powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Wrocławskie klimaty. Relacja z festiwalu filmowego Era Nowe Horyzonty.
‹7. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
Przeniesienie festiwalu organizowanego przez Romana Gutka z Cieszyna do Wrocławia nie wyszło Nowym Horyzontom na dobre. Kiedyś był to wakacyjny festiwal, dzisiaj jest to festiwal międzynarodowy. Wszystkiego przybyło: filmów, projekcji, sal kinowych, gości, eventów, ale zgubiono rzecz najważniejszą – atmosferę. Atmosferę letniego spotkania, letniej imprezy filmowej.
‹7. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
‹7. Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty›
Cieszyn był miejscem wymarzonym. Festiwalowicze przejmowali na dziesięć dni całe miasteczko i czuli się w nim swobodnie. Ludzie spotykali się, wymieniali poglądy, a nie jedynie mijali się na gorącym asfalcie. W klubie festiwalowym wszyscy mogli się zmieścić, można było tam zjeść, potańczyć, porozmawiać i posłuchać świetnych koncertów muzycznych.
We Wrocławiu tych rzeczy zabrakło. Organizatorzy, tłumacząc brak klubu festiwalowego z prawdziwego zdarzenia, mówili, że nigdzie na świecie, na żadnym festiwalu, takich klubów nie ma, gdyż ludzie na festiwale filmowe przyjeżdżają oglądać filmy, a nie, dajmy na to, słuchać muzyki. Nie jest to chyba do końca fortunne wytłumaczenie. Po pierwsze, to, że na świecie takich miejsc nie ma, nie znaczy, że we Wrocławiu ma ich nie być. Po drugie, jeśli miejsca takie spełniały swoją rolę wcześniej, skoro ludzie chcieli w nich przesiadywać, to chyba nie ma w tym nic złego. Duży wpływ na to, że w tym roku takiego miejsca nie było, miały problemy lokalowe. Ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że we Wrocławiu nie można znaleźć wydzielonego miejsca, w którym ludzie przybywający na festiwal czuliby się bezpiecznie i dobrze.
W tym roku natłok pokazów sprawił, że ludzie zwyczajnie znikali sobie z oczu na parę dni. Wybór był tak duży, że trudno było wieczorem usiąść ze znajomymi i skonfrontować wrażenia. Najczęściej okazywało się, że każdy oglądał coś innego.
A spotkania z artystami i gośćmi festiwalu? Cóż, nadal nie znaleziono formuły, która pozwoliłaby nadać im choć odrobinę rumieńców. W tym roku starał się poprawić sytuację Paweł Felis, który organizował codzienne ciekawe panele dyskusyjne w Cafe Australia. Tyle że w rozmowach tych uczestniczyli jedynie zaproszeni goście. Pozostali uczestnicy tych spotkań byli tam z przypadku (ot, przyszli sobie na piwo i na gadające głowy nie zwracali uwagi) lub byli małomówni i była ich garstka.
Koncerty można policzyć na palcach jednej ręki i – umówmy się – nie były to występy, które rozpalały serca.
Jeśli zaś chodzi o same filmy, sposób ich doboru, też mam zastrzeżenia. Nie jestem przekonany, czy akurat była potrzebna retrospektywa Felliniego, reżysera, co by jednak nie mówić, dość znanego i w jakiś sposób obecnego. Niespecjalnie podoba mi się także robienie retrospektyw poszczególnych kinematografii. Trochę pachnie mi to turystyką, a nie chęcią zaprezentowania czegoś rzeczywiście ważnego i wartościowego. No i są jeszcze trzy, jeśli nie więcej, konkursy dla polskich filmów. Konkursy, które pasują do Wrocławia jak pięść do nosa. Rozumiem, że polskie kino trzeba wspierać, ale czy nie ma już wystarczającej liczby festiwali, na których filmy te są wspierane? Do konkursu głównego natomiast nie mam zastrzeżeń. Wiem, że jest to oczko w głowie organizatorów i szanuję ich indywidualną wizję nowych horyzontów kina, która przecież nie musi zgadzać się z moją wizją.
‹4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni›
‹4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni›
Tak czy inaczej, we Wrocławiu filmów jest tak dużo, że naprawdę trudno sobie wyrobić zdanie o całości. Każdy układa sobie własny festiwal, choć w tym roku mógł on zostać skutecznie skorygowany przez ogromne kolejki przed salami kinowymi. Na wiele seansów zwyczajnie nie sposób było się dostać.
Teraz może wreszcie, po kilku akapitach księgi skarg i zażaleń, trzeba wspomnieć o samych filmach. Festiwal rozpoczął film „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” Cristiana Mungiu, zdobywca tegorocznej Złotej Palmy w Cannes. I był to bez wątpienia jeden z najmocniejszych punktów Nowych Horyzontów. Film Mungiu, kapitalnie zainscenizowany i zagrany, nie daje się w żaden sposób wpisać się w kino małego realizmu. Choć fabuła kręci się wokół problemu aborcji, nie jest to także film ideologiczny, który przedstawia jednowymiarową wizję świata i sprzedaje widzowi wartości w pakietach. Aborcja jest tutaj tłem dla rozważań o ludzkim poświęceniu i kłamstwie, które spowija przestrzeń międzyludzkich relacji.
W „Panoramie kina współczesnego” pokazano najnowsze produkcje mistrzów współczesnego kina: „Aleksandrę” Aleksandra Sokurowa, „Ogrody jesienią” Otara Joselianiego, „Podróż czerwonego balonika” Hou Hsiao–Hsiena, „Wyspę” Pawła Ługina, „Świadków” André Tachine i „Prywatne lęki w miejscach publicznych” Alaina Resnais. Żaden z nich nie zaskoczył jakaś niespodziewaną woltą tematyczną czy estetyczną, ale bez wątpienia należały one do najciekawszych propozycji festiwalowych. Ługin w scenerii wyspy skutej lodem opowiedział przejmującą historię świętego starca, pokutującego za grzechy. Joseliani ukąsił lekko i dowcipnie wielką politykę i wielki świat, by raz jeszcze pokazać, że życie może być pełne bujności i nowych smaków. Trzeba tylko wiedzieć, że szczęście przynosi kolejna butelka wina wśród przyjaciół, a nie pęd ku władzy. Hsiao–Hsien znów zaserwował swoje filmowe tao. Tym razem przeniósł się do Paryża, ale nic nie stracił ze swojego stylu. Nikt tak jak on nie potrafi zrównywać ludzi z przestrzenią, która ich otacza. Wszystko w tych filmach istnieje na równych prawach, jest równie istotne. Sokurow, choć nie do końca udało mu się wyrwać z mocarstwowych tęsknot, wreszcie pokazał zwyczajnego bohatera – babcię, która przyjeżdża do bazy wojskowej w Czeczenii, by spotkać się z wnukiem. Francuscy reżyserzy na tym tle wypadli najsłabiej. Resnais ciągle próbuje robić filmy w estetyce znanej z jego „Palić/nie palić”, ale tym razem postaci poruszają się ciężko, przez co wodewilowa formuła najzwyczajniej w świecie zaczyna nudzić. „Świadkowie” Tachine to natomiast niewinny i mało interesujący Iwaszkiewicz podlany ekstraktem z francuskiej klasy średniej.
