powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Wojna Cally
Julie Cochrane, John Ringo
Fragment powieści
Zapraszamy do lektury pierwszych trzech rozdziałów powieści Johna Ringo i Julie Cochrane „Wojna Cally”. Książka z cyklu „Dziedzictwo Aldenata” ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.
Tytuł: Wojna Cally<br/>Tytuł oryginalny: Cally’s War<br/>Autorzy: John Ringo, Julie Cochrane<br/>Wydawca:  <A href='http://www.isa.pl' target='_blank'>ISA</A><br/>Cykl: Dziedzictwo Aldenata<br/>ISBN: 978-83-7418-157-0<br/>Format: 268s. 115×175mm<br/>Cena: 29,90<br/>Data wydania: 30 lipca 2007<br/>WWW: <a href='http://isa.pl/p1439-Wojna-Cally.html' target='_blank'>Polska strona</a><br/><br/><div style='font-variant: small-caps; text-align: center;'>Jedyne, czego chciała, to przestać być najlepszym zabójcą swojego świata.<br>Ale jedyna droga do tego wiodła przez śmierć!</div><br/><i>Spójrz w otchłań</i><br/>Odkąd tylko Cally O’Neal pamiętała, zawsze żyła w zagrożeniu. Kiedy jej ojciec walczył z posleeńskimi najeźdźcami, wychowywał ją dziadek, i to praktycznie na linii frontu wojny, która starła z powierzchni Ziemi pięć miliardów jej mieszkańców.<br/><br/><i>A otchłań spojrzy w ciebie</i><br/>W ostatnich dniach wojny oficjalnie „zginęła” i została zwerbowana w szeregi elitarnej Bane Sidhe, grupy wojowników podziemia, których jedynym celem było zakończenie rządów elfich Darhelów. Rządów, które Darhelowie narzucili Galaktycznej Konfederacji jeszcze przed wojną, a teraz próbowali je rozciągnąć na swoich ludzkich „sprzymierzeńców”.<br/><br/><i>I sam staniesz się otchłanią</i><br/>Przez czterdzieści lat prowadziła życie, którego istotą była nieustająca, bezosobowa, bezlitosna rzeź. Zmieniając tylko kolejne kamuflaże, wysyłała darhelskich popleczników do ich stwórcy. Jej ciało, umysł i dusza zostały tak „ulepszone”, by mogły jak najlepiej służyć potrzebom jej własnych „sprzymierzeńców”.<br/><br/>Teraz czeka ją najważniejsze w całej jej karierze zadanie. Skłócona z przełożonymi, ściga kreta, który może ją w każdej chwili zniszczyć, i zakochuje się na zabój w swoim wrogu. Po raz pierwszy w życiu musi się zastanowić, czy warto tak żyć. Czy rzeczywiście najlepszym sposobem zgładzenia smoka jest samemu zostać smokiem. I czy dla dziewczynki, która lubiła bawić się bronią i pływać z delfinami, wstanie kolejny świt.<br/><br/>Cally walczyła o przyszłość ludzkiego gatunku, teraz jednak prowadzi wojnę o ocalenie. Ocalenie własnej duszy.
Tytuł: Wojna Cally
Tytuł oryginalny: Cally’s War
Autorzy: John Ringo, Julie Cochrane
Wydawca: ISA
Cykl: Dziedzictwo Aldenata
ISBN: 978-83-7418-157-0
Format: 268s. 115×175mm
Cena: 29,90
Data wydania: 30 lipca 2007
WWW: Polska strona

Jedyne, czego chciała, to przestać być najlepszym zabójcą swojego świata.
Ale jedyna droga do tego wiodła przez śmierć!

Spójrz w otchłań
Odkąd tylko Cally O’Neal pamiętała, zawsze żyła w zagrożeniu. Kiedy jej ojciec walczył z posleeńskimi najeźdźcami, wychowywał ją dziadek, i to praktycznie na linii frontu wojny, która starła z powierzchni Ziemi pięć miliardów jej mieszkańców.

A otchłań spojrzy w ciebie
W ostatnich dniach wojny oficjalnie „zginęła” i została zwerbowana w szeregi elitarnej Bane Sidhe, grupy wojowników podziemia, których jedynym celem było zakończenie rządów elfich Darhelów. Rządów, które Darhelowie narzucili Galaktycznej Konfederacji jeszcze przed wojną, a teraz próbowali je rozciągnąć na swoich ludzkich „sprzymierzeńców”.

I sam staniesz się otchłanią
Przez czterdzieści lat prowadziła życie, którego istotą była nieustająca, bezosobowa, bezlitosna rzeź. Zmieniając tylko kolejne kamuflaże, wysyłała darhelskich popleczników do ich stwórcy. Jej ciało, umysł i dusza zostały tak „ulepszone”, by mogły jak najlepiej służyć potrzebom jej własnych „sprzymierzeńców”.

