Banki różniły się między sobą oferowanymi stopami oprocentowania, minimalnymi miesięcznymi spłatami i podobnymi drobiazgami. Żadna z tych rzeczy nie miała dla Pączka znaczenia. Liczyło się tylko to, co mu grozi na wypadek długów, czekał więc cierpliwie, udając zainteresowanie odsetkami i resztą tego gówna, po czym zapytał obojętnie i jakby od niechcenia o politykę debetową banku. Bankier wyglądał przez okno, jakby nie usłyszał pytania. Ścieżka dźwiękowa broszury zmieniła ton: kartka odezwała się chłodnym, jazzowym brzmieniem i ukazała wielokulturową ekipę pań i panów – z pozoru nieprzypominających zdegradowanych oszustów kredytowych – siedzących wokół stołu i z mozołem składających kawałek po kawałku etniczną biżuterię. Ludzie ci wyglądali na zadowolonych, popijali herbatę i żywo wymieniali uwagi. Za dużo herbaty, jak na podejrzliwe oko Pączka, który nie dostrzegał wielu spraw, ale nie dawał się nabrać na manipulację medialną. Bank kładł zbyt duży nacisk na herbatę. Z aprobatą odnotował jednak zwykłe, codzienne stroje dłużników, których nie przebierano w uniformy, a także fakt przebywania w jednej sali kobiet i mężczyzn. „Bank Pawia prowadzi globalną sieć czystych, bezpiecznych i przestronnych warsztatów. W przypadku nieprzewidzianych okoliczności uniemożliwiających spłatę kredytu lub przeliczenia się naszych Klientów z własnymi możliwościami finansowymi. Bank do czasu rozwiązania wszelkich problemów natury finansowej zapewnia dłużnikom zakwaterowanie blisko miejsca zamieszkania. Goście warsztatów Banku Pawia mają osobne łóżka i w niektórych przypadkach osobne pokoje mieszkalne. Dzieci mogą pozostać z rodzicami w trakcie całego pobytu. Warunki pracy należą do najlepszych w przemyśle, a wysoka wartość dodana operacji związanych z produkcją biżuterii ludowej sprawia, że bez względu na wielkość zadłużenia trudności rozwiązywane są niemal w mgnieniu oka”. – Jaka jest… hm… strategia sprowadzania dłużników… no… wie pan… tam, gdzie ich miejsce? – zapytał Pączek, a bankier całkowicie stracił zainteresowanie procedurą, wyprostował się, obszedł biurko i zająwszy za nim miejsce, spojrzał przez okno ku wodzie, gdzie w oddali majaczył Pudong i Szanghaj. – Broszura nie podaje tego szczegółu – powiedział wreszcie – jako że większość naszych klientów nie podziela pańskiego zainteresowania detalami dotyczącymi tego konkretnego aspektu umowy kredytowej. Wypuścił powietrze nosem, jak człowiek, który nie chce drażnić nozdrzy nieprzyjemnym zapachem, po czym jeszcze raz pogłaskał się po bródce. – Reżim postępowania egzekucyjnego składa się z trzech faz. Każda z nich, rzecz jasna, ma bardzo przyjemną nazwę, ale wystarczy panu wiedzieć, że faza pierwsza to uprzejme napomnienie, druga – znacznie powyżej pańskiego progu bólu, wreszcie trzecia – zejście śmiertelne w spektakularnych okolicznościach. Pączek pomyślał, że z chęcią pokazałby temu Parsowi, czym jest zejście śmiertelne w spektakularnych okolicznościach, ale facet będący jednoosobowym bankiem miał na pewno niezłą ochronę. Poza tym inne banki prowadziły podobną politykę egzekucyjną, więc pomyślał, że w zasadzie powinien być wdzięczny Pawiowi, że nie owija w bawełnę. – W porządku. Wrócę tu jeszcze – rzucił na pożegnanie. – Mogę zatrzymać broszurę? Pars machnął ręką, ale Pączek był już na ulicy. Gdzieś musiała być przecież jakaś łatwa forsa. Królewska wizyta; Hackworthowie świętują na pokładzie statku; przyjęcie urodzinowe księżniczki Charlotty; Hackworth spotyka para W piątkowe popołudnie trzy geodesykcyjne nasiona ślizgały się nad dachami i ogrodami Atlantydy/Szanghaju niczym pestki monstrualnej kalabasy wielkości księżyca. Z boisk krykietowych Parku Źródła Wiktorii