powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LXVI)
maj 2007

Nic już nie słychać
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:cydienne@tlen.pl'>Joanna Petruczenko</a>
Ilustracja: Joanna Petruczenko
2.
W gęstej, pełnej napięcia ciszy doskonale słychać było bzyczenie muchy. Wreszcie po dłuższej chwili owad, nic sobie nie robiąc z siedzących w pokoju ludzi, przysiadł na brzegu biurka i zaczął przechadzać się po rozłożonych na nim dokumentach. Mężczyzna za biurkiem sięgnął po pustą szklankę, odwrócił ją do góry dnem i szybkim ruchem nakrył nią muchę. Ta, zdawszy sobie sprawę, że znalazła się w pułapce, podjęła próbę oswobodzenia się. Poderwała się do lotu, ale niemal natychmiast uderzyła w szkło. Mimo to nie zrezygnowała; przez następną minutę obijała się o szklankę, wreszcie zrezygnowana opadła na poliniowaną, zapisaną starannym kaligrafowanym pismem kartkę zeszytu.
Mężczyzna za biurkiem uważnie spojrzał najpierw na siedzącą naprzeciw niego kobietę, a następnie na stojącego za jej plecami policjanta w granatowym mundurze. Wyciągnął w jego stronę rękę. Policjant zrobił krok do przodu i odebrał od swego przełożonego plik dokumentów. Przejrzał je dokładnie. Podczas lektury na jego twarzy coraz wyraźniej odmalowywało się osłupienie. Z trudem przełknął ślinę.
– Nic dziwnego, że ludzie na dworcu chcieli ją zlinczować, panie komisarzu – stwierdził, bez zażenowania gapiąc się prosto w twarz kobiety. Jakby zdał sobie sprawę z tego, że ma właśnie teraz jedyną i niepowtarzalną okazję na własne oczy zobaczyć wyjątkowy dziw natury.
Kobieta odwróciła głowę. Patrzyła za okno, na skąpany w słońcu bruk ulicy, chłopską furmankę i oddalający się patrol żołnierzy, w asyście których przyprowadzono ją na komisariat.
– Dajcie spokój, przodowniku – zgromił policjanta komisarz. – Papiery są w porządku. Swoje odsiedziała i została wypuszczona na mocy aktu łaski.
– Co to za łaska! – żachnął się podwładny. – Wypuszczają z więzień i aresztów kogo popadnie. Ja rozumiem, złodziei, paserów, sutenerów, nawet politycznych, ale taką… – Komisarzowi wydawało się, że młody policjant za chwilę splunie kobiecie w twarz. Ten jednak, nawet jeśli przez moment taka myśl zaświtała mu w głowie, nie zrobił tego. Odwrócił się, podszedł do okna, otworzył je na oścież i pełną piersią zaczerpnął powietrza. Po chwili zamknął okno, poprawił mundur i służbiście wyprostowany stanął obok biurka komisarza. Czekał na dalsze polecenia.
– Zatrzymać pani nie mamy prawa – komisarz zwrócił się do kobiety. – Jest pani wolna i może odejść.
Brunetka jakby nie zrozumiała jego słów. Wciąż siedziała na krześle, ściskając w ręku jak najdroższy skarb niewielkich rozmiarów czarną skórzaną torebkę. Sprawiała wrażenie nieobecnej.
– Ale dokąd ona ma iść, panie komisarzu? – Przodownik przyjął postawę „spocznij”. – Na dworzec wrócić nie może. Jeśli ktoś ją tam rozpozna, znów trzeba jej będzie skórę ratować.
Komisarz mruknął coś pod nosem i przytaknął ruchem głowy.
– Dokąd pani w ogóle chciała jechać?
– Do Lwowa – odparła kobieta. Głos miała gardłowy, szorstki, nieprzyjemny. Przodownik pomyślał, że takim głosem wiedźma mogłaby porządnych ludzi do grzechu namawiać.
„Głupie przesądy!” – skarcił się w myśli, ale widok kobiety, którą godzinę temu uratował od linczu, przyprawiał go o ciarki.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł – stwierdził komisarz. – Tam już Niemcy z jednej i bolszewicy z drugiej strony.
– Ale ja… muszę. Muszę, rozumie pan?
– Rozumiem, nie rozumiem – jakie to ma znaczenie? – zeźlił się mężczyzna. – Przecież i tak niczego pani zabronić nie mogę. Mówię tylko, że tam już są wrogowie. A pani i tak zrobi, co zechce.
Brunetka, przestraszona nagłym wybuchem gniewu, ostrożnie podniosła się z krzesła.
– Mogę odejść?
Komisarz bez słowa machnął ręką. Przodownik podał jej dokumenty, które przez cały czas kurczowo ściskał w ręku. Kobieta schowała je do torebki.
Na moment ich spojrzenia spotkały się.
– Chciałam panu podziękować – powiedziała cicho, prawie niedosłyszalnie. – Tam, na dworcu, gdyby nie pan, kto wie, jakby się to skończyło.
– Ja wiem jak – odparł policjant i odwrócił twarz w stronę swojego przełożonego. Zmienił też ton na służbowy. – Zrobiłem tylko to, co do mnie należało. Chociaż… – nie dokończył. Jakie to bowiem miało teraz znaczenie?
Kobieta, nie zwlekając dłużej, ruszyła do drzwi. Odgłos jej kroków odbijał się od ścian pokoju. Nie powiedziała już ani słowa. Usłyszeli jedynie skrzypienie i trzask zamykanych drzwi. Cisza, która zapadła, nie nastrajała optymistycznie.
– Nowak! – zawołał wreszcie komisarz, przerywając kilkunastosekundowe milczenie. Przodownik stanął na baczność. – Nie wygłupiaj się – ofuknął go zwierzchnik. – Co z nią teraz zrobimy?
W tym momencie, jak na sygnał, obaj spojrzeli przez okno na ulicę. Brunetka stała na chodniku i bezradnie rozglądała się dokoła. Nie znała miasta i całkiem możliwe, że w szoku, jaki przeżyła, nie zapamiętała nawet drogi z dworca na komisariat.
– Nie możemy zostawić jej samej, bez opieki – wycedził przez zęby komisarz.
– A co zrobić? – spytał przodownik, starając się odgadnąć, jakimi meandrami krążą teraz myśli jego przełożonego.
– Idź z nią! Wyprowadź ją z miasta, a potem… psiakrew!… niech radzi sobie sama.
Twarz policjanta po raz kolejny tego dnia wyrażała krańcowe zaskoczenie.
– To rozkaz, panie komisarzu?
– Traktuj to sobie, jak chcesz, ale jeśli coś się jej stanie w naszym mieście, to będzie twoja wina. Ty ją tu przywlokłeś. Skoro nie dałeś jej powiesić ludziom na dworcu, jesteś za nią odpowiedzialny.
– Rozumiem – stwierdził z rezygnacją Nowak.
Z trudem stłumił wściekłość. Nie dlatego, że miał się zaopiekować wyjątkowo niechcianym gościem, ale dlatego, że za kwadrans powinien zakończyć służbę. Spacer na przedmieścia i powrót do centrum zajmie mu zaś zapewne nie mniej niż półtorej godziny. Nie chciał się jednak narażać przełożonemu. Stuknął więc obcasami i bez słowa, wbrew regulaminowi, odmaszerował.
Komisarz odetchnął z ulgą. Tylko tego mu jeszcze brakowało, by wściekli podróżni powiesili na dworcu jakąś wstrętną babę. Wojna – wojną, ale śledztwo musiałby przeprowadzić i, zgodnie z nowymi, wojennymi zarządzeniami, ukarać winnych. A na to akurat miał najmniejszą ochotę. Jeśli więc komuś przyjdzie do głowy zaszlachtowanie babsztyla, niech zrobi to gdzieś w polu, poza miastem. Co go to wtedy będzie obchodziło.
Nieco już rozluźniony, sięgnął po szklankę. Mucha poderwała się do lotu, ale oszołomiona nie zdołała daleko odfrunąć. Spadła na drewnianą podłogę. Komisarz rozdeptał ją butem.

3.
Zegar na ratuszowej wieży wybił szóstą po południu. Przodownik Nowak spojrzał na swój kieszonkowy zegarek i stwierdził ze zdziwieniem, że spóźnia się o ponad pięć minut. Zaklął w duchu, bo kupił go zaledwie przed paroma tygodniami i wydał nań prawie całą kwartalną premię. Na dodatek sprzedawca w Lublinie zapewniał, że busola posłuży mu przez długie lata. Z uśmiechem dodał nawet, że gdy jego już nie będzie na świecie, któryś z jego spadkobierców nadal będzie z niej korzystał. „Żeby go pokręciło, psubrata!” – policjant sklął w myśli ekspedienta. Chcąc nie chcąc, musiał na moment przystanąć, aby przesunąć do przodu wskazówki zegara.
W tym momencie usłyszał za plecami znajomy głos:
– Cześć, Albin!
Odwrócił się. W drzwiach restauracji stali dwaj znajomi, jeszcze ze szkolnych czasów. Później wprawdzie ich drogi rozeszły się, gdy Nowak postanowił wstąpić do szkoły policyjnej, ale wciąż jeszcze spotykali się od czasu do czasu, aby wspólnie osuszyć kilka kufli piwa i powspominać stare, beztroskie gimnazjalne czasy.
„Diabli ich nadali” – pomyślał Albin. Nie mógł jednak przejść obok nich obojętnie. Gotowi bowiem ruszyć za nim, małpować go i przedrzeźniać na oczach mieszkańców. Tym bardziej że wyglądali na nieźle podchmielonych.
– Ty jeszcze paradujesz w mundurze? – spytał jeden z nich, śmiejąc się w głos. – Nie zapomnij go tylko zdjąć, gdy Niemcy pokażą się na rogatkach.
– Niemcy al… al… albo Sowieci – wtrącił drugi, czkając. Był już tak pijany, że musiał się podtrzymywać ściany, aby nie upaść.
– Dajcie spokój – bąknął Nowak. – I lepiej wracajcie już do domu.
– Do… do domu. Sły… słyszysz? Świat się wa… wali, a ten każe nam wra… wracać do domu.
– I może jeszcze przespać całe to przedstawienie?
Policjant nie miał najmniejszej ochoty na czcze dyskusje i przekomarzanie się z pijanymi kolegami. Zagroził im więc, że jeśli nadal będą zakłócać spokój publiczny, nie będzie miał innego wyjścia, jak wpakować ich na noc do aresztu. Groźba poskutkowała, mężczyźni zrobili w tył zwrot i z powrotem zniknęli w drzwiach prowadzących do restauracji.
„Swoją drogą, ciekawe, jak udało im się wymigać od poboru” – zastanawiał się przez chwilę Nowak, po czym przyspieszył kroku i popędził za kobietą. Wyprzedziła go już o dobrych kilkadziesiąt metrów. Szła szybko, jakby podświadomie chciała go zgubić. Pytanie tylko, czy wiedziała, dokąd iść.
Dogonił ją na kolejnym skrzyżowaniu, kiedy stanęła pośrodku pustej ulicy i rozglądała się bezsilnie, nie wiedząc, który kierunek wybrać. W ręku miała tylko czarną torebkę. Nowak zdał sobie właśnie sprawę, że wszystkie jej rzeczy zostały na dworcu. Nie było pewnie tego zbyt wiele, ale zawsze coś – bielizna, sukienka na przebranie, może wygodniejsze buty. Wracać po walizkę nie miało jednak sensu. Podróżni i tak już pewnie wszystko rozdrapali, kiedy zdali sobie sprawę, że są to rzeczy pozostawione przez „morderczynię”.
