powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXIV)
marzec 2007

Pan Słoneczko
Czasami zbyt dokładne przyglądanie się swoim sąsiadom może rodzić wiele pytań… lub prowadzić do odkrycia czegoś, o czym wiedzieć się nie chciało.
Ciągle tylko z pracy i do pracy, z pracy i do pracy. Tylko wieczorem go widzę i czasem bardzo rano. Nie wie pani, sąsiadko, gdzie on pracuje? Starszy człowiek przecież!
Ilustracja: <a href='mailto:ortheza@wp.pl'>Łukasz Matuszek</a>
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Na drzwiach jego mieszkania wisiała prosta tabliczka z napisem: Alojzy Ważko. I tak się faktycznie nazywał.
Oczywiście gdyby zechciał, mógłby odwołać się do tradycji i przyjąć imię jednego z zasłużonych, jak Re, Helios czy Swaróg. Wielu jego poprzedników tak robiło. Ale on pozostał przy imieniu, jakie nadano mu na chrzcie i nazwisku, które odziedziczył po ojcu.
Jego sąsiedzi – mieszkańcy niedużej, mocno zaniedbanej kamienicy na Ochocie – zwracali się do niego „panie Alojzy” albo po prostu „sąsiedzie”. Spotykali go czasem na schodach; wieczorem, gdy wracał z pracy lub w ciemne zimowe poranki. Zawsze się grzecznie witał i miło uśmiechał, a jego rozmówcom udzielał się pogodny nastrój.
– Jakiś dziwny – powiedziała kiedyś o nim pani Janka, ta, co ma syna kamieniarza i dwa tłuste koty. – Ale grzeczny i taki zawsze uśmiechnięty. A moja wnusia to go uwielbia po prostu.
– Oj, dziwny – zgodziła się pani Klujkowa, ta, co ma chorą nogę i chodzi o lasce (a jej mąż jest po dwóch zawałach, a mieszkają na drugim, a, jak mawiała, kwaterunek ich nie chce przenieść na parter, choć mieszkanie po Bryczkowskim stoi puste, i to jest, mówiła, proszę pani, skandal). – Ciągle tylko z pracy i do pracy, z pracy i do pracy. Tylko wieczorem go widzę i czasem bardzo rano. Nie wie pani, sąsiadko, gdzie on pracuje? Starszy człowiek przecież!
– A… kto to wie. Nic nie chce powiedzieć, pewnie ta… tajemnica zawodowa. Teraz to nie mówią, papier podpisują i jak coś, to buch! Do więzienia.
– A tam papier. Ja pani mówię, sąsiadko, to jakaś tajemnicza sprawa. Pewnie coś podejrzanego. Mafia gorsza jak papier, ja pani to mówię.
– I z tej mafii by mieszkał w kwaterunku? – pani Janka machnęła ręką. – E, pani Klujkowa.
– No, a czemu by tak po nocach wracał?
– No, zwyczajnie, chłopina lubi po robocie na wódkę wpaść i tyle.
– Na wódkę nie – zaprzeczyła pani Klujkowa ze znajomością rzeczy. – Poznałabym.
Mogłaby dodać jeszcze to i owo. Pani Klujkowa mieszkała w tym domu od pięćdziesiątego siódmego. Gdy wprowadziła się do kamienicy – jeszcze jako młoda kobieta – pan Alojzy mieszkał już pod dziewiątką. Pewnego razu spotkała pana Ważko późnym wieczorem, gdy wracał do domu. Na klatce schodowej paliła się słaba żarówka. W jej słabym, jakby mdłym świetle widziała niewiele, lecz jedno nie ulegało wątpliwości: pan Alojzy nie rzucał cienia. W ogóle.
I czy to nie jest zastanawiające, że w jego obecności wydaje się, że jest jaśniej? Pani Klujkowa widziała ostatnio w telewizji program o pierwiastkach promieniotwórczych. Nie bardzo co prawda sobie wyobrażała, jak wygląda taki promieniujący pierwiastek. Ale nie zdziwiłaby się specjalnie, gdyby ich sąsiad zajmował się czymś takim.
Może by i powiedziała o tym pani Jance – ale jakoś wydało jej się to niestosowne. Być może powiedziałaby i tak, ale zaabsorbował ją inny problem: schody, na które musiała się jakoś wgramolić – ze swoją nogą i laską – by wrócić mieszkania na drugim.

