Dla atakowanych była to kropla, która przepełniła czarę. Niektórzy rzucili się w zarośla, inni pomknęli ku rzece, a jeszcze inni unieśli ręce i wrzeszczeli, że się poddają. Bezlitosny ogień zaporowy z lasu trwał nieprzerwanie, szybki i profesjonalny. Furażerzy byli dobrymi strzelcami, a wróg nie miał pojęcia, ilu ludzi przypuściło szturm na polanę. W tej chwili nie miało to znaczenia. Niebieskich ogarnęła panika i zatracili wszelką dyscyplinę. W tych okolicznościach, nawet gdyby mieli nad furażerami przewagę liczebną jak dziesięć do jednego, i tak by nie wytrzymali. Spoglądając na budynek, Rik dostrzegł, że kapral Toby i jego ludzie znikają za bramą. Ze środka dobiegły odgłosy strzelaniny i wycie – okrzyk bojowy Barbarzyńcy. Łasica przeniósł spojrzenie z powrotem na mury budowli. – Ci ludzie są idiotami – powiedział. – Mogli przesłuchiwać Kalmeka w budynku, w otoczeniu murów. Zamiast tego urządzili sobie grilla na zewnątrz. Jeśli reszta Kharadreńczyków też nie grzeszy rozumem, nasza kompania mogłaby zająć cały ten cholerny kraj. – Wątpię, by reszta też taka była – rzekł Rik. – Mogę sobie pomarzyć, co nie, Mieszańcu? – Wolałbym raczej wiedzieć, co się tutaj dzieje. Ta prowincja miała być nam przyjazna. A tymczasem występują zbrojnie przeciwko nam, nawet jeśli zachowują się jak dupki. – Nie było nic dupnego w zasadzkach, w które wpadliśmy… – Reszta zdania wypowiadanego przez Łasicę utonęła w grzmocie wystrzałów z muszkietów i krzykach umierających. W chwilę później Barbarzyńca pojawił się na blankach i zamachał ręką. Łasica się wzdrygnął. – O mały włos nie przestrzeliłem mózgu temu wielkiemu, głupiemu gnojkowi. – Ma taki mały móżdżek, że dziwne by było, gdybyś w niego trafił. – Umiem trafić w jaja pieprzonej muchy, Mieszańcu, więc trafiłbym i w jego móżdżek… chyba. Pozostali furażerzy również wyszli na mury. Wymierzyli muszkiety w masę ludzi w wodzie i otworzyli ogień. Łasica wziął od Rika kolejny muszkiet i przyłączył się do kanonady. Wkrótce było po wszystkim. Ciała unosiły się na wodzie i leżały na ziemi. Rzeka zabarwiła się czerwienią krwi. Sierżant Hef wyłonił się z lasu i odciął Kalmeka. Rik przyglądał się, jak furażerzy sprawdzają, czy ktoś przeżył i dobijają tych, którzy byli zbyt ranni, by chodzić. Po tym jak oglądali tortury towarzysza, nie byli w nastroju do okazywania miłosierdzia. Rik stał na murach po drugiej stronie zajętego dworu, spoglądając na leżące dalej ziemie. Nieco dalej ku północy las przechodził w pofałdowane wzgórza, małe zagajniki i otwarte pola. Niektóre wzgórza były pokryte długimi bruzdami. Wyglądały na zaniedbane i zarośnięte, co powiedziało mu, że wojna znowu wygrała z rolnictwem w tej części świata. Wydawało mu się, że gdy wytęża wzrok, dostrzega w oddali szczyt Wieży Węży, choć może obraz ten podsuwała mu tylko wyobraźnia. Za sobą i w dole słyszał odgłosy pijackiej libacji. Teraz było jasne, czemu tak łatwo pokonali wroga. Ludzie ci znaleźli w piwnicy zamurowany cegłami tajny schowek z winem. Jeszcze sporo zostało. Mimo wysiłków Sardeca, sierżanta i kaprala, wielu furażerów upijało się tak jak ci, których pokonali, popijali po kryjomu, kiedy nikt nie patrzył. Rik objął wartę na murze, wiedział bowiem, że ktoś musiał to zrobić, jeśli nie chcieli zostać zaatakowani tak samo, jak ich martwi teraz