 | Słonim, synagoga © Jan Bułhak, Wilno 1937 Fot. za atticus.pl
|
Pewnego dnia, pociągiem, a potem furmanką, wybrał się do Budsławia (za Mołodecznem). Zarówno miasto, jak i jego mieszkańców uznał za ospałych i oblepionych błotem. Jakże jednak wielkie było jego zdziwienie, gdy w budynku dworca kolejowego zauważył plakaty reklamujące… Zakopane, Kasprowy Wierch i kolejkę górską. Takich absurdów w czasie swoich podróży dostrzegał znacznie więcej. Płynąc „Orłem” po Horyniu do Pińska, zastanawiał się nad inwestycjami (czy raczej ich brakiem) na Polesiu. Parę miesięcy później, znów będąc w Pińsku na otwarciu kolejnego Jarmarku Poleskiego, pisał: Gospodarczego znaczenia dla Polesia Jarmark Poleski nie ma. Ma natomiast ogromne dla Pińska i dlatego należy go popierać i inicjatywę nie tylko prostować, ale też podtrzymywać. Innym razem, chcąc zdementować plotkę o odkryciu na Polesiu wsi, której mieszkańcy nie wiedzą jeszcze o zakończeniu wojny, odszukał tę wieś – Mitrycze – i odwiedził mieszkającą tam rodzinę. Plotka okazała się być daleka od prawdy. Wieś wcale nie była, jak powszechnie uważano, „rajem”, w którym mieszkańcy nie płacą podatków. Sekwestator nie miał tam po prostu po co jechać; przecież ogromna nędza – wyjaśniał dziennikarz. Gdy w pierwszej połowie września 1937 we wsi Lipa koło Dubna robotnicy kopiący glinę dla cegielni znaleźli szczątki szkieletu mamuta, Mackiewicz jako jeden z pierwszych dziennikarzy udał się do Lipy. Potem na łamach „Słowa” (podobnie jak było to w przypadku trumien w Dawidgródku) starał się całą sprawę nagłośnić, gdyż jak zwykle nikt z miejscowych władz wykopaliskiem się nie zainteresował, jedynie nauczyciel szkoły powszechnej, ksiądz i peowiak. Czy tym razem interwencja Mackiewicza okazała się skuteczna, nie wiadomo. On sam więcej do tej sprawy nie powrócił. W latach 1938 i 1939 Mackiewicz, z wiadomych przyczyn, poświęcił się głównie sprawom politycznym i interwencyjnym. Coraz mniej podróżował dla przyjemności, coraz więcej z obowiązku. Nie miał już czasu (a może i ochoty), by zachwycać się pięknem rodzimej przyrody. Z lat tych pozostały w „Słowie” jedynie: przepiękny opis podróży barką po rzece Lwie, reportaż z objazdu samochodem po powiecie wileńsko-trockim oraz zbeletryzowany reportaż opisujący kolejną podróż Mackiewicza po Polesiu. Potem już całkowicie uwagę jego zaprzątnęły przygotowania do wojny. Z reportaży tych, często neutralnych, obok których można było przejść obojętnie, wyłania się obraz człowieka bardzo wrażliwego i otwartego. Na każdej stronicy nie daje o sobie zapomnieć Mackiewicz-przyrodnik, ornitolog, baczny obserwator życia zwierząt, przyrody i ludzi. Reportaże te okazały się znakomitą wprawką do późniejszej, już powojennej i emigracyjnej, twórczości beletrystycznej, w której sporo jest przecież opisów natury i w której niejednokrotnie przyroda podniesiona została do rangi bohatera (przynajmniej jednego z głównych, jak miało to miejsce na przykład w powieści „Karierowicz”). II. „Instytucjonalny obrońca pokrzywdzonych” (reportaże interwencyjne z lat 1936-1939) Niezwykle trafnie sens prawie całej przedwojennej publicystyki Józefa Mackiewicza, a już na pewno tej części, którą można określić mianem reportaży interwencyjnych, oddaje ta myśl, wyrażona przez żonę pisarza, Barbarę Toporską: Przed wojną w Wilnie, Józef Mackiewicz był niemal instytucjonalnym obrońcą krzywdzonych i pokrzywdzonych. Nie miało to nic wspólnego ze społecznikostwem, nic z socjalizmem, nic ze sprawiedliwością społeczną. Chodziło o sprawiedliwość polityczną, łamaną – niestety – w tempie przyśpieszonym przez administrację polską wobec ludzi, których on uważał za swoich rodaków, niezależnie od ich języka i wyznania czy narodowości, do jakiej się przyznawali, a często określali pojęciem tutejszy, które należało polonizować. W każdym przypadku brał dziennikarz „Słowa” w obronę przed nadużyciami państwowej administracji tzw. „tutejszych”, najczęściej białoruskich chłopów, zamieszkujących te ziemie z dziada pradziada. Uważał się, jak wspominała Toporska, za ich rodaka. Razem tworzyli jeden naród, którego ojczyzną było – podzielone teraz między trzy wrogie sobie państwa (Polskę, Litwę i Związek Radziecki) – Wielkie Księstwo Litewskie. Brał ich w obronę przed rządem, państwem i – co często powtarzał – robił to właśnie w imię dobra tego państwa. Mackiewicz wiedział i widział jak nikt inny, ile szkody może temu państwu wyrządzić nierozważna, niedostosowana do określonych potrzeb polityka, zbiurokratyzowanie administracji, coraz bardziej oddalającej się od tych, którym przecież służyć powinna – obywateli. Mackiewicz jak pies gończy tropił i opisywał wszystkie nieprawości, zawsze był na miejscu, zawsze czuły i wrażliwy na ludzką krzywdę, niesprawiedliwość. Pisał o rzeczach nieprzyjemnych i to pisał wprost, niczego nie owijając w bawełnę; nie było dla niego tematu tabu. Nic zatem dziwnego, że wielokrotnie bywał za swoje artykuły atakowany, poddawany stałej obserwacji i cenzurze. Nie był lubiany przez władze, cieszył się natomiast poważaniem i sympatią wśród zwykłych obywateli. Zaowocowało to zresztą w przