Cotton pracował nad jakąś skomplikowaną strukturą, składającą się zapewne z kilkuset tysięcy atomów. Hackworth obserwował jego zabiegi na dwuwymiarowym mediatronie, w jaki wyposażono każdą stację roboczą. Na ekranie widać było spłaszczony obraz z fenomenoskopu. Dzięki temu naczelnicy wydziałów z łatwością mogli nadzorować pracę podwładnych. Struktury, którymi się tutaj zajmowano, wydały się Hackworthowi komicznie toporne, choć sam nad takimi pracował przez kilka ładnych lat. Ludzie zatrudnieni w Hali Merkle’a wykonywali głównie produkty konsumpcyjne przeznaczone na rynek masowy – rzeczy, które w lwiej części nie wymagały nadmiernego wysiłku. Pracowano tu w symbiozie z oprogramowaniem, które wykonywało wszystkie repetytywne aspekty działań. Był to najszybszy sposób projektowania towarów na kapryśny i ulegający modom rynek konsumencki. Jednak systemy tego rodzaju miały jedną zasadniczą wadę: olbrzymie wymiary. Zautomatyzowana linia projektowa najczęściej usprawniała produkt przez dorzucenie do niego kilku zbędnych atomów. Każdy inżynier w tej hali – projektujący nanotechnologiczne testery i suszarki do włosów – zazdrościł Hackworthowi pracy w Zamówieniach, gdzie zwartość była celem samym w sobie, gdzie nie marnowano ani jednego atomu i gdzie każdy podsystem projektowano z myślą o konkretnym zadaniu. Taka praca wymagała intuicji i kreatywności – zalet, których próżno by szukać w Hali Merkle’a, gdzie po prostu nie było dla nich zastosowania. Awanse stanowiły tu rzadkość i zależały w przeważającej mierze od dobrej woli Düriga czy kilku innych naczelników, którzy od czasu do czasu, podczas golfa, karaoke czy przy paleniu cygar wspominali odpowiednim osobom o dobrze zapowiadających się młodzieńcach. Za bieżący projekt Hackwortha, Ilustrowany lekcyjonarz każdej młodej damy, płacił sam lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw, dlatego cena nie stanowiła przeszkody. Diuk nie tolerował opóźnień, ale i dróg na skróty, dlatego wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik, a każdy atom musiał usprawiedliwiać swoje istnienie. Mimo to zasilanie tworzone dla Lekcyjonarza – składające się z baterii, jakimi w obecnej dobie napędzano wszystko, od zabawek do statków powietrznych – nie było niczym niezwykłym. Dlatego Hackworth mógł spokojnie zlecić tę część zadania Cottonowi i przy okazji sprawdzić jego talent. Obleczona w rękawicę dłoń Cottona trzepotała i dotykała po omacku obiektów niczym mucha uwięziona w czarnej pajęczej sieci. Na ekranie mediatronu jego stacji roboczej było widać, jak chwyta średniej wielkości (według obowiązujących tutaj standardów) podzespół, należący zapewne do jakiegoś większego systemu nanotechnologicznego. Standardowy schemat kolorów wykorzystywany w fenomenoskopach pokazywał atomy węgla na zielono, siarki na żółto, tlenu na czerwono, a wodoru na niebiesko. Układanka Cottona oglądana z daleka miała turkusową barwę, ponieważ składała się w głównej części z atomów węgla i wodoru, a Hackworth patrzył na nią z takiej odległości, że poszczególne atomy stapiały się w jedno. Przypominała siatkę ułożoną z długich i prostych, choć nieco chropowatych żerdzi stykających się ze sobą pod kątami prostymi. Hackworth rozpoznał w niej prętowy system logiczny – innymi słowy, mechaniczny komputer. Cotton przytwierdzał element do jakiejś większej części. Hackworth wywnioskował z tego, że zawiódł proces autozespalania, z którego Cotton musiał korzystać na początku. Ręczne manewry nie mogły naprawić systemu, pozwalały jednak stwierdzić – dzięki telestetycznej informacji