Środowy upał i wilgoć stawały się wraz z upływem dnia coraz bardziej uciążliwe. Wszystko trwało w bezruchu, począwszy od powietrza, po śmieci, które niemal kipiały pod peronem Morse Avenue El. Colleen Russell, popychana na peronie ku wyjściu na Morse przez tłum pędzący w godzinach szczytu, czuła, jak asfalt przywiera do podeszew jej niezgrabnych butów na płaskim obcasie. A może to tylko guma do żucia topiła się w zamglonym, popołudniowym słońcu? Colleen ścisnęła portfolio w spoconej dłoni, w drugiej trzymała torebkę. Wszyscy mówili o tłumach kieszonkowców na stacji El. Wysunięta na północ część Chicago nie była już taka jak kiedyś. Zwłaszcza Rogers Park. Do diabła, pewnie nigdy nie była taka jak kiedyś. Zatrzymała się w koreańskim sklepiku na Morse i wypiła duszkiem zimną wodę sodową. Opierała się o lodówkę tylko po to, by poczuć, jak chłód przenika przez zmięty, bawełniany kostium. Pomyślała, że dziś wieczorem znów będzie musiała go wyprasować, i wyszła z powrotem w upał. Rano miała kolejną rozmowę o pracę, a potem jeszcze jedną, tuż po lunchu. Spośród całej jej garderoby beżowe, bawełniane wdzianko i spódnica najbardziej przypominały prawdziwe ubrania biznesowe. Parła przed siebie po Morse, a popołudniowe słońce grzało tył głowy, aż parzyły ją długie, rude włosy. Tego dnia dobrze by było je spiąć albo schować długie czerwone kosmyki pod chustką. Ale rano nie pomyślała o tym. Za Sheridan skręciła w lewo. Słońce zaczęło jej świecić w lewy policzek, próbując ją upiec. Kremowa, jasna cera pokryła się piegami na pierwszym roku w college’u. Nawet czasem Colleen wyczuwała te piegi, czające się tuż pod powierzchnią skóry, mimo że od tamtego czasu minęło już sześć lat. Wokół unosił się szum setek wentylatorów i klimatyzatorów zamontowanych w oknach jednopiętrowych domków. Przynajmniej w tych należących do szczęśliwców. W wypadku mniej szczęśliwych okna po prostu wisiały, otwarte, a wypłowiałe od słońca zasłony falowały na słabym wietrzyku, przybrudzone od spalin samochodów przejeżdżających Sheridan i śmierdzących, napędzanych olejem autobusów. Ten nikły wietrzyk zdawał się nieco przynosić ulgę w upale. Mimo wszystko nie był chyba ani odrobinę mniej wilgotny, gdy Colleen przechodziła obok Loyola Park. Jezioro Michigan okalały niewielkie boiska do siatkówki i skrawki srebrzystej plaży. Czuła, jakby do jej pantofli ktoś nasypał żwiru. Szorstkie wnętrze butów ocierało jej stopy. Ale czego mogła się spodziewać? Kupiła je w Tanich Butach na Broadwayu tego samego dnia co strój na rozmowy w sprawie pracy. Wykonano je z plastiku, papieru i tworzyw sztucznych. Przez chwilę Colleen czuła pokusę, by je zzuć i przejść resztę drogi do domu na bosaka. Ale wystarczyło jedno zerknięcie na chodnik, upstrzony wyplutymi gumami do żucia, potłuczonymi butelkami, a czasem nawet zużytą prezerwatywą, by skutecznie odwieść ją od tego pomysłu. Przeszła jeszcze pięć budynków wzdłuż Sheridan. Potem skręciła w prawo w Chase Avenue, krótką uliczkę, po której obu stronach tłoczyły się bloki różnych rozmiarów i z różnymi fasadami, osłonięte starymi klonami, lecz szczycące się widokiem na jezioro. W burzowe noce fale uderzały o falochrony i przemaczały każdy zaparkowany tu nieprawidłowo samochód. Zimą w ciągu godziny mgiełka znad wzburzonej tafli zamieniała samochód w lodową rzeźbę. Ale dzisiaj jezioro tylko lizało betonowe bariery, zbyt rozgrzane i zmęczone, by się burzyć. Colleen skierowała się ku ostatniemu budynkowi na końcu alejki. Czteropiętrowa kamienica wymagała remontu. Wyglądała tak, jakby wraz z nadejściem kolejnej nawałnicy miała się zwalić do jeziora. Kobieta przeszła przez nigdy nie zamykaną bramę i minęła nigdy nie koszony szczeciniasty spłachetek trawnika między czterema ścianami kamienicy. Weszła w zawsze otwarte drzwi i skierowała się po schodach ku czwartemu piętru. Po pięciu dniach rozmów o pracę to była chyba najdłuższa wspinaczka jej życia. Pięć rozmów, z których pierwsza zaczynała się o dziewiątej, następna o jedenastej, a trzy kolejne odbywały się po południu. Na wszystkie dojeżdżała do śródmieścia. Tam ludzie przemykali między piętrami i biurami w bardzo pilnych i ważnych sprawach. Wszyscy, prócz Colleen. Po pięciu minutach każdej z rozmów wiedziała, że nikt jej nie da pracy. W końcu o 15.30 pewien dyrektor