powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

AutorAutor
Taran-kino
W tym miesiącu, wbrew oczekiwaniom wszystkich, Dobry i Wągrowski NIE rozmawiają o „Grindhouse”. W ramach rekompensaty rozmawiają jednak o wszystkim innym, co tyczy Quentina T., z uwzględnieniem nagich stóp, postmodernizmu i ekranizacji Jane Austen.
Quentin Tarantino
Quentin Tarantino
Konrad Wągrowski: Piotrze, muszę Ci się przyznać do czegoś wstydliwego.
Piotr Dobry: Jesteś spokrewniony z Jarosławem Żamojdą?
KW: Gorzej. Gdy obejrzałem „Pulp Fiction” w 1994, nie rzucił mnie na kolana. Ba, uznałem film za średniachę i stwierdziłem, że nie wiadomo, o co tyle hałasu.
PD: Nie dziwię Ci się. Serio. Mam tak z wieloma filmami uznanymi przez ogół za arcydzieła. A skoro już mamy wieczorek szczerości, to i ja Ci się do czegoś przyznam. Po raz pierwszy obejrzałem „Pulp Fiction”… w zeszłym roku.
KW: I w tym momencie 80 proc. czytelników przerywa lekturę naszej rozmowy… Ale w sumie – może i dobrze zrobiłeś…? Bo w 1994 chyba jednak wiele osób, zwłaszcza młodszych, jak ja wówczas :)…
PD: No nie, znowu robisz z siebie Kałużyńskiego. A ja nie chcę być Raczkiem!
KW: …oczekiwało nieco innego kina od filmu w jakimś sensie sensacyjnego. Oczekiwało wartkiej akcji, zwartej fabuły, klasycznej konstrukcji – a tego „Pulp Fiction” oczywiście nie dawało. Natomiast dekadę później już te postmodernistyczne filmowe zabawy były dużo bardziej atrakcyjne – bo ileż można oglądać filmy z wartką akcją i klasyczną konstrukcją…? Cóż, Tadeusz Sobolewski też w końcu do „PF” przekonał się po latach (pamiętasz, jak długo i głośno ubolewał, że film Tarantino pokonał w Cannes Kieślowskiego?) – choć on akurat chyba wartkiej akcji nie oczekiwał…
PD: Właśnie – nie oczekiwał. I ja nie szukałbym tutaj źródła w przyzwyczajeniach publiczności. Zdecydowana większość kinomanów z całego świata przyjęła przecież „Pulp Fiction” z otwartymi ramionami. Jesteś wyjątkiem i czas się z tym pogodzić :-).
KW: No, chyba jestem. Dlatego pisałem, że się wstydzę. Widocznie wówczas byłem jeszcze impregnowany na filmowy postmodernizm. Medycyna zna takie przypadki.
PD: Natomiast kwestia mojego opóźnienia ma zupełnie inne podłoże. To coś na kształt wrodzonej podejrzliwości, czasem nawet niechęci. Do filmów, płyt, książek, komiksów, którymi wszyscy wokół się zachwycają do poziomu mentalnego onanizmu, które atakują mnie z prasy, radia, telewizji i zmywarki. Bardzo często ten szum jest niewspółmierny do jakości danego dzieła, więc ja wolę sobie w tym czasie wyszukiwać jakieś perełki w rodzaju „Interstate 60”, o których mało kto słyszał, a po te „czołobitne” rzeczy sięgać później. Tak miałem z „LOTR-em”, którego zaliczyłem dopiero pod koniec 2004, kiedy wyszła już cała trylogia. Tak miałem ze „Strażnikami”, których przeczytałem dopiero w tym roku… Jeśli rzecz jest rzeczywiście genialna – jak w tych przypadkach – wytrzyma próbę czasu. Jeśli nie – i tych przypadków jest więcej – to tylko potwierdza moją teorię o niewspółmiernych ochach i achach.
‹Wściekłe psy›
‹Wściekłe psy›
KW: Krótko mówiąc – Tarantino wytrzymał próbę czasu. Postmodernizm zwycięski? Co właściwie jest takiego w „Pulp Fiction”, że Wojtek Orliński przyrównuje oglądanie go do seksu?