zwrotnej napływającej do dłoni Cottona przez wszystkie druciki – które wybrzuszenia żerdzi pasują do dziurek, a które wręcz przeciwnie. Było to intuicyjne podejście do wykonywanego zadania. Tego rodzaju praktyk zabraniano surowo na wykładach w Królewskim Instytucie Nanotechnologicznym, cieszyły się jednak niezwykłym powodzeniem wśród niesfornych i bystrych współpracowników Hackwortha. – W porządku – oznajmił wreszcie Cotton. – Już widzę, w czym rzecz. Rozluźnił uścisk. Na mediatronie podzespół oderwał się od głównej grupy siłą własnego bezwładu, po czym zwolnił, zatrzymał się i znów zaczął się do niej zbliżać, przyciągany słabymi wektorami van der Waalsa. Prawa ręka Cottona spoczywała na małej akordurze. Gdy uderzył w klawisze, symulacja zamarła. Hackworth kiwnął głową z aprobatą, a Cotton przez chwilę uzupełniał dokumentację. Pisząc, wysuwał lewą dłoń z rękawicy, a skończywszy, zdjął z głowy oprzyrządowanie. Paski i poduszki fenomenoskopu odcisnęły regularny wzorek na jego włosach. – Czy to korzystny makijaż? – zapytał Hackworth, wskazując brodą ekran. – Spory krok naprzód – odparł Cotton. – Zdalne sterowanie. – Za pomocą czego? Uirgu? – spytał, mając na myśli Uniwersalny Interfejs Rozpoznawania Głosu. – Wyspecjalizowanego wariantu tegoż, sir – odpowiedział Cotton. A potem dodał ściszonym głosem: – Mówi się, że brany jest pod uwagę makijaż z nanoreceptorami na galwaniczne reakcje skóry, puls, oddech i tak dalej. Z tego, co wiem, chodzi o to, by makijaż reagował na stany emocjonalne noszącej go osoby. Ta drobna, czego nie muszę podkreślać, kwestia kosmetyczna ukrywa potężny i niebanalny problem filozoficzny… – Czyżby? Myśli pan o filozofii makijażu? – I owszem. Proszę tylko zadać sobie jedno krótkie pytanie: czy makijaż powinien być funkcją stanów emocjonalnych czy wręcz odwrotnie…? – Przyznam, że nie rozumiem – oznajmił szczerze Hackworth. – Zapewne chce się pan dowiedzieć o zasilanie Pikielczyka? – Cotton posłużył się kodem oznaczającym Ilustrowany lekcyjonarz. Nie miał pojęcia, kim był Pikielczyk, wiedział jedynie, że projekt ten wymaga zasilania o odpowiedniej mocy i wytrzymałości. – Owszem. – Modyfikacje, których pan zażądał, są już gotowe. Przeprowadziłem zlecone przez pana testy, plus kilka innych, które przyszły mi do głowy. Cała dokumentacja jest tutaj… – Ujął ciężką, niby-mosiężną rączkę szuflady biurka i odczekał ułamek sekundy, podczas którego wbudowany w metal analizator daktyloskopijny odczytywał jego odciski palców. Zamek szuflady odskoczył i Cotton wyciągnął ją, ukazując oczom Hackwortha zwykłą rozmaitość biurowych drobiazgów, w tym kilka arkuszy papieru, z których część była biała, a część zadrukowana lub zabazgrana czyjąś ręką. Na jednej kartce widniał staranny napis PIKIELCZYK, sporządzony zapewne przez samego Cottona, który teraz wyjął arkusz i odezwał się z namaszczeniem: – Demetrius James Cotton przekazuje wszystkie przywileje dostępu panu Hackworthowi. – John Percival Hackworth potwierdza odbiór – powiedział Hackworth, odbierając dokument. – Dziękuję, panie Cotton. – Cała przyjemność po mojej stronie, sir. – Okładka – rzucił Hackworth do dokumentu, na którym pojawiły się obrazy i pismo. Obrazy zaczęły się ruszać, ilustrując schemat cyklu maszyny fazowej. – Kiedy skompiluje pan Pikielczyka, jeśli wolno spytać? – Najprawdopodobniej jeszcze dzisiaj – odrzekł Hackworth. – W takim razie będę zobowiązany, jeśli zechce pan powiadomić mnie o ewentualnych niedociągnięciach z mojej strony – zaproponował Cotton dla zachowania formy. – Dziękuję, Demetriusie. – Hackworth