artystyczny spędził z nią nieco więcej czasu, badając jej życie osobiste staranniej niż życiorys. Ledwo zerknął na jej portfolio, choć z pewnością zmarnował więcej czasu, wgapiając się w jej nogi. Colleen wiedziała, że ma ładne nogi, ale mimo wszystko… Może gdyby chciało jej się dziś założyć rajstopy, może ta chętka byłaby bardziej… Nie, mężczyzna był obleśny, a poza tym było za gorąco, by nawet pomyśleć o włożeniu… A niech to. Colleen zanurzyła rękę w torebce, wciąż kierując się do drzwi. A niech to. Chusteczki higieniczne, długopisy, recepty, drobniaki, tampony, portfel, zapałki, na wpół zużyty puder w kompakcie Walgreen z winylową gąbeczką. Nie było kluczy. A niech to. Colleen upuściła swoje pełnowymiarowe portfolio na podłogę półpiętra i gorączkowo przeszukiwała kieszenie marynarki. Jezu, oby tylko Cass był w domu. Już się miała poddać i przestać pukać, gdy w końcu rygle odsunęły się. Towarzyszyła temu litania trzasków i stuków łańcuchów oraz haczyków po drugiej stronie drzwi. Wrota otworzyły się, ukazując Cassa z mokrymi włosami i okręconym wokół talii czarnym ręcznikiem. Drugi wisiał mu na szyi. Zakołysał kluczami. – Czegoś rano zapomnieliśmy, prawda? – Colleen chrząknęła i przeszła obok niego, kulejąc i wyciągając rękę. Cass rzucił klucze w jej dłoń. Upuściła portfolio obok drzwi, cisnęła torebkę na podłogę, a sama padła na sofę. – Kochanie, wyglądasz, jakby cię dziś przepuścili przez wyżymaczkę – stwierdził. Ponownie chrząknęła, zdzierając z siebie pogniecioną marynarkę. – Colleen, skądś znam tę koszulkę. Nie przyznaję się natomiast do potu. – Wybacz – odparła i zrzuciła pantofle, które stuknęły o podłogę z charakterystycznym plastikowym dźwiękiem. – Wciąż spałeś, gdy się dziś rano przygotowywałam. Nie miałam żadnej czystej rzeczy. – Zerknęła na plamy potu, znaczące białą koszulkę. – Upiorę ją, Cass. W zasadzie dziś się zajmę praniem. – Pewnie, że tak. Ty, pralka i moje ubrania? Równie dobrze mógłbym je teraz oddać Armii Zbawienia. – Przetarł ręcznikiem włosy. Krótko ostrzyżone skronie już mu wysychały, a bujne, farbowane na blond kosmyki wciąż wisiały, mokre i błyszczące. Rzucił w nią ręcznikiem. – Wyglądasz, jakbyś go potrzebowała bardziej ode mnie. – Dzięki. – Złapała ręcznik i przetarła nim kark i twarz. Poczuła przyjemny chłód i przez chwilę gorące, wilgotne powietrze, które sączyło się przez malutkie otwarte okienko w dużym pokoju, nie śmierdziało aż tak mocno. – Nie miałaś dziś szczęścia? – Cass opadł na fotel naprzeciwko sofy, nieświadomy, że owinięty wokół jego talii ręcznik rozchylił się częściowo. A może wcale go to nie obchodziło. – Nie, tak jak zwykle. – Colleen zerknęła na jego szczupłe biodra, a potem szybko odwróciła wzrok. – Kto mnie pchnął ku projektom graficznym? Wiem, że nie moi rodzice. Pewnie wciąż przewracają się w grobach, że nie poszłam do szkoły dla pielęgniarek. – Nie – rzekł Cass. – Na kurs prawa. Colleen potrząsnęła głową. – Księgowości. – Do szkoły pedagogicznej. – Cass uniósł brew. – Nauczanie podstawowe. Klasy 1-3. – Oczywiście, w szkole katolickiej – dodała Colleen. – Nie ma sensu babrać się z dziatwą publiczną i poganami. – I mogłaś sobie znaleźć miłego narzeczonego przed ukończeniem studiów. Zaręczyć się przed egzaminami końcowymi. Może nawet z jakimś magistrem marketingu i zarządzania. – Cass wstał z fotela i zawiązał ręcznik, zanim ten opadł. – Kochanie, strasznie mi przykro, ale wydaje mi się, że tylko i wyłącznie ciebie można obarczyć winą za wybór projektowania graficznego. Artyści, którzy wybierają pełną miskę, skupiają się na projektowaniu graficznym. – Skinęła głową, jakby powierzył jej jakiś życiowy sekret. – A jeśli chodzi o marnowanie czasu, to już jestem spóźniony. – Wziął drugi ręcznik z rąk Colleen i wyszedł z pokoju. Pociągnęła w górę ściągacz koszulki i podmuchała sobie na piersi. Uniosła spojrzenie, by zobaczyć, jak Cass idzie korytarzem. Smukła sylwetka, długie, szczupłe nogi i lekka burza jasnobrązowych włosów. Jędrny tyłeczek podrygiwał pod ręcznikiem. Miał skórę jaśniejszą od niej. Kiedy wchodził do łazienki, zdążyła jeszcze po raz ostatni popatrzeć na jego twarz, zbyt doskonałą jak na mężczyznę. Drzwi łazienki zamknęły się. Wstała z sofy i potrząsnęła głową. Wszyscy prawdziwi mężczyźni to geje, prawda? Skierowała się do swojego pokoju. |