powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Wielki Guslar: Gdzie woda czysta i trawa zielona
Opowiadania Kira Bułyczowa, osadzone w naukowo-magicznych realiach Wielkiego Guslaru, weszły na trwałe do kanonu popkultury nie tylko krajów rosyjskojęzycznych. Także i u nas doczekały się fanfików. Oto jeden z nich…
Pół godziny później w mieszkaniu profesora zebrał się sztab kryzysowy. Do Minca i Udałowa dołączyli jeszcze Kola Gawriłow, Sasza Grubin i Froł Miszutin. Podejrzewająca kolejny wybieg męża Ksenia Udałowa też próbowała wkręcić się na zebranie, ale nie pozwolił jej na to zaskakująco stanowczy profesor. Stanął w drzwiach mieszkania i ryzykując zderzenie z rozjuszonym bykiem oznajmił rozwścieczonej kobiecie:
– Pani wybaczy, ale będziemy rozstrzygać o losach świata. Naszego świata. Obecność laików byłaby wielce niepożądana!
Ilustracja: <a href='mailto:macieb@gmail.com'>Maciej Banaś</a>
Ilustracja: Maciej Banaś
1.
Lato było piękne tego roku.
Korneliusz Iwanowicz Udałow wykorzystywał każdą wolną chwilę po pracy, by wsiąść na rower i pojechać za miasto popluskać się w rzece. Tego dnia leniwie toczące się wody Gusi nie przynosiły mu jednak ukojenia. Temperatura była zdecydowanie zbyt wysoka. Po parunastu minutach pływania wzdłuż brzegu rzeki wygramolił się na skarpę i rozłożył na kocu, by wysuszyć w promieniach niemiłosiernie grzejącego słońca. Ciepło sympatycznie rozleniwiało i parę minut później powieki skleiły mu się tak mocno, że odpłynął w senną dal.
Obudziły go krzyki. Nie wiedział, jak długo spał. Podejrzewał jednak, że trwało to nie krócej niż godzinę. Słońce skłoniło się już bowiem ku horyzontowi, a na udach wykwitła bolesna opalenizna. Korneliusz podparł się na łokciach i rozejrzał dokoła, aby zlokalizować dobiegające znad rzeki nawoływania. W oddali, tuż przy zakolu Gusi, zauważył dopływającą właśnie do brzegu tratwę. Przysłonił dłonią oczy i doliczył się pięciu pasażerów. Jeden z nich, zapewne właściciel tratwy, krzyczał coś do mężczyzny stojącego na niewielkim pomoście. Ten zaś sięgnął po masywne drewniane wiosło i opierając je o burtę tratwy pomagał wyhamować jej prędkość.
Po chwili pasażerowie znaleźli się na kładce i po mostku dotarli do podnóża skarpy. Udałowa zaskoczyła zwłaszcza obecność dwóch osób. Nie, nie znał ich, a przynajmniej sobie nie przypominał. Zdziwił się jednak, że ktoś w taką pogodę wyruszył w podróż zakładając czarny garnitur. Ciemne przeciwsłoneczne okulary już go tak nie zdziwiły, tym bardziej, że nosił podobne. Dwaj mężczyźni wyglądali jak agenci FBI, żywcem wyjęci z pokazywanego w lokalnej telewizji w czwartkowe wieczory serialu „Z archiwum X”. Pytanie tylko, czego mogli szukać w Wielkim Guslarze? A może podczas gdy spał, wydarzyło się coś, o czym Udałow jeszcze nie wiedział?
Korneliusz zerwał się jak oparzony, szybko złożył koc, założył spodnie i koszulę, po czym poczłapał na górę, gdzie zostawił rower. Koc przerzucił przez kierownicę, wsiadł na bicykl i wydeptaną dróżką ruszył w stronę przystani. Nim jednak dotarł na miejsce, po tajemniczych mężczyznach nie było już śladu. W dole na pomoście kręciła się jedynie kobieta w wieku trudnym do określenia z tej odległości. Tratwa natomiast znajdowała się już w połowie drogi do drugiego brzegu. Korneliuszowi nie pozostawało więc nic innego, jak porozmawiać z nieznajomą. Zostawił rower na górze i ostrożnie, na skróty, po skarpie zszedł na przystań.
