Nie dla nas kino niszowe i artystyczne! Dziś bierzemy na tapetę hity – jeden wysokonakładowy komiksowy blockbuster, wielbiony przez widzów (czyli „300”), i jeden horrorowy dramat fantasy hołubiony przez krytyków (czyli „Labirynt Fauna”). A przy okazji garść tradycyjnych dygresji – m.in. o nagich Spartankach i psychologii człowieka ściganego przez zombie.  | ‹300› |
Konrad Wągrowski: Nie chcę znów wychodzić na malkontenta, jak, nie przymierzając, recenzent „Gazety Wyborczej”, ale zawsze jednak tak jest, że kiedy się dyskutuje, to jeden musi być za, a drugi przeciw (na tym przecież polegał geniusz „Sondy”, ale Ty jesteś za młody, żeby to pamiętać). Nie mamy dziś luksusu rozmawiania o „Pile 2” czy „Bezdrożach” (nasze zdania o tych produkcjach, jak łatwo wysnuć z tetryków, mocno się od siebie różniły), bo na tapetę bierzemy dwa filmy, w których ocenie bardzo od siebie nie odbiegamy. Tyle tylko, że Ty uznałeś „300” i „Labirynt Fauna” za niemalże objawienia, a ja, przy generalnym pozytywnym odbiorze, mam do pierwszego szereg zastrzeżeń, a do drugiego żal, iż otarł się o arcydzieło, ale niestety z kilku powodów nim nie został. Internauci powszechnie wpadli w niemy zachwyt nad oboma tymi filmami, co ja uważam jednak za grubą przesadę. Piotr Dobry: Internauci wpadli też w niemy zachwyt nad „Wężami w samolocie”. Przesadzasz z tymi „niemalże objawieniami”, dziewiątki przyznaję po prostu filmom wybitnym w swojej klasie, a oba za takowe uważam. Do „300” większych zastrzeżeń nie mam, może poza siłą wyrazu ostatecznego starcia, „Braveheart” to to jednak nie było. Do „Labiryntu Fauna” nie mam żadnych zastrzeżeń. Słucham więc Twoich. KW: Zacznijmy więc od „300”. Od razu mówię – nie miałem skojarzeń gejowskich. Zresztą rzadko je miewam (no dobra, Kserkses na macho może jednak nie wyglądał). PD: Na geja też nie. KW: Ejże, a jak podchodzi do Leonidasa od tyłu (sic!) i delikatnie, z czułością, kładzie mu ręce na ramionach?! To było na maksa gejowskie, skopiowane zresztą z komiksu. PD: Wiśniewskiemu na koncertach też zdarza się podchodzić do Łągwy i kłaść mu ręce na ramionach. Kserkses to podobny typ pajaca po prostu, może hermafrodyta, ale gej? Nie mówię, że nie, ale nie ma też żadnych dowodów na tak. KW: Jak wiesz, nie szukam w filmach (zwłaszcza ekranizacjach komiksów) lekcji historii, więc nie przeszkadzały mi majtki Spartiatów, których w rzeczywistości nie było (ale byłaby jazda, gdyby ktoś pokusił się o nakręcenie tego bez majtek!). PD: A kobiety Spartiatów w rzeczywistości nosiły jakieś okrycia? Jeśli nie, dla obejrzenia tego w wersji zgodnej z realiami mógłbym nawet przeboleć tych Spartiatów bez majtek… KW: Szybciutki research, aby nie zaniedbać edukacyjnej roli naszych dyskusji – i oto wyniki. Spartańskie kobiety nosiły zwykle tuniki, dość swobodne (bo pozycja kobiety w Sparcie była dużo wyższa niż w innych państwach greckich), pozwalające na odsłanianie zgrabnych nóżek. Ale uważaj – Sparta była jedynym państwem, w którym kobiety miały prawo startować w zawodach sportowych! A jedynym strojem, w jakim można było to robić, był oczywiście strój Adama (tu akurat: Ewy), na oczach kibiców, rzecz jasna. Myślę, że wprowadzenie takiej sceny powinno Cię usatysfakcjonować. Wyobraź sobie coś w stylu wykonywania wyroku śmierci z „Sensu życia wg Monty Pythona”, tyle że w pełnym negliżu… PD: Mmmm… Wtedy dałbym pewnie dychę. Muszę przyznać, że to właśnie scena erotyczna podobała mi się w „300” najbardziej. Szkoda, że nie było ich więcej. KW: Jak już jesteśmy przy faktach historycznych, to przyznam, że rzuciłem się na „Dziennik”, aby zobaczyć, czy „300” nie recenzuje czasem Łukasz Maciejewski i czy