‹Irina Palm›
‹Irina Palm›
Z nowych nazwisk zawiódł na pewno Sam Garbarski. Jego „Irina Palm”, to nie, jak wszyscy chcą, genialny popis aktorskich możliwości Marianne Faithfull, a raczej pokaz jej nieudolności. Film, który najpierw jest komedią, po chwili – nie wiadomo w jaki sposób – przeistacza się w tragedię, oczywiście z happy endem. Poza tym jest tak nieumiejętnie zespawany, że aż ręce opadają. Natomiast „Persepolis” Marjane Satrapi i Vincenta Paronnauda urzekło mnie już od pierwszych minut. Film oparty na autobiograficznym komiksie Satrapi trzyma się wypracowanego przez nią wzorca estetycznego i robi to w sposób mistrzowski.
W konkursie głównym ciekawie wypadły: „Wolfsbergen” Nanouk Leopold i „Zdarzyło się przed chwilą” Anji Salomonowitz. Pierwszy film opowiada o rodzinie, w której giną prawdziwe emocje, empatia i chęć porozumienia. Leopold filmuje bergmanowski chłód uczuć w konwencji kina niemego. Pokazuje ludzi ściśniętych sztywnym gorsetem kulturowych nakazów, którzy nie potrafią już ze sobą rozmawiać o niczym. Natomiast Salomonowitz w swoim paradokumencie zastosowała ciekawe przesunięcie elementów, każąc przypadkowym ludziom wcielić się w role współczesnych niewolników, świadczących usługi zachodniemu społeczeństwu. Historie prostytutek i sprzątaczek opowiadają celnicy i barmani. Efekt jest zdumiewający – syci członkowie społeczeństwa w swych tandetnych mieszkaniach i miejscach pracy chłodnym, beznamiętnym głosem snują historię ze świata, o którym lepiej nie myśleć, że istnieje tuż obok.
W konfrontacji ze światowym kinem nasze małe filmowe podwórko wypadło słabiutko (zaznaczam, że nie widziałem wszystkich filmów). „Z miłości” Leszka Wosiewicza i „Nadzieja” Stanisława Muchy to filmy o uniwersum. Jeden to refleksja nad „Pieśnią nad pieśniami”, drugi ukazuje uwspółcześnioną figurę Jezusa. Każdy z filmów jest własnym i autorskim wkładem polskiego kina w ciągle rozbudowujący się „Filmowy podręcznik wojownika światła”. Mądrości życiowe suną szybciej niż światło. Głębokie spojrzenia są zawsze znaczące. Oto kilka wycinków z obydwu fabuł: młoda i zbuntowana dziewczyna z dworca łączy się w miłości z refleksyjnym byłym muzykiem rockowym. Były dyrygent gra na kościelnych organach, młodzi ludzie kochają się w spadochronach, więźniowie czytają książki o kosmosie. Jaki ten nasz filmowy świat poetycki i metafizycznie rozedrgany, szkoda tylko, że przy tym zabójczo pretensjonalny. Honor polskiego kina uratował Maciej Cuske. Jego „Na niebie na ziemi” to kapitalny dokument – w podejściu do postaci przypomina czeskie kino w najlepszym wydaniu – o badaczach UFO z Wylatowa.
‹Persepolis›
‹Persepolis›
Hal Hartley, którego retrospektywa cieszyła się ogromnym powodzeniem, pozostał dla mnie zagadką. Nie miałem na tyle dobrej woli, żeby czekać na jego filmy po 1,5 godziny w kolejkach. Udało mi się zobaczyć trzy filmy: „Przetrwać pożądanie”, „Zaufanie” i „Fay Grim”. Dwa pierwsze były ożywczym zastrzykiem bezpretensjonalności i lekkości, natomiast ten ostatni, słabiutka podróbka kina szpiegowskiego, zmęczył mnie okrutnie.
Festiwal zakończył „Control” Antona Corbijna, film, na który większość czekała z niecierpliwością. Opowiada on o ostatnich latach życia ikony współczesnej muzyki, Iana Curtisa, lidera zespołu Joy Division. Wielu znajomych mocno kręciło nosem na tę uładzoną biografię muzyka, który w wieku 23 lat popełnił samobójstwo. Mnie się jednak podoba, że Corbijn zrezygnował w filmie z tych wszystkich medialnych mitów, które narosły wokół Curtisa i pokazał portret zwykłego nastolatka, którego przerasta życie i który nie potrafi sobie z nim poradzić. Poza tym te fragmenty filmu, w których muzyka i koncerty Joy Division wychodzą na plan pierwszy, po prostu wbijają w fotel.
Na zakończenie powinienem coś podsumować, profetycznie stwierdzić, w którą stronę kino w najbliższych latach będzie zmierzać, gdzie są obecnie nowe horyzonty kina. Jednak nie potrafię sprostać temu wyzwaniu. Nie wiem tak naprawdę, czym mają być nowe horyzonty. Czy wieczną transgresją, czy szczególną, sezonową modą? Nie wiem też, jak się rysuje przyszłość kina.
Wiem natomiast, że w obecnej formule festiwal stracił to coś, co odróżniało go (oprócz oczywiście przebogatej oferty repertuarowej) od innych festiwali. Kiedyś żył ludźmi, których Roman Gutek potrafił zjednoczyć wokół swojego projektu. Był to festiwal, który szerzył kulturę filmową i był szczególnym miejscem spotkań. Dziś jest to festiwal masowy, który ma coraz większe ambicje, w którym pozytywna atmosfera zeszła na plan dalszy, a zostały jedynie filmy, których jest coraz więcej i które coraz trudniej ogarnąć.
Czy to dobrze, czy źle, niech każdy rozstrzygnie sam. Ja tam prawdopodobnie za rok wybiorę plażę. Filmy nie uciekną, wakacyjne słońce owszem.



