powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LXV)
kwiecień 2007

Śmierć w mieście
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Znowu jest noc. Znowu jest gorzki smutek i cierpka wódka. Myśli, wspomnienia…
…nie było grozy, grzmiącej ulewy czy czarnego lasu. Żadnego dramatyzmu. Wyszła po bułki i zniknęła. Tak po prostu. Potem wszystko odbyło się dokładnie tak, jak to zwykle bywa w analogicznych sytuacjach – żar gorączkowych poszukiwań, bezsenne noce w oczekiwaniu na telefon od porywaczy, rozbijanie ręką lustra w łazience… Mój testosteron od tamtego momentu nigdy już tak nie szalał. Jako detektyw mogłem współpracować z policją w tej sprawie. I współpracowałem. Na poziomie Brudnego Harry’ego. Sypały się zęby podejrzanych, padały ostrzegawcze strzały wymierzone prosto w rzepki kolan. Byłem jak tytan gotowy podnosić bloki, aby sprawdzić, czy nie kryje się pod nimi moja żona.
I wszystko na nic. Wyeliminowaliśmy wszystkich podejrzanych: mafię, niezadowolonych klientów. Zero. Nul. Nic.
I kiedy to moje czekanie zbliżyło się do płonącej zachęcająco granicy Piekła, otworzyłem drzwi. Tak po prostu. Męczony – potęgowanym przez nerwicę – nikotynowym głodem szedłem właśnie do kiosku po fajki. Ręka, klamka, skrzypnięcie. Otworzyłem drzwi. Czekała na mnie w korytarzu. Naga z porozrzucanymi kończynami i wielkim, krwawym rowem na gardle. W tej swojej niemalże lubieżnej pozycji przypominała trochę lalkę z sex-shopu. Wersja sadystyczno-nekrofilska z dodatkowym otworem na szyi.
Nie było w tym nic z objawienia. Nie było padaczkogennego błysku flesza i kamery najeżdżającej skokowo na jej ciało. Minąłem ją niczym kosz na śmieci albo hydrant. Dopiero kiedy szedłem po schodach, w mojej głowie nastąpiła eksplozja.
..a potem był zimny i dławiący smak lufy pistoletu w moich ustach. Patrzyłem pustym wzrokiem gdzieś w dal i spoconym palcem gładziłem spust. Zacisnąłem powieki i odłożyłem gwałtownie broń na miejsce. Wybrałem inny smak. Piekący, 40-procentowy smak zapomnienia. I tak mi zostało do dzisiaj…
….nie było już nikogo, w kogo mógłbym wtulać się, kim oddychać. Kogo mógłbym kochać. Nie tylko ona wtedy umarła. Nie tylko ja wtedy umarłem. Lasy amazońskie wybuchły ogniem, aby po chwili przeistoczyć się w czarne kikuty zapałek. Chore od ropy morze wypluło cuchnące truchła wielorybów. Słońce pękło jak bombka, a świat wykrwawił się na szaro.
Tak wiele wtedy umarło. Tak wiele, że prawie wszystko…

W sennej malignie kroczę ścieżką otulony wyzierającym zewsząd mrokiem. Nade mną pochylają się drzewa, czarne, trupie kształty, przypominające okaleczonych ludzi o skórze wysuszonej na korę. Ich gałęzie czepiają się mnie, wplątują we włosy, próbują zawrócić, jednak ja maszeruję dalej. Lewa – prawa, jak w wojsku, w stronę celu wytyczonego odgórnym rozkazem.
Nagle las się kończy, a ja wychodzę na wielką, szarą równinę, za której horyzontem tli się linia sinego światła. Jest w tym coś z przebudzenia śpiącego olbrzyma. Powieka widnokręgu rozwiera się, a przestrzeń zalewa fosforyzująca poświata, podświetlająca przyczajone przy ziemi kosmyki porannej mgły.
