powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXVII)
czerwiec-lipiec 2007

Diamentowy wiek
Neal Stephenson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Przyjazna dla użytkownika modyfikacja siatki nie oznaczała jednak ignorowania przypadków naruszania granicy, a tym bardziej aprobaty dla tak niestosownych zachowań. Faktem jest, że siatka nie stanowiła żadnego zagrożenia i każdy mógł przez nią przejść, odsuwając na bok kapsuły – chyba że nie podobało się to Królewskiemu Centrum Bezpieczeństwa, które w takim przypadku wysyłało do kapsuł rozkaz zabicia winnego prądem albo zanihilowania go za pomocą promieni. Lecz nawet w tak drastycznych przypadkach nie rażono bez uprzejmego ostrzeżenia. Aerostaty – mimo pozorów bierności – słuchały i patrzyły; nic nie mogło przedostać się przez siatkę bez wiedzy setek oczu i uszu w Połączonym Dowództwie Królewskich Sił Zbrojnych.
Jedyną szansę na niedostrzegalne przedostanie się przez granicę mieli najeźdźcy o mikroskopijnych rozmiarach. Ci stanowili prawdziwą groźbę. Jednym z nich była na przykład Czerwona Śmierć, znana także jako Siedmiominutowy Specjał – maleńka aerodynamiczna kapsuła wybuchająca po uderzeniu w przeszkodę i uwalniająca podczas wybuchu tysiące korpuskularnych ciał, nazywanych potocznie ciastoformami. Gdy Specjał trafił w człowieka, formy przedostawały się do krwiobiegu ofiary. Po siedmiu minutach – bo tyle trwa przeciętnie recyrkulacja krwi w całym ciele – formy były ulokowane we wszystkich organach i członkach zainfekowanej osoby.
Owe formy miały kształt mikroskopijnej aspiryny o wypukłej dolnej i górnej części, co wzmacniało ich wytrzymałość na ciśnienie zewnętrzne, a to dlatego że – jak większość urządzeń nanotechnologicznych – zawierały w środku próżnię. W próżni form umieszczano dwie centryfugi obracające się wokół tej samej osi, lecz w przeciwnych kierunkach, co zapobiegało ruchom żyroskopowym urządzenia. Uruchamiano je na różne sposoby, z których najbardziej prymitywnym był siedmiominutowy opóźniacz czasowy.
Detonacja formy niszczyła atomową spoinę scalającą centryfugi i wyrzucała na zewnątrz tysiące balistokuł. Otoczka urządzenia zamieniała się w szrapnel, a każda balistokuła wysyłała falę uderzeniową, która z początku wywoływała zadziwiająco mało uszkodzeń, jeśli pominąć wąskie działania liniowe czy przypadkowe odłupanie fragmentu kości. Po upływie kilku nanosekund od wybuchu balistokuły zwalniały do szybkości dźwięku, fale uderzeniowe zaczynały się na siebie nakładać, tworząc akustyczną minę. Wtedy działo się to, co najgorsze. Zależnie od szybkości początkowej centryfugi, wybuch mógł nastąpić w każdej odległości od punktu detonacji. Tkanki znajdujące się na obwodzie promienia zamieniały się w miazgę, oddzielając się od nienaruszonych komórek na jego długości. Wyglądało to jak wycinanie ciasteczek z błota za pomocą dziecinnych foremek, stąd nazwa. Ofiara wydawała z siebie odgłos zbliżony do trzaśnięcia batem. Niewielkie fragmenty jej ciała fruwały w powietrzu z szybkością zbliżoną do bariery dźwięku.
Przerażeni świadkowie zjawiska widzieli następnie, jak ciało ofiary oblewa się jasnoróżową barwą, wywołaną pojawieniem się krwistych półksiężyców, będących śladami po geometrycznym przecięciu się powierzchni wybuchu ze skórą. Ślady te stanowiły jedyną w swoim rodzaju ilustrację dla patologów, identyfikujących z ich typu i rozkładu rodzaj zastosowanej ciastoformy, a to przez porównanie z innymi śladami zobrazowanymi w podręcznych biblioteczkach. Ofiara wybuchu była już bowiem jedynie przeciekającym workiem przemielonej miazgi, co oznaczało, rzecz jasna, śmierć, od której nie było ratunku.