wystrzeliły do góry dwa maszty cumownicze. Najmniejszy ze statków napowietrznej flotylli oznaczono herbem królewskim. Teraz pojazd ów stał na redzie i czekał, aż dwa większe opadną ku dokom i przycumują. Burty latających machin – puste w środku – wydawały się przezroczyste. Miast zagradzać drogę słońcu, żółciły i zaginały jego promienie, rzucając wszędzie olbrzymie abstrakcyjne wzory jasności i niejasności, chwytane w ręce przez dziatwę w krynolinach i marynarskich mundurkach. Grzmiała orkiestra dęta. Na trapie statku powietrznego „Atlantyda” pojawiła się maleńka postać w białej sukience i pomachała do dzieci. Wszyscy się domyślili, że to jubilatka we własnej osobie: księżniczka Charlotta. Rozległy się powitalne okrzyki i głośny aplauz. Fiona Hackworth wędrowała po Królewskim Ogrodzie Ekologicznym pod czujnym okiem rodziców, którzy mieli nadzieję uchronić jej spódnice od błota i roślinnych śmieci. Strategia ta nie w pełni się powiodła, ale John i Gwendolyn doprowadzili spódnice do porządku kilkoma szybkimi ruchami rąk, przenosząc brud na białe rękawiczki. Z rękawiczek brud wzniósł się w powietrze. Współczesne rękawiczki pań i panów utkane były z nieskończenie małych splotokuł, które wiedziały, jak pozbywać się zanieczyszczeń. Człowiek mógł taką rękawiczką przerzucić tony błota, a już po paru sekundach jego dłoń jaśniała nieskazitelną bielą. Hierarchia apartamentów na pokładzie „Eteru” odpowiadała pozycji każdego z pasażerów, jako że część gościnna statku ulegała dekompilacji i przebudowie przed każdym lotem. Dla lorda Finkle-McGrawa, jego trójki dzieci wraz z małżonkami oraz dla Elizabeth (jego pierwszej i jedynej jak dotąd wnuczki) statek wysunął prywatne ruchome schody, które zaniosły ich do luksusowej kabiny położonej na samym dziobie, skąd roztaczał się nieograniczony, stuosiemdziesięciostopniowy widok. Po przeciwległej do apartamentu Finkle-McGrawa stronie, na rufie, znajdowały się kabiny tuzina innych parów, zwykłych hrabiów lub baronów, zajmujących z wnukami – a nie z dziećmi – przedziały klasy B. Dalej ulokowano kadry kierownicze, poobwieszane złotymi łańcuszkami od zegarków, e-mailowymi puzderkami, telefonami, krzesidełkami, tabakierkami i innymi fetyszami, które miały ukrywać wypiętrzające się spod ciemnych kamizelek brzuchy. Większość dyrektorskich latorośli osiągnęła wiek, kiedy to dzieci przestają być milutkie i nikomu poza rodzicami nie sprawiają przyjemności; a także wzrost, przy którym dziecięca energia zaczyna być raczej zagrożeniem niż cudem, wreszcie poziom inteligencji, który to, co u drobniejszej dziatwy jawi się niewinnością, u starszych osobników przekształca w denerwującą bezczelność. Pszczółkę szukającą nektaru uważa się za ładną mimo jej ostrego żądła, gdy jednak za nektarem rozgląda się szerszeń, człowiek automatycznie sięga po packę. Na szerokich schodach prowadzących do kabin pierwszej klasy niejedna rozbrykana postać ucierpiała z powodu ostrych szarpnięć za ramię, traktowanych jako środek dyscyplinarny przez syczących z wściekłości ojców w cylindrach na bakier, którzy zaciskali zęby i rozglądali się nerwowo w poszukiwaniu potencjalnych świadków. John Percival Hackworth był inżynierem. Większość inżynierów gnieździła się w maleńkich kajutach ze składanymi kojami, ale on – noszący górnolotny tytuł artifexa i kierujący grupą odpowiedzialną za dzisiejszy projekt – został umieszczony w kabinie drugiej klasy z podwójnym małżeńskim łożem i składaną dostawką dla Fiony. Numerowy wniósł ich niezbyt pokaźne, przewidziane zaledwie na jeden dzień bagaże, w chwili gdy „Eter” klarował obok masztu cumowniczego – sześćdziesięciostopowego diamentoidalnego wiązara, który znikał już