– To pewnie lokalna gwardia albo wieśniacy prosto z włości jakiegoś wielmoży. Jakiś tutejszy lord zebrał regiment i uważa się za generała. Zawsze tak było w Kharadrei. – Nie wtedy, kiedy Koth tu rządził – powiedział Sardec. – Tak, panie, masz rację, ale z tego, co słyszałem, Czerwona Armia stanowiła niewielką część żołnierzy Kharadrei. Reszta to byli poborowi. – Koth pochodził z tych stron, sierżancie. Czy o tym wiedziałeś? – Sardec zastanawiał się, czyj sztandar powiewa nad centralnym skupiskiem namiotów. Był pewien, że między ludźmi dostrzega wysokie sylwetki Terrarchów. – Zaczął jako bandyta w tych właśnie lasach, o ile pamiętam, a potem został głównym dowódcą króla Orodruine’a. Oczywiście, że sierżant wiedział o Kocie. Każdy człowiek żołnierz o nim słyszał. Koth był ich idolem. Sardec zastanawiał się nad jego karierą. Człowiek ten urodził się w chacie leśnika, a później upokorzył najlepszych generałów obydwu królestw, generałów Terrarchów mających za sobą całe wieki wojennego doświadczenia. Jak to możliwe? – Niektórzy ludzie przejawiają talent do wojaczki – zauważył sierżant Hef. Sardec był nieco zaszokowany. Leki albo wino były mocniejsze, niż sądził. Nie zdawał sobie sprawy, że mówi na głos. – Cóż, miejmy nadzieję, że ktokolwiek tam jest, nie okaże takiego talentu – powiedział. – Miejmy nadzieję, panie – zgodził się Hef. Starał się mówić z entuzjazmem, ale Sardec wiedział, że obydwaj myślą to samo. Nieważne, jak niekompetentny jest znajdujący się tam w dole dowódca, nieważne, jak nieprofesjonalni są jego żołnierze. Kiedy jutro zaatakują furażerów, przytłoczą ich swoją liczebnością. Sardec modlił się do Światła, aby tym trzem ludziom, których wybrał sierżant, udało się przedrzeć przez linie wroga. Stary dwór wydawał się mocny – ufortyfikowane gospodarstwo z grubymi murami dokoła, zaprojektowane tak, by oprzeć się napadom rozbójników z lasu i najazdom żołnierzy sąsiadów. Stanowił wytwór niekończącej się wojny okresu bezkrólewia, która od dawna pustoszyła Kharadreę. Tak, to mocna budowla. Sardec liczył tylko, że wystarczająco mocna. Wydawało się, że minęła wieczność, księżyc wychynął zza chmur i smugi światła docierały do ziemi przez listowie. Teraz wzrok Rika przyzwyczaił się już do panującego mroku. Ślepota minęła. Widział. Las lśnił w blasku księżyca. Wielkie grzyby wychylały się spod ściółki. Postacie Barbarzyńcy i Łasicy przed nim przypominały gobliny. Z tyłu dobiegały odgłosy pościgu. Rik czuł, jakby w piersiach go paliło. Mokre ubranie obcierało skórę. Swędziały go ukąszenia komarów. Nowy, dziwny ton pojawił się w głosach wyrmów. Rik miał wrażenie, jakby pobrzmiewał w nich lęk. Słyszał, jak ludzie próbują poganiać je batami, lecz z jakiegoś powodu rozdzieraki po prostu nie chciały ruszyć dalej. – Co się dzieje? – spytał Rik. – Nie wiem – odburknął Barbarzyńca. – W tym miejscu jest coś dziwnego – rzucił Łasica, gdy stanęli na dużej polanie. Wskazał na ścieżkę wijącą się wśród drzew. Kiedy Łasica o tym wspomniał, Rik też to zauważył. Panowała tu nienaturalna cisza, a drzewa wyglądały na dziwacznie powykręcane. Pleśń oblepiała niektóre gałęzie. Przyszły mu do głowy stare opowieści o przerażających istotach, jakie można spotkać w lesie po północy. Wyglądało na to, że zapuścili się z dala od ścieżki, którą