Takie wynalazki wzbudzały uzasadniony niepokój, że któregoś pięknego dnia ludzie z gromady A skrycie i podstępnie zaimplantują miliony morderczych urządzeń w ciałach członków gromady B, wprowadzając w życie technologiczne marzenie, o którym ludzkość śniła od pokoleń: aby jednym sprawnym pociągnięciem przerobić na gulasz milionowe wrogie społeczności. Faktem jest, że poczyniono już pewne próby w tej materii i na niektórych obszarach – choć jeszcze niewielu – odbyły się masowe pogrzeby przy zamkniętych trumnach. Nadzór nad wspomnianymi urządzeniami był trudny, jeśli nie niemożliwy. Gdy ktoś przez przypadek zjadł lub wypił ciastoformę, stawał się potencjalną ofiarą, przy czym zawsze mógł liczyć na to, że uda mu się wydalić bombę, która w tym wypadku przedostawała się do łańcucha pokarmowego i wracała niekiedy pod inną postacią do krwiobiegu, powiedzmy, jego ukochanej osoby. Największym zagrożeniem dla skuteczności ciastoforemek był z kolei system immunologiczny ofiar, który po infekcji mógł wywołać tyle histologicznego zamieszania, że cel ataku dowiadywał się o wszystkim.
To, co działało w organizmie, mogło odnosić skutek i poza nim, dlatego współczesne gromady wytworzyły własne systemy immunologiczne. Paradygmat superszczelnej tarczy nie sprawdzał się najczęściej na poziomie nano, należało wyrugować zatem wraże ścieżki dostępu. Dobrze chronioną enklawę otaczała powietrzna strefa buforowa wypełniona immunokułami – mikroskopijnymi aerostatami przeznaczonymi do wyszukiwania i niszczenia niewidzialnych najeźdźców. W przypadku Atlantydy/Szanghaju strefa ta obejmowała pas nie węższy niż dwadzieścia mil. Jego najmniejszym pierścieniem była oaza zieleni po obu stronach siatki psich kapsuł, najdalej wysuniętym zaś pas nazywany Wynajętą Ziemią.
Wynajętą Ziemię zawsze okrywała mgła, będąca w istocie nagromadzeniem pary na miliardach immunokuł służących za jądra skraplania wody. Gdy ktoś się uparł i dobrze przyjrzał mgle, koncentrując spojrzenie na punkcie oddalonym o cal od własnego nosa, mógł ujrzeć maleńkie błyski – jakby milionów mikroskopijnych latarek – będące promieniami lidarów, którymi immunokuły przeczesywały przestrzeń. Lidar był mniej więcej tym samym, co radar, z tą różnicą, że wykorzystywał mniejsze długości fal, które były akurat widoczne dla ludzkiego oka. Błyski maleńkich światełek świadczyły o nieustannej walce toczącej się we mgle, walce, w której mikroskopijne kanonierki polowały na siebie niczym U-booty i niszczyciele w czarnych wodach północnego Atlantyku.
Nell odkrywa pewną osobliwość, którą następnie wyjaśnia Harv
Pewnego ranka Nell wyjrzała przez okno i ujrzała świat, który zmienił barwę na grafitową. Samochody, welocypedy, kwadropedy, a nawet łyżworolki zostawiały za sobą wznoszące się wysoko czarne smugi.
Harv wrócił po nocy spędzonej poza domem. Nell wrzasnęła, ujrzawszy go, wyglądał bowiem jak węglowy potwór z dwoma gigantycznymi naroślami na twarzy. Gdy zdjął filtrującą maskę, jego skóra miała szaro-różowy kolor. Pokazał jej białe zęby, a potem zaczął kasłać. Robił to bardzo metodycznie, wyrzucając z siebie zbite kulki flegmy i plując nimi do toalety. Od czasu do czasu nabierał powietrza, a wtedy z jego gardła dobywał się cichy gwizd.
Nie tracąc czasu na zbędne wyjaśnienia, zajął się aparaturą. Odkręcił narośla od maski i wyjął z niej czarne obiekty, z których – gdy rzucił je na podłogę – uniosły się tumany czarnego kurzu. Na ich miejsce włożył białe, które wyjął z nanobarowego opakowania. Zanim skończył, białe obiekty pokryły się czarnymi odciskami palców o idealnie odbitych splotach i krawędziach. Potem podniósł nanobarowe opakowanie i trzymał je przez chwilę pod światło.
– Wczesny Protokół – wycharczał i rzucił opakowanie do kosza.
Następnie przystawił maskę do twarzy Nell, przełożył jej paski przez głowę i ścisnął zapięcia. Długie włosy dziewczynki zaplątały się w sprzączki i ciągnęły boleśnie, ale jej sprzeciw zagłuszyła maska. Oddychanie wymagało teraz nieco wysiłku. Maska przylepiała jej się do twarzy, gdy dziewczynka wciągała powietrze, i nadymała, gdy je wypuszczała.
