powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Autor
Wspomnienia profana, czyli 7. Festiwal Era Nowe Horyzonty z perspektywy żółtodzioba
‹7. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
Trzydzieści jeden subiektywnych recenzji przyprawionych jadem i masturbacją, spisanych na gorąco, w nostalgicznym poczuciu, że nie zdążyło się zobaczyć wszystkiego, co by się chciało, i z dojmującą świadomością, iż prezentowane przez autora rozrywkowe podejście do kina niekoniecznie jest w wypadku ENH właściwe.
‹7. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
‹7. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
„4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” („4 Months, 3 Weeks and 2 Days”, reż. Cristian Mungiu)
W 1966 roku Ceausescu zdelegalizował w Rumunii aborcję – do tej pory dozwoloną – aby zapewnić sobie przypływ nowych komunistycznych rzesz poddanych. Film Mungiu opowiada o dwóch studentkach. Jedna z nich decyduje się przeprowadzić nielegalny zabieg usunięcia ciąży, na barki drugiej spada koszmarna konieczność doprowadzenia całego przedsięwzięcia do końca: zorganizowania miejsca zabiegu, zapłaty i pozbycia się płodu. Niestety, nic nie idzie tak, jak powinno… Film przedstawia kolejne okropieństwa w chłodny i opanowany sposób, co podbija napięcie i autentycznie przeraża, zagnieżdżając w głowie kilka nieprzyjemnych pytań o własne podejście do aborcji i jej prawnego aspektu oraz moralnych kompromisów, jakie się z nią wiążą. Nic dziwnego, że na seanse „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” waliły tłumy.
„AFR” (reż. Morten Hartz Kaplers)
Problematyczna sprawa. Z jednej strony film jest genialną manipulacją i przewrotnym satyrycznym komentarzem do rzeczywistości kreowanej przez media. Z drugiej – dłużącym się w nieskończoność paradokumentem o ludziach, których nie znamy (duńscy politycy), gejowskiej miłości, pokracznym terroryzmie i onanizowaniu się na tle przepływającego tankowca. Żeby docenić całość „AFR”, trzeba być albo Duńczykiem, który od razu widzi ogrom manipulacji dokonanej przez reżysera, albo być miłośnikiem nielogicznych zachowań bohaterów, politycznie poprawnych haseł o uciskanych gejach i masturbacji na ekranie. Można też poczytać przed seansem, o czym tak naprawdę jest film, ale to skutecznie psuje zabawę. Szkoda, że odkrycie mechanizmów zastosowanej w filmie manipulacji – sposobów prowadzenia rozmów z politykami oraz selekcji i obróbki materiałów – zostało zastąpione nudnymi ujęciami gadających głów.
„Aleja gówniarzy” (reż. Piotr Szczepański)
Podobnie jak bohaterowie filmu, ja też nie przepadam za Łodzią, więc tak jak i oni poddałem się wszechobecnej w „Alei gówniarzy” pogardzie i utyskiwaniu na stracone pokolenie prawie trzydziestolatków. Film Szczepańskiego lepiej ogląda się jako ciąg luźnych scen niż jako spójną fabułę, bo i pomysł na intrygę – poszukiwanie się kochanków po Łodzi nocą – wieje tandetą. Jeśli przymknąć oko na fajtłapowatość postaci, okazuje się, że na „Alei gówniarzy” można się całkiem nieźle bawić, szczególnie jeśli dzielimy z bohaterami filmu pogardę do miejsca, w którym mieszkamy, i tęsknimy za ucieczką z prowincji. Byle tylko nie spodziewać się rewelacji.
‹Aleja gówniarzy›
‹Aleja gówniarzy›
„Amator” („Amateur”, reż. Hal Hartley)
Szalenie wybredna nimfomanka, a zarazem ekszakonnica pisząca opowiadania erotyczne ratuje cierpiącego na amnezję alfonsa, gangstera i generalnie bardzo nieprzyjemnego przystojniaka, którego z kolei szukają inni gangsterzy i jego żądna zemsty za wiele lat maltretowania dziewczyna-dziwka. Zakręcone? Właśnie taka jest fabuła „Amatora” – przyjemnej komedii sensacyjnej, w której gangsterzy posługują się oldschoolowymi komórkami o rozmiarach cegieł, dyskutując przy tym o postępie technicznym i przepaści dzielącej poszczególne modele. Jak zwykle w filmach Hartley’a pełno w „Amatorze” sympatycznych dziwaków, o których chętnie zobaczyłoby się osobne opowieści.