Pan Alojzy lubił swoją pracę. Niemniej cenił sobie również te zimowe wieczory, gdy wracał do domu trochę wcześniej. Mógł wtedy nawet iść do kina lub odwiedzić sąsiadów.
Tak jak zrobił to dzisiaj.
Zapukał do obdrapanych brązowych drzwi, wiedząc, że dzwonek nie działa. Czekał dłuższą chwilę, wreszcie w progu stanęła młoda kobieta.
– O, to pan sąsiad – rozjaśniła się na jego widok. – Proszę, proszę, niech pan wejdzie.
– Dobry wieczór. Jak się czuje babcia? – spytał pan Alojzy, zerkając spod oka na dziewczynę.
Jej ładna, choć trochę lalkowata twarz teraz pobladła i ściągnęła się. Pod oczami miała granatowe cienie. Nieoczekiwanie dodało jej to trochę charakteru. Istna Matka Boska Boleściwa, pomyślał pan Alojzy i przypomniał sobie, że dziewczyna ma na imię Maria.
– Zdenerwowana trochę. Złości się. Nie poznaje nas dzisiaj.
– Kto tam jest?! – rozległo się z pokoju niespokojne wołanie.
Pan Alojzy westchnął. Jeszcze rok temu pani Ala normalnie wychodziła po zakupy. Teraz leżała w łóżku, nie wiedząc gdzie jest, nie poznając nikogo i nie zawsze pamiętając, jak się przełyka czy kaszle.
Rzeczywiście nie była w najlepszym humorze. Być może nastrój psuł jej widok wnuka – długowłosego, brodatego faceta w koszuli w kwiatki.
– Zdejmijcie mi tę taśmę! – złościła się.
– Jaką taśmę, babuniu? Bandaż? – pytał brodacz cierpliwie, choć najwyraźniej docierał już do kresu wytrzymałości.
– Nie bandaż! Taśmę!
– Jaką taśmę?
– Tam! – pani Alicja wskazała nieokreślony kierunek.
– Nie! Taśmę!
– Babuniu, nie rozumiem, o co ci chodzi. Gdzie jest ta taśma?
– Niech pan nie udaje Greka!
– Dzień dobry, pani Alicjo – pan Alojzy zdecydował sie wkroczyć do pokoju.
Staruszka spojrzała na niego – pomarszczona, jakby żółwia twarz rozpromieniła się w uśmiechu.
– Pan Słoneczko! – wykrzyknęła, starając się unieść na chudej ręce.
Pan Alojzy czuł na sobie mordercze spojrzenia dwojga młodych ludzi. Ich własna babcia zwracała się do nich „pan” i „pani”, za to sąsiada rozpoznawała zawsze bez chwili wahania.

Pan Alojzy rozmyślał o tym nazajutrz w pracy, gdy ognisty rydwan zjeżdżał już w stronę błękitnych stajni. Rumaki szły spokojnie – teraz w zimie były raczej senne i nie myślały o wybrykach. Nie musiał tak bardzo uważać. Zastanawiał się między innymi, czy aby nie nadeszła pora na zmianę mieszkania. Sąsiedzi chyba zaczęli coś przewąchiwać. Ta mała Krysia Klujkowa ostatnio dziwnie mu się przyglądała. No tak, to już staruszka. Jak ten czas leci… No i jeszcze sam się ustawił tak głupio, w świetle żarówki, na schodach; naiwnością byłoby sądzić, że nic nie zauważyła.
A teraz jeszcze to przezwisko wymyślone przez panią Alicję. Pan Alojzy spodziewał się, że – prędzej czy później – ktoś go wreszcie zdemaskuje. Ale raczej podejrzewałby o to dzieciaki, a nie leciwą kobiecinę z potężnym bagażem doświadczeń. Inna sprawa, że pani Ala właściwie powracała do stanu dziecka – tracąc wspomnienia, odzyskiwała tę specyficzną wrażliwość u dorosłego nie tyle nie obecną, co raczej stłumioną.
Najgorzej z tym cieniem. Po letnim okresie, kiedy spędzał na niebiańskich łąkach lwią część każdej doby, nie tylko przestawał rzucać cień, ale, co gorsza, zaczynał świecić własnym światłem. Jeszcze tego brakowało, żeby któraś z tych strasznych bab zobaczyła go w ciemności, jak jakiegoś robaczka świętojańskiego!