się uśmiechnął. – Format listowy – zwrócił się do dokumentu, który posłusznie złożył się na trzy części. Schował go do wewnętrznej kieszeni marynarki i opuścił Halę Merkle’a. Osobliwości sytuacji domowej Harva i Nell; Harv przynosi do domu cudo Gdy Nell wyrastała z ubranek, Harv wrzucał je do połykacza i prosił KM o przygotowanie nowych. Czasami, gdy Tequila szła z Nell gdzieś, gdzie spotykały się z innymi mamami i ich dziećmi, prosiła KM o specjalną sukienkę z koronkami i wstążkami, aby pokazać światu, jak troszczy się o Nell i jak bardzo ją kocha. W trakcie takich spotkań dzieciarnia siadywała przed mediatronem i oglądała pasywy, a mamy – zawsze w pobliżu – rozmawiały o swoich sprawach i od czasu do czasu rzucały okiem na ekran. Nell przysłuchiwała się rozmowom starszych, zwłaszcza wtedy, gdy mówiła Tequila, nie rozumiała jednak za bardzo, o czym dyskutują dorośli. Wiedziała jednak – ponieważ Tequila powtarzała to często – że kiedy matka zaszła w ciążę, używała akurat czegoś, co nazywało się maszyną wolności, a co naprawdę było roztoczem umieszczonym w macicy i wychwytującym jajeczka, by je pożreć. Wiktorianie nie stosowali takich środków, nie mając do nich zaufania, natomiast każdy mógł je nabyć od Chińczyków i mieszkańców Hindustanu, którzy – jak wiadomo – nie mieli żadnych skrupułów. Podstawową wadą owych maszyn był krótki okres działania i brak informacji o zaprzestaniu tegoż, co spowodowało ciążę Tequili i narodziny Nell. Jedna z przyjaciółek mamy wspomniała kiedyś, że na rynku dostępne są maszyny, które wprowadza się do środka po to, aby pożarły zarodek. Nell nie miała pojęcia, czym jest zarodek, w przeciwieństwie do wszystkowiedzących koleżanek mamy, które jednak wyrażały obawy co do skuteczności maszyny i dawały do zrozumienia, że na tak horrendalny pomysł mogli wpaść jedynie Chińczycy i Hindusi. Tequila twierdziła, że doskonale zna ów rodzaj maszyn wolności, ale nigdy go nie stosuje z obawy przed skandalem. Tequila przynosiła czasami z pracy kawałek prawdziwego materiału. Mówiła wtedy, że bogaci Wiktorianie nie zauważą nawet jego braku. Nie pozwalała Nell się nim bawić i dziewczynka nie rozumiała, na czym polega różnica między prawdziwą tkaniną, a tym, co wychodziło z KM-u. Harv znalazł kiedyś materiał. Wynajęta Ziemia, na której mieszkali, miała własną plażę. Harv wraz z kolegami buszował po niej w poszukiwaniu skarbów. Robił to zawsze wczesnym rankiem, bo wtedy na piasku leżało najwięcej rzeczy zniesionych prądem z Szanghaju lub spłukiwanych w klozetach wiktoriańskiej enklawy Nowej Atlantydy. Tak naprawdę Harv i jego kumple szukali głównie rozciągliwych, śliskich kawałków nanobaru. Nanobar pojawiał się często w kształcie kondomów, niekiedy zaś w większych kawałkach, których używano do zawijania różnych produktów, chronionych w ten sposób przed zgubnym działaniem roztoczy. Tak czy inaczej, nanobar był cennym towarem, zbieranym i sprzedawanym pewnym ludziom, którzy wiedzieli, jak go oczyścić i połączyć w wielkie płachty, nadające się do wytwarzania ubrań ochronnych i innych pożytecznych rzeczy. Gdy Harv znalazł materiał, ukrył go w bucie i nic nikomu nie mówiąc, pokuśtykał do domu. Tamtej nocy Nell spała bardzo niespokojnie na swym czerwonym materacyku. Gnębił ją koszmar, w którym widziała dziwne światła, i gdy przestraszona zerwała się ze snu, ujrzała z przerażeniem błękitnego potwora. Okazał się nim Harv, który naciągnął kołdrę na głowę i oglądał coś w świetle latarki w swym prowizorycznym namiocie. Nell ostrożnie wysunęła się z łóżka, nie chcąc budzić