„Awesome: I Fuckin’ Shot That!” (reż. Adam Yauch)
Koncert Beastie Boys w nowojorskim Madison Square Garden zarejestrowany przez pięćdziesiąt małych kamer rozdanym widzom pod sceną. Przez jakiś czas wrażenie robił na mnie montaż i ciężka praca związana z selekcją nagranego przez fanów materiału. Potem całość zaczęła robić się nieco nużąca i popłynęła w stronę technicznych sztuczek w stylu: „ale super efekt mi wyszedł, kiedy zamieniłem kolory na pomarańcz i niebieski! Patrzcie i podziwiajcie!”. Po seansie obiecałem sobie, że pojawię się na następnym koncercie Beastie Boys w okolicy, bo panowie są rewelacyjni live, czego – mimo poważnych zastrzeżeń – film jednak dowodzi.
„Biznesmen” („Entrepreneur”, reż. Jonathan Bricklin)
Bricklin syn kręci dokument o Bricklinie ojcu, który nie jest przeciętną osobą, lecz ekscentrycznym przedsiębiorcą samochodowym, jednym z założycieli marki Subaru i człowiekiem odpowiedzialnym za sukces Yugo, a teraz właśnie przygotowującym się do swojego najnowszego projektu. Przez cały film śledzimy Malcolma Bricklina, który usiłuje wprowadzić chińskie samochody na amerykański rynek – zakłada firmy, odwiedza fabryki, negocjuje kontrakty i występuje w mediach; przeżywa wzloty i upadki, i klnie, na czym świat stoi. „Biznesmen” jest fantastycznym dokumentem, który ogląda się niczym najlepszy film sensacyjny, kibicując z całego serca głównemu bohaterowi. Sam Bricklin jest natomiast postacią tak charyzmatyczną, konsekwentną i przepełnioną maniakalną energią, że trudno uwierzyć, iż nie został wymyślony, a jego tekstów nie tworzył od podstaw sztab scenarzystów. Rewelacja!
‹4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni›
‹4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni›
„Chrigu” (reż. Jan Gassman, Christian Ziörjen)
W wieku 24 lat Chrigu dowiaduje się, że ma raka, po czym zaczyna dokumentować na video rozwój choroby i swojego podejścia do niej, od walki po pogodzenie się z nieuchronną śmiercią. Coś, co w założeniu miało być poruszającym dokumentem o umieraniu na raka, jest dłużącą się opowieścią o bandzie nastolatków łażących na imprezy, słuchających hip-hopu i jeżdżących po obcych krajach, przerywaną od czasu do czasu ujęciami charczącego gościa leżącego w szpitalnym łóżku. Słyszałem, że niektórych ten film poruszył, ale do tej pory nie mogę w to uwierzyć. Nawet jako epitafium dla przyjaciela ten film powinien zostać na półkach jego rodziny i przyjaciół. „Chrigu” jest nudny i źle zmontowany, a co najgorsze, nie mówi nic o chorobie, jaką jest rak, i o tym, jak z nią żyć i jak umierać. Zamiast tego lansuje niezły zespół hiphopowy, ello, i pokazuje parę niezłych bibek, yo!
„Detektyw nocnych koszmarów” („Nightmare Detective”, reż. Shinya Tsukamoto)
Po pierwszej fantastycznej sekwencji, w której tytułowy bohater rozwiązuje zagadkę włosów wyrastających ze ściany mieszkania pewnego japońskiego jegomościa, cała sala przyjęła, że film będzie zabójczą parodią „Ringu”, „Dark Water”, „The Eye” i reszty azjatyckich horrorów. Niestety, myliliśmy się. „Detektyw nocnych koszmarów” okazał się dosyć standardowym straszakiem z kilkoma niezłymi pomysłami na relacje na linii ofiara-oprawca, ale bez większych rewelacji. Mnie akurat było przykro, że zamiast twardego „maderfakiera” główny bohater był skończoną ofiarą losu,i mimo że potrafił parę niesamowitych rzeczy, to głównie zajmował się smutnym spoglądaniem na widzów spod grzywki.