Teraz czeka ją najważniejsze w całej jej karierze zadanie. Skłócona z przełożonymi, ściga kreta, który może ją w każdej chwili zniszczyć, i zakochuje się na zabój w swoim wrogu. Po raz pierwszy w życiu musi się zastanowić, czy warto tak żyć. Czy rzeczywiście najlepszym sposobem zgładzenia smoka jest samemu zostać smokiem. I czy dla dziewczynki, która lubiła bawić się bronią i pływać z delfinami, wstanie kolejny świt.

Cally walczyła o przyszłość ludzkiego gatunku, teraz jednak prowadzi wojnę o ocalenie. Ocalenie własnej duszy.
Prolog
– Jak tam twoje plany wobec ludzi, Tirze?
Darhelski Ghin siedział w pozycji podpatrzonej u ludzi, z nogami założonymi tak, że stopa spoczywała na drugim kolanie. Jego twarz była niewzruszona, uszy nieruchome, i niczym nie zdradzał, co chciałby przekazać tak interesującym usadowieniem. Jego włosy przetykane czarnymi pasemkami błyszczały metalicznie niczym stare srebro. Oczy o wąskich źrenicach w kolorze ciemnego szmaragdu, z fioletowymi żyłkami naczyń krwionośnych wokół białek, patrzyły w nieodgadniony sposób z wąskiej lisiej twarzy. Twarzy, która przypominałaby elfią, gdyby nie rzędy spiczastych, ostrych jak brzytwa zębów, które póki co pozostawały ukryte za zaciśniętymi nieruchomo wargami. Krótko mówiąc, jak na Darhela wyglądał dość pospolicie. Ten fakt zwiódł już niejednego z jego rywali, każąc go lekceważyć. Przynajmniej za czasów jego młodości.
– Dobrze, Ghinie.
Tir patrzył prosto na zajmujący całą ścianę ekran. W tle uwijali się sprawnie Indowy jego zwierzchnika. Człowiek mógłby porównać ich do małych zielonych pluszowych misiów. Tir w ogóle o nich nie myślał – dla niego ich obecność była zwykłym codziennym faktem.
– Odzyskiwanie planety z okupowanymi przez Posleenów źródłami największego potencjalnego zysku idzie zgodnie z planem. Ryzyko strat w ludzkich kolonistach mieści się w granicach dziesięciu procent powyżej optimum. Wielkość strat w ich statkach jest optymalna plus minus dwa procent. Program ukrywania strat działa zgodnie z przewidywaniami. Miesięczne marginesy zysku są wielkości siedmiu procent plus minus jeden przecinek pięć, przy poziomie pewności wynoszącym dziewięćdziesiąt pięć procent – wyrecytował. Jego uszy sterczały spod metalicznych złotych włosów, rzadko spotykanych u jego rasy, ale tolerowanych; stał wyprostowany, emanując pewnością siebie. Stary głupiec musi już wiedzieć, że kłamie.
– Ludzie są… bardziej liczni i mniej wdzięczni, niż przewidywałeś, kiedy uruchamiałeś program podczas wojny z Posleenami.
– Każdy plan wymaga poprawek w trakcie realizacji, Ghinie.
Ta bezużyteczna skamielina miała irytujący zwyczaj zadawania pytań i wygłaszania komentarzy, które dotykały najbardziej niewygodnych aspektów każdego planu operacyjnego. Ale z biegiem lat Tir nauczył się kontrolować własną mowę ciała; teraz przechylił lekko jedno ucho w geście oscylującym między uprzejmą wzgardą a ostrożną czujnością.
– Z całym szacunkiem, Ghinie, zyski rosną, a plany zarządzania ludźmi działają w dopuszczalnych granicach.
Coś zaswędziało go po lewej stronie pyska, tuż pod końcówkami wąsów. Całym wysiłkiem woli powstrzymał się od poruszenia nimi czy zmrużenia oczu. Niedostatek światła sprawiał, że jego pionowe źrenice wyraźnie się zaokrąglały, przez co nawet lekkie przymknięcie powiek było o wiele wyraźniejsze niż u istoty o okrągłych źrenicach.
– Twoje granice nie obejmują ostatnich przejawów aktywnego oporu wrogo nastawionych ludzi.
Jeśli Tir mógł podziwiać jakąś cechę starszego Darhela, to jego kontrolę nad gestami i mimiką twarzy. Ludzie mieli na to zdumiewająco trafne określenie: pokerowa twarz. Używali go dla opisania jednej ze swoich gier. Tir z rzadka angażował się w kontakty z ludźmi, co jakiś czas jednak grał przez cały wieczór w tego „pokera”, którego nauczył go człowiek Worth i paru jego podwładnych. Te spotkania z ludźmi były irytujące, ale można było wygrać pieniądze, co Tir regularnie robił, uznając to za wystarczająco fascynujący powód, by zignorować wszelkie niedogodności.
– Uruchomione już zostały plany, które mają uwzględniać ten detal.
Skąd ten stary truteń mógł o tym wiedzieć? Czy to możliwe, że systemy łączności Tira są zabezpieczone słabiej, niż mu się wydawało? Trzeba to sprawdzić.
– Zauważyłem także, że straty w ludzkich kolonistach są wysoce wybiórcze.
