powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXVIII)
sierpień 2007

Retrotetrycy: 2001
ciąg dalszy z poprzedniej strony
‹Fucking Amal›
‹Fucking Amal›
5. Fucking Amal [7.33]
PD – Piotr Dobry [6]
Solidne, choć banalne kino. Taka skandynawska „Cześć Tereska”, trochę lepsza, bo bardziej liryczna i nie tak dołująca. Pod kontrowersyjnym tytułem nie kryje się nic innego poza zwyczajnymi problemami zwyczajnych nastolatków. Realistycznie przez Moodyssona uchwyconymi, realistycznie przez młode aktorki oddanymi, ale co z tego, skoro całość pozbawiona jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego, pozbawiona prawdziwego dramatu.
KS – Kamila Sławińska [9]
Jedyny film Moodyssona, jaki oglądałam – i za każdym razem, kiedy go wspominam, obiecuję sobie, że obejrzę wszystkie pozostałe. Po pierwsze, Szwed udowadnia, że film o nastoletnich lesbijkach na prowincji nie musi być ani pretensjonalny, ani przesłodzony, ani głupawy i sentymentalny – a nade wszystko że nie musi być filmem „niszowym”, skierowanym wyłącznie do mniejszości, której losów bezpośrednio dotyczy. „Amal” to przede wszystkim pierwszorzędna historia o miłości i odpowiedzialności, o dorastaniu i związanym z nim nieuniknionych zmianach – historia, która poruszy nawet najbardziej zatwardziałych „heteryków” po pięćdziesiątce, zamieszkałych w wielkiej metropolii. Świetny scenariusz, znakomity zmysł reżyserski i genialne wyczucie aktorów robią z tego małego, niepozornego filmu jeden z takich, do których chce się wracać po kilka razy – nawet, a może zwłaszcza, w porównaniu do głupkowatych, płaskich „nastoletnich” filmów z Hollywood.
MW – Michał Walkiewicz [7]
Patrzę na ten film przez pryzmat całej kariery Moodyssona, która zatrzymała się na awangardowym „Kontenerze”. Z tej perspektywy „Fucking Amal” jest najłatwiejszy w odbiorze. Wprawdzie po europejsku przepoetyzowany, ale uczciwy. Dyskretna krytyka lewicowej Szwecji schodzi tu na dalszy plan, liczy się relacja między dwiema nastolatkami. Szwed po bezpretensjonalnym debiucie przeszedł etap społecznikostwa, a teraz pozuje na nowego Fausta. I to wcielenie jest mimo wszystko najciekawsze.
‹U progu sławy›
‹U progu sławy›
6. U progu sławy [7.00]
PD – Piotr Dobry [7]
Klimat i muzyka lat 70., świetna obsada (Jason Lee!), kilka magicznych momentów. Ot, kino Crowe’a w całej okazałości – dobrze się na tym filmie człowiek bawi, a jeszcze lepiej go wspomina. Bo i ze wspomnień (reżysera) on utkany – gdyby tak jeszcze bardziej angażował emocjonalnie, byłbym skłonny przyznać nawet tetryczną dziewiątkę.
KS – Kamila Sławińska [6]
Należę do osób bardzo wrażliwych na opowieści o tym, jak muzyka zmienia i kształtuje życie ludzi, którzy ją kochają – uważam też, że scenariusz to kawał świetnie napisanej, dowcipnej, emocjonalnie absorbującej, ale i uczciwej literatury. Aż dziw więc, że filmowa wizja jego twórcy zrobiła na mnie tak zadziwiająco małe wrażenie. Może nie przekonał mnie Patrick Fugit jako odtwórca głównej roli, a może tylko w ścieżce dźwiękowej zabrakło moich ukochanych kawałków z epoki – dość, że film Crowe’a pamiętam jedynie jako kolekcję luźnych, ujmujących epizodów, nieco zgubionych w głównym nurcie opowieści, i pasjonujących postaci drugoplanowych, które zaciekawiły mnie i urzekły dużo bardziej niż główni bohaterowie. To do tych odsuniętych w cień bohaterów – koncertowo zagranych przez Frances McDormand, Philipa Seymoura Hoffmana, Jasona Lee – należy ten film, i ich tylko chcę pamiętać, i to nie tyle jako męczenników rock and rolla, co jako skomplikowanych, interesujących ludzi, których losy szczerze mnie obeszły.