wrogowie. Usłyszał kroki na schodach, odwrócił się i zobaczył sierżanta Hefa. Mały człowieczek o małpiej twarzy uśmiechnął się do niego. – Miło widzieć, że ktoś nie stracił głowy – powiedział. – Nie jestem w nastroju do zabawy – przyznał Rik. – Od czasu wydarzeń pod górą nie bierzesz udziału w hulankach – zauważył sierżant. Wyrażał się powściągliwie, jak wszyscy, kiedy mówili o Achenarze. Nikt z nich nigdy nie zapomni przerażających bestii, jakim przyszło im tam stawić czoła. – Oszczędzam grosiwo – odpowiedział Rik. Miał wrażenie, że dostrzegł jakiś ruch na najbliższej grani. Wskazał to sierżantowi. Hef podniósł lunetę do oczu. – Na Światło! – rzucił, podając lunetę Rikowi. Ten spojrzał przez teleskop, dopasowując ustawienia, i zobaczył, co zdenerwowało sierżanta. Dostrzegł ludzi, i to wielu. W chwilę później usłyszał odległe dudnienie bębna i na horyzoncie pojawiły się siły wroga. Były ich setki, kawaleria i piechota. Właściwie to nie setki, a chyba tysiące. Cała armia, łącznie z ubranymi na niebiesko oficerami Terrarchów. Sztandary powiewały na wietrze. – Niech to szlag – zaklął Rik. – Lepiej powiedzieć chłopakom, żeby zwiewali. Ta armia zdążała w ich kierunku. Rik zastanawiał się, czy uda im się uciec, zanim dotrze tu szpica. Sądząc po tym, jak szybko poruszała się kawaleria, odpowiedź brzmiała: nie. W dole na dziedzińcu furażerzy szybko chwycili za broń i rzucili się na mury. Dołączył do nich Sardec, wykrzykując polecenia, by zamknąć bramę i zablokować ją czym się da. Ropuchogęby i Barbarzyńca przyciągnęli na miejsce stary wóz. Było jasne, że nie zdążą uciec. Jadący na rumakach kawalerzyści już znaleźli się w zasięgu strzału. Przed nimi w rozciągniętym szyku przemykały stada łuskowatych wyrmów rozdzieraków o zębach ostrych niczym brzytwa. Każdy, kto próbowałby pognać w kierunku brodu lub lasu, zostałby stratowany albo rozerwany na strzępy. Ogromne szczęki tych dwunożnych wyrmów potrafiły w parę sekund ogołocić ciało aż do kości. – Co teraz, panie? – spytał porucznika sierżant Hef. Sardec zastanawiał się przez chwilę. Rik wiedział, że każdy człowiek w oddziale słucha uważnie i pójdzie w ślady Terrarcha. Jeśli Sardec spanikuje, wszyscy ulegną panice. Jeśli Sardec się nie ulęknie, oni także zachowają odwagę, choć wyglądało na to, że ciągnie tu cała armia Niebieskich. Przynajmniej tysiąc ludzi pojawiło się na szczytach wzgórz. Rik dziękował Bogu za drobne łaski. Przynajmniej nie przyprowadzili ze sobą pomostogrzbietowców. Te ogromne wyrmy mogłyby z łatwością rozwalić bramę. I z tego, co widział, nie mieli armat. Pytanie brzmiało, czy towarzyszył im mag. Jeśli tak, mogło się to bardzo źle skończyć dla furażerów. – Będziemy się bronić, dopóki starczy nam prochu – powiedział Sardec. – Nie mają artylerii ani wielkich wyrmów. Gdyby przywiedli smoki, już byśmy o tym wiedzieli. Kapral Toby i sierżant Hef skinęli potakująco, ale Rik wiedział, co sobie myśleli. W normalnych okolicznościach siły tak przytłoczone liczebnie, jak oni, z pewnością by się poddały. Jednak po tym, co przydarzyło się Kalmekowi i jego towarzyszom, nikt tak naprawdę nie ufał parolowi wroga. W każdym razie teraz spróbują stawić opór i walczyć. – Wieczorem, gdy zapadnie zmrok, spróbujemy się wyśliznąć. Noc będzie pochmurna. – Proszę o wybaczenie, panie – wtrącił sierżant