powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LXVI)
maj 2007

Sternberg
Szczepan Twardoch
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Blücher i Kiejdus mają utrzymać zajmowane pozycje. Próby obejścia z flanki niweczyć kontratakami, na skalę pułku, nie większymi. Tymczasem środkowy korpus Lachmanna zaatakuje. Najpierw niech Lachmann podciągnie armaty i ostrzela nieprzyjaciela rdzennym ogniem…
– Nie uda się rdzenny ostrzał tam, panie generale, z całym szacunkiem. Te łąki między naszymi pozycjami a linią nieprzyjaciela są podmokłe, bagniste, kule będą grzęzły – przerwał generałowi Schleicher tonem tak uniżonym, na jaki tylko zdobyć się mógł potomek bednarza względem potomka cesarskiego urzędnika, uszlachconego na siedem lat przed rewolucją.
– Milczeć. Pan zaniesie ten rozkaz, Schleicher. Najpierw armaty, potem dragoni z gwardii zaatakują, pełną brygadą, posiekane ogniem linie nieprzyjaciela. Po rozerwaniu słabych linii wroga Lachmann podzieli swój korpus na dwa półkorpusy po dwie dywizje każda i zaatakuje skrzydła północnej i południowej flanki nieprzyjaciela.
– Z centrum będzie miał po czterdzieści minut marszu w każdą stronę – odezwał się pułkownik – licząc nawet do aktualnych pozycji Diebitscha, mogą nie zdążyć, generale.
– Zdążą, bo się pospieszą. Wykonać. Kiedy Lachmann i dowodzący drugim półkorpusem… Kto tam może być? Generał Janke weźmie komendę. Więc kiedy Lachmann uderzy na skrzydło północnej flanki Diebitscha, a Janke na południową i w szeregach Ruskich powstanie zamęt, o, wtedy Blücher i Kiejdus poprowadzą swoje korpusy do natarcia. Rozumiemy się?
W namiocie zapanowała cisza.
– Wykonać! – ryknął generał.
Adiutanci rozbiegli się z rozkazami. Pułkownik z ponurą miną patrzył na mapę.
– Nikt mi tu, psiakrew, nie ufa. Jak ja mam dowodzić taką zbuntowaną hołotą. Ordynans!
Chłopiec wbiegł do namiotu.
– Mundur, szpada, kapelusz… ubieraj mnie! I niech mi tam już siodłają Raksa w galowe ogłowie. A co, wielki dzień dzisiaj. Legię już mam, ale jakaś tam błyskotka dla starego von Horna się w Wiedniu znajdzie, prawda, Breitsch?
Stary, siwy pułkownik pokiwał głową w milczeniu.
– A siedźcie sobie cicho, jeśli wola. Ja idę zwyciężać. Jeszcze nigdy Diebitsch nie pobił w polu wojsk Republiki!
Ordynans zapinał generalski frak, poprawiając szamerunki. Generał uniósł ręce, a chłopiec poprawił fałdy grubej wełny pod pachami i przyklęknął, opasując generała pasem, na którym wisiała szpada, i czerwoną szarfą. Na końcu podał kapelusz.
Generał wyszedł z namiotu, dosiadł przygotowanego konia i zawołał o lunetę. Rozsunął mosiężne, pozłacane tubusy i w chwiejnym, szklanym świecie odnalazł dragonów z korpusu Lachmanna. Stali w siodłach, uszykowani pułkami, w głębokie kolumny, gotowi do rozwinięcia się do szarży. Pośród kasków i czerwonych kit błyskała gdzieś trąbka z kolorową szmatką płomienia i słońce odbijało się w obnażonych głowniach pałaszy, przy pomocy których Mannschaftem dyrygowali oficerowie.
Generalska luneta przesunęła się niżej. Adiutant zapewne dotarł już do sztabu korpusu, bo zaprzodkowane armaty artylerii konnej wysuwały się między kolumny dragonów. Generał obserwował, jak kanonierzy zsuwają się z siodeł koni w zaprzęgach, odprzodkowują działa, sypią proch i ładują kule.
