W maju media obiegła wieść, że policja zatrzymała grupę osób powiązanych ze stroną, na której umieszczano tłumaczenia napisów filmowych. No i zawrzało w polskim Internecie – prawa autorskie są z natury gorącym tematem. Tyle że zazwyczaj jest wybuch i znów cisza, a chciałoby się, żeby wynikło z tego coś porządnego. Przynajmniej rozmowa na poziomie wykraczającym poza rzucanie epitetami. Jest całe pokolenie ludzi, którzy niespecjalne zdają sobie sprawę, że jeszcze stosunkowo niedawno świat praw autorskich był dość nieskomplikowany. Otóż do 1989 r. niemal wszystkimi środkami powielania utworów dysponowało, najogólniej mówiąc, „państwo”. Na przykład jedynym „powszechnym” typem nielegalnego czytelnictwa była tzw. „bibuła”, czyli literatura wydrukowana w nielegalnych drukarniach (często poza krajem) i przemycona za pazuchą do domu. Oznaczało to oczywiście, że „nielegalne czytanie” wymagało sporo wysiłku i wkładu, a zlikwidowanie interesu było znacznie prostsze niż dziś. Telewizja i kino również nie stwarzały specjalnych możliwości dla jakiegokolwiek drugiego obiegu. Wyjątek stanowiło radio, z którego dość wcześnie można było nagrywać na w miarę wygodne kasety magnetofonowe, a z nich przegrywać choćby znajomym. Najbardziej poszukiwane piosenki zagraniczne nie były jednak szczególnie aktywnie chronione. Wraz z upadkiem tamtego porządku trzeba się było przystosować do nowej rzeczywistości. Na początku panowała w Polsce niemal wolna amerykanka – wszystko co zachodnie wpływało do nas szerokim strumieniem, zaraz po przewrocie było to zresztą najzupełniej normalne. Ale z czasem karnawał minął i nasi sąsiedzi zaczęli nam dawać do zrozumienia, że jeżeli nie posprzątamy na naszym podwórku, to możemy zapomnieć o współpracy ekonomicznej. Upichcono więc nowelizację Prawa autorskiego. Nie załatwiała ona oczywiście wszystkich problemów, ale przynajmniej regulowała obrót kasetami, płytami czy książkami. Z jednej strony istniała furtka w postaci tzw. „dozwolonego użytku prywatnego”, z drugiej zaś przepisy pozwalały ścigać ulicznych handlarzy i sprzedawców giełdowych, a o to wtedy głównie chodziło. Niestety, nastąpił jeszcze jeden zwrot akcji. To ping or not to ping, that is the question Koniec lat 90. i początek nowego stulecia to okres boomu internetowego – Internet stawał się coraz powszechniejszym medium. Jednocześnie z relatywnie prostego źródła informacji przekształcał się w to, co dziś wyskakuje z okien przeglądarek, czyli zasób najróżniejszych danych i narzędzi, dzięki którym przy odrobinie pomyślunku ma się mnóstwo rzeczy na wyciągnięcie ręki. Wszak wszystko, co nie jest materialne, można dziś swobodnie przesyłać po sieci. I tak powstał problem, bo Internetu w przeciwieństwie do ulicznych sprzedawców nie da się rozgonić – prawo robi z ludzi formalnie przestępców, ale nie ma faktycznej możliwości wymierzenia kary. W takiej zaś sytuacji szacunek do prawa gwałtownie maleje i przestaje ono skutecznie regulować stosunki społeczne. Prawo autorskie nie jest bynajmniej jedyną dziedziną, w której taki proces ma miejsce – kłopotliwe są np. ograniczenia prędkości. Tam jednak najczęściej nieprzestrzeganie zasad zawężone jest do pewnego pułapu i zawsze obarczone wyraźnym ryzykiem. W przypadku łamania prawa autorskiego ryzyko, z punktu widzenia Kowalskiego, jest minimalne. Prawo więc formalnie jest, ale przeciętny internauta może nawet nie wiedzieć o jego istnieniu, jakby go wcale nie było. Dokonawszy odkrycia, że spisanie czegoś w ustawie nie powoduje, że słowo staje się ciałem, firmy żyjące ze sprzedaży utworów wszelkiej maści wytworzyły cztery podstawowe strategie: - Obniżać ceny – w myśl tej zasady działają obecnie dystrybutorzy gier komputerowych, którzy często tną ceny w sposób co najmniej zadziwiający. Problem polega na tym, że w Internecie ZAWSZE będzie taniej, więc stosując wyłącznie tę strategię, firma przegrywa.