Dinozaura, Kaczuszki, Piotrusia i Fiołka, a potem wsunęła głowę pod kołdrę Harva, który z latarką w zębach zajęty był nawijaniem czegoś na wykałaczki. – Harv? – zapytała. – Robisz sekcję roztoczy? – Nie, głuptasie – szepnął niewyraźnie z powodu latarki w kształcie guzika. – Roztocza są o wiele mniejsze. Zobacz! Przysunęła się do niego, skuszona ciepłem i pozornym bezpieczeństwem namiotu oraz ciekawością, i ujrzała na skrzyżowanych kostkach brata jakiś wiotki, cętkowany obiekt w brązowym kolorze, długi na kilka cali i włochaty przy krawędziach. – Co to? – Cudo. Popatrz – szepnął Harv, po czym wbił w tajemniczą materię wykałaczkę i wyciągnął coś długiego. – Wyłazi z niego sznurek! – krzyknęła Nell. – Ciiicho! – Harv ujął koniec nitki kciukiem i palcem wskazującym, a potem pociągnął. Na początku nitka nie była imponująca, ale wydłużała się, gdy ciągnął ją przez włochatą krawędź tkaniny, która falowała tak szybko, że nie można było nadążyć za nią wzrokiem. Wreszcie nitka się urwała. Harv uniósł ją wysoko, przyjrzał się jej uważnie i rzucił na kupkę innych. – Ile tego jest w środku? – zapytała. – Posłuchaj, Nell – zaczął i spojrzał na nią, kierując światło latarki prosto w jej oczy i mówiąc głosem brzmiącym w ciemności jak objawienie: – Nic nie rozumiesz. Ta rzecz nie ma w środku nitek, tylko składa się z nitek. Nitki nachodzą na siebie, idą jedna pod drugą i jeśli wszystkie wyciągniesz, to nic nie zostanie. – Czy to robota roztoczy? – Hmm, biorąc pod uwagę sposób wykonania… niewątpliwie cyfrowy… bo inaczej nitki nie weszłyby jedna pod drugą i pod następne, a te pod jeszcze inne… – Harv urwał, podziwiając nieludzką wprost śmiałość rzeczy, której konstrukcja budziła w jego umyśle skojarzenia, o jakich wolał nie myśleć – …jest to robota roztoczy. Tak, Nell, nikt inny nie mógłby tego zrobić. Środki bezpieczeństwa stosowane w Atlantydzie/Szanghaju Atlantyda/Szanghaj zajmowała dziewięćdziesiąt procent górzystego obszaru ziemi Nowego Chusanu – wewnętrznego płaskowyżu, który wznosił się milę nad poziomem morza. Powietrze było tu chłodniejsze i czystsze. Granice, wyznaczone w części przez uroczy żeliwny płot, w istocie były strzeżone przez system zwany sforą psich kapsuł, będący elektroniczną siatką quasi-niezależnych aerostatów. Terminem aerostat określano wszystko, co wisiało w powietrzu. W obecnej dobie sztuka ta nie była trudna. Materiały nanotechnologiczne miały ogromną wytrzymałość, a komputery rozmiary bakterii. Zasilanie maszyn było w praktyce nieograniczone. Siłą rzeczy, trudno było stworzyć coś, co nie byłoby lżejsze od powietrza. Wytwory o bardzo nieskomplikowanej konstrukcji, jak na przykład materiały do pakowania – będące głównym składnikiem współczesnych śmieci – wykazywały zdolność do unoszenia się w powietrzu, jakby nic nie ważyły, a piloci statków powietrznych, latających na wysokości dziesięciu mil nad poziomem morza, przyzwyczaili się do widoku pustych, nikomu niepotrzebnych toreb po zakupach, uderzających w kokpity i wsysanych przez silniki. Górne warstwy ziemskiej atmosfery oglądane z niskiej orbity wyglądały jak pokryte łupieżem. Protokół nakładał na producentów obowiązek dodatkowego obciążania produktów ponad ich ciężar właściwy, co miało zapewnić ich opadanie na ziemię i rozkład w promieniach ultrafioletowych. Niektórzy jednak naruszali Protokół. Z technologicznego punktu widzenia produkcja rzeczy lżejszych od powietrza nie nastręczała żadnych kłopotów, wkrótce zaczęto więc dokładać do nich odpowiednie turbiny. Silniki te składały się z małego śmigła bądź nawet