nie ubolewa, że twórca pomylił ery, kraje, kultury i cokolwiek tam jeszcze, ale niestety, nie dano mi tym razem przyjemności lektury takiej recenzji. PD: Za to w „Dzienniku” bardzo mocnymi argumentami popisał się Kazimierz Kutz. Napisał: „Prawda jest taka, że »300« to bajka dla dorosłych przedszkolaków. Na szczęście nie widziałem tego obrazu i broń mnie Boże, abym w ogóle kiedykolwiek poszedł na taki chłam. (…) Wszyscy ci widzowie budzą we mnie dziwne uczucie niesmaku, litości, a wręcz współczucia. (…) Dla mnie jednak takie filmy są potwornie prymitywne – i to zarówno w swojej warstwie estetycznej, jak i umysłowej. Są to zwykłe komiksy, z których nic nie wynika (…)”. Chyba nie ma nawet potrzeby tego komentować? KW: Ale my lubimy komentować :-). Ja sobie wysoko cenię „Sól ziemi czarnej”, ale nie zmienia to faktu, że pan Kutz jest już człowiekiem koło osiemdziesiątki i raczej trudno oczekiwać od niego zrozumienia dla współczesnej estetyki. Nie dziwię się więc, że mówi źle o „300”, dziwię się natomiast, że robi to, przyznając, że filmu nie widział, bo taka wypowiedź nie świadczy o nim za dobrze. Cóż, starszym ludziom jednak dużo można wybaczyć. Wiadomo, że mają swoje humory i ciężko z nimi dyskutować. W tej całej sprawie raczej kompromituje się „Dziennik”, publikując taką wypowiedź.  | ‹Labirynt Fauna› |
PD: No dobrze, ale Kutz nie tylko krytykuje „300” przed obejrzeniem, ale jeszcze lży komiks jako ogólne zjawisko, a ponadto obraża widzów, nawet nie wyłącznie tych, którym film się podoba, ale wszystkich, którzy ośmielili się na niego pójść! Zważając na to, że Kutz ma się za inteligenta i w rzeczy samej nie jest jakimś prostym wiejskim staruszkiem, nie usprawiedliwiałbym go tylko podeszłym wiekiem. Nie sądzę, by śp. Lem czy Bartoszewski pozwolili sobie na taki ton. Buc to po prostu buc – nazwijmy rzecz po imieniu… KW: Wracając do „300”… Oczekiwałem jednak czegoś mocnego, chwytającego za serce, patetycznego, epickiego, czegoś w stylu „Gladiatora” czy „Władcy Pierścieni”, i nie dostałem. Gdy widzę, jak Russell Crowe odwraca się i mówi: „I am a husband to a murdered wife, father to a murdered child”, dreszcz mnie przechodzi. Gdy wspomnę przemowy Theodena („Riders of Rohan!”) i Aragorna („This day we fight!”), dreszcz mnie przechodzi. A „300” był emocjonalnie letni. To pierwszy zarzut. PD: Nie jest silnie emocjonujący, to prawda. Ale robisz błąd, podchodząc do niego jak do „klasycznej” superprodukcji pokroju „Gladiatora”. Mój cioteczny uwielbia kryminały, filmy sensacyjne, gangsterskie, ale jednak na „Sin City” nie zdzierżył do końca – nie znał komiksu i film był dla niego przeraźliwie nudnym doświadczeniem. Właśnie w tym sęk – „Sin City” i „300” to przede wszystkim wierne ekranizacje komiksów, twory popkulturalne, a dopiero potem można je zacząć szufladkować według filmowych gatunków. To kino, które odbiera się głównie poprzez formę, nie treść, dlatego zaaranżowanie patetycznych dialogów było dla Snydera mniej ważne od trzymania się pierwowzoru. Do tego stopnia, że zamiast zwyczajowych storyboardów używał kadrów z komiksu. Owszem, ucierpiały na tym emocje, ale cóż – i tak jest w tym względzie lepiej niż w „Sin City”. O, wytłumacz mi, proszę, dlaczego w takim razie „Sin City” oceniłeś wyżej? Dlatego, że Rodriguez wniósł jednak nową jakość, której Snyder jest tylko kontynuatorem? Dlatego, że w warstwie rysunkowej bardziej cenisz „Sin City” niż „300”? Czy może dlatego, że „Sin City” jakimś cudem po prostu bardziej Cię emocjonowało? KW: Tak, tak i tak. Rzeczywiście, „Sin City” było nową jakością i pod tym względem miłośników komiksu musiało rzucić na kolana – bo naprawdę po raz pierwszy tak dokładnie oddano komiksowe kadry w filmie aktorskim. Tak – graficznie cenię sobie wyżej „Sin City”, fascynuje mnie, że można oddać ten złożony świat jedynie za pomocą czerni i bieli, bez odcieni szarości, a niektóre kadry wręcz wciskają w fotel. W „300” też było dobrze, cenię ten komiks, ale „Sin City” cenię wyżej. Wreszcie kwestia emocjonowania. Sam sobie zadałem pytanie i stwierdziłem, że po raz trzeci – tak. Jestem chyba dość nietypowym odbiorcą „Miasta Grzechu”, bo najbardziej kręciła mnie „Krwawa jatka”. I na filmie, o dziwo, ten epizod wywołał tożsame emocje. Emocje, których jednak zabrakło mi w „300”, choć ta opowieść miała o niebo większy potencjał niż pełne antypatycznych dupków „Miasto”. PD: Mnie w wersji komiksowej nie emocjonuje specjalnie ani „Sin City”, ani „300”, niemniej do tego pierwszego prawdopodobnie mógłbym wrócić, do drugiego – raczej nie, to rzecz na raz. Z ekranizacjami mam zaś odwrotnie – jakoś nie chce mi się oglądać powtórnie „Sin City” (chociaż fajnie, że na specjalnym DVD jest opcja obejrzenia każdego epizodu oddzielnie, w porządku chronologicznym – może więc kiedyś się skuszę), a na „300” nabrałem ochoty pójść jeszcze raz już w momencie, gdy wyszedłem z pokazu prasowego. KW: Ha! Właśnie mi uświadomiłeś nieco smutny fakt. Bo ja osobiście, pomimo tego, że przecież w czambuł nie potępiam filmu i uważam go za co najmniej przyzwoity, nie tylko nie czuję potrzeby ponownego seansu „300”, ale nawet niespecjalnie jestem zainteresowany oglądaniem jeszcze raz którejkolwiek ze scen. A DVD nabędę, jak stanieje do 20 zł… W sumie nadmienię, że jakoś powracać do „Sin City” filmowego też specjalnie się nie palę. Może to jakaś cecha takiego komiksowego kina?  | Ekipa żniwiarzy wyrusza na sianokosy. |
PD: Co rozumiesz przez „takiego komiksowego kina”? Jeśli tylko te maksymalnie wierne ekranizacje, to mogę przyznać, rzeczywiście coś w tym jest, że przy wszystkich zaletach formalnych, emocjonalnie prezentuje się to na tyle chłodno, co wystawa muzealna – poszedłeś, obejrzałeś, popodziwiałeś, wystarczy. Natomiast jeśli masz na myśli ogół komiksowego kina, to już nie mogę się zgodzić – „Batmany” Burtona i Nolana oglądałem kilkakrotnie i nie czuję przesytu, podobnie „Hellboya” del Toro czy „X-Men” Singera. KW: Miałem na myśli właśnie te kadr-po-kadrze przenoszone komiksy, do innych nie mam takich zastrzeżeń. Ale nie do końca zgodzę się, że Snyder chciał – jak Rodriguez – jedynie przenieść komiks na ekran. Bo w przeciwieństwie do tamtego, pododawał do filmu różne elementy, niestety zwykle ze szkodą dla samego dzieła. Bo wątek polityczny w Sparcie jest mdły i kiepsko napisany, a z estetyką Snyder wyczynia dziwne, zupełnie niepotrzebne szarże. Dlaczego Nieśmiertelni wyglądają jak Imperator Palpatine? Dlaczego armia perska wygląda jak orkowie z „Władcy…”? Skąd pomysł na epizod z katem (przy którym sala zresztą parsknęła śmiechem), który wyglądał, jakby był Cenobitem zbiegłym z „Hellraisera”? Moim zdaniem przedstawienie wojsk perskich jako wysłanników piekielnych to błąd – bo tu chodziło o ich liczebność, której może się przeciwstawić garstka zdeterminowanych nagusów, a nie inne cechy tej armii. To mój drugi zarzut – przeestetyzowanie. PD: Nie odniosłem takiego wrażenia, a pomysł na ufantastycznienie przeciwników Spartiatów wręcz bardzo mi się spodobał. Dzięki temu nie chodziło tu tylko, jak w komiksie, o przeciwstawienie garstki straceńców o wiele liczebniejszej armii wroga, ale też o przeciwstawienie garstki śmiertelników siłom nieczystym. Więc nie bardzo rozumiem, dlaczego, przy całej Twojej niechęci do wiernych ekranizacji, której dajesz upust w kilku notkach