powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXVII)
czerwiec-lipiec 2007

Diamentowy wiek
Neal Stephenson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw był jednym z kilku lordów arystokratycznego poziomu księcia, którzy wywodzili się z Apthorp, nieformalnej organizacji, której nazwy próżno by szukać w książce telefonicznej. W żargonie kręgów finansowych Apthorp oznaczało strategiczny alians paru olbrzymich firm, w tym Systemów Maszyn Fazowych SA i Imperial Tectonics SA. Jego pracownicy – gdy nikt nie nadstawiał ucha – nazywali kartel John Zaibatsu, wzorem przodków z poprzednich stuleci określających Kompanię Wschodnioindyjską mianem Kompanii Johna.
SMF produkowały dobra konsumpcyjne, a IT zajmowało się nieruchomościami, które – jak zawsze – przynosiły największe zyski. Licząc w hektarach, nieruchomości należące do IT miały skromną powierzchnię i postać kilku wysp o strategicznym położeniu – wielkości raczej hrabstw niż kontynentów – stanowiły jednak najdroższe kawałki ziemi na całej planecie, wyjąwszy kilka wybranych miejsc, jak Tokio, San Francisco czy Manhattan. O cenie wysp decydował fakt, że IT miało geoteków, a geotecy decydowali o tym, czy nowy kawałek ziemi będzie miał urok San Francisco, strategiczne położenie Manhattanu, feng-shui Hongkongu czy okropny, acz obligatoryjny Lebensraum Los Angeles. W dzisiejszych czasach nie trzeba już wysyłać brudasów w bobrowych czapkach, aby nanieśli na mapy położenie ostępów, wytłukli aborygenów i wykarczowali puszczę. Wystarczy jeden młody, zapalony geotek, zwykły kompilator materii i stosunkowo wielkie Źródło.
Jak większość neowiktorian, Hackworth potrafił wyrecytować z pamięci biografię Finkle-McGrawa. Przyszły diuk urodził się w Korei i w wieku sześciu miesięcy został adoptowany przez małżeństwo, które poznało się na studiach w Iowa City i założyło nieco później pierwszą organiczną farmę na granicy Iowa i Południowej Dakoty.
Alexander był nastolatkiem, gdy na lotnisku w Sioux City doszło do nieprawdopodobnego awaryjnego lądowania pasażerskiego odrzutowca. Finkle-McGraw razem z innymi skautami z zastępu, zmobilizowanymi pospiesznie przez drużynowego, stał przy pasie startowym w otoczeniu karetek, strażaków, lekarzy, pielęgniarek i wszystkich służb administracji publicznej z kilku okolicznych powiatów. Niedościgniona skuteczność w niesieniu pomocy, z jaką miejscowa ludność zareagowała na katastrofę, stała się tematem wielu publikacji i motywem filmu fabularnego nakręconego przez telewizję. Alexander nie mógł pojąć dlaczego. Robili przecież tylko to, co rozumne i ludzkie w takich okolicznościach, dlaczego więc mieszkańcy innych części kraju uważali to za niezwykłe i niepojęte?
Owo subtelne spojrzenie na kulturę amerykańską można przypisać edukacji domowej, którą zapewniali mu rodzice aż do ukończenia przez Alexandra lat czternastu. Typowy rozkład zajęć młodego Finkle-McGrawa obejmował lekcje nad rzeką poświęcone kijankom lub wyprawę do biblioteki publicznej, gdzie znajdowały się książki o starożytnym Rzymie i Grecji. Rodzina nie miała dużych oszczędności, dlatego podczas wakacji wybierała się najczęściej na wędrówki z plecakiem po Górach Skalistych albo na spływy kajakowe w północnej Minnesocie. Młodzieniec uczył się również podczas wakacji, i to zapewne z lepszym skutkiem niż jego rówieśnicy zasiadający w ławach szkolnych. Kontakty z dziećmi zapewniała mu głównie drużyna skautów i Kościół, a w zasadzie trzy Kościoły, rodzice Finkle-McGrawa uczęszczali bowiem regularnie do zboru metodystów, kaplicy rzymskokatolickiej i maleńkiej synagogi mieszczącej się w wynajętym pokoju w Sioux City.
