powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXVII)
czerwiec-lipiec 2007

Diamentowy wiek
Neal Stephenson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Hackworth wyciągnął z garderoby jedwabny tużurek i narzucił go sobie na ramiona. Wiążąc na brzuchu pasek, którego pompony wyślizgiwały mu się z palców w ciemności, zerknął przez drzwi ku garderobie Gwen i wnętrzu jej buduaru. Pod odległym oknem stało biurko służące za sekretarzyk. Właściwie był to stół z marmurowym blatem, na którym leżała korespondencja, zarówno Gwendolyn, jak i innych, a także ledwo widoczne w półmroku karty urzędowe, wizytówki, listowniki, zaproszenia od różnych ludzi, które wciąż czekały na przejrzenie. Niemal całą podłogę buduaru pokrywał wielobarwny dywan, przetarty w niektórych miejscach aż do jutowego podkładu, lecz utkany ręcznie przez najprawdziwszych chińskich niewolników w czasach dynastii Mao. Jedyną funkcją dywanu była ochrona podłogi przed sprzętem do ćwiczeń Gwendolyn, połyskującym nieznacznie w świetle, które odbijało się od chmur nad Szanghajem. Stał tam między innymi step w stylu wyrobów żelaznych Beuax-Arts, maszyna do wiosłowania w kształcie splecionych morskich węży i nimf o zwartych ciałach, stelaż z hantlami, podtrzymywany przez cztery kariatydy o kształtnych pośladkach – nie były to klocowate Greczynki, lecz współczesne kobiety, przedstawicielki czterech głównych grup rasowych, a każdy ich mięsień trzygłowy, pośladkowy, brzuszny świecił własnym blaskiem. Rzeczywiście, klasyczna budowa ciała!
Kariatydy miały stanowić wzór do naśladowania i pominąwszy subtelne różnice rasowe, każde z owych ciał odpowiadało obowiązującemu ideałowi piękna: dwadzieścia dwa cale w talii i nie więcej niż 17% tkanki tłuszczowej. Takiego ciała nie dało się wymodelować bielizną, bez względu na to, co można było przeczytać w reklamach pism kobiecych. Długie, obcisłe staniki współczesnych elegantek i elastyczne tkaniny cieńsze od muślinu uwidaczniały wszystko, co było niegdyś do ukrycia. Większość kobiet – nieobdarzonych nadludzką siłą woli – korzystała z pomocy pokojówek, dbających o to, aby panie odbyły dziennie dwie albo trzy sesje wyczerpujących ćwiczeń fizycznych.
Kiedy Gwen przestała karmić Fionę piersią i porzuciła macierzyńskie stroje, zatrudnili Tiffany Sue, co było kolejnym związanym z dzieckiem wydatkiem, jednym z tych, o których Hackworth nie miał pojęcia, dopóki nie otrzymał rachunków. Gwen zarzucała mu żartobliwie, że ma ochotę na Tiffany Sue. Oskarżenia tego rodzaju stały się niemal standardem wśród nowoczesnych małżeństw, prowokowane przez młodość, urodę i nienaganną budowę wszystkich pokojówek. Tiffany Sue była jednak typową lturystką, głośną, wyzutą z klasy i ociężałą umysłowo, a Hackworth nie mógł jej ścierpieć. Jeśli miał na kogoś ochotę, to na kariatydy podtrzymujące stelaż z hantlami – te przynajmniej odznaczały się nienagannym gustem.
Pani Hull nie usłyszała, jak wchodził do kuchni, i dalej wierciła się przez sen w swojej służbówce. Hackworth włożył naleśnik do piekarnika i wyszedł z filiżanką herbaty na maleńki balkon, gdzie znad ujścia Yangtze napływała poranna bryza.
Dom Hackwortha był jednym z wielu stojących wzdłuż długiego ogrodu. Kilku rannych ptaszków spacerowało już ze spanielami, inni ćwiczyli, pochylając się, by dotknąć stóp. W oddali, u podnóża stoków Nowego Chusanu, budziła się Wynajęta Ziemia: Senderyści wybiegali żwawo z baraków i ze śpiewem na ustach zbierali się na ulicach na poranną gimnastykę. Wszyscy inni lturyści, zgromadzeni w małych, cuchnących enklawach należących do syntetycznych gromad, włączali właśnie mediatrony, aby zagłuszyć wrzawę Senderystów, i odpalali fajerwerki albo strzelali do siebie – Hackworth nie miał co do tego pewności. Paru wielbicieli silników spalinowych kręciło korbami prymitywnych, zajmujących całą szerokość jezdni pojazdów, im głośniejszych, tym lepszych. Na stacjach metra zbierały się pierwsze tłumy pasażerów czekających na przejazd Groblą do Wielkiego Szanghaju, widocznego jedynie jako burzowy front neonowego, cuchnącego węglem smogu, otulającego szczelnie horyzont.
