Praca detektywa to wędrówka pająka posuwającego się po nieznajomej sieci. Biegnie się po jednej nici, a ta nagle urywa się i rozgałęzia na pięć innych. Moja nić była stosunkowo prosta i… gruba. Bo naprawdę grubej ryby personalia zapisane były na karteczce, którą wręczył mi mój klient.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dla tej, dzięki której nie czuję się jak bohater poniższej historii „Within the heart of each man that desireth death ringeth a psalm for His way upon earth” Kriegsmaschine „Ma’aseh Bereshit” Otwieram oczy. Zalegające pod skórą ropne grudki niczym ostrogi kłują przekrwioną, rozbieganą gałkę. Z deszczu pod rynnę. Z cuchnącego zgnilizną snu w szare szaleństwo codzienności. On siedzi już na brzegu łóżka. Nie muszę obracać obolałej szyi, żeby zobaczyć, jak szczerzy do mnie połamane zęby i jak trzyma w ręku matowoszarą talię żyletek. Moje Samobójcze Ja. Z deszczu pod rynnę. – Dzień zły śpiący królewiczu. Może zagramy w wykrwawianie się na czas? Ty zaczynasz. A potem w zagraconym pokoju rozbrzmiewa ten ociekający żółcią śmiech. Śmiech szaleńca. Najgorsze jest to, że to mój śmiech. – No, co, maleńki? Tonący brzytwy się chwyta, nie? Trzęsąc się, porywam stojącą na nocnej szafce fiolkę z moim lekarstwem. Zakrętka przez jedną setną sekundy przykleja się do spoconej dłoni, po czym bezgłośnie upada na podłogę. Trzy białe pastylki wśród plastikowego rzegotania wysypują się na łóżko. Szybko je zgarniam i podnoszę do ust. – Brawo! Otrucie się lekarstwami to też całkiem dobry pomysł. Jak ja kocham twoje tchórzostwo! Łyk obrzydliwie ciepłej wody. Gula, która płynie przez gardło aż do morza soków trawiennych. Samobójcze Ja rozpływa się w oceanie chemicznej ulgi.
Zapalam papierosa i upijam trochę piwa z kufla. Jak za dotknięciem magicznej różdżki czas zwalnia, a przestrzeń gęstnieje. Nikotynowy dym z lekka okręca się wokół mnie niczym podarty, ślubny welon, a ja przełykam gorzko-zimny sopel i przez chwilę jest mi naprawdę dobrze. Nietrwała nirwana drobnych nałogów. Nadchodzi mój klient. W barze wszystkie kształty rozmywają się w półmroku i świetle świec, ale i tak z daleka widzę, że jest piękny. Nie, nie piękny – metroseksualny – ciotowaty. Piękny – szlachetny, piękny – męski. Jego rysy są jak diament. Gardzą takimi miejscami, w których każdy po kilku głębszych przyjmuje perspektywę astygmatyka. Są szkicem wydrapanym na szkle rzeczywistości. Jest jednym wielkim, 180-centymetrowym i złotowłosym zbiorem antytez. Piękny/szorstki, twardy/delikatny, szalony/opanowany. Ideał. Pierdolony Superman. Nienawidzę go. Wymieniamy uściski. Przez moją dłoń jak wibrujący prąd przepływają: siła, witalność i zdecydowanie. Niczym bąbelek szampana pryska alkoholowo-kameralna atmosfera bezpieczeństwa. Przez chwilę czuję się taki, jaki jestem naprawdę: zaniedbany, wychudzony, zgryźliwy. I nieszczęśliwy. Chcę powiedzieć: „Dopiero podaliśmy sobie dłonie, a już cię, chuju, nie znoszę”. Mówię jednak: – Witam. Mam nadzieję, że nie miał pan problemu z odnalezieniem tego miejsca. Bar „Rozbite szkło” to jedno z TYCH miejsc. Tu ludzie popełniają samobójstwa, zapijają się, umierając we własnych rzygach, wykonują wyroki i przede wszystkim gniją w swoim przegranym niby-życiu. Na drzwiach powinien wisieć napis: „Nie dla pięknych ludzi”. Obecnie siedzi tu oprócz mnie dokładnie trzech gości. Jeden leży już z głową w zupie, drugi w transie łupie się szklanką w czoło, trzeci – z sykiem palonej skóry – gasi sobie właśnie peta na ręku. Jest jeszcze tłusty barman w asyście dość zużytych, lokalowych dziwek. Po prostu miejsce „Nie dla pięknych ludzi”. – Nie, nie, na szczęście obyło się bez jakichkolwiek komplikacji – mówi i serwuje mi uśmiech wyszlifowany na błysk kopalnianego diamentu. Siedzimy. Dym marki Marlboro zwija się w spiralę niczym smok z chińskiego karnawału. Cisza. Nieprzyjemne, irytujące milczenie. W takich chwilach cieszę się, że jestem palaczem. Uśmiecha się znowu. – Zlecenie jest proste. Zaciągam się. Niech gada. – Szukam śmierci. – Jak my wszyscy. Błysk zębów. Nie ma już w tym czaru, zagadki czy też uprzejmości filmowego amanta. Szczerzy się teraz do mnie stary i – co najgorsze – wygłodniały, cwany wilk. – Śmierć jest w mieście. Więcej pan nie musi wiedzieć. Dam panu teraz karteczkę z nazwiskiem człowieka, którego musi pan odnaleźć. A potem… Posmarowane śliną kły rozwierają się powoli. Boże, on chyba zaraz zacznie wyć! – …a potem niech pan popłynie z falą. Kładzie na brudnym blacie biały skrawek papieru oraz zaliczkowy zwitek i wychodzi. Kończę papierosa, a dopalający się żar parzy moje usta i język. Nie sprawdzam kwoty ani nazwiska mojego celu. Mam jeszcze na to czas.
