Esensyjni tetrycy rozwijają serwis wstecz, uzupełniając oceny i notki dla wybranych filmów sprzed powstania serwisu. Dziś czas na prezentację wyników z roku 2001 (decyduje data polskiej premiery). Spośród 10 wybranych przez nas filmów najwyższą ocenę zyskał oscarowy obraz Anga Lee „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Zapoznajcie się z całą dziesiątką.  | ‹Przyczajony tygrys, ukryty smok› |
1. Przyczajony tygrys, ukryty smok [8.50] Film dla popkultury ważny, dziś już kultowy – świadczą o tym choćby setki cytatów, parodii i nawiązań obecnych w kinie, telewizji, prasie (felieton KoLCa „Przyczajony tygrys, ukryty Calvin”), a nawet polskim rapie („Przyczajony hip, ukryty hop” Tedego). Na mnie jednak wielkiego wrażenia nie zrobił – owszem, ładne to było, momentami bardzo ładne, ale jakoś tak wolę kopanki w stylu Jackiego Chana – ekwilibrystyczne, lecz z poszanowaniem praw grawitacji. Niemniej wdzięczny jestem Angowi Lee za rozkręcenie mody na wuxia, dzięki czemu mogłem mile spędzić czas na przebijających „Przyczajonego…” widowiskowością i miodnością filmach Zhanga. Oczarowanie. Tak kojarzy mi się dzieło Anga Lee, które obejrzałem po raz pierwszy (i nie ostatni) podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego, zakochując się bezkrytycznie i 4ever. Cudownie odjechana wyprawa w krainę fantazji, gdzie ludzie biegają po gałązkach i toczą wydłużone powietrzne pojedynki na miecze, zupełnie nie przejmując się prawami grawitacji. Lee zainspirował dziesiątki naśladownictw, ale to jemu należy się palma pierwszeństwa oraz zasługa zaszczepienia chińskiej mitologii i kina wuxia na gruncie filmowego mainstreamu. Choć Anga Lee najbardziej lubię z „Burzy lodowej” i „Tajemnicy Brokeback Mountain”, to przyznam, że i ten film jest świetny. I nie tylko dlatego, że był pierwszym, który na tak szeroką skalę przedstawiał historie z dalekiego wschodu, unieważniając Newtonowskie prawa i stawiając na kopany balet. Jest jeszcze coś, co – oprócz bajecznych scen walki rozegranych całkowicie bez bluzgów krwi – świadczy na korzyść tego filmu. Otóż film Lee nie daje się podciągnąć pod jakieś podejrzane budowanie mocarskiego PR-u, nie ogrzewa się w państwowym mecenasie, nie umacnia zbrodniczego systemu, jak choćby kopane filmy autora „Zawiesić czerwone latarnie”. Trzyma się on konsekwentnie formuły przypowieści, poetycko i uczciwie. KS – Kamila Sławińska [10] Już w pierwszych, pełnych osłupiałego zachwytu po końcowych napisach czuło się, że to klasyk, który wyznaczy kierunek setkom mniej i bardziej utalentowanych naśladowców – i tak się właśnie stało. Ci, co oglądając film w 2001 roku, widzieli w nim jedynie historię miłosną w orientalnych dekoracjach, muszą dziś przyznać, że nie docenili siły oddziaływania tego obrazu ani niezwykłego artyzmu jego twórców, dzięki któremu egzotyczna historia, odegrana przez aktorów znanych dotąd jedynie garstce entuzjastów, poruszyła i zainspirowała miliony widzów na całym świecie. Nawet gdyby Ang Lee nie wyreżyserował w życiu nic więcej, ten obraz zagwarantowałby mu miejsce na filmowym Panteonie. Nie tylko z uwagi na przepych realizacyjny i niesamowite sceny walk, na wspomnienie których dreszcz przebiega po kręgosłupie (któż, kto raz ją zobaczył, może zapomnieć scenę bitwy w bambusowym lesie!) – ale za odwagę przeniesienia marginalnego, praktycznie nieznanego Zachodowi nurtu wuxia do mainstreamu. „Przyczajony tygrys…” to uniwersalny triumf wyobraźni, jeden z tych