Okolicę, w której mieszkał Hackworth, nazywano szyderczo Podsłuchowolą. Jemu jednak hałas nie przeszkadzał. Przesadna wrażliwość na tumult byłaby oznaką lepszego wychowania lub zgoła nadmiernych pretensji, podobnie jak wieczne utyskiwania czy chęć posiadania willi w mieście bądź małej posiadłości w głębi lądu.
Dzwony świętego Marka wybiły wreszcie szóstą. Przy pierwszym uderzeniu do kuchni wpadła pani Hull i wyraziła zawstydzenie z powodu tak wczesnej obecności Hackwortha oraz zdumienie defloracją jej królestwa. Stojący w rogu kuchenny kompilator materii włączył się automatycznie i zaczął tworzyć pedomotyw, który miał zawieźć go do pracy.
Zanim wybrzmiało ostatnie uderzenie, odezwało się rytmiczne uaak-uaak-uaak gigantycznej pompy próżniowej. Inżynierowie Królewskiego Próżniowego Zakładu Użyteczności Publicznej rozpoczęli pracę przy powiększaniu środowiska eutaktycznego. Pompy huczały potężnie – korzystali zapewne z Nieustraszonych, pomyślał Hackworth i doszedł do wniosku, że przygotowują się do wzniesienia jakiejś nowej budowli, prawdopodobnie skrzydła Uniwersytetu.
Usiadł przy kuchennym stole. Pani Hull smarowała powidłami jego naleśnik. Gdy rozkładała talerze i sztućce, Hackworth podniósł ze stołu duży arkusz niezadrukowanej gazety.
– To, co zwykle – powiedział, a gazeta zmieniła wygląd, tworząc dla niego pierwszą stronę „Timesa”.
Hackworth dostawał wszystkie wiadomości stosowne do jego życiowej pozycji oraz kilka dodatkowych usług: najświeższe, ulubione komiksy i felietony z całego świata, wycinki artykułów opisujących jakieś absurdalne zdarzenia, przesyłane mu przez ojca, który mimo upływu lat wciąż robił sobie wyrzuty, że nie zadbał o odpowiednie ukształtowanie syna, wreszcie reportaże o Uitlanderach – podgromadzie z Nowej Atlantydy, zrzeszającej osoby o brytyjskim pochodzeniu, które przed dziesiątkami lat uciekły z Afryki Południowej. Matka Hackwortha była Uitlanderką, stąd zainteresowanie ich sprawami.
Dżentelmen o wyższym statusie i znacznie poważniejszym zakresie obowiązków otrzymałby całkowicie odmienne informacje napisane równie odmiennym stylem. Elita obywateli Nowego Chusanu czytała „Timesa” na prawdziwym papierze, drukowanego przez wielką, antyczną drukarnię, wypuszczającą co rano o trzeciej niewielki nakład stu egzemplarzy.
Czytanie przez śmietankę towarzyską wiadomości wydrukowanych farbą na prawdziwym papierze wiele mówiło o przedsięwzięciach podejmowanych przez Nową Atlantydę w celu wyróżnienia się z innych gromad.
Współczesna nanotechnologia sprawiła, że niemal wszystko stało się możliwe, wzrosło zatem znaczenie kultury decydującej o tym, co powinno się z nią zrobić, w przeciwieństwie do kultur wyobrażających sobie, co można z nią uczynić. Jednym z ciekawszych spostrzeżeń Odrodzenia Wiktoriańskiego było domniemanie, iż nie jest wcale korzystne czytanie przez każdego innej gazety o poranku, dlatego im wyżej stała jednostka w hierarchii społecznej, tym większe jej egzemplarz „Timesa” wykazywał podobieństwo do egzemplarzy czytanych przez elity.
Hackworth zdołał się ubrać, nie budząc Gwendolyn, lecz gdy zaczął przeplatać łańcuszek od zegarka przez przeróżne guziczki i kieszonki kamizelki, żona poruszyła się niespokojnie. Oprócz zegarka kamizelkę zdobiły także inne codzienne talizmany, takie jak tabakierka, której zawartość pobudzała go w trudnych chwilach, czy złote pióro bijące kuranty, gdy otrzymywał pocztę.
