powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Wieża Węży
William King
ciąg dalszy z poprzedniej strony
W chwilę później Azarothe wyszedł z namiotu, a za nim dowódcy regimentów i ich adiutanci. Troje ludzi znalazło się sam na sam ze służbą i panią Aseą. Ta chłodziła wachlarzem twarz i przyglądała im się kątem oka.
Barbarzyńca patrzył na nią z wyraźnym uznaniem, tak że Rik spodziewał się, że zaraz wywleką go i każą wychłostać. Łasica już był przy stole, wybierał smakołyki i wsadzał je sobie do kieszeni na potem. Rik pomyślał, że znakiem firmowym starego żołnierza jest to, że nigdy nie przepuszcza okazji do zgarnięcia łupów.
– Wyglądasz na zmęczonego, żołnierzu – zagadnęła Asea.
– Przepłynęliśmy dzisiaj rzekę, pani – odpowiedział Rik.
– I natknęliście się na relikt Ludzi Węży – stwierdziła. – To dziwny omen.
– Nie rozumiem.
– Może wkrótce zrozumiesz.
Uśmiechnęła się do niego, a uśmiech ten był zniewalający, choć krył się w nim chłód, który kazał mu się mieć na baczności.
– Nie zapomniałam, o czym rozmawialiśmy w kopalni pod Achenarem. Porozmawiamy o tym znowu, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. – Wskazała wachlarzem na dwóch żołnierzy i służących, którzy już zabrali się za sprzątanie. – A nie jest to czas ani miejsce.
– Rozumiem, pani – rzekł Rik. Serce mu waliło. Wydawało mu się, że o nim zapomniała, że stracił szansę na poznanie magii i zdobycie wyższej pozycji w świecie. Nagle wszystkie jego tłumione ambicje odżyły na nowo.
Skinęła mu przyjaźnie głową, a potem opuściła namiot. Podążyły za nią dwie pokojówki. Rik dostrzegł, że dołącza do niej jeden z odzianych na czarno strażników, cichy niczym cień i niebezpieczny jak tygrys.
Podszedł do niego Barbarzyńca. Szturchnięcie łokciem omal nie zwaliło Rika z nóg.
– O czym żeś rozmawiał z Jej Ślicznością?
Rik obrzucił potężnego mężczyznę ostrym spojrzeniem. Czy rzeczywiście był zauroczony Aseą, czy też to jakiś prostacki żart?
– Rozmawialiśmy o tym Człowieku Wężu.
– I co powiedziała? – spytał Łasica z ustami wypchanymi ciastem.
– Powiedziała, że to dziwny omen.
– Ona się zna na takich sprawach. Magia to jej rzemiosło. – Łasica się zamyślił. – Powiadają, że spędziła sporo czasu na południowym kontynencie, Xulandzie, który kiedyś zamieszkiwali Ludzie Węże. Kwatermistrz twierdzi, że to tam znalazła tych ochroniarzy o dziwacznych oczach.
Kwatermistrz był bardzo dobrze poinformowany w przeróżnych kwestiach. Rik nie wątpił, że zostanie równie dobrze poinformowany o treści tej rozmowy, gdy Łasica z nim pogada. Postanowił więc trzymać gębę na kłódkę i nie wspominać o obietnicy nauki. Nie chciał, by rozpowiadano o tym w obozie. Wyglądało na to, że Asea też tego nie pragnęła.
Poczęstował się kawałkiem chleba i konfiturą. Była dobra, lecz nie rozpoznawał tego smaku. Spytał jednego ze służących, a ten spojrzał na niego tak, jakby Rik właśnie wyczołgał się z rynsztoka.
– To galaretka z krwawnikowych jagód konserwowana za pomocą jadu pająka marzeń sennych, panie – powiedział. – U ludzi wywołuje uczucie uniesienia. – Mówił tak, jakby sam należał do innego gatunku.
Pojawili się kolejni służący. Przynieśli nowe mundury i peleryny. Były one ciemne i widniał na nich herb rodu pani Asei.
– Pani poprosiła lorda Azarothe’a, by bohaterowie z Achenaru mogli służyć jej jutro za ochronę. A Jego Wysokość łaskawie przychylił się do tej prośby – rzekł główny służący, który przyniósł ubrania.
Rik przebrał się od razu na miejscu, wdzięczny za to, że choć przez chwilę jest suchy i dobrze nakarmiony. Kiedy odpoczywał, słyszał, jak wysyłają kurierów z wiadomościami. Wyglądało na to, że lord Azarothe ma jakieś plany dotyczące jutra.
