powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Wojna Cally
Julie Cochrane, John Ringo
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
– Jestem kimś, kto nie kłapie jadaczką, kiedy zabija. – Podeszła do ciała i przekrzywiła głowę, przyglądając mu się z uwagą, a potem na nie napluła. – Nazywam się Cally O’Neal, a to jest za to, że próbowałeś mnie zabić, kiedy miałam osiem lat.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadło trzech obwieszonych bronią mężczyzn w czarnych pancerzach osobistych.
– Spóźniłeś się, dziadku – warknęła dziewczyna.
– Straszne korki. – Szpica sekcji ściągnął maskę i przeczesał dłonią ogniście rude włosy, odruchowo wsuwając pod policzek grudkę tytoniu Red Man. Był średniego wzrostu, potężnej, zwalistej budowy; długie ręce nadawały mu wyglądu goryla. Wyglądał na dwadzieścia lat, ale coś w jego sposobie poruszania i spojrzeniu sugerowało nabyte z wiekiem doświadczenie.
– Trzy godziny? – spytała z niedowierzaniem Cally, lekko skręcając nagie ciało, jakby naciągała nadwerężony mięsień. Spojrzała na swoje powyrywane paznokcie. – Lepiej, żeby to był jakiś karambol. Miałam być przynętą, a nie wykonawcą, do cholery!
– Cześć, Cally. – Tommy Sunday ściągnął kominiarkę i skrzywił się. – Ciężki dzień w biurze, co?
Mężczyzna był olbrzymem, szerokim w barach i potężnie umięśnionym, o jasnozielonych oczach i twarzy gwiazdora filmowego.
– Tak, wredne były te akta – odparła. – Słucham.
– Zakłócacz – powiedział, wzruszając ramionami – czy coś w tym rodzaju. Wysłał nas w maliny, szukaliśmy cię w całym Chicago. Przepraszam, że to tak długo trwało. Cieszę się, że ci się udało.
– Co u Wendy? – Cally przeszła na drugą stronę baru i podniosła swoje dżinsy.
– Znów w ciąży.
– Czy wy nic innego nie robicie? – Mechanicznie założyła spodnie, potrząsając głową.
– Widuję ją raz na parę miesięcy, więc odpowiedź brzmi „nie”.
Czwarty członek zespołu rozejrzał się po pokoju w pozycji jakby wziętej z podręcznika, a potem podszedł do zwłok i trącił je nogą.
– To naprawdę on? – spytał.
– Nie wiem. – Cally wzruszyła ramionami. – Rzuć próbnik.
Zręcznie chwyciła urządzenie i uklękła obok trupa, po czym wbiła igłę w mniej więcej nienaruszone miejsce na skroni. Spojrzała na czytnik i kiwnęła głową.
– DNA mózgu nigdy nie kłamie. To on.
– Ekipa sprzątająca w pierwszą alejkę – zażartował Tommy, odsuwając się na bok, by przepuścić kilka milczących postaci w bieli, które zaczęły drobiazgowo sprzątać salon. Zdjął czarną kurtkę i białą koszulkę spod spodu i podał ją Cally. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na plamie krwi wsiąkającej w biały puszysty dywan.
– Ból to słabość opuszczająca ciało. – Wciągnęła koszulkę przez głowę. – To nic, wszystko wyleczy wycieczka do bloku. Możesz wyciągnąć piszczka z jego wozu? Fotel pasażera, od strony drzwi.
Zaczekała, aż ekipa sprzątająca wyniesie pierwsze zwłoki, po czym sama ruszyła za nimi.
– Dzięki. Do zobaczenia w samochodzie.
– Briefing pooperacyjny będzie… interesujący. – Tommy założył z powrotem kurtkę i poszedł za Cally.
• • •
O’Neal zauważył, że jeden z członków oddziału stoi jak wryty i patrzy na rozchlapany mózg i płyny ustrojowe w miejscu, gdzie przed chwilą leżało ciało Wortha.
– Jakiś problem, Jay? – Splunął na drugie ciało zamiast na podłogę, żeby sprzątacze mieli mniej roboty.
– Dosłownie rozwaliła mu mózg. – Komandos pokręcił głową. – A do tego przejęła się tym nie bardziej niż złamanym paznokciem.