– Życzę ci w pracy miłego dnia, mój drogi – szepnęła Gwen. Potem mrugnęła raz czy dwa razy, zmarszczyła brwi i wbiła wzrok w perkalowy baldachim nad łóżkiem. – Kończysz to dzisiaj, prawda?
– Tak – odparł Hackworth. – Wrócę późno, bardzo późno.
– Rozumiem.
– Nie – wyrwało mu się. Ugryzł się w język. Tylko tego mi trzeba, pomyślał.
– Co powiedziałeś, kochanie?
– Nic wielkiego, tyle tylko, że projekt skończy się sam. A po pracy będę miał chyba niespodziankę dla Fiony. Coś wyjątkowego.
– Najbardziej by się ucieszyła, gdybyś zjadł z nami kolację. To byłby dla niej najlepszy prezent.
– Wiem, najdroższa, ale to coś zupełnie innego, przekonasz się.
Pocałował ją i stanął na posterunku u frontowych drzwi, gdzie czekała na niego pani Hull z kapeluszem w jednej i aktówką w drugiej ręce. Wcześniej wyjęła pedomotyw z KM-u i postawiła go pod drzwiami. Maszyna była dostatecznie mądra, by wiedzieć, że nadal znajduje się w domu. Nie wysuwała długich nóg, pozostając w stanie mechanicznego spoczynku. Stanął na podpórkach i poczuł, jak wokół jego stóp i kostek zapinają się paski.
Powiedział sobie, że jeszcze może się wycofać. Nagle kątem oka dostrzegł mgnienie czerwieni; obejrzał się i zobaczył Fionę drepczącą w nocnej koszuli korytarzem. Płomiennorude włosy miała w nieładzie, skradała się, by zrobić niespodziankę Gwendolyn. Zorientował się po jej oczach, że wszystko słyszała. Posłał jej całusa i opuścił dom, utwierdzony w swym przekonaniu.
Przewód sądowy; osobliwe właściwości konfucjańskiego sądownictwa; Pączek wybiera się na długi spacer po krótkim molo
Kilka ostatnich dni Pączek spędził na wolnym powietrzu – w więzieniu położonym w depresyjnej, cuchnącej niecce delty Chang Jiang (jak nazywała rzekę większość skazańców) lub Yangtze, jak nazywał ją sam. Mury więzienia tworzyło ogrodzenie z bambusowych kołków, wkopanych co parę stóp w ziemię i ozdobionych na końcach wesołymi pomarańczowymi wstążkami z plastiku, którymi trzepotał wiatr. Małe urządzenie zamontowane w jednej z kości Pączka wiedziało, gdzie są mury. Idąc wzdłuż ogrodzenia, co chwila widziało się zwłoki, ciała jakby pocięte foremkami do ciasta. Pączkowi wydawało się, że to samobójcy, dopóki na własne oczy nie ujrzał linczu: jednego z więźniów, posądzonego o kradzież czyichś butów, pozostali unieśli nad głowami i zaczęli przekazywać sobie niczym sunącą na ludzkiej fali gwiazdę rocka. Nieszczęśnik wymachiwał rozpaczliwie rękami, starając się na próżno czegoś uczepić. Tłum zawlókł złodzieja pod płot, a następnie cisnął nim ponad ogrodzeniem. Jego ciało dosłownie eksplodowało, przelatując nad niewidzialną granicą więziennego muru.
Wszechobecna groźba linczu była jednak niczym w porównaniu z komarami. Dlatego, gdy usłyszał w małżowinie głos nakazujący mu zameldować się w północno-wschodnim narożniku kompleksu więziennego, nie ociągał się ani chwili – chciał się stąd wydostać, ale też zdawał sobie doskonale sprawę, że jeśli nie przyjdzie, ściągną go za pomocą zdalnego sterowania. Mogli w zasadzie kazać mu iść prosto do budynku sądu i zająć wyznaczone miejsce, ale z powodów proceduralnych wysłali po niego gliniarza, który go eskortował.
Sala sądowa była wysokim pomieszczeniem w jednym ze starych budynków Bundu, o mało ekstrawaganckim wyposażeniu. W głębi znajdowało się podwyższenie, na którym ustawiono stary składany stół przykryty czerwonym płótnem. Na materiale wyhaftowano złotymi nićmi jakiś wzór: jednorożca, smoka czy inne gówno. Pączek nie był specjalistą od mitologicznego bestiariusza.
