powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LXX)
październik 2007

Zamieć
Neal Stephenson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
3
Hiro Protagonista i jego współlokator, Witalij Czarnobyl, chłodzą się u siebie w domu: w przestronnym kontenerze 20 na 30 stóp, zlokalizowanym w Maga-Zyn-Uj w Inglewood w Kalifornii. Pokój ma cementową podłogę, ściany z blachy falistej, oddzielające mieszkanie od sąsiedniego i – co jest oznaką dobrobytu i luksusu – podnoszone stalowe drzwi, wychodzące na północny zachód; drzwi, które w chwilach takich jak ta – gdy słońce zachodzi nad lotniskiem w LA – dają im kilka czerwonawych promieni światła. Od czasu do czasu jakiś 777 albo naddźwiękowy transportowiec Suchoj/Kawasaki wzlatuje przed słońce i zasłania je ogonem albo zniekształca czerwone światło spalinami odrzutowymi, które malują na ścianie kontenera dwa równoległe warkocze.
Mieszkanie nie jest wcale takie złe. Ludzie mieszkają w znacznie gorszych warunkach, nawet tutaj w Maga-Zyn-Uj. Tylko duże kontenery, takie jak ten, mają własne drzwi. Inne, w zasadzie większość, dostępne są przez komunalną rampę załadowczą, prowadzącą do labiryntu korytarzy z blachy falistej i wind towarowych. To właśnie są prawdziwe slumsy, komórki o wymiarach 5 na 10 albo 10 na 10, gdzie ludzie z plemienia Yanoama gotują fasolę i podgrzewają liście koki nad ogniskiem z kuponów loteryjnych.
Mówi się tu i ówdzie, że w dawnych czasach, kiedy kompleks Maga-Zyn-Uj wykorzystywany był zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem (czyli do przechowywania za niewielką opłatą nadmiaru dóbr materialnych należących do mieszkańców Kalifornii), do biura zgłosił się pewien przedsiębiorca i za pomocą sfałszowanego dowodu tożsamości wynajął kontener 10 na 10, a następnie zapełnił go stalowymi beczkami wypełnionymi toksycznymi odpadami chemicznymi. Później, rzecz jasna, zniknął, zostawiając problem na głowie korporacji. Firma, głosi dalej plotka, zamknęła po prostu kontener na kłódkę i spisała go na straty. Teraz, jak mówią emigranci, w niektórych kontenerach pojawia się chemiczna zjawa. Opowiadają tę bajkę dzieciom, które uwielbiają włamywać się do zamkniętych na kłódki kontenerów.
Nikt nigdy nie próbował się włamać do kontenera Hiro i Witalija z tej prostej przyczyny, że nie ma w nim nic, co warto byłoby ukraść; co więcej, obaj panowie znaleźli się na takim etapie życia, że nikt nie ma zamiaru ich porywać, zabijać czy choćby przesłuchiwać. Hiro jest właścicielem dwóch nippońskich mieczy, ale zawsze nosi je ze sobą i w ogóle sam pomysł kradzieży fantastycznie niebezpiecznej broni stawia przed domniemanym przestępcą nie byle jaki dylemat, bo w walce o miecze zawsze wygrywa ten, który dzierży rękojeść. Hiro ma także całkiem niezły komputer, który również zabiera ze sobą, gdy gdzieś wychodzi. Do Witalija natomiast należy pół kartonu lucky strike’ów, elektryczna gitara i kac.
W tej chwili Witalij Czernobyl leży wyciągnięty na pryczy i odpoczywa, a Hiro siedzi po turecku przed niskim stoliczkiem w stylu nippońskim, zbudowanym z palety transportowej i cegieł.
Po zachodzie słońca, zamiast czerwonych promieni, w kontenerze widać neonowe logo getta-sieci, stanowiących naturalne środowisko Maga-Zyn-Uj. Światło to, nazywane powszechnie loglo, wypełnia mroczne kąty kontenera dusznymi, przebarwionymi kolorami.
Hiro ma skórę koloru kawy cappuccino, a na głowie ostre, przycięte dredy. Włosy nie zajmują już tyle miejsca, co kiedyś, wciąż jednak jest młodym człowiekiem – wcale nie łysym, nawet nie łysiejącym; cofnięta linia włosów podkreśla zarys jego wysokich kości policzkowych. Na oczach ma lśniące gogle, które zapina się z tyłu głowy. Z nauszników gogli wychodzą małe słuchawki, które wkłada się do uszu.
