Pierwszy dzień festiwalu Wrocław Non Stop upłynął pod znakiem współczesności. Taki był i wieczór taneczny „Atuty sztuki”, i pantomima „Babel”, i nawet wystawy na głównym placu festiwalowym. Konserwatystom zostały opera na wodzie „Napój miłosny” i tradycyjny złocisty trunek popijany niespiesznie tu i ówdzie. Pierwsza edycja WNS miała miejsce trzy lata temu i to zaledwie przez dwa dni. Odbyły się wtedy koncerty, wystawy i zawody sportowe. Tegoroczny festiwal potrwa dziesięć dni, a atrakcji w nim do wyboru, do koloru, i to praktycznie z każdej dziedziny. Dla miłośników sztuki zaplanowano wystawy (m.in. malarstwo, fotografia, instalacje, kolaże o tematyce kosmicznej, performances, graffiti) i kurs… robienia masek, melomani będą mogli wybrać się na „Napój miłosny”, czyli operę na wodzie, a ci mniej tradycyjni – pobawić się przy muzyce klubowej, rockowej i innej, dla wielbicieli tańca przygotowano warsztaty taneczne (m.in. samby) i przedstawienia, a dla wszystkich, którzy tylko mają ochotę je obejrzeć – spektakle teatralne. Oprócz tego będą jeszcze Spotkania kultur (judaizm, buddyzm, prawosławie, katolicyzm), projekt Wrocław-Drezno (Innowacyjny Festiwal Mediów dla wsparcia dialogu niemiecko-polskiego) i wiele innych wydarzeń. Z kilkunastu atrakcji zaproponowanych przez organizatorów na początek festiwalu wybrałam wystawy w okolicy Nowego Targu, wieczór taneczny z cyklu „Atuty sztuki” i pantomimę o biblijnym tytule „Babel”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na początek festiwalu zaproponowano widzom dwa przedstawienia: „Helikopter” oraz „Mu”. Pierwsze to wariacja taneczna w wykonaniu Jacka Krawczyka, tancerza, choreografa i pedagoga spod znaku sopockiego Teatru Okazjonalnego. Wariacja do muzyki nie byle kogo, bo Karlheinza Stockhausena – niemieckiego kompozytora, jednego z największych dziwaków i guru muzycznej awangardy. Podobno to właśnie „Helikopter Tanz Streichquartett” należy do najoryginalniejszych projektów. Nic w tym dziwnego, bo jest to utwór na kwartet smyczkowy i… cztery helikoptery. Każdy instrumentalista kwartetu grał na pokładzie latającej maszyny, tworząc z dźwięków skrzypiec, altówki i wiolonczeli, przy akompaniamencie silników, koncert ponad chmurami. Uzyskaną w ten sposób muzykę przekazywano słuchaczom na ziemi za pomocą głośników i wzmacniaczy. Samo przedstawienie pod względem formy było proste. Na małej scenie bez żadnych dekoracji i gadżetów wisiał jedynie wieszak z koszulą, marynarką i krawatem, potrzebnymi artyście w spektaklu, a gdzieś na ziemi leżała jeszcze spódnica. Początek „Helikoptera” składał się jakby z kilku migawek: kroki tancerza w ciemności i ciszy, zapalenie światła pokazujące „upozowanego” już Jacka, który wykonuje kilka tanecznych ruchów, ciemność i znów kroki… Powtórzyło się to kilka razy i naprawdę robiło wrażenie. Pewnie też i dlatego, że wykonawca miał na sobie jedynie spodenki i buty, więc doskonale widać było każdy ruch jego mięśni, a było ich sporo… Niejeden renesansowy rzeźbiarz dałby wiele za kilka godzin sesji z takim modelem:) Im jednak dalej, tym przedstawienie przybierało na sile i dynamice: taniec był szybszy, ruchy artysty gwałtowniejsze, a „opowiadana” przez niego historia miała coraz więcej wątków. O czym „Helikopter” był, trudno jednak powiedzieć. Z tego, co usłyszałam w czasie przerwy, większość miała problem z interpretacją tej sztuki. Od czego jednak bujna wyobraźnia? Momentami miałam wrażenie, że „Helikopter” to historia o pewnym, niezbyt udanym, związku. Najpierw on i ona (czyli tancerz w spódnicy) się spotykają, następnie przechodzą do kontaktów „bezpośrednich”, a kiedy on już ją odpowiednio wykorzysta, to udusi (być może po drodze zdążyli się jeszcze pokłócić), ubierze się i wyjdzie. Pod względem scenografii i klimatu „Mu”, w wykonaniu pedagog tańca i choreograf Ewy Staroń, przypominało „Helikopter”, ale było o