„Do ciebie, człowieku” („You, the Living”, reż. Roy Andersson)
Szereg absurdalnych scen połączonych postaciami głównych bohaterów – mieszkańców pewnego szwedzkiego miasteczka. Ciepła komedia o ludzkich śmiesznostkach, błahych problemach dnia codziennego i orkiestrze dętej. „Do ciebie, człowieku” prezentuje skandynawskie poczucie humoru, czyli przedstawia zupełne debilizmy jako standardowe elementy świata, w którym żyją bohaterowie. Dlatego dziadek poruszający się przy pomocy chodzika ciągnie za sobą skrępowanego smyczą, wijącego się po chodniku kundla, i nikogo wokół to nie dziwi. Całość od pewnego momentu zaczyna się trochę dłużyć, ale podziw dla nagromadzenia rewelacyjnych gagów pozostaje w człowieku jeszcze długo po seansie.
„Fundacja” (reż. Filip Bajon)
Zupełnie dobry polski film – fenomen! Pomijając żenującą ostatnią scenę, „Fundacji” trudno cokolwiek zarzucić. Intryga jest skomplikowana i odkrywanie kolejnych jej poziomów wciąga. Wszystko kręci się wokół tytułowej fundacji, która ma pomagać dzieciom poszkodowanym w wypadkach samochodowych, a w rzeczywistości jest tylko przykrywką do wielkiego skoku na kasę. Stary Nowicki i młody Stuhr ciągną na swoich barakach cały film, wybijając się ponad resztę obsady i przerzucając co chwila niewymuszenie zabawnymi dialogami. Chociaż z trudem przyjąłem do wiadomości, że można dobrze się bawić na polskim filmie, chciałbym częściej przeżywać takie rozczarowania.
„Garażowe dni” („Garage Days”, reż. Alex Proyas)
Nieźle zmontowana komedia o młodym zespole rockowym, który usiłuje wywalczyć sobie swoje pięć minut sławy, borykając się z typowymi problemami jak brak kasy, brak drugów i brak panien (ewentualnie ich nadmiar). O ile początkowo „Garażowe Dni” wydają się być dosyć oryginalne, o tyle całość stopniowo ciąży w stronę typowej komedii romantycznej z rockandrollową ścieżką dźwiękową. Ot, przyjemna popierdółka i absolutnie nic więcej.
„Grając ofiarę” („Playing the Victim”, reż. Kirill Serebrennikow)
Rosyjska adaptacja Hamleta, czyli dosyć wulgarna komedia o studencie odgrywającym rolę ofiar przestępstw w policyjnych inscenizacjach, który dowiaduje się o sekrecie swojej matki i wuja. O ile sceny odgrywania zbrodni są doskonale przemyślane i w okrutny, absurdalny sposób zabawne, o tyle te, które nawiązują do szekspirowskiej tragedii, ciążą niczym efekt nocnego obżarstwa. Jeśli dodać do tego przeplatające film psychodeliczne animacje i sceny wizji głównego bohatera, otrzymamy mieszankę, która momentami bywa niestrawna. Acz dla niektórych ta czarna komedia może bez problemu uzyskać kultowy status.
„Henry Fool” (reż. Hal Hartley)
Hartley okazał się czarnym koniem festiwalu – na jego filmy ludzie walili drzwiami i oknami, ustawiając się kilka godzin przed seansami w gigantycznych kolejkach. Fenomen tego reżysera polega na tym, że już robi całkiem ambitne i nieszablonowe filmy, ale jeszcze są one w pełni przyswajalne, a przy tym absurdalnie śmieszne. A więc można zjeść ciastko i nadal mieć ciastko. „Henry Fool” jest tego doskonałym przykładem. Tytułowy bohater, twardy, nieprzystępny pisarz z mroczną przeszłością, pojawia się w życiu niejakiego Simona Grima, życiowej ciapy, i zachęca go do pisania. Podczas gdy pierwszy poemat Simona odbija się szerokim echem w okolicy, Henry zaczyna wywracać życie rodziny Grim do góry nogami… „Henry Fool” to film niesamowicie śmieszny, a przy tym skomplikowany i pełen niedopowiedzeń, z rewelacyjnym zakończeniem i kilkoma zabójczymi fizjologicznymi gagami. Ambicja i rozrywka w jednym. Polecam.