Ghin lekko podkreślił słowo „wybiórcze”. Nie wiadomo, czy była to pochwała, czy krytyka.
– Tak. To nam pozwala optymalizować zyski pochodzące od pozostałych kolonistów.
Z trudem opanował chęć poprawienia stroju, co u Darhelów nie tyle było odpowiednikiem ostentacji, ile wyrazem zadowolenia z własnych dokonań. Jego przełożony jak zwykle świetnie sobie poradził z utrzymaniem wyrazu twarzy, który miał świadczyć, że nic nie robi na nim wrażenia.
– Dobrze wiedzieć, że zachowujesz wysokie standardy jakości swojej pracy, Tirze.
Błysk rzędów ostrych jak brzytwy kłów, wyszczerzonych w bardzo przypominającym ludzki grymas uśmiechu, sprawił, że Tir omal nie zadrżał. Tak naprawdę stary głupiec próbował tylko pokazać, że nie boi się oddechu siedzących mu na karku młodszych łowców. Wiek zaczynał już odbierać mu wigor, niedługo miał go pozbawić sprytu, a w końcu – życia.
Tym razem Tir nie oparł się chęci poprawienia stroju.
1
Chicago, piątek, 10 maja 2047
W jego ulubionym barze sportowym w Chicago na środku sali stał przedwojenny kwadratowy kontuar, w którym szkło, barmana i drinki zastąpiono dużym holotankiem. Co niezwykłe w barze, obowiązywał tu całkowity zakaz palenia, ponieważ dym często psuł obraz. Dźwięk w systemie „surround” był praktycznie idealny, a kelnerzy i kelnerki przynoszący drinki z tradycyjnego baru umiejscowionego przy kuchni przyjmowali zamówienia tak cicho, że nie przeszkadzali w oglądaniu gry. Zamiast zastarzałego dymu, w barze czuć było piwem, smażeniną i olejkiem cytrynowym, którego obsługa używała do polerowania kontuaru na wysoki połysk. Rzadko tu przychodził, bo w jego branży należało wystrzegać się rutyny. Był to jednak jego ulubiony wodopój i bywał tu chyba trochę częściej, niż powinien.
Charles Worth lubił hokeja. Nie chodziło nawet o bójki na lodowisku. W jego zawodzie prymitywna przemoc była chlebem codziennym. Podobało mu się szybkie tempo, czysty artyzm rywalizacji. Hokej był grą prawdziwych mężczyzn, z prawdziwą muzyką w tle, a nie jakimiś dęciakami. Nie było tu cheerleaderek, ale Worth uważał się za swego rodzaju konesera kobiet i zdecydowanie wolał, by były w zasięgu jego dotyku. Lubił kobiety oryginalne, autentyczne, niezwykłe – pod warunkiem, że były też piękne, tak jak blondynka po lewej stronie, która przykuła jego uwagę. Potrafił wypatrzyć jasny blond z odległości kilometra i prawie nigdy nie dał się nabrać na farbowane włosy. Ta oczywiście była naturalną blondynką. Nawet dobry fryzjer miał trudności z uchwyceniem wszystkich odcieni naturalnego koloru włosów – Worth wiedział o tym, bo sam często zmieniał wygląd. Jej pozostałe atuty również sprawiały wrażenie naturalnych, na ile można było stwierdzić przez ubranie.
Wyglądała tak dobrze, że oderwała jego uwagę od meczu, chociaż Zurych spuszczał niezły łomot Montrealowi. Dla fana Toronto niewiele było przyjemniejszych rzeczy niż oglądanie, jak Montreal dostaje po tyłku. Dziewczyna miała kremową jasną cerę podkreślającą kolor jej włosów i oczy o ciepłym piwnym odcieniu. Dziwne zestawienie. Albo nie miała żadnego makijażu, albo potrafiła go stosować lepiej niż wszystkie kobiety, które Worth znał. Zauważyła, że jej się przygląda, i uśmiechnęła się, lekko rozchylając wargi.
Miała doskonały gust. Jej bluzka z prawdziwego jedwabiu była idealnie skrojona, a rozpięte górne dwa guziki ukazywały rowek między piersiami. W ciemnej zieleni było jej bardzo do twarzy. Worth poczuł żar w dole brzucha, kiedy dziewczyna wzięła swojego drinka, przeszła naokoło baru i siadła na wolnym miejscu obok niego ze wzrokiem utkwionym w holotanku.
– Wybrałeś dobre miejsce. Lepiej stąd widać ławkę Zurychu. Mogę się przysiąść?
– Zapraszam. – Wskazał jej prawie pustą szklankę. – Guinness?
To na pewno jest naturalna cera. Delikatny aromat jej perfum był niemal bolesny.
Uśmiechnęła się i kiwnęła z roztargnieniem głową, ze wzrokiem wbitym w holotank.
Worth przywołał kelnera i wskazał jej szklankę. Chwilę później przyniesiono nowego guinnessa. Mężczyzna wcisnął kelnerowi do ręki pieniądze za drinka i porządny napiwek, żeby nie stał później nad kobietą, którą miał nadzieję zabrać do domu.
