Zapraszamy do lektury pięciu pierwszych rozdziałów powieści Williama Kinga „Wieża Węży”. Książka będąca drugim tomem cyklu „Terrachowie” ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.  | Tytuł: Wieża Węży Tytuł oryginalny: Tower of Serpents Autor: William King Wydawca: ISA Cykl: Terrarchowie ISBN: 978-83-7418-149-5 Format: 304s. 135×205mm Cena: 29,90 Data wydania: 18 lipca 2007 WWW: Polska strona Kup w Merlinie (27,50) Furażerzy pod wodzą legendarnego generała Azarothe’a wyruszają do sąsiedniej Kharadrei, aby położyć kres toczącej się tam wojnie domowej i pokrzyżować plany Mrocznemu Imperium. Wojsku towarzyszy potężna czarodziejka pani Asea, posiadająca informacje o tajemniczym pochodzeniu osieroconego za młodu mieszańca Rika. Czy dotrzyma obietnicy danej Rikowi po bitwie z demonicznym Uranem Uhltarem i nauczy go magii? Czy też wykorzysta go do swoich celów w niebezpiecznej misji odbicia pretendentki do tronu Kharadrei z rąk szalonego maga? Rik przekona się o tym, stawiając czoła magii przybyłego z gwiazd pradawnego Ludu Węży, podczas gdy jego tropem podążać będzie śmiercionośny i nieustępliwy wytwór najczarniejszego mroku – necroghul… |
Żaden plan nie wytrzymuje konfrontacji z wrogiem. Czasami to samo odnosi się do armii. Armande Koth „Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka” – Co się stało z tymi cholernymi tańczącymi panienkami, Mieszańcu? – wyszeptał Ropuchogęby, przyglądając się z gęstych zarośli otaczającym ich drzewom. Rik podniósł palec do ust. Jeśli ten brzydki człowieczek o wyłupiastych oczach się nie zamknie, obydwaj skończą z poderżniętymi gardłami. Nieprzyjaciel mógł się znajdować nawet w odległości dwudziestu jardów. Las był tak gęsty, że zdołałby się w nim schować cały regiment. Rik rozumiał, dlaczego Ropuchogęby jest wkurzony. Mieli nie chodzić na zwiady. Nie planowano teraz żadnych walk. Po przekroczeniu granicy z Kharadreą armia Talorei miała spotkać przyjacielskie siły. Prowincja powinna być lojalna wobec królowej Kathei, ich sojusznika. Zarządzał nią przecież jej najbardziej lojalny gubernator i wuj, książę Ilmarec. W czasie przemarszu przez Przełęcz Złamanego Zęba gorączkowo dyskutowano na temat tego, jak serdecznie zostaną powitani. Cała taloreńska armia rozprawiała o tańczących dziewczętach i winie. Zamiast tego, odkąd weszli na niziny po tej stronie granicy, trafiali na zasadzki, nękani napadami kawalerii. Wioski były opuszczone, a stada przepędzone. Wydawało się, że sytuacja wygląda nieco inaczej, niż im to przedstawiano. I dlatego właśnie Rik leżał pod krzakiem, czekając, aż Łasica i Barbarzyńca wrócą z informacjami, co znajduje się przed nimi. Nie spodziewał się dobrych wieści. Nigdy się ich nie spodziewał. Za długo już był w wojsku. Przynajmniej przestało padać. Ostatnio trochę za dużo padało jak na jego gust. Ładne mi lato, pomyślał. – Miało być tak prosto – wymruczał Ropuchogęby. Oblizał usta niesamowicie długim językiem. W mroku lasu jego naznaczona ospą twarz z wyłupiastymi oczami wyglądała groźnie, niczym skrzyżowanie zdegenerowanego przedstawiciela Rasy Starszych i zdeprawowanego człowieka. Legenda mówiła, że wielu