‹Irina Palm›
‹Irina Palm›
„Irina Palm” (reż. Sam Garbarski)
Podstarzała i obfita w kształtach Marianne Faithfull jako kobieta, która profesjonalnie wali mężczyznom konia w seksklubie. Wbrew pozorom film nie jest satyrą na leniwych facetów, a komediodramatem o poświęceniu babci, która dla wnuczka zdolna jest do zrobienia wszystkiego. Naprawdę wszystkiego. Realizacja „Iriny Palm” jest oszczędna i spokojna, niczym tytułowa bohaterka. Dialogi są lekkie i zabawne, z kilkoma cymesami takimi jak „łokieć penisisty”, sama Irina co chwila wymyśla nowe sposoby na uczynienie swojej pracy przyjemniejszą, a jej alfons gra w Super Mario Bros na Game Boyu… Urocze, prawda? Więc polecam.
„Jestem cyborgiem i to jest OK” („I’m a Cyborg, but That’s OK”, reż. Park Chan-wook)
Historia miłosna na miarę dwudziestego pierwszego stulecia. Young wierzy, że jest cyborgiem, co prowadzi ją do eksperymentów ze spożywaniem prądu, które kończą się umieszczeniem dziewczyny w szpitalu psychiatrycznym wypełnionym podobnymi do niej dziwakami. W zakładzie dziewczyna nie zaprzestaje rozmów z maszynami i lizania baterii, odmawia natomiast przyjmowania posiłków, co stopniowo zaczyna ją wykańczać. W tym momencie zaczyna się nią interesować Il-soon, który wierzy, że potrafi przejmować na krótki czas problemy swoich ziomków z oddziału dla psychicznie chorych… „Jestem cyborgiem i to jest OK” jest śliczne od pierwszych minut rewelacyjnej czołówki i pozostaje takie do samego końca – ze szczególnym uwzględnieniem krwawych masakr urządzanych przez podładowaną na maksa Young szpitalnemu personelowi. Postaci głównych bohaterów są wspierane przez śmieszno-strasznych drugoplanowych wariatów i ich dziwaczne relacje. Nowy film Park Chan-wooka jest atrakcyjnym wizualnie i treściowo hymnem na cześć dziwacznej, bo dziwacznej, ale jednak miłości, która przydarzyć się może w najbardziej niespodziewanym miejscu.
„Księga życia” („The Book of Life”, reż. Hal Hartley)
Sylwester 1999 roku. Szatan i Jezus spotykają się w Nowym Jorku, aby zadecydować o losie ludzkości. Film składa się z ogranych schematów takich jak ten, że Szatan zna się na marketingu, a Jezus kręci nosem na poczynania swojego tatki w niebiosach. Taki odgrzewany kotlecik ogląda się jednak niezwykle przyjemnie i lekko, jak przystało na Hartleya. Szczególną ozdobą tego filmu jest w dodatku rólka P.J. Harvey jako Marii Magdaleny. „Księga życia” była prezentowana w zestawie z dwoma innymi krótkometrażowymi filmami Hartleya – „Kimono”, którego bohaterka przez pół godziny biega w seksownej bieliźnie po lesie, i „Nowa mat(e)ma(tyka)” („The New math(s)”), którego bohaterowie okładają się po głowach, rozwiązując równocześnie skomplikowane wzory. Wnioski? Kto pokochał pełnometrażowego Hartleya, na krótkich filmach mógł się srodze zawieść.
‹The Host: Potwór›
‹The Host: Potwór›
„Lepsze niż seks” („Better than Sex”, reż. Jonathan Teplitsky)
Urocza komedia o seksualnej przygodzie, która przekształca się stopniowo w dojrzały związek. Nie ma w tym filmie żadnego zadęcia, są natomiast lekkie i zabawne dialogi, trochę biegania z gołym tyłkiem i nawiązań do struktury greckiego dramatu – chór przyjaciół wypowiada się wprost do kamery, a nieco irytująca taksówkarka robi za deus ex machina. Całość nadaje się w sam raz dla świeżych par i wielbicieli ciętych dialogów.
„Magik” („The Magician”, reż. Scott Ryan)
Film daje odpowiedź na palące pytanie, za ile zjeść gówno i czy własne powinno być droższe od cudzego. Prócz tego w paradokumentalnej formie przedstawia Raya – na swój wulgarny sposób czarującego płatnego mordercę. Ray raz jest brutalnym gnojem, innym razem chłodnym profesjonalistą, jeszcze innym – najlepszym kumplem, jakiego można sobie wymarzyć. Oczywiście dopóki mu nie odbije. Oglądając „Magika”, z jednej strony rechocze się z miażdżących tekstów Raya, z drugiej – czuje ciarki na plecach, kiedy pokazywane są bezbronne ofiary głównego bohatera. Film punktuje też celnie znajomo obleśne tematy rozmów mężczyzn, kiedy nie słuchają ich żadne kobiety. Polecam.