- Podnosić ceny – tutaj przodują producenci oprogramowania. Wiedzą, że jest grupa nabywców, która będzie musiała kupić oprogramowanie legalne, i na nich odbijają sobie straty. Jest to jednak metoda tylko dla wybranych – „Potopu” Sienkiewicza czy płyty Jacka Kaczmarskiego nie da się w ten sposób sprzedać. Poza tym model ten ma znaczne skutki uboczne – wydojony klient będzie w przyszłości mniej chętny do wydawania pieniędzy nie tylko na produkty danej firmy, ale na utwory ogólnie. Ale kto by się tam martwił przyszłością, prawda? A jeszcze do tego innego twórcy?
- Robić propagandę – w myśl tej strategii dobre wzorce zachowania można sprzedać jak proszek do prania i to (zdaniem niektórych) minimalnym kosztem. Niemal jedno na drugim wiszą ogłoszenie punktu kserograficznego i plakat „ksero to zero”. W Empiku płyta może kosztować circa 60 złotych, ale nikomu nie przeszkadza to w radosnym robieniu raz na ruski rok happeningów umoralniających.
- Karać za co się da – według tej wersji do odtworzenia oryginalnego nośnika kupionego za ciężkie pieniądze powinien być potrzebny obraz tęczówki lub cyrograf podpisany krwią. Dystrybutor zrobi wszystko, żeby utrudnić korzystanie z zakupionego produktu – zablokuje możliwość zgrania płyty muzycznej na MP3 (odtwarzacz MP3 ma służyć do zbierania kurzu), zainstaluje ukradkiem oprogramowanie kontrolujące działanie komputera i będzie się bardzo cieszył, że płyty nie może odtworzyć nawet twoja rodzina. A co! Legalnemu nabywcy po prostu podkłada się świnię. Druga wersja tej strategii to wykorzystywanie istniejącego prawa do karania bez wyraźnie widocznego planu w nadziei (częściowo uzasadnionej), że nagły wybuch paniki wzmoże ludzką praworządność. Co się będziemy z użytkownikiem dogadywać – jak się go zastraszy, to zrobi, co zechcemy.
…i trzy nieszczególne reakcje Użytkownicy Internetu nie pozostają dłużni. Widać w zasadzie trzy postawy tych, którzy nie zamierzają grać według zasad rynku: - A ja mam, a ja mam – mogę mieć za darmo przez Internet? No to chromolić wszystko, a po nas choćby potop! Strategia zarazem bardzo skuteczna (w końcu większość z nas woli zyskiwać mniejszym kosztem) i niewymownie głupia na dłuższą metę, bo użytkownik nie bierze pod uwagę faktu, że to, co on ma „za darmo”, ktoś musiał zrobić, a jeśli mu się inwestycja nie zwróci, w przyszłym roku może przestać być twórcą. Potem nagle się okaże, że „ten fantastyczny pisarz” już nic nie pisze, „genialny program użytkowy” nie będzie miał kolejnej lepszej wersji, a „członkowie świetnego zespołu” (mam całą dyskografię!) podjęli pracę na pełny etat w bankach i urzędach. Ludzkość kilka tysięcy lat temu wpadła na to, że bez inwestowania nie będzie dobrego wyniku (odkrycie to znamy dziś jako uprawę roli), ale widać niektórzy ludzie jeszcze do tego wniosku nie dorośli i zastanawiają się, czemu rolnik obsiewa pole, zamiast zebrać to, co samo wyrośnie. Bo przecież coś tam rośnie samo – bez wysiłku i inwestycji. Tak jak jakieś dobra kultury zawsze będą tworzone, choćby się na nie złamanego grosza nie dało.