pod gładką niczym stół bilardowy powierzchnią krykietowego boiska, nie czekając, aż statek skręci na południe. Park, leżący obok Źródła Wiktorii, pełen był katachtonicznych linii zasilacza, dzięki czemu wyhodowanie w nim dowolnej struktury materialnej nie nastręczało niemal żadnych trudności. Kabina Hackworthów mieściła się na sterburcie. Oddalając się od Nowego Chusanu, ujrzeli słońce skryte za Szanghajem i przenikające czerwonawym blaskiem odwieczny płaszcz węglowych dymów. Gwendolyn przez godzinę czytała Fionie bajki do snu, a John przeglądał wieczorne wydanie „Timesa”. Potem rozłożył papiery na maleńkim biurku i zaczął je pilnie studiować. Gdy nadeszła odpowiednia pora, przebrali się w stroje wieczorowe, robiąc to bezszelestnie i po ciemku, aby nie obudzić Fiony. Punktualnie o dziewiątej wyszli na korytarz, zamknęli drzwi i kierując się brzmieniem big bandu, ruszyli ku wielkiej sali balowej, gdzie właśnie rozpoczynały się tańce. Posadzkę sali balowej stanowiła płyta transpektakularnego diamentu. Światło było przyciemnione. Tańczące pary zdawały się płynąć nad oświetloną księżycem powierzchnią Pacyfiku w rytmie walca, menueta i lindy – w elektrycznej podróży przez noc. Wschód słońca zastał trzy statki powietrzne wysoko nad Morzem Południowochińskim, daleko od lądu. Ocean był tutaj stosunkowo płytki, o czym wiedział Hackworth i niewielka grupa inżynierów. Z okna kabiny Hackworthów rozciągał się przyzwoity widok, mimo to John, obudziwszy się wcześnie, wybrał sobie miejsce na diamentowej posadzce sali balowej, zamówił u kelnera espresso oraz „Timesa” i spędzał przyjemnie czas, podczas gdy Gwen i Fiona przygotowywały się odpowiednio na ten dzień. Wokół kręciło się pełno dzieci dyskutujących o tym, co miało się wydarzyć. Gwen i Fiona spóźniły się tak bardzo, że aż go to zaciekawiło. Początkowo, czekając na żonę i córkę, wyjął co najmniej tuzin razy z kieszonki swój mechaniczny zegarek, wreszcie, zirytowany, zaczął ściskać go w dłoni, otwierając i zamykając kopertę. Gdy przyszły, Gwen podkurczyła długie nogi i rozłożyła elegancko spódnice na przezroczystej podłodze, ściągając na siebie złośliwe spojrzenia kilku stojących nieopodal kobiet. John stwierdził z ulgą, że większość z nich była inżynierami stosunkowo niskiej rangi bądź żonami inżynierów. Nikt z VIP-ów nie musiał przychodzić do sali balowej. Fiona opadła na kolana i łokcie i położyła twarz na diamencie, wypinając siedzenie. Hackworth ujął delikatnie kanty spodni, podciągnął je odrobinę do góry i przyklęknął na jednym kolanie. Sprytoral wyłonił się z głębin z gwałtownością, która zdumiała inżyniera, choć uczestniczył w jego projektowaniu i widział pierwsze próby. Oglądany przez ciemną powierzchnię Pacyfiku, przypominał eksplozję rozrywającą taflę szkła. W oczach Hackwortha wyglądał jak strumień gęstej śmietanki wlewany do kawy, odbijający się od dna filiżanki, rozkwitający fraktalnie i zlewający się w jedno tuż pod powierzchnią napoju. Szybkość tego procesu była starannie zaplanowanym kuglarstwem; sprytoral rósł na dnie oceanu już od trzech miesięcy, czerpiąc energię z superkonu – który wyhodowano w głębinach specjalnie na tę okazję – i ekstraktując niezbędne atomy wprost z morskiej wody i rozpuszczonych w niej gazów. To, co działo się poniżej, wyglądało dosyć chaotycznie i pod pewnymi względami takie było w istocie; lecz każda litokuła dokładnie znała swoje miejsce i zadanie, jakie winna spełniać. Litokuły miały kształt czworościennych cegiełek budowlanych z wapnia i węgla, wielkości ziarenek maku, a każda z nich wyposażona była w oddzielne źródło zasilania, mózg i system nawigacyjny. Uniosły się z morskiego dna na sygnał wydany przez