Trzaskają zasuwy oraz skoble wewnątrz karczmy, słychać kaszel i przekleństwa, uchylają się drzwi i staje w nich miernego wzrostu mężczyzna w pomiętej koszuli, z bokobrodami zaczesanymi do przodu, rozczochrany i zaspany. – Scheisse – mruczy do siebie, ufając, że nikt go nie słyszy w chlupoczącym deszczu. Nad lewym okiem gospodarz ma dziwną narośl, a w okolicach grdyki niewielką bliznę. To pamiątka po brzytwie pewnego pijanego robotnika rolnego z sąsiedniej wsi. Stara historia, o której mało kto już pamięta. Mężczyzna wpycha teraz koszulę do spodni, zapina kamizelkę i kłania się przesadnie nisko, jakby odgrywał jakąś komedię. – Guten morgen. Już otwarte. Zapraszam. – Guten morgen. Karczma – murowany budynek z drewnianym gankiem i ciemnoczerwonym jak krew dachem – rozsiadła się wśród starych drzew, na samym skraju niemieckiej wsi, do której prowadzi naprawdę kiepska droga. – Witam najuprzejmiej szanownych wojażerów. Z daleka? – Ze Stuttgartu. – To pewnie do Paryża? – W rzeczy samej. Wchodzimy do środka: najpierw Webernowie, za nimi brzuch fabrykanta zabawek, potem on sam, młodzian, a na koniec ja. Aptekarz składa kawowy parasol, strząsa wodę. Czuć zapach piwa i tytoniowego dymu. Panujący w izbie półmrok miłosiernie skrywa zakurzone pajęczyny pod sufitem i archipelagi plam na dębowych stołach i ławach. W rogu, obok pieca, widzę stelaż na fajki. Po parapecie okna spaceruje jakiś owad. Nie podoba mi się tutaj. – Proszę uprzejmie – mówi karczmarz, podchodząc do szynkwasu. – Proszę usiąść, zaraz rozpalimy w piecu, bo zimno okropnie. Ale się rozpadało, prawda? – Nie ma dnia bez deszczu – aptekarz na to. – Wszędzie tylko woda i błoto. Wyjątkowo brzydki wrzesień, nieprawdaż? Czy dostaniemy może u pana karpia po czesku? – Niestety nie mamy karpi. Jest za to zupa selerowa, są, proszę pana, kotleciki, kartofle, flaki, mizeria i szparagi. Ale szczególnie polecam państwu pieczone nerki. Pyszne. – A piwo jest? – pyta fabrykant, bawiąc się cybuchem fajki, którą wypala po każdym posiłku. – Najlepsze w okolicy! Całe towarzystwo sadowi się na ławach. Jakaż to ulga odpocząć trochę po przykrościach całonocnej jazdy. Za oknem strugi deszczu wyglądają jak fortepianowe struny, poprzez nie widać kawałek zarośniętego pokrzywami podwórka ze studnią i fragment stajni z przydaszkiem, dalej skrawek burego pola. Nasz wóz pocztowy został ukryty pod wiatą po drugiej stronie karczmy, dwaj bladzi chłopcy w przemoczonych koszulach wyprzęgają właśnie konie. Dochodzi do nas chlupot deszczu, skrzypienie zardzewiałej furtki, przytłumione porykiwanie bydła i odległe ujadanie psa. – Zaraz zrobi się tutaj przytulniej, ma się rozumieć – mówi karczmarz. Rysy jego twarzy wydają się rozmyte w półmroku, jakby ktoś zmazał malowidło na szkle.- Tylko chłopak przyniesie drzewa z komórki. Rudolf, pospiesz się! – krzyczy w stronę zamkniętych drzwi. – Goście się niecierpliwią! Mój podopieczny zabrał ze sobą notes i ołówek, miał zamiar pobazgrać w trakcie posiłku, lecz przy tym świetle nie będzie to łatwe. Uzbierało się parę niepokończonych jeszcze utworów, w tym wcale nie żartobliwe scherzo i nowy nokturn, którego temat, nostalgiczny i jak zwykle na wskroś romantyczny, objawił mu się ostatniej nocy w Stuttgarcie. Zdążył go