- Hobby: tester – ilekroć rozmowa w większym gronie schodzi na ściąganie z Internetu, znajdzie się kilku takich, co powiedzą, że oni w Internecie tylko „testują” produkt, a jak jest dobry – kupują. Wyjaśnienie pozornie zgodne z rozsądkiem (choć nadal niezgodne z prawem), tyle że część testerów nie zachowuje się porządnie wobec twórców nawet wedle tak zawężonego kryterium porządności. Co mam na myśli? Ano wystarczy, by wyszli z założenia, że kupić to oni mogą tylko produkt, który w ich osobistej skali dostał 10/10, jeżeli będzie kosztował maksimum 20 złotych i wcześniej pomyślnie przejdzie pięć lat prób. Nierzadko słyszę wyjaśnienie w stylu: „czytałem/oglądałem/grałem/słuchałem i nawet niezłe, ale skoro skończyłem, to po co mam kupować?!”. Z „testowania” robi się po prostu wymówkę – rozrywki przy tym wystarczająco dużo, a pieniędzy się nie wydaje. W takiej sytuacji trudno się dziwić twórcom, że woleliby nie dawać ludziom zbyt dużych możliwości testowania, bo owa możliwość musi opierać się na zaufaniu.
- Kultury za grosz! – najbardziej wysublimowana postawa, według której wolny dostęp do kultury jest niemal prawem naturalnym człowieka. Sztuka i rozrywka powinny być darmowe, względnie za „co łaska” lub niewielkie pensje państwowe. Stawia to twórcę tego niezwykle cennego dobra w wyjątkowo złej pozycji. Za chleb ludzie płacą, za ubranie też, a za kulturę nie? Na dodatek „artysta” jest karany, gdy przejawia taki, a nie inny talent – kiedy ktoś ma talent do operacji finansowych, może zostać np. maklerem i łączyć pracę z wrodzonymi umiejętnościami, a jeśli kogoś los obdarzył lekkością pióra, to powinien załatwić sobie jakąś pracę, żeby utrzymać siebie i rodzinę, a kulturę tworzyć po godzinach. Wszystko zaś dlatego, że kultura jest taka cenna i ważna.
Z zestawienia tych siedmiu postaw jasno wynika, że obie grupy mają poważny problem z dogadaniem się. Okopują się więc na swoich pozycjach – dystrybutorzy na zmianę namawiają i starszą, a użytkownicy czują się wyrolowani, wykurzeni albo myślą, że są strasznie cwani. W obliczu konfliktu obie strony wytaczają coraz większe działa – jedni nasyłają policję, drudzy chcą robić demonstracje na ulicach. Jedni szpiegują, drudzy schodzą do podziemia, i tak sobie ta wojna pozycyjna trwa w najlepsze, a pomiędzy okopami, na pasie ziemi, którą niewielu się interesuje, jest generalny bajzel. Aktualnie bajzel ten dotyczy rozbieżności między prawem a praktyką. Rozbieżności na tyle poważnych, że prawo z jasnego zbioru reguł przekształca się w trzęsawisko. Uwaga! Zasieki, leje i kratery! Pierwszym problemem jest wspomniany już zapis o „dozwolonym użytku prywatnym” – mówi on, że wolno nam nieodpłatnie używać utworu w gronie „osób pozostających w związku osobistym, w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego” (art. 23 ust. 2 Prawa autorskiego) i jest to zapis o tyleż fantastyczny, co kompletnie nieczytelny w dobie Internetu, bo na dzień dzisiejszy „kontakty towarzyskie” dowolnego internauty mogą sięgać nawet do Zimbabwe. Czy miałabym więc prawo udostępnić na swoim serwerze (zabezpieczonym hasłem) nagranie z koncertu, płytę muzyczną albo jakiś film? Albo jak zinterpretować to, że taki utwór (z oryginalnego nośnika) dostanie się do wewnętrznej sieci w akademiku? Czy ludzie mieszkający na