filmów, które uzmysławiają widzowi w pełni magiczną potęgę kina, w którym wszystko jest możliwe. Nie mówiąc już o tym, że każda z najdrobniejszych części tego filmowego dzieła – od zdjęć i scenografii po niezapomnianą muzykę Tan Duna – to majstersztyk sam w sobie. Niewiele przychodzi mi do głowy filmów, które z taką klasą łączyłyby w sobie rozmach wizji i intymność spojrzenia na bohaterów i ich losy; to trzeba zobaczyć. MW – Michał Walkiewicz [9] Zderzenie Wschodu z Zachodem. Klasyczną wuxię Ang Lee obdarzył potoczystą narracją i inkrustował pobocznymi wątkami, przez co film jest bardziej przyswajalny niż późniejsze „Hero” i „Dom Latających Sztyletów” Zhanga Yimou. Więcej tu także zrozumiałych dla Europejczyka dylematów i pełnokrwistych postaci, których motywacje należycie pogłębiono. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż dla wszystkich, począwszy od scenarzysty, na synchronizatorze dźwięku skończywszy, to życiowy sukces. Niezasłużona oscarowa porażka z „Gladiatorem”. KW – Konrad Wągrowski [9] Już nie chodzi nawet o przepiękne zdjęcia. Rzecz nie w ślicznej muzyce. Nie tylko w znakomitej choreografii walk. A nawet cudowna scena pojedynku/rozmowy w gałęziach drzew (w której Ang Lee najlepiej udowadnia, to o czym kino wuxia wiedziało od dawna – że walki pokazują przede wszystkim stan duszy bohaterów) nie jest kluczowa. Najważniejsze dla mnie jest to, że Ang Lee, zanurzając się w świat popularnej kultury chińskiej, potrafi wywołać u widza zachodniego szczere wzruszenie. Płakałem na koniec tego filmu i wcale się tego nie wstydzę.  | ‹Requiem dla snu› |
2. Requiem dla snu [8.43] Niechby już po tym filmie Aronofsky nie zrobił niczego innego. Nie musi. Sekwencje montażowe z „Requiem…” to elementarz kina współczesnego, a każde studium uzależnienia w sztuce, bez jego uwzględnienia byłoby kalekie. Sensualne, mocne przeżycie, dalekie od chwytów naturalistycznych. Jak zwykle powierzchowna akcja stała się dla reżysera pretekstem do wycieczki formalnej, jednej z najważniejszych dla kina ostatniej dekady. Podejrzewam, że wszystko, na co w przyszłości widzowie i krytycy filmów Aronofsky’ego będą narzekać, dostało tu idealny kontekst, formę i dawkę. Nie będę ukrywał, że w takim samym stopniu mnie zmęczył, co zafascynował. To must-see, film, który każdy (no, może poza epileptykami) powinien zobaczyć, lecz w moim przypadku na jeden raz. W przeciwieństwie do genialnego soundtracku, do którego nawet dziś potrafię wrócić, kiedy mam deprechę. Co jeszcze? Znakomita Burstyn, bardzo dobra Connelly, lecz przede wszystkim szacun dla Aronofsky’ego za wyciśnięcie jakimś cudem z Marlona Wayansa tak świetnej roli dramatycznej. Mimo wszystko, pozostając przy zbliżonej tematyce – „Trainspotting” rusza mnie o wiele bardziej. Filmowe łup w głowę. Tak mi się kojarzy po latach „Requiem…” i mimo że nie pamiętam szczegółów, wciąż siedzi w mojej czaszce kilka scen z tego filmu, do dziś wspominam poruszające ekshibicjonizmem kreacje Burstyn i Connelly. Powiedziałem sobie dawno temu, że nie zbezczeszczę zdjęć Matthew Libatique’a seansem na ekranie telewizora i wciąż czekam na moment, kiedy dorobię się domowego projektora. „Requiem dla snu” jest w pierwszej piątce filmów, które rozdziewiczą ten sprzęt. Dziwna fascynacja tym filmem trochę mnie dziwi. Temat nieprzyjemny, reżyser z undergroundu, a wszyscy oglądają i chwalą. Doszło nawet do tego, że utwór Kronos Quartet – motyw przewodni ścieżki dźwiękowej do filmu – pojawił się ostatnio w reklamie. I choć podoba mi się w tym filmie prawie wszystko: aktorstwo, zdjęcia, montaż no i muzyka, to jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie tędy droga. Aronofsky połączył wszystkie elementu tak, że „Requiem dla snu” ogląda się jak jeden wielki narkotyczny drive. No właśnie „narkotyczny drive”, a „life is life”. „Requiem dla snu” jest jednym wielkim, efektownym – nierzadko efekciarskim – teledyskiem, który jakoś niepotrzebnie uwzniośla temat. To cierpienie ludzi, którzy krążą wokół Needle Park, uchwycone w „Narkomanach”, jest, mimo upływu lat, najbardziej przejmującym obrazem narkotycznego uzależnienia. U Schatzberga dramatem bowiem było samo życie, u Aronofskiego jest nim jedynie jego wizualizacja. KS – Kamila Sławińska [9] Seans jest doświadczeniem emocjonalnym porównywalnym jedynie z czołowym zderzeniem z rozpędzonym pociągiem: niewiele znam osób, które odważyły się obejrzeć „Requiem” więcej niż raz. Jednak fenomenalne połączenie niesamowitej klasy aktorstwa i odważnej, nie stroniącej od eksperymentu reżyserii, jakiej mieliśmy prawo oczekiwać od twórcy „Pi”, sprawia, że film Aronofsky’ego zapamiętuje się nie tylko jako porażającą opowieść o pułapkach nałogu, ale i jako niesamowite doświadczenie artystyczne. Nie ma tu ani jednej słabej roli, nawet Marlon Wayans zaskakuje niesamowitą siłą wyrazu; Burstyn i Connely pokazują klasę o wiele większą niż w kreacjach, za które dostały Oskara. Eksperymentalne chwyty zupełnie nie zaciemniają przekazu całości – nawet wręcz przeciwnie: mroczna wizja z powieści Shelby’ego staje się jeszcze bardziej przejmująca i aktualna w tym nowatorskim, nowoczesnym i pozbawionym łatwego moralizowania ujęciu. Zdjęcia Libatique’a, śmiały montaż Rabinovitza, a zwłaszcza piękna muzyka Mansella w powalającej interpretacji Kronos Quartet zapadają w pamięć może nawet bardziej niż losy bohaterów, zbyt tragiczne, by wspominać je często bez szkody dla zdrowia psychicznego. MW – Michał Walkiewicz [9] „Kino na gazie” ma swoich sztandarowych przedstawicieli i przedstawicielki: Jerry’ego Schatzberga, Lili Fini Zanuck, Danny’ego Boyle’a. Narkomani z ich filmów za początkowy wzlot płacą bolesnym upadkiem. Jednak w finale „Requiem…” nie słyszymy fałszywych obietnic, a bohaterowie nie mają kaca moralnego. Im dalej od ostatniego seansu tego współczesnego horroru (a oglądam go podejrzanie często), tym mocniej przemawiają do mnie racjonalne argumenty: wtórność, przerost formy nad treścią, gra na emocjach. Kiedy oglądam go po raz kolejny, reżsyeria Aronofsky’ego, muzyka Mansella, zdjęcia Libatique’a i montaż Rabinowitza umieszczają mnie na okołoziemskiej orbicie. Dziewczyna ciosa mi kołki na głowie za platoniczne uczucie do Jennifer Connelly, ale cóż mogę poradzić: jedna jest wybitna, druga, ilekroć ją widzę na ekranie, wybitna mi się wydaje. KW – Konrad Wągrowski [8] Mocne, drapieżne i mądre, a na pewno prekursorskie w ukazywaniu wyniszczających nałogów na ekranie. Nie podejmuję się porównywać z „Trainspotting”, to jednak estetycznie rzeczy odmienne, obie pozycje obowiązkowe dla każdego kinomana. W „Requiem dla snu” nie jest najważniejsza świetna rola Ellen Burstyn, nie szokujące sceny, agresywny montaż – najważniejsze jest narastające tempo tego filmu, kapitalnie uosabiające szaleństwo do jakiego doprowadzani są bohaterowie, mające niesamowitą kumulację w ostatniej pół godzinie filmu.  | ‹Niezniszczalny› |