• • •
Następnego dnia Rik obudził się wcześnie. Jego głowa spoczywała na zwiniętym płaszczu. Ktoś przykrył go peleryną. Obok rozwalił się Barbarzyńca. Łasica leżał podparty na łokciu, paląc fajkę. Mrugnął do Rika, widząc, że się obudził. Wciąż znajdowali się w wielkim pawilonie. Nikt nie przyszedł, aby w nocy zadać im jeszcze jakieś pytania. Wyglądało na to, że o nich zapomniano. Rik pamiętał, że spał niespokojnie, wciąż budzony przez pokrzykiwania ludzi, turkot wozów lub przechodzące obok konie albo wyrmy. Wciągnął powietrze. Pachniało skwaśniałym winem i zatęchłymi kadzidełkami.
– Dzień dobry, Mieszańcu – rzucił Łasica. – Śniadanko?
Wyciągnął pokruszone ciasto z kieszeni peleryny. Rik potrząsnął głową i wstał. Stół został uprzątnięty, ale ktoś zostawił trochę zimnego mięsiwa i na wpół czerstwego chleba. Rik był zdziwiony taką troską ze strony służby. Może takie dostali polecenie.
– Jak tam na dworze? – spytał.
– Wystaw głowę na zewnątrz i sam zobacz. Ja nie wychodziłem.
Słońce świeciło jasno. Pawilon stał na wzniesieniu. Sztandary armii znajdujące się niedaleko powiewały na lekkim wietrze. Rik spojrzał w dół na obóz, w którym trwały gorączkowe przygotowania – przypominał mrowisko, w które ktoś wsadził kij. W tym kontrolowanym chaosie przesuwały się oddziały ludzi. Ogromne pomostogrzbietowce, wielkie jak domy, kierowały się ku wschodowi. Za nimi podążały oddziały kawalerii. Odziani na szkarłatno oficerowie Terrarchów kręcili się po wzgórzu, przychodząc i odchodząc; pewnie otrzymywali ostatnie rozkazy. Rik zobaczył, jak w jego kierunku idzie człowiek, którego rozpoznał. Był to ubrany na czarno ochroniarz Asei. Kaptur tuniki skrywał mu włosy, a szal spowijał dolną część twarzy. Widać było tylko jego zwierzęce oczy i smagłą skórę na czole.
– Dobrze – odezwał się z cudzoziemskim akcentem. – Wstałeś już. Pani wzywa was do siebie. Pod nieobecność mych współbraci potrzebna jej eskorta, a chyba uważa, że wy trzej godni jesteście tego miana.
Pozostali odziani na czarno ochroniarze Asei polegli w tej piekielnej dziurze pod Achenarem. Rik zastanawiał się, co ten człowiek w związku z tym odczuwał. Czy ci ludzie byli jego krewnymi, wyznawali tę samą religię, czy też może istniał inny powód, dla którego nazwał poległych mężczyzn braćmi?
– Przykro mi z powodu straty, jakiej doznałeś – rzucił, mając nadzieję, że mężczyzna powie coś więcej.
– Niepotrzebnie. Zginęli, wypełniając swój obowiązek. Takie było ich życzenie. To największy honor.
Rikowi przyszło na myśl parę innych, równie wielkich, ale nie było czasu, aby o tym wspominać.
– Jestem Rik.
– Ja nazywam się Karim.
Rik zajrzał do środka namiotu i zobaczył, że Łasica już obudził Barbarzyńcę. Właśnie radośnie coś pałaszowali.
– Czas ruszać – powiedział. – Wzywa nas pani Asea.
• • •
Sardec wstał. Był zmęczony, ale nie mógł spać i chciał sprawdzić warty. Przekonał się, że większość ludzi już się obudziła i oporządza broń, przygotowując się do walki. Wszedł na mury i zobaczył mgłę spowijającą ziemię w dole. Było to częste zjawisko o tej porze roku, ale im się nie przysłuży. Wrogowie zdołają dostać się pod same mury, zanim uda się do nich strzelić. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze tego nie spróbowali. On sam tak by postąpił. Modlił się do Światła, aby wzeszło słońce i rozproszyło mgłę. I tak mieli nikłe szanse w tej walce. Mgła będzie tylko działała na korzyść wroga.
