powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Wieża Węży
William King
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Wyrm wspiął się na szczyt wzgórza. Rik dostrzegł bród i ufortyfikowany dwór spowity dymem i otoczony przez ludzi. Nosili oni opaski Niebieskich. Jakiś oficer Terrarchów w niebieskim surducie wykrzykiwał rozkazy. Grały trąbki, bębny dudniły głośno jak demony walące o mury Bedlam . Panował chaos.
– To szaleństwo – powiedziała Asea. – Co ci ludzie wyrabiają?
Rik był ciekaw, czy Asea sięgnie po magię, lecz ona nadal siedziała nieruchoma i milcząca. Jeśli miała coś przypominającego różdżkę, jaką posłużyła się w bitwie z górskimi plemionami, trzymała to w ukryciu. Rik zobaczył, że reszta sił Talorei wspina się na wzgórze.
– Myślę, że atakują dwór, pani – rzekł.
– Nie wystawili wartowników ani straży tylnej, nic. Ich dowódcę powinno się rozstrzelać za niekompetencję.
– Postaram się o to, jeśli nadarzy się okazja. – Ledwie Rik wypowiedział te słowa, a już ich pożałował. Człowiek nie powinien żartować sobie ze wspaniałą damą Terrarchów. Z ulgą jednak zobaczył, że Asea się uśmiecha. Ale choć był to piękny widok, mocno go zaniepokoił. Wyglądało to tak, jakby rozbawił ją jakiś tajemniczy żart znany tylko jej, a nie dowcip Rika. Zdał sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Nie podobało mu się, że jego nadzieje na przyszłość zależą tak bardzo od jednej osoby. Nie podobało mu się, że jest z nią związany i po części drażniła go ta utrata wolności.
– Wygląda na to, że masz w sobie coś z zabójcy, Rik – zauważyła Asea, nadal rozbawiona. Rik na nią spojrzał. Słowa te miały dla niej wyraźnie jakieś ukryte znaczenie.
– Skoro tak uważasz, pani.
– Tak uważam. – Skupiła się z powrotem na obserwacji walki. Większość bojowych wyrmów ruszyła teraz ku brodowi. Z grzbietów znajdujących się na przedzie zwierząt zabrzmiały rogi wzywające wyrmy do boju. Za nimi sunęła piechota. Na takim terenie nie można było zachować formacji, choć oficerowie starali się utrzymać razem oddziały. Gdy nacierali na oblegających, ogień i dym buchał z ich muszkietów. Pole bitwy ponownie przysłoniły unoszące się kłęby dymu prochowego. Dobiegały z nich przeraźliwe odgłosy walki.
W oddali zabrzmiały kolejne rogi. Ich ton różnił się nieco od tych używanych przez taloreńskie regimenty. Ktoś wygrywał serię wojskowych sygnałów. Rik usłyszał dobiegający skądś grzmot kopyt. W chwilę później zobaczył kawalerzystów zjeżdżających pędem z brzegu ku brodowi, błysnęły szable i husarzy wgryźli się w piechotę Talorei. Salwy ognia z pobliskich pomostogrzbietowców pomknęły im na spotkanie. Jeden z wyrmów pochylił osadzony na długiej szyi łeb i wyrwał jakiegoś jeźdźca z siodła.
W dźwięki odległych trąbek wkradł się chaotyczny ton. Rik usłyszał wygrywany w oddali sygnał do szarży taloreńskiej kawalerii. To dziwne, pomyślał, skąd się tu wzięli? A potem przypomniał sobie, że kawaleria wyruszyła przecież rano na wschód. Musieli przejechać przez most, a potem zawrócić na północny zachód. Oblegający zostali schwytani w kleszcze.
Rik pomyślał, że teraz Taloreńczycy już na pewno mają przewagę sił. Teraz z pewnością uda się rozstrzygnąć bitwę, ale zasłaniający wszystko dym sprawił, że nie dostrzegał, co się dzieje.