tylko z grubsza zanotować w świetle dogasającej łojówki, aby nie zapomnieć, jak mu się to już z wieloma pomysłami zdarzało. Teraz niech sobie przez jakiś czas poleży spokojnie w notesie. Pomysły muzyczne trzeba leżakować niczym młode wino, twierdzi. Niech fermentują i nabierają szlachetnego smaku. Oparty plecami o pobieloną wapnem ścianę, z kapeluszem na głowie, skubie teraz muzykant końce szyjnej chustki. Wygląda niczym postać z jakiejś opery buffa: dziewczę przebrane za mężczyznę. Przed wejściem do karczmy spryskał się obficie wodą kolońską, by zamaskować nieco dokuczliwy zapach potu i nieświeżej bielizny. Jest na tym punkcie przeczulony, wprost nie może znieść myśli, że śmierdzi. Prawdziwy elegant, nie ma co. Jak tylko dotrze do Paryża, dopiero się zacznie zabawa. Wizyty, fety, obiady, wieczory towarzyskie, koncerty i opera, harce i bezeceństwa. Skąd my to znamy? Francuzkom będzie pewnie głowy zawracał, tak jak tym rozchichotanym mediolańskim śpiewaczkom, z którymi wyjechaliśmy z Wiednia. Jest w tej materii dużo już mniej niezdarny i lękliwy niż dawniej, wierzcie mi. Ach, ta młodość! Trzeba przez to przejść. Ma nowy kapelusz, nader gustowny frak z długimi połami, tyle modne rękawiczki, uczesanie w najnowszym guście, no i tabakierkę w heban oprawną, z wizerunkiem Wenery na wieczku – słowem, szykuje się w Paryżu niejedna paradna rzecz. Co tu dużo mówić, sam wielce jestem ciekaw nadsekwańskiej stolicy. Na ile się zmieniła przez te kilkadziesiąt lat, które minęły od mojej ostatniej wizyty. Podobno wciąż najlepsza tam socjeta, najszykowniejsze magazyny mody, opera, teatry, giełdy, a ruch prawie już jak w Londynie. Omnibusy na każdej ulicy, powiadają, że strach przejść na drugą stronę. Do tego, rzecz jasna, oświetlenie gazowe, nie jakieś tam kaganki jak w Warszawie! Bulwary pełne są zapewne przesuwających się eleganckich cylindrów, zamiatających krawężniki sukien, a także przystrojonych kwiatami, przepoconych kapeluszy, wykwintnych parasolek i czego tam jeszcze! Mon Dieu, jakże chciałbym już zobaczyć porewolucyjny Paryż! – Czy są jakieś nowe wieści na temat epidemii cholery? – pyta nagle gospodarz zza kontuaru. – Co się na ten temat mówi w Stuttgarcie, jeżeli można wiedzieć? Podobno dotarła na wyspy. – Zgadza się – potwierdza aptekarz. Dłonie splótł na rączce parasola. – Zanotowano w Londynie przypadki wodnistej biegunki, która jest pierwszą oznaką choroby. – Biegunka, powiada pan. To niedobry znak. – W rzeczy samej. Biegunka i wymioty powodują odwodnienie organizmu. – A więc zgon – dopowiada pani Webern. – Zgon – powtarza jak echo fabrykant zabawek. Coś dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Coś niedobrego. Gęsty mrok zalega w kątach izby, nie jest go w stanie rozproszyć mętne światło wpadające przez szyby okna. Szum deszczu narasta, zagłuszając wszelkie inne odgłosy z zewnątrz. Ze szczelin w podłodze wyłażą pająki i rozbiegają się po całej izbie. Jestem chyba przeczulony. – Okropne nieszczęście – wzdycha gospodarz. – Nie daj Boże, żeby dotarło do nas. Nawet nie chcę o tym myśleć. – To moskiewskie wojsko przywlokło ją do Europy – wyrywa się młodzian, patrząc wyzywająco na towarzyszy podróży. Jego niemczyzna jest troszeczkę kulawa. Lepiej gada po francusku. – Carowi