– Dzięki. – Napiła się ze świeżej szklanki i oblizała pianę z górnej wargi.
– Kibicujesz Zurychowi? – spytał.
– Nie, Toronto. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – No dobra, każdemu, kto gra z Montrealem.
Worth poczuł lekkie ukłucie niepokoju. Ta sama drużyna co moja. Podejrzany zbieg okoliczności? Czy może ostrzeżenie z biura Tira przyprawia mnie o paranoję?
Transmisję meczu przerwał blok reklamowy. Dwa małe czarno-białe hologramy w rogu tanku przedstawiały wspartego na lasce mężczyznę około sześćdziesiątki i nieco starszą kobietę na wózku. W głównej części hologramu ta sama para – młoda, sprawna i kolorowa – szła, trzymając się za ręce, przez pole żyta, w szytych na miarę polowych mundurach i z najnowszymi karabinami grawitacyjnymi w rękach.
– Masz dość starości? – spytał chłodny, ale zarazem przyjazny głos. – Praca bez przyszłości gasi ogień twojego związku? Grupa Epetar szuka wojowniczo nastawionych ludzkich kolonistów, którzy przyłączą się do wielorasowej ekspedycji mającej odzyskać świat. Wiek i stan zdrowia bez znaczenia, standardowy kontrakt…
– Cholerni odmłodzeńcy. – Jeden z klientów baru cisnął w tank orzeszkiem.
– Jestem Sarah Johnson. – Blondynka odwróciła się do Wortha i wyciągnęła rękę. Miała mocny uścisk dłoni.
– Jude Harris. Miło mi poznać drugiego fana Toronto. – Uśmiechnął się, zwalczając chęć przytrzymania jej dłoni trochę dłużej.
– Tak? Masz wobec tego świetny gust, jeśli chodzi o drużyny. Czym się zajmujesz? – spytała.
– Jestem korporacyjnym człowiekiem od kłopotów. Generalnie dużo podróżuję – odparł.
– Brzmi interesująco. Kłopoty czasem sprawiają kłopoty? – zażartowała.
– Nie, jeśli wszystko dobrze zrobię. – Jego uśmiech zbladł. – A co ty robisz, Saro?
– Jestem sekretarką w kancelarii prawniczej. – Skrzywiła się. – To niezbyt ekscytujące, ale na życie wystarcza. Mówiłeś, że podróżujesz? Musi być świetnie, wiesz, jeździć w różne miejsca.
Spojrzała na niego i upiła kolejny łyk piwa.
– Jeden hotel po drugim, nic ciekawego. Oho, znów grają. – Skupił wzrok na jej miękkiej dłoni trzymającej szklankę. – Ładne paznokcie jak na sekretarkę.
– Słucham? – Popatrzyła na swoje nieskazitelnie wymanikiurowane dłonie, jakby nie rozumiała, o czym mówi. – Aha, klawiatura. Nikt już teraz nie pisze ręcznie. Przede wszystkim oczekują, żeby wyraźnie mówić. Trzeba też dbać o porządek i pilnować detali.
– Ale trochę na pewno piszesz?
Wziął jej dłoń, spojrzał w oczy i delikatnie pocałował palce.
– No, trochę. – Uśmiechnęła się. – Cała sztuka polega na tym, żeby uderzać w klawisze tak, aby paznokcie wchodziły w odstępy między nimi.
Niespodziewanie wyrwała dłoń i wskazała tank.
– Widziałeś? Shinsecki trafił Schmidta prosto w twarz! Boże, popatrz na jego nos! O rany, sędziowie będą mieli problem, żeby ich rozdzielić.
Zakryła usta dłonią i otworzyła szeroko oczy, widząc bryzgi krwi na lodzie między dwoma walczącymi.
– Aha, chyba złamał mu nos. Musiało boleć – powiedział Worth. Patrzyli przez chwilę na bijatykę i innych graczy, którzy krążyli dookoła jak rekiny, kiedy sędziowie próbowali rozdzielić dwóch zawodników. Jeden z nich chyba przypadkowo dostał łokciem w twarz za swoje wysiłki.
– Mój Boże, czego to człowiek nie robi, żeby trochę się rozerwać? – Dziewczyna zadrżała i napiła się piwa.
– No, nie wiem. – Worth wzruszył ramionami, odwracając się do niej. – Lubię oglądać mecze, ale tak naprawdę interesuje mnie strategia i rywalizacja. A bijatyki… To chyba ciemniejsza strona natury każdego człowieka.
– Tak myślisz? – Przechyliła głowę. – Moim zdaniem cała ta agresja to raczej męska rzecz. Uważam… – Zaczerwieniła się trochę, wypijając ostatni łyk. – Uważam, że w większości kobiet tak naprawdę jest jakaś uległość. Nie chodzi mi o to, że chcę, żeby jakiś facet wlókł mnie gdzieś za włosy, czy że chciałabym przez resztę życia prać mu skarpety i gacie, ale moim zdaniem większość kobiet woli facetów, którzy… no wiesz, potrafią przejąć dowodzenie. A faceci są… no, właśnie tacy. – Wzruszyła ramionami. – Tak jak powiedziałam, to męska sprawa.