– Prezes chce cię widzieć – powiedział mu archanioł, gdy stajenni wyprzęgali słoneczne rumaki, starając sie przy tym nie dopuścić do pożaru.
Pan Alojzy przytrzymał przy pysku Iskrę. Jego ulubienicy, poczciwej kobyle (karna w zaprzęgu, w pysku miękka, po prostu anioł nie koń), zdarzało się jednak zionąć ogniem, kiedy ktoś ją zdenerwował.
– Powiedziałem, że Szef cię wzywa – powtórzył zniecierpliwiony Wysłannik. Pan Alojzy spostrzegł, że ten nie nosił skrzydeł, tylko dobrze skrojony garnitur. Być może był jednym z tych, których Szef zesłał na ziemię do Szkoły Biznesu.
– Zaraz przyjdę.
– Bosh! – Wysłannik przewrócił oczami (tak powiedział, włącznie z „sh” na końcu; zupełnie jakby wierzył, że w ten sposób nie wzywa imienia Szefa nadaremno). – Nie wiem, czy zrozumiałeś. PREZES chce cię widzieć. Natychmiast.
W tej chwili Magma nerwowo zachrapała, gwałtownie unosząc łeb. Widać nie spodobał jej się ostry ton anioła. W jej oczach błysnął płomień i natręt cofnął się przezornie, zapewne w trosce o swoje wytworne ubranie.
Pan Alojzy wymruczał jej kilka uspokajających słów i – na wszelki wypadek – krótką modlitwę.
– Zaraz przyjdę – powtórzył ugodowo.
Natychmiast, też coś. Regulamin Słonecznych jasno mówił, że nie wolno zostawiać Rumaków, dopóki nie stoją bezpiecznie w boksach. Dopiero gdy były niegroźne, oddzielone od świata warstwą poświęconego azbestu, pan Alojzy poszedł długim korytarzem aż do dużych, obitych skóra drzwi z napisem PREZES. Panu Słoneczko bardziej podobały się błękitno-złote wrota z napisem BÓG. Ale – co prawda, to prawda – ten pierwszy tytuł wydawał się ostatnio znacznie bardziej wszechmocny.
– Witam, witam – powiedział Prezes, wstając na powitanie. – Proszę siadać, panie Ważko.
Pan Alojzy spostrzegł, że Szef też zmienił swoją zwykłą znoszoną szatę na trzyczęściowy garnitur. Ale brodę zostawił jaka była – wielką i bardzo rozczochraną. W rezultacie wyglądał niechlujnie i trochę bezradnie – przypominał nieco panią Alicję.
I był jakby nieswój.
– Um… Hm, hm. Panie Alojzy, oto jest nasz nowy kierownik, hm, działu marketingu, archanioł Napadel.
Pan Alojzy uścisnął szczupłą prawicę kolejnego bezskrzydłego osobnika. Napadel uśmiechał się jak żywa reklama pasty do zębów: kły wyszczerzył, a oczy pozostały bez wyrazu. Był pierwszym opalonym aniołem, jakiego pan Słoneczko w życiu oglądał.
– Napadel zajmie się hm… poprawą wizerunku, hm, firmy…
– Wizerunku? Myślałem, ze heliocentryzm załatwił sprawę?
Szef zmarszczył brwi i przez chwilę wyglądał normalnie i swojsko, jak porządny Bóg Ojciec.
– No! Nieźle mi to wyszło. Ale oni ciągle stawiali pytania i musiałem szybko dokleić z przodu ten Wielki Wybuch. Wciąż szukają odpowiedzi i trzeba stale coś przerabiać. A teraz wymyślili własne sposoby na… Zresztą Napadel wyjaśni to lepiej.
– Zgodnie z najnowszymi badaniami rynku – zaczął Napadel entuzjastycznie – oraz zasadami profesjonalnego marketingu. Mówiłem Prezesowi, Niebo nie może tego ignorować. W końcu człowiek ma być wolny, czyż nie? A zatem my, specjaliści od Wolnej Woli, musimy dać Człowiekowi wolność! I możliwość wyboru. Ale żeby móc dawać wolność, musimy sami być wolni! Wolni od przesądów. Wolni od siebie samych, swoich słabości i lęków. Musimy patrzeć jasno w przyszłość. Bez strachu. Z optymizmem. Z wiarą. Musimy wierzyć, że to co robimy, w czym bierzemy udział, ma sens. Czuć, jak ważne są nasze zadania…
– Przepraszam – wtrącił nieco zdeprymowany pan Alojzy – ale to chyba jest oczywiste?