Gdy skończył czternaście lat, rodzice posłali go do publicznej szkoły średniej, gdzie osiągał średnią ocen 2,0 przy najwyższej nocie 4. Program edukacyjny okazał się tak zdumiewająco głupi, a inne dzieci tak tępe, że młody Finkle-McGraw stracił zapał do nauki. Wyrobił sobie niezłą reputację jako zapaśnik i biegacz przełajowy, lecz nigdy nie wykorzystywał jej w celach erotycznych, co nie byłoby trudne w przesiąkniętym swobodą seksulaną klimacie tamtych czasów. W jego charakterze dość wcześnie ujawniła się denerwująca dla otoczenia skłonność do nonkonformizmu pojmowanego jako wartość sama w sobie: Alexander przekonał się, że najskuteczniejszym sposobem szokowania maluczkich jest głośne wyrażanie wiary w to, iż niektóre działania są z gruntu dobre, inne zaś z gruntu złe, a człowiek rozumny powinien w swym postępowaniu kierować się przede wszystkim dobrem.
Zdawszy maturę, przez rok zajmował się pewnymi aspektami agrointeresu rodziców, po czym zapisał się na Naukowo-Technologiczny Uniwersytet Stanu Iowa („Nauka i praktyka”) w Ames. Wybrał wydział inżynierii rolnej, ale po pierwszym semestrze przerzucił się na fizykę, którą nominalnie studiował przez trzy kolejne lata, uczęszczając przy okazji na wybrane przez siebie fakultety, w tym informatykę, metalurgię i muzykologię. Nie zrobił dyplomu, nie z powodu lenistwa, lecz za przyczyną klimatu politycznego tamtych czasów. NTUSI, jak większość ówczesnych uniwersytetów, wymagał od studentów zaliczania przedmiotów w szerokim zakresie, w tym zajęć poświęconych sztuce i literaturze. Finkle-McGraw potraktował ów wymóg dosłownie i przez większą część studiów czytał książki i słuchał muzyki, a w wolnych chwilach chodził do teatru.
Pewnego lata, które spędzał w Ames, pracując jako asystent w laboratorium fizyki ciała stałego, miasto na skutek kilkudniowej powodzi zamieniło się w wyspę. Wraz z wieloma innymi mieszkańcami Środkowego Zachodu Finkle-McGraw przez kilka tygodni budował tamy i uszczelniał wały powodziowe workami piasku i plastikową folią. Po raz drugi w życiu zdumiało go upublicznienie przez media całej akcji – wszędzie roiło się od reporterów z obu wybrzeży, którzy nie mogli się nadziwić sprawności podjętych działań i brakowi jakiekolwiek chęci splądrowania opuszczonych domów i gospodarstw. Nauka, jaką wyniósł z katastrofy lotniczej w Sioux City, na trwałe zapisała się w jego umyśle. Wzmocniły ją przykłady zamieszek, do jakich doszło rok wcześniej w Los Angeles. Finkle-McGraw zaczął wyrabiać sobie światopogląd, który w późniejszych latach miał ukształtować jego przekonania polityczne. Światopogląd ów zakładał, że choć ludzie nie różnią się niczym pod względem genetycznym, dzielące ich różnice kulturowe są nie do pokonania, przy czym niektóre kultury mają prawo uważać się za lepsze od innych. Ten ostatni sąd nie był subiektywnym stwierdzeniem wartościującym, stanowił raczej zwykłą obserwację, z której wynikało, że niektóre kultury rosną i rozwijają się, a inne po prostu upadają. W tamtych czasach wszyscy o tym wiedzieli, lecz nikt nie odważył się mówić o tym głośno.
Finkle-McGraw opuścił uniwersytet bez dyplomu i wrócił na farmę, którą zarządzał przez kilka lat, kiedy to rodziców zajmował głównie rak piersi jego matki. Po jej śmierci przeniósł się do Minneapolis i znalazł pracę w firmie założonej przez jednego ze swoich byłych profesorów, a produkującej tunelowe mikroskopy skaningowe, które w tamtych czasach były stosunkowo nowymi urządzeniami przeznaczonymi do oglądania i manipulowania pojedynczymi atomami. Dziedzina, jaką się zajmował, uchodziła za mętną, klientami firmy były wyłącznie duże instytucje badawcze, a zastosowania praktyczne należały do odległej przyszłości. Okoliczności te sprzyjały jednak człowiekowi pragnącemu studiować nanotechnologię i McGraw rozpoczął własne badania, głównie wieczorami, w czasie wolnym. Biorąc pod uwagę jego pilność, pewność siebie, inteligencję („łatwo się adaptuje, jest wytrwały, lecz trudno nazwać go błyskotliwym”) i wiedzę o prowadzeniu interesów wyniesioną z farmy, trudno się dziwić, że został jednym z pionierów rewolucji nanotechnologicznej i że jego własna firma – którą założył po pięcioletnim pobycie w Minneapolis – przetrwała aż do czasów Apthorp; wreszcie, że opanował sztukę poruszania się po politycznych i ekonomicznych ścieżkach Apthorp tak dobrze, iż wyrobił sobie wysoką pozycję arystokratyczną.