Wschodzi słońce, jednak nie nastaje jeszcze dzień – niebo wciąż pozostaje granatowo-czarne. Gwiazda, której zaglądam w twarz, jaśnieje białym, martwym światłem. Światłem powoli wymazującym cały krajobraz, ścierającym go miarowo niczym gigantyczna gumka. Blask ten delikatnie, z jakąś czułą pieszczotą zagłębia się niczym nóż w moim ciele, tnie żyły i pali tkanki. Biorę ostatni oddech i nie ma już tu i teraz…
Kiedy budzę się, wszystko zapominam, a w głowie kołata mi się tylko niejasna, senna przepowiednia: już niedługo, jesteś blisko. Mam też takie dziwne, filmowe wrażenie, że wymazany już z pamięci sen miał coś wspólnego z moim zleceniem.

Klik, klik i Enter. Pająk wskakuje na wirtualne nici cybersieci.
Kiedy człowiek po raz pierwszy dorywa się do Internetu, myśli, że oto stoi przed nim otworem calutki świat, że w ciągu kilku sekund będzie w stanie znaleźć przepis na bombę nuklearną i podbicie świata. Z komputerami jest trochę jak z kobietami – są lekko przereklamowane.
Na szczęście dzisiaj nie mam większych problemów ze znalezieniem tego, co mnie interesuje. Szukam informacji dotyczących znalezionych zeszłej nocy papierów, ale trafiam tylko na jakieś astralne pierdoły. Pentagramy, oktagramy i „Necronomicon”. Czary-mary w sam raz dla skretyniałych milionerów chcących zapewnić sobie nieśmiertelność.
W przeciwieństwie do poprzedniej druga nić okazuje się znacznie konkretniejsza. Szpital psychiatryczny pod wezwaniem Bożego Miłosierdzia to obiekt nieczynny, który od paru ładnych lat popada w ruinę. „Brak dotacji, lekarze strajkują”, „Na wariackich papierach, czyli o zamknięciu pewnego szpitala”. Żadnej magii ani duchów, które straszą w izolatkach – szara, skrzecząca rzeczywistość.

Jestem partaczem, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Z gracją baletnicy i skutecznością drwala marnuję i przegrywam swoje życie. Nie byłbym jednak prawdziwym profesjonalistą, gdybym ograniczał się tylko do rzeczy o długofalowym zasięgu i zapominał o sprawach codziennych. Mówi się przecież, że partactwo tkwi w szczegółach.
Dzisiaj standardowo, ale skutecznie – idę na robotę w stanie permanentnego zachlania. Jest wieczór, a ja lekko zataczam się z chojracką zaczepnością i wisielczą przekorą trzepoczącą pod sercem. Standardowo.
Szpital psychiatryczny Bożego Miłosierdzia to architektoniczno-konserwatorski cios w ogólnie przyjętą estetykę. Podręcznikowa ruina strasząca czarnymi dziurami okien z drapieżnym uzębieniem resztek powybijanych szyb i trądem odpadającego tynku. Aura budzącej się nocy niczym LSD wyciąga z tego miejsca całą groteskowość i upiorną brzydotę. Cienie wylewają się na zewnątrz wszystkimi dziurami w murze, a odłamki szkła mrugają niczym gwiazdy. Szpital żyje.
Na ten widok powinien przeszyć mnie dreszcz grozy, ale jedyne, co czuję, to szum w głowie.
Wejście zastawione jest biurkiem, więc wchodzę przez dziurę w ścianie. W środku witają mnie: miauknięcie niewidzialnego kota, walające się wszędzie stare gazety i wilgoć. Przypomina mi to…
Głos. Słyszę jakiś głos. Echo niesione przez wiatr, ściany i puste sale. Dochodzi do mnie śmieszno – straszno – żałosny bełkot. Coś pomiędzy gaworzeniem dziecka, warczeniem psa a bulgotem menela. Może to jakiś bezdomny pozbywa się właśnie swojej treści żołądkowej? A może to moja nić?
Idę za tym dźwiękiem. Niczym mysz z kreskówki prowadzona przez żółtawy smrodek wymarzonego sera zataczam się od ściany do ściany, depcząc stare strzykawki, rozdarte poduszki, plastikowe kubeczki, zabłocone dokumenty, wypisane długopisy, puste opakowania po lekach i zużyte plastry. Kroczę przez pył, żwir, błoto, gruz, brud, grzyb, cegły i śmieci. Poprzez mrok do jęczącego i sepleniącego serca szpitala.