chcieli pójść, do jakiegoś zupełnie innego miejsca. Zmienił się kierunek wiatru i Mieszaniec wyczuł ten zapach. – Co tak śmierdzi? – spytał. – Pachnie czymś zgniłym – uznał Barbarzyńca. Rzeczywiście. Pachniało mocno kamaszami, z pewną subtelną różnicą. Instynktownie zbliżyli się do siebie, formując trójkąt, aby zabezpieczyć się z każdej strony. Jakieś dwadzieścia kroków od nich coś zalśniło słabo zielonkawym blaskiem. Skóra Rika zaczęła mrowić. Wielkie stworzenie stało w środku tej poświaty. Rik poczuł, jak włoski na karku stają mu dęba. To coś było tak ogromne, jak Barbarzyńca, ale nie tak wysokie. Za to dłuższe i znajdowało się bliżej ziemi. Przypominało rozdzieraka, ale rozdzieraka wielkości człowieka. Jego głowa przywodziła na myśl węża. Z tyłu unosił się wielki ogon. Stworzenie to miało łuskowatą skórę i wyłupiaste oczy, większe niż u człowieka. Długi język wysunął się z ust, badając otoczenie. W łapach trzymało miecz długości muszkietu, o zębatym ostrzu, wyglądający paskudnie jak cholera. Rikowi przypomniały się opowieści o duchach Ludzi Węży. – Co to jest, do kurwy nędzy? – warknął Barbarzyńca. Stwór stał, przyglądając im się przez polanę. Rik spiął się w oczekiwaniu na atak. Zerknął na lewo i prawo, zastanawiając się, czy stworzenie próbuje przyciągnąć ich uwagę, podczas gdy skrada się ku nim coś innego. Nie zobaczył jednak nic i nie usłyszał nic poza cichymi, nocnymi dźwiękami lasu. – Kim jesteś? – spytał Rik. – Czym jesteś? – Głos Barbarzyńcy brzmiał, jakby ten znajdował się na skraju furii berserka. Przemawiały przez niego prymitywne przesądy człowieka Północy dotyczące demonów ze Świata Starszych. A patrząc na tego stwora, Rik mu się nie dziwił. – To Człowiek Wąż – wyjaśnił Łasica. – To musi być on. Jego lud niegdyś zamieszkiwał te okolice. – Wymarli przecież wieki temu – przypomniał Rik. – Powiedz to temu łuskowatemu. To jego musisz przekonać. – Myślisz zatem, Mieszańcu, że to duch? – spytał Barbarzyńca. Lęk pobrzmiewający w jego głosie stał się jeszcze wyraźniejszy. Wyglądało na to, że nie potrafi się zdecydować, czy rzucić się na stwora, czy też z krzykiem pognać w noc. Mówił to, co wszyscy myśleli. – A skąd mam wiedzieć? Wygląda na prawdziwego. – Myślisz, że mój miecz go zrani? – dopytywał się Barbarzyńca. – Chcesz podejść i sprawdzić? – Myślisz, że się boję? – Ja boję się jak cholera – odparł Rik. – On się nie rusza – powiedział Łasica. Jak zawsze, nie stracił głowy. Teraz kiedy Rik przyjrzał się uważniej, zobaczył, że kłusownik ma rację. Słaba poświata otaczająca stwora falowała, dając złudzenie ruchu, ale jak do tej pory istota nie wykonała żadnego gestu. – Może czeka. Węże potrafią czekać bez ruchu w nieskończoność – stwierdził Barbarzyńca. Kiedy minął początkowy napad lęku, Rik był bardziej zaciekawiony niż przestraszony. Powoli zbliżył się do Człowieka Węża. Stwór sprawiał wrażenie, jakby na czymś stał. Okazało się, że to ogromny blok skalny, częściowo zagrzebany w ziemi. Gdy Rik mu się przyglądał, na boku głazu zapłonęły wijące się runy. Natychmiast zamarł, lecz nic się nie stało. – Wracaj, Mieszańcu – zawołał Barbarzyńca. – Pamiętaj, co się wydarzyło w kopalni. Ciekawość i coś jeszcze dręczyło Rika. Coś tu się nie zgadzało. Chciał rozwiązać tę zagadkę. Ciekawość zawsze była jego