Hef – ale rozdzieraki wytropią nas, jeśli spróbujemy się wymknąć. A wartownicy mogą nas zauważyć. Jeśli zostaniemy złapani na otwartym terenie albo na brodzie, wyrmy rozerwą nas na strzępy. Dawny Sardec ukarałby Hefa za głos sprzeciwu. Teraz tylko pokiwał głową. – Oczywiście, masz rację, sierżancie. Jednakże trzeba powiadomić lorda Azarothe’a o tym zagrożeniu dla jego flanki. Może kilku wybranych ludzi zdoła prześliznąć się przez mury i linię wroga oraz przedrzeć się do naszej armii. Kiedy ta wieść dotrze do dowódców, z łatwością zorganizują posiłki. W końcu dzieli nas tylko kilka lig. Jeśli się utrzymamy, ściągną tu już o poranku. Ojejku, i sam to wszystko wymyślił, pomyślał kwaśno Rik. Hef skinął głową. – Wybierz tylu ludzi, ilu uważasz za konieczne, sierżancie – polecił Sardec. – Najlepszych do tego rodzaju roboty. Rik nie był zaskoczony, kiedy Hef wskazał Łasicę i Barbarzyńcę, ale nie potrafił ukryć zdziwienia, gdy okazało się, że on także trafił do grupy wybrańców. Hef to zauważył. – Widzisz dobrze w nocy i masz swój rozum, Mieszańcu – wyjaśnił. – Nie brak ci odwagi. Widzieliśmy to w tej cholernej kopalni. Pilnuj, żeby ta dwójka nie wpadła w tarapaty. Doprowadź ich do obozu. Wszyscy na was liczymy. A teraz idźcie trochę odpocząć. Dziś w nocy będziecie musieli mieć głowę na karku. Rik słyszał dochodzące z oddali krzyki i śmiech nieprzyjaciół. Jak zasnąć w tym hałasie przypominającym, co znajduje się poza murami? Trzęsienie ziemi zakołysało Rikiem. Oczy mu się kleiły. Kiedy je otworzył, zobaczył, że to tylko Barbarzyńca próbuje go obudzić, potrząsając nim energicznie. – Pobudka – powiedział. – Czas pokazać tym łajdakom w niebieskich kurtach, na czym polega przekradanie się ukradkiem. – Jeśli taki masz zamiar, powinieneś przestać ryczeć – stwierdził Łasica. – Co nowego? – spytał Rik, żeby uspokoić nerwy. Język mu skołkowaciał i czuł słabość kończyn, jak w dawnych czasach w Smutku przed jakimś wielkim włamaniem. – Nie jest najlepiej – skwitował Łasica. – Otoczyli nas. Przesunęli trochę wojska nad bród. Mają tam również rozdzieraki. – Jeszcze jakieś dobre wieści? – Cóż, porucznik rozmawiał z paroma jeńcami. Mówi, że to zdrajcy. Należeli przedtem do armii księżniczki, ehem, królowej Kathei, a teraz przeszli na stronę Niebieskich. – Wiadomo dlaczego? – Bardzo ci się to spodoba, tak samo jak lordowi Azarothe’owi – burknął Łasica. – Mówią, że Ilmarec przeszedł na stronę nieprzyjaciela. Przetrzymuje księżniczkę, znaczy się królową, w Wieży Węży. A ci ludzie uznali, że skoro ich pan lenny związał się z Niebieskimi, oni też powinni to uczynić. – Wspaniale. Nie ma nic bardziej wzruszającego od wierności. – Lepiej. Mówią, że w Morven stacjonuje Legion Wygnańców. – Ulubionych zabijaków Khaldarusa? – Rik się wzdrygnął. Legion miał paskudną reputację. Ich dowódcy byli Terrarchami tak zdeprawowanymi, że zostali wygnani z Mrocznego Imperium i teraz walczyli jako najemnicy dla księcia Khaldarusa. Mówiono też, że posługują się najczarniejszą z magii. – Tychże samych. Mamy przekazać to wszystko osobiście generałowi, a także przedstawić mu całą sytuację. Mówię ci to teraz na wypadek, gdyby nas rozdzielono. Kiedy za kilka minut zobaczymy się z Sardekiem, bez wątpienia usłyszysz to samo, ale on będzie się bardziej rozwodził. Wiesz, jacy są