studiach pod jednym dachem pozostają w „stosunku towarzyskim” i mają prawo dzielić się w ten sposób? Opinie są różne. Szczególnie jeśli dołożyć do analizy zapis mówiący, że „dozwolony użytek nie może (…) godzić w słuszne interesy twórcy” (art. 35 Prawa autorskiego). Obowiązująca powszechnie definicja słusznego (oraz niesłusznego) interesu zdaje się jeszcze nie powstała. Odrębną dziedziną są programy komputerowe. W ich przypadku główny haczyk tkwi w tym, że do nich nie stosuje się zasada dozwolonego użytku prywatnego (art. 77 tej samej ustawy), a podstawową wykładnią tego, co nam wolno z naszym programem zrobić, jest licencja użytkownika. Jeśli w licencji jest napisane, że nie wolno gry albo programu pożyczać i odsprzedawać, to nie wolno. Amen. Fakt, że większość użytkowników rzadko kiedy jest w stanie doczytać licencję do końca, a handel używanymi kopiami kwitnie, świadczy o tym, że ten element prawa także stanowi w tej chwili rodzaj sidła, którego autor lub dystrybutor może użyć wtedy, kiedy mu się spodoba. Aż strach pomyśleć, ilu przestępców czeka na karę. Trzecią dziedziną jest swoista szara strefa Internetu, czyli wymiana utworów na krawędzi prawa według nie tyle przepisów, co zdrowego rozsądku. Tak się bowiem składa, że dla przeciętnego użytkownika prawo autorskie kończy się w tym miejscu, w którym ma on poczucie, że nie naraża twórcy na straty, np. towar jest niedostępny lub coś nie jest traktowane w powszechnej świadomości jako utwór podlegający poważnej ochronie. Świetnym przykładem pierwszego przypadku są tzw. serwisy abandonware, czyli gier komputerowych, których nie da się już kupić z marszu. Dla zwykłego użytkownika jest naturalne, że taki serwis powinien być legalny, tymczasem nawet bardzo znane strony tego typu działają formalnie wbrew prawu (jeżeli właściciel praw sam się ich nie wyzbył, zastosowanie ma standardowy okres ochrony – prawo autorskie nie zna pojęcia abandonware). Tyle, że dystrybutorzy wolą przymknąć oko i nie ścigają takich serwisów (czasem żądając zdjęcia jakiejś konkretnej gry z oferty), utrwalając rozdźwięk między prawem a praktyką. Mogliby sami wypuszczać gry, których już nie będą sprzedawali, ale jest to decyzja nieodwołalna, a więc niewygodna. Lepiej pozwolić ludziom tworzyć strony i udawać, że problem nie istnieje, a w razie czego huknąć, walnąć pięścią w stół i zamknąć serwis bez ostrzeżenia (wszak był niezgodny z prawem). Przykład drugiego typu to właśnie wspomniana na wstępie kwestia strony napisy.org. O ile można przyjąć do wiadomości, że publikowanie tłumaczenia jest przestępstwem, o tyle cała sprawa wygląda jednak dziwnie na chłopski rozum (którym posługuje się na co dzień większość internautów). Po pierwsze dlatego, że podobne serwisy działają w sieci zupełnie otwarcie – skoro takie strony są nielegalne, to czemu jawnie działają przez całe miesiące lub lata? Oczywiście można wytaczać argument o zawiłości śledztwa, ale nawet jeśli będzie on słuszny, wcale nie musi być specjalnie przekonujący. Drugą kwestią zdroworozsądkową jest to, że w Polsce przestępstwa przeciw prawu autorskiemu nie są powszechnie uznawane za poważne. A już szczególnie przestępstwa „pochodne”, czyli nie tyle samo piractwo, co opracowywanie utworów, obchodzenie zabezpieczeń na legalnie nabytej płycie (też jest