fatalną słabością. Zatrzymał się niemal w zasięgu ręki od Człowieka Węża. Z bliska zauważył, że z ust stwora wystają dwa długie, zakrzywione ku dołowi kły. Zastanawiał się, czy za życia były one jadowite. Znajdował się teraz tak blisko, że widział, iż to stworzenie jest posągiem stojącym na szczycie jakiegoś cokołu. Podziwiał, jak misternie został wykonany. Sprawiał wrażenie żywego. Rozejrzawszy się, dostrzegł, że podłoże ma tu nieregularny kształt. Tuż za posągiem znajdowała się otwarta przestrzeń wybrukowana kamieniami. Dziwne lśniące runy wiły się także i po tej powierzchni. Rik zastanawiał się, co to takiego? Czyżby ich obecność coś wywołała? Czy była to jakaś magiczna pułapka? A może to nie miało z nimi nic wspólnego? – Myślę, że to miejsce jest nawiedzone, Mieszańcu – ostrzegł Barbarzyńca. – Odejdź stamtąd. – To tylko jakiś posąg – odparł Rik. – A nie duch. – A co z tym cholernym blaskiem? – To jakaś magia. Niezaprzeczalnie mieli tu do czynienia z magią, lecz jak do tej pory, nie wyrządziła im ona krzywdy. Może lepiej zostawić to miejsce w spokoju. Nerwy Rika napięły się do granic możliwości. Rozsądek nakazywał mu się oddalić. Miał wrażenie, że lada chwila pojawi się coś strasznego. – Myślę, że teraz powinniśmy się stąd ulotnić – podsunął Łasica. Rik skinął głową. Ponownie zwrócili się ku ścieżce i ruszyli przez noc, rzucając za siebie zaniepokojone spojrzenia. Wciąż słyszeli odgłosy pogoni. Rik rozumiał już teraz, czemu wyrmy nie chciały zbliżyć się do tego miejsca. Miały więcej rozsądku niż ludzie. Sardec stał na zimnym szczycie, spoglądając w dół na długą drogę niknącą w mroku. Szły po niej dziesiątki postaci. Były wysokie i spowite jakby szarym całunem. Potarł podbródek palcami prawej ręki. Targnęło nim zdziwienie. Myślał, że stracił te palce. Sądził, że uległy spaleniu. Nadal odczuwał ten straszliwy żar. Sięgnął po klingę swego ojca, Blask Księżyca, zwisającą mu u pasa. To też było dziwne. Sądził, że ostrze to zostało zniszczone, stracone w kopalni pod Achenarem, gdy wraz ze swoimi żołnierzami walczył z demonicznym bogiem Uranem Uhltarem. Przypomniał sobie teraz, co to za droga. Był tu już kiedyś. To droga zmarłych, którą dusze Terrarchów wędrowały ku Miejscu Sądu. A więc jestem martwy, pomyślał. Czy Kharadreńczycy zaatakowali nocą? Czy też może nigdy nie wydostałem się z matecznika Boga Pająka? Czy był to tylko sen? Nie, to nieprawda. To jest sen. Gdy o tym pomyślał, poczuł, jak przemykają po nim te stworzenia. Były małe i stanowiły skrzyżowanie pająka ze stonogą, a ich ogony unosiły się nad ciałami niczym u skorpionów. Zaczęły wdrapywać się na niego i żądlić. Tam, gdzie wbiły się ich ogony, ciało puchło, a z ogromnych pęcherzy wykluwały się kolejne stworzenia. Słyszał, jak za nim coś nadbiega, zbliżając się coraz bardziej. Wił się w agonii, przewracał, próbował rozgnieść te stworzenia, lecz one wciskały mu się pod ubranie, do ust, a ich żądła wbijały mu się w oczy… Usiadł, zlany zimnym potem. W pokoju było pusto. Ogień zgasł. Ponownie przeżył ten sen. Zastanawiał się, czy ma on jakieś mistyczne znaczenie, czy też był to zwykły koszmar. – Ach, cudowny zapach domu – powiedział Barbarzyńca, wciągając w nozdrza śmierdzące powietrze. Z każdym krokiem, jaki oddalał ich od tej nawiedzonej polany i dziwnego