– Nie zdejmuj jej – polecił Harv. – To ochrona przed tonerem.
– Co to jest toner? – wymamrotała. Słowa nie przedostały się przez maskę, ale Harv domyślił się z jej spojrzenia, o co pyta.
– Roztocza – powiedział. – Tak o tym mówią w Pchlim Cyrku.
Podniósł jeden z czarnych obiektów wyjętych z maski i pstryknął w niego palcem. W powietrze wzbiła się ciemnopopielata chmurka, przypominająca kroplę atramentu wpuszczoną do wody. Chmurka wisiała i wirowała, nie opadając ani nie unosząc się wyżej. W środku błyskały małe światełka niczym iskierki czarodziejskiego proszku.
– Widzisz? Wszędzie są roztocza, przez cały czas. Mrugają do siebie i to jest ich mowa. Są w powietrzu – tłumaczył – w jedzeniu i w wodzie, wszędzie. Muszą stosować się do pewnych przepisów, które nazywają się Protokołami. Jeden Protokół, obowiązujący od bardzo dawna, mówi, że roztocza nie mogą być szkodliwe dla płuc. Jeśli podczas oddychania je połykasz, to powinny się rozpaść w twoim gardle na niegroźne kawałki. – Zrobił teatralną przerwę i wzbudził pstryknięciem kolejny hebanowy kleks, który – jak przypuszczała Nell – zawierał same bezpieczne roztocza. – Są jednak ludzie, którzy łamią przepisy. Nie stosują się do Protokołów. Wpuszczają do powietrza tyle roztoczy… miliony, może miliardy… że gdy te dostaną się do gardeł i płuc, nie są już takie niegroźne… chyba dlatego że jest ich za dużo. Chłopaki w Pchlim Cyrku mówią, że roztocza prowadzą czasami wojny. Biją się ze sobą. Gdy na przykład komuś w Szanghaju przyjdzie do głowy wyprodukować własne roztocze, które nie przestrzega Protokołu, a potem rozmnoży je w kompilatorze materii i wyśle przez morze do enklawy Nowej Atlantydy, żeby szpiegowało Wików albo nawet zrobiło im krzywdę, to Wiki… tacy co zajmują się egzekwowaniem Protokołu… wypuszczają swoje roztocze, które ma znaleźć i zabić tamto pierwsze z Szanghaju, i wtedy wybucha wojna. Tak jak dzisiaj, Nell. Roztocza biją się między sobą. Ten pył… mówimy na niego toner… to martwe roztocza, które zginęły w walce.
– Kiedy skończy się wojna? – zapytała, ale Harv jej nie słyszał, walczył bowiem z kolejnym atakiem kaszlu.
Gdy skończył, wyprostował się i przywiązał sobie do twarzy kawałek białego nanobaru. Miejsce zakrywające jego usta natychmiast poszarzało. Wyrzucił zużyte naboje z pistoletu na roztocza i zastąpił je nowymi. Pistolet tylko pozornie przypominał broń. Zamiast strzelać do roztoczy, wsysał je. Ładowało się go nabojami w kształcie bębnów wypełnionych w środku złożonym w harmonijkę papierem. Przy naciśnięciu na spust pistolet syczał i wciągał powietrze, a razem z nim roztocza, które – przynajmniej teoretycznie – osadzały się na papierze.
– Muszę lecieć – rzucił Harv, naciskając parę razy spust pistoletu. – Nigdy nie wiadomo, co człowiek znajdzie.
Ruszył ku wyjściu, zostawiając na podłodze tonerowe odciski stóp, które szybko rozmazywały się w powietrznych wirach, jakby nigdy tamtędy nie przechodził.
Hackworth kompiluje Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy; osobliwości wykorzystanej technologii
Zamówienia mieściły się w wiktoriańskim gmachu na wzgórzu. Budowla miała długość przecznicy i szczyciła się niezliczoną liczbą skrzydeł, wieżyczek, kopułek, atriów i przestronnych werand. Pozycja zajmowana przez Hackwortha nie zasługiwała na osobną wieżyczkę czy balkon, dlatego musiał się zadowolić oknem z widokiem na ogród, w którym rosły gardenie i bukszpan. Co prawda, siedząc przy biurku, nie widział ogrodu, czuł jednak jego zapach, osobliwie wtedy, gdy wiała morska bryza.