W słuchawki wbudowany jest system redukcji hałasu. System ten działa najsprawniej przy hałasie o stałym natężeniu. Gdy, na przykład, po drugiej stronie ulicy startuje jumbo jet, jego ryk brzmi w słuchawkach jak niski, basowy poszum. Jeśli natomiast Witalij Czernobyl gra na gitarze eksperymentalne solo, dźwięk instrumentu rani uszy Hiro.
Z gogli wydobywa się blask, mglista iluminacja padająca na oczy Protagonisty, w których odbija się niewyraźny, szerokokątny obraz jaskrawo oświetlonego bulwaru, prowadzącego ku nieskończonej czerni. Bulwar ten nie istnieje naprawdę; został stworzony przez komputer.
Oczy Hiro, na które pada obraz, są azjatyckie. Odziedziczył je po matce, Koreance z Nipponu. Poza tym przypomina ojca – Afrykańczyka z Teksasu i armii (gdy ta jeszcze istniała, bo teraz podzielono ją na kilka współzawodniczących organizacji takich jak System Obrony Generała Jima czy Narodowe Siły Zbrojne Admirała Boba).
Na palecie transportowej stoją cztery rekwizyty: butelka drogiego piwa znad cieśniny Puget, na które Hiro tak naprawdę nie stać, długi miecz znany w Nipponie jako katana i krótki miecz nazywany wakizashi – broń tę przywłaszczył sobie w Japonii ojciec Hiro po zatomizowaniu drugiej wojny światowej – wreszcie komputer.
Komputer jest pozbawionym wyrazistych cech czarnym klinem. Nie ma kabla zasilającego; z tyłu obudowy wychodzi jedynie wąska, półprzeźroczysta plastikowa rurka, wijąca się po palecie transportowej i podłodze i podłączona do niezbyt starannie zainstalowanego światłowodowego gniazda, które znajduje się nad głową drzemiącego Witalija. Środkiem rurki biegnie cienki jak włos światłowód. Kabel służy do przesyłania informacji między komputerem Hiro a resztą świata i na odwrót. Gdyby przesłać tę samą ilość informacji na papierze, w kontenerze musiałby lądować co kilka minut samolot transportowy 747 pełen książek telefonicznych i encyklopedii. Trwałoby to całą wieczność.
Tak naprawdę Hiro nie stać również na komputer. Ale musi go mieć. Komputer jest jego narzędziem. W ogólnoświatowej społeczności hakerów Hiro należy do najbardziej utalentowanych włóczęgów. Jeszcze przed pięciu laty styl życia hakera wydawał mu się nad wyraz romantyczny. Ale w pełnym świetle dorosłości, która dla dwudziestoparoletniego człowieka jest tym, czym niedzielny ranek dla sobotniej nocy, Hiro pojął, do czego sprowadza się hakerstwo: do bezustannego braku forsy i bezrobocia. A kilka tygodni temu dobiegła końca jego kadencja dostarczyciela pizzy – jedyna bezsensowna, pozbawiona perspektyw posada, która naprawdę mu się podobała. Od tamtej pory, z konieczności, poświęcił się kryzysowej pracy dodatkowej: nieetatowej współpracy z CKW (Centralną Korporacją Wywiadowczą z Langley w Wirginii).
Robota jest prosta. Hiro zbiera informacje: plotki, taśmy wideo i audio, fragmenty dysków komputerowych, kopie dokumentów, nawet żarty oparte na najnowszych, szeroko nagłośnionych przez media katastrofach.
Ładuje to wszystko do bazy danych CKW – Biblioteki, dawnej Biblioteki Kongresu, której teraz nikt już tak nie nazywa. Większość ludzi nie wie do końca, co znaczy słowo: „kongres”. Pojawiają się nawet kłopoty z określeniem: „biblioteka”. Kiedyś było to miejsce pełne książek, głównie starych. Później do książek dołączyły taśmy, płyty i pisma. Jeszcze później wszystkie zbiory skonwertowano na zera i jedynki, czyli formy, którą odczytują maszyny. Wraz z rozwojem mediów materiał był co chwilę uaktualniany, a metody przeszukiwania Biblioteki stawały się coraz bardziej skomplikowane. W pewnym momencie zatarła się różnica między Biblioteką Kongresu a Centralną Agencją Wywiadowczą. Na szczęście stało się to wtedy, gdy rozpadał się rząd Stanów Zjednoczonych. Jedną ze swych ostatnich uchwał połączył obie instytucje i sprzedał je na giełdzie.