Kobieta okazała się być młodą dziewczyną, zapewne niewiele starszą od jego własnej córki. Na głowie miała chustkę, a na nosie okulary. Ze zdziwieniem skonstatowała nagłe pojawienie się Udałowa. Nie odezwała się jednak doń ani słowem, a jedynie usiadła na pomoście, zdjęła japonki i zanurzyła stopy w mętnej wodzie. Korneliusz zastanawiał się, jak zagadać. Lubił patrzeć na młode i ładne dziewczyny, zwłaszcza skąpo ubrane, ale nie zmieniało to faktu, że zawsze bardzo go onieśmielały. Nawet koleżanki córki.
Nie wiadomo, jak długo tkwiłby tam jak kołek w płocie, gdyby nieznajoma nie przejęła inicjatywy. Nie spoglądając nawet na Udałowa, powiedziała:
– Jestem sobie w stanie wyobrazić, że poraziło pana moje piękno, ale jeśli w ciągu paru następnych sekund nie wytłumaczy mi pan swego dziwnego zachowania, zacznę wzywać pomocy. – Oznajmiła to beznamiętnym tonem, z ledwo wyczuwalnym obcym akcentem. Albo nie była rodowitą Rosjanką albo ostatnie miesiące spędziła za granicą.
Mężczyzna drgnął. Zdawał sobie sprawę, że gdy dziewczyna zacznie wyć, zbiegną się ludzie z całej okolicy. I jak się wtedy wytłumaczy? Wezmą go za zboczeńca, a może nawet seryjnego mordercę. Pierwszego seryjnego mordercę w dziejach Wielkiego Guslaru! I nieważne, że ostatni przypadek tragicznego zejścia miał miejsce w ich mieście kilkadziesiąt lat temu, kiedy w miejscowym kołchozie zamroczony alkoholem Lowka Gribojedow zamiast bimbru napił się środka chwastobójczego.
– Pa-pani wybaczy – wydukał Korneliusz. – Chciałem jedynie zapytać…
– Niech pan pyta. – Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na Udałowa wzrokiem, w którym dezaprobata mieszała się z przestrachem.
– Pani przypłynęła przed chwilą z drugiego brzegu…
– To nie jest pytanie, ale stwierdzenie.
– Na tratwie było jeszcze kilka osób…
– Ma pan dziwny sposób formułowania pytań – prychnęła nieznajoma. – Albo bardzo długie przewody myślowe. Nie wiem, co gorsze.
Korneliusz chciał już jej coś przygadać, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Uśmiechnął się za to i wreszcie spytał:
– Zwróciła pani uwagę na mężczyzn w czarnych garniturach?
Dziewczyna zamarła na moment i dopiero po dłuższej chwili milczenia odparła:
– Taak. Stali obok mnie. Przez cały czas rozmawiali.
– Jeśli można wiedzieć – wtrącił się Udałow – o czym rozmawiali?
Znów musiało minąć kilkanaście sekund, nim otrzymał odpowiedź.
– Nie wiem. To znaczy chyba … nie zrozumiałam.
– Mówili w obcym języku? – drążył mężczyzna. – W jakim?
Dziewczyna bezradnie rozłożyła ręce.
– Dziwne – stwierdziła. – Tyle podróżowałam po świecie, a z takim językiem nigdy się nie zetknęłam.
Korneliusz w duchu poczuł satysfakcję. Intuicja po raz kolejny go nie zawiodła. Choć, po prawdzie, żaden to powód do radości. Miał bowiem przeczucie, że pojawienie się dziwnych mężczyzn nie oznacza nic innego, jak poważne kłopoty.
– Wyglądali jakoś… – Udałow przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniego słowa – inaczej? Nietypowo? Może byli Arabami?
– Nie, skądże – odparła dziewczyna. Podkurczyła nogi, wyciągając stopy z wody. Na pomoście pojawiły się mokre ślady. – Może poza tym, że…
– Słucham?
– Byli tacy… nijacy.
– Nijacy? – indagował Korneliusz. – Co pani przez to rozumie?
– Wie pan… – Dziewczyna wstała, wsunęła mokre stopy w japonki i podeszła do Udałowa. Stanęła tak blisko mężczyzny, że ten mógł się przejrzeć w jej szeroko otwartych jasnobłękitnych oczach. – Ani nie byli za niscy, ani za wysocy. Ani specjalnie szpetni, ani przystojni. Gdyby nie ten ubiór, w ogóle nie zwróciłabym na nich uwagi.
„To tak jak ja – pomyślał Korneliusz. – Niewiele brakowało, a przegapiłbym ich i dostaliby się do miasta przez nikogo niezauważeni.”
– Kim oni są? – W głosie młodej kobiety można było usłyszeć nutkę strachu. To samo Udałow wyczytał w jej niewinnym spojrzeniu.