Patrzę z dachu wieżowca na toczone przez bezsenność miasto. Pokryte liszajami paluchy bloków wskazują na blade gwiazdy. Zza wstęg dymu i bielma mgły dobiegają mnie dławiące echa życia. Wszystko to jest jak brudny, przekrzywiony neon, na który naszczał pies albo pijak. Pociągam łyk wódki. Myśli rozbiegają się niczym stado spłoszonych myszy. …to trochę jak z narkotykami. Ciągle myślisz, że wszystko OK, ale niepostrzeżenie zapadasz się w zimnym śnie alienacji. Społeczna katatonia. Najgorsze jest to, że kiedy przekroczysz tę linię, to wcale już nie chcesz wracać. Mówisz sobie, że tak też da się wytrzymać, że to kwestia priorytetów, że inaczej nie znaczy gorzej. Ale życie to życie. Musi być żywe. Pociągam łyk wódki. Przygryzam zdrętwiały język. …ale ty się nie przejmujesz. Nie czujesz bólu i to się liczy. Dopiero potem przekonasz się, że tak naprawdę nie czujesz już nic. Między spokojem a apatią jest bardzo cienka granica. Oczywiście zawsze przychodzi chwila olśnienia. Smutnego i przytłumionego jak skacowany poranek. Ale jest już za późno, bo to, co cię gnębi, to rak. Nieubłagany nowotwór umysłu, którego nie jesteś w stanie wyciąć. Możesz tylko pić. Albo się zabić. Pociągam łyk wódki. Żołądek odpowiada bólem i odruchem wymiotnym. Krzywię się i przełykam alkoholową żółć jak najgorsze z lekarstw. W przeciwieństwie do mojego organizmu lubię pić. Wiem, że moje ciało już niedługo weźmie na mnie krwawy odwet. Wiem, że za kilka godzin obudzę się z głową zaklinowaną w zarzyganym kiblu i mięśniami zamienionymi w mokre szmaty. Wiem też, że będę miał wtedy ochotę rozbić łazienkowe lustro i kawałkami szkła wypruć sobie ślepe od bólu bebechy. Trudno. Ktoś powiedział, że picie wódki to wojna. W pełni się z tym zgadzam. Gdzieś z tyłu pojawia się moje Samobójcze Ja. Jest jak rekin – kiedy poczuje zapach alkoholu, podpływa bezszelestnie i krąży wokół mnie w głodnym oczekiwaniu. Znam jego myśli – przecież dzielimy tę samą głowę. Gdzieś pod czaszką, tuż za oczami, słyszę jego hipnotyzujący szept. – Patrz… jaka duuuuuuża wysokość. I jaki śliski dach. O, i jaka bliska krawędź. Wiesz, o czym myślę? – Wiem. Pociągam łyk wódki. Myślę o niej. Pierdolnięta, dekadencka artystka. Nie jadała mięsa, medytowała, kładła się wcześnie spać, ale ćpała na potęgę. Dla sztuki rzecz jasna. O trzeciej nad ranem potrafiła wyślizgnąć się spod mojego ramienia i ze sterczącymi od chemii sutkami malować obraz. Miała czarne włosy. Uśmiechała się tylko ustami. Zęby miała ładne, ale tak jakoś się przyzwyczaiła. I lubiła chodzić do kina. Ze mną. I… I pociągam łyk wódki. Jeszcze raz. I jeszcze raz. I je-szcze r-az…..