Terrarchowie. – Masz pomysł, jak nas stąd wydostać? – Myślałem, że spróbujemy wskoczyć do rzeki w dół od brodu i pozwolimy, żeby prąd poniósł nas kawałek w dół rzeki, a potem zawrócimy, żeby znaleźć drogę do obozu. Rik skinął głową. Miało to sens. Kiedy wejdą do rzeki, rozdzieraki ich nie wytropią. – Woda będzie cholernie zimna – zauważył. – Nie idziemy na piknik, Mieszańcu. Nad rzeką czekają ludzie, którzy nas zabiją, jeśli tylko nas złapią. – Gorące noże wrażone w dupę szybko cię rozgrzeją, jak będzie ci za zimno – rzucił Barbarzyńca. Był poirytowany, a jego zadziorność zawsze wzrastała proporcjonalnie do narastającego zdenerwowania. Łasica tylko się uśmiechnął, jak pies drapany po brzuchu. Rik pomyślał, i to nie po raz pierwszy, że były kłusownik jest szalony. Żaden człowiek nie powinien okazywać aż tak wielkiej odwagi. Tak czy owak, jeśli miał ryzykować życie w tym desperackim przedsięwzięciu, cieszył się, że obaj kompani będą mu towarzyszyć. Nie znał nikogo, kto by się lepiej nadawał do tego rodzaju zadania. – Zabierajmy się do roboty – powiedział. – Im szybciej się z tym uporamy, tym szybciej będziemy w domu. Świat Starszych nadal kryje przed nami swe tajemnice i jedynie głupcy oraz szaleńcy wierzą, że umysły śmiertelników zdolne są je pojąć. Rik zadrżał, wypełzając z rzeki. Jak do tej pory nieźle, pomyślał, leżąc na brzegu i dysząc ciężko. Przenikał go chłód od ociekającego wodą ubrania. Modlił się do Światła, żeby nie dostać gorączki po wyczynach tej nocy. Innym się to przytrafiło. Ale za późno było, żeby się tym martwić. Mroczna postać wychynęła z wody w pobliżu. Sądząc po rozmiarach, był to Barbarzyńca. – Gdzie jest Łasica? – spytał cicho. Nie szeptał. Przekonał się, że w ciemności szept niesie się o wiele dalej niż normalny głos. – Tutaj! – nadeszła odpowiedź. – Odpoczywam sobie troszkę po kąpieli o północy. W dole rzeki słychać było okrzyki ludzi, porykiwanie rozdzieraków i rżenie koni; zwykłe odgłosy nieprzyjacielskiego obozu. Blask ognisk lśnił słabo wśród drzew. – Udało nam się – powiedział Barbarzyńca. – Na razie – rzekł Łasica. – Najlepiej ruszajmy dalej, jeśli chcemy obejść obóz. Oddalili się od rzeki z chlupotem wody w butach. Rik trzymał w dłoni bagnet. Była to jedyna broń, jaką miał i na niewiele się zda wobec kogoś uzbrojonego w broń palną, ale dodawała mu otuchy. Nie zabrali ze sobą muszkietów ani pistoletów. Nie działałyby po kąpieli, przez jaką właśnie przeszli. Rik słyszał przed sobą szelest łamanych gałęzi i chlupot wody w mokrych butach. To była farsa, a nie skradanie się. Chmury, które okazały się pomocne, dając im osłonę, gdy przemykali przez mur, teraz utrudniały marsz. Panował tu taki mrok, że mógł zmylić nawet kogoś, kto widział w nocy tak świetnie, jak on. W tych czarnych jak smoła ciemnościach nie dostrzegał nawet własnej ręki. Korzenie wysuwały się, aby go przewrócić. Drzewa wyskakiwały mu na spotkanie. Gałęzie orały mu twarz niczym pazurami. – Przestań robić tak cholernie dużo hałasu, Mieszańcu – burknął Barbarzyńca. – Sam robisz tyle hałasu, co samiec wyrma w zaroślach – odparował Rik. – Bardzo mokry samiec wyrma – dorzucił Łasica. – Czemu się do tego zgłosiliśmy? – spytał Rik. – Nie pamiętam, żebym się zgłaszał. Zostałem wybrany – sprostował Barbarzyńca. – Bez wątpienia przez wzgląd na moją odwagę, dobry