Starszy mężczyzna podniósł rękę, powstrzymując sprzątaczy od zabrania drugich zwłok. Obejrzał je pobieżnie – zauważył odbarwienie na linii szczęki – a potem wrzucił próbkę mózgu do pojemnika.
– To mi wygląda na czyste trafienie w jeden z czułych punktów. Trudno powiedzieć, czy to było kopnięcie, czy uderzenie ręką.
Potem przeszedł na drugą stronę salonu, by podnieść leżące tam pantofle na wysokim obcasie i torebkę.
– Cally jest twórcza – powiedział. – Twórczo brutalna.
– Szkoda, że nie zdążyliśmy wcześniej. – Młodszy agent pokręcił głową, wciąż przyglądając się plamom na dywanie. – Ale kiedy ma się gościa, który wymknął się trzem poprzednim próbom, niszcząc przynęty… Po prostu… nic nie mogliśmy poradzić.
– Dobra, zobaczmy, co my tu mamy. – O’Neal pobieżnie obejrzał pomieszczenie, szukając elektroniki, a potem podał cyberpunkowi czytnik i kilka pojemników. – To twoja działka, Jay. Pewnie to nic przydatnego, ale kto wie.
Wyszedł na korytarz i ruszył w kierunku schodów, zostawiając drugiego agenta samego. Nieważne, ile czasu minęło, wspinanie się na schody tak, żeby nie trzeszczały, chyba nigdy nie straci swojego uroku.
– Będzie wściekła – powiedział Tommy, schodząc za nim na dół.
– W porządku – odparł Papa O’Neal. – Znam jej słabości.
• • •
Cally weszła do przyjemnie chłodnego mieszkania i stanęła jak wryta: każdy centymetr kwadratowy powierzchni był zastawiony kwiatami i pudełkami czekoladek. Były tam irysy, róże, niezapominajki i… i różne inne, których nawet nie umiała nazwać. Zrzuciła pantofle z nóg i podeszła do jednej z bombonierek, chrząknąwszy na widok marki. Powiedzmy, że były to „bardzo drogie” czekoladki.
– Nie można mnie przekupić, nie można mnie złamać – mruknęła, wyciągając czekoladkę i nadgryzając ją. – Zazwyczaj. – Zmrużyła oczy, patrząc na kwiaty. Ugryzła jeszcze kawałek i zmarszczyła brew. – Najczęściej.
Przeszła przez pokój, pogryzając czekoladkę i rozkoszując się uczuciem, że stąpa po miękkim dywanie całymi, zdrowymi palcami, a potem weszła do kuchni i nalała sobie margaritę z lodówki. Wracając do sypialni, wrzuciła do ust kolejną czekoladkę; skrzywiła się, czując smak malin. Zatrzymała się przy vidzie, wybrała kostkę i ustawiła audio na Tori Amos.
– Hip hip, hura, niech żyje muzyka do spania – mruknęła.
W sypialni świeżo wyczyszczona wieczorowa torebka powędrowała do górnej szuflady komody, dołączając do kilkunastu innych. Portmonetka bez gotówki spoczęła w szufladzie na dole, zabezpieczonej czytnikiem linii papilarnych i pułapką, wraz z kilkudziesięcioma innymi. Sarah Johnson z Chicago nie została spalona i mogła jeszcze kiedyś się przydać.
Nowa koszulka i bardzo dokładnie uprane dżinsy zostały powieszone w szafie na wieszakach. Bielizna, także nowa, trafiła do kosza na brudy. Cally podeszła do potrójnego, wysokiego na całą ścianę lustra i obejrzała się z przodu i z tyłu. Żadnych blizn, żadnych śladów. Ale nigdy nie ma. Nachyliła się do lustra i przyjrzała oczom, znów jej własnym, błękitnym. Wyszczerzyła zęby i obejrzała je ze wszystkich stron – jak zwykle doskonałe. Ani śladu, choćby najdrobniejszego, że coś było uszkodzone.
Weszła do łazienki, wyjęła z szafki czysty ręcznik, wróciła do sypialni i położyła go na nocnym stoliku.
Miała nadzieję, że ostatnim zadaniem zarobiła przynajmniej na dwa dni odpoczynku.