należy podziękować za ten prezent. Wysłał swoich sołdatów, żeby stłumili… powstanie. No i przy okazji moskale oraz… kozacy wywołali epidemię. Wszyscy przytakują w milczeniu. Polityka. Rozmowa dyskretnie schodzi na cudowne mikstury, które rzekomo mają chronić od morderczego powietrza, ale ja w tym właśnie momencie przestaję słuchać. Bowiem do karczmy wchodzi wilkołak. Wchodzi z naręczem drzewa na opał. Nie wygląda na więcej niż osiemnaście – dziewiętnaście lat. Dziecko. Jak wspomniałem, już od paru chwil odczuwałem dziwny niepokój związany z tymi drzwiami, a raczej z tym, co czaiło się nimi. Zdawało mi się, że narasta tam coś mrocznego, coś obmierzłego, i teraz widzę, iż przeczucia mnie nie myliły. Za tymi drzwiami otworzyła się naraz najprawdziwsza otchłań. To on. – Dzień dobry. Wilkołak stoi przez chwilę w progu, z nieśmiałym uśmiechem przyglądając się dyskutującym o chorobach gościom, a potem nogą zamyka za sobą skrzypiące drzwi i powoli, jakby spacerował po linie, przez całą jadalnie rusza w stronę pieca. Lekko utyka. Nie przypomina baśniowego stwora: chudy i niski, blada twarz bez wyrazu, oczy jak guziki kamizelki. Nerwowo pociąga nosem. Ma na sobie mokrą od deszczu, kusą kurtkę, zniszczone portki i ubłocone buty, które pozostawiają na podłodze wyraźne ślady. Po twarzy i odsłoniętej szyi ścieka woda. Ale to na pewno on. Nie mam żadnych wątpliwości. Bije od młodego mężczyzny fetor kurnika zmieszany z zapachami świeżo porąbanego drzewa, mokrej trawy, piwnicznej pleśni i jeszcze jakimś ledwo wyczuwalnym smrodem: słodkawy zapach kadzidła? gnijących ciał? woń śmierci? Przecież to niemożliwe. Boże drogi, co się ze mną dzieje? Śmierdzi zgnilizną. – Za mało przyniosłeś, Rudolf – krzyczy gospodarz. – Trzeba jeszcze do kuchni, będziemy gotować. – Zaraz doniosę, ojciec. – Tylko uważaj, żebyś tu psa nie wpuścił. – Dobra. – To mój syn, Rudolf – zwraca się do gości gospodarz. Jego twarz jest już tylko szarą plamą w ciemnościach. – Pomaga w interesie, ale chciałbym go wysłać do Stuttgartu. Zdolny jest, marnuje się tutaj. – Przesadza ojciec – Rudolf jest wyraźnie zakłopotany. Chowa głowę w wątłe ramiona i spuszcza wzrok. Smród staje się coraz bardziej natarczywy, niemal namacalny. Pasażerowie nie zwracają już jednak na młodziana uwagi. Zdolny czy nie, mało jest dla nich ciekawy. Nikt też najwidoczniej nie czuje zapachu śmierci unoszącego się w powietrzu. Nikt prócz mnie nie odczuwa tchnienia grozy. Tymczasem groza wypełnia sobą całą przestrzeń. – A co pan myśli o noszeniu flanelowych pasów na brzuchu – pyta aptekarza fabrykant zabawek. – Szwindel. Niech pan w to nie wierzy. Zdaję sobie sprawę, że nadchodzi dla mnie, jako dla anioła stróża, godzina próby. Do jadalni wszedł właśnie człowiek, który ma już na swoim sumieniu kilkanaście zabójstw. Dużo więcej, niż podają gazety. Morderca. Okrutny morderca kobiet i młodych, zniewieściałych mężczyzn. Tylko spokojnie. Muszę zacząć działać, nie wolno mi pozostawać w tej chwili jedynie zdumionym obserwatorem. Ostrożnie zbliżam się do mężczyzny, podpływam, a raczej, jak to mam w zwyczaju, rozciągam się na całą szerokość izby. Jestem już przy nim, otaczam go ze wszystkich stron, ale to wciąż za mało, powinienem wejść głębiej, pomimo odrazy