Policjant stanął na chodniku, nieopodal kobiety, i w milczeniu czekał, co ta postanowi. Ale kobieta nie była w stanie podjąć żadnej decyzji. Spoglądała to w lewo, to w prawo, przed siebie i w tył, wreszcie, widząc nadjeżdżający z daleka dostawczy samochód wojskowy, zeszła na pobocze.
– Dlaczego pan za mną idzie? – spytała, stając obok Nowaka.
– Nie domyśla się pani? – odpowiedział pytaniem. A kiedy zaprzeczyła ruchem głowy, dodał: – Komisarz wystraszył się, że ktoś jednak zdoła zrobić pani krzywdę.
– Myślałam, że w obliczu wojny ludzie mają zupełnie inne problemy. I że…
– …że zapomnieli już o pani? – wszedł jej w słowo.
– Tak, to też – odparła tak cicho, że ledwo dosłyszał.
Od niechcenia ułożone, zaniedbane włosy, poszarzała twarz, zapadnięte policzki i uwydatnione kości – wszystko to sprawiało, że kobieta wyglądała na jakieś pięćdziesiąt lat, dziesięć więcej niż wynikało to z dokumentów, które Nowak przeglądał na komisariaci e.
Jak przez mgłę pamiętał proces sprzed siedmiu lat i rysunki – a potem, już po ogłoszeniu wyroku, także zdjęcia – publikowane wówczas na pierwszych stronach niemal wszystkich liczących się dzienników w kraju. Za nic w świecie nie rozpoznałby w tej kobiecie słynnej na całą Polskę – ba! całą Europę – zabójczyni. A mimo to znaleźli się tacy, którym jej twarz tak bardzo utkwiła w pamięci, że nawet po latach nie mieli wątpliwości, kim jest ta niepozorna, przedwcześnie postarzała kobieta.
Brunetka, widząc wpatrzonego w siebie młodego policjanta, instynktownie poprawiła niesforne kosmyki. Niewiele to pomogło, bo niemyte zapewne od kilku dni włosy wymykały się spod kontroli i z powrotem opadały na twarz.
– Dokąd pani chce iść? – spytał wreszcie Nowak, przerywając przedłużającą się, nieznośną ciszę.
– Mówiłam już – ja muszę do Lwowa.
– Przecież tam są już Niemcy. Niemcy i bolszewicy – poprawił się, przypominając sobie poranne doniesienia radiowe.
– To nic – odparła kobieta. – To nie ma znaczenia. Ja muszę.
– Ale po co? – mężczyzna nie dawał za wygraną. – Nie lepiej zatrzymać się gdzieś na wsi, przeczekać całą tę zawieruchę? Wpadnie jeszcze pani w ręce Niemców. A kto wie, jak oni panią potraktują…
– Pan tego nie zrozumie – stwierdziła kobieta beznamiętnym tonem.
– Ja nie zrozumiem? – Nowak obruszył się. – Czego to znowu nie zrozumiem? Co tu jest takiego trudnego do zrozumienia? – nie dawał za wygraną.
– Tam są… – kobieta przerwała, by zaczerpnąć oddechu. A może tylko chciała ukryć w ten sposób swoje wzruszenie. – Tam zostały moje córeczki. Ja muszę do nich.
– Czy one wiedzą, że wypuszczono panią z więzienia?
Kobieta wpatrywała się w policjanta przez dłuższą chwilę, jakby nie rozumiała sensu zadanego przezeń pytania. Wreszcie skojarzyła, co mężczyzna może mieć na myśli i odpowiedziała, znów tak cicho, że jej głos niemal utonął w przedwieczornym zgiełku:
– Nie wiem.
Policjantowi żal się zrobiło kobiety – nie morderczyni, ale matki, którą na długie lata pozbawiono możliwości widywania się z dziećmi. W jego głowie szalały sprzeczne myśli. „Czy to możliwe, by ona naprawdę zabiła? By dokonała tak bestialskiej zbrodni, jaką jej przypisano i za którą skazano na ciężkie więzienie?”
– Podprowadzę panią – powiedział bezwiednie, ze zdziwieniem konstatując własne słowa. – Pokażę drogę.
