Mój nowy kolega z tabeli tetrycznej, Michał Walkiewicz, w lipcowym „Filmie” bezceremonialnie rozprawił się z „Gangiem Dzikich Wieprzy”. Pal licho, że przyznał komedii Beckera tylko jedną gwiazdkę – de gustibus non est disputandum. Gorzej, iż w samej recenzji – pozwolicie, że konsekwentnie będę się trzymał terminologii łacińskiej – pieprzy jak potłuczony.  |  | ‹Gang Dzikich Wieprzy› |
Wybaczcie dosadność, ale tak właśnie zareagowałem na tekst kolegi Walkiewicza. I to nawet nie po przeczytaniu całości, a zaledwie zdania otwierającego. Toteż zupełnie szczerze, nie chcąc się mizdrzyć i stroić w pawie piórka, ku zgrozie esensyjnego działu korekty – przytaczam mą spontaniczną reakcję dosłownie i bez ozdobników. Przytaczam ją też – a może przede wszystkim – dlatego, iż w mym osobistym przekonaniu żaden inny zwrot nie oddałby tak trafnie charakteru wspomnianej recenzji. Zaś autor, sądząc po tym, co w niej nawypisywał, prędzej obraziłby się na mnie za zarzut w rodzaju: „ze wszystkich recenzentów »Filmu« tylko Michał Walkiewicz nie jest prawdziwym recenzentem!”. Dlaczego? Bo sam rozdaje podobne przygany pod adresem aktorów grających w filmie pierwszoplanowe role: „Niestety, zmiana wizerunku objęła ostatecznie tylko Macy’ego, pewnie dlatego, że z całej czwórki tylko on jest prawdziwym aktorem”. Z czego wynika, że Travolta, Lawrence i Allen to aktorzy nieprawdziwi, wirtualni bądź – można interpretować i tak – w ogóle nie aktorzy. Och, gdyby ktoś im przetłumaczył tekst Walkiewicza, zapewne załamaliby się nerwowo i już nigdy nie przyjęli żadnej roli. Niegodni! Owszem, tego typu przytyki są ostatnio na czasie („Ty czarownico! Niedobra ty!”), ale czy aby na pewno przystoją krytykowi poważnego (w zamierzeniu) pisma, który nie pozostawia na lekkiej komedyjce suchej nitki za… No właśnie – za co? Między innymi za to, że perypetie bohaterów „wyprane są z wszelkiego komizmu”. Autor nie podpiera się tutaj żadnymi przykładami, więc trudno uwierzyć na słowo, że z „wszelkiego” i że w stuminutowej komedii nie znalazł się ani jeden udany gag. Nie jest to de facto komedia szczególnie zabawna, na wybuchy śmiechu nie ma co liczyć, ale szczerze się uśmiechnąć kilka razy można. Na przykład z Macy’ego, który ma fioła na punkcie produktów firmy Apple do tego stopnia, że kota nazywa iCat. Albo ze sceny, w której Travolta namawia kumpli na wycieczkę: „To będzie jak »Dzika banda«!” – ekscytuje się, czym zyskuje poklask towarzyszów. „Jak »Deliverance«!” – dodaje, i tu następuje znacząca wymiana spojrzeń. Naprawdę takie to nieznośne, jak na familijno-przygodowy produkt niemający większych ambicji niż bycie sezonową rozrywką? Autor punktuje dalej: „Bezceremonialność, z jaką twórcy tego żenująco słabego filmu wykorzystują mit »Easy Ridera«, jest rozbrajająca (…)”. Przepraszam bardzo, to po ‘69 powinno się zakazać kręcenia filmów o facetach podróżujących na motorach, bo taki zamiar byłby jednoznacznie klasyfikowany jako żerowanie na micie „Easy Ridera”? Cóż zresztą właściwie znaczy to „wykorzystywanie mitu”? Gdzie Rzym, gdzie Krym? Twórcy kinowych „Starsky’ego i Hutcha” oraz „Beavisa i Buttheada”, „Ghost Ridera”, a nawet naszego swojskiego „Motóru”, też „wykorzystywali” mit „Easy Ridera”. I co? „Easy Rider” trzyma się dobrze, jego kultowość, z tego co wiem, w żadnym stopniu nie została nadszarpnięta. Czemuż więc winni tu Walt Becker i Brad Copeland (scenarzysta „Gangu…”)? Czy gdyby ich film nie był – jak twierdzi Walkiewicz – „żenująco słaby”, to „wykorzystywanie mitu »Easy Ridera«” uszłoby im płazem? Bezceremonialność, z jaką twórca tej żenująco słabej recenzji wykorzystuje powierzchnię „Filmu” na pisanie farmazonów, jest rozbrajająca. Cóż jeszcze Walkiewicz ma recenzowanemu filmowi do zarzucenia? Poza irytującymi drobiazgami, takimi jak mylenie zwyczajnej nieśmiałości w stosunku do kobiet z „mizoginizmem”, jedynie to, że „(…) w czasie seansu wspomina się »Sułtanów westernu« Rona Underwooda. Tam jednak, w przeciwieństwie do »Gangu…«, upstrzona piętrzącymi się zwrotami akcji intryga nie przeszkadzała ani w przewrotnym odwoływaniu się do westernowej ikonografii, ani w budowaniu zabawnej przypowieści o ucieczce od cywilizacji. Tutaj uciec może tylko widz – z kina”. Otóż nie tylko (z pokazu prasowego wyszedł co prawda przed czasem Janusz Wróblewski, ale nie traktowałbym go od razu jako statystycznego widza – on wyszedł i ze „Szklanej pułapki 4.0”, i z „Hot Fuzz”…) – od cywilizacji uciekają bowiem także bohaterowie „Gangu…”, i to z takich samych powodów, co Billy Crystal z kompanami w „Sułtanach westernu”: kryzys wieku średniego, niedowartościowanie, chęć przeżycia przygody. Obydwa filmy łączy zresztą podobnie niewyszukany, slapstickowy, oparty w dużej mierze na przekomarzankach między postaciami typ humoru. Rzecz jasna, nie odmawiam recenzentowi prawa do fascynacji „Sułtanami…” przy jednoczesnym odrzuceniu „Gangu…”, ale ja z kolei mam prawo żądać konkretów i przejrzystszego formułowania myśli. Chciałbym też wiedzieć, gdzie ta rzekoma przewrotność „Sułtanów…” w „odwoływaniu się do westernowej ikonografii”. A wracając do zdania otwierającego recenzję, czyli totalnej bzdury, która wywołała u mnie taką, a nie inną reakcję. Walkiewicz pyta: „Jaki może być pożytek z zebrania na planie Tima Allena, Martina Lawrence’a, Johna Travolty oraz Williama H. Macy’ego i obsadzenia ich na przekór dotychczasowym emploi?”, po czym podejrzewa, że „całkiem spory” i że „»Gang…« zdawał się wymarzoną okazją do takiego eksperymentu”. Wszystko pięknie, tyle że wszystko pozostaje od początku do końca w sferze marzeń Walkiewicza, bo na taki eksperyment twórcy wcale się nie porywali. Więcej – cała gwiazdorska czwórka gra zgodnie ze swoimi dotychczasowymi emploi, co wskazuje na to, iż autor recenzji – delikatnie mówiąc – nie za mocno siedzi w temacie. Co byłoby nawet logiczne – skoro pogardza Travoltą, Allenem i Lawrence’em do tego stopnia, że nie są oni dla niego „prawdziwymi aktorami”, to i nie ogląda filmów z ich udziałem. A powinien – być może wtedy nie wypisywałby bredni o „obsadzeniu na przekór dotychczasowym emploi”. No bo William H. Macy jako nieudacznik? Toż to ci dopiero nowość – szczególnie dla tych, którzy oglądali „Coolera”, „Boogie Nights”, „Fargo”, „Dziękujemy za palenie”, by wspomnieć tylko najgłośniejsze tytuły. Martin Lawrence jako zgrywający cwaniaka pantoflarz? Był nim i w „Nic do stracenia”, i w „Nigdy nie mów kocham”, a nawet w takich szlagierach jak obie części „Bad Boys”. Tim Allen jako porządny, poukładany gość, który wskutek nieprzewidzianych okoliczności pakuje się w tarapaty? Pierwsze z brzegu: „Na psa urok”, „Święta Last Minute”, „Wielkie kłopoty”, „Niejaki Joe” i tak dalej, i tak dalej… John Travolta jako niespecjalnie lotny twardziel? Bez komentarza. A na koniec złota myśl wiadomego autorstwa: „(…) nawet gdyby Travolta grał kobietę w ciąży, a Allen byłego komandosa, na niewiele by się to zdało”. Allen jako były komandos to rzeczywiście nie najlepszy pomysł (chociaż w komedii familijnej „Zoom: Akademia Superbohaterów” zagrał byłego herosa i to nie jego rola położyła film, a kiepski scenariusz), ale Travoltę w roli kobiety (nie ciężarnej, aczkolwiek otyłej) będzie można zobaczyć już we wrześniu, kiedy to na polskie ekrany zawita remake „Lakieru do włosów”. Liczę na to, że Michał Walkiewicz wyżyje się na nim z równym zapałem, co na „Gangu Dzikich Wieprzy”.
Tytuł: Gang Dzikich Wieprzy Tytuł oryginalny: Wild Hogs Reżyseria: Walt Becker Zdjęcia: Robbie Greenberg Scenariusz: Brad Copeland Obsada: Tim Allen, John Travolta, Martin Lawrence, William H. Macy, Ray Liotta, Marisa Tomei, M.C. Gainey, Jill Hennessy, Dominic Janes, Tichina Arnold, Stephen Tobolowsky, Drew Sidora, Cymfenee, John C. McGinley, Stephanie Skewes, Kyle Gass, Peter Fonda, Ty Pennington Muzyka: Teddy Castellucci Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: Forum Film Data premiery: 13 lipca 2007 Czas projekcji: 99 min. Gatunek: komedia Ekstrakt: 70% |