nielegalne według art. 1181 Prawa autorskiego) itp. Oczywiście nie zmienia to faktu, że jest to działanie wbrew prawu (od zapłacenia mandatu za przekroczenie prędkości nie ma się co wyłgiwać metodą „a tam, panie władzo, toć ludzie się w biały dzień biją i mordują”). Niemniej – spektakularne atakowanie grupy ludzi, którzy w powszechnym mniemaniu nie są groźni, nie podniesie publicznego szacunku wobec FOTY 1) ani podobnych stowarzyszeń. Mam niewyraźne wrażenie, że lepiej by było, gdyby stowarzyszenia dystrybutorów próbowały się dogadać z tego typu ludźmi, a może nawet (o zgrozo!) korzystały z ich pomocy przy wypuszczaniu rynkowych tłumaczeń. Bowiem w tym konkretnym wypadku ściganie może okazać się mniej skutecznym środkiem niż asymilacja, a ostatecznie w biznesie (który dystrybutorzy reprezentują) liczy się skuteczność właśnie. Ale mnie się może wydawać bardzo dużo różnych rzeczy. Bajzel internetowy trwa (w zasadzie każdy internauta powinien się zapoznać z wykładnią Prawa autorskiego, zanim ściągnie cokolwiek, a najlepiej od razu zaklepać usługi prawnika), a obie strony wolą się prać po mordach, niż go posprzątać. ZAiKS każe artystom wyzbywać się prawa decydowania o tym, jak ich utwory będą rozpowszechniane 2). KOPIPOL zbiera opłatę od każdego czystego nośnika i używanego handlowo powielacza danych, np. ksero, ale dla rozwiania wątpliwości powiem, że robi to nie tyle w imieniu twórców, co „uprawnionych organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi” oraz przyznaje różne granty i organizuje szkolenia 3). Czyli właściwie nie bardzo wiadomo, na co te pieniądze idą. Z drugiej zaś strony użytkownicy uważają, że „walka” metodą na Robin Hooda będzie skuteczna, a do twórców często odnoszą się jak do nadzianych kasą partaczy (dziwi jedynie, że z ich twórczości nadal korzystają). Tymczasem zamiast brania się za łby, do zrobienia porządku w tym chaosie potrzebny jest dialog. Wbrew pozorom klienci nie są kompletnie bezbronni i skazani na alternatywę „głupia dojna krowa” albo „banita poza prawem”. Skoro w południowej Korei pokolenie 386 (pierwsze pokolenie dorosłych użytkowników Internetu) zdołało wywrócić na drugą stronę skostniały porządek polityczny 4), to polscy internauci chyba mogliby wynegocjować sobie (i poniekąd twórcom) odrobinę szacunku ze strony firm pośredniczących oraz ustawodawców? A przynajmniej spróbować? Niestety, nic nie odbywa się bez inwestycji i kosztów – systemu nie da się zmienić, jeśli obie strony stać będzie tylko na obrzucanie się błotem. Użytkownicy kultury muszą zacząć myśleć o twórcach, a dystrybutorzy o użytkownikach. Oczywiście łatwiej mówić, „jak być powinno”, niż do takiej sytuacji doprowadzić, ale biorąc za motto powiedzenie Theodore′a Roosevelta („Mów łagodnie i miej przy sobie gruby kij, a zajdziesz daleko”), proponuję zastanowić się, co może być w tej sytuacji łagodną mową, a co grubym kijem. Kij pewnie sobie w miarę łatwo wyobrazić (przynajmniej w zarysie), dlatego właśnie zacznę od sztuki łagodnego mówienia. Wbrew pozorom to ona jest ważniejsza – jeśli będzie się umiało tylko wrzeszczeć na twórców i ich przedstawicieli, to zostanie się prawdopodobnie potraktowanym jak rozkapryszony bachor albo jak kryminalista (któremu głos nie należy się z oczywistych względów). W biznesie funkcjonuje