Praca detektywa to wędrówka pająka posuwającego się po nieznajomej sieci. Biegnie się po jednej nici, a ta nagle urywa się i rozgałęzia na pięć innych. Moja nić była stosunkowo prosta i… gruba. Bo naprawdę grubej ryby personalia zapisane były na karteczce, którą wręczył mi mój klient. Biznesmen, filantrop, artysta. Jego nazwisko uświetniało niegdyś wszystkie programy informacyjne. Uświetniało, bo potem zniknął. Nie, nikt go nie porwał ani nie zaginął podczas jednej ze swoich wypraw do egzotycznych krajów. Po prostu nagle zrobił krok do tyłu i zszedł z oświetlonej jupiterami sceny. Jego firmy, fundacje, wydawnictwa funkcjonowały dalej, ale on ograniczył się jedynie do roli niewidzialnego suflera. Tak przynajmniej myślano. Chodziły też pogłoski o rzekomej depresji, w którą wpadł po śmierci żony. Sprawa była zresztą dość głośna – z przewlekłej choroby tej biedaczki zrobiono show, a sam małżonek nieraz pojawiał się w tv z zatroskaną, martwą twarzą. Tak jak pająk wyszukuje odpowiednich połączeń w sieci, tak i detektyw potrzebuje odpowiedniej ilości kontaktów. Czasami wszystko sprowadza się do kilku telefonów. Na szczęście i tym razem nie było inaczej. Zawsze jest ktoś, kto wisi ci przysługę, kogo wyciągnąłeś z tarapatów, a tych w półświatku jest pełno. Telefonowanie zaczynam od tych najbardziej zadłużonych. Niestety, to nie ta branża. Przez chwilę łudzę się, że taki światły człowiek musiał mieć coś wspólnego z handlem narkotykami albo chociaż z sutenerstwem. Jednak chyba tym razem sława i pieniądze nie mają swojego pana Hyde’a. Rozwiązanie nadchodzi z zupełnie nieoczekiwanej strony. Po samym poszukiwanym nie ma na razie żadnego śladu, ale jego córka korzysta z usług biura matrymonialnego prowadzonego przez jednego z moich znajomych. No proszę. Z mętnym uśmiechem wskakuję na tę nić i po raz kolejny podnoszę słuchawkę telefonu. Tym razem to ja chcę udzielić pomocy. Chcę przygarnąć biedne, małe, zbłąkane serduszko. Serduszko, które prawdopodobnie będę musiał omotać i zatruć. Jak pająk.
– Wiesz, co najbardziej podoba mi się w kobietach? To, że każda jest inna. Bajerowanie na śniadanie. A raczej kolację. Taką romantyczną: ze świecami, względnie drogim winem, patrzeniem sobie w oczy przez klimatyczny półmrok, całowaniem ręki i pierdoleniem bzdur. Rytuał godowy w stylu retro bez strzelania do puszek na wysypisku albo skakania na spadochronie. W sam raz dla zakompleksionej 30-latki, która korzysta z usług biura matrymonialnego. Nie ma na to siły. Te wszystkie gesty, słowa, spojrzenia. Ten cały teatralny scenopis ciąży mi na barkach setkami kilogramów. Trudno. Lepsze to niż machanie kilofem. Zakompleksiona 30-latka chichocze idiotycznie. Jest przykładem tego, jak boleśnie fantazje i stereotypy potrafią rozbić się o kant rzeczywistości. Pytanie za sto punktów: jak powinna wyglądać córka nadzianego biznesmena – filantropa – ekscentryka? Jak jeżdżąca całymi dniami na koniu arystokratka? Jak rozpuszczony wamp? Może. Jednakże moja towarzyszka to średnio ładna i bardzo średnio inteligentna myszka w okularach. Pocą się jej ręce, lekko się jąka i rzadko idzie złapać jej krótkowzroczne spojrzenie. Nie żebym narzekał. Z taką jak ona sprawa jest znacznie prostsza. Poza tym lubię szare, przeciętne dziewczyny. Zawsze bałem się tych – przypominających płynne srebro – femme fatale. I nie chodziło tu o wstyd czy kompleksy. Dotknąć takiej, to jak zostawić tłusty ślad palucha na drogocennej wazie z czasów dynastii Ming. Zbyt idealne, zbyt eteryczne. A ja lubię dziewczyny