Wciąż był właścicielem rodzinnej farmy w północno-zachodniej części stanu Iowa, a także kilkuset tysięcy przyległych doń akrów ziemi, którą przekształcał w porośniętą wysoką trawą prerię z prawdziwymi stadami bizonów i prawdziwymi plemionami Indian, którzy odkryli, że jazda konna i polowanie na dziką zwierzynę jest czymś znacznie lepszym od gnicia w rynsztokach Minneapolis czy Seattle. Jednak większą część roku lord spędzał w Nowym Chusanie, który ze względów praktycznych stał się jego książęcą posiadłością.
• • •
– Public relations? – zapytał Finkle-McGraw.
– Sir? – Współczesna etykieta była w tak nieformalnych okolicznościach liberalna. Hackworth nie musiał posługiwać się właściwymi dla tego poziomu tytułami w rodzaju „wasza łaskawość” czy „mości książę”.
– Pańska dziedzina, sir.
Na wizytówce, którą wcześniej podał lordowi – co było stosowne w tej sytuacji, niczego jednak nie wyjaśniało – widniało jedynie jego nazwisko.
– Inżynieria. Zamówienia.
– Doprawdy? Sądziłem, że człowiek, który zna Wordswortha, jest typem artystycznym i zajmuje się PR.
– Przykro mi, ale tak nie jest. Z wykształcenia jestem inżynierem i niedawno awansowano mnie do Zamówień. Tak się składa, że pracowałem również przy tym projekcie.
– Konkretnie?
– Och, PI i tym podobne rzeczy. Głównie. – Zakładał, że Finkle-McGraw jest na bieżąco z nowymi trendami i rozpozna skrót pseudointeligencji, a uczyniwszy to, doceni założenie wstępne Hackwortha.
Finkle-McGraw rozchmurzył się nieco.
– Wie pan, kiedy byłem chłopcem, nazywano to SI, sztuczną inteligencją.
Hackworth pozwolił sobie na cierpki i przelotny uśmiech.
– Cóż, świadczy to, jak mniemam, o zuchwałości każdej epoki.
– W jaki sposób wykorzystano tutaj pseudointeligencję?
– PI miała zastosowanie wyłącznie do produktów SMF, sir. – Imperial Tectonics stworzyło wyspę, zabudowania i roślinność. Systemy Maszyn Fazowych – pracodawca Hackwortha – zajęły się wszystkim, co się ruszało. – Wykorzystaliśmy zachowania stereotypowe, jeśli idzie o ptaki, dinozaury i inne zwierzęta. W przypadku centaurów i faunów pragnęliśmy osiągnąć większą interaktywność, coś, co stanowiłoby iluzję odczuwania zmysłowego.
– Rozumiem. No cóż, świetna robota, świetna robota, panie Hackworth.
– Dziękuję, sir.
– Teraz już wiem na pewno, że tylko najlepsi inżynierowie awansują do Zamówień. Mimo to chciałbym zapytać, w jaki sposób miłośnik poezji romantycznej doszedł do takiego stanowiska?
Pytanie lorda zabrzmiało nieprzyjemnie w uszach Hackwortha, spróbował jednak odpowiedzieć, ukrywając starannie miłość własną.
– Cóż, człowiek o pańskim doświadczeniu nie dostrzega zapewne żadnej sprzeczności…
– Zgoda, ale człowiek o moim doświadczeniu nie awansował pana do Zamówień. Zrobił to ktoś o zupełnie innym doświadczeniu. I obawiam się, że dostrzegłaby tutaj sprzeczność.
– Pojmuję pański punkt widzenia. No cóż, sir, tak się składa, że studiowałem literaturę angielską.
– Aha! A więc nie należy pan do tych, którzy podążali prostą i wąską ścieżką do dyplomu inżyniera!
– Obawiam się, że nie, sir.
– A pańscy koledzy z Zamówień?