zasada „nasz klient, nasz pan”, tyle że dotyczy ona tylko takich ludzi, co do których podejrzewamy, że mogą zostać naszymi klientami. Dlatego w księgarni można przejrzeć książkę, którą chce się kupić, ale jeśli ktoś siedzi dzień w dzień, niczego nie kupuje i głośno narzeka na temperaturę, to może zostać w końcu niezbyt elegancko wyproszony. Czy wobec tego walka o własne prawa oznacza, że trzeba najpierw grać według zasad nie do przyjęcia? Niekoniecznie, repertuar dostępnych nam zachowań jest wbrew pozorom spory. Ważna uwaga – sugestie dotyczące dodatkowych wydatków skierowane są do ludzi, których stać na Internet, a więc zakładam, że nie przymierają głodem – jeśli komputer masz z darów dla powodzian, a Internet finansuje ci parafia, bo w twoim domowym budżecie brakuje czasem na chleb, zajmij się szukaniem pracy lub nauką, a dopiero potem finansowaniem kultury. - Wspieraj inicjatywy działające według dobrej filozofii – uważasz, że kultura powinna być „darmowa”? Świetnie, uważać to my sobie wszyscy możemy, co zechcemy, ale w ramach rozgrzewki proponuję np. odwiedzić stronę Creative Commons5) i dowiedzieć się, na czym polega ich filozofia, udostępnić swoje notatki ze szkoły/studiów w darmowym serwisie internetowym, w trakcie dorocznej zrzutki dać coś na serwery Wikipedii albo pomóc ludziom ze swojego otoczenia, kiedy robią po kosztach coś ciekawego. Wbrew pozorom nie zawsze oznacza to, że musisz być artystą – oprócz pisarzy, malarzy czy informatyków w tworzenie kultury zaangażowani są ludzie praktycznie każdej profesji. Twoja wiedza może okazać się cenna dla jakiegoś twórcy. Ba, nawet twoja opinia jako odbiorcy, a nie profesjonalisty może być cenna (jeśli nie będzie się ograniczała do „to jest zaj…” lub „to jest poj…”). Może ci się wydawać oczywiste, że dane przedsięwzięcie jest ciekawe lub pozytywne, ale i tak warto poświęcić pięć minut choćby na wyrażenie poparcia.
- Ucz się i edukuj innych – jeśli chcesz być traktowany poważnie, musisz mieć pojęcie o czym mówisz. Nie podoba ci się prawo autorskie? A czy wiesz o nim cokolwiek poza tym, że jest? Jak dużo wiesz? Może pora dowiedzieć się czegoś więcej.
- Jeśli „testujesz” produkt przed zakupem, rób to sensownie – po pierwsze pamiętaj, że nie „musisz” wszystkiego ścigać z Internetu, istnieją jak najbardziej legalne możliwości, takie jak biblioteki, stoiska do odsłuchu czy możliwość pożyczenia czegoś od innych, a nawet zasięgnięcia cudzej opinii. Fakt, że wygodniej jest wpisać słowo w wyszukiwarce P2P, ale łamanie prawa z li i tylko lenistwa jest, delikatnie mówiąc, bezczelne. Po drugie ustal w miarę jasne kryteria tego, czy kupiłbyś dany produkt, i się ich trzymaj. Jeżeli założysz, że ta płyta jest dla ciebie warta x złotych i zobaczysz ją w takiej cenie – postaraj się ją kupić. Testowanie produktu ma sens tylko wtedy, kiedy twórca ma szansę zdać twój test, zanim przejdzie na emeryturę.
- „Zużywaj” mniej więcej tyle kultury, na ile cię stać – wiesz, że z pieniędzmi w domu jest krucho i stać cię na niewiele? Nie ściągaj całej dyskografii ulubionego zespołu z założeniem, że kupisz, kiedy będziesz mieć pieniądze – prawdopodobnie zanim to nastąpi, zespół zdąży ci się znudzić. Wykorzystasz artystów do umilania ci czasu, a potem zapomnisz o nich, gdy przyjdzie czas spłacania długu.