– Nie musi pan iść ze mną, proszę tylko powiedzieć którędy.
– Przecież nie może pani iść główną drogą. Tam są setki uciekinierów. Znów ktoś panią rozpozna i…
– Boi się pan, że nie będzie go wtedy przy mnie i w końcu komuś uda się powiesić mnie na najbliższym drzewie? – Mówiąc to, delikatnie dotknęła dłonią jego policzka. To był niewinny, niemal matczyny gest, ale mężczyzna odskoczył jak oparzony. Miała nieprzyjemną, szorstką dłoń. Przypominała mu spracowane dłonie ojca, który całe dnie spędzał na polu, starając się zarobić na utrzymanie i wykształcenie gromadki dzieci.
Ale jego ojciec nigdy nikogo nie zamordował. Nowak nie słyszał nawet o tym, by kiedykolwiek wyrządził komuś krzywdę.
Nerwowym gestem poprawił mundur i przetarł dłonią zroszone potem czoło.
– Przepraszam – powiedziała kobieta.
– To nic – odparł, starając się jednak unikać jej wzroku. – Chodźmy lepiej. Zmrok szybko zapadnie.
Po kwadransie budynki znacznie się przerzedziły, a bruk ustąpił miejsca żwirowi. W oddali było widać łąkę, zieleniącą się w świetle powoli zachodzącego słońca, a za nią liściasty las.
Szli w milczeniu, policjant kilka metrów przed kobietą, która – co słyszał wyraźnie – oddychała coraz ciężej i głośniej. Nie skarżyła się jednak. Nie spytała nawet, czy ma coś do jedzenia lub picia, choć musiała być spragniona, skoro i on – kilkanaście lat od niej młodszy i silniejszy – był.
Gdy wyszli z lasu, zwolnił nieco i poczekał, aż kobieta zrówna się z nim krokiem.
– Za trzy kilometry będzie wieś – oznajmił, a kiedy ona wpatrywała się w niego milcząco, dodał: – Myślę, że powinna pani zatrzymać się tam. Gospodarze na pewno pozwolą się przespać. Jak nie w chałupie, to w stodole na sianie.
Przytaknęła ruchem głowy, ale nie odezwała się ani słowem. Dopiero kiedy doprowadził ją do furtki jednego z gospodarstw, powiedziała:
– A gdyby wszedł pan tam ze mną? Panu przecież nie odmówią…
Już miał na końcu języka odmowę, kiedy zobaczył wychodzącego z krytej strzechą drewnianej chałupy niemłodego już gospodarza. Przypominał mu ojca, choć był od niego troszkę wyższy i starszy. Mężczyzna podszedł do płotu i zmierzył ich nieprzyjaznym spojrzeniem. Gdy jednak zobaczył policyjny mundur, nabrał respektu.
– Coś się stało, panie przodowniku?
– Nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia – odparł Nowak.
– A ta pani? – chłop wskazał ruchem głowy opartą plecami o płot kobietę.
– Ucieka na wschód. I szuka na tę noc noclegu. Może u was?
Gospodarz podrapał się po głowie. Wyraźnie bił się z myślami, wreszcie – być może licząc na jakąś finansową gratyfikację – oznajmił:
– Mamy dużo wolnego miejsca. Trzech synów poszło na wojnę i sami, tylko ja z żoną, zostaliśmy. – Mówiąc to, otworzył furtkę i wpuścił nieznajomych do środka. Od razu też podbiegł do nich kundel, obwąchał i obszczekał, po czym przegoniony przez swego pana wrócił do budy.
Gospodyni krzątała się przy kuchni. Widząc męża wchodzącego do izby z policjantem, odruchowo zrobiła znak krzyża.
– Złe wieści? – spytała, pobladłszy w jednej chwili. – Coś z chłopcami?
– Daj spokój – chłop machnął ręką. – Ludzie szukają noclegu.
– Pan też? – Gospodyni z niedowierzaniem zmierzyła Nowaka od stóp do głów, jakby mundur, który miał na sobie, widziała po raz pierwszy w życiu.