– Zaczyna się – nie odrywając lunety od oka, krzyknął za siebie do pułkownika Breitscha i adiutantów, zebranych za nim. Wszyscy siedzieli już w siodłach.
Na zboczu, na spienionym koniu, pojawił się Delaitre.
– Prawa flanka Blüchera cofa się bezładnie po bocznej szarży rosyjskich ułanów, generale! Centrum się trzyma, ale kawaleria rosyjska, w sile brygady, prze dalej, a od strony rzeki, ze wschodu, Diebitsch wyprowadza atak piechoty. Jakie rozkazy?
– Nie kontratakować, wytrzymać.
Delaitre zatrzymał konia, zdjął kapelusz, wytarł zakurzone czoło i nakrył głowę z powrotem.
– Tak jest – odpowiedział ciężko.
Armaty w oku lunety plunęły bezgłośnie ogniem. Po chwili do uszu zgromadzonego na wzgórzu sztabu armii dobiegł grzmot. W łęgach nad brzegami Dniestru roiło się od zielonych mundurów rosyjskich jegrów. Von Horn nie umiał ocenić efektów salwy, bo żołnierze przeciwnika kryli się pomiędzy drzewami. Armaty znów strzeliły.
Z lasu wysunęły się dwa pułki liniowej piechoty rosyjskiej, a za nimi następne. Żołnierze, pod ogniem artylerii, równym tempem na dwa, ruszyli do przodu. Przenikliwa melodia fajferskich piszczałek dobiegła aż do wzgórza.
– Odważni jak diabły – powiedział Breitsch, również z lunetą przy oku.
Jegrzy wybiegli z lasu bezładną gromadą i zajęli pozycje między pułkami liniowej piechoty, klękając w stepowej trawie, kryjąc się za krzakami i w wykrotach. Pułki karabinierskie nie strzelały, jednak z zarośli, w których chowali się jegrzy, wykwitały raz po raz niewielkie obłoczki dymu.
– Do artylerzystów walą, ze sztucerów – skomentował pułkownik.
– Czekaj pan, aż im artyleria odpowie – odparł generał.
Działa błysnęły, zadymiły i odskoczyły w lawetach, kule pognały ku rosyjskim szeregom i dopiero wtedy do generalskich uszu dobiegł huk. Jednak zamiast odbijać się od ziemi, wiele z nich ugrzęzło w mokrym gruncie, spiętrzając przed sobą kopce świeżej darni. Te, które doleciały do Rosjan, wyrwały w ich szeregach długie szczerby. Generał von Horn nie odrywał lunety od oka. Artylerzyści podnieśli lufy armat – zauważyli widać, że strzały rdzenne się tutaj nie udają. Von Horn wyszeptał przekleństwo.
– Generał von Kiejdus broni się, ale z trudem, bo Rosjanie podciągnęli artylerię, masakrują mu linię i ponawiają szturmy, jeden po drugim – krzyknął Schleicher, zeskakując ze zdrożonego konia. Ordynans już sprowadzał świeżego wierzchowca.
– Ma wytrzymać albo go postawię przed sąd polowy. Powiedzcie mu to, Schleicher, niech zapamięta – odwarknął von Horn.
Adiutant zasalutował, dosiadł nowego konia i pocwałował na północ.
– Zepiski! Jedźcie do Lachmanna, niech palnie jeszcze ze cztery salwy, a potem niech dragoni szybko zrobią porządek z Ruskimi. Szarża, ma się rozumieć.
Adiutant ruszył. Armaty szarpały rosyjskich żołnierzy raz za razem, ale zielono białe linie nie załamywały się, Rosjanie trwali w bezwolnym ładzie. W końcu pałasze wysunęły się z pochew i nad szeregami dragonów słońce zagrało na tysiącach wzniesionych ku górze prostych ostrzy. W szklanym oku lunety, nad kaskami i kitami, rozbłysnął las srebrzystych igiełek.
– Idą, psiakrew, idą! – krzyknął von Horn.