Wszedł przewodniczący trybunału. Przedstawiono go jako sędziego Kua, a uczynił to większy z dwóch jego pomagierów, masywny, okrągłogłowy Chińczyk, pachnący kusząco mentolowymi papierosami. Konstabl eskortujący Pączka wskazał podłogę. Nie trzeba mu było powtarzać: padł na kolana i dotknął czołem ziemi.
Drugim pomagierem sędziego była Amerazjatka nosząca okulary. W tych czasach mało kto używał okularów w celach korekcyjnych, więc można się było domyślić, że są one czymś w rodzaju fantoskopu, który umożliwia widzenie rzeczy nieistniejących, takich jak programy w raktywie. Ale zdarzało się, że ludzie korzystali z nich dla celów innych niż rozrywka, określano je wtedy wymyślniejszym słowem: fenomenoskopy.
System fantoskopijny implantowało się bezpośrednio w źrenicach, podobnie jak ordynację muzyczną umieszczaną w bębenkach. Gdy ktoś miał specjalne życzenie, system telestetyczny przytwierdzano nawet do kręgosłupa, we wnętrzu wybranych kręgów. Mówiło się jednak, że ma to swoje wady: przy długim korzystaniu rzecz nadwyrężała ponoć rdzeń i wypustki nerwowe, poza tym, jak głosiła plotka, hakerzy pracujący dla dużych korporacji medialnych znajdowali sposób na obezwładnienie systemów obronnych wbudowanych w zestaw i nadawali reklamy w obrębie widzenia obwodowego (a nawet wpieprzali się w sam jego środek) – osobliwie wtedy, gdy człowiek zamykał oczy. Pączek znał jegomościa, który nie wiadomo jakim sposobem został zainfekowany ramą nadającą reklamy jakichś parszywych moteli, w dodatku w języku hindi, która przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nakładała się na obraz w prawym dolnym rogu jego pola widzenia. Facet nie wytrzymał i skończył ze sobą.
Sędzia Kieu był, o dziwo, młody; miał nie więcej niż czterdzieści lat. Usiadł przy nakrytym czerwonym płótnem stole i zaczął mówić po chińsku. Dwoje pomagierów stało tuż za nim. Był też Sikh, który wstał i odpowiedział sędziemu w tym samym języku. Pączek nie miał pojęcia, co robi tutaj Sikh, ale przyzwyczaił się już, że Sikhowie pojawiali się zawsze tam, gdzie najmniej się ich spodziewano.
Sędzia Kieu odezwał się z nowojorskim akcentem:
– Przedstawiciel Protokołu zaproponował sądowi, aby rozprawa odbywała się po angielsku. Czy jest jakiś sprzeciw?
Na sali był również ów mężczyzna, na którego Pączek napadł. Miał trochę sztywne ramię, ale poza tym był całkowicie zdrowy. Obok stała jego żona.
– Nazywam się Kieu i jestem sędzią – ciągnął przewodniczący trybunału, patrząc wprost na Pączka. – Możesz się do mnie zwracać „wysoki sądzie”, Pączek… o ile się nie mylę… zostałeś oskarżony przez obecnego na tej sali pana Kwamina o popełnienie wykroczeń uznawanych za bezprawne w Rzeczpospolitej Brzegowej. Jesteś także oskarżony o naruszenie pewnych postanowień Wspólnego Protokołu Ekonomicznego, którego jesteśmy sygnatariuszami. Naruszenia te są związane z wykroczeniami, o których wspomniałem, mają jednak nieco inny charakter. Czy wyrażam się jasno?
– Niezupełnie, wysoki sądzie – odrzekł Pączek.
– Dobrze. Wydaje się nam, że napadłeś na tego gościa i zrobiłeś mu dziurę w ręce – powiedział sędzia Kieu. – Nie podoba nam się to. Capiche?
– Tak, wysoki sądzie.
Sędzia Kieu skinął głową Sikhowi, który zabrał się do dzieła.
– Kodeksowi WPE podlegają wszystkie rodzaje interakcji ekonomicznych zachodzących między ludźmi i organizacjami – zaczął. – Kradzież jest swoistym typem wzmiankowanej interakcji. Podobnie jak okaleczenie, szczególnie pod względem wpływu na zdolność ofiary do zapewnienia sobie dotychczasowej pozycji ekonomicznej. Protokół nie aspiruje do statusu suwerena legislacyjnego, staramy się współpracować z lokalnymi systemami prawnymi sygnatariuszy WPE w rozpatrywaniu naruszeń postanowień stosownego kodeksu.