– Nie, ja z jestem miasteczka, ale ta pani – wskazał na kobietę, skrywającą się dotąd za jego plecami – przyjechała z daleka. Bardzo daleka. – Powiedziawszy to, zdał sobie sprawę, że jadąc z Fordonu, gdzie odsiadywała karę więzienia, do Lwowa kobieta musiała przemierzyć prawie całą Polskę.
– Nie bójcie się, paniusiu, wejdźcie do izby – zachęcił gospodarz, a jego żona dodała filozoficznie:
– Takie teraz czasy, że nikt nie może sobie miejsca znaleźć. A mówią ludzie, że kiedy bolszewicy do nas przyjdą, to będzie jeszcze gorzej.
– Nie przyjdą, nie przyjdą – pospieszył z uspokojeniem Nowak, uśmiechając się przy tym najprzyjaźniej, jak tylko potrafił. Nie czekał też na zaproszenie i od razu zajął miejsce przy stole, siadając na solidnej dębowej ławie.
– Co pan wie? – odparła gospodyni. – Ludzie mówią, że Niemcy już ich do Lwowa wpuścili. A to całkiem blisko.
– Do Lwowa? – bezwiednie powtórzyła kobieta, siadając obok policjanta.
– A tak – potwierdziła gospodyni. – Nie dalej jak godzinę temu to ichnie radio po rosyjsku mówiło.
Nowak, nie kryjąc zaskoczenia, spojrzał na swoją towarzyszkę. Na kobiecie informacja ta nie zrobiła chyba jednak żadnego wrażenia.
– Nadal chce pani tam iść? – spytał.
– Pan wie, że muszę.
– Jak mus, to mus – stwierdziła gospodyni, stawiając na stole, obok bochenka chleba, osełkę masła i trójkąt twarogu. – Jedzcie! Z drogi jesteście, więc pewnie głodniście.
Specjalnie zachęcać ich nie trzeba było. W ciągu paru minut zjedli wszystko, co im podano. Popili gorącym mlekiem. Przez chwilę zrobiło się tak błogo, że można było nawet zapomnieć o wojnie i o okolicznościach, które ich tutaj przywiodły. Gdy skończyli jeść, gospodarz dyskretnie wywołał Nowaka z izby. Na zewnątrz poczęstował go papierosem i zaczął wypytywać:
– Pan stąd, a ona, ta kobieta, znaczy?
– Z daleka – odparł wymijająco policjant. – Zgubiła się i szuka drogi.
– A w tym Lwowie to kogo chce znaleźć?
– Dzieci.
Gospodarz zamyślił się. Butem zaczął grzebać w piasku, ręką zaś przepędził psa, który podbiegł, żeby się połasić.
– Pan władza, więc wierzę, bo normalnie obcego bym pod dach nie wziął. – Nowak uśmiechnął się. Skończył palić i rzucił niedopałek na ziemię. Mężczyzna natomiast butem wdeptał go w ziemię. – A pan co zamierza? – indagował dalej. – Chce się panu wracać po nocy? Bo jeśli…
Policjant dalej już nie słuchał, domyślił się, co chłop ma zamiar zaproponować. Lecz mimo że odczuwał ogromne znużenie i ostatnią rzeczą, która mu się teraz marzyła był samotny powrót do położonego kilkanaście kilometrów od wsi miasta, wbrew sobie oznajmił:
– Niestety, nie mam pieniędzy. Jak sądzę, ta kobieta również nic nie ma.
Chłop przełknął głośno ślinę, co mogło, choć nie musiało, być przejawem niezadowolenia. I nawet jeśli przeszła mu przez myśl ochota, by wyrzucić z domu nieproszonych gości, powiedział coś wręcz przeciwnego:
– Nie szkodzi. Teraz nie pieniądze są najważniejsze, a ludzka życzliwość.
– Dziękuję – odparł Nowak.
Gdy wchodzili z powrotem do chaty, dobiegł ich odgłos lecących gdzieś w oddali samolotów.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.