posągu, robił się coraz bardziej radosny. Wyczuli obóz na długo przed tym, nim go zobaczyli. Zapach gotowanego jedzenia oraz smród latryn, wyrmów i tysiąca niemytych ciał upakowanych ciasno w wilgotnych namiotach nie dał się z niczym pomylić. Teraz widzieli już w dole ciemną masę namiotów i rozstawione w regularnych odstępach latarnie, duże ogniska rozpalone z dala od szałasów, żeby uniknąć pożarów, oraz wartowników przechadzających się z lampami przez to przenośne miasto. Rik dostrzegał namioty ludzi w kształcie odwróconej litery „v” oraz obszerne pawilony arystokracji Terrarchów i znajdujące się pomiędzy nimi namioty różnej wielkości. Po przeciwległej stronie obozu, z dala od koni, umieszczone w zagrodach wyrmy ryczały i pomrukiwały we śnie. Schodzili w dół zbocza, dopóki nie obwołały ich straże. Podali swoje imiona i regiment. – Hasło – zażądali wartownicy. – Nie znamy żadnego cholernego hasła – powiedział Barbarzyńca. – Właśnie wracamy z bitwy i mamy wieści dla generała. – Jeśli nie znacie hasła, muszę was zamknąć. Takie są rozkazy. – Czy to kapral Menzel? – spytał Łasica. – Tak, czy to ty, Łasico? – Wiesz, że tak, i prowadzę ze sobą Barbarzyńcę i Mieszańca. – Ano tak. – Pozwól nam przejść. To ważne. Reszta chłopaków znalazła się w pułapce. Musimy zorganizować posiłki. – Nic o tym nie wiem. Otrzymałem rozkaz, a rozkaz to rozkaz. Barbarzyńca aż się pienił z wściekłości. – Jeśli nie pozwolisz nam przejść, wezmę ten nóż i wsadzę ci go… – Co się tu dzieje? – odezwał się inny głos. Należał do Terrarcha. Z mroku wyłonił się porucznik Jazeray o długim nosie i zaczął przyglądać się tej scenie. – Przybywamy od porucznika Sardeca, panie – wyjaśnił Rik. – Napotkał dziś siły wroga, zajął fortecę, ale został odcięty przez nieprzyjacielskie posiłki. Posłał nas po pomoc. Rozumiem gorliwość kaprala Menzela, ale polecono nam zanieść te wieści samemu generałowi Azarothe’owi. – Doprawdy? – rzekł Jazeray. – Sardec otoczony? Jakie są siły wroga? – Chyba z tysiąc Niebieskich. – Wątpię, aby tylu Niebieskich znajdowało się w promieniu stu mil stąd. – Z całym szacunkiem, panie, może niech to generał o tym zdecyduje. Nasi ludzie zaraz zaczną ginąć i… Jazeray podjął decyzję. Skinął głową. – Oczywiście. Ale ostrzegam was, jeśli to jakiś kawał… – To nie kawał, panie. – Chodźcie więc, przeszkodzimy generałowi i jego przyrodniej siostrze. Rik się wzdrygnął. O ile wiedział, lord Azarothe miał tylko jedną przyrodnią siostrę – panią Aseę. Kiedyś przyrzekła ona nauczyć go magii, ale wydawało się, że zapomniała już o nim przez tych kilka miesięcy. Zastanawiał się, czemu znalazła się teraz w obozie i jakie wieści przywiozła. Zastanawiał się też, czy go pamięta. Wzruszył ramionami. Wkrótce pozna odpowiedzi na te pytania. Na wojnie konkretny plan stworzony ad hoc jest często lepszy niż plan doskonały gotowy na przyszły tydzień. Armande Koth „Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka” Przed nimi pojawił się wielki pawilon. Świetlikokamienie osadzone na palikach oświetlały wejście. Więcej magicznych klejnotów zwisało z żyrandoli zawieszonych w środku na podporze dachowej. Mimo późnej pory namiot był pełen. Zapach kadzidełek unosił się w powietrzu, a mała kameralna orkiestra grała jakąś spokojną melodię. Przy środkowym stole