PD: Tu raczej należałoby postawić pytanie, czego w „Pulp Fiction” nie ma. Tarantino – rasowy freak na punkcie kina – przyrządził danie ze składników, które innych kinofilów niezmiennie cieszą nawet podawane osobno, a co dopiero jako całość! Wiem, że to slogan, ale w „Pulpie”, jak chyba w żadnym innym filmie, naprawdę każdy może znaleźć coś dla siebie. Kogoś rajcuje neo noir – bardzo proszę; kogoś cinema verite – nie ma sprawy; kogoś czarna komedia – jest; kogoś mistrzowski storytelling sam w sobie – jest; kogoś błyskotliwe dialogi – są; kogoś sceny gore – mamy i gore… Itd., itp., dla każdego coś miłego – na przykład mojego brata tak rajcują biblijne teksty Samuela L. Jacksona, że do dziś robi sobie z nich sygnaturki na Gadu-Gadu :-). No, a poza tym wszystkim, jest też „Pulp Fiction” wybitnym osiągnięciem w kategorii „kino o kinie” – a to uwielbia każdy szanujący się kinoman.
KW: Nie wspomniałeś kultowych tekstów („Zed’s dead, baby, Zed’s dead”) i kawału solidnego aktorstwa – przecież oprócz Samuela L. mamy tam smakowite epizody Keitela, Walkena, a Travolta już nigdy nie będzie miał takiej szansy na Oscara, jaką otrzymał od Tarantino. Ale jednak, czy postmodernistyczna zabawa nie decyduje, że brakuje w tym filmie po prostu zajmującej opowieści? Takiej, którą na przykład miały „Wściekłe psy”, rzecz również po-mo, niepodająca od strony treści niczego nowatorskiego, ale o bardzo spójnym scenariuszu?
PD: Ale co kino w latach 90. mogło jeszcze wnieść nowatorskiego w kwestii treści? Sequel „Surfujący naziści muszą umrzeć”, tyle że zrobiony na poważnie? Pierwszy lepszy podręcznik do scenopisarstwa powie Ci, że w kinie masz tylko osiem podstawowych opowieści. Cały sęk w umiejętnym wymieszaniu gatunków, stworzeniu pozoru braku jakichkolwiek ograniczeń. Tarantino właśnie to robi. A to, iż „PF” nie ma linearnej fabuły, jeszcze nie znaczy, że nie jest filmem spójnym. Bo jest. Wszystkie wątki na końcu idealnie się zazębiają.
KW: Ja sobie zdaję sprawę, że przeniesienie nacisku z luźnych scenek tworzących całość „Pulp Fiction” na spójną historię spowodowałoby całkowitą zmianę filmu na zapewne nie tak ważny i wpływowy, ale może właśnie brak takiej historii powoduje, iż – choć doceniam formalne mistrzostwo – pokochać „PF” jednak nie mogę?
PD: Ale jaki znowuż „brak historii”? Przecież tu masz aż cztery historie. Wszystkie dobre. To tak, jakbyś wziął cztery odcinki „Alfred Hitchcock przedstawia”, i zgrabnie – motywami, postaciami – powiązał je w całość. Na tym również polega geniusz Tarantino. Coś, co było do tej pory zarezerwowane dla ambitnych serii telewizyjnych, zmieścił w dwuipółgodzinnej kinówce. I przy tym wcale nie zrezygnował z rozbudowanych portretów psychologicznych – każdego ważnego bohatera pozwala nam przecież dobrze poznać.
KW: Powiesz pewnie, że wydziwiam…
PD: Wydziwiasz.
KW: Może i tak – ale nie powiesz mi chyba, że to fabuła należy do najważniejszych atutów „PF”. Powiedzmy sobie szczerze – z czterech historii trzy to epizody (opieka nad dziewczyną szefa, rozpierducha w dinerze, egzekucja), jedynie wątek boksera, który wraca się po zegarek i wraz ze swym antagonistą wpada w ręce nazistów-gejów, nadaje się na większą opowieść. Ale i tak dość błahą.