• • •
Sardec ciął swoim hakiem przez twarz wrzeszczącego żołnierza. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że był to jeden z jego własnych ludzi. W szaleństwie walki wręcz ranny furażer zamierzył się na niego bagnetem. Może nie był to przypadek, pomyślał Sardec. Być może od początku wiedział, że naciera na oficera, może wyrównywał stare porachunki. Oszczędzono mu konieczności podejmowania decyzji, czy człowiek ten powinien zostać postawiony przed sądem wojskowym, kiedy czyjś bagnet przebił pierś mężczyzny, a ten zwalił się na kolana.
Potworny rozdzierak wynurzył się z kłębów dymu i pyłu. Jego ogromne szczęki kłapnęły tuż przed twarzą Sardeca tak, że poczuł w jego oddechu smród gnijącego mięsa. W jego małych szalonych oczkach błyszczała wściekła złość i nienawiść. Wokół szyi miał obrożę nabijaną kamieniami. Znajdujący się w niej klejnot błyszczał tak mocno, że Sardec wiedział, iż gdzieś w pobliżu znajduje się nieprzyjacielski oficer kontrolujący zwierzę za pomocą Smyczy.
Sardec wsadził swój hak w paszczę stworzenia. Szczęki się zatrzasnęły. Wyrm syknął z wściekłości, poczuwszy w paszczy coś dziwnego. Boże, ale ta bestia jest silna. Poruszyła łbem, o mało co nie wyrywając Sardecowi ramienia ze stawu. Walnął zwierzę w pysk kolbą pistoletu. Wyrm go puścił. Bardziej przez przypadek niż celowo trafił stworzenie czubkiem haka w oko. Wbił go głębiej w galaretowatą masę, aż przebił maleńki móżdżek zwierzęcia. Zdechło, wydając z siebie syk, a nie skowyt.
Mężczyzna w futrach trapera z szyją owiniętą niebieskim szalem obrzucił Sardeca triumfalnym spojrzeniem. Sardec zamierzył się na niego kolbą pistoletu. Ściskał go teraz za wciąż rozgrzaną lufę, używając masywnej kolby jako pałki. Mężczyzna upuścił muszkiet i odskoczył do tyłu, wyciągając długi nóż do obdzierania ze skóry. Uśmiechnął się szerzej. Sardec poczuł przypływ rozpaczy. Ten człowiek bez wątpienia wiedział, jak posługiwać się tą bronią.
Nacierał teraz, kołysząc się na piętach, przekonany o swojej przewadze. Sardec uniósł hak i gestem pokazał mu, żeby się zbliżył. Na haku wciąż była krew. Mężczyzna wzdrygnął się na ten widok, co wydało się Sardecowi dziwne, a potem zesztywniał i upadł. Sardec zobaczył, że z boku wystaje mu bagnet. Sierżant Hef zmarszczył w uśmiechu swoją małpią twarz, wyciągnął bagnet, a potem zamarł.
– Wygląda na to, że mamy towarzystwo, panie – ryknął. – Spokojnie, chłopaki! Zachować spokój! Przybyły posiłki.
Trudno było stwierdzić, czy to, co mówi sierżant, jest prawdą, ale to właśnie należało powiedzieć w tym momencie. Ludzie nabrali otuchy i zaczęli walczyć z nową zażartością. A żołnierze, którzy jeszcze kilka chwil temu śmiało przeskakiwali barierę, wyglądali teraz na przestraszonych i ogarniętych paniką.
Sardec zaczął nasłuchiwać i usłyszał grające trąbki oraz odgłosy wyrmów. Może należały do armii Azarothe’a, ale zdał sobie sprawę, że w tej chwili to nie ma znaczenia. Niezależnie od tego, czy nowo przybyli to przyjaciele czy wrogowie, jego ludzie nie zdołają utrzymać tej oblężonej pozycji dłużej niż parę minut. Podjął decyzję.
Ważne było w tej chwili to, w co wierzyli ludzie, a nie to, co było prawdą. Jeśli o niego chodzi, znajdujący się tam na zewnątrz żołnierze byli ich sojusznikami. Zmusił się do uśmiechu i krzyknął:
– Sierżant ma rację, chłopaki. Jeszcze kilka minut, i pokażemy tym zdrajcom co i jak!