W pustym zamyśleniu wodzę ręką po gładkiej fakturze ściany. Zdrętwiałymi już trochę palcami wyczuwam jakiś rów, wyraźne zagłębienie. Odsuwam się trochę, aby zobaczyć, co to takiego. Przede mną znajduje się wyryty w ścianie na…
Nagły błysk świadomości.
(Stojący tyłem mężczyzna spogląda na płonące w murze symbole i słowa. Wiatr rozwiewa poły jego płaszcza, wokół którego fruwają papiery. Unosi w górę jedną dłoń, a w drugiej trzyma metalowy przedmiot. Nóż.)
..pis i wieloramienne gwiazdki. Mimowolnie ro..
(Biała iskra ostrza pobłyskuje w mroku, przenika przez rękę mężczyzny. Dwa palce z krwistym mlaśnięciem odlatują na bok, a nieznajomy rzuca się na płonącą ścianę. Wiatr się wzmaga, a w jego apokaliptycznym szumie słychać ochrypłe i desperackie:
– Żono!…)
…bię krok wstecz. Pod moimi stopami rozlega się chrzęst czegoś szklanego.
(Ściana wymiotuje światłem, rozmywa się w nim krzycząca sylwetka. Zapada ciemność. Słychać już tylko przerywany szloch.)
No i żeś się, ochlajmordo, dorobił jednak delirium.
Ciągle drżę i jednocześnie czuję, że pomimo zimnego powietrza cały lepię się od potu. Czuję też, że potrzebuję więcej wódki i to w ten paskudny, metaboliczny sposób. Staram się jednak o tym nie myśleć, a że jestem pijany, całkiem nieźle mi to wychodzi.
Idę dalej i mam wrażenie, że z tego zniekształconego monologu zaczynam wyłapywać pojedyncze słowa, ociekające flegmą i śliną zlepki sylab.
– Słon…przeobra…bu……iszy.
Jestem wreszcie u źródła. Otwieram drzwi, które pracowite korniki przemieniły w szwajcarski ser i…
O, kurwa!
Księżyc przez ogromną dziurę w suficie zalewa pomieszczenie bladą, anemiczną łuną. Pośrodku, przy wybebeszonym z szuflad biurku stoi złachmaniony kloszard, którego przemowę słyszałem cały ten czas.
Jak jakiś pieprzony kaznodzieja ze swojej ambony wygłasza przez bezzębne usta i przepite gardło groteskowe orędzie. Skrząca się w lunarnym świetle ślina pryska na jego brudną i potarganą brodę. To nie jest biadolenie pijanego dziadzia, który tłumaczy się w autobusie kanarowi. To brzmi jak upiorne zaklęcia rzucane w nieznanej mowie.
Jego jedynym audytorium są koty i wózki inwalidzkie. W sensie dosłownym, nie metaforycznym. Wszystkie sprzęty i zwierzęta są odwrócone w jego stronę tak, jakby były rzeczywiście zasłuchane w te szalone inkantacje.
Kaznodzieja, aby podkreślić wagę swoich słów, wykonuje zamaszysty gest dłonią i widzę, że nie ma dwóch palców.
Przełykam głośno ślinę.
Nagle słyszę zardzewiałe skrzypnięcie i w jednej chwili cały alkohol wyparowuje mi z tętnic.
Na jednym z wózków siedzi moje Samobójcze Ja. Jego nogi kończą się tuż poniżej kolan obłymi kikutami, a twarz pokrywają strupy i siniaki.
– Rzucanie się pod pociąg to nie był jednak dobry pomysł…
Echo tych słów odbija się ode mnie, od podłogi i ścian, ulatując w zimne, nocne niebo.
– Odejdź.
Skrzypnięcie. Wózek posuwa się z pół metra dalej.
– Odejdź.
– Nie, nie teraz, kiedy on tu jest.
Wózek skrzypi po raz kolejny, a ja rzucam się do panicznej ucieczki. Znów poprzez graty i dziury w podłodze.
Skręcam w lewą odnogę korytarza. Wskakuję na schody. Mijam automat na kawę. Potykam się o jakiś niewidzialny przedmiot i lecę na twarz prosto w przypłaszczoną do ziemi plamę cienia.
– Mógłbyś chociaż raz być mężczyzną, ty zachlany impotencie!!!