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ale mam złe przeczucia – odparł mężczyzna. Chciał dodać coś jeszcze, coś patetycznego, co zawsze w takich chwilach dodawali bohaterowie amerykańskich filmów, ale zauważył, że wzrok dziewczyny powędrował gdzieś ponad jego głowę. Odwrócił się.
– Zina! Zinaida! – wołanie dobiegało ze skarpy. Obok pozostawionego bez zabezpieczenia roweru Udałowa stał młody mężczyzna i kiwał ręką w ich stronę.
– To mój przyjaciel – wyjaśniła z uroczym uśmiechem kobieta. – Poznaliśmy się na studiach w Wołogdzie i zaprosił mnie do siebie na wakacje.
– Rozumiem – odpowiedział Korneliusz, z trudem ukrywając rozczarowanie. Miał nadzieję, że pobędzie z dziewczyną jeszcze jakiś czas, że może nawet odprowadzi ją do domu.
Zinaida tymczasem położyła mu dłoń na ramieniu.
– Co pan tak zmarkotniał? To przez tych nieznajomych? – Pytanie natychmiast otrzeźwiło Udałowa. Zrugał się w myślach za to, że w ogóle zawracał sobie głowę taką młódką, podczas gdy Wielki Guslar znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie. Odruchowo jednak przytaknął niemal niezauważalnym ruchem głowy.
Dziewczyna prawdopodobnie nie dostrzegła tego gestu, ponieważ uśmiech wciąż nie schodził z jej rumianego oblicza.
– Ziiina! – dobiegło po raz kolejny z góry.
– Był pan bardzo miły. Choć trochę mnie nastraszył – stwierdziła Zinaida. – Ale teraz muszę już iść. Jak pan widzi, Wołodia strasznie się piekli.
Uszczypnęła go zalotnie w policzek i przeszła obok, by zaraz zacząć wdrapywać się po skarpie. Korneliusz powiódł za nią rozmarzonym wzrokiem.
– Jeszcze jedno, pani Zinaido! – zawołał.
– Proszę mówić do mnie Zina.
– A ja jestem Korneliusz – odparł, wyciągając do dziewczyny dłoń. Niepotrzebnie, była już za daleko i za wysoko, aby jej dosięgnąć.
– Widziała pani… przepraszam, widziałaś Zino dokąd oni poszli? Czy ktoś na nich czekał?
Dziewczyna zastanawiała się przez dłuższą chwilę, po czym, kręcąc przecząco głową, odpowiedziała:
– Zniknęli tak nagle. Jakby się pod ziemię zapadli…
– Pod ziemię – powtórzył jak echo Udałow, a w myślach dodał: „Więc jednak! Należy spodziewać się najgorszego.”
Widmo nadchodzącej katastrofy tak go oślepiło, że nie widział już wspinającej się po skarpie Zinaidy. Ani jej pełnego namiętności powitania z Wołodią. Ale może to i lepiej. Jak na starszego pana, Korneliusz miał już dość emocji tego dnia.
2.
Było już dawno po zmroku, kiedy zdyszany i zziajany Korneliusz Udałow oparł rower o ścianę domu i pobiegł co sił w nogach do mieszkania profesora Lwa Chrystoforowicza Minca. Pukał i dzwonił, a potem walił pięściami w drzwi dobre pięć minut, zanim profesor łaskawie doczłapał do drzwi i otworzył niecierpliwemu gościowi. Profesor miał na sobie gustowny ciemnobrązowy szlafrok, a w ręku trzymał nienabitą jeszcze tytoniem mahoniową fajkę. Widząc poczerwieniałego na twarzy od wysiłku Udałowa, otworzył drzwi szerzej i niemal siłą wciągnął go do mieszkania i posadził na fotelu.
Korneliusz z trudem łapał oddech. Nie pomogła mu nawet szklanka zimnej wody, którą otrzymał od profesora. Minc tymczasem nabił fajkę i zaczął pykać. Po pokoju rozniósł się waniliowy aromat drogiego, angielskiego tytoniu. Jeszcze parę miesięcy temu wszyscy na osiedlu zastanawiali się, skąd tak nagle nie przywiązującego raczej wagi do dóbr doczesnych Lwa Chrystoforowicza stać było na palenie Dunhilla. Sprawa, podniesiona przez Ksenię, żonę Udałowa, na zebraniu rady mieszkańców, szybko się jednak wyjaśniła – profesor otrzymał kilkuletni zapas najlepszego tytoniu od swego angielskiego przyjaciela i uczonego, lorda Andrew Johna Wilesa, za pomoc w udowodnieniu wielkiego twierdzenia Fermata. Od tej pory nikt już Mincowi do fajki nie zaglądał, a ostatnią osobą, która miałaby na to jeszcze ochotę był sam Udałow.