– To bardzo… spostrzegawcze. – Worth popatrzył na nią z uwagą, zaglądając jej w oczy. – Założę się, że znasz się na ludziach.
Widział pospiesznie bijące tętno na jej szyi. Oblizała wargi i znieruchomiała, jakby zmroziło ją panujące między nimi napięcie. Worth nachylił się i pocałował ją długo i wyzywająco; cofnął się dopiero wtedy, kiedy uprzytomnił sobie, że wplótł dłoń w jej włosy u nasady karku, że jego dżinsy są nieprzyjemnie napięte i że wciąż są w publicznym miejscu (a do jego ulubionych zabaw publika była zbędna). Poza tym dostał ostrzeżenie od swoich kontrolerów. Dziewczyna może być bardzo ładną przynętą. Tak czy inaczej, jeśli ktoś by go spytał, Worth zamierzał świetnie się zabawić, aby to sprawdzić.
W tanku znów rozpoczęto grę, kiedy sędziowie w końcu rozdzielili Schmidta i Schinseckiego i odesłali tego drugiego na ławkę kar. Widać było, że Zurych chce to sobie odbić na lodzie. Montreal przegrywał sześcioma punktami i wykazywał pierwsze oznaki zdenerwowania takim upokorzeniem.
Worth zauważył, że szklanka dziewczyny jest prawie pusta, zamówił więc następnego drinka. Przez pozostałą część meczu gładził ją pod barem po udzie. Kiedy Montreal przegrywał już dziewięcioma punktami, znudził się rzezią, a zainteresował bardziej osobistymi przyjemnościami.
– Mam pytanie – wydyszał, nachylając się do jej ucha. – Mówiłaś, że lubisz, jak facet przejmuje dowodzenie. Wychodzę frontowymi drzwiami. Między toaletami jest tylne wyjście. Tam jest napisane, że włącza się alarm, ale się nie włączy. Jeśli mówiłaś poważnie, zaczekaj pięć minut i wyjdź z baru tylnym wyjściem, będę tam czekał. Chcesz, żebym objął dowodzenie?
Pokiwała głową.
– Tak, chyba tak.
– Dobra, to wiesz, co masz robić. Zrób to, a ja zrobię swoje.
Wyszedł z baru, nie oglądając się. Miał nadzieję, że dziewczyna jest wystarczająco wstawiona i napalona, by zrobić to, co jej kazał. Miał na nią wielką ochotę, ale przeżył tak długo tylko dlatego, że nikt nigdy nie widział, jak wychodził z barów ze swoimi ofiarami. Nocne powietrze smakowało rześko, kiedy minął dwa inne bary i ruszył na parking; rześkość tę zakłócała ledwie zauważalna domieszka smrodu zastarzałego moczu, wymiocin i seksu, który zawsze unosi się pod popularnymi przybytkami nocnego życia. Worth czuł przypływ adrenaliny i jak zawsze zastanawiał się, czy zastawił przynętę i rozegrał wszystko tak jak trzeba. Czy dziewczyna do niego wyjdzie, czy ucieknie?
Idealnie zmieścił się w czasie. Kiedy tylko samochód zatrzymał się w zaułku, zasłonięty z jednej strony ścianą baru, z drugiej dużym kontenerem na śmieci, dziewczyna wyszła, zataczając się. Kolejny plus dla niego – lampa nad tylnym wyjściem była przepalona i widział dziewczynę tylko w świetle własnych reflektorów. Potknęła się na jakimś wyboju i otworzyła drzwi pasażera.
Z przesadną ostrożnością opuściła się na fotel jego niskiego Detroit Ravera, podczas gdy on udawał, że szuka kostki z muzyką. Jego zakończenia nerwowe skwierczały z uczucia triumfu i niecierpliwości; kiedy dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Karoserią zatrząsł rytm „Godzilli” Blue Oyster Cult i Worth włączył się w nocny chicagowski ruch.
• • •
Po wyjściu z windy uwolnił się z objęć wiszącej na nim blondynki i poprowadził ją do drzwi swojego loftu. Otworzył je i odczekał, żeby widok zrobił na niej odpowiednie wrażenie. Nawet przy jego dużych zarobkach niełatwo było urządzić pomieszczenie w stylu lat siedemdziesiątych, który tak lubił. Był dumny, że udało mu się zdobyć meble z czarnej skóry, szkła i chromu, których piękno podkreślał robiony na zamówienie nieskazitelnie biały dywan. Trzy ściany pokoju pokrywała boazeria z imitacji dębu – nawet dla niego prawdziwy dąb był nieosiągalny. Czwartą od sufitu do podłogi zasłaniały czarne aksamitne zasłony. Wolno stojący bar pod jedną ze ścian miał blat z czarnego lanego marmuru i szafki z takiej samej imitacji dębu jak boazeria.
Czerwone lampy lawa – oryginały, nie reprodukcje – oświetlały pomieszczenie i dodawały nieco potrzebnego koloru. Punktowe reflektorki podkreślały oryginały Dalego i Eschera. Zapach sosnowych odświeżaczy powietrza nie do końca maskował słaby odór zastarzałego potu, seksu, rdzy i skóry.