Pikielczyk leżał na blacie biurka pod postacią ryzy papieru. Większość kartek nosiła podpis JOHN PERCIVAL HACKWORTH. Rozłożył dokument Cottona. Na arkuszu bez przerwy pojawiała się mała, techniczna ilustracja. Cotton musiał świetnie się bawić przy jej tworzeniu. W firmie nikogo nie karano za nieprzystojny fotorealizm, ale ilustracjonizm należał do dobrego stylu. Osobisty styl Hackwortha był kopią dziewiętnastowiecznych wniosków patentowych i charakteryzował się czarną kreską, odcieniami szarości na mikroskopijnych siatkach rysek i kreskowaniach przekrojów oraz staromodnym fontem literniczym, nieco kanciastym przy brzegach. Styl ów – będąc zaprzeczeniem wymuszonego praktycjonizmu – doprowadzał klientów do rozpaczy, szczególnie wtedy gdy przyszło im powiększać diagramy na salonowych mediatronach. Cotton pojął, w czym rzecz. Wykonał swój diagram podobną metodą i na ilustracji jego nanotechnologiczna bateria obracała się i kręciła jak tryby wału napędowego edwardiańskiego pancernika.
Hackworth położył dokument Cottona na wierzchu ryzy Pikielczyka i ująwszy całość, stuknął nią kilka razy o blat, wierny zabobonnej dbałości o wygląd. Następnie zabrał papiery i ruszył pod ścianę, gdzie w kącie obok okna stał nowy mebel, wtoczony niedawno przez woźnego. Był to wiśniowy sekretarzyk na mosiężnych kółkach. Sięgał Hackworthowi do pasa. Na blacie sekretarzyka spoczywał wypolerowany, mosiężny mechanizm – automatyczny czytnik dokumentów z wysuwaną tacką. Małe drzwiczki z tyłu mebla zdradzały port zasilacza, który w tym wypadku miał średnicę cala, jak zwykłe urządzenie domowe, a nie maszyna wykorzystywana w biurach. Rzecz stawała się jeszcze bardziej niezwykła, gdy wzięło się pod uwagę, że sekretarzyk zawiera jeden z najpotężniejszych ziemskich komputerów – maszynę z pięcioma centymetrami sześciennymi prętowych systemów logicznych Zamówień. Do pracy urządzenia niezbędnych było sto tysięcy watów energii, którą dostarczano nadprzewodnikową częścią zasilacza. Energię tę należało odpowiednio rozproszyć, w przeciwnym razie komputer spłonąłby wraz z dużą częścią budynku. Pozbycie się takiej siły było wymagającym zadaniem technicznym, kto wie, czy nie trudniejszym od stworzenia prętowego systemu logiki. Zasilacze budowane według najnowszego protokołu radziły sobie z tym problemem, wciągając do kabla lód, który po ogrzaniu był wydalany w postaci gorącej wody.
Hackworth położył dokumenty na tacy urządzenia i nakazał maszynie skompilować Pikielczyka. W gabinecie rozległ się odgłos tasowania kart: czytnik chwytał na moment krawędź każdej strony i zapamiętywał jej zawartość. Elastyczny kabel zasilacza – biegnący od ściany do portu ukrytego z tyłu sekretarzyka – napiął się i zesztywniał lubieżnie, gdy serce komputera wessało olbrzymią ilość hipersonicznego lodu i wydaliło gorącą wodę. Na tacy oddawczej pojawiła się pojedyncza kartka papieru.
U góry dokumentu widniały słowa: PIKIELCZYK WERSJA 1.0 – SPECYFIKACJA KOMPILACJI.
Na środku kartki pojawił się obraz produktu finalnego, wspaniale oddany w pseudograwiaturowym stylu Hackwortha. Rzecz wyglądała dokładnie jak książka.
Schodząc po szerokich, spiralnych schodach w największym, centralnie położonym atrium Zamówień, Hackworth rozważał konsekwencje przestępstwa, do którego popełnienia zbliżał się nieuchronnie. W tej chwili było już jednak za późno, by się cofnąć. Zmartwiła go myśl, że podjął nieświadomą decyzję kilka miesięcy wcześniej i nie pamiętał nawet, przy jakiej okazji.