– Musiało cię spotkać coś wyjątkowego – uznał Lew Chrystoforowicz, przyglądając się swemu wymęczonemu sąsiadowi.
– Nie tylko mnie – odparował Korneliusz, wreszcie dochodząc do siebie. I opowiedział profesorowi wszystko, czego był dzisiaj świadkiem nad brzegiem Gusi.
Minc słuchał i pykał fajeczkę, a kiedy już Udałow doszedł do końca opowieści, stwierdził jedynie filozoficznie:
– Wspólna chemia istnieje w całym wszechświecie.
I chociaż sąsiad profesora miał ogromną ochotę dowiedzieć się, co Lew Chrystoforowicz miał na myśli, nie śmiał zapytać. Musiało to być jednak coś niezwykle głębokiego.
– Pan uważa, profesorze, że oni mogli przybyć z innego wymiaru? – postanowił upewnić się Korneliusz.
– To chyba akurat nie byłoby dla ciebie żadną nowością – odparował Minc, spoglądając na Udałowa z pewnym wyrzutem. Gdy jednak tylko zaciągnął się waniliowym Dunhillem, przeszła mu irytacja i wrócił do swego normalnego, refleksyjnego nastroju. – Przyznam, że ostatnimi czasy zaczęło mnie to zastanawiać… – Korneliusz nie zdążył spytać, co tak bardzo zaprzątało ostatnimi czasy głowę profesora, ponieważ on sam pospieszył z odpowiedzią: – Dawno nikt nas nie odwiedził.
– Ale to są, jak sądzę, nieproszeni goście.
– Co cię tak w nich wystraszyło, Korneliuszu? – zainteresował się Minc. Wszystkiego bowiem mógł się spodziewać po Udałowie, ale nie tego, że przestraszą go przybysze z innego świata.
– Gdyby pan ich widział, Lwie Chrystoforowiczu. Byli tacy… – w tej chwili przypomniał sobie, że i dziewczyna na pomoście miała problem z opisaniem dziwnych przybyszów. – Byli tacy… – powtórzył i zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu.
– Nijacy? – przyszedł mu z pomocą profesor.
– Tak! I ta nijakość wydała mi się najbardziej przerażająca.
– Największe zło jest najbardziej banalne – stwierdził filozoficznie Minc i po raz kolejny zaciągnął się fajeczką. Korneliusz dostrzegł bruzdy na jego czole, co świadczyło o głębokim zamyśleniu. – Sami sobie nie poradzimy. Tu trzeba więcej głów – zawyrokował wreszcie Lew Chrystoforowicz.
Pół godziny później w mieszkaniu profesora zebrał się sztab kryzysowy. Do Minca i Udałowa dołączyli jeszcze Kola Gawriłow, Sasza Grubin i Froł Miszutin. Podejrzewająca kolejny wybieg męża Ksenia Udałowa też próbowała wkręcić się na zebranie, ale nie pozwolił jej na to zaskakująco stanowczy profesor. Stanął w drzwiach mieszkania i ryzykując zderzenie z rozjuszonym bykiem oznajmił rozwścieczonej kobiecie:
– Pani wybaczy, ale będziemy rozstrzygać o losach świata. Naszego świata. Obecność laików byłaby wielce niepożądana!
Ksenia poczerwieniała na twarzy i ponad głową profesora posłała wściekłe spojrzenie Korneliuszowi.
– Ile razy ratowałeś ten cholerny świat, nic dobrego z tego nie wychodziło. – Pogroziła mężowi pięścią, a na odchodne raczyła jeszcze dodać: – Jeśli poczuję od ciebie alkohol, bądź pewien, że wyrzucę z chałupy.
Gdy tylko drzwi mieszkania zostały zamknięte, mężczyźni odetchnęli z ulgą. Minc, wyczerpany walką, padł na fotel. Był tak wykończony, że kolejną fajkę musiał mu nabić Miszutin. Dopiero po kilku pyknięciach profesor doszedł do siebie i wspomagany przez Udałowa wyjaśnił wszystkim zebranym zaistniałą sytuację. Kola Gawriłow i Sasza Grubin potrząsali tylko ze zrozumieniem głowami, Froł słuchał natomiast bez ruchu z szeroko otwartymi z przerażenia ustami.