I poszli, spokojnym kłusem. Chorwaci ze znajdującego się na prawym skrzydle pułku z Zagrzebia szli łukiem – pozostałe pułki, bawarski, wiedeński, morawski i styryjski przesuwały się po prostej, do przodu. Rozpędzali się powoli. W rosyjskich szeregach bagnety powędrowały na swoje zaczepy na lufach, a pierwsze szeregi strzeliły do nacierającej jazdy.
Kiedy pułki zaczęły powoli przechodzić do galopu, w szeregach zaczął się zamęt. Raz po raz przewracały się konie, burząc szyk, szeregi rozrywały się i zwalniały, cały pułk morawski musiał się zatrzymać. Jeźdźcy wygrzebywali się z błota i dosiadali z powrotem swoich wierzchowców.
– To nie ruskie kule, to grząski grunt – powiedział Breitsch.
– Dadzą radę – odpowiedział von Horn.
Pułki na lewym skrzydle nacierającego korpusu zatrzymały się.
– Co on robi, do stu tysięcy diabłów? – ryknął von Horn.
– Spieszają się, panie generale. Zaatakują na piechotę – odpowiedział Breitsch.
Dragoni zeskoczyli z koni, pałasze powędrowały do pochew, a pasy, na których wisiały, z bioder przepięli na prawe ramię, podnosząc długie ostrza tak, by nie wlekły się po ziemi. Z uchwytów przy siodłach wyciągnęli karabiny, po szeregach przebiegło urywane: „Bajonett – auf!” i nagle, bezbłędnie, sformowali się w kolumny, dobosze wybili szybki rytm i spieszeni dragoni truchtem rzucili się do ataku.
Prawe skrzydło tymczasem, posiekane celnymi salwami Rosjan, doszło już do linii wroga. Szarża ciężkich dragońskich koni zmiotła dwa skrajne pułki i kawalerzyści zaszarżowali jeszcze raz, równolegle do wrogich linii. Zwycięstwo było oczywiste, ale nawet ze wzgórza można było dojrzeć, ile koni i jeźdźców zostało na grząskich łąkach.
– Stracili co najmniej jedną czwartą stanu, generale – powiedział Breitsch.
– Stracili, ale pobili Ruskich, pułkowniku.
W tym momencie z rosyjskimi szeregami zwarli się dragoni nacierający piechotą. Rosjanie wytrzymaliby pewnie dłużej, ale z ich lewej flanki galopowała masa koni, najeżona głowniami pałaszy – i rosyjski szereg rzucił się do ucieczki. Kawalerzyści wsiedli im na karki, ale szybko musieli odpuścić, kiedy zdziesiątkowani żołnierze dobiegli do łęgów.
– No, a teraz podział na półkorpusy i wejście na tyły prawego i lewego skrzydła von Diebitscha. Mam nadzieję, że Lachmann zrobi to szybko i sprawnie. Zasadniczo bitwa wygrana.
Breitsch pokręcił głową.
– Trochę zabierze im czasu, zanim się z powrotem sformują, generale.
Spieszeni dragoni biegli z powrotem do koniowodnych po swoje wierzchowce, pułki, które pozostały w siodłach, zbierały się w szyk na pobojowisku. Paru dragonów spadło z koni; między drzewami nad rzeką pojawiły się obłoczki prochowego dymu.
– Blücher się cofa! – ryknął von Breitsch.
Generalska luneta zatoczyła ćwierć koła. Okrągły świat jej oka wypełnił się pruskimi mundurami, które nagle pojawiły się w dole rzeki. Maszerowali w szyku, ale pospiesznie, a między zachowującymi bojowy szyk oddziałami biegli w bezładnych kupach żołnierze z jednostek rozbitych.
Dragoni wsiedli już w siodła i każdy półkorpus ruszył w swoją stronę.
Na północnym stoku generalskiego wzgórza pojawił się Schleicher. Breitsch mógłby się założyć, że nie niósł dobrych wieści, ale nie widział w okolicy nikogo zainteresowanego hazardem.
– Główne siły Kiejdusa rozbite. W szyku wycofują się tylko galicyjscy ułani Umińskiego i dwa pułki piechoty. Reszta… zmyka.