takich zamieszkiwało te lasy. Jeszcze przed przybyciem Terrarchów był to dom legendarnych Ludzi Węży. Opowiadano, że ich duchy tu straszą. Rik przesunął palcem po gardle, mając nadzieję, że tym razem jego towarzysz zrozumie, o co chodzi. Ropuchogęby spojrzał na niego zdegustowany, ale się zamknął. Wszędzie dokoła w lesie furażerzy rozciągnięci byli w długim szeregu. Ich zielone tuniki zlewały się z tłem, zachowywali się cicho, jeśli nie liczyć burkliwych utyskiwań. Gdyby Rik o tym nie wiedział, nigdy by się nie domyślił, że w pobliżu znajduje się prawie czterdziestu ludzi i Terrarch. Nawet ich oficer dowodzący, porucznik Sardec, czegoś się nauczył. Zamienił swoją szkarłatną oficerską tunikę na zieloną koszulę, która wtapiała się w listowie wczesnego lata. Adaana jedna wie, że mimo to każdy bez trudu rozpoznałby jego postać i głos. Sardec był Terrarchem, przedstawicielem rasy panów tego świata. Wysoki i przeraźliwie chudy, miał spiczaste uszy i oczy w kształcie migdałów, włosy zaś delikatne jak srebrna przędza. W miejsce dłoni, którą stracił w walce z demonicznym bogiem Uranem Uhltarem, przytwierdzono mu hak. Poznaczony niedawno zdobytymi bliznami, wyglądał naprawdę groźnie. Rik spoglądał na niego z mieszanymi uczuciami. Niegdyś Sardec prześladował go za to, że urodził się mieszańcem, co dla Sardeca stanowiło osobistą obrazę i godziło w dumę jego dosiadających smoków przodków. Rik zaś nienawidził go z całego serca. I nadal go nie znosił, lecz oficer się zmienił, choć Rik nie wiedział, co było tego przyczyną. Z jakiegoś jednak powodu małostkowe prześladowania ustały. Może wiązało się to z faktem, że Sardec stracił rękę. A może chodziło o spotkanie z demonami pod górą sprzed dwóch miesięcy. A może o coś jeszcze innego. Ostatnimi czasy Sardec zachowywał się wobec ludzi wyjątkowo powściągliwie jak na Terrarcha. W piekielnych tunelach zaginionego miasta Achenar zyskał sobie szacunek swoich żołnierzy, i być może to właśnie ów szacunek go odmienił. Kompania oczekiwała, że będzie się zachowywał, jak na dowódcę przystało, spełniał więc owe oczekiwania. Rik miał ochotę powiedzieć o tym Leonowi i o mało co się nie odezwał, lecz przypomniał sobie, że Leon nie żyje od dwóch miesięcy. Został zabity przez demona ze Świata Starszych w tej samej bitwie, w której Sardec stracił rękę. Nawet po tak długim czasie Rik nie pogodził się z tą stratą. Znał Leona, odkąd sięgał pamięcią, odkąd razem uciekli z przepastnych, pełnych przeciągów sal przyświątynnego sierocińca w Smutku i zostali złodziejami. Razem wstąpili do armii królowej i walczyli w czasie rebelii Zegarmistrza. Wydawało się niemożliwe, że Leon zginął w wieku lat osiemnastu, stając się ofiarą potwora z pradawnych ciemności, którego Rik sam pomógł uwolnić. Poczuł ukłucie winy. Nigdy więcej nie zobaczy wychudzonej, chłopięcej twarzyczki Leona, nie będzie patrzył, jak przygryza swoją poobijaną glinianą fajkę albo wsadza w kapelusz przynoszące mu szczęście pióro. Nie ma już nikogo, kto pilnowałby mu pleców, a teraz Rik odczuwał potrzebę posiadania kogoś takiego bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Zrobiło się niebezpiecznie, odkąd