Za pomocą pada przy łóżku ściszyła muzykę do przyjemnego mruczenia w tle i ustawiła odtwarzanie na losowy wybór piosenek przez całą noc. Kolejne dotknięcie pada włączyło aktywne systemy zabezpieczeń. Cally przewróciła się na bok, przytuliła do poduszki – zupełnie jak dziecko do pluszowego misia – i zasnęła.
Tybet. Przed wojną jej wzrost wyróżniałby ją w tłumie. Po wojnie, kiedy wszędzie tam, gdzie wciąż byli jacyś ludzie, było pełno Amerykanów, wyglądała pospolicie z mysimi, krótko przystrzyżonymi włosami i w czerwonej kurtce. A teraz w domu, w zaciemnionej sypialni. Dawny wysoki urzędnik partii, który przyspieszył pierwszy najazd Posleenów o dwa tygodnie, wygrywając dla siebie dwadzieścia lat. Jedno z jego dzieci piszczało w innym pokoju do telewizora. Garoty w ogóle nie było słychać.
Irlandia. Amerykański urzędnik na wakacjach. Wydaje się, że turystyka nigdy nie umiera. Żadnych świadków, jest cały na czarno. Gracz? Jego kark tak łatwo pęka, a on przekręca się, pada, i pojawia się biel. Miało nie być bieli. Skąd on się tu wziął? Boże, nie. Nie.
Czerwone światło, w powietrzu zapach kadzidła i książek. Krząta się po sanktuarium. Jest spokojny dzień. Ojcze, wysłuchasz mojej spowiedzi? Tak, tam, przez drzwi. Co? Na zewnątrz. Pada śnieg. Drzwi są zamknięte. Nie można wejść. Ciągle to samo. Nie można wejść z powrotem do środka.
Floryda. Pływam z delfinami. Mama jest ze mną. Jest ze mnie dumna. Woda jest chłodna, a słońce grzeje. Głupi, śmieszny Herman. Wieczorem będzie ciasto z limetkami i przytulanki z tatą przed snem.
Obudziła się z uśmiechem i odruchowo wyłączyła zabezpieczenia, sięgając po ręcznik, by wytrzeć twarz. Od trzydziestu lat budzę się z twarzą zlaną potem. Ale sypiam jak dziecko, dzięki Bogu. Uwielbiam mieszkać nad morzem. Wstała, podeszła do komody i otworzyła dolną szufladę.
– No to kim chcę dzisiaj być? Nie Sarą. Zobaczmy… Miejscowa, zabawowa, nie można jej nazwać inteligentną, ale i nie jest głupia… Pamela. Opalona, doskonałe paznokcie. Manicure, pedicure, popołudnie poważnych zakupów, potem wieczorne wyjście. – Spojrzała w swoje odbicie w lustrze. – Tak, Pamela.
Wyjęła z komody różową skórzaną portmonetkę, a potem sięgnęła po stanik i majtki ze srebrnoszarej koronki. Wzięła prysznic i umyła włosy, dodając odrobinę ciemniejszej farby – Pamela nie była naturalną blondynką. Potem wyjęła buteleczkę olejku i uważnie nałożyła go na ciało, spłukała i sprawdziła rezultaty. Jak zwykle żadnych smug, żadnych plam i żadnych zmarszczek od słońca.
Stanęła przed szafą, przez chwilę wczuwając się w rolę.
– Pamela. Sprytna, wyluzowana. Lubi róże i szarości.
Położyła na łóżku różową bluzkę z dekoltem w serek, szare spodnie rybaczki i brezentową torbę plażową, potem wyjęła z szafy brązowe klapki.
– Zegarek? Tak, analogowy, z brązowym paskiem.
Kiedy już się ubrała, poszła poszukać czegoś na śniadanie – Pamela lubi grejpfruty – ale po drodze do kuchni zatrzymała się w salonie i odłożyła na miejsce buty Sary.
Po śniadaniu pojechała do centrum handlowego. W New Charleston było na razie tylko jedno, zawsze zatłoczone. Dawni mieszkańcy podmieść, którzy przyzwyczajali się do życia z powrotem na powierzchni, czuli się w nim jak w domu; nawet nastoletni mieszkańcy Charleston doceniali zalety klimatyzacji. Salon kosmetyczny „Low Country – Paznokcie i Spa” znajdował się na niższym poziomie, blisko jednego końca galerii. Cally weszła tam z uśmiechem, od razu kierując się w stronę kędzierzawej brunetki krzątającej się za ladą.