księżniczkę Charlottę, która obudziwszy się tego ranka, znalazła pod poduszką mały prezent: złoty gwizdek na łańcuszku. Księżniczka stanęła na balkonie, nabrała powietrza i dmuchnęła w gwizdek. Korale zbiegały się ze wszystkich stron do miejsca, w którym miała powstać wyspa. Niektóre litokuły przemieszczały się o parę mil, by zająć wyznaczoną pozycję. Wypychały wodę o objętości równej rozmiarom wyspy – w sumie kilka mil sześciennych. Efektem tego procesu była wściekła turbulencja wybrzuszająca powierzchnię oceanu, zjawisko o takiej gwałtowności, że kilkoro dzieci zaczęło krzyczeć, obawiając się o losy wiszącego wysoko na niebie statku. W rzeczy samej, parę kropel dosięgło diamentowego brzucha pojazdu, co zmusiło pilota do zwiększenia wysokości. Szybki manewr wzbudził salwę śmiechu u zgromadzonych w sali balowej ojców, którzy delektowali się iluzją niebezpieczeństwa w obliczu tak jawnej impotencji natury. Piana i mgła opadły nieco, ukazując oczom wszystkich nową wyspę, jaśniejącą łososiowo w świetle poranka. Oklaski i okrzyki radości ucichły, przechodząc w pomruki profesjonalnego podziwu. Szczebiot zdumionej dziatwy był jednak zbyt głośny i rozdokazywany, aby cokolwiek usłyszeć. Mieli jeszcze kilka godzin. Hackworth strzelił palcami na kelnera i zamówił świeże owoce, sok, gofry i kawę. Nie pozostało im nic innego, jak delektować się słynną kuchnią „Eteru” i przyglądać się wyrastającym na wyspie zamkom, faunom, centaurom i zaczarowanym lasom. Księżniczka Charlotta była pierwszą istotą ludzką, która postawiła stopę na czarodziejskiej wyspie. Zbiegła po trapie „Atlantydy” w otoczeniu grupki małych przyjaciół, przypominających z daleka polne kwiaty, a to z racji przewiązanych wstążkami i chroniących od słońca czepków. Wszyscy zabrali ze sobą kosze na prezenty, które jednak szybko oddano pilnym guwernantkom. Księżniczka stanęła twarzą w stronę „Eteru” i zacumowanego kilkaset stóp dalej „Chinooka”, po czym odezwała się, nie podnosząc głosu, a mimo to wyraźnie słyszana przez każdego gościa. W koronkowym kołnierzyku jej fartuszka ukryto nanofon połączony z fazowym systemem akustycznym zainstalowanym w górnych warstwach wyspy. – Chciałabym wyrazić swą wdzięczność lordowi Finkle-McGrawowi i wszystkim pracownikom Systemów Maszyn Fazowych SA za ten przewspaniały prezent urodzinowy. A teraz, drogie dzieci Atlantydy/Szanghaju, zapraszam was, jeśli wola, na swoje przyjęcie urodzinowe. Dzieci Atlantydy/Szanghaju zakrzyknęły „tak!” i rzuciły się biegiem w dół licznych trapów „Eteru” i „Chinooka”, które wysunięto specjalnie na tę okazję, chcąc zapobiec korkom, spowodowanym przez pośpiech obrażeniom lub – Boże uchowaj – naruszeniu etykiety. Przez kilka pierwszych chwil dziatwa uciekała ze statków jak gaz z odkorkowanej butelki, potem zaś zaczęła oglądać cuda wyspy: centaura wysokiego na osiem stóp i zupełnie niegroźnego, który spacerował po łące w towarzystwie rozbrykanego syna i córki; małego dinozaura; jaskinię na łagodnym zboczu pagórka, niewątpliwie zaczarowaną; wreszcie drogę wijącą się ku ruinom zamku. Większość dorosłych została na pokładzie, pozwalając dzieciom wyszaleć się przez chwilę. Inaczej postąpił lord Finkle-McGraw, którego widziano, jak szedł w stronę „Atlantydy”, ostukując ziemię laską, jakby chciał sprawdzić, czy jest dość wytrzymała dla królewskich stóp. Na trapie statku pojawiła się szacowna para: ona w kwiecistej sukni, będącej ukłonem w stronę skromnie pojętej mody i stosownej do letniej pory wygody i lekkości, z parasolką pod kolor w dłoni, królowa Atlantydy Wiktoria II; on w wymuskanym, beżowym lnianym garniturze, jej mąż, książę małżonek, którego imię brzmiało, rzecz godna pożałowania, Joe. Joe albo też Joseph, jak nazywano go oficjalnie, szedł przodem, poruszając się pompatycznym krokiem pierwszego człowieka na Księżycu, potem odwrócił się do Jej Królewskiej Mości i podał jej dłoń, którą królowa ujęła wdzięcznie, acz niedbale, co miało podkreślić i przypomnieć wszystkim, że w swoim czasie Wiktoria pływała w reprezentacyjnej osadzie wioślarskiej Oxfordu, zwalczała stres studiów w Szkole B Stanfordu, przemierzając kraulem tamtejszy basen, jeżdżąc na łyżworolkach i uprawiając z powodzeniem jeet kune do. Gdy królewskie espadryle dotknęły wyspy, lord Finkle-McGraw ukłonił się z szacunkiem. Królowa wyciągnęła rękę, którą ucałował, co było gestem pikantnym, choć dopuszczalnym, szczególnie w przypadku tak staromodnych i szacownych dżentelmenów, jak Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw. – Dziękujemy raz jeszcze lordowi Finkle-McGrawowi, Imperial Tectonics SA i Systemom Maszyn Fazowych SA za tak wspaniałą uroczystość. Cieszmy się teraz tą niezwykłą okolicą, zanim zatonie jak pierwsza Atlantyda pod powierzchnią oceanu, na zawsze zakryta przez fale. Rodzice z Atlantydy/Szanghaju ruszyli ku trapom, choć wielu wróciło do kabin, aby przebrać się stosownie do ubioru królowej i księcia małżonka. Wielkim wydarzeniem – przekazywanym już na kolumny „Timesa” przez uzbrojonych w teleskopy korespondentów mody – był powrót parasolki. Gwendolyn Hackworth nie zapakowała poprzedniego dnia swojej, ale nie przejmowała się tym zbytnio, jako że zawsze nosiła się bardzo naturalnie, z właściwym tylko sobie wyczuciem stylu. Teraz zeszła wraz z Johnem na wyspę. Gdy tylko oczy Hackwortha przywykły do blasku słońca, przykucnął i zaczął rozcierać w palcach szczyptę ziemi. Gwen zostawiła go samego i przyłączyła się do grupy kobiet, głównie żon inżynierów, choć także kilku parów z tytułem baroneta. Hackworth znalazł ukrytą ścieżkę, wijącą się pośród drzew ku szczytowi pagórka, gdzie w małym zagajniku chował się staw pełen chłodnej, przejrzystej i słodkiej wody – skosztował jej dla pewności. Zatrzymał się przy nim na chwilkę, rozglądając się po zaczarowanej wyspie i rozmyślając o tym, co porabia Fiona. Bezwiednie zaczął marzyć: może jakimś cudem spotkała księżniczkę Charlottę, zaprzyjaźniła się z nią i teraz razem oglądają jakieś cudowne miejsce. Z długiej zadumy wyrwał go głos recytujący poezję. Umiłowany Druhu, my dwaj bylibyśmy sobą! Gdyby w porze wyborów, co nieskrępowane, Zamiast wędrowania, jak to czyniliśmy, przez doliny Bogate swoimi płodami, przestworza Radości, szczęśliwe pastwiska, otwarte dla słowa, Uleglibyśmy potędze, co szła za nami, Wiodła nas swym wzrokiem, popychała w sidła Nawet w chwilach największej zadumy, Wiązała jak biedak jałówki przy żłobie, Prowadziła ścieżkami zgnębionej niewoli. Hackworth odwrócił się i ujrzał starszego dżentelmena, sycącego wzrok tym samym co on widokiem. Genetycznie Azjata mówiący z nieco nosowym, północnoamerykańskim akcentem miał przynajmniej siedemdziesiąt lat. Jego półprzezroczysta skóra wciąż opinała ciasno szerokie kości policzkowe, ale powieki, uszy i wgłębienia wokół ust były ogorzałe i pomarszczone. Pod tropikalnym hełmem ani śladu włosów – mężczyzna był całkiem łysy. Hackworth układał sobie w głowie wszystkie te wskazówki i wreszcie pojął, kto przed nim stoi. – Zdaje się, że to Wordsworth – zauważył. Mężczyzna spoglądał na łąki w dole. Przekrzywił głowę i po raz pierwszy zerknął na Hackwortha. – Wiersz? – Wnioskując z treści, powiedziałbym, że to Preludium. – Doskonale – pochwalił dżentelmen. – John Percival Hackworth, do usług. – Postąpił o krok i wręczył tamtemu wizytówkę. – Miło mi – odrzekł nieznajomy. Nie zadał sobie trudu, aby się przedstawić. |