lord Azarothe objął dowodzenie i wojsko przekroczyło taloreńską granicę. Nagle z poszycia wyłonili się Łasica i Barbarzyńca. Zmaterializowali się tak, jakby zostali magicznie przywołani. Rik nie był tym zaskoczony. Dawny kłusownik uchodził za najlepszego myśliwego w kompanii, a składała się ona z ludzi, którzy potrafili poruszać się w lesie. Łasica był wysoki, chudy i łysiejący, miał długą szyję, wystające nos i jabłko Adama oraz przebiegły wyraz twarzy. Obdarty mundur zwisał na nim luźno. W jednej kościstej dłoni ściskał muszkiet, a w drugiej, o dziwo, pieczonego kurczaka. Barbarzyńca to co innego. Wydawało się nienaturalne, by ktoś tak potężny mógł poruszać się tak cicho. Był o połowę wyższy od Rika i o wiele cięższy. Łysy czubek jego głowy otaczała kaskada gęstych, jasnych włosów. Ogromne, sumiaste wąsy zasłaniały dolną część twarzy. Wyglądał na nieco bardziej wychudzonego niż przedtem, ale był to skutek rany, jaką odniósł pod Achenarem. Uzdrawiające zaklęcia magistra podziałały, i nie było w tym nic dziwnego. Takie zaklęcia odwoływały się po części do żywotności pacjenta, a tej Barbarzyńca miał w nadmiarze. Niczym od medalowego byka biła od niego siła. I pewnie coś w tym było, że tak przechwalał się wytrzymałością swego ludu. Barbarzyńca pochodził ze spowitych śniegiem ziem na dalekiej Północy, z krainy, która nigdy nie została podbita przez Terrarchów. Żywił przesadną dumę z tego faktu, dopóki Łasica nie zwrócił mu uwagi, że w krainie tej po prostu nie ma niczego, czego mogliby chcieć Terrarchowie. Ta dwójka stanęła przed Sardekiem. Znaleźli jego kryjówkę bez większych trudności. – No i? – spytał Sardec. Mówił cicho, lecz jego głos niósł się echem. Nie dało się go też pomylić z ludzkim głosem. Pobrzmiewał w nim słodki, metaliczny tembr i akcent rządzącej klasy Terrarchów. – Przed nami są ludzie, panie – powiedział Łasica. Sprawiał wrażenie bezczelnego, nawet kiedy starał się tego uniknąć. To coś w wyrazie jego twarzy, pomyślał Rik. – Nie wyglądali mi na przyjaźnie nastawionych. Przywiązali kilku naszych kawalerzystów do drzewa i robili im mało przyjemne rzeczy rozgrzanymi nożami. – Jesteś pewien, że to byli nasi ludzie? – Jeden z nich to sierżant Kalmek z siedemnastego husarów, panie. Zaledwie dwie noce temu wygrałem od niego pieniądze w krążki. Wciąż jest mi trochę winien. – Nie obchodzą mnie twoje hazardowe długi – uciął Sardec. Skrzywił się lekko, jak zawsze, kiedy wspominano o takich długach. Bez wątpienia przypominało mu to o saloniku u Mamy Horne w Czerwonej Wieży, gdzie łajdaczył się ze swoimi przyjaciółmi oficerami. Rik walczył z rozgoryczeniem, lecz bez powodzenia. To właśnie u Mamy Horne Sardec poznał Renę. Rik też ją tam poderwał. Próbował sobie wmówić, że nie jest zazdrosny, lecz mu się nie udało. Łasica odwrócił wzrok od oficera. Rik wyraźnie widział wyraz jego twarzy świadczący o tym, że te długi są dla niego istotne. – Coś jeszcze? – spytał Sardec. – Koło brodu stoi duży ufortyfikowany dwór, panie – podjął Łasica. – Brama jest otwarta, a w środku tylko kilku ludzi. Wygląda na to, że pozostali poszli nad rzekę, żeby przyglądać się zabawie. – Skąd wziąłeś tego kurczaka, żołnierzu? – Piekł się na rożnie, panie. Poczęstowałem się, kiedy wszedłem do obozu wroga. – Wszedłeś do obozu wroga? – Niedowierzanie wyraźnie zabrzmiało w głosie porucznika. – Zabrałem opaskę wartownikom i postanowiłem się rozejrzeć, panie. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Byli zbyt zajęci słuchaniem, jak Kalmek wyje. – Rik nie wątpił, że Łasica dokładnie tak zrobił. Był szaleńczo odważny i bez wątpienia to właśnie nonszalancja pozwoliła mu na taki blef. – Czy chciałbyś spróbować mięsa, panie? Jest bardzo dobre. Sardec spojrzał na pieczeń, jakby ręka Łasicy była pełna gówna. Żaden Terrarch nie tknąłby jedzenia, którego próbował człowiek. Powoli potrząsnął głową i skupił uwagę na Barbarzyńcy. Potężny mężczyzna przygryzł koniuszki wąsów, a potem powiedział: – Jest tak, jak mówi Łasica, panie. Było ich około pięćdziesięciu. Wszyscy w tych samych barwach. Sardec uniósł brwi. – Jakich? – Mieli niebieskie opaski. – To raczej mało prawdopodobne – upierał się Sardec. – Wszyscy je mieli – potwierdził Łasica. Wsadził rękę do kieszeni i wyjął długi kawałek brudnego niebieskiego materiału. Rzeczywiście, mogła to być sporządzona naprędce deklaracja wierności sprawie tych, którzy popierają królową imperatorkę Arachne z Sardei. – To coś nowego – stwierdził Sardec. I rzeczywiście tak było. Nikt nie przypuszczał, że armia Niebieskich znajduje się w odległości mniejszej niż sto mil. Wyglądało na to, że ich wywiad miał przestarzałe wiadomości. Rika to nie zaskoczyło. Nawet dysponując kryształami do dalekowidzenia i zwiadowcami dosiadającymi smoków, wojsko popełniało błędy. Zdarzało się to nawet sławnym generałom, takim jak Azarothe. – Jesteście pewni, że jest ich tylko pięćdziesięciu? – No, cóż, Barbarzyńca ma problemy z liczeniem, jak wychodzi poza palce, ale myślę, że było ich przynajmniej pięćdziesięciu, może więcej. Barbarzyńca się naburmuszył, ale z lasu dobiegły ciche chichoty i niewątpliwie to dlatego Sardec nie zdyscyplinował Łasicy. Tuż przed walką przydawało się wszystko, co podnosiło morale. Sardec spojrzał na sierżanta Hefa o twarzy małpki. Tych dwoje zdawało się czytać sobie w myślach. – Idziemy uwolnić jeńców – zadecydował Sardec. – I pochwycić kilku własnych. Lord Azarothe bez wątpienia zechce z nimi porozmawiać. Wieść rozeszła się po szeregu. Furażerzy przygotowali się do natarcia. Przed nimi czekali wrogowie. Rik ucieszył się, kiedy Łasica i Barbarzyńca stanęli obok niego w szeregu. Byli niebezpieczni, ale on przeżył z nimi wiele krytycznych sytuacji. – Chcesz kawałek kurczaka? – spytał Łasica. Oderwał udko i podał Rikowi. – Czemu nie? – rzekł Rik. Udko było soczyste. Starał się zignorować myśli o skazańcach i ostatnim posiłku, jakie przyszły mu do głowy. Jest miejsce i czas na zabijanie. Furażerzy posuwali się cicho przez ciemny las. Rik słyszał dochodzące z przodu wrzaski, okrzyki zachęty i szum wody. Zabił na ręce komara, rozsmarowując go w kropelce krwi. Miał nadzieję, że nie był to zły omen. Pot poplamił mu ubranie. Serce mu waliło, miał sucho w ustach i dostrzegał każdy mały pyłek unoszący się w smugach światła między