MW – Michał Walkiewicz [7]
Crowe wychodzi poza wnikliwą obserwację rock and rollowego środowiska i wplata w fabułę najszczersze emocje ( związane zapewne faktem, iż zna wszystko z autopsji – wszak sam był redaktorem „Rolling Stone”), podbudowane solidnym aktorstwem Crudupa, Hudson i młodziutkiego Patricka Fugita. To trochę „uszlachetnianie materiału”, który nieodparcie kojarzy się z kinem muzycznym dla młodzieży, ale niewyszukaną proweniencję warto filmowi wybaczyć.
KW – Konrad Wągrowski [8]
Cameron Crowe to jednak nie byle kto, bo potrafił zarazić mnie nostalgią do świata, który jest mi nieznany i obcy. A fikcyjna grupa rockowa, nieletni adept muzycznego dziennikarstwa, grupa groupies tworzą tu zestaw postaci zajmujących i prawdziwych. Przyznać jednak należy, że największe brawa należą się Kate Hudson, za najlepszą rolę w swej karierze, postać wielowymiarową, ciekawą, bardzo ciepłą. Do tej pory nie zagrała niczego lepszego.
‹Hannibal›
‹Hannibal›
7. Hannibal [6.00]
PD – Piotr Dobry [8]
Reżyseria Ridleya Scotta, dialogi Mameta, przed kamerą Hopkins, Oldman, Liotta i wyjątkowo dobrze obsadzony Giancarlo Giannini. Przepiękna Florencja w obiektywie Johna Mathiesona. To chyba gore o najwyższych walorach produkcyjnych w historii! Krytycy zgodnym chórem wysnuli zarzut o przesadnym epatowaniu okrucieństwem, o suspensie podtopionym w wiaderkach czerwonej farby. Cóż, krytykom nie dogodzisz – gdyby Scott poszedł w stu procentach (bo klimat „Hannibal” ma, i to całkiem spory) w horror atmosferyczny, narzekaliby z kolei, że na co im kalka „Milczenia owiec”. Tak czy siak, mnie podobał się nawet bardziej od klasycznego filmu Demme’a, ale też od początku nie stawiałem mu wielkich wymagań – dla mnie to po prostu bardzo stylowy, błyskotliwy, dowcipny slasher. Tylko tyle i aż tyle.
BF – Bartek Fukiet [6]
Przedsięwzięcie zapowiadało się intrygująco. Istny dream team. Reżyseria Ridley Scott, zdjęcia John Mathieson, muzyka Hans Zimmer (cała trójka świeżo po sukcesie „Gladiatora”), współautor scenariusza David Mamet. W obsadzie, obok Hopkinsa, Gary Oldman i zastępująca Jodie Foster Julianne Moore, która zabłysnęła wcześniej dwa razy u Paula Thomasa Andersona. Efekt niestety mizerny. Dlaczego? Po pierwsze: napisana dla kasy książka Harrisa, na której oparto scenariusz, jest słaba, przewidywalna i nadrabia brak inwencji fabularnej epatowaniem czytelnika ohydą. Po drugie: Anthony Hopkins, niestety, posunął się mocno w latach przez dekadę, która minęła od czasów zamilknięcia owiec i przypomina raczej zażywnego dziadzia, a nie demonicznego geniusza zbrodni. I choć rzecz zrobiona jest z niewątpliwą maestrią techniczną, nie ma siły wielkiego poprzednika. Nie wierzę w tego Lectera i – podobnie jak Konrad W. – pamiętam z filmu Scotta głównie wsuwającego ze smakiem własny mózg Raya Liottę.
JS – Jakub Socha [5]
No dobrze, pomijając ludowe przysłowie, że każdy sequel jest gorszy od oryginału, ten film miał przecież szansę na sukces. Książka Harrisa jest wciągająca i intensywna, reżyser pierwsza klasa, obsada aktorska taka, że tylko pozazdrościć – wszystkie elementy, które zebrano na potrzeby zrealizowania kolejnych przygód psychopaty i agentki FBI dawały nadzieję na świetne kino. A co wyszło? Banalny dreszczowiec, trochę gotycki, trochę podpierający się chorałami, czasem straszny, częściej śmieszny, bo taki wykwintny i „artystycznie dopracowany”. Lecter jest tu jakimś makabrycznym sybarytą – Scott wraz z Hopkinsem wyraźnie dobrze się bawią przeprowadzając bohatera w rejony komiksu. Liotta też się bawi nieźle ze zwojami mózgowymi na wierzchu. Tylko kto się jeszcze bawi? I co zostało z tego zderzenia prowincjonalnej dziewczyny i wykształconego psychopaty, zderzenia strachu i niepewności z sadystycznym wyrachowaniem? Ano, zostały kulinarne podróże Hanibala Lectera i tania psychoanaliza z dziwacznym wywodem o gołębiach.