Znowu zaczął się zastanawiać, czy posłańcom udało się przedrzeć. Jakże łatwo wyobrazić sobie, co ich powstrzymało. Ludzie ci mogli zostać pochwyceni albo się zgubić. Być może dowódcy im nie uwierzyli. Sardec potrząsnął głową, starając się zignorować ból w kikucie. Nie warto zamartwiać się teraz takimi rzeczami. Były one poza jego zasięgiem. Zajmie się sprawami, nad którymi panuje.
Wyglądało na to, że sierżant Hef dobrze się sprawił, przygotowując ludzi. Połowa z nich była już na murach, przykucnięta poza zasięgiem wzroku, aby nie dosięgnął ich przypadkowy strzał. Wszyscy trzymali pod ręką załadowaną broń i bagnety w gotowości. Sardec przypuszczał, że będą potrzebne. Sierżant Hef dostrzegł, że oficer się zbliża, wstał i zasalutował.
– Dobra robota, sierżancie – pochwalił Sardec.
– Kilku ludzi przygotowuje szpital polowy we dworze, panie. Reszta chłopaków je na dole śniadanie. Pomyślałem, że lepiej, żeby się najedli, zanim dojdzie do walki. Kto wie, kiedy znowu będą mieli po temu okazję? Jedna rzecz mnie dręczy, panie.
– Tak, sierżancie?
– Czemu nas jeszcze nie zaatakowali?
– Nie wiem, sierżancie, ale może będziemy mieli okazję ich o to spytać. – Wskazał zdrową ręką na grupę Terrarchów, która wyłoniła się z mgły w dole. Jeden z nich trzymał kij z kawałkiem białego płótna. Widać postanowili paktować.
– Czy przyjmujecie flagę? – krzyknął ich przywódca. Sardec podniósł lunetę do oka, przesuwając haczyk, by ją ustawić. Przyjrzał się uważnie mówiącemu. Był to wysoki Terrarch mający na sobie długi, niebieski surdut oraz zakrywającą pół twarzy maskę w archaicznym stylu. Spod trójgraniastego kapelusza spływał wodospad zupełnie białych włosów.
– Tak – odpowiedział Sardec. – Z kim mam zaszczyt rozmawiać?
– Jestem Esteril z rodu Morven. Czy mogę poznać twoje nazwisko?
– Jestem Sardec z rodu Harke.
– To dobry ród. Znałem twego ojca.
– A zatem podwójnie miło mi cię poznać. Wspomnę o tobie, gdy znowu będę pisał do domu.
– Przypomnij ojcu o dniu, kiedy razem rozgromiliśmy lordów Valastne.
Sardec pamiętał, jak ojciec mu o tym opowiadał. Przypomniał też sobie, co powiedział o lordzie Esterilu: to Terrarch o wielkiej odwadze i honorze, pozbawiony jednak wybitnej inteligencji. Jeśli to on dowodzi, wyjaśnia to widoczną ślamazarność.
– Z przyjemnością.
– Z przykrością informuję, że jesteście otoczeni.
– Zauważyłem to – rzekł Sardec.
– Byłbym zaszczycony, gdybyś oddał się pod moją opiekę.
– To najbardziej uprzejma propozycja poddania się, jaką słyszałem, z żalem jednak muszę ją odrzucić.
– Z pewnością widzisz, że mamy znaczną przewagę liczebną.
– Owszem, ale to ja zajmuję lepszą pozycję.
Esteril się roześmiał.
– Podoba mi się twoje nastawienie, chłopcze. Wiesz jednak, że jeśli dam rozkaz do ataku, wynik będzie tylko jeden.
Sardec postanowił zagrać na sportowych instynktach starszego Terrarcha.
– Nie oczekujesz chyba, że zrezygnuję z dowodzenia, zanim padnie choćby jeden strzał.
I znowu Esteril się zaśmiał. Był to śmiech, jaki można by usłyszeć przy stole ojca Sardeca po polowaniu, śmiech wojownika, dla którego wojna była po prostu innym rodzajem sportu, takim jak łowy czy strzelanie do celu.
– Nie, chłopcze. Doceniam twoją pomysłowość. Wystawmy naszych chłopaków przeciwko sobie i zobaczmy, czyi ludzie okażą się lepsi.
– W porządku, lordzie Esterilu. Zabawmy się. – Sardec zwrócił się do sierżanta Hefa. – Przygotujcie się do serdecznego powitania ludzi milorda. Zamierzam utrzymać pozycję, dopóki istnieje szansa, że przybędzie lord Azarothe z posiłkami.