muszę dotrzeć do mrocznego jak grób wnętrza jego czaszki. Rudolf Handke. Rozbłyski światła i kolorów. Osiemnaście lat. Matka odumarła go we wczesnym dzieciństwie: gruźlica. Od małego nieśmiały i chorowity – przeszedł zapalenie stawów, a potem tyfus. Nauka przychodziła mu z trudem. Napastowany przez ojca i przynajmniej raz – przez łysego jak armatnia kula nauczyciela algebry. Zamknięty w sobie, nieufny wobec obcych, zafascynowany chorobami oraz śmiercią, odurzający się alkoholem, męczący zwierzęta, a potem ludzi. Eksplozja białego światła. Pierwsze morderstwo popełnił w wieku lat piętnastu, kiedy to wypchnął z łódki młodszego kuzyna. Słyszę głos tonącego chłopca, daleki, bardzo słaby, gdzieś na granicy słyszalności. – Ile jeszcze mam przynieść tego drzewa, ojciec? – pyta Rudolf ochrypłym z podniecenia głosem. – Drugi raz tyle. Błysk. Szary pejzaż, błotnista droga biegnąca przez pola, w górze stado wron. Samotny wędrowiec z podróżnym workiem. Zachodzi go od tyłu, ciężki kamień uderza w głowę. Strzęp skrwawionej koszuli powiewa na kolczastej gałęzi krzewu. Martwa dłoń zaciśnięta na kępce trawy. Wystarczy. – I powiedz dziadkowi, żeby zawiózł taczki do szopy. – Już to zrobił. – To idź już. No, biegiem. Goście czekają. Rudolf Handke nie rusza się jednak z miejsca. Stanowczo zbyt długo przygląda się mojemu chłopakowi. Jest podniecony. Krew huczy mu pod czaszką, oddech przyśpiesza, bicie jego serca słyszę tak głośno, jakby ktoś uderzał w bęben. Chłopak kątem oka obserwuje młodego Polaka, niby to zajęty układaniem klocków drewna. Co powinienem teraz uczynić? Przecież to absurd, izba pełna jest ludzi. Handke to niewątpliwie człowiek bardzo chory, ale nie do tego stopnia, żeby zaatakować przy świadkach. Musi być niezwykle ostrożny, skoro do tej pory nie dał się złapać, prawda? Nie, nic nam tutaj nie grozi. On zabija z dala od ludzkich oczu. Przecież nie wywabi kompozytora do lasu. – Mam cię kopnąć w tyłek, żebyś wreszcie wyszedł na zewnątrz, hrabio? – pyta gospodarz. Rudolf Handke powoli podnosi się z kucek. Wraz z upływem lat zadaję sobie pytanie, dlaczego nie pozwolono mi zająć się chłopcem od samego początku, czyli od kołyski. Czemuż to nie było mnie przy narodzinach, a później podczas wczesnych lat dzieciństwa? Wydawałoby się to naturalne i logiczne. Tymczasem po raz pierwszy ujrzałem go, kiedy chodził już w licealnym mundurku. Kto opiekował się nim do tej pory? Czyżby przez te wszystkie lata pozostawał bez żadnej opieki? A może wszystkim dzieciom w chwili narodzin przydzielany jest zwykły anioł stróż, a specjalista w chwili, gdy już wiadomo co z takiego delikwenta wyrośnie, kiedy jako tako wykrystalizuje się jego przyszłość? Na co bankierowi albo kupcowi, choćby w dzieciństwie zapowiadali się na pierwszorzędnych fortepianistów, duch kompozytora czy też kapelmistrza? Po co im w ogóle jakikolwiek opiekun? Tak, to by miało jakiś sens, przejąłem chłopaka, kiedy było już pewne, że poświęci się muzyce. Jak do tej pory nie miałem zbyt dużo roboty przy moim podopiecznym. Takie tam drobne interwencje chroniące go przed nieszczęśliwymi wypadkami, zwykła praca zwykłego anioła stróża. Nic nadzwyczajnego. Nie zawsze jednak wystarczy krótkie ostrzeżenie, jak tego mroźnego przedpołudnia w