KS – Kamila Sławińska [4]
Niesamowita chemia, jaka istniała między Hopkinsem a Foster w „Milczeniu owiec”, nijak nie dała się zreprodukować w innym składzie – i skutek jest taki, że zamiast kolejnego thrillera psychologicznego Scott nakręcił coś pomiędzy pretensjonalną dekadencką przypowiastką pseudofilozoficzną a wysokobudżetowym splatterem. Julianne Moore jak zwykle szlocha, Hopkins jest smacznie demoniczny, mistrzowsko sfilmowana przez Mathiesona Florencja wygląda prześlicznie – ale chwilowe przebłyski nie ratują niestrawnej całości. Dałabym tylko dwa punkty, ale do obłędu uwielbiam Oldmana.
MW – Michał Walkiewicz [7]
W literackim pierwowzorze Harris zarezerwował dla Hannibala Lectera miejsce w centrum opowieści i kazał mu napędzać akcję. Mądry ruch marketingowy spętał i autora powieściowego oryginału, i Ridleya Scotta. „Milczenie owiec” obrosło legendą, a sam Hannibal stał się ikoną kina, która zostawiła zbyt wyraźny ślad w świadomości widzów, żeby się z nią bez obaw spoufalać. „One man show” karykaturalnego Hopkinsa na szczęście jest przez reżysera hamowane, dzięki czemu „Hannibal” jest obrazem udanym. Przesunięcie ciężaru gatunkowego z thrillera psychologicznego na wysmakowany wizualnie horror gore było strzałem w dziesiątkę i tchnęło w film życie. Jasne, w konfrontacji z „Milczeniem owiec” każda odsłona przygód Lectera (w tym doskonały „Manhunter” Michaela Manna) wypada blado. Tak się jednak składa, że akurat w przypadku tej serii nie mamy do czynienia z sequelami bądź prequelami, które są tylko kalkami oryginału, więc nie warto sączyć jadu na kogoś, kto chce po prostu opowiedzieć nieco odmienną historię z udziałem dobrze znanych postaci.
KW – Konrad Wągrowski [6]
Niewiele zostało we mnie z tego filmu – zjadanie mózgu, egzekucja we Florencji, chyba tyle… Z perspektywy czasu szokowanie widza nie wydaje się już takie duże. Ale zdaje się, że nie było potencjału na wiele więcej. No i z pewnością na dobre „Hannibalowi” nie wyszła zamiana Jodie Foster na Julianne Moore.
‹A.I.: Sztuczna Inteligencja›
‹A.I.: Sztuczna Inteligencja›
8. A.I.: Sztuczna Inteligencja [6.00]
DA – Darek Arest [6]
Spielberg nie lubi kończyć swoich filmów. Ani tych które reżyseruje, ani tych, które produkuje. A.I. jest jednym z symptomów tej skłonności. Jest też spiętrzeniem motywów i pomysłów, które nie do końca składają się w jeden film. Składają się (w kosmicznym stylistycznym skrócie) na coś pomiędzy „E.T.” a „Odyseją kosmiczną”. Dla jednych zbyt hard, dla innych zbyt soft. Pomimo tego, że brak w tym filmie reżyserskiego wyboru, lokuje go ciągle „ponad powierzchnią” i darzę …hm…, sympatią? Nie odradzam.
PD – Piotr Dobry [7]
No co ja poradzę, że lubię ten film. Może rzeczywiście jest przydługi, może rzeczywiście ma zrypane zakończenie, może rzeczywiście tytuł odzwierciedla jego wartość intelektualną, może rzeczywiście jest przesłodzony, może rzeczywiście Kubrick zrobiłby to lepiej, ale wciągnąłem się, wzruszyłem się, a nawet chwilunię się zamyśliłem. Spielberg jako facet wyciągający z widza proste emocje prostymi środkami nie ma sobie równych i tutaj – mimo iż oczywiście w swoim imponującym CV ma kilka, jeśli nie kilkanaście lepszych osiągnięć – kolejny raz tego dowiódł.
BF – Bartek Fukiet [8]
A ja nie będę się usprawiedliwiał, że lubię ten film ;-) Tak, zakończenie jest skopane i wydłużone przez Spielberga w nieskończoność. OK, zmarły przedwcześnie reżyser-filozof, który pierwotnie planował zrobić ten film, podszedłby do tego z pewnością bez spielbergowskiego lukru i waliłby widza po rozumie, a nie po sentymentach. Ale ja dałem się Spielbergowi zmanipulować i wcale się tego nie wstydzę. Powiem więcej, chciałbym, żeby w taki sposób manipulowali mną rodzimi twórcy kina. Solidne SF z niewykorzystanym potencjałem arcydzieła gatunku.