Rewelacyjny, niedoceniony film. Genialny w swej prostocie pomysł, by opowiedzieć o superbohaterze, który przez lata wypiera z siebie fakt posiadania supermocy i w końcu – wbrew oczekiwaniom zarówno innych postaci dramatu, jak i widzów – świadomie je odrzuca. „Niezniszczalnego” można odbierać na wielu płaszczyznach. Na najprostszej to oczywiście pierwszorzędny komiksowy thriller z niespieszną akcją, ale mistrzowsko stopniowanym napięciem, jak to u Shyamalana. Warto jednak podrążyć w nim trochę głębiej – wtedy dostarcza świetnego materiału pod refleksję, pod dyskusję. Na poważnie i z przymrużeniem oka. Co bym zrobił, kiedy dopiero w wieku czterdziestu paru lat odkryłbym, że mam supermoc? Na czym polega prawdziwe bohaterstwo? Jaka ksywa najlepiej pasowałaby do Dunna, gdyby się jednak zdecydował zostać superbohaterem? Ja szczególnie lubię dopisywać sobie do tej historii ciągi dalsze. Na przykład taki – Bruce Willis po roli w „Niezniszczalnym” przewartościowuje swoje życie. Dochodzi do wniosku, że mimo sławy i bogactwa jest niezbyt szczęśliwy. Dzięki zaawansowanej technologii cofa się w czasie do momentu, kiedy po pierwszej „Szklanej pułapce” zyskał status supergwiazdora. I co teraz robi? Zaszywa się w jakimś cichym kątku i konsekwentnie odrzuca wszystkie scenariusze. Wkrótce świat o nim zapomina, ale on zyskuje prawdziwe szczęście. Tymczasem Mel Gibson staje się etatowym aktorem Shyamalana, przyjmując role w „Szóstym zmyśle” i „Niezniszczalnym”… Przy swoim drugim dużym filmie Shyamalan stał się ofiarą własnej błyskotliwości. Po „Szóstym zmyśle” oczekiwano, że reżyser/scenarzysta kolejny raz zaskoczy wszystkich szaleńczym twistem w fabule i może dlatego „Niezniszczalny” mocno rozczarował widownię, tak rozochoconą przewrotnym ghost story z Willisem (potem zresztą Shyamalan próbował na siłę wymyślać przewrotne rozwiązania fabularne, co zakończyło się spektakularną wpadką w „Osadzie”). Lubię ten film. Za mroczny klimat, za Bruce’a Willisa, za unikanie taniego efekciarstwa i za próbę potraktowania zagadnienia superbohaterstwa śmiertelnie serio, co tak twórczo rozwinęli później autorzy serialu „Herosi”. Ze wszystkich filmów Shyamalana akurat do tego wróciłbym najchętniej (zresztą po napisaniu tej notki postanowiłem nadrobić zaległość i uzupełnić swoją DVD-tekę o „Niezniszczalnego”). Chyba nikt się nie spodziewał, że Shyamalan po „Szóstym zmyśle” zrealizuje taki film. Pokazuje tu po raz kolejny iluzję, która organizuje życie głównego bohatera, ale czyni to nie ezoterycznie, tylko ironicznie. Świetnie uwypuklony jest tu superbohaterski mit, który podrósł dzięki komiksom, będący przekleństwem, ale i ratunkiem dla Amerykanów. Shyamalan pyta za klasykiem polskiego hip-hopu: czy to jest w nas, że musimy spaść nisko? By zaraz znów odpowiedzieć za rzeczonym klasykiem – Sokołem: możemy wszystko. Choć czasami możemy być manipulowani. KS – Kamila Sławińska [8] Po latach stwierdzam, że to mój ulubiony z filmów Shyamalana. A przynajmniej wróciłabym do niego chętniej niż do debiutanckiego „Szóstego zmysłu”, który – mimo piorunującego wrażenia po pierwszym seansie – okazuje się jednak filmem jednorazowego użytku, niewiele oferującym widzowi za następnym razem. „Niezniszczalny” nie tylko zaskakuje fabułą, choć bez dwóch zdań jego twórca jest mistrzem filmowej opowieści; skłania też do rozmyślań natury filozoficznej, a przynajmniej do refleksji nad nieśmiertelnością mitów i nad tym, jak historie stare jak ludzkość odżywają w naszej, kształtowanej