– Cóż, jeśli dobrze rozumiem pytanie, sir, ośmielę się zauważyć, że w porównaniu z innymi wydziałami stosunkowo duża część kadry inżynierskiej Zamówień wiedzie interesujący… z braku lepszego słowa… żywot.
– A co sprawia, że żywot jednego człowieka jest bardziej interesujący od żywota innego?
– Najogólniej rzecz biorąc, interesującymi znajdujemy rzeczy nowe i nieprzewidziane.
– Brzmi to niemal jak tautologia. – Lord Finkle-McGraw nie należał do osób wylewnych, w tym wypadku dał jednak do zrozumienia, że satysfakcjonuje go przebieg rozmowy. Zwrócił twarz ku wyspie i przez okrągłą minutę przyglądał się dzieciom, wiercąc przy tym czubkiem laski dziurę w ziemi, jakby wciąż miał wątpliwości co do niepodzielności gruntu. Potem, podniósłszy laskę, zakreślił nią łuk obejmujący połowę wyspy. – Jak pan sądzi, ilu spośród nich będzie wiodło interesujący żywot?
– Jeśli ma pan na myśli dzieci, sir, to przynajmniej dwoje: księżniczka Charlotta i pańska wnuczka.
– Jest pan bystry, Hackworth, i, jak podejrzewam, zdolny do przebiegłości, którą na szczęście trzymają w ryzach pańskie niezachwiane zasady moralne – oświadczył Finkle-McGraw nie bez wyniosłości. – Niech mi pan powie, jeśli łaska, czy pańscy rodzice byli poddanymi, czy może sam pan składał Przysięgę?
– Złożyłem ją, ukończywszy dwudziesty pierwszy rok życia, sir. Jej Królewska Mość… która wtedy była jeszcze Jej Książęcą Wysokością… podróżowała po Ameryce Północnej przed podjęciem studiów w Stanford, a ja w tym czasie złożyłem Przysięgę w kościele Świętej Trójcy w Bostonie.
– Dlaczegóż to? Jest pan człowiekiem rozsądnym i w przeciwieństwie do wielu inżynierów znającym wartość kultury. Mógł się pan przyłączyć do Pierwszej Rozdzielonej Rzeczypospolitej czy jakiejkolwiek innej syntetycznej gromady z Zachodniego Wybrzeża. Miałby pan przed sobą niezłe perspektywy bez potrzeby stosowania się do… – Finkle-McGraw wskazał laską dwa olbrzymie statki powietrzne – …moralnej dyscypliny, jaką sobie narzuciliśmy. Dlaczego zdecydował się pan na ograniczenia, panie Hackworth?
– Nie wdając się w kwestie natury osobistej – zaczął ostrożnie Hackworth – powiem tylko, że jako dziecko znałem dwa rodzaje dyscypliny: żadną i nazbyt surową. Całkowity jej brak prowadzi do degeneracji, a kiedy mówię o degeneracji, nie czynię tego z poczuciem wyższości, sir, pozwalam sobie natomiast na aluzję do spraw, które znam aż za dobrze i które sprawiły, że moje dzieciństwo nie było idyllą.
Finkle-McGraw – uświadomiwszy sobie, że posunął się w swych dociekaniach za daleko – przytaknął energicznie.
– Doskonale znamy ten argument.
– Ma się rozumieć, sir. Nie ośmieliłbym się zakładać, że byłem jedynym młodym człowiekiem, któremu dały się we znaki ruiny macierzystej kultury.
– W pańskich słowach nie było takiej implikacji. Jednak wielu ludzi o poglądach zbliżonych do pańskich przystępuje do gromad o ostrzejszym od naszego reżimie, gromad, które traktują nas jak degeneratów.
– W moim życiu zdarzały się okresy nadmiernego, bezrozumnego dyscyplinowania – skutek kaprysu tych, którzy byli odpowiedzialni za wcześniejsze rozluźnienie norm. Doświadczenia te w połączeniu ze studiami historycznymi skłoniły mnie do wniosku, jak zresztą wielu innych, że w poprzednim stuleciu niewiele było rzeczy godnych naśladowania i że w poszukiwaniu stabilnych modeli społecznych musimy odwołać się do przykładów wieku dziewiętnastego.
– Świetnie powiedziane, Hackworth! Lecz jest chyba panu wiadomym, że wspomniany przez pana model nie przetrwał panowania pierwszej Wiktorii.