siedzieli oficerowie Terrarchowie. Ich szkarłatne kurty zdobiły insygnia ze złotymi wężykami. Patki regimentów przypięte do piersi wielu z nich wskazywały rangę pułkowników i kapitanów. Rik przekonał się, że stół przyciąga jego spojrzenie jak magnes. U szczytu siedział wysoki Terrarch z twarzą przysłoniętą srebrną maską niesamowitej urody. Jego szkarłatna kurta była krótka i pozbawiona oznaczeń. Skórzane rękawice skrywały dłonie. Mimo panującego gorąca czerwony szal owijał szyję. Wydawało się, że generał Azarothe nie chce pokazać światu ani kawałka ciała. Krążyły pogłoski, czemu tak się sprawy miały. Przy przeciwległym końcu stołu siedziała kobieta Terrarchów o porażającej urodzie, wysoka jak mężczyzna i smukła jak wierzbowa witka. Włosy upięła wysoko, odsłaniając mocno spiczaste uszy. Jej ogromne, głębokie oczy przyciągały i odbijały światło. Rik był porażony. Ostatnim razem, kiedy widział panią Aseę, miała na sobie strój bojowy – magiczną zbroję Pierwszej. A teraz wyglądała w każdym calu jak dama. Nie pozostał nawet ślad po czarodziejce i wojowniczce, która zaproponowała mu naukę. Nie dała po sobie poznać, że wie, kim jest Rik. Dla własnego bezpieczeństwa postanowił, że weźmie z niej przykład. Porucznik Jazeray podszedł i wyszeptał coś do ucha pułkownika Xena. Ten oficer o chłodnym wyrazie twarzy pochylił się i powiedział coś generałowi Azarothe’owi. Generał zaś gestem kazał furażerom postąpić do przodu. Wdzięk tego powolnego ruchu i skórzana rękawica okrywająca dłoń nadały temu gestowi złowróżbny wydźwięk. Rik starał się nie drżeć pod bystrym i szalonym spojrzeniem generała. Widział kiedyś jastrzębia, który miał oczy takie, jak Azarothe. Lśniła w nich drapieżność, dzikość i obłęd. – Mówcie – powiedział generał. Przemawiał cicho, lecz jego głos niósł się ponad zgiełkiem panującym w pomieszczeniu. Mimo obecności tylu osób Rik czuł, że uwaga generała skupia się wyłącznie na nim. Opowiadając, musiał zachować głowę. Azarothe wysłuchał go bez przerywania, następnie zadał kilka pytań o rodzaj nieprzyjacielskich wojsk oraz ich rozmieszczenie, a potem uniósł rękę. – Panowie – zaczął. – Obowiązki wzywają. Wygląda na to, że spotkaliśmy wroga wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Żałuję, że musimy zająć się sprawami wojskowymi, zamiast tym znakomitym jedzeniem. Byłbym wdzięczny, gdyby pułkownicy dołączyli do mnie w namiocie. Proponuję, aby reszta z was przespała się trochę. Jutro dojdzie do bitwy. Siostro, żałuję, że musimy przerwać powitalną ucztę. Asea skinęła z gracją głową. – Obowiązek ma pierwszeństwo. Jeden po drugim Terrarchowie wstawali, kłaniali się Azarothe’owi i Asei oraz sobie nawzajem i odchodzili. Azarothe spojrzał na trzech furażerów. – Pozostańcie w gotowości na wypadek, gdybym musiał znowu zadać wam jakieś pytania. Moi słudzy poszli poszukać dla was suchych ubrań. Poczęstujcie się, czym chcecie. Zostawcie chwilowo w spokoju wino. Chcę, żebyście mieli jasne umysły. Rik był zaskoczony. W słowach Azarothe’a nie wyczuwał protekcjonalności, jakiej spodziewał się po Terrarchu. Jego ton nie był przyjacielski, ale nie wyrażał również pogardy, a jego zachowanie wskazywało na to, że docenia, na jakie niebezpieczeństwa się narażali, aby przynieść mu te wieści, i że z czasem ich za to wynagrodzi. |