Umilkł zaskoczony, jego słowa dodały bowiem furażerom animuszu jeszcze bardziej niż słowa sierżanta. Sardeca wypełniło dziwne poczucie dumy, że pokładają w nim taką ufność. Zmusił swoje zmęczone, obolałe ciało do ruchu. Wymachiwał pistoletem niczym bojowym sztandarem.
Równie zaskakująca była zmiana, jaka zaszła w jego wrogach. Jeszcze kilka chwil temu atakowali jak wściekłe wilki. Teraz wydawali się oszołomieni. Jakiś mężczyzna wynurzył się z kłębów dymu i stał niczym wół w rzeźni, gdy Sardec zdzielił go kolbą pistoletu. Inni zaczęli rzucać broń – panika zrobiła się zaraźliwa. Sardec słyszał, jak tu i ówdzie oficerowie i sierżanci wroga pokrzykują, starając się utrzymać porządek w swoich szeregach, lecz w ich słowach pobrzmiewała panika, co tylko zwiększyło panujące zamieszanie. Do jego uszu docierał również własny głos wykrzykujący szaleńcze słowa zachęty – nie był pewien, czy przemawia przez niego uniesienie związane ze zwycięstwem, czy też zwykła ulga wynikająca z zażegnanej obawy przed klęską.
Wsadził pistolet za pasek bryczesów i pochylił się, aby podnieść leżący miecz powalonego nieprzyjacielskiego oficera. Dzierżąc go w lewej ręce, ryknął, by ludzie nie dawali za wygraną, aby wytrzymali i sięgnęli po zwycięstwo. W głębi serca gorączkowo pragnął wiedzieć, co tak naprawdę się dzieje.
• • •
Kołyszący chód wyrma ustał na chwilę. Coś chrupnęło pod jego ogromną łapą. Rik spojrzał w dół i zobaczył spłaszczone, podrygujące ciało mężczyzny, któremu złamano kręgosłup. Muszkiet Łasicy wypalił mu tuż koło ucha. Rik odwrócił się i zobaczył, że dawny kłusownik przeładowuje ze spokojem, jakby był na polowaniu na bażanty, a nie stał na grzbiecie ogromnej bestii, która przedzierała się przez pole bitwy, miażdżąc wrogów.
Ze swego stanowiska na grzbiecie stworzenia Rik dostrzegał oderwane fragmenty bitwy. Sięgał wzrokiem ponad szczytami wzgórz i dzięki podmuchom wiatru widział prześwity w kłębach dymu. Z prawej grupa ludzi dźgała się bagnetami i mieczami, z zębami poczerniałymi od prochu i twarzami wykrzywionymi demoniczną furią i strachem. Z przodu jakiś wyrm przedzierał się przez konie ciężkiej kawalerii jak człowiek przeciskający się przez gromadkę żebrzących dzieci. Znajdujące się z tyłu wody brodu splamione były czerwienią krwi ludzi i zwierząt.
Asea rozglądała się gorączkowo. Srebrna maseczka odzwierciedlała emocje odmalowujące się na twarzy. W sposobie zachowania damy widać było skrywane podniecenie, które powiedziało Rikowi, że na swój sposób to wszystko sprawia jej przyjemność. Może lubiła ryzyko, pomyślał. A może fakt, że mogła zostać trafiona przez zbłąkaną kulę, która zakończy jej żywot nieśmiertelnej istoty, dodawał pikanterii brakującej w jej normalnym życiu. A może chodziło o coś zupełnie innego, może było to jakieś obce uczucie, którego on nigdy nie pojmie, przywiezione z jej odległego ojczystego świata.
Znajdując się na grzbiecie ogromnej bestii, stanowiąc część sił, które wyraźnie pokonywały wroga, Rik nie miał poczucia osobistego zagrożenia, choć zdawał sobie sprawę, że takie zagrożenie istnieje. Doświadczał radości ze zwycięstwa zabarwionej strachem znacznie mniejszym niż ten, którego zwykle doznawał. Z jakiegoś powodu odczuwał w związku z tym mniejszą satysfakcję, ale szczerze mówiąc, w tej chwili mu to wystarczało.