wygląd i inteligencję. – Bez wątpienia – rzekł Rik. – Przynajmniej mamy szansę wydostać się z tej śmiertelnej pułapki – podsumował Łasica. – Chłopakom też się uda – dodał Barbarzyńca. – Miejmy taką nadzieję – powiedział Rik. Wzrok zaczął mu się przyzwyczajać do głębokich ciemności. A przynajmniej na to liczył, podobnie jak liczył na to, że mroczniejsze cienie były drzewami. Poczuł, jak narasta w nim dziwny lęk, że zostanie zaskoczony przez coś przerażającego, co kryje się w ciemnościach. Zauważył, że las pełen jest odgłosów przemykających stworzeń i że poruszają się one nad nimi, w gałęziach. – Jeśli pójdziemy w tę stronę, powinniśmy dotrzeć do ścieżki – oznajmił Łasica. – Jesteś pewien? – spytał Rik. – Oczywiście, że nie jestem pewien, do cholery – odparł Łasica. – Ale tak przypuszczam. Miejmy nadzieję, że to wystarczy. – Poczekajcie no chwilę, a co to takiego? – chciał wiedzieć Barbarzyńca. Teraz wszyscy to usłyszeli. Wydawało się, że coś wielkiego przedziera się przez zarośla w oddali. – Pewnie dzika świnia – mruknął Łasica. – Nie wiedziałem, że chodzą po nocy – zauważył Barbarzyńca. Dziwny syczący ryk wypełnił noc. Odpowiedziały mu ludzkie okrzyki. – Kurwa – rzucił Barbarzyńca. – Rozdzierak. – I to nie jeden – uzupełnił Łasica, gdy kolejny ryk odbił się echem w lesie. – Wygląda na to, że nas wyczuły. Cała trójka rzuciła się pędem przez las. Za nimi słychać było odgłosy ścigających ich wyrmów i ludzi. – Sierżancie, myślisz, że się przedarli? – spytał Sardec. Spojrzał w dół z murów dworu, przyglądając się otaczającym ich ogniskom wypełniającym noc. Było ich mnóstwo. Pociągnął kolejny łyk wina z kielicha. Było gorzkie od leków, jakie alchemicy dali mu na uśmierzenie bólu w kikucie. Bolał nawet po tylu tygodniach i tylu zaklęciach mistrzów. – Tak myślę, panie. Nikt nie porusza się w lesie lepiej od Łasicy. Myślę, że się przedarli. – Miejmy taką nadzieję, sierżancie. Na dole rozłożyła się armia. – Niewielka armia, panie – pocieszył sierżant Hef. – Masz rację, sierżancie. Nie rozumiem jednak, czemu jeszcze nie zaatakowali. Powinni zacząć szturm już teraz. Rano będziemy mieć czyste pole do strzału. – Może to oni chcą mieć czyste pole do strzału. Może maszerowali długo i chcą odpocząć. A może czekają, aż przybędą ich armaty. Sardec uśmiechnął się do małego człowieczka o małpiej twarzy stojącego tuż obok. Powoli zaczął sobie uświadamiać, że właściwie to lubi tego sierżanta, oczywiście tak, jak lubi swoje wyrmy do polowań. – Jeśli miało mi to dodać otuchy, sierżancie, to nie bardzo ci się udało. – Tylko wskazuję na różne możliwości, panie. To mój obowiązek. – Dobrze go wypełniasz. – Dziękuję, panie. Sardec zauważył, że spojrzenie sierżanta przesunęło się na kielich z winem. Pewnie się zastanawia, czy ten nagły przypływ serdeczności ze strony oficera wiąże się z ilością wypitego alkoholu. Sardec też się nad tym zastanawiał, ale już znał odpowiedź. – Wydają się kiepsko zorganizowani, co, sierżancie? – Nieprzyjaciele nie podjęli nawet próby ufortyfikowania swoich pozycji. Wystawili bardzo niewielu wartowników. Ludzie rozbijali się obozem, gdzie chcieli, byle tylko poza zasięgiem muszkietów. Gdyby Sardec miał trochę więcej wojska, zastanawiałby się nad nocnym wypadem. Kilka granatów ciśniętych pomiędzy te ciasno upakowane ogniska i… |