W tej chwili miliony innych współpracowników CKW ładują do Biblioteki tony informacji. Klienci CKW, głównie duże korporacje i suwerenowie, przetrząsają Bibliotekę, poszukując czegoś, co może im się przydać. Jeśli znajdą i jeśli informację tę dostarczył akurat Hiro, dostanie honorarium.
Przed rokiem załadował do Biblioteki cały pierwszy szkic scenariusza filmowego, który ukradł z kosza na śmieci pewnego agenta z Burbank. Scenariusz przeczytało z pół tuzina wytwórni. Jadł i odpoczywał za to przez pół roku.
Od tamtej pory wiedzie mu się znacznie gorzej. Przekonał się na własnej skórze, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent informacji znajdujących się w Bibliotece nigdy nie jest wykorzystywane.
Przykład? Niedawno pewien kurier dał mu cynk o istnieniu Witalija Czernobyla. Hiro spędził kilka tygodni na intensywnych badaniach nowego fenomenu muzycznego w LA: ukraińskich spółdzielni nuklearnego fuzz-grunge’u. Załadował do Biblioteki wyczerpujące notatki o tym trendzie, w tym nagrania wideo i audio. Do tej pory nie skorzystał z nich ani jeden agent, ani jedna wytwórnia płytowa czy choćby krytyk rockowy.
Górna powierzchnia komputera jest gładka; wystaje z niej tylko szerokokątna soczewka – wypolerowana, szklana kopuła pokryta fioletowym barwnikiem optycznym. Gdy Hiro korzysta z maszyny, soczewka wyłania się z głębi i wskakuje z kliknięciem na miejsce; jej podstawa znajduje się wówczas na równi z powierzchnią komputera. Loglo z sąsiedztwa załamuje się i zakrzywia na wypukłości sztucznego oka.
Całość wygląda niezwykle seksownie. Hiro uważa tak po części dlatego, że od kilku tygodni nie miał kobiety. Jest w tym jednak coś jeszcze. Ojciec Hiro, stacjonujący przez wiele lat w Japonii, miał bzika na punkcie aparatów fotograficznych. Bez przerwy przywoził je z podróży po Dalekim Wschodzie, zapakowane w ochronne warstwy papieru i nie tylko. Gdy wyjmował aparat, chcąc pokazać zdobycz synowi, Hiro czuł się tak, jakby oglądał striptiz… opadające czarne skóry, nylony, paski i zamki. A gdy wreszcie ukazywała się soczewka – urzeczywistnione, najczystsze równanie geometryczne – tak potężna i tak krucha zarazem, Hiro myślał jedynie o przekopywaniu się przez spódnice i bieliznę do zewnętrznych warg sromowych, potem wewnętrznych… Czuł się nagi, słaby, ale i odważny.
Soczewka widzi połowę wszechświata – tę połowę, która znajduje się nad komputerem i obejmuje większą część Hiro. Dzięki temu komputer wie, gdzie, najogólniej rzecz biorąc, jest jego właściciel i w którą patrzy stronę.
W środku komputera znajdują się trzy lasery: czerwony, zielony i niebieski. Są dość mocne, by świecić jasnym światłem, i tak słabe, by nie przepalić oka i nie ugotować mózgu, wysmażając korę i obie półkule na wiór. Jak każdy wie ze szkoły podstawowej, te trzy kolory światła można łączyć z różną intensywnością i tworzyć każdą barwę, jaką jest w stanie odróżnić oko Hiro.
W ten sposób z wnętrzności komputera można wystrzelić przez szerokokątną soczewkę wąski promień światła dowolnego koloru i w dowolnym kierunku. Znajdujące się w komputerze elektroniczne lustra kierują promień wprost na soczewki gogli, które ma na głowie Hiro; podobnie działa telewizor, w którym strumień elektronów maluje obrazy na wewnętrznej powierzchni kineskopu. Tutaj obraz wisi w powietrzu tuż przed źrenicami Hiro, przesyłającymi do mózgu ogląd rzeczywistości.