wiele prostsze w odbiorze. Jak wyjaśnili organizatorzy, „mu” to po japońsku pustka. Tytuł jak najbardziej odpowiedni do opowiadanej historii. Spektakl mówił o pustce, jaka towarzyszy człowiekowi po odejściu kogoś bliskiego. Autorka nie sprecyzowała, o czyje odejście chodzi, co nadaje całości wymiar uniwersalny. Każdy z nas przeżył w życiu jakieś odejście: czy to rozstanie z sympatią, czy przyjacielem, czy wreszcie śmierć kogoś bliskiego. Mało jest ludzi, którzy przechodzą nad tym do porządku dziennego lub udają, że nic się nie stało. Większość z nas najpierw rozpacza, potem wpada w gniew, by ostatecznie – prędzej czy później – pogodzić się z sytuacją i żyć normalnie. I właśnie te trzy fazy reakcji na odejście przedstawiła tancerka. Najpierw mówi cicho, że już nie jest całością, że z odejściem tej drugiej osoby „została jej tylko połowa”. Skargi wypowiadane są coraz głośniej i gniewniej – tak zaczyna się drugi etap żałoby. Jednak i on nie trwa długo, a finał historii jest optymistyczny: bohaterka kończy okres smutku i wyrzutów, zaczyna się uśmiechać, odżywa i wraca do normalnego życia. Pantomimiczne obrazy ludzi współczesnych  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wydawałoby się, że pantomima to gatunek raczej wymierający. Kto dziś bowiem, poza Ireneuszem Krosnym – w epoce radia, telewizji, Internetu i innych medialnych zdobyczy cywilizacji i elektroniki – przedstawia to, co ma do powiedzenia wyłącznie za pomocą gestów mimiki i tańców? Z mimami najczęściej można się jeszcze spotkać na ulicach większych miast, ale, powiedzmy sobie szczerze, traktuje się ich raczej jako atrakcję turystyczną niż „głos w sprawie”. Teatr Formy Józefa Markockiego to przykład na to, że i mim może coś o świecie powiedzieć. Istniejący na wrocławskiej scenie od 11 lat zajmuje się współczesnością i człowiekiem teraźniejszym. Aby jednak przekonująco o tym opowiadać, sięga do klasyki – literatury, mitów czy legend. W przypadku przedstawienia „Babel” – do Biblii. Pewnie większość z was tę starotestamentową historię kojarzy, ale przypomnę w skrócie, o co chodzi. Bardzo dawno temu, po potopie, kiedy na świecie było jeszcze mało ludzi, wszyscy trzymali się w kupie i mówili tym samym językiem, ktoś wpadł na pomysł, żeby zbudować wysoką wieżę z cegieł. Miała ona być dla wszystkich znakiem, żeby się nie rozproszyli po całej ziemi. Idea była dobra, ale jak to często bywa, jej realizacja okazała się kiepska. Ludzie początkowo zgodnie wznosili budowlę, ale z czasem i rosnącą ilością pięter zapomnieli o jej celu i poczuli się równi Bogu. Stwórca nie zdzierżył takiego zuchwalstwa i pomieszał budowniczym języki. W ten sposób budowa została przerwana, a ludzie rozproszyli się po całej ziemi. Twórcy wrocławskiego spektaklu wykorzystali ową wieżę do pokazania, że i dziś mamy problemy z komunikacją międzyludzką. Fabuła „Babel” nie toczy się linearnie: każdy z aktorów opowiada swoją historię, a dopiero w finale wszyscy łączą siły, by z leżących na ziemi metalowych rurek i fragmentów drabin zbudować coś na kształt wieży. Oczywiście tak jak pierwowzorze po drodze mamy kłótnie, przepychanki i nieporozumienia. Wszystko pokazane za pomocą gestów i mimiki, i to pokazane niekiedy wręcz fenomenalnie (np. prosta scenka jedzenia). O spektaklu „Babel” tak mówi Józef Markocki: – Myślę, że jest to metafora współczesnego człowieka. Dotyczy braku porozumienia i kontaktu. Ponieważ ludzie porozumiewają się między sobą z różnych płaszczyzn… nie tylko kulturowych, ale również ekonomicznych… z tego powodu wynikają nieporozumienia. To oczywiście ujęcie bardzo ogólne. Mnie zaś interesuje dramat pojedynczego człowieka. Każdy z nas, aktorów, mówi w tym spektaklu o sobie, o problemach, które są blisko nas. To jest to, co w tym spektaklu próbuję uchwycić, w ruchu. Ludziom przyzwyczajonym do klasycznej narracji z filmów czy książek spektakl będzie