Von Horn milczał.
Nacierające w przeciwnych kierunkach, w górę i w dół rzeki, półkorpusy dragonów szybko starły się z kontrszarżującą jazdą rosyjską. Konie uderzały piersią o pierś, a jeźdźcy rąbali się szablami. Walka trwała.
– Trzeba się zbierać, panie generale – powiedział cicho von Breitsch.
Ciury obozowe, obsługujące sztab armii, nie miały żadnych wątpliwości i wokół namiotów rozpoczęła się gorączkowa bieganina i pakowanie.
Von Horn skrzywił pogardliwie usta.
– Jeszcze wygramy tę bitwę. Lachmann i Janke przebiją się przez Ruskich i siądą na karku tym, którzy idą za Blücherem i Kiejdusem.
– Ośmielam się nie zgodzić, generale – odpowiedział pułkownik, ale pozostał na miejscu.
Blücher toczył ciężkie walki odwrotowe. Na karki cofających się pruskich pułków raz za razem spadały szarże rosyjskich huzarów i ułanów.
Z południowego stoku generalskiego wzgórza dał się słyszeć tętent.
– Delaitre, Francuzik tchórzliwy, wraca. Ciekawe, co mi powie tym razem? – powiedział generał.
Zza stoku rzeczywiście wyłonił się Delaitre. Był bez kapelusza, a ze skroni obficie ciekła mu krew. Zakrwawiona szabla wisiała mu na temblaku z prawego nadgarstka.
– Generale, trzeba uciekać! – krzyknął, osadził konia, kopyta rozdarły stepową darń, wyrwał pistolet z olstra, strzelił i kula zmiotła z siodła zbrojnego spisą jeźdźca w futrzanej czapie, który wychynął zza stoku. Lecz dalej byli już inni – kozacy i huzarzy w czarnych mundurach, ze srebrnymi czaszkami na czakach.
– Kozacy! Uciekajmy, generale! – ryknął von Breitsch, dał koniowi ostrogę i doskoczył do von Horna. Ten jednak patrzył na zbliżających się jeźdźców ze spokojem.
– Przegrałem, pułkowniku. Popełniłem błąd i przegrałem. Nie będzie buławy marszałkowskiej.
Breitsch patrzył na swojego dowódcę nierozumiejącymi oczami.
– Jakiej buławy? Generale, trzeba wiać, bo pójdziecie do niewoli albo w ziemię!
Von Horn owinął drżącą dłoń ozdobnym temblakiem i wyciągnął z pochwy szpadę, wiotkie ostrze, nieprzydatne przeciwko szabli czy lancy.
Obozowe ciury i adiutanci rzucili się do karabinów, kilku kozaków spadło z koni.
Wielki czarny huzar ze szmelcowanymi wąsami sięgającymi oczu minął adiutanta Delaitre’a, strącając go z siodła delikatnym na pozór muśnięciem sztychu szerokiej angielskiej szabli. Von Horn mocniej chwycił wodze, wbił ostrogi w koński brzuch, wyciągnął przed siebie szpadę i ruszył w kierunku huzara. Ten zobaczył generała i, nie namyślając się długo, zmienił tylko nogę, na którą galopował jego traken, łukiem doszedł von Horna, uchylił się przed wątłym pchnięciem, które wyprowadził generał swoją szpadką, i mijając Austriaka, spuścił nań potężne cięcie, oddzielając głowę generała wraz z szyją i prawym ramieniem od reszty ciała. To, bezgłowe i jednorękie, pozostało w siodle, barwiąc na czerwono kark i pierś białego wierzchowca.
Mieli rację wiedeńscy dziennikarze, pisząc, że barbarzyńską bronią są używane przez Schwarze Schau angielskie szable lekkiej kawalerii, długie, szerokie, mocno wygięte i rozszerzające się ku sztychowi – pomyślał pułkownik von Breitsch, zeskakując z siodła i wyciągając swoją szpadę rękojeścią ku nadjeżdżającemu strasznemu huzarowi o nastroszonych wąsach.
– Pardon! – krzyknął…
powrót do indeksunastępna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.