Napadel zmroził go wzrokiem i podjął przerwany wątek w tym samym miejscu.
– …dla Naszej Firmy. I dla całego świata. Wierzyć w nasz cel. Musimy zrozumieć, że jesteśmy jedną wielką rodziną i pracujemy dla dobra tej rodziny. Musimy być otwarci i kreatywni. Musimy wierzyć w siebie. W nasz cel. A wtedy – archanioł zrobił dramatyczna pauzę – w oczach świata staniemy się godni zaufania. I atrakcyjni. Musimy stać się atrakcyjni. Wszędzie tyle pokus. Nie możemy z nimi walczyć, zmuszając ludzi. Musimy ich zachęcić. Sprawić, by chcieli. Sprawić, by ta ich chęć stała się tak silna, by musieli ją zaspokoić. Aby nie musieli, lecz potrzebowali!
– Nie bardzo rozumiem…
Napadel jednak nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał; nawijał dalej, jakby miał w brzuchu magnetofon.
– A żeby to sprawić, musimy budzić sympatię! Optymizm! Zaufanie!
– Chyba trudno o większe niż mamy? W końcu najstarsza firma świata…
– Tak, tak, wykorzystaliśmy to przy ostatniej kampanii reklamowej. Ale to nie wszystko, nie możemy wciąż bazować na tym samym. No i musimy popracować nad strona wizualną! Młodzi ludzi są wrażliwi na obraz, a my musimy pozyskać młodych. Oni są naszym docelowym targetem…
Pan Akojzy wzdrygnął się wewnętrznie na to słówko. Ale coś innego nie dawało mu spokoju.
– Przecież nigdy nie czerpaliśmy korzyści materialnych i nie wydaje mi się…
– Nie chodzi o pieniądze – wyjaśnił Szef ponuro. – Oglądalność nam spada.
– Musimy do nich trafić – anioł najwyraźniej znów się rozkręcał. – Wyciągnąć rękę. Pokazać, że jesteśmy z nimi…
– Co…?
– No, że jesteśmy tacy jak oni. Musimy im przekazać energię, pozytywną energię. Aby chcieli, potrzebowali. I sami musimy stać się bardziej otwarci. Optymistyczni! Musimy odnaleźć w sobie pozytywne wibracje. A pan, panie Ważko, nie, Alojzy; mogę mówić do ciebie Alojzy, prawda? Przecież jesteśmy rodziną. A zatem ty, drogi Alojzy, ty, nasz czołowy, zasłużony pracownik, ty, nasze Słońce, musisz sam wykazać swoje pozytywne nastawienie…
– Dobrze, ale do czego?
Napadel zerknął na Szefa. I pan Alojzy zerknął na Szefa, ten jednak patrzył w okno. Zatem Główny Kreator Wizerunku Firmy podjął:
– Drogi Alojzy, ty, jako wieloletni, zasłużony pracownik firmy, na pewno to zrozumiesz… Musimy dostosować swój wizerunek do potrzeb naszego klienta. Musimy pozyskać naszego klienta. Musimy skierować ku sobie ludzi młodych, bo to oni stanowią o przyszłości, a my patrzymy w przeszłość, nie zaś w przeszłość. Musimy myśleć jak młodzi: odważnie, śmiało! Musimy po prostu BYĆ młodzi!
– To chyba nie da rady – skrzywił sie pan Słoneczko. – Ja już mam prawie dwieście lat, a chociaż na Nieboskłonie czas płynie inaczej, to…
– I dlatego, drogi Alojzy, liczę na twoja otwartość, gotowość do poświęceń i miłość, tak, Alojzy, miłość do firmy…
Pan Ważko, tknięty jakąś myślą, gwałtownie zwrócił się do Pracodawcy. Bóg jednak uparcie patrzył w inną stronę.
– Jak to…? Chcecie, żebym zrezygnował? Na emeryturę mnie wysyłasz, smarkaczu?!
– Nie nazwałbym tego emeryturą, raczej Zasłużonym Odpoczynkiem…

Kiedy wzburzony opuścił gabinet Szefa, Ten westchnął ciężko.
– Sam nie wiem… Czuję się paskudnie.
Archanioł machnął tylko dłonią.
– To było nieuniknione. Zresztą, czy Ty nie wystawiałeś wiernych na próby?