– Jeannie?
– Pamela! – Dziewczyna powitała ją promiennym uśmiechem. – Gdzie się chowałaś, dziewczyno, minęły całe tygodnie!
– Byłam u mamy i siostry w podmieściu Kair. Mówię ci, jak się cieszę, że znów widzę światło dzienne! Masz czas na cały zestaw? Muszę sobie zrobić dłonie i stopy, a za twoją maseczkę z ogórków oddałabym chyba życie.
– Jakim cudem udało ci się tak opalić w podmieściu? – Dziewczyna wyszła zza lady i delikatnie poprowadziła ją do małego stolika, na którym leżały jej narzędzia pracy. – Musiałaś chyba co drugi dzień chodzić do solarium.
– Żebyś wiedziała. Czy ten arbuzowy róż pasuje do mojej cery, czy może dzisiaj powinnam pójść bardziej w lila?
– Hmmm. Popatrzmy… – Jeannie przyłożyła dwie buteleczki lakieru do paznokci do dłoni Cally. – Myślę, że możesz wziąć arbuzowy. W nastroju do zabawy?
– W nastroju do poważnej zabawy. – Cally uśmiechnęła się figlarnie. – W podmieściu czułam się jak żywcem pogrzebana.
– Tam zawsze tak jest. – Jeannie cicho syknęła. – Koleżanko, masz o wiele za dużo stresu i źle się odżywiasz. – Podniosła palec Cally ze świeżo przyciętą skórką. – Popatrz na te krawędzie. Ale to mnie nie dziwi. Rodzina potrafi najgorzej zestresować, a pod ziemią wciąż nie mają dobrego jedzenia. Nie tak jak tutaj.
– Na pewno. Tam nie podają potrawki z samic kraba.
– Owoce morza są dobre, ale musisz jeść świeże warzywa, bo za szybko się zestarzejesz. I pij dużo wody. Daj mi chwilę. – Wyszła na zaplecze i wróciła z dwiema szklankami i dzbankiem wody z lodem. – Proszę. Destylowana i remineralizowana. Najlepsza woda po tej stronie Gór Błękitnych.
Siedem godzin później Cally schowała do szafy dwa nowe kostiumy i parę butów, uczesała się, założyła kolczyki ze słodkowodnymi perłami i ruszyła na spotkanie pubowego gwaru, porządnej muzyki i wszelkich rozrywek, jakich uda jej się zażyć. To jedna z zalet miasta nad morzem. Nawet po wojnie z Posleenami coś tu jest. Na Pappas Street przy El Cid zawsze znajdzie się jakąś rozrywkę.
Co dziwne, Charleston podczas wojny niewiele ucierpiał. Miasto zostało szybko ewakuowane, więc z posleeńskiego punktu widzenia nie było tu nic do jedzenia. Wiele zabytkowych budynków pozostało całkowicie nienaruszonych, wśród nich wiekowa szkoła wojskowa. Niedawno obchodziła trzydziestą piątą rocznicę ponownego otwarcia jako uniwersytet i akademia przyszłych oficerów Sił Uderzeniowych Floty. Chociaż w powojennym świecie ukończenie akademii nie gwarantowało oficerskiej nominacji, dawało wiele innych możliwości; przyjęcie do niej było wysoko cenione przez młodych mężczyzn jako możliwość ucieczki z zatłoczonych podmieść.
Tam, gdzie byli młodzi mężczyźni, były bary i muzyka, nie było za to ludzi, których Cally musiałaby zabić. Zazwyczaj. Tak czy inaczej, było to dobre miejsce, żeby się rozerwać.