Choć Zamówienia były działem projektowym, a nie produkcyjnym, stały w nich kompilatory materii, w tym kilka stosunkowo dużych, o objętości stu metrów sześciennych. Hackworth zarezerwował sobie skromniejszy, biurowy model, o objętości jednej dziesiątej metra sześciennego. Używanie kompilatorów było procedurą o limitowanym dostępie, dlatego dokonał identyfikacji własnej osoby i projektu. Dopiero wtedy maszyna przyjęła krawędź dokumentu. Nakazał jej natychmiastowe rozpocząć kompilację, a potem spojrzał przez przezroczystą ściankę z diamentu na eutektyczne wnętrze KM-u.
Wszechświat wydał mu się nieuporządkowany, chaotyczny i bałaganiarski, a jedyne, co było w nim interesujące, to uporządkowane anomalie. Przypomniał sobie, jak wybrał się kiedyś z rodziną na przejażdżkę łódką po stawie w parku. Przypomniał sobie żółte wiosła wzbudzające w wodzie zgrabne wiry, i Fionę, która – ucząc się fizyki ciał płynnych na licznych przykładach rozlewania napojów i trunków oraz podczas kąpieli – zażądała wytłumaczenia fenomenu dziur w pofalowanej tafli. Wychyliła się przez burtę – Gwendolyn trzymała ją wtedy za kokardę sukienki – i dotknęła wirów dłonią, chcąc lepiej je zrozumieć. Staw jako taki – zwykła, pozbawiona porządku woda – w ogóle jej nie interesował.
Nie zwracamy uwagi na czarny bezmiar kosmosu, natomiast ciekawią nas gwiazdy, zwłaszcza wtedy, gdy układają się w konstelacje. „Tanie jak powietrze” – mawiamy, mając na myśli coś bezwartościowego, Hackworth wiedział jednak, że każdy oddech Fiony leżącej nocą w łóżeczku mieniącym się srebrzyście w księżycowej poświacie był wykorzystywany przez jej małe ciałko do budowy skóry, włosów i kości. Powietrze stawało się Fioną i zasługiwało, ba, żądało miłości! Porządkowanie materii było podstawowym zadaniem Życia, już to pod postacią samopowielających się cząstek w pierwotnym oceanie, już to jako napędzanej parą angielskiej tkalni, zamieniającej rośliny w wielobarwne bele bawełny, już to jako Fiony leżącej w łóżeczku i zamieniającej powietrze w dziewczynkę.
Kartka papieru, z której czerpał informację kompilator materii, miała grubość stutysięcznej nanometra, co pozwalało na umieszczenie w jej mikroskopijnym fragmencie trzeciej części miliona atomów. Sprytopapier składał się z sieci nieskończenie małych komputerów ściśniętych jak szynka w kanapce obustronnymi mediatronami. Mediatron był urządzeniem, które zmieniało kolor w zależności od miejsca. Dwa mediatrony zajmowały dwie trzecie grubości papieru, a oddzielająca je przestrzeń była dostatecznie szeroka, by dało się w niej zmieścić struktury wielkości setek tysięcy atomów.
Do międzymediatronowej przestrzeni z łatwością przenikało powietrze i światło, dlatego struktury zamykano w próżniokułach – pozbawionych powietrza buckminsterfullerycznych skorupkach, wyłożonych od zewnątrz odbijającą światło warstwą aluminium, by nie implodowały en masse, gdy na kartkę padnie słoneczny promień. W buckyballowych wnętrzach próżniokuł panowały warunki zbliżone do środowiska eutektycznego. I właśnie tutaj rezydowały prętowe systemy logiczne, sprawiające, że papier można było nazwać inteligentnym. Każdy ze sferycznych komputerków łączył się z czterema sąsiednimi, na północy, wschodzie, południu i zachodzie. Połączenie zapewniały wiązki wpychoprętów biegnących w elastycznych, wolnych od powietrza buckyrurkach. Cała strona papieru była niczym innym jak paralelnym komputerem, składającym się z miliardów oddzielnych procesorów. Pojedyncze procesory nie były szczególnie mądre ani szybkie, a ich podatność na wpływ czynników zewnętrznych sprawiała, że na kartce działał zazwyczaj maleńki ich ułamek, lecz nawet przy takich ograniczeniach ów inteligentny papier był – oprócz paru innych rzeczy – potężnym komputerem graficznym.
Nie dorównywał jednak według Hackwortha Pikielczykowi, który miał strony grubsze i gęściej wypełnione maszynerią komputacyjną. Czterokrotnie złożony, tworzył szesnastostronicowy arkusz, trzydzieści dwa arkusze zamykały się spinką, której grzbiet – oprócz zwykłej funkcji łączenia książki – działał jak olbrzymia centrala przekaźnikowa, a także baza danych.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.