– Wiernych tak, ale pracowników? Zresztą samo powożenie rydwanem to jest całkiem ciężka praca, można powiedzieć, próba życia. A pan Alojzy wierny, pracowity…
– W takim razie chyba czas najwyższy, by odpoczął. Czyż nie to było Twoim celem? Nagroda za dobre, uczciwe życie? Twoje marzenia się spełniają. Ludzie cenią sobie szczerość, życzliwość, pogodę ducha. Czyż nie tego pragnąłeś? Świata śmiałych ludzi, odważnie patrzących w przyszłość? Ludzi, będących jedną wielką rodziną?
– No, tak – przyznał Bóg niechętnie. – Tylko jakoś inaczej sobie to wyobrażałem. Mówiłeś, że masz kandydata na Woźnicę?
– Tak, Panie, czeka w drugim gabinecie.
Prezes przyjrzał się wkraczającemu do pokoju młodemu człowiekowi.
– Anioły, ludzie – westchnął. – Wy, młodzi, jakoś wszyscy wydajecie mi się podobni. Czyżbym się starzał?

Pierwszego dnia pan Alojzy obudził się grubo przed świtem. Zdążył się umyć i ogolić, zanim przypomniał sobie, że przecież nigdzie się nie wybiera. Siadł zatem przy oknie i czekał na wschód słońca.
Ciekaw był, jak sobie jego następca poradzi. Oczywiście nowy woźnica nie zamierzał prowadzić czwórki rumaków, tych ognistych bestii z przyzwyczajenia tylko nazywanych końmi. Oświadczył autorytatywnie, że woli konie mechaniczne – na to wspomnienie pan Alojzy stłumił chichot. W Niebie metafory nie były zbyt popularne; gdy młody człowiek zobaczył nowy zaprzęg, miał dość niewyraźną minę. Może nawet zażądałby z powrotem starej kwadrygi, ale Pan Słoneczko zdążył już zadbać o swoje zwierzęta – cała czwórka biegała już swobodnie po pierścieniach Saturna.
Poza tym Pan Alojzy podejrzewał, że nowy nie ma bladego pojęcia o powożeniu.
Niezależnie od wszystkiego, słoneczny rydwan wjechał na nieboskłon w oczekiwanym terminie. Wyglądał efektownie – cały w czerwieni i złocie, jak dawne Wrota Raju. Pan Alojzy przyznał w duchu, że póki co nic się gówniarzowi nie dało zarzucić. Wydało mu się co prawda, że czerwone i złociste plamy na niebie ułożyły się w napis „Coca-Cola”, ale może to było złudzenie.
Słońce powoli przesuwało sie coraz wyżej – w rzeczywistości rydwan mknął z zawrotną prędkością. Pan Alojzy, znudzony w końcu, wybrał się na pierwszy od kilkuset lat spacer.
Na schodach spotkał panią Klujkową, razem z jej nogą i laską.
– Dzień dobry! Coś sąsiad późno dziś do pracy wychodzi.
– E, nie do pracy, pani sąsiadko – uśmiechnął się smutno pan Alojzy. – Emerytura!
– No, no, patrzcie państwo. A jużeśmy pana nazywali… tylko niech się sąsiad nie gniewa! Mówiliśmy na sąsiada „Pan Słoneczko”, bo pan tak wychodził przed wschodem. Pierwszy raz za dnia sąsiada oglądam.
– Ja panią też sąsiadko – przyznał pan Alojzy.
Podszedł do okna. Przez brudną szybkę na klatkę schodową padało stłumione światło. Stłumione, ale na tyle mocne, że cień pana Alojzego wyraźnie zarysował się na ścianie. Pani Klujkowa ledwie dostrzegalnie odetchnęła.

– Zobacz, babuniu – mówiła Maria do swojej babci Alicji podczas porannej toalety. – Zobacz, jaka ładna pogoda. Słoneczko zagląda ci w okno. Ładne, prawda?
Pani Ala, zirytowana męczącymi i niezrozumiałymi dla niej zabiegami, ze złością spojrzała w jasny prostokąt światła.
– Śliczne, śliczne słoneczko – nuciła obca baba, która twierdziła, że jest jej, pani Alicji, wnuczką; teraz ta niby-wnuczka ją myła i zadawała inne wyszukane tortury, powtarzając bez przerwy: – Śliczne słoneczko, prawda?
– Śliczne – warknęła pani Alicja. – Ale jakieś sztuczne.
powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.