2
Pub „Stary Tommy” zawsze był niezły – właściciel ściągał trunki i muzyczne nowości prosto z Irlandii. Irlandzka muzyka, mająca zdolność wydobywania z ludzi tego co najlepsze, przeżywała coś w rodzaju odrodzenia. Nawet jeśli ballady i marsze o pancernych rycerzach piechoty mobilnej stawiających czoła centaurowatym potworom nie były do końca tradycyjne, nowocześni bardowie Irlandii dostrzegli wartość kulturową powojennego świata i dzielnie sprostali wyzwaniu. Bodhran nie tylko pasował do małej pubowej sceny, tworzył też zaskakująco udany podkład pod zawodzący sopran rocznikowego stratocastera. A właściwie mającego zawodzić za parę godzin; w tej chwili instrumenty spoczywały w futerałach, a dwaj faceci, którzy prawdopodobnie byli muzykami – z takimi fryzurami na pewno nie byli kadetami – siedzieli w kącie i coś jedli.
Cally wspięła się na stołek i zamówiła killiansa i sałatkę z owocami morza. Przez następną godzinę flirtowała z barmanem, czekając, aż zespół zacznie grać. Cały czas do pubu schodzili się mniejszymi i większymi grupkami kadeci. Wyglądali na zbyt młodych, by się golić, i pod żadnym pozorem nie wolno było ich tknąć, mimo że bardzo się starali nawiązać z nią kontakt wzrokowy, ale jeden sprawiał wrażenie trochę starszego i poruszał się tak, jakby już służył w wojsku; oznaczenia na jego letnim białym mundurze wskazywały, że jest trzecioroczniakiem – na dodatek z niezłym tyłkiem. Nadawał się.
Cally podchwyciła jego spojrzenie i podniosła szklankę, obdarzając go przyjaznym uśmiechem. Zamarł na sekundę i obejrzał się przez ramię, jakby nie wiedział, czy patrzy na niego, a potem przeprosił kumpli i ruszył w jej stronę z butelką budweisera. Koledzy zaś natychmiast zaczęli niezbyt ostentacyjnie robić zakłady, czy mu się uda.
– Eee… Cześć. Mogę się dosiąść?
Postawił piwo na barze obok niej.
– Chciałabym.
– Jestem Mark. – Spojrzał na jej pełną szklankę piwa z czymś na kształt rozpaczy. – Eee… Często tu przychodzisz?
Potem znieruchomiał, najwyraźniej przeklinając sam siebie w myślach, że powiedział coś tak banalnego.
– Za rzadko, skoro dotąd cię nie poznałam. – Uśmiechnęła się uprzejmie i podała mu rękę. – Jestem Pamela. Od dawna w Cytadeli?
– Widzisz te paski? Oznaczają, że jestem na trzecim roku. – Wyszczerzył zęby w swobodnym uśmiechu; wreszcie poczuł się na znajomym gruncie. – Pierwszy rok nie ma ich wcale, drugi ma jeden, czwarty to ci goście w blezerach. Zaczynam właśnie trzeci rok, ale już służyłem.
Wypiął odrobinę pierś, prawdopodobnie podświadomie.
– Tak? Gdzie?
– W Afryce. Tam nie ma wystarczająco wielu ludzi, by na stałe zająć tereny Posleenów, dlatego Siły Uderzeniowe Floty mają tam jednostki, które w sporadycznych atakach usiłują wyplenić mniejsze bandy dzikich Posleenów, zanim połączą się w większe.
– Ciężko było? Dzicy są tacy wielcy. – Oparła łokieć na kontuarze i nachyliła się lekko w stronę Marka, patrząc na niego wielkimi z wrażenia oczami. – Oczywiście widziałam ich tylko w holotanku. Musisz być bardzo odważny, skoro zgłosiłeś się na ochotnika do czegoś takiego. Nosiłeś ten… no wiesz, pancerny kombinezon?
– Chciałbym. – Pokręcił głową. – To są prawdziwi hardkorowcy, przyjmują tylko najlepszych z najlepszych. W Afryce nie było ich wielu. Większość walczy na nowych planetach; tępią Posleenów, żeby zrobić miejsce kolonistom. – Uśmiechnął się słabo. – Czasami do pancerzy przyjmują absolwentów akademii z bardzo dobrymi wynikami, wciąż więc mam szansę. – Zerkał co jakiś czas poniżej linii jej obojczyka, ale ogólnie bardzo usilnie starał się patrzeć w jej twarz. – A ty czym się zajmujesz?