- Doceniaj twórców komercyjnych, którzy idą w dobrym kierunku – w zasadzie książka cię zaciekawiła. Generalnie nie jest to coś, co kupisz w pierwszej kolejności, ale okazuje się, że twórca wykonał jakiś fajny ukłon w stronę klientów – a to wypuścił wersję elektroniczną na wolnej licencji, a to zdołał ustalić ewidentnie niską cenę bez cięcia jakości. Może warto przesunąć kolejkę priorytetów i jednak kupić? Dasz w ten sposób do zrozumienia, że szanowanie cię jako potencjalnego klienta może przynosić wymierne zyski. Istnieje szansa, że dział marketingu to zauważy.
- Pamiętaj, że książka czy płyta to nie dobra jednorazowego użytku – nawet jeśli czasem dystrybutor próbuje ci wmówić, że to, co masz w szafie, ma roczny termin spożycia. To, co ci się już nie podoba i z czego wyrosłeś, możesz rozdać lub odsprzedać po kosztach wysyłki tak, by inni nie byli „skazani” na Internet. Dzięki temu w twojej szafie zrobi się trochę luźnej, a ktoś być może będzie miał motywację, żeby zacząć kolekcjonować oryginalne płyty, książki lub filmy. Miłośnikom książek polecam w tym miejscu serwis bookcrossing.pl. Przekazanie swoich książek, płyt czy programów komputerowych szkole/bibliotece/domowi kultury itd. też jest niegłupim pomysłem.
- Sam zostań dobrym twórcą – to chyba nie wymaga komentarza.
Tyle powinno wystarczyć w ramach przyspieszonego kursu łagodnego mówienia. Warto pamiętać, że każda podróż zaczyna się od jednego kroku – nie oczekuję, że po przeczytaniu tego tekstu w ciągu tygodnia zmienisz się w aktywistę, rozdasz wszystko, co masz w domu i zaczniesz pisać przejmujące poematy trzynastozgłoskowcem. Jeśli następnym razem zapytasz kolegę (odpowiedniego rzecz jasna), czy ma interesującą cię płytę, zanim wstukasz jej tytuł w eMule, uznam to za dobry znak. A jeżeli zrobisz coś więcej, to będzie to poważny sukces. Teraz ciekawsza, acz mniej rozbudowana część, czyli czym można tłuc niemiłe firmy. Najpierw wyjaśnienie – poprzez „tłuczenie” nie mam na myśli np. hakowania strony internetowej, jest to nielegalne, zwyczajnie głupie i odbiera ci prawo dyskusji. Dlaczego? Ano sprawa wygląda tak – jest dwóch ludzi, którzy ustalają warunki współpracy. Jeśli ten pierwszy uważa, że ten drugi go kantuje, może na niego nawrzeszczeć, ale jeżeli walnie go pięścią i złamie mu nos, prawdopodobnie będzie się musiał tłumaczyć, a napadnięty zostanie uznany za ofiarę. Właśnie dlatego na kij w tej sytuacji nadają się tylko środki zgodne z prawem i rozsądkiem. - Bojkotuj – pieniądz ma wielką siłę, więc warto nauczyć się głosować za pomocą portfela. Może nie wygląda to na skuteczny sposób, ale jeśli bojkot będzie miał wyraźnie zaznaczoną przyczynę i podejmie go wystarczająco dużo ludzi, dystrybutor będzie musiał coś z tym zrobić (przykład skutecznego bojkotu dotyczy np. zabezpieczenia Starforce6) w grach komputerowych). Przy okazji bojkot ma wartość psychologiczną – odcinając się od firmy, która cię drażni, dbasz o swoje zdrowie. Osobiście stosuję zasadę ignorowania nieprzyjaznych firm w różnych dziedzinach handlu i bardzo sobie ją chwalę. Warto jednak pamiętać, że skuteczny bojkot musi być konsekwentny – jeśli „bojkotujesz” firmę, ale ściągasz jej produkty z Internetu, to ichni dział marketingu wcale nie dochodzi do wniosku, że robi coś źle, a jedynie, że powinien znaleźć sposób, żeby cię zmusić do kupienia produktu oryginalnego.