‹Pulp Fiction›
‹Pulp Fiction›
PD: Jak się więc okazuje, inaczej postrzegamy te cztery historie. Ty przez pryzmat fabuły, ja – bohaterów. Dla mnie są to historie: Vegi i Winnfielda, Butcha, Mii Wallace oraz pary postrzelonych złodziejaszków. I moim zdaniem wszystkie te historie można by rozwinąć w coś większego. Nie mają początku ani końca – od razu zostajemy wrzuceni w środek perypetii bohaterów (czy nie inaczej jest choćby w „Bliżej”?), których poznajemy nie tyle przez ich czyny (chociaż też), co przez słowa. Wiesz, piję do tego, że błahość historii niekoniecznie musi przekładać się na jej jakość. Można fajnie opowiedzieć o tępym gangsterze rozprawiającym o frytkach z majonezem, i można niefajnie opowiedzieć o biseksie rozdartym pomiędzy uczuciem do uniwersyteckiego profesora a siostrzenicy szwagra swojej babki, gdzie w grę wchodzą jeszcze różnice kulturowe, bo biseks jest metysem, profesor – austriackim Żydem, a siostrzenica pół-Szwedką, pół-Maoryską…
KW: Wróćmy do słowa klucza – nieszczęsnego postmodernizmu – tu najlepiej wyrażanego przez zabawę konwencją i wyodrębnienie formy nad treść. Forma tu się liczy, treść jest mało istotna, wtórna.
PD: Może i wtórna, ale nie durna, że tak sobie zrymuję. W sumie fajnie opowiada o łańcuszku przemocy.
KW: Bo rozmawiamy o Tarantino jako postmoderniście, nie? Więc może powiedzmy w ogóle, co przez to rozumiemy…
PD: No, u Tarantino to głównie – o czym już napomknąłeś – zabawa konwencją. Ja dorzuciłbym jeszcze żonglerkę gatunkami, sporą dawkę ironii i zacieranie granic między sztuką wysoką a kiczem (składanie ścinków klasy B w całość klasy A).
KW: Czego dowodem nagroda w Cannes, czyli miejscu, gdzie jednak zwykle wygrywają rzeczy artystyczne do bólu lub do bólu polityczne. A do żadnej z tych kategorii „PF” nie zaliczymy.
PD: Nie do końca zgodziłbym się tylko z tym „wyodrębnieniem formy nad treść”. Treść też musi być w pewnym sensie po-mo, bo jakby ją traktować po macoszemu i nie przykładać wielkiej wagi, to z samej zabawy formą też by raczej nie wyszło nic dobrego (czego przykładem marny los wielu epigonów Tarantino). Zresztą, najprostszy argument za treścią – mówisz: „Tarantino”, to pierwsze skojarzenie masz: „genialne dialogi”, a nie: „genialne ujęcia”.
KW: Mówiąc „treść”, myślę „fabuła”. Genialne dialogi to dla mnie wyraz formy.
PD: Niby dlaczego?
‹Jackie Brown›
‹Jackie Brown›
KW: Bo historia bez fajnych dialogów może pozostać tą samą historią. A fajne dialogi mogą ją po prostu upiększyć (tak jak ładne zdjęcia czy ilustracja muzyczna).
Ale znów postawię w opozycji „Wściekłe psy” i „Jackie Brown” – tam przecież historie są dużo bardziej rozbudowane niż w „Pulp fiction”, wtórne (wobec kina hongkońskiego i blaxploitation), ale jednak nie da się powiedzieć, że forma przysłania treść…
PD: Czyli tu nie dojdziemy do porozumienia, bo dla mnie w „Pulp Fiction” też nie przysłania. Oczywiście treści postmodernistycznej. Bo treść w rozumieniu opowieści jako takiej we wszystkich tych filmach jest dla mnie podobnie błaha.