Dziewczyna zatrzymała się i rozejrzała, mrugając. Obdarzyła Wortha jednym ze swoich olśniewających uśmiechów i szybko wtuliła twarz w jego szyję, lekko drżąc. Boże, musi być naprawdę nieźle nagrzana…
– Napijesz się czegoś? Ja naleję sobie martini. – Uśmiechnął się. – Oczywiście wstrząśnięte, nie mieszane.
Podszedł do baru i zaczął zdejmować różne butelki ze szklanych półek w głębi.
– Dlaczego nie? – Zaśmiała się i rzuciła torebkę na kanapę.
Nalał i podał jej drinka.
– Zdrówko.
Upiła łyk, a potem odstawiła kieliszek na stolik ze szkła i chromu, przysunęła się do Wortha i powędrowała dłońmi w górę jego piersi. Objął ją i jego wargi przemknęły wzdłuż linii jej szczęki, by lekko skubnąć płatek ucha. Poczuł, że uginają się pod nią kolana, przeniósł więc ciężar ciała, by ją podtrzymać, a wtedy jej biodra niby nieumyślnie naparły na jego nogę. Poczuł, że w kroczu wzbiera mu żar; zanurzył twarz w jej włosach i odetchnął ich czystym, świeżym zapachem, zmieszanym z aromatem jej rozgrzanego ciała.
Palce lekko mu drżały, kiedy rozpinał jedwabną bluzkę; ostrożnie, czule przeciągał pierwsze chwile uwertury, która miała zakończyć się eksplozją furii. Łagodnie budował zaufanie, które pozwalało wciągać je wszystkie dobrowolnie w pułapkę – to był najdoskonalszy sprawdzian jego sztuki. Wsunął dłonie pod bluzkę i przesunął nimi wzdłuż jej kręgosłupa, po miękkiej, doskonałej skórze. Potarł jej policzek swoim, zadowolony, że ogolił się po południu, i pocałował ją w usta, zanurzając się głęboko w wilgotnym gorącu. Boże, mógłby utonąć w tej kobiecie.
Jej smukłe palce z tymi niesamowicie kobiecymi paznokciami bawiły się jego włosami na karku; poczuł, że zaczyna szybciej oddychać, zniecierpliwiony, że musi się powstrzymywać, by sprowokować ją do następnego ruchu. Przeciągnął bardzo delikatnie palcem w górę jej kręgosłupa, a potem chwycił ją obiema dłońmi za pośladki i mocno przyciągnął do siebie. Zadrżała.
– No to gdzie jest twój pokój? – Wtuliła się w jego szyję i lekko ugryzła go w ramię.
Zabrał jedną dłoń z pośladków dziewczyny i wplótł ją w jej włosy, lekko odchylając jej głowę do tyłu i skubiąc czubek nosa.
– Nieee. Sypialnia to banał. Chodź.
Wziął ją za rękę i poprowadził do zasłoniętej aksamitem ściany. Wcisnął jakiś przycisk i wyszczerzył zęby w uśmiechu, kiedy zasłony rozsunęły się na bok, ukazując przymocowane do ściany cztery stalowe pierścienie i dziesięciocentymetrowe siedzenie o regulowanej wysokości.
– Jak raz spróbujesz, nigdy więcej nie będziesz chciała tego robić w łóżku. To niewiarygodne. – Nie będziesz już w ogóle niczego chciała, ale to nie mój problem.
– Nie zrobisz mi krzywdy, co? – Popatrzyła na niego nerwowo.
– Nigdy w życiu. Przysięgam. – Ujął delikatnie jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy. – To by mnie nie bawiło. Przyjemność to dla mnie sprawianie przyjemności tobie.
Oparła się na nim całym ciężarem ciała, kiedy sadzał ją na siedzeniu.
– Ups. Będzie lepiej bez dżinsów.
Z woreczka wiszącego przy podłodze wyjął parę czarnych jedwabnych szarf, potem przyklęknął na jedno kolano, by pomóc jej zdjąć spodnie i majtki. Obcałował jej biodro i wewnętrzną stronę uda.
Kiedy już wyswobodziła nogi, pogładził jej jedwabistą skórę i przywiązał ją do pierścieni. Ładne nogi. Wszystko ma ładne. Szkoda, że się zmarnuje. Rozpiął spodnie i położył dłonie na jej głowie.
– Wiesz, że nic nie możesz zrobić, co? – mruknął.
Kiwnęła głową i cicho jęknęła, kiedy ją wziął. Nie trwało to długo. Zamrugała ze zdziwienia, kiedy wycofał się i zapiął spodnie.
– Już… skończyliśmy? – Szarpnęła mocno zawiązane szarfy i skrzywiła się. – Możesz mnie rozwiązać? Zaczynają ocierać.
– Och, jeszcze nie skończyliśmy, skarbie, to był dopiero pierwszy akt. Kto cię przysłał?
Podszedł do baru i napił się martini.
