczeniu.
Było duże i nadspodziewanie przytulne. Przy ścianie stała pyszna kanapa, przed nią okrągły stolik mahoniowy, po przeciwległej stronie prezentował się dębowy kredens z fajansowymi figurkami (kominiarczyk i pastereczka), a obok niego uchylone drzwi do następnego pokoju. Pomieszczenia miały tutaj układ amfiladowy.
Gipsowy sufit obiegał gzyms, na ścianach wisiały obrazy w częściowo złoconych ramach. Najbardziej przypadła mi do gustu miniatura wystawiająca kucie konia. W podwójnych szybach okiennych i w lustrze nad politurowanym kominkiem odbijały się chybotliwe ogniki płonących w kinkietach świec. Swojego odbicia, ma się rozumieć, nie odnalazłem.
Mężczyzna powiesił płaszcz, wszedł do pokoju, zatarł okrutnie zziębnięte dłonie, potem rozpiął kamizelkę, rozluźnił nieco halsztuk i podszedł do kominka. Rozgrzebał żar, aż strzelił ogień.
– Ignacy solennie obiecał, że surdut będzie gotów za tydzień – powiedział, podnosząc się ciężko z kucek. – A Wacławowi trzeba było otworzyć ropień.
– Skąd wiesz? – spytała z sieni kobieta.
– Spotkaliśmy jego brata.
– Tego strojnisia?
Jedna z dziewczynek, kilkuletnia może smarkula o wyjątkowo bladej cerze i delikatnych rysach, parsknęła śmiechem.
– Nosi pasiaste pantalony – wyjaśniła. – Ale mu spadają.
– Cóż ty znowu opowiadasz, ma petite? – zapytał ojciec.
– To najprawdziwsza prawda.
Rozmowa ta, jakkolwiek dziwaczna i mimo moich nowych zdolności nie do końca dla mnie zrozumiała, wprowadziła mnie w nader przyjemny nastrój. Prawdziwie familijna atmosfera, pomyślałem.
– Zaraz będzie herbata – poinformowała wszystkich kobieta. – Widziano go w piątek w teatrze. Na „Cyruliku sewilskim”. Rzeczywiście, pantalony miał w paski. Frak też w najświeższym guście, podług nowej paryskiej mody. Wyładniał.
– Chudy jak pies! – krzyknęła dziewczynka. – Chudszy niż mój brat!
Wszystkie dzieci w tym domu były chude i blade. Wątłe ramiona, przygarbione plecy, wszelkie możliwe wady postawy. Bez dwóch zdań, lekarz powinien zaordynować gimnastykę. Szczególnie chłopakowi przydałoby się trochę ruchu po tych wszystkich godzinach spędzonych przy klawiaturze.
Klawiatura! Otóż właśnie, panowie i panie.
Zwróciłem na nią uwagę niemal natychmiast po wejściu, a jakże. Przez otwarte drzwi do sąsiedniego pokoju widziałem uśpiony instrument. Pianoforte. Masywne czarne pudło, bogato zdobione, podobne do staroświeckiej skrzyni albo komody, kryjące pod mahoniem swoje metalowe struny, drewniane młoteczki, filcowe tłumiki oraz wszystkie te łożyska i wiązania, dzięki którym mechanizm może funkcjonować. Instrument większy niż klawesyn, wydający nie tak może srebrzysty, ale za to cieplejszy dźwięk.
Podpłynąłem bliżej. Na pulpicie umieszczono etiudy niejakiego Clementiego, na płycie rezonansowej, tuż obok mosiężnego świecznika, lekko podniszczony pierwszy tom sonat Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Czy istnieje na świecie coś wspanialszego niż dobrze nastrojony instrument? Fortepianik, gotowy w każdej chwili odpowiedzieć na twój dotyk. Medium, które potrafi za pomocą następstw dźwięków lub ich współbrzmień wyrazić nastrój, emocje, a także to, czego w słowach wyrazić niepodobna. Jakaż przyjemność czuć pod palcami chłód słoniowej kości, uderzyć akord w niskim rejestrze i wsłuchiwać się w łaskoczące kręgosłup wibracje metalowych strun.
– Herbata gotowa – powiedziała kobieta.
– Siadamy – ojciec odszedł od kominka.
Zegar wybił godzinę dziewiątą.
Chłopak jest mój, pomyślałem, zdumiony własną decyzją.
Tym oto sposobem maestro Pietro Maldini – sławetny niegdyś nicpoń, lekkoduch, karierowicz i hulaka, a do tego egoista, jakich mało – przeobraził się naraz w anioła stróża smarkatego muzykanta z prowincji. Czyż to nie paradne? Człowiek, który w trakcie całego swojego długiego żywota nie zaopiekował się nawet nędzną papugą, nagle postanawia czuwać nad bezpieczeństwem obcego dziecka. Postanawia poświęcić mu cały swój czas i uwagę. Wprost nie do wiary. Gdyby towarzysze moich zabaw i awantur dowiedzieli się, jaki to los przypadł mi po śmierci, rozchorowaliby się najpewniej ze śmiechu. Maestro Maldini opiekunem! Aniołem stróżem!
Jak to się mogło stać?
Do dzisiaj tego nie wiem. Mogę powiedzieć tyle tylko, że wbrew pozorom to był mój wybór. Fakt, że nie z własnej woli znalazłem się w tym okropnym, lodowatym mieście, prawdą jest również, że w wielce dyskretny sposób jakaś siła pokierowała mną, wskazując drogę do mieszkania francuskiego nauczyciela. Lecz odczytałem tę interwencję tak właśnie: jako niezwykle delikatną sugestię, nic więcej. Nikt mnie przecież ani nie straszył, ani nie szantażował, ani nawet nie namawiał. Pokazano mi chłopca, a także jego rodzinę, mieszkanko oraz miasto. Wybór należał wyłącznie do mnie. Zdecydowałem się sam, i to raz-dwa, pod wpływem jakiegoś dziwnego impulsu. Zanim rodzina zasiadła do herbaty, ja już wiedziałem, gdzie w tym układzie jest moje miejsce.
Przejąłem tego chłopca, albo raczej – on przejął mnie. Skromnie wkroczyłem na jego orbitę.
Od tej pory jesteśmy już ze sobą związani.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.