zrozumieć raczej trudno. Nie ma tu bowiem rozmów, które toczyliby ze sobą aktorzy, nie ma wszechwiedzącego narratora, który wyjaśniłby „kulisy sprawy” – jesteśmy zdani wyłącznie na własną zdolność obserwacji i domysły. A i po zakończeniu całej historii nie będziemy mieli pewności, czy dobrze całą rzecz odgadliśmy. Z drugiej strony ma to swoje plusy – wspaniale rozwija wyobraźnię przytępioną multimedialną papką. Przed wspomnianym wyżej spektaklem „Babel” pokazy pantomimiczne odbywały się również w jednym z rogów placu. Pojedynczy artyści przy dźwiękach muzyki prezentowali swoje umiejętności w formie krótkich scenek. Publiczności i, mnie zresztą też, najbardziej chyba spodobał się mały, może sześcioletni chłopczyk. Poruszał się niesamowicie zgrabnie, doskonale łapał rytm muzyki, a naśladując rapera, gibał się lepiej, niż niejeden czarny z Bronksu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Już wczoraj od godziny 11.00 można było obejrzeć propozycje z cyklu Nowy Targ Non Stop, plenerowej wystawy niezidentyfikowanych obiektów zaprojektowanych specjalnie na potrzeby festiwalu. W zamierzeniu organizatorów miał przestrzeń miała być „wyjątkowa”, obiekty „o niekonwencjonalnych, nowych funkcjach i wysokich walorach artystycznych, zaprojektowane przez artystów i architektów nowego pokolenia”. Zamiast tego otrzymaliśmy różnych kształtów konstrukcje metalowe niedbale owinięte pomarańczowym tworzywem z dziurami. Ze słowami organizatorów zgadza się jedno: „w trakcie akcji zostaną zrealizowane między innymi projekty sceny z widownią i strefy wypoczynku z leżakami i hamakami”. Scena była, leżaki były, a co do wartości artystycznej – rzecz gustu. Może w miarę rozwoju projektu będzie lepiej. Do innych atrakcji odbywających się na placu należał YAPPER zaprezentowany w ramach międzynarodowego projektu „Urban Potentials”. Pod tym tajemniczym tytułem kryła się galeria w kształcie megafonu, zaprojektowana przez Jerzego Kosałkę, Andrzeja Dudka i Tomasza Bajera. Galeria samowystarczalna: zaopatrzona we własny system zasilania, głośniki i ekran. Wyświetlane na ekranie projekcje miały skonfrontować niczego niespodziewającego się przechodnia z sztuką. Natomiast celem całego projektu jest dyskusja architektoniczna nad projektowaniem miasta i sztuką w jego przestrzeni. Szkoda, że YAPPER, „Babel” i inne wystawy odbywały się jednocześnie. W ten sposób albo wybierało się jedną propozycję i oglądało do końca, tracąc inne, albo też patrzyło się na wszystko po kawałku i traciło sens całości. Ponarzekać trzeba również w kwestii Wielkiego Otwarcia festiwalu, a zwłaszcza nagłośnienia imprezy. Studio festiwalowe mieściło się na jednej z pomarańczowych konstrukcji przestrzennych. Składało się z dziennikarza pewnego radia, paru piszczących nastolatek i (na chwilę przeprowadzenia wywiadu) dyrektora Biura Promocji. Tu na własne oczy można było zobaczyć, jak działa medialna propaganda. Gdybym nie była na placu i ograniczyła się do wysłuchania relacji radiowej, dałabym sobie głowę uciąć, że ludzi na festiwalu jest mnóstwo i wszyscy się dobrze bawią (przez te piski małoletnich w tle i entuzjazm prowadzącego). Tymczasem ludzie, co prawda, byli, ale większość obsiadła ławki, by pod parasolami sączyć piwko i wymieniać poglądy na tematy dnia codziennego. Robiliby i tak pewnie w każdy w miarę pogodny weekend. Sytuacja zmieniła się w zasadzie dopiero przy pantomimie „Babel”. Podsumowując pierwszy dzień Wrocław Non Stop nasuwa się określenie „taki sobie”. Być może gdzie indziej było lepiej (w końcu zaplanowano sporo imprez), ale to, co działu się na Nowym Targu lekko rozczarowało. Być może to tylko początkowe trudności i już dziś będzie o wiele lepiej. Zwłaszcza, że w planach jest opera, graffiti i spotkania kultur.
Organizator: Biuro Wrocław Non Stop Cykl: Wrocław Non Stop Miejsce: Wrocław Od: 22 czerwca 2007 Do: 1 lipca 2007 |