JS – Jakub Socha [8]
Gdyby nie te przeklęte zakończenia, Spielberg zrealizowałby w ostatnich latach już kilka świetnych filmów. A tak, po obejrzeniu 80% procent każdego z nich dostajemy zawsze takie finałowe rozwiązanie, że ręce same opadają. W „A.I” udało się Spielbergowi przedstawić świat rodem z upiornych snów Dicka – rzeczywistość robotów i maszyn, która nie znika nawet jeśli przestanie się w nią wierzyć. Świetne jest to, że ten świat poznajemy z perspektywy małego robociątka, które idzie przez całą apokalipsę rozciągającą się za jego domem w towarzystwie żigolaka i misia. Gdyby tylko ten film nie kończył się tak długo i tak wiele razy! A może w tym dramatycznym poszukiwaniu happy endu jest coś więcej niż tylko komercyjna kalkulacja? Może główny bohater filmu przypomina w jakimś sensie samego reżysera, walczącego filmami o utracone dzieciństwo?
KS – Kamila Sławińska [2]
Niewiele pamiętam tak wielkich rozczarowań: miałam nadzieję, że rękach Spielberga opowiadanie Aldissa stanie się czymś na miarę „Blade Runnera”, medytacją nad istotą człowieczeństwa i przyszłością cywilizacji – a dostałam ckliwą opowiastkę o niekochanym dziecku, z nieznośnym, spanielookim Osmentem i koszmarnymi dialogami. Naturalistyczne sceny rzezi robotów na futurystycznym rodeo do dziś wspominam z obrzydzeniem – ich włączenie do filmu sprawia, że film, zbyt infantylny dla dorosłych, stał się kompletnie nie do przyjęcia także jako produkcja dla dzieci. Gdyby nie przepiękne zdjęcia Kamińskiego i mała, acz sympatyczna rola Jude Lawa, w ogóle nie dałoby się tego oglądać.
KW – Konrad Wągrowski [5]
Dwie rzeczy mnie w tym filmie niezwykle irytują – po pierwsze niewykorzystanie bardzo nośnego pomysłu (ale tu potrzebny byłby chyba reżyser-filozof), po drugie – bezczelny szantaż emocjonalny zastosowany przez Spielberga w końcówce filmu. Tak, łzy mi się w oczach pojawiły, które zamieniły się w złość, gdy zdałem sobie sprawę, w jak prymitywny sposób osiągnął to reżyser, którego przecież jestem wielkim fanem. Szkoda – bo temat Sztucznej Inteligencji nadal w kinie nie doczekał się solidnej analizy, szkoda znakomitych ról Lawa i Osmenta (udowadniającego tym filmem, że występ w „Szóstym zmyśle” nie był przypadkiem), szkoda ładnej scenografii. Szkoda, że stary sentymentalny Spielberg wziął tu górę nad Spielbergiem nowym, którego symbolem jest „Monachium”.
‹Dziennik Bridget Jones›
‹Dziennik Bridget Jones›
9. Dziennik Bridget Jones [5.40]
PD – Piotr Dobry [2]
Sorry, ale dotrwałem tylko do połowy. Chociaż to i tak sukces, zważając na to, że książkę przerwałem już po kilkunastu stronach, nie znoszę Zellweger, a z tak irytującą postacią jak BJ w realu nie wytrzymałbym nawet minuty.
BF – Bartek Fukiet [8]
Bardzo dobra adaptacja zupełnie niestrawnej powieści. Wszystko według schematów romcomu, ale zagrane z wdziękiem, napisane z lekkością, opatrzone fajną ścieżką dźwiękową. Najlepiej zapamiętałem – poza nieszczęsną, napuchniętą Renee Zellweger – fenomenalną antybójkę Hugh Granta i Colina Firtha. Dla mnie jeden z żelaznych klasyków gatunku.
PS. Konrad ma rację, z twarzą Renee od czasów Jones coś się stało…
JS – Jakub Socha [6]
Z manifestu pokoleniowego powstała tylko (lub aż) trzymająca poziom komedia romantyczna. Całe szczęście, nie pojawia się tu Meg Ryan czy Tom Hanks (chociaż akurat Hugh Grant się pojawia). Największym atutem filmu jest bez wątpienia Rene Zellweger, która ze swoimi zdziwionymi oczami zabawnie i przekonująco gra kobietę wychowaną na telewizyjnych ekranizacjach Jane Austen, która niczego bardziej nie chce, niż wyjść za mąż.