tetrycznych, nagle przeszkadza Ci ekranizacja nie do końca wierna, ale nietracąca przecież nic z ducha komiksu. Spójrz na to też z tej strony, że gdyby Snyder przeniósł na ekran tylko to, co widać na planszach Millera, dostalibyśmy film góra godzinny. Poza tym te dodatkowe sceny – genialna erotyczna, banalna, ale nieszkodząca, polityczna – w odpowiednich momentach rozrzedzają akcję, której natłok za moment mógłby stać się nie do zniesienia. Film złożony z samej jatki byłby przecież nudny. KW: Ależ ja nie mam nic przeciwko odejściom od pierwowzorów. Wiele pomysłów Jacksona we „Władcy” mi się podobało. Wiele pomysłów Anonimowego Scenarzysty w „Wiedźminie” sugeruje, że to kompletny kretyn, ale my nie o tym… Tu zauważam jedynie, że najlepsze w filmie jest to, co pochodzi z komiksu Millera, bo większość inwencji Snydera zaniża jednak poziom. A mam tu na myśli głównie ów wątek w stolicy, którego rozegranie wyraźnie scenarzystom nie wyszło (po prostu – specjalnie się nie przyłożyli). Erotyka była fajna, przyznaję. I zgadzam się, że oddech od krwawej jatki był potrzebny. Tyle że mógł być jakiś ciekawszy… PD: Zawsze może być lepiej. No cóż, i tak się cieszę, że nie oceniasz „300” tak, jak „kochający komiks” Darek Arest. KW: Natomiast trudno mi powiedzieć, dlaczego nadmierna stylizacja perskiej armii na Siły Piekielne tak mi nie odpowiadała… Może jednak spróbuję… Film mówi o micie. Nie o historycznej bitwie pod Termopilami, lecz o micie garstki straceńców powstrzymujących armię, który to mit zafascynował kiedyś Millera, przed nim twórców filmu „300 Spartan” i wielu innych. Dlatego wprowadzenie nowej estetyki, temu mitowi obcej (bo to jednak Spartanie byli wyjątkowi, a ich wrogowie zwyczajni), czyni z tego inną opowieść, bliższą właśnie kinu fantasy, „Władcy Pierścieni” lub innej naparzance z orkami czy innymi trollami, niż temu mitowi. I tak jak nie mam nic przeciwko naparzankom z orkami, to jednak niekoniecznie musi to robić król Leonidas. Jakoś mi się to gryzło. PD: No widzisz, a ja od początku miałem nastawienie na fantasy, więc nie miało prawa mi się gryźć. KW: Swoją drogą, ogarnął mnie pewien niepokój, gdy przypomniałem sobie, że Snyder ma robić teraz ekranizację „Strażników” Alana Moore’a. Rzemieślnik z niego solidny, udowodnił to „Żywymi Trupami”, ale do takiego komiksu przydałby się jednak artysta, bo rzemieślniczo nie da się „Strażników” przełożyć, z całą ich złożoną strukturą, pomysłami narracyjnymi, emocjami bohaterów. Obawiam się, że nie da rady. Nolan by tu pasował, Cronenberg może, Richard Kelly… PD: Snyder rzemieślnikiem? Mógłbym zgodzić się na nazwanie tak McTiernana czy Donnera, ale po tak świetnych filmach jak „Świt żywych trupów” i „300” nie widzę powodu, dla którego miałoby się do tej szufladki wrzucać Snydera. KW: No właśnie. Po tych produkcjach niewiele można powiedzieć, bo są to filmy, które potrafią pokazać, że twórca jest do niczego, ale nie udowodnią, że jest naprawdę KIMŚ. Bo „Świt żywych trupów” to prosty dramat osaczenia. My i oni, odrobina paranoi, czy „my” to jeszcze „my”, czy już „oni”, i tyle. Chwała Snyderowi, że potrafił pokazać bohaterów tak, iż przejęliśmy się ich losami. Chwała mu, że film trzymał cały czas w napięciu i miał równowagę między dramatem i komizmem, akcją i oddechem. Ale powtórzę – nie był to bardzo wymagający materiał. Podobnie „300” – wymagające od strony formalnej, ale nie fabularnej (bo to jednak głównie napieprzanka). Dlatego martwi mnie, że poza warstwą przerysowaną z komiksu, reszta była wyraźnie słabsza. Martwi mnie w kontekście „Strażników”. PD: Mnie bardziej martwi, że niepewne są losy wydania u nas czwartej części „Żywych trupów” – najlepszej komiksowej serii ostatnich lat i jednej z najlepszych w ogóle. KW: Bo „Watchmen” to opowieść o stopniu złożoności gozylion razy większym od zombiaków i Spartiatów. PD: O złożoności, bardzo możliwe, o miodności – niekoniecznie.  | Nieśmiałe zaproszenie na kawę… |