– Co? Nikt. To jakaś gra? Nie jestem dobra w grach.
– Tak, jasne. – Uśmiechnął się. – A więc jak się nazywasz, skarbie? – Podszedł szybko z powrotem do ściany. – Kto cię przysłał!? – wrzasnął jej do ucha.
– Au! – Szarpnęła mocniej więzy. – Wcale mi się to nie podoba. Chcę iść do domu. Rozwiąż mnie, do cholery!
– Przykro mi, skarbie. – Klepnął przycisk. – Albo mi powiesz, kto cię przysłał i jak naprawdę się nazywasz, albo akt drugi będzie bardzo przyjemny dla mnie i nieprzyjemny dla ciebie. Chyba że lubisz takie rzeczy. – Jego głos brzmiał dziwnie głucho. – Kto cię przysłał?
– Jestem… Jestem Sarah Eileen Johnson – wyjąkała; jej oczy były dwa razy większe niż normalnie. – Jestem sekretarką w Sinclair i Burke. Nikt mnie nie przysłał, przysięgam na Boga. Au! Proszę, wypuść mnie. Jeśli mnie wypuścisz, obiecuję, że nigdy nikomu nic nie powiem. Proszę. Proszę, wypuść mnie!
Zamrugała raptownie, zdziwiona zmienionym brzmieniem własnego głosu.
– Nie mogę tego zrobić, skarbie. – Znów podszedł do baru i napił się. – To by było dla mnie niebezpieczne, a ja bardzo cenię sobie własne życie. Ty najwyraźniej nie. Och, zauważyłaś, jak śmiesznie mówimy? To drobny efekt uboczny elektronicznego wygłuszania. Kneble i przesłuchiwanie nie za bardzo idą w parze. Więc krzycz ile chcesz, proszę bardzo. Pewnie już słyszałaś, jak działa taki system. Mówiłaś, że kto cię przysłał?
– Nikt! Boże, przepraszam. Nie wiem, za kogo mnie bierzesz, jestem zwykłą sekretarką i nie wiem, czego chcesz! Proszę, proszę, nie rób mi krzywdy.
– W porządku, skarbie, wygląda na to, że musimy to rozegrać na ostro. Fajowo. – Podszedł do stolika i wziął telefon. – Sam? Możesz tu podejść na górę? Może mi się przydać zawodowiec. Masz trochę… bardziej beznamiętne podejście. Dobra. Jasne, mogę zacząć sam. Tak, zostawię trochę dla ciebie.
– O mój Boże, proszę, nie rób mi krzywdy! Proszę!
– Zobaczmy… – Podszedł do baru i otworzył szafkę. – Bykowiec, nahajka, kij bejsbolowy, poganiacz bydła, lancety… – Spojrzał na nią i uniósł brew. – Co wolisz? – Skrzywił się. – Och, byłbym zapomniał. Nie uwierzyłabyś, ile musiałem się narobić, żeby doczyścić dywany po ostatnim razie.
Podszedł do szafy i wyjął duży kawał folii, który następnie rozłożył pod jej nogami.
– Wiesz, że spulchniacz do mięsa usuwa plamy krwi? Pewnie wiesz, w końcu jesteś dziewczyną.
– O Boże, o Boże, o Boże. Wypuść mnie, a ja już nigdy nic takiego nie zrobię. O Boże. Proszę pana, nie jestem tym, o kogo panu chodzi, niech mi pan nie robi krzywdy.
– Hmmm. Uwielbiam skórę. – Wziął bicz i podszedł bliżej. – Kto cię przysłał, skarbie?
– Jestem sekretarką!
Stłumione przez system elektroniczny wrzaski spłynęły na Wortha jak ambrozja. Nieważne, ile razy to się powtarza – nigdy nie można stracić na to ochoty. W końcu zauważył mrugające czerwone światełko, podszedł więc do drzwi i otworzył.
Przysadzisty, łysiejący mężczyzna z pudełkiem pizzy wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Postawił pudełko na barze, otworzył je i zerknął na kobietę wiszącą bezwładnie na pierścieniach.
– O rany, Worth, niewiele roboty zostawiłeś dla mnie. Dobrze, że przynajmniej ma jeszcze zęby. Stary, stałem tam i waliłem w dzwonek z dziesięć minut!
– Wiesz, że nic nie słyszę, kiedy mam włączony system.
Sam poszedł do kuchni i przyniósł trzy piwa.
– Chcesz jedno?
– Nie. Trzymam je dla ciebie, stary.
Niższy mężczyzna wzruszył ramionami i ugryzł kawałek pizzy, a potem z piwem w ręku podszedł do ściany, gdzie czekały na niego rozłożone na półce skalpele.
– Miałeś przynajmniej dość rozumu, żeby zostawić to mnie. Widać tę podejrzewasz bardziej niż poprzednie.
– Może na starość robię się bardziej ostrożny. – Worth wzruszył ramionami i zmieszał sobie martini.
Oprawca zachichotał i wylał pół puszki piwa na głowę blondynki. Pokiwał głową, kiedy się zakrztusiła.