Zwielokrotnione echem słowa ryczą z siłą stugłowego smoka. Skrzypienie nasila się.
Ciągle leżąc, panicznie szukam ukrytych w moim płaszczu lekarstw, które pomogłyby mi egzorcyzmować własną głowę.
Są! Wepchnięta w portfel mała, przezroczysta fiolka z połyskującą nalepką. Krztuszę się i kaszlę, kiedy pigułki bez żadnej popitki przeciskają się przez moje wyschnięte na wiór gardło.
Nagle czuję, jak w klatce piersiowej ożywa bezkształtny, tępy ból, zimny pot krystalizuje się na skórze, a usta wypełnia ostry smak potłuczonego szkła. I gdzieś z dna pamięci niczym mechaniczna diagnoza wyjeżdżają słowa lekarza:
„Mieszanie alkoholu z lekami psychotropowymi może dawać efekty uboczne: psychiczne i fizyczne. Najczęstszym efektem tego jest…”
Serce.
Zawał.
Boleśnie wybałuszonymi oczami widzę potłuczony kształt zepsutej, podłużnej lampy i przypalone ślady na suficie. Moja siatkówka wybucha na biało i wszystko po chwili spowija mętna, brudna mgła. Podłoga drży, a w kościach huczy mi jej sejsmiczna furia. Potem jest już tylko ciemność.
I ból płonący w niewidomym mroku.

Jest nicość, a potem następuje Wielki Wybuch. Świat uderza we mnie falą obolałych zmysłów.
Kiedy rodzi się dziecko, trzeba je na powitanie klepnąć w pośladki, żeby nie zakrztusiło się nadmiarem tlenu. Mnie nikt nie daje klapsa, więc dławię się, charczę niczym topielec wyciągnięty w ostatniej chwili z wody, a po brodzie ścieka mi strużka cuchnącej śliny. W piersi płoną mi jeszcze małe drobinki bólu, jak po eksplozji granatu, ale czuję się już lepiej. Zakładając, oczywiście, że ciągle żyję.
Siedzę na wózku inwalidzkim w pomieszczeniu, które oświetla jedynie płomień buzujący w wypełnionym szmatami i gazetami kuble na śmieci. Przede mną znajdują się dwie postacie: Samobójcze Ja i – usadowiony na psychiatrycznej kozetce – łysy mężczyzna o twarzy będącej kwintesencją. słowa „nijakość”. Oddziela ich szachownica z poustawianymi na niej pionkami. Depresyjno-maniakalny sobowtór bierze jednego z nich do ręki i oblizuje z obleśnym, symulowanym erotyzmem.
– Gramy o ciebie, wiesz? Staram się przegrać, ale ten koleś uparł się, żeby dać mi fory.
– Kim jesteś?
– Myślę, że wiesz.
– Czy…
– Nie, nie jestem zaginionym biznesmenem. Ale to mnie miałeś właśnie znaleźć.
Chyba powinienem poczuć, jak igiełki grozy robią moim plecom akupunkturę. Nic takiego się jednak nie dzieje. Żadnej reakcji.
– Pewnie teraz próbujesz sobie wymyślić jakieś logiczne rozwiązanie tej sytuacji, dopasować porozrzucane elementy układanki i zabawić się w tym podobne sherlockowskie bzdury. Widzisz, życie to powieść, w której nie fabuła jest najważniejsza, lecz emocje. A kiedy one dochodzą do głosu, musisz wiedzieć, że szaleństwo jest blisko. Ale OK – pobawmy się. Opcje są dwie. Jedna z nich zakłada niezachwiane „tu i teraz”. Dostałeś zlecenie od pewnego faceta. To okultysta, szarlatan, my nazwijmy go jednak badaczem. Tak więc naszego badacza interesuje zaginiony milioner. Chciałbyś pewnie wiedzieć, dlaczego. No cóż, człowiek ten po śmierci swojej żony popadł w obłęd. Są różne lekarstwa na ten stan – wódka, prochy – coś o tym wiesz, prawda? – ale on nie poszedł na łatwiznę i niczym czołowy romantyk wybrał bluźnierstwo. Odszukał odpowiednie pisma, księgi i, jak przed wiekami Syzyf, postanowił uwięzić Śmierć. Udało mu się. Jednakże są rzeczy, których ludzie nie powinni widzieć i robić, więc pan milioner skończył jako szalony kloszard błąkający się po pustym szpitalu psychiatrycznym, w dodatku mając za towarzysza tylko tego, kogo przywołał.