Dostrzegał, że Taloreńczycy wszędzie dokoła odnoszą zwycięstwo. Coś w ich zachowaniu, sposobie poruszania się i bycia mówiło, że są świadomi swej przewagi i pewni wygranej. Mieli dość pewności siebie, by nie ugiąć się w obliczu nieuniknionych ofiar, pewności, która szybko opuszczała ich nieprzyjaciół.
Rik rozumiał, dlaczego tak się dzieje. W ciągu zaledwie paru minut role się odwróciły. Z oblegającej armii, atakującej z olbrzymią przewagą, stali się armią znajdującą się w sytuacji, w której przedtem byli ich wrogowie. Była to psychologiczna zmiana, która wróżyła armii klęskę, chyba że jej dowódcy okażą się lepsi od swoich nieprzyjacielskich odpowiedników.
Tu i ówdzie grupki ludzi już rzuciły broń. Inni biegli zaś ku lasowi, wołając o pomoc lub przyzywając imię matki.
– To już koniec – powiedziała Asea z całkowitą pewnością, lecz bez satysfakcji w głosie. – Miejmy nadzieję, że został tam ktoś, komu przydały się posiłki.
Na Rika podziałało to niczym chluśnięcie w twarz lodowatą wodą. Zastanawiał się, czy któryś z jego przyjaciół jeszcze żyje.
• • •
Sardec stał na szczycie murów i obserwował pole bitwy. Nie zapadła na nim cisza, choć powinna. Słyszał ryki wyrmów, gorączkowe rżenie spłoszonych koni, a w tle zwycięskich okrzyków żołnierzy Talorei wrzaski i krzyki umierających. Jednak w porównaniu z gromkim zgiełkiem bitewnym, jaki jeszcze kilka chwil temu docierał do jego uszu, była to cisza, jaka mogłaby panować w świątyni.
Ludzie leżeli rozciągnięci na trawie, bez ruchu. Wyglądali, jakby spali, ale on wiedział, że tak nie było. Martwe konie przypominały niewielkie pagórki. Dym zaczął się rozpraszać, a zastąpiły go chmury padlinożernego ptactwa. Dostrzegł długie kolumny kawalerii zbliżające się od wschodu oraz ogromne wyrmy ciągnące artyleryjskie lawety. Wyglądało na to, że spora część armii Azarothe’a spadła na regimenty Esterila z siłą młota pneumatycznego.
Sardeca ogarnęło dziwne poczucie bezsensowności. Wiedział, że powinien odczuwać satysfakcję, ale zamiast tego czuł tylko zmęczenie. Osiągnął to, co zamierzał i utrzymał pozycję straszliwym kosztem. Wmawiał sobie, że trupy w dole to tylko ludzie. I tak za parę krótkich dekad byliby martwi. Ale nie umiał w to uwierzyć tak, jak wierzył niegdyś. Zebrało mu się na płacz, jak wtedy kiedy był dzieckiem i myślał o krótkim życiu motyli z wiersza, który czytała mu matka. Powiedział sobie, że to tani, wyświechtany sentymentalizm, lecz w to też już nie wierzył tak, jak kiedyś.
Sponiewierana grupa kharadreńskich oficerów, kuśtykając, wspinała się na wzgórze z białą flagą. Zobaczył, że prowadzi ich Esteril. Jak nakazywał zwyczaj, dowódca przegranych powinien pomaszerować do przywódcy nadciągającej armii, aby to jemu oddać miecz. Zamiast tego zatrzymał się przed murami i krzyknął:
– Dobra rozgrywka, młodzieńcze, cholernie dobra rozgrywka. Wygląda na to, że jednak nie przyjmę twego poddania się. A czy ty przyjmiesz moje?
Spoglądając na uśmiechniętą i zarumienioną twarz starego Terrarcha, Sardec miał ochotę go zastrzelić. Z trudem wydusił z siebie słowa:
– Oczywiście, panie, to będzie dla mnie zaszczyt.
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.