KW: We „Wściekłych psach” – zgoda. Tam prosta policyjno-gangsterska opowieść, bezczelnie zerżnięta z „City on fire” Ringo Lama, otrzymuje zupełnie nową postać (przyznam uczciwie – lepszą niż w pierwowzorze), dzięki a) wywaleniu zbędnych wątków, b) wyrazistym, świetnym postaciom, c) kapitalnym dialogom, d) paru świetnym pomysłom inscenizacyjnym. Czyli błaha treść okraszona wyczesaną formą. Ale „Jackie Brown”? To zupełnie inne kino-Tarantino – nieco wyciszone, z rozwiniętą intrygą i mocnym, poważnym podtekstem: przypowieścią o starzeniu się. Czy „Jackie Brown” to w ogóle po-mo?
PD: Po-mo pod tym względem, że zawiera dziesiątki popkulturowych odnośników, i że mamy tu grę wizerunkiem Pam Grier – ikoną blaxploitation – która rozprawia się z przeciwnikami za pomocą sprytu, nie shotguna (co przy okazji ładnie się układa w przypowieść o starzeniu się). Natomiast przyczyna odmienności „Jackie Brown” od pozostałych filmów QT wydaje mi się prozaiczna – w pewnym sensie to jego najmniej autorski film. Jedyny, przy którym posiłkował się gotowym materiałem (kryminał Elmore’a Leonarda).
KW: I tak powoli zbliżamy się do „Kill Billa”. Wiem, że go nie lubisz. Mogę spytać czemu? Czy może wchodzi tu w grę Twoja znana idiosynkrazja do popularnego kina dalekowschodniego? :)
PD: Skądże. Popularne kino dalekowschodnie nie wywołuje u mnie idiosynkrazji, o ile nie jest horrorem, w którym straszy blade, kruczowłose widmo.
KW: Widmo widmu nierówne…
‹Kill Bill: Vol. 1›
‹Kill Bill: Vol. 1›
PD: Lubię Kurosawę, wczesnego Johna Woo, lubię niektóre rzeczy Takeshiego Kitano i Takashiego Miike. W młodszym wieku byłem wielkim fanem Bruce’a Lee, Jackie’ego Chana, Bolo Yeunga, a nawet znam – co może Cię zadziwić – niektóre filmy Kinjiego Fukasaku (było coś takiego jak „Doberman Cop”, z Sonnym Chibą chyba (chiba?) – przednia zabawa). Oczywiście daleko mi do Twojego znawstwa, zachwytów, ale generalnie nie jestem uprzedzony. A „Kill Bill” po prostu – mimo niewątpliwych zalet (zdjęcia, sekwencja anime, soundtrack) – nie wywołał we mnie żadnych emocji. Odniosłem wrażenie, że Quentin – inaczej niż zwykle – tutaj tylko kopiuje, kopiuje i jeszcze raz kopiuje, nie dokładając niczego od siebie. No, powiedz sam – zapamiętałeś z obydwu części choćby jeden wart zacytowania dialog?
KW: Dialog…? Świetnie wbił mi się w głowę monolog wygłaszany przez O-Ren Ishii na zlocie yakuzowych capo di tutti capi. Rozmowa Panny Młodej z Sonnym Chibą, w której ona najpierw mówi łamaną japońszczyzną, a on łamanym angielskim, by ostatecznie przejść na płynny japoński, gdy maski opadły, też była niezła. No i tekst: „to naprawdę była stal Hattori Hanzo”… Natomiast rzecz jasna nie są to dialogi na miarę „Pulp Fiction”. Co nie zmienia faktu, że z wielu powodów bawiłem się na filmie doskonale – po pierwsze, dzięki naprawdę z inwencją inscenizowanych scenach przemocy. Po drugie – dzięki wszechobecnej ironii, wyrażanej na przykład w wieszaku na miecze samurajskie w samolocie, udawaniu przyjaciółek przed małą dziewczynką po bitwie w zdemolowanym mieszkaniu. Po trzecie – wyborna sekwencja anime. Po czwarte – nastrój generowany głównie świetnym doborem utworów muzycznych. No, bawiłem się wybornie.
PD: Cieszę się Twoim szczęściem.
KW: Okej, nie jest to może dzieło posuwające jakoś historię kina do przodu (w sumie raczej ją cofające), ale przecież zabawą filmową – które zwykle też lubisz – bez wątpienia jest.