MW – Michał Walkiewicz [4]
Nie kupuję tego filmu. Nie kupuję też intelektualnej agresji feministek i elaboratów o tym, że polscy mężczyźni nadają się, excuzes le mot, do wyrzygu, bo noszą skarpetki do sandałów. Gdzieś za fasadą walki o czyste i pachnące społeczeństwo kryje się świadomość „pięciu minut” na świeczniku. Bridget to wersja kobiety wyzwolonej, ale bez talentu oratorskiego bądź literackiego, która zamiast wylewać litry łez na jedwabne poduszki i użalać się nad sobą, powinna ruszyć swój niemały tyłek na siłownię. Oprócz niezłego aktorstwa Zellweger i uroczej dezynwoltury Granta, niewiele tu do oglądania. Gdyby Sharon Maguire uczyła się fachu od Richarda Curtisa, wszyscy poczuliby się lepiej. I Fielding, i Bridget, i taki wstrętny szowinista jak ja :)
KW – Konrad Wągrowski [7]
Richard Curtiss i spółka zrobił z powieścią Helen Fielding dokładnie to, co zrobić powinien – pominął warstwę społeczną (doklejoną książce zresztą chyba głównie przez media) i zrealizował po prostu klasyczną angielską komedię romantyczną z wszystkimi jej zaletami – niewymuszonym humorem, dobrym aktorstwem, barwną galerią postaci drugoplanowych, błyskotliwymi dialogami. Świetnie sprawdza się Hugh Grant, znakomicie pasuje też Colin Firth. Natomiast Renee Zellweger nigdy po tym filmie (i dietach z nim związanych) już niestety nigdy nie doszła do w pełni normalnego wyglądu i uroku, który prezentowała choćby w „Jerrym Maguire”.
‹Pearl Harbor›
‹Pearl Harbor›
10. Pearl Harbor [4.25]
PD – Piotr Dobry [4]
Nie czepiałbym się patosu i przekłamywania historii (w końcu musiałbym być idiotą, chcąc uczyć się historii z hollywoodzkich blockbusterów, a już idiotą do kwadratu, chcąc się jej uczyć z filmów Michaela Baya), gdyby cały film był tak widowiskowy jak 20 minut bombardowania Pearl Harbor. Ale nie jest, a proporcja „20 minut filmu wojennego / 160 minut melodramatu” nie bardzo mi odpowiada. Tym bardziej, że ten melodramat to czysty smalec – najgorsza chyba rola Afflecka, standardowo drewniany Hartnett, lalkowato sztuczna Beckinsale, dialogi Wallace’a tak fatalne, że trudno uwierzyć, że ten sam facet napisał „Braveheart”. Jedyna jak do tej pory wtopa w karierze Baya, ale za to spektakularna jak mało która przed nią w megabudżetowym kinie.
BF – Bartek Fukiet [5]
Michael Bay ma niewątpliwy talent do efektownego łubudu. I gdyby na efektownym łubudu poprzestał, dostalibyśmy jeden z najbardziej widowiskowych filmów wojennych dekady. Niestety, producenci, pragnąc zapewne powtórzyć megasukces „Titanica”, założyli, że „Pearl Harbor” będzie krzyżówką kina wojennego i melodramatu, z naciskiem na to drugie. W efekcie Bay zaserwował widzom szczyptę batalistycznych emocji i ponad dwie godziny drewnianej nudy rodem z serialu (ona nie wie, że on żyje i kręci z jego kumplem, on nieoczekiwanie wraca, itd…). Szkoda. Podobały mi się ujęcia z dzieciakami witającymi eskadry japońskich samolotów, no i genialna scena z bombą wylatującą z luku i przebijającą kolejne pokłady amerykańskiego okrętu.
MW – Michał Walkiewicz [4]
Retro-romans i neo-rozpierducha, czyli pół żartem, pół serio.
KW – Konrad Wągrowski [4]
Z reguły nie przejmuję się niezgodnościami z prawdą historyczną („Gladiator” rulez), ale jako że byłem niegdyś pasjonatem historii wojny na Pacyfiku, to jednak piramidalne bzdury pokazane w „Pearl Harbor” irytują mocno. Do tego dochodzi patos i drewniane aktorstwo praktycznie całej ekipy. Ech, żeby to było rekompensowane przez akcję – ale tej jest tylko ok. 40 minut na 3 h, na dodatek w pełni broni się jedynie scena nalotu, późniejsze walki powietrzne są dziwnie wyprane z emocji. Krótko mówiąc – niewypał.
powrót do indeksunastępna strona

88
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.