– To nie jest tak interesujące jak zabijanie Posleenów. – Uśmiechnęła się i podniosła idealnie zadbaną dłoń. – Jestem manikiurzystką. Paznokcie i współczucie to ja.
– I plotki?
– Może ociupinkę. – Zaśmiała się, marszcząc nos z udawanym oburzeniem.
– A więc… eee… wychowałaś się w Charleston? W dawnych czasach można było pewnie odgadnąć po akcencie, ale…
– Nie, dorastałam w podmieściu Kair. Ale lubię słońce. – Wzruszyła ramionami, wskazując swoją opaleniznę. – I plażę, dlatego tu jestem.
– Ach, prawdziwy plażowy króliczek. Niewiele takich tu zostało. – Wziął ją delikatnie za rękę. – Staromodna z ciebie dziewczyna, co?
– No, może trochę – przyznała, ściskając jego dłoń i delikatnie oblizując wargi. – Posłuchaj, uwielbiam tę piosenkę.
Wysłuchał razem z nią „The Holy Ground”, a potem zamówił następne piwo.
– Lubisz irlandzką muzykę? – spytał.
– Niektóre kawałki. Wolę raczej przedwojenne składanki taneczne. Nie lubię siedzieć w miejscu, wiesz?
Wyjęła z torebki paczkę marlboro i zaczęła przypalać papierosa, ale przerwała, kiedy się skrzywił.
– Och, przepraszam. Przeszkadza ci dym?
W barze było siwo od tytoniowego dymu, więc ze zdziwieniem uniosła brew.
– Tylko to, że sama to sobie robisz. Moja babcia umarła w zeszłym tygodniu. Rak płuc. Ograniczyła palenie w czasie wojny i potem, kiedy ciężko było o tytoń, ale to nie wystarczyło. – Zmarszczył brew. – Przepraszam, że cię dołuję, po prostu… rana jest ciągle świeża.
– To ja przepraszam, że przypomniałam ci o takich smutnych sprawach. – Schowała paczkę z powrotem do torebki i położyła delikatnie rękę na jego ramieniu. – Wiesz, czego ci trzeba? Musisz o tym zapomnieć. „Decos” jest kawałek stąd. – Machnęła ręką w stronę sceny. – To nie pomaga, kiedy już się ma doła. Trzeba to wytańczyć. Ja zawsze tak robię, kiedy jest mi źle. Chodźmy stąd.
– Jasne. – Zadrżał prawie niewidocznie i kiwnął głową kolegom, kiedy wychodzili.
Dwie godziny później warstewka potu na jej skórze wysychała w słonym powietrzu, kiedy jechali jego motocyklem do hotelu obsługującego turystów z głębi lądu. Gdy Mark wjechał na parking i zatrzymał się, zsiadła, niechętnie porzucając jego ciepło.
– Muszą ci się cholernie niszczyć mundury – powiedziała, wskazując motocykl.
– No, trochę. Trzymam go w garażu, wyprowadzam tylko w weekendy. Ale tak, często zmieniam mundury. – Westchnął. – Głupio mi, ale muszę cię poprosić, żebyś poczekała przy motorze, kiedy będę załatwiał pokój. Nie wiem, czy nie robiliby problemów, gdyby zobaczyli cię ze mną.
Mają to gdzieś, ale wolę się nie przyznawać, że o tym wiem.
– Jasne. Księżyc jest dziś ładny i jest ciepło. Popatrzę na niego i nacieszę się świeżym powietrzem, zanim wrócisz.
– Eee… Za chwilkę będę z powrotem. – Ruszył do wejścia z nieco przesadną pewnością siebie.
Znajdowali się parę przecznic od Muru; stojąc na parkingu, Cally widziała, jak przecina zarys miasta za pustymi działkami i niskimi budynkami usługowymi. Pewnie gdyby częściej bywała w domu, nie czułaby tak wyraźnie soli, ale tego wieczoru jej zapach był bardzo mocny. Cally zapatrzyła się w nieliczne gwiazdy widoczne we mgle nad nieruchomymi pierzastymi liśćmi palm.
• • •
Kiedy Mark wrócił z kluczem, stała oparta o jego motocykl z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą ku niebu.
– Mam nadzieję, że mi tu nie zaśniesz – zażartował.