drzewami. Wyczuwał dziwny, mocny zapach lasu. Czuł, jak wilgotne liście paproci ocierają mu się o nogi. Miał poczucie, że naprawdę żyje pełną piersią – jak zawsze, kiedy wiedział, że zaraz może zginąć. Całe jego życie skurczyło się do rozmiarów wąskiego tunelu. Przed nim czaiła się przemoc i rozlew krwi, straszne miejsce, przez które będzie musiał się przedrzeć, aby mieć jakąkolwiek przyszłość. Mała, zwierzęca część jego umysłu bełkotała, by zawrócił i uciekał, pognał w las i poczekał, aż oko cyklonu przejdzie obok niego. A inna, równie zwierzęca część pragnęła pobiec do przodu i zatopić bagnet w ciepłym, żywym ciele. Jego prawdziwe jestestwo było zawieszone pomiędzy tymi dwoma punktami. Nie zamierzał uciekać. Nie wówczas, gdy cały jego oddział brał udział w natarciu. Nie bał się kopniaka sierżanta czy batów, które czekały na tchórzy, lecz tego, że zawiódłby swoich towarzyszy oraz wstydu, jaki by odczuwał, gdyby czmychnął na ich oczach, zanim jeszcze doszło do walki. Widział już, jak uciekały oddziały złożone z zaprawionych w bojach weteranów, kiedy jeden z nich brał nogi za pas, ale nikt nie chciał być tym pierwszym. Miał również inne powody. Ten ktoś, kto wrzeszczał teraz jak oszalała bestia, był człowiekiem, którego widywał przy ognisku w obozie, a inni ludzie go torturowali. To rozwścieczyło Rika – w innych okolicznościach to on mógł trafić pod nóż. Lekkie współczucie wzmogło jego gniew. Jeśli tylko zdoła, sprawi, że torturujący zapłacą za swoje okrucieństwo. Pobiegł w górę ku ostatniej grani, rzucił się płasko na ziemię i spojrzał w dół na wroga. Większość stała wokół wielkiego drzewa na polanie przy płynącej leniwie rzece. Byli kiepsko zorganizowani, przypominali bardziej bandytów niż żołnierzy. Widać było niewielu wartowników. Zakrwawiona postać przywiązana do pnia dębu głowę miała przechyloną na bok, a koszulę rozerwaną na piersi. Wyła. Obok tkwiła w więzach inna postać, która jednak przestała się już ruszać – Rik przypuszczał, że była martwa. Znajdujący się na dole mężczyźni śmiali się zbyt hałaśliwie i pokrzykiwali zbyt entuzjastycznie, a Rik zauważył kilka otwartych beczek z czymś czerwonym jak krew stojących na środku polany. Kiedy im się przyglądał, kilku nieprzyjacielskich żołnierzy nalało wina chochlą do drewnianych kielichów i wychyliło je. – Ci łajdacy są pijani – wymruczał Barbarzyńca. – Nie możemy na to pozwolić. Nie będę stał z boku i patrzył, jak wrogowie królowej upijają się, kiedy ja nie mogę. Rik spojrzał na bród. Rzeka Mor była tu szeroka, a jej koryto wyłożone kamieniami. Ale jego wzrok przyciągnęło to, co leżało na drugim brzegu. Na niewielkim wzniesieniu stał duży, otoczony murem budynek górujący nad okolicą. Zza jego murów nieduża grupa ludzi mogła opierać się całej armii, w każdym razie dopóki starczy zapasów. Spojrzał w stronę porucznika i zobaczył, że nie jest jedynym, który to zauważył. Sardec już wydawał rozkazy sierżantowi Hefowi i kapralowi Toby’emu. W chwilę później potężny, jasnowłosy kapral o czerwonym obliczu wśliznął się na stanowisko, gdzie leżeli Rik, Łasica i Barbarzyńca. – Jak się zacznie strzelanina, przeprawimy się przez bród i zaatakujemy