Druga opcja tej historii jest znacznie mniej przyjemna – brak w niej tego dreszczyku emocji i awanturniczości. Co tu dużo mówić, jest skurwysyńsko życiowa i trywialna. Jesteś przeżartym przez depresję wariatem i alkoholikiem. Pan milioner jak i całe zlecenie to wytwór twojego przechlanego umysłu. Zauważ, że nawet wasze życie obrało podobny tor, do tego stopnia, że może on być twoim wzorcowym alter ego. Teraz zaś jako społeczny odpadek błąkasz się po pustym „wariatkowie”.
Jakby jednak nie było, zakończenie tych obydwu historii jest jedno…
– No dalej, przejdź do rzeczy! – krzyczy mój sobowtór.
– Cierpisz, synu. Jesteś uwięziony, ale ja mogę dać ci wolność. Nieważne, że negatywną, w tym hedonistycznym świecie liczy się tylko to, żeby nie cierpieć. Pewnie teraz twoje ciało zareaguje natychmiastowym sprzeciwem. Cóż, najpierw nauczyliście się żyć, a dopiero potem myśleć. Mam jednak kluczyk do twojego serca. Wystarczy, że go przekręcę, a ty już nie będziesz się wahał, patrząc na żyletkę. Jak to się ładnie mówi: prawda cię zniszczy.
Wiatr powiewa lekko, a z zawieszonej przy suficie rury miarowo pokapuje woda. Cienie tańczą na twarzach moich towarzyszy niczym optyczne szachownice.
– No to bez ceregieli: wiem, kto zabił twoją żonę.
Eksplozja. Po autostradzie mojego mózgu jeżdżą tysiące pijanych kierowców, a spod ich kół sypią się iskry. Moje zęby zaciskają się niczym zastawione przez kłusownika sidła tak mocno, że aż trzeszczy szkliwo. Przed oczami pojawia mi się jej trup, widzę, jak rana na delikatnej szyi wygina się w krwawy znak zapytania.
– Pomogę ci. Ja się spytam: „Czy mam ci to powiedzieć?”, a ty odpowiesz: „Tak”.
Nagle widzę kalejdoskopową retrospekcję całego mojego życia. W świetle neuronowego stroboskopu pojawia się deszcz, butelka wódki, podłoga pełna zgaszonych petów, znowu butelka wódki, Samobójcze Ja, brudna klatka schodowa, za duże dla jednej osoby łóżko przykryte przepoconą, wymiętoszoną pościelą… To wszystko jest jak gnijąca kończyna, sczerniały kikut, który należy bezzwłocznie amputować. Czuję wręcz jej smród, materializujący się pod postacią szaro-żółtego dymu.
– Mhmh..
– Co mówiłeś?
Mój język rozlewa się po całej jamie ustnej niczym różowa, podobna do kisielu masa. Ciało walczy. Umiera, boli, wrzeszczy, ale walczy. Taka zasrana domena życia. Łupiąca w skroniach krew, krzyczące z bólu nerwy, wypełnione kwasem mlekowym mięśnie – wszystko to manifestuje desperacką żądzę istnienia.
– Proszę cię, tylko bez zbędnej teatralizacji.
I nagle burza cichnie. Sztorm ustaje, a nad gładką taflą morza wschodzi słońce.
Wstaję i otrzepuję spodnie z tynkowego pudru. Odwracam się od nich i idę w stronę drzwi.
Żyję.
– Oszalałeś?! – ryczy za mną Samobójcze Ja, a potem poprawia się: – Pojebało cię?!
Idę dalej, a gruz i śmieci szeleszczą pod moimi nogami. Przez kruszące się, betonowe ściany niczym zza welonu przemijającego snu dochodzą do mnie ciche odgłosy nocnego życia.
Żyję.
Wiem, że Śmierć jest ciągle w mieście. Wiem, że długo jeszcze będę słyszał, jak z zakamarków ulic i mojej głowy dochodzą do mnie jej szepty, ale…
(do ciężkiej cholery)
Żyję.
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.