- Rób antyreklamę – co robisz, jeżeli gdzieś źle cię obsłużono? Przy najbliższej okazji pewnie rzucasz w towarzystwie uwagę, jak to firma _tu wstaw nazwę_ ma tragiczną obsługę. Od dawna znane jest powiedzenie, że jeden niezadowolony klient znaczy więcej niż dziesięciu zadowolonych. Jeśli więc firma fonograficzna, dystrybutor filmów czy wydawnictwo zachowuje się poniżej krytyki, mów o tym tak głośno, jak tylko masz ochotę. Może ktoś postanowi zrezygnować z ich pośrednictwa? A jakiś autor pomyśli dwa razy, zanim się z nimi zwiąże?
- Popieraj alternatywy – w relacjach międzyludzkich funkcjonuje zasada „wróg mojego wroga może być moim przyjacielem” i stosowanie jej w przypadku firm dystrybucyjnych może przynieść pewne wymierne efekty. System Windows doprowadza cię do białej gorączki? Wyszukaj w Googlach hasło „Ubuntu”. Szlag cię trafia, bo jakieś wydawnictwo wydaje książki po przerażających cenach i na dodatek z błędami? Zapraszamy do Amazon.co.uk. Słowo ZAiKS podnosi ci ciśnienie? Proponuję wizytę na stronie iTunes Store. W dzisiejszych czasach często nie musisz polegać na polskich dystrybutorach, jeśli traktują cię jak szkodnika lub głupca. Owszem, produkty z zagranicy są, niestety, droższe, ale jeżeli chcesz koniecznie mieć określony produkt, a na widok polskiego wydania robi ci się dziwnie, możesz bez cła sprowadzić płytę lub książkę z UE. Na dodatek wspólne importowanie cennych kąsków cementuje znajomości.
Przede wszystkim pamiętaj o trzech rzeczach: twórca oraz współtwórcy mają swoje prawa, to dzięki nim powstaje i rozprzestrzenia się kultura, Robin Hood mógł sobie mieć rację, ale zawdzięczamy mu raczej filmy akcji niż zmiany obyczajowe, najczęściej masz jakiś sensowny wybór, choć czasem jest on trudny. Z tą refleksją na koniec żegnam cię, szanowny czytelniku – może spotkamy się gdzieś na drodze oznaczonej napisem „sensowne podejście do własności intelektualnej”. Myślę, że byłoby mi miło. Na koniec wypadałoby wyjaśnić dwie rzeczy, bo nie chciałabym nikogo wprowadzić w błąd: - nie jestem prawnikiem
- piractwa, delikatnie mówiąc, nie toleruję i nie uprawiam z przyczyn moralnych, społecznych i zawodowych – uważam je za proceder wysoce szkodliwy.
1) Fundacja Ochrony Twórczości Audiowizualnej – według relacji mediów jej przedstawiciele byli obecni przy przeszukiwaniach związanych ze sprawą napisy.org. „Bycie obecnym” jest zgodne z prawem (art. 224 Kodeksu postępowania karnego), ale nie wpływa raczej pozytywnie na image organizacji. 2) Informacja Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (trzeci akapit). Bardziej czytelnie tutaj. 3) Ciekawskich kieruję na tę stronę.4) Zainteresowanych odsyłam do książki Edwina Bendyka „Antymatrix” (wyd. W.A.B, Warszawa; cena ok. 26 zł lub 0 zł w dobrej bibliotece). 5) Organizacja non profit skoncentrowana na tworzeniu alternatywy względem aktualnego modelu prawa autorskiego – autor może udzielić części swoich praw użytkownikom przy zachowaniu innych. Więcej tutaj.6) Więcej informacji znajdziecie w tym miejscu. |