dwór – powiedział Toby. – Stamtąd, gdzie te drzewa o zwisających gałęziach dadzą nam trochę cienia i osłony. Ci łajdacy zostawili bramę otwartą, więc spróbujemy jej dopaść, jeśli tylko się uda. Rik ocenił odległość. Próba dotarcia do budynku i zajęcia go przy pomocy dużej grupy uzbrojonych ludzi wydawała się szaleństwem, kiedy na murach czuwali wartownicy. Ale Sardec i o tym pomyślał. – Łasico, myślisz, że uda ci się zdjąć wartowników? Łasica zacmokał, rozważając ten pomysł. – Ano. Jeśli Barbarzyńca i Rik zostawią mi swoje muszkiety, to myślę, że uda mi się ich zdjąć jednego po drugim, zanim się, kutasy, zorientują, co jest grane. Jeśli ta dwójka będzie przeładowywać, odstrzelę każdego, kto wysunie głowę ponad blanki. – Nie chcę tu czekać i być twoim cholernym ładowaczem – rzucił Barbarzyńca. – Chcę walczyć. – Za kilka minut walka rozniesie się wszędzie – powiedział Łasica. Barbarzyńca potrząsnął głową i położył dłoń na rękojeści swego góralskiego noża bojowego. – Dojdzie do zabijania, a ja chcę się tym zająć. Kapral Toby spojrzał na tę dwójkę. Jego oczy miały chłodny wyraz. Nie było czasu na kłótnie. – Będziesz miał okazję wykorzystać swój miecz, człowieku z Północy. Zostaw tu muszkiet i dołącz do grupy szturmowej. Rik zajmie się ładowaniem. Nie masz nic przeciwko temu, co, Rik? Jego ton powiedział Rikowi, że lepiej, żeby tak było. Rik skinął głową. To zadanie ktoś musiał wykonać, a Łasica był odpowiednim do tego człowiekiem. Zajął drugie miejsce w turnieju strzeleckim regimentu; wygrałby, gdyby nie to, że sam postawił potajemnie na własną przegraną. Był urodzonym strzelcem, lepszym niż Rik kiedykolwiek będzie. – Dobrze. – Toby pomknął wzdłuż grani, aby zebrać grupę szturmową. Barbarzyńca podążył za nim z długim, obnażonym nożem w dłoni. Rik wyjął ładunki, odpiął stempel spod lufy muszkietu i przygotował się. Łasica do niego mrugnął. – To jak przygwoździć karpia w beczce – rzucił. Uniósł długi muszkiet do ramienia i czekał. W chwilę później z grzmotem przypominającym letnią burzę furażerzy otworzyli ogień. Zwarta grupa ludzi wokół drzewa tortur wrzasnęła, gdy przeszyły ich kule. Niektórzy upadli, inni się odwrócili, a jeszcze inni rzucili się na ziemię i zostali stratowani. Pijani i zaskoczeni, nie mieli zielonego pojęcia, co się dzieje. Zaledwie kilku, którzy zachowali resztkę zdrowego rozsądku, sięgnęło po muszkiety, inni zaś miotali się, becząc jak owce w zagrodzie przed rzeźnią. Rozległ się głośny huk i obok Rika pojawił się kłąb dymu. Ostry siarkowy smród prochu wypełnił mu nozdrza. Jakiś człowiek na blankach upadł. Rik podał Łasicy własny naładowany muszkiet i trzymał w gotowości broń Barbarzyńcy. Dał się słyszeć kolejny huk i kolejny człowiek zakończył życie. Rik podał Łasicy trzeci muszkiet i zaczął przeładowywać pierwszy. Tymczasem kapral Toby i jego grupa szturmowa wyminęli flankę wroga i ruszyli ku rzece. Furażerzy w lesie prowadzili stały ostrzał. Jeden człowiek w środku miotających się postaci zaczął wykrzykiwać rozkazy i wprowadzać wśród żołnierzy jaki taki porządek. Łasica wyjął Rikowi muszkiet z rąk, odwrócił się i wystrzelił. Niedoszły dowódca padł. |