Pradze, gdy – nieprzytomny jak zawsze – o mało co nie wszedł pod rozpędzone konie. Krzyknąłem: „Stój!” i zatrzymał się nagle, jakby mnie usłyszał. Czasami trzeba odrobinkę bardziej się postarać, a często nawet ciut zmaterializować. Nie mam w tym zbyt dużego doświadczenia i prawdę mówiąc nie mogę się pochwalić żadnymi efektownymi interwencjami w swojej karierze. Raz jeden próbowałem przestraszyć służącą, która podkradała jedzenie w kuchni, ale skończyło się to dla mnie żałośnie. Gdyby nie fakt, że już nie żyłem, pewnie sam umarłbym ze strachu. Ukazałem się złodziejce w całej swojej, może lekko zamazanej, ale jednak efektownej postaci, no i nic, w ogóle mnie nie zauważyła. Natomiast ciotka chłopaka, która niespodziewanie znalazła się za moimi plecami, narobiła takiego wrzasku, że jeszcze do dziś go słyszę. Miałem ochotę i ja prosić o te sole trzeźwiące, z którymi zleciała się za chwilę cała rodzina. Nie to, że się przestraszyła – w końcu jestem duchem i muszę się z tym pogodzić. Najgorsze, jak mnie potem opisywała, jako monstrum jakieś okropne. Mnie, na widok którego kobiety mdlały z rozkoszy, a jeśli nawet krzyczały, to w miłosnym upojeniu! Nie mogę się już przejrzeć w zwierciadle, ale nie wierzę, żebym się aż tak zmienił, i nie będę chyba zbyt zarozumiały, jeśli przypomnę, że niewielu mężczyzn w moich czasach dorównywało mi urodą. Krótko mówiąc: zniechęciło mnie to skutecznie i na zawsze przed pokazywaniem się komukolwiek. Basta! Postanowiłem, że nikt już nie będzie wrzeszczał na mój widok. A jednak… – Jeszcze raz bardzo państwa przepraszam w imieniu mojego syna – karczmarz przytrzymuje drzwi dyliżansu, nie bacząc na wciąż padający deszcz. Pocztylion już siedzi na koźle i tylko czeka, aż będzie można ruszać. – Naprawdę nie mam pojęcia, co go napadło. – Bardzo nerwowy jest, to prawda – aptekarz, lekko zażenowany, pieczołowicie wymiata okruchy z siedzenia. – Dałbym mu coś na uspokojenie, ale akurat nic nie mam przy sobie. – Po matce jest taki wrażliwy i chorowity. Praca fizyczna to nie dla niego, dlatego myślałem, że może by w mieście, w jakimś urzędzie, wie pan, ale nie znam nikogo… – Tak, tak – kiwa głową Webern. – Dziękujemy panu. Do widzenia. – Do widzenia. Fabrykant zabawek zatrzaskuje drzwiczki, ale karczmarz wciąż nie odchodzi, jego bulwiasty nos niemal dotyka mokrej szyby okna. – Do widzenia. Szarpnięcie. Pasażerowie zderzają się kolanami, znowu zaczyna skrzypieć i kołysać. Powóz powolutku wydostaje się na drogę, toczymy się wzdłuż płotu, mijamy olbrzymi dąb, a potem pomarszczony staw, w którym zamiast kaczek pływa beczka ze złamaną obręczą. Jest dwadzieścia minut po jedenastej. – Pierwszy raz widziałem, żeby kogoś tak wykrzywiło – odzywa się cicho fabrykant zabawek, kiedy karczma i wieś znikają wreszcie za drzewami.