Przed każdą źrenicą laser maluje nieco inny obraz, co nadaje polu widzenia pozory trójwymiarowości. Co więcej, obraz zmienia się siedemdziesiąt dwa razy na sekundę, dzięki czemu wszystko się rusza. Ruchomy trójwymiarowy obraz ma rozdzielczość 2K pikseli na źrenicę – większej rozdzielczości oko już nie dostrzega. Całości dopełnia cyfrowy, stereofoniczny dźwięk z małych słuchawek. Czy można oczekiwać większego realizmu?
Tak więc naprawdę Hiro nie siedzi w domu. Znajduje się we wszechświecie wygenerowanym przez komputer, odmalowanym na goglach i wpompowanym w słuchawki. W języku komputerowym ten sztuczny świat nosi nazwę Metawersu. Hiro spędza dużo czasu w Metawersie. Metawers bije na głowę siedzenie w Maga-Zyn-Uj.

Hiro zbliża się do Ulicy. To Broadway – Pola Elizejskie Metawersu. W soczewkach gogli widać odbicie – zminiaturyzowane i odwrotne – jasno oświetlonego bulwaru. Miejsce to nie istnieje. Ale w tej chwili spacerują po nim miliony ludzi.
Rozmiary Ulicy są stałe i określone protokołem ustalonym raz na zawsze przez mandarynów grafiki komputerowej ze Stowarzyszenia Globalnej Multimedialnej Grupy Protokołowej Maszyn Obliczeniowych. Ulica jest szeroką arterią, biegnącą wzdłuż równika czarnej kuli o promieniu nieco większym niż dziesięć tysięcy kilometrów. Łatwo obliczyć, że obwód kuli i długość Ulicy wynoszą około 65 536 kilometrów – znacznie więcej niż obwód Ziemi.
Liczba 65 536 nikomu nic specjalnie nie mówi. Z wyjątkiem hakerów, którzy znają ją lepiej niż datę urodzin własnych matek. Tak się składa, że 65 536 jest potęgą 2 – 216, mówiąc ściśle – potęgą, w której nawet wykładnik jest równy 24, a następny, 4, jest równy 22… Liczba 65 536, wraz z takimi liczbami jak 256, 32 768 i 2 147 483 648, stanowi kamień węgielny wszechświata hakera; wszechświata, w którym tak naprawdę liczy się tylko liczba 2, bo tyle jest znaków rozpoznawanych przez maszynę. Pierwszym z tych znaków jest 0, drugim 1. Każda liczba, którą tworzy się przez godne fetyszysty mnożenie 2 przez 2 – i okazjonalne odejmowanie 1 – jest natychmiast rozpoznawana przez hakera.
Ulica, podobnie jak jej odpowiedniki w rzeczywistości, podlega ciągłym zmianom. Programiści-budowniczowie wytyczają od niej własne, mniejsze uliczki. Czasami stawiają przy niej budynki, parki, znaki, a także obiekty, które nie istnieją w rzeczywistości, jak choćby olbrzymie, zawieszone w powietrzu spektakle świetlne czy okolice, w których nie obowiązują prawa trójwymiarowej czasoprzestrzeni, wreszcie darmowe strefy walki, gdzie ludzie polują jeden na drugiego i zabijają się nawzajem.
Jedyna i zasadnicza różnica między Ulicą a ulicami rzeczywistymi polega na tym, że Ulica nie istnieje naprawdę – jest tylko protokołem graficznym, spisanym gdzieś na kawałku papieru – i żadna ze stojących przy niej budowli nie ma statusu ciała fizycznego. Jest tylko kawałkiem oprogramowania udostępnianego publiczności przez ogólnoświatową sieć światłowodową. Gdy Hiro wchodzi do Metawersu, spogląda w dół Ulicy i widzi budynki i znaki ciągnące się ku ciemności i znikające za krzywizną globu, patrzy w rzeczywistości na graficzne odwzorowania – nazywane też interfejsami użytkownika – miriadów programów komputerowych, stworzonych przez duże korporacje i nie tylko. Po to, by umieścić programy na Ulicy, każda firma musi uzyskać zgodę Globalnej Multimedialnej Grupy Protokołowej, musi kupić działkę, zdobyć zgodę strefy, pozwolenie budowlane, co często wymaga przekupywania inspektorów i tak dalej. Pieniądze płacone przez korporacje za wznoszenie budowli przy Ulicy przekazywane są na fundusz powierniczy będący własnością GMGP. Fundusz ten wykorzystuje się do tworzenia i rozwoju maszynerii, dzięki której Ulica istnieje.