– I tak doszliśmy z Udałowem do wniosku, że nasze miasto, ba! nasz świat znalazł się w wyjątkowo niesprzyjającym położeniu – zakończył swój miniwykład Lew Chrystoforowicz.
Mężczyźni patrzyli po sobie, nie mając śmiałości przerwać złowróżbnego milczenia. Wreszcie odważył się na to Korneliusz.
– Jakieś propozycje? – rzucił zdawkowo.
Miszutin nieśmiało podniósł rękę do góry, a kiedy profesor pozwolił mu zabrać głos, wypalił:
– Moim zdaniem wcale nie jest tak źle. Należy ich jak najszybciej znaleźć i wywieźć do naszej bazy samochodowej…
– Po co? – nie wytrzymał Udałow.
– Tam mamy takie narzędzia, że przy ich pomocy wszystko z nich wyciągniemy.
Pozostali mężczyźni spojrzeli na Miszutina z politowaniem. Jego mina zaś zdawała się pytać: Co takiego znowu powiedziałem?
Napięcie sięgnęło zenitu. Sytuację rozładował dopiero Minc, stwierdzając:
– W jednym nasz przyjaciel na pewno miał rację. Trzeba ich jak najszybciej znaleźć!
– Ale gdzie ich szukać? – spytał Kola Gawriłow, bezradnie rozkładając ręce. – W tej chwili mogą być dosłownie wszędzie. Może nawet wyjechali z miasta…
– Nie po to tu przyjeżdżali, żeby od razu wyjeżdżać – zaoponował Korneliusz, a wciąż milczący Sasza Grubin po raz kolejny przytaknął ruchem głowy.
– Pomyślmy logicznie – wtrącił Lew Chrystoforowicz. – Niechciani, mówiąc eufemistycznie, goście mogli przybyć do Wielkiego Guslaru kilkoma drogami: koleją, autobusem, nawet samolotem. A jednak wybrali przeprawę tratwą przez rzekę. O czym to świadczy?
– To proste – odparł Miszutin, ciesząc się zapewne, że wreszcie będzie miał okazję powiedzieć coś mądrego. – Chcieli pozostać niezauważeni.
– Właśnie – ku własnemu zaskoczeniu poparł go Udałow. – Nie spodziewali się jednak, że nad rzeką będę ja – dodał z niekłamaną dumą. A w myśli dodał jeszcze: „Aż strach pomyśleć, co by się mogło stać, gdybym nie zachował należytej czujności” – nie znalazł jednak w sobie odwagi, aby powiedzieć to głośno.
Profesor Minc podniósł się z fotela i przemaszerował przez pokój z fajką w lewej ręce. Bardzo przypominał w tej chwili Wasilija Liwanowa, jednego z radzieckich odtwórców postaci Sherlocka Holmesa. Korneliusz pomyślał, że z przyjemnością odegrał przy Lwie Chrystoforowiczu rolę wiernego doktora Watsona.
– Zastanówmy się lepiej, dokąd mogli pójść znad przystani – sprowadził rozmowę na właściwy tor Kola. – Zakładając oczywiście, że nie chcieli za bardzo rzucać się w oczy.
Minc pyknął fajeczką i stwierdził autorytatywnie:
– Widzę tylko jedno rozwiązanie.
– Jakie? – cztery pary oczu wbiły się w profesora jak samurajskie miecze.
– W miejsce, w którym ich nietypowy ubiór nie rzucałby się tak bardzo w oczy i nie drażnił poczucia przyzwoitości porządnych Rosjan. – Jakkolwiek mądrze zabrzmiało to, co powiedział Lew Chrystoforowicz, było niezwykle enigmatyczne. Widząc więc zaskoczone spojrzenia swoich towarzyszy, dorzucił jeszcze pytanie: – A wy dokąd idąc ubralibyście się w czarne garnitury?
– Donikąd – odburknął Miszutin. – Ja nawet nie mam garnituru.
Gawriłow i Udałow wykazali się jednak znacznie większym rozsądkiem, odpowiadając niemal zgodnym chórkiem:
– Do teatru albo opery.
Minc omiótł ich nieprzyjaznym wzrokiem.
– Nie myślicie logicznie. Dzisiaj jest poniedziałek, a więc wszystkie przybytki kultury w naszym mieście są zamknięte.
– Wszystkie poza jednym – odezwał się milczący dotychczas Sasza Grubin.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.