- Widzieliście państwo jego twarz? – Jakby się skurczyła – szepcze pani Webern. – Tak – powiada aptekarz. – Widać, że chłopak przemęczony. – Ale co on właściwie zobaczył? Bo nic nie zrozumiałam. Widział ducha? – Podobno tak – fabrykant nie potrafi powstrzymać uśmiechu. – Ciekawie tutaj, nie ma co. Nie dość, że wilkołaki, to jeszcze duchy. Słowo daję, Paryż wyda nam się po tym wszystkim szalenie nudny! Śmieją się wszyscy, nawet fortepianista, który z całego tego zdarzenia tak naprawdę niewiele widział. Nie zauważył, jak twarz Rudolfa w pewnym momencie zmieniła się nie do poznania, nie dostrzegł również momentu, gdy chłopak zatoczył się i upadł na podłogę. Kompozytor ocknął się z zamyślenia dopiero wtedy, kiedy zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Syn karczmarza płakał i krzyczał coś o okrutnie uśmiechającej się zjawie, o duchach zamordowanych, które poszukują zemsty. Trzeba mu było dać po pysku, żeby się wreszcie uspokoił. Biedny, przemęczony chłopak. Tak więc umknęło uwagi kompozytora najciekawsze wydarzenie podczas tej podróży. Nie zobaczył efektów mojej brawurowej interwencji. Zbyt głęboko zanurzony był w świecie dźwięków, by zwracać uwagę na takie głupstwa. Jak zwykle zmagał się z muzyczną materią. W trakcie posiłku, nad talerzem gulaszu udało mu się wreszcie dopasować do siebie dwa luźne do tej pory fragmenty ballady. Teraz tworzą już organiczną całość, zazębiają się, teraz każde kolejne ogniwo utworu wyrasta z poprzedniego w sposób naturalny i całkowicie logiczny, cały utwór zaczął oddychać, stał się dynamiczną całością. Różnorodne elementy ujawniły ukryte dotąd podobieństwo, forma została domknięta. Po raz kolejny chaosowi narzucony został ład. Taką muzykę właśnie chciałby teraz pisać: gęstą, ruchliwą, zmienną, bogatą w różnorodne barwy i odcienie, harmonicznie wyszukaną, melodycznie równie naturalną i giętką jak operowe bel canto. Muzykę trudną i skomplikowaną. Ten szczeniak jak diabeł święconej wody boi się muzycznego banału. No i bardzo dobrze. Pytanie tylko, czy Paryż będzie mu chciał za taką muzykę płacić, bo fundusze ojca topnieją w zastraszającym tempie. Zobaczymy już wkrótce. Za kilka godzin francuska granica, trzeba więc przygotować paszporty i świadectwa zdrowia. Czy mogę wreszcie odetchnąć z ulgą? Czy jesteśmy już bezpieczni? Roztrzęsiony wilkołak nikomu chyba krzywdy nie zrobi, epidemia cholery też nas raczej nie dogoni, daleko w tyle pozostawiliśmy łoskot armat, odgłosy uderzeń w bębny, stukot żołnierskich butów. Przed nami Paryż, miasto mody i muzyki. Można by pomyśleć, że największym moim zmartwieniem będą teraz omnibusy i powozy na bulwarach. Obym się nie mylił. – W związku z tym duchem – mówi fabrykant zabawek – przypomina mi się pewna ciekawa historia, która wydarzyła się bodajże dwa lata temu w Monachium. – Mam nadzieję, że nie jest zbyt straszna – przerywa mu Klara Webern. – Ani trochę. Proszę posłuchać. Duch młodej kobiety, którą w dniu ślubu stratowały konie… Oto więc nadszedł moment, kiedy bez większych wyrzutów sumienia mogę się na chwilę wyłączyć. Myślę, że zasłużyłem sobie na mały odpoczynek i że nikt nie będzie miał do mnie o to żadnych pretensji. Głos fabrykanta jakby oddala się i po chwili przestaje do mnie docierać. Dyliżans kolebie się i trzęsie, a ja patrzę na przesuwające się za oknem mokre drzewa, słucham bębnienia deszczu o brezent, którym przykryte są bagaże na dachu, wdycham wilgotne zapachy lasu i od czasu do czasu uśmiecham się do szyby swoim niewidzialnym uśmiechem. Tak, zgadliście: jestem z siebie niesamowicie dumny. 1) „Powstańcie, Polacy, do walki, aby ratować ojczyznę” 2) „Co to za miejsce, jaki kraj, jaka część świata?” – Seneka „Herkules Szalony”. |