PD: No jest. Ale o ile mógłbym porównać „Pulp Fiction” do szachów, „Jackie Brown” do Monopolu, a „Wściekłe psy” do chińczyka, o tyle „Kill Bill” to dla mnie co najwyżej bierki :-).
KW: Na takie dictum już nie wiem, co mam powiedzieć…
PD: Przyjmij więc do wiadomości, że film nie wzbudził we mnie żadnych emocji, nie zainteresował, znudził, mimo że uznaję jego wartości, o których napisałem wyżej. Bywa i tak.
KW: Dochodzimy do „Grindhouse”, o którym… nie będziemy rozmawiać. Powiedzmy, że oficjalnie – na znak protestu przeciw polityce pokazywania tylko połowy filmu – dyskusję zostawiamy do czasu, gdy pozwolą nam obejrzeć „Planet terror”. Ale jednak zarzucę jeden temat – nie uważasz, że tworząc nowe wersje różnych klasyków kinematografii „B”, Quentin goni w piętkę i marnuje swój niemały talent?
PD: Nie. Skoro ma talent akurat do postmodernizmu, czego miałbym od niego oczekiwać – adaptacji Jane Austen?
‹Kill Bill: Vol. 2›
‹Kill Bill: Vol. 2›
KW: Cóż – w jego rękach to mogłoby być interesujące. Aby zdobyć Lizzie Bennet (Uma Thurman), Mark Darcy (Samuel L. Jackson) musi przede wszystkim rozprawić się z podrywającym ją przystojnym brytyjskim oficerem (Michael Madsen). W tym celu nabywa od znajomego kapitana (Kurt Russell) miecz samurajski. Podczas transakcji panowie rozmawiają o tym, że we Francji „pudding” nazywa się „le pudding”. Darcy nie wie, że sprzyjający oficerowi ojciec Lizzie (Harvey Keitel) wychowywał się na Dalekim Wschodzie i rozprawa z nim może być dużym wyzwaniem. Na szczęście po jego stronie stanie matka panny Bennet (Pam Grier). W filmie powinna pojawić się też obowiązkowa scena tańca na wiejskiej zabawie z epizodem Johna Travolty. Pociągnij dalej, lepszy jesteś w te klocki.
PD: E tam, wyszło Ci całkiem fajnie – chętnie obejrzałbym taki film. Co nie zmienia faktu, że dostalibyśmy wtedy Jane Austen na postmodernistyczną modłę, a nie przyzwoicie, klasycznie, jak Pan Bóg przykazał, wyreżyserowany film.
KW: Inaczej mówiąc – jeśli będzie zabawa kinem, świetne dialogi, ciekawe postacie, to niech sobie facet kręci, co tylko mu się podoba, nawet jeśli temat (i widzów) wyczerpało już pięćdziesięciu innych reżyserów.
PD: Żaden temat nie jest wyczerpany do końca – potrzeba tylko faceta z inwencją QT, żeby to, co wydawało się stare, okazało się nowe i jare. Swoją drogą chętnie obejrzałbym komedię romantyczną z Hugh Grantem autorstwa (znaczy komedia, nie Grant) Tarantino.
KW: Powoli zbliżamy się do momentu, w którym powinniśmy zacząć gadać o zombiakach i biuście Angeliny Jolie w kontekście Quentina…
PD: O zombiakach pogadamy w kontekście Rodrigueza, natomiast w kontekście Quentina powinniśmy raczej gadać o stopach Angeliny Jolie.
KW: He, he – i to nagich stopach!
PD: Osobiście bardziej kręcą mnie damskie uda, choć stopami też oczywiście nie pogardzę. Tyle że małymi, a Quentin, z tego, co się orientuję, preferuje duże.
KW: To dodam jeszcze, że jednego grzechu (nieświadomego) Quentinowi nie odmówisz – co i rusz nowa polska produkcja „rozrywkowa” jest reklamowana jako „polski Tarantino”. Wiesz, „Ciało”, „Czas surferów”, „Dublerzy”, te klimaty. Za to należy mu się parę lat czyśćca.
PD: Wiesz, myślę, że i bez tego w niebie nie bardzo by go chcieli…
powrót do indeksunastępna strona

89
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.