Cykl: Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty
Miejsce: Wrocław
Od: 19 lipca 2007
Do: 29 lipca 2007
WWW: Strona

Tytuł: 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni
Tytuł oryginalny: 4 luni, 3 saptamini si 2 zile
Reżyseria: Cristian Mungiu
Obsada: Laura Vasiliu, Anamaria Marinca, Luminita Gheorghiu
Rok produkcji: 2007
Kraj produkcji: Rumunia
Dystrybutor: Gutek Film
Data premiery: 5 października 2007
WWW: Strona
Gatunek: dramat

Tytuł: Irina Palm
Reżyseria: Sam Garbarski
Zdjęcia: Christophe Beaucarne
Scenariusz: Sam Garbarski, Philippe Blasband, Martin Herron
Obsada: Marianne Faithfull, Miki Manojlovic, Kevin Bishop, Siobhan Hewlett, Jenny Agutter
Muzyka: Ghinzu
Rok produkcji: 2007
Kraj produkcji: Belgia, Francja, Luksemburg, Niemcy, Wielka Brytania
Dystrybutor: Gutek Film
Data premiery: 7 września 2007
Czas projekcji: 103 min.
WWW: Strona
Gatunek: dramat

Tytuł: Persepolis
Reżyseria: Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi
Scenariusz: Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi
Muzyka: Olivier Bernet
Rok produkcji: 2007
Kraj produkcji: Francja, USA
Dystrybutor: Gutek Film
Data premiery: styczeń 2008
WWW: Strona
Gatunek: animacja, dramat
powrót do indeksunastępna strona

94
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.