Pokręciła głową i przełknęła coś, pewnie gumę, bo usta miała świeże i słodkie, kiedy przyciągnął ją do siebie i pocałował – najpierw delikatnie, potem bardziej entuzjastycznie, kiedy odpowiedziała.
– Eee… Chodźmy do środka – powiedział, kiedy przerwali, by nabrać tchu. Rozejrzał się trochę niepewnie po parkingu, a potem wziął ją za rękę i zaprowadził po schodach do pokoju na piętrze.
Kiedy zamknęli za sobą drzwi, wśliznęła się w objęcia mężczyzny i powędrowała dłońmi po jego piersi. On jedną ręką ścisnął jej pośladek, a palce drugiej wplótł w piękne jedwabiste włosy. Była taka szczupła; miał wrażenie, że mógłby ją złamać, gdyby za mocno ścisnął.
Chwyciła jego twarz w obie dłonie i pocałowała go łapczywie, cofając się w stronę łóżka. Kiedy tylko do niego dotarła, puściła Marka i padła na plecy z szerokim uśmiechem.
– Wejdź do mego domu, do muszki pająk rzekł… – Rozpięła guzik spodni i posłała Markowi całusa.
Zaśmiał się i położył obok, pieszcząc widoczny w dekolcie jej bluzki rowek między piersiami.
– To jakiś cytat? – Nachylił się i pocałował ją w skroń. – Nieważne.
Przysunął wargi do jej ust i znów zostały wchłonięte.
Wreszcie Cally odsunęła się i spojrzała mu w oczy, po czym ściągnęła bluzkę i wyrzuciła ją za łóżko; w ślad za bluzką poleciał stanik.
– To się zdejmuje? – Dotknęła palcem bluzy Marka. Oblizała lekko wargi, przechylając głowę i patrząc, jak mężczyzna jej się przygląda.
– Pamelo, jesteś piękna.
Rozpiął bluzę; skrzywił się nieco na widok przybrudzonego białego podkoszulka i szelek, i szybko je zdjął.
– Mmm. Nieźle…
Przylgnęła do niego i wtuliła twarz w jego ramię; wzięła głęboki oddech, a potem zostawiła kilka pocałunków na jego obojczyku.
Jęknął i przycisnął obie dłonie do jej pleców, chowając twarz we włosach i wdychając ich czystą świeżość.
– Pamelo – szepnął, obejmując dłonią jej pierś. Nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie ugnieść – była taka ciepła, miękka i okrągła. Doskonała. Lekko zadrżał. Żeby tylko nie skończyć za szybko. Ale jak ma nie być szybki? Jest jedwabista, ciepła i świeża i napiera na niego, a on rozpaczliwie jej pragnie.
– Ćśśś. Spokojnie. – Przerwała pocałunek i lekko popchnęła go na plecy. – Zajmę się tobą.
Wolno skończyła rozbierać ich oboje, a kiedy wspięła się na niego i pozwoliła mu w siebie wejść, już nie bał się kompromitacji.
Boże, miała tam mięśnie, których istnienia nawet nie podejrzewał. Czuł się jak w niebie, ale kiedy doszedł już niemal do szczytu, omal nie skonał – dziewczyna znieruchomiała na chwilę i przytrzymała jego ręce, lekko się uśmiechając.
– Mmm. Jeszcze nie. Będzie lepiej.
Kiedy jego oddech nieco się uspokoił, znów zaczęła się ruszać, i znów prawie do końca.
Drażniła się z nim, raz za razem doprowadzając go na samą krawędź tymi diabolicznymi mięśniami i wycofując się łagodnie, żeby mógł ochłonąć, tak że kiedy w końcu wciągnęła go na siebie i pozwoliła mu przejąć kontrolę, której tak pragnął, oboje ciężko dyszeli. Gładziła go po twarzy, kiedy doszła, a jego świat eksplodował w rozsadzającym mózg orgazmie, po którym zaległ cichy i nieruchomy. Wciąż obejmowała nogami jego uda, leżąc pod nim, i wtulała się w jego pierś jakby z rozpaczą. Pocałował jej włosy i przetoczył się na plecy, próbując zrozumieć, czemu nagle zrobiło mu się tak smutno.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.