z krwi i kości. (…ale Ona była inna…) Zamknij się. Pracuj. Gadam dalej. Ona nie jest zbyt rozmowna, więc cała inicjatywa spoczywa na moich barkach. Paplam, żartuję, wspominam, nawiązuję, popijam, zapalam, dalej paplam, konwersuję jak jakiś pieprzony Anglik. I udaje się. Strzała Amora z hukiem przebija dmuchane serduszko, a Elvis śpiewa „Love me tender”. Płacę kelnerowi, wychodzimy w parną, śmierdzącą potem noc, a ona proponuje, żebyśmy pojechali do niej. Podobno ma fajny dom i chętnie mi go pokaże. Hihihi. Wsiadamy do jej samochodu i z piskiem opon opuszczamy centrum. Dziewczyna prowadzi z pasją i kretyńską odwagą. Dumnie pręży piersi i, szeleszcząc jakimś drogim materiałem, wciska pedał gazu. Biedne, brzydkie kaczątko. Jak już przedtem ustaliłem, mieszka na peryferyjnym osiedlu graniczącym z czarnym, milczącym lasem. Tatuś wybudował jej dom, w którym mogłaby się alienować i pochlipywać nad pachnącymi kartkami pamiętnika. Wysiadamy, ona łapie mnie za rękę i prowadzi przez żwirowany podjazd, co chwilę potykając się w tych swoich eleganckich bucikach. Koniec grania. Mógłbym ją jeszcze przelecieć, ale nie mam dzisiaj na to ochoty. Łapię ją dość mocno w pasie, a ona mruczy i przyciska swoje plecy do moich piersi. Kiedy czuję, że chce się odwrócić, aby mnie pocałować, wyciągam kawałek materiału nasączony chloroformem i przykładam go szybko do jej ust. Westchnienie. Komary bzyczą zajadle. Dziewczyna osuwa się na ziemię. Lekko ją podtrzymuję, żeby nie poobijała się zbyt mocno. Tak szczerze – to jest mi jej trochę żal. Biedne, brzydkie kaczątko. Wszystkie kobiety są takie same.
Mam niezgrabne i kwadratowe łapy golema. Przerzucam nimi papiery, zeszyty i notatniki w komodzie mojej niedoszłej partnerki. Topornie i po barbarzyńsku, jak słoń w składzie porcelany. W powietrzu, niczym ogromne egzotyczne motyle, latają kartki i dokumenty. O ziemię trzaskają potrącone przypadkiem szklanki i porcelanowe figurki zalegające na półkach. Mam niezgrabne i kwadratowe łapy. Muszę się spieszyć, nie wiem dokładnie, ile wynosi czas działania chloroformu. Wyciągam z dna szafy kolejną teczkę. W środku znajdują się pachnące pożółkłym papierem akty urodzenia, różne zapisy, umowy kupna domu. Nie. Kolejna. Kilka fotografii pryszczatych dziewuszek z aparatami na zębach. Jakiś stary, pęknięty długopis… Nie. Kolejna. Kolekcja szkolnych świadectw spiętych recepturką. Też nie. Kolejna. Z napisem sporządzonym niebieskim flamastrem: „Ojciec”. Tak. Wewnątrz widzę wyrwane z nieznanych książek kartki pokryte tekstem sporządzonym po łacinie i grecku oraz dziwaczne arabskie krzaczki. Są tam też jakieś symbole: pięcio-, sześcio- i ośmioramienne gwiazdy, znaki zodiaku i coś na kształt zminiaturyzowanych średniowiecznych rycin. Za nimi znajduje się pożółkły już lekko plan miasta. Na jego obrzeżach czerwonym markerem zaznaczono jakiś punkt. Przybliżam kartkę do twarzy i mrużę oczy. „Szpital psychiatryczny pod wezwaniem Bożego Miłosierdzia”. Mam swoją nić. Pająk rusza dalej. Zostawiając za sobą paskudny bałagan, wychodzę na zalany lunarną poświatą podjazd. Ona już się budzi. Włosy nieregularną falą opadają na jej twarz i widzę tylko jedno oko, które patrzy teraz na mnie. Oskarżycielsko? Z żalem? Z niemym zapytaniem? Nie wiem. Odwracam się do niej i niepostrzeżenie odklejam spod nosa sztuczne wąsy. Za sobą słyszę coś pomiędzy suchym szlochem a kaszlnięciem. Ciekawe, czy popełni samobójstwo? Kiedy idę przed siebie, uderza we mnie chłodny, nocny podmuch. Rozcieram moje niezgrabne łapy.
|