– Dobrze, panie – powiedział sierżant Hef. – Po tym, co przydarzyło się Kalmekowi, wątpię, aby chłopaki mieli ochotę złożyć broń.
Sardec mógł mu wyjaśnić, że sytuacja się zmieniła, skoro dowództwo objął taki Terrarch jak Esteril. On nie torturowałby ludzi, którzy się poddali, tak jak nie pastwiłby się nad psem. Przynajmniej Sardec miał taką nadzieję. W każdym razie, nie widział potrzeby, aby dzielić się tą informacją z żołnierzami. Chciał, aby walczyli tak zażarcie, jak tylko potrafili.
Przez chwilę poczuł przypływ poczucia winy, że skazuje część z nich na śmierć. Zdał sobie jednak sprawę, że sobie także, być może, gotuje taki los. Był to ten rodzaj krwawego sportu, w którym łatwo dochodziło do wypadków.
Z mgły wynurzył się szereg żołnierzy.
– Dajcie tym łajdakom popalić – zakrzyknął Sardec. Wokół niego buchnął ogień z muszkietów. Stał niewzruszony, mimo że kule odłupywały kawałki palisady tuż przed nim.
• • •
– Tak to lubię podróżować – oznajmił Barbarzyńca. Siedzieli z tyłu palankinu pomostogrzbietowca Asei. Ogromny czworonożny wyrm kroczył przez las, przedzierając się przez drzewa; posuwał się po nierównym terenie z zadziwiającą delikatnością. Asea siedziała z przodu, tuż za poganiaczem. Ubrana była w tę dziwną magiczną zbroję, którą nosiła pod Achenarem, wykonaną z pasów, które samoistnie spowijały jej figurę, poruszając się płynnie wraz z jej najmniejszym ruchem. Kaptur wykonany z takiej samej skóry zakrywał jej głowę. Natomiast maseczka z płynnego srebra skrywała twarz, zmieniając ją w tajemniczą boginię.
Gałęzie drapały o dach palankinu. Materiał daszku przypominał jedwab, ale wykonany był z czegoś mocniejszego, zdolnego oprzeć się temu ciągłemu ocieraniu.
Podłoże było tu nierówne i niestabilne. Ziemia przypominała fakturą kawałek pergaminu zgniecionego przez rozgniewanego skrybę. Góry były już blisko. O tej wczesnej porze mgła wciąż wisiała nad lasem, w którym panował poranny, wilgotny chłód. Rik stłumił ziewnięcie. Uświadomił sobie, że miał za sobą zaledwie kilka godzin snu. Podniecenie walczyło ze zmęczeniem.
Wszędzie naokoło żołnierze posuwali się przez las. Większość kompanii maszerowała w kolumnie wąską ścieżką. Długie szeregi lekkiej piechoty przedzierały się pomiędzy drzewami po obu jej stronach. Rik wiedział, że przed nimi znajdowali się zwiadowcy, inni pilnowali tyłów. Mieli ze sobą dużo wyrmów. Na ich grzbietach siedzieli wysocy oficerowie Terrarchów, w tym najważniejszy z nich – Azarothe. Nie prowadzili jednak większości bojowych wyrmów ani artylerii. Przed brzaskiem ruszyły one na wschód wraz z kawalerią. Generał wyraźnie miał jakiś plan, lecz Rik nie był pewien jaki. Przypuszczał, że i tak mieli dość piechoty, aby sprostać siłom wroga, które widział zeszłej nocy, pewnie nawet więcej.
Miał nadzieję, że dotrą na czas z posiłkami dla furażerów.
Rozdział 5
Zwycięstwo jest słodkie, lecz nie dla poległych.
Stare żołnierskie powiedzenie
 
Sardec chlusnął winem na swoją ranę. Zapiekło jak jasna cholera. Trzymając koniec materiału zębami, zdrową ręką owinął nim rozcięcie. Wmawiał sobie, że to jedno z tych draśnięć, które wyglądały na gorsze, niż były w rzeczywistości.
Zdesperowani ludzie kucali za blankami, ładowali proch i kule do muszkietów, przygotowując się do strzału. Sierżant Hef wykrzykiwał słowa zachęty. Kilku odważnych żołnierzy podniosło się i wystrzeliło – nagrodą były wrzaski wroga, gdy kule wbijały się w ciało.
Podwórzec w dole pełen był ciał. Ranni leżeli w zakrwawionych łachmanach. Kilku starszych żołnierzy odcinało kończyny piłami i przyżegało rany ogniem. Wrzaski odbijały się echem w głowie Sardeca.