przez mass media rzeczywistości. Nie mówiąc już o tym, że zdjęcia Serry przepiękne, a Willis i Jackson w głównych rolach znakomici. MW – Michał Walkiewicz [8] Mimo podziwu dla „Szóstego zmysłu” i szczerej sympatii dla „Znaków”, „Niezniszczalny” wydaje mi się najdojrzalszym filmem Shyamalana. Reżyser umieszcza w swoim dziele szereg niespotykanych we współczesnym kinie rozrywkowym paradoksów: niby antykomiks superbohaterski, a powtarza znajdującą się u źródeł podobnego komiksu klarowną dychotomię dobra i zła. Niby rzecz jest o fabułach obrazkowych, a chodzi tak naprawdę o całą kulturę amerykańską, która z jednej strony niesie realne zagrożenie dla wyautowanej młodzieży, a z drugiej rozwija mitologię afirmatywną. Mocna rzecz. KW – Konrad Wągrowski [9] Patrząc z perspektywy, jest to chyba najdojrzalszy i najlepszy film Shyamalana. Nie tak zaskakujący, poruszający i emocjonalnie silny jak „Szósty zmysł”, nie tak trzymający w napięciu jak „Znaki”, nie tak wizualnie wysmakowany jak „Osada”, ale najbardziej spójny, inteligentny, perfekcyjnie – a przede wszystkim z inwencją! – wykorzystujący mit komiksowego Superbohatera. Bez wątpienia ogromne popkulturowe wydarzenie nie tylko roku 2001 – komiksowy film, nie będący ekranizacją komiksu, bez efektów specjalnych, o wolnym tempie, zmuszający do myślenia. Duża odwaga ze strony Shyamalana.  | ‹Cudowni chłopcy› |
4. Cudowni chłopcy [8.25] Cudowni chłopcy i cudowny film. Jak to możliwe, że takie cudo przydarzyło się akurat Curtisowi Hansonowi? Absolutne mistrzostwo kina melanżowego, pojmowanego nie formalnie, ale jako stan psychofizyczny bohaterów. Kręcą się w miejscu, wyzwoleni i zniewoleni. Jadą, choć w zasadzie się nie przemieszczają, ładują co się nawinie, gadają i podkopują swoją względną stabilizację. No i są cudowni – jak w żadnym innym filmie. Pomiędzy Tobeyem Maguire’em i Robertem Downeyem Juniorem, nawet Michael Douglas staje się smakowity. Lekki, zwiewny i jednocześnie i przyjemnie poruszający koktajl, z nieoszukanych składników. Do wielokrotnego spożycia Douglas i Downey Jr. byli tu rzeczywiście tak cudowni, że nawet Maguire, mimo iż bardzo się starał, nie był w stanie popsuć mi zabawy. Dzięki popisom tych dwóch wirtuozów, a także dzięki uroczej jak nigdy dotąd Frances McDormand oraz – przede wszystkim – błyskotliwemu scenariuszowi, są „Cudowni chłopcy” sympatyczną czarną komedią, kawałkiem kina może nie tak magnetyzującym jak wcześniejsze „Tajemnice Los Angeles” tego samego reżysera, ale na pewno potwierdzającym jego wszechstronność i wartym uwagi. Szkoda, że Hanson nie nakręcił od tamtej pory już nic tak dobrego, a scenarzysta Steve Kloves nie napisał już nic innego poza skryptami do kolejnych „Potterów”. Szaleńczy koktajl, na który składają się: niemoc twórcza, niedole wydawnicze, satyra na środowisko akademickie, niepokoje wieku młodzieńczego, wypadł świetnie. A patrzenie na konfrontację wyleczonego seksocholika Douglasa z neurotycznym Maguire`em to prawdziwa uczta. KW – Konrad Wągrowski [9] Mogę wracać do tego filmu bez końca. Kino drogi bez drogi, galeria kapitalnych postaci, mądre spostrzeżenia na temat przemijania, drugiej szansy, siły literatury. No i jak to jest zagrane! Michael Douglas, Robert Downey jr., Tobey Maguire rewelacyjni. A dziś wydaje się nawet szokujące, że ze świetnej strony pokazuje się tu nawet Katie Holmes… Wielka szkoda, że od tego czasu Curtis Hanson nie nakręcił niczego choćby w połowie tak dobrego. |