KW: Użyję tu jednego z ulubionych argumentów Wojtka Orlińskiego: e tam. PD: To znaczy, że pod względem emocjonalnym stawiasz strażników grubo ponad żywe trupy i Spartiatów? KW: Oczywiście, że tak. Z jednej strony to oczywiście czarny kryminał, z drugiej – przepraszam za wyrażenie – to dekonstrukcja mitu superbohatera, odwołanie do ładnego kawałka popkultury, z trzeciej – dramat psychologiczny (z rewelacyjnie nakreślonymi postaciami Rorschacha, Dr. Manhattana czy Ozymandiasza), z czwartej – społeczny („who watches the watchmen?”), z piątej – solidna opowieść SF, na dodatek zróżnicowana i niezwykle pomysłowa narracyjnie, sugestywna, wizjonerska… PD: Wyłączając „dekonstrukcję mitu superbohatera”, wszystkim powyższym jest dla mnie także seria „Żywe trupy” Kirkmana. I jednak bardziej potrafię się utożsamić z bohaterami osaczonymi przez zombie, własne lęki, animozje, niż ze strażnikami – choć oczywiście nie zamierzam tu w żaden sposób umniejszyć geniuszu Moore’a. Po prostu od zawsze filmy, książki, komiksy o zombie (te dobre, rzecz jasna) były dla mnie dramatami psychologicznymi, cenniejszymi od tych wszystkich dętych, zdobywających nagrody dramatów z definicji. KW: Ale to proste dramaty – oparte na tym, że sytuacja zagrożenia wyciąga z ludzi ich prawdziwe charaktery (a czasem również ich prawdziwe bebechy). A psychologia to nie tylko to, co czujesz wtedy, kiedy goni cię blady facet z krwią kapiącą z kącików ust, to również to, co czujesz, gdy zastanowisz się nad swoim dotychczasowym życiem, nad tym, czy miało sens to, co robiłeś do tej pory, nad tym, co dalej. A to dają mi między innymi „Strażnicy”. PD: A mnie między innymi „Żywe trupy”. Czytałeś w ogóle? Właśnie wątpię, bo inaczej nie szarżowałbyś takimi argumentami – przecież tam bohaterowie zastanawiają się dokładnie nad tym, za co chwalisz „Strażników”: czy wystarczająco korzystali z życia, czy dobrze postąpili w tej i owej sytuacji, czy to wszystko miało sens, czy teraz ma i czy będzie miało, jeśli zombie nigdy nie ustąpią. A nawet jeśli w wariancie optymistycznym ustąpią, to czy można żyć tak, jak „przed zombie”, skoro w psychice i podejściu do świata zaszły nieodwracalne zmiany? To naprawdę genialny komiks. KW: No dobra, masz mnie. Nie czytałem. Po takiej zachęcie nadrobię jak najszybciej. Ja się naprawdę obawiam, że Snyder zrobi ze „Strażników” po prostu solidny kryminał, po obejrzeniu którego widzowie będą się zastanawiali: „No dobra, ale po co właściwie ci bohaterowie przebierali się w takie dziwne ciuchy i o co chodziło z tym niebieskim?”. Oczywiście chciałbym się mylić – Jacksonowi też z początku nie wierzyłem… PD: A wracając do szufladkowania Snydera – zależy też jak definiujesz artyzm… Nolan, Kelly czy Peter Jackson to przecież twórcy z tej samej półki co Snyder – twórcy dobrego kina rozrywkowego. Rzemieślnicy? Na pewno jedni z najlepszych. Artyści? Ten termin bardziej kojarzy mi się z Fellinim czy Bergmanem, ale przecież artystą jest każdy, kto tworzy. Patrząc jeszcze inaczej – nazwałbyś Petera Jacksona artystą, znając tylko „Bad Taste”? Albo Guillermo del Toro, znając tylko „Blade 2”? Ja wierzę, że Snyder poradzi sobie ze „Strażnikami”, i zastanawiam się, dlaczego Ty wytypowałbyś do tego zadania akurat Nolana, Cronenberga i – to najbardziej dziwne – Richarda Kelly’ego, który ma jeden udany film na koncie, i to film niszowy. |