– Wyrośliśmy jednak z ówczesnej ignorancji i z powodzeniem przezwyciężyliśmy wiele wewnętrznych sprzeczności tamtej epoki.
– Czyżby? Podoba mi się pańska pewność. Lecz czy rozwiązaliśmy owe sprzeczności w taki sposób, by nasze dzieci wiodły interesujący żywot?
– Przyznaję, sir, że nie nadążam za pańskim tokiem myślenia.
– Niedawno sam pan powiedziałeś, że inżynierowie z działu Zamówień, ci najlepsi, wiodą ciekawy żywot i że nie interesują ich proste drogi. Implikuje to pewien związek, czyż nie?
– Bezsprzecznie.
– Implikuje to innymi słowy, że chcąc wychować następne pokolenie, które będzie mogło osiągnąć pełny potencjał, musimy znaleźć sposób, by życie tych dzieci stało się interesujące. Dlatego chcę panu zadać pytanie, Hackworth: czy nasze szkoły są zdolne osiągnąć ten cel? Czy może przypominają bardziej instytucje edukacyjne, na które skarżył się Wordsworth?
– Moja córka nie osiągnęła jeszcze co prawda wieku szkolnego, ale obawiam się, że pańskie wątpliwości mają uzasadnienie.
– Zapewniam pana, Hackworth, że tak jest. Troje moich dzieci uczęszczało do naszych szkół, które znam jak własną kieszeń. Dlatego postanowiłem, że Elizabeth zostanie wychowana inaczej.
Hackworth poczuł rumieniec zażenowania na twarzy.
– Sir, pozwolę sobie przypomnieć, że zaledwie się poznaliśmy i że nie czuję się godny zaufania, jakim mnie pan obdarza.
– Nie mówię panu tego jako przyjaciel, drogi Hackworth, lecz jako profesjonalista.
– Zatem zwrócę pańską uwagę na fakt, że jestem inżynierem, a nie psychologiem wieku dziecięcego.
– Pamiętam o tym, panie Hackworth. Rzeczywiście, jest pan inżynierem – i to doskonałym – w firmie, którą wciąż uważam za swoją… choć jako arystokrata nie mam z nią formalnych związków. A teraz gdy doprowadził pan swój udział w tym projekcie do szczęśliwego końca, zamierzam zaproponować panu nadzór nad nowym przedsięwzięciem, do czego, jak mam powody sądzić, doskonale się pan nadaje.
Pączek wchodzi na drogę bezprawia; obraza plemienia i jej konsekwencje
Pączek natknął się na swą pierwszą ofiarę zupełnie przypadkowo. Pomylił się i skręcił w ślepy zaułek, w którym niechcący uwięził czarnego mężczyznę wraz z żoną i trójką rozbrykanych dzieci. Ujrzawszy go, przestraszyli się, jak większość nowo przybyłych, on zaś dostrzegł, że spojrzenie mężczyzny spoczęło na brylach, wyrażając obawę, czy niewidoczna z zewnątrz siatka celownika nie skupia się na nim, jego kobiecie czy dzieciach.
Pączek nie zszedł im z drogi. Miał broń, a oni nie, dlatego uważał, że powinni ustąpić. Lecz oni tylko zamarli.
– Macie jakiś problem? – spytał.
– Czego chcesz? – odezwał się mężczyzna.
Od bardzo dawna nikt tak szczerze nie interesował się potrzebami Pączka, co nawet mu się spodobało. Jak sobie uświadomił, ludzie ci uważali, że padli ofiarą napaści.
– No… tego, co wszyscy. Pieniędzy i reszty gówna – rzucił od niechcenia, a mężczyzna wyjął z kieszeni garść twardych juków i podał mu je, a potem podziękował najzwyczajniej w świecie i cofnął się.
Pączkowi spodobało się, że czarni okazują mu szacunek – przypomniał sobie swoje szlachetne dziedzictwo związane z osiedlami przyczep mieszkalnych w północnej Florydzie – nie miał także nic przeciwko pieniądzom. Od tego dnia zaczął się rozglądać za czarnymi z tym samym spłoszonym wyrazem twarzy. Ludzie ci kupowali i sprzedawali towary na lewo, dlatego zawsze mieli przy sobie gotówkę. Przez kilka miesięcy wiodło mu się całkiem nieźle. Co jakiś czas odwiedzał nawet mieszkanie swojej dziwki, Tequili, kupował jej bieliznę, a Harvowi dawał czekoladki.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.