Hiro ma własny dom w najbardziej zatłoczonej części Ulicy. Okolica, w której stoi budynek, jest bardzo stara według obowiązujących na Ulicy standardów. Przed mniej więcej dziesięciu laty, gdy powstawał protokół Ulicy, Hiro wraz z grupą przyjaciół złożył się na wykupienie działki i licencji budowlanej. Razem stworzyli dzielnicę hakerów. W tamtym czasie dzielnica stanowiła zaledwie mgiełkę światła wśród czerni. Ale sama Ulica była wówczas tylko nitką lamp wokół czarnej kuli zawieszonej w przestrzeni.
Przez te wszystkie lata dzielnica Hiro niewiele się zmieniła, w przeciwieństwie do Ulicy. Znajomi Hiro, którzy wcześnie zadomowili się na Ulicy, mieli przewagę nad większością ludzi z interesu. Niektórzy z nich nawet się wzbogacili.
W Metawersie Hiro było stać na zakup dużego, ładnego domu, natomiast w rzeczywistości stać go jedynie na kontener. Widać talenty w obrocie nieruchomościami nie przenikają przez sąsiednie wszechświaty.
Niebo i ziemia są czarne jak pusty ekran komputera. W Metawersie zawsze panuje noc i tylko Ulica lśni i błyszczy jak Las Vegas uwolnione z ograniczeń fizyki i finansów. Ludzie mieszkający w dzielnicy Hiro są doskonałymi programistami, więc wszystko urządzone jest ze smakiem. Domy wyglądają jak prawdziwe. Niektóre z nich są kopiami projektów Franka Lloyda Wrighta, inne przypominają modne siedziby wiktoriańskie.
Gdy Hiro wychodzi ze swojej dzielnicy na Ulicę, gdzie wszystko ma wysokość mili, przeżywa szok. Jest w centrum, w najbardziej zatłoczonej okolicy. Wystarczy jednak przejść się kilkaset kilometrów w dowolnym kierunku, by zabudowa zniknęła, a Ulica wróciła do pierwotnego kształtu łańcucha świateł odbijających się od czarnego aksamitu ziemi. Ale centrum jest jak tuzin Manhattanów lśniących neonami i nałożonych na siebie.
Prawdziwy świat – Ziemię, rzeczywistość – zamieszkuje mniej więcej sześć do dziesięciu miliardów ludzi. Większość z nich wyrabia cegły z błota albo wymachuje kałasznikowem. Nie więcej niż miliard ma dosyć pieniędzy, by kupić sobie komputer. Statystycznie rzecz biorąc, ludzie ci mają większe dochody niż cała reszta ludzkości.
Z miliarda potencjalnych właścicieli komputera być może jedynie czwarta część zadaje sobie trud jego kupienia, a czwarta część z tych, którzy kupili komputer, ma maszyny dostatecznie dobre, by zmieścił się w nich protokół Ulicy. Z obliczeń tych wynika, że w dowolnej chwili po Ulicy może poruszać się sześćdziesiąt milionów ludzi. Jeśli dodać do tego kolejne sześćdziesiąt milionów tych, których nie stać na spacer, ale którzy mimo wszystko spacerują, wykorzystując w tym celu maszyny publiczne lub należące do ich szkoły czy pracodawcy, okazuje się, że w dowolnym momencie po Ulicy porusza się dwukrotna liczba mieszkańców Nowego Jorku.
Dlatego jest tu tak cholernie ciasno. Wystarczy postawić na ulicy budynek czy znak, a codziennie oglądać go będzie sto milionów najbogatszych, najmodniejszych, najlepiej ustawionych ludzi na ziemi.
Ulica ma szerokość stu metrów. Jej środkiem biegnie linia jednotorówki. Jednotorówka jest darmowym, dostępnym dla wszystkich kawałkiem oprogramowania, które umożliwia szybkie, bezproblemowe przemieszczanie się po Ulicy. Wielu ludzi po prostu jeździ jednotorówką i ogląda znaki. Gdy przed dziesięciu laty Hiro znalazł się po raz pierwszy na Ulicy, jednotorówką nie była jeszcze napisana. Hiro i jego znajomi pisali dla siebie programy samochodowe lub motocyklowe, by dostać się tu i tam. Bywało i tak, że ścigali się na własnych programach przez czarną pustynię elektronicznej nocy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.