kilku, zamontowanych w walcowatym otworze przecinającym kadłub aerostatu, a ich działanie polegało na zasysaniu powietrza z jednej strony i wypychaniu go z drugiej, co dawało skuteczny ciąg. Urządzenie z turbinami skierowanymi wzdłuż różnych osi mogło wisieć nieruchomo w powietrzu lub poruszać się w dowolnie wybranym kierunku. Każdy aerostat z siatki psich kapsuł był aerodynamiczną łzą o lustrzanej powierzchni. W swej najszerszej części urządzenia te osiągały obwód zdolny pomieścić piłeczkę pingpongową. Kapsuły zaprogramowano w taki sposób, by wisiały w przestrzeni, tworząc siatkę o ośmiokątnym wzorze. Kapsuły znajdujące się tuż nad ziemią dzieliła odległość mniej więcej czterech cali, co wystarczało, aby zatrzymać psa (ale już nie kota) – stąd wzięła się nazwa. Natomiast im wyżej, tym większe były odstępy między kapsułami. Dzięki temu nad uświęconą przestrzenią powietrzną enklawy Nowej Atlantydy rozciągała się półkolista kopuła. Gdy wiał silny wiatr, kapsuły kołysały się wraz z nim niczym liście, a siatka, targana podmuchami, przybierała wklęsły kształt. Nie trwało to jednak długo, kapsuły odnajdywały bowiem swoje miejsce, sunąc pod wiatr jak minogi w strumieniu, napędzane małymi turbinami. Pracujące turbiny wydawały cichy, syczący odgłos podobny do dźwięku brzytwy tnącej powietrze. Odgłos ten – gdy pomnożyć go przez liczbę kapsuł znajdujących się w zasięgu słuchu – nie przyczyniał się bynajmniej do tworzenia sielskiej, spokojnej atmosfery. Gdy wiatr odpowiednio długo dawał się we znaki kapsułom, ich baterie się wyczerpywały. Wtedy kapsuła podpływała do sąsiadki i szturchała ją lekko. Był to znak do rozpoczęcia napowietrznej kopulacji, podczas której wyczerpana kapsuła ładowała się z zasilania towarzyszki. Przypominało to miłosne loty ważek. System zawierał także większe aerostaty nazywane mamkami, które latały swobodnie po całej powierzchni siatki, karmiąc dużymi ilościami prądu losowo wybrane kapsuły, które z kolei rozdzielały energię między sąsiadów. Stwierdziwszy u siebie usterkę mechaniczną systemu, kapsuła nadawała sygnał radiowy. Na jej miejsce wysyłano zmienniczkę z Królewskiego Centrum Bezpieczeństwa, mieszczącego się pod Źródłem Wiktorii, uszkodzona zaś kapsuła mogła poddać się dekompilacji. Wielu ośmioletnich mieszkańców Atlantydy/Szanghaju przekonało się na własnej skórze, że siatka psich kapsuł nie nadaje się do wspinania, aerostaty bowiem nie miały odpowiedniego ciągu, aby podtrzymać ciężar dziecka. Gdy ktoś postawił na najniższej stopę, miażdżył urządzenie i wbijał je w ziemię. Zmiażdżenie kapsuły nie było równoznaczne z jej zniszczeniem. Wytrzymałe, elastyczne materiały użyte przy ich produkcji pozwalały na odtworzenie poprzedniego kształtu, chyba że kapsuła zaryła się głęboko w błoto lub zepsuły się jej turbiny. Wtedy zastępowano ją inną. Aerostaty dawały się również wyjmować z siatki i przenosić – ale tylko na pewną odległość. Gdy Hackworth bawił się w ten sposób jako dziecko, przekonał się, że im dalej odchodził od wyznaczonego dla kapsuły miejsca, tym gorętsza stawała się jej powierzchnia, a zjawisku temu towarzyszyła seria uprzejmych komunikatów informujących go prostymi żołnierskimi słowami, że jeśli nie zwolni urządzenia, spotkają go przykre, acz niezbyt wyraźnie sformułowane konsekwencje. Od tamtych czasów wiele się jednak zmieniło. Teraz można było kraść kapsuły, gdy tylko miało się na to ochotę. Braki w siatce natychmiast zastępowano nowymi aerostatami, a skradzione kapsuły – po samozakodowaniu – nadawały się do wykorzystania jedynie jako biurowe przyciski. |