– Oczywiście dla panienki to zła wiadomość. Droga pani, z przykrością stwierdzam, że rola mojego przyjaciela dobiegła końca. Worth jest w swojej robocie prawdziwym zawodowcem, ale nie jest mną. Naprawdę, powinna pani oszczędzić sobie bólu i odpowiedzieć na moje pytania teraz, a nie potem. – Podniósł mały skalpel i spojrzał na nią zimnym wzrokiem. – Jak się nazywasz? Imię i nazwisko.
– Sarah Eileen Johnson – wyszeptała słabo kobieta.
Sam spojrzał na Wortha; ten pokręcił głową i podał mu małą torebkę. Oprawca wyciągnął jej zmiętoszoną już zawartość i zaczął przeglądać.
– Prawo jazdy, dwie karty kredytowe, wizytówka Sinclaira i Burke’a, adwokatów, kilka paragonów, różne wizytówki, trochę gotówki, książeczka czekowa, kosmetyki, drobne… Wszystko używane. Dobre papiery. Zawodowa robota. – Westchnął i odłożył skalpel, a potem podszedł do szafki pod barem i wyjął małą torebkę. Wyciągnął ze środka igłę i buteleczkę. – Zawsze lubię zaczynać od pentatolu sodu, ale później jestem trochę staroświecki.
Sprawnie zrobił jej zastrzyk i położył strzykawkę obok skalpeli, potem spojrzał na zegarek.
– Dobra, jak się nazywasz?
– Jestem… Jestem Sarah Eileen Johnson. Dlaczego mi to robicie?
– Hmmm. Interesujące. – Wyjął z kieszeni małą latarkę i zajrzał w jej oczy. – Wyjaśnisz mi, dlaczego jesteś odporna na pentatol sodu?
– Mó… Mówiłam – wyjąkała – że jestem sekretarką w kancelarii i zajmuję się poufnymi aktami. Trzeba… Trzeba mieć zrobiony zabieg i pismo od lekarza, inaczej nie zatrudnią.
– Tak? – Sam wyjął kolejną buteleczkę i świeżą igłę. – Spróbujmy jeszcze jednej.
Po pięciu buteleczkach uśmiechnął się pod nosem.
– Niezłe zabezpieczenia jak na sekretarkę.
– To… firmy ubezpieczeniowe. To paranoicy. Ja… Ja… Proszę, nie róbcie mi już nic złego. Jestem tylko sekretarką. Nic nie wiem! – zawyła rozpaczliwie.
– Teraz chyba weźmiemy się za trzonowce. Kim jesteś?
– A kim mam być?! – wrzasnęła. – Będę, kim chcecie – załkała. – Proszę, proszę…
– A więc kim jesteś? – spytał Sam, kiedy się uspokoiła.
– Jestem sekretarką! Zwykłą sekretarką. – Zaczęła szlochać.
Dwie godziny później Sam ściągnął gumowe rękawiczki i spojrzał na Wortha.
– Naprawdę, więcej nie ma sensu. Co chwila mówi coś innego i żadna z tych historii nie trzyma się kupy. – Poszedł do kuchni i wrócił z tekturowym talerzykiem. – Coraz trudniej ją ocucić. – Wzruszył ramionami. – Możemy bawić się tak całą noc, ale naprawdę nie ma po co.
Położył zimny kawałek pizzy na talerzyku, zaniósł go do mikrofalówki i wrócił do Wortha, który patrzył skrzywiony na zakrwawione, na wpół martwe ciało i splątaną masę jasnych włosów.
– Moim zdaniem jako zawodowca, to coś – wskazał kawałkiem pizzy – to sekretarka.
– Cholera. Starczyłaby na cały weekend. Chyba trzeba ją odciąć, a potem się zastanowimy, gdzie się jej pozbyć.
– Jest piątek. – Worth wyjął buteleczkę rozcieńczalnika i rozpoczął żmudne zmywanie krwi z biczów. – Może facet, który prowadzi spalarnię na Oak Street i sprzedaje prochy GalTechu, zgodzi się przyjść za kilkaset dawek provigilu-C.
Rzucił zakrwawiony papierowy ręcznik do kosza i wziął następny, obserwując kątem oka, jak Sam odcina dziewczynę, a ta pada na folię.
Zanim dotarło do niego, że ciało wykonało dziwnie skoordynowany przysiad, dziewczyna wystrzeliła do góry, wyprowadziła kopnięcie z półobrotu i trafiła oprawcę pod ucho. Mężczyzna runął na ziemię jak marionetka, której odcięto sznurki, a wtedy odbiła się od jego brzucha i wylądowała przed Worthem. Zatrzymała się na ułamek chwili; tylko tyle potrzebowała, by trafić go bocznym kopnięciem w splot słoneczny. Siła ciosu rzuciła Wortha na drzwi szafy; uderzył o nie głową i osunął się na podłogę, z trudem łapiąc oddech.
– Kim… Kim jesteś?
Ostatnią rzeczą, jaką Charles Worth zobaczył, był ogień z pistoletu jego zmarłego kolegi, który niedoszła ofiara trzymała w wyciągniętych rękach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.