Dlaczego się nie poddał?
Odpowiedź była prosta: ponieważ nie mógł pozwolić, żeby te siły wroga spadły na nieosłoniętą flankę armii Talorei. Gdyby do tego doszło, oznaczałoby to koniec tej kampanii – byłby to śmiertelny cios dla całych działań wojennych na Wschodzie.
To dziwne, jak los armii i krajów zależał czasem od odwagi zaledwie kilku zdeterminowanych żołnierzy w jakimś zapomnianym przez boga zakątku. A może po prostu przemawiała przez niego próżność. Być może było to niewiele znaczące starcie, staczane przez jego głupotę i dumę.
Kolejne krzyki dobiegły zza murów. Smród prochu i gówna wypełniał powietrze. Czy wojna zawsze tak wyglądała, nawet w erze smoków i rycerzy? Pewnie tak. Aura rycerskości i bohaterstwa, która otaczała dawne opowieści, stanowiła zapewne wytwór oddalenia w czasie. Nie miało znaczenia, czy nosiło się zbroję i lancę, czy też płócienne ubranie i strzelało z muszkietu; koniec końców, prawda o wojnie zawsze była taka sama. Ludzie ginęli. Terrarchowie ginęli. Zwycięzcy ustalali zasady. Przegrani zaś odczuwali żal.
Łupnięcie i lekka wibracja muru, o który się opierał, powiedziały Sardecowi, że napastnicy ponownie próbują przeleźć przez mury. W nocy nieprzyjaciele nie tracili jednak czasu. Znaleźli gdzieś drabiny. Mieli też sznury, których końce zawinęli dokoła ciężkich kijów. Ciśnięte ponad blankami, czasami zaczepiały o coś i umożliwiały wspinaczkę. Te mury nie były tak wysokie, jak w zamku.
Sierżant Hef przyczołgał się na czworakach i wręczył Sardecowi naładowany pistolet. Terrarch wziął go w lewą rękę i przeklął los, który uczynił go kaleką i postanowił, że miecz jego ojca został zniszczony, zagłębiwszy się w ciele szalonego czarnoksiężnika. Kiedyś stawiłby czoła napastnikom z Blaskiem Księżyca w dłoni i położyłby ich trupem na miejscu. Był groźnym szermierzem, a stara magiczna klinga sprawiała, że stawał się jeszcze groźniejszy. Teraz pozostał mu tylko ten przeklęty hak.
Nie było sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Musi sobie poradzić z tym, co ma. Jakiś wróg krzyknął, wspinając się po drabinie. Sardec wstał. I spojrzał w twarz tego człowieka. Miał dość czasu, aby dostrzec przerażenie widoczne w oczach mężczyzny, a potem przyłożył mu pistolet do czoła i nacisnął spust. Język kurka poleciał do przodu. Proch zaiskrzył, buchnął dym, lecz nic się nie stało.
Cholerna broń nie wypaliła.
Mężczyzna na drabinie wyglądał teraz demonicznie z twarzą osmaloną sadzą i wyszczerzonymi dziko białymi zębami. Zaczął wdrapywać się na mur. Sardec poczuł lekkie wyrzuty sumienia, że zaraz zrobi coś takiego człowiekowi, który właśnie uniknął pewnej śmierci, a potem wyrżnął mężczyznę w twarz lufą pistoletu. Poleciały zęby, trysnęła krew, a napastnik spadł z muru. Kula świsnęła Sardecowi koło głowy, lecz stał nadal, dostatecznie długo, aby kopniakiem odepchnąć drabinę od muru, zrzucając ją na ziemię.
Zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność, lecz zobaczył jedynie kolejnych ludzi wyłaniających się z kłębów prochowego dymu, wrzeszczących ze strachu i bitewnego szału.
Sardec znowu schował się za blanki i z przerażeniem zobaczył, że grupa nieprzyjaciół wspina się na barykadę przy bramie dworu i wylewa na dziedziniec. Wśród nich znajdowało się stadko wyrmów rozdzieraków, większych od ludzi, ze szczękami mogącymi oderwać żołnierzowi ramię jednym kłapnięciem. Już sam ich widok wzbudził strach wśród furażerów. Sardec pognał im na spotkanie. Zbiegał po schodach, przeskakując po trzy naraz, z nadzieją, że ktoś jeszcze pójdzie w jego ślady.
Zastanawiał się, gdzie, do cholery, jest kolumna z posiłkami?
• • •
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

32
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.