„Na osiemdziesiąt sposobów dookoła świata” („Around the World in 80 Ways”, reż. Stephen MacLean)
Synowie urządzają bogatemu schorowanemu dziadkowi podróże po najważniejszych miastach świata, inscenizując je w przydomowym ogródku i jego okolicach. Żona staruszka wyrusza tymczasem na prawdziwą podróż dookoła globu z wieloletnim rywalem męża, który wciąż ma na nią chrapkę. Ten film to mały fenomen, jest bowiem zamierzenie idiotyczny, pełen miernych dialogów, stereotypowych bohaterów i rozbuchanego kolorowego kiczu rodem z lat 80., a mimo to na seansie bawiliśmy się doskonale, rżąc ze śmiechu razem z bohaterami. To prawdopodobnie efekt tego, iż „Na osiemdziesiąt sposobów dookoła świata” jest filmem tak doskonale złym, że aż dobrym. Wystarczy wpaść w rytm kolejnych przebieranek głównych bohaterów.
„Nie chcę spać sam” („I Don’t Want to Sleep Alone”, reż. Tsai Ming-Liang)
Po seansie w głowie zostaje przede wszystkim centralna scena walenia konia. Dzięki niej można utwierdzić się w przekonaniu, że ambitne kino nie może obejść się bez pokazania tej czy innej metody masturbacji. W tym konkretnym przypadku jest ona interesująco pomyślana i przede wszystkim wyjątkowo pouczająca, mowa bowiem o profesjonalnej technice „wolno – szybko – znowu wolno”. Trzepią dwie kobiety, trzepany jest przykutym do łóżka warzywem w pampersie. Oprócz masturbacji jest jeszcze do wyboru między innymi seks z krztuszeniem się oraz mała, ale rewelacyjna, rola tresowanej ćmy i kilkanaście kilkuminutowych ujęć, na których nic się nie dzieje… Lepiej spać niż oglądać „Nie chcę spać sam”. Choćby i w trakcie seansu.
„Ostrożnie” („Careful”, reż. Guy Maddin)
Postmodernistyczna jazda odwołująca się do początków kina jako takiego: starych horrorów, filmów górskich i niemieckiego ekspresjonizmu filmowego. Przynajmniej tak jest napisane w festiwalowym katalogu. Poza tym to świadomie kiczowata komedia, odwołująca się do kinowych klisz i robiąca sobie z nich kwadratowe jaja. Akcja rozgrywa się w górskiej wiosce, której mieszkańcy muszą zachowywać prawie absolutną ciszę, aby nie ściągnąć na siebie lawiny. Dlatego wciąż gadają, przede wszystkim o uczuciach, żądzach i zabijaniu małych zwierząt patykiem. Matki lecą na własnych synów, w zamkach mieszkają wampiryczni hrabiowie, każdy skrywa potworną tajemnicę, a zegarowe kukułki potrafią wybić oko… Pyszności.
„Przyjmując zakłady” („The Bet Collector”, reż. Jeffrey Jeturian)
Film zaczyna się sekwencją pościgu po slumsach Manili. Goni policjant, ucieka cwaniaczek zbierający zakłady w nielegalnej grze liczbowej jueteng. Jest fajnie, bo gra ciekawa, okoliczności jej zabronienia frapujące, a i naturalne środowisko bohaterów jest interesująco odstręczające. Zaraz po obiecującym pościgu na ekranie zjawia się jednak główna bohaterka dramatu – podstarzała matrona, która łazi w tę i we w tę po zaułkach: tu kupi cukierka, tam pogłaszcze dziecko, jeszcze gdzie indziej zbierze jakiś zakład czy zaprezentuje swoją wiedzę na temat numerologii. Szkoda, że zamiast wątków związanych z jueteng, które zostają zapowiedziane na początku, większość filmu okazuje się dotyczyć czegoś zupełnie innego. Stawiam orzechy przeciwko dolarom, że snucie się po mieście starej baby przypadnie do gustu tylko nielicznym z Was.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

95
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.