– Pączek, kapujesz, czym jest konfucjański system sądowniczy? – zapytał sędzia Kieu. Pączkowi zaczynało się kręcić w głowie od tych wszystkich nieznanych terminów. – Domyślam się, że nie. Okay, wytłumaczę ci. Chińska Rzeczpospolita Brzegowa nie jest co prawda państwem konfucjańskim sensu stricte i żadnego innego, ale nasz system sądowniczy zachował konfucjański charakter, głównie dlatego, że mamy go już od paru tysięcy lat i że według nas nie jest wcale zły. Sekret tego systemu polega, najogólniej rzecz biorąc, na tym, że sędzia… w tym wypadku ja… spełnia kilka różnych, niezbędnych w procedurze ról, na przykład rolę śledczego, prokuratora, obrońcy, ławy przysięgłych i… jeśli zajdzie taka konieczność… kata.
Pączek zachichotał, biorąc to za dowcip, po czym zauważył, że sędzia Kieu nie jest w specjalnie radosnym nastroju. Nowojorski akcent go zmylił, wziął sędziego za kogoś, kim tamten w ogóle nie był: za równego gościa.
– Przyjmując pierwszą z wymienionych przeze mnie ról – kontynuował sędzia – zwracam się do pana Kwamina z pytaniem, czy rozpoznaje podejrzanego?
– To ten człowiek – oznajmił pan Kwamina, celując palcem wskazującym w czoło Pączka. – Człowiek, który mi groził, który mnie postrzelił i który ukradł moje pieniądze.
– Pani Kum? – Sędzia zwrócił się do towarzyszki ofiary, a potem z myślą o Pączku uczynił małą dygresję: – W ich kulturze kobieta nie przyjmuje po ślubie nazwiska męża.
Pani Kum kiwnęła głową i powiedziała:
– Jest winny tego, o czym wspomniał mój mąż.
– Panno Pao, czy chce pani coś dodać?
Maleńka kobieta w okularach spojrzała na Pączka i zaczęła mówić z silnym teksańskim akcentem:
– Z czoła tego mężczyzny usunęłam nanokalibrową wyrzutnię pocisków, uruchamianą głosem i nazywaną potocznie czaszkoletem. Broń była załadowana trzema rodzajami amunicji, w tym tak zwanymi obezwładniaczami tego samego typu, jakiego użyto przeciwko panu Kwamina. Nanoobecnościowe badanie numerów seryjnych naboi i porównanie ich z fragmentami pocisków usuniętych z rany pana Kwamina wskazuje, że seria, którą obezwładniono ofiarę, została wystrzelona z broni zamontowanej w czole podejrzanego.
– Szajs – rzucił Pączek.
– W porządku. – Sędzia Kieu masował sobie przez chwilę skronie. Potem spojrzał na Pączka. – Jesteś winny.
– Chwila! – wrzasnął Pączek. – A co z obroną?! Sprzeciwiam się!
– Nie bądź dupkiem – mruknął sędzia.
W tym momencie odezwał się Sikh:
– Jako że uznany za winnego nie posiada żadnego majątku, a wartość jego pracy nie zrekompensuje obrażeń doznanych przez ofiarę, Protokół zamyka swój udział w tej sprawie.
– Kapujesz? – rzucił sędzia. – Okay, powiedz mi, człowieku, czy masz kogoś na utrzymaniu?
– Mam dziewczynę – odpowiedział Pączek. – I ona ma syna, nazywa się Harv i jest chyba mój, o ile się nie przeliczyliśmy. I słyszałem, że znowu jest w ciąży.
– Słyszałeś, że jest, czy wiesz, że jest?
– Była, jak ostatnio ją odwiedziłem… parę miesięcy temu.
– Jak się nazywa?
– Tequila.
Jedna z asystentek przedstawiciela Protokołu – bardzo młoda kobieta – prychnęła i natychmiast zakryła usta dłonią. Sikh przygryzał wargi – tak to wyglądało z daleka.
– Tequila? – powtórzył z niedowierzaniem sędzia. Było jasne, że Kieu prowadził mnóstwo takich spraw i delektował się ich stroną komiczną.
– Na Wynajętej Ziemi mieszka dziewiętnaście kobiet o imieniu Tequila – oznajmiła panna Pao, czytając zapewne tekst z fenomenoskopu. – Jedna z nich przed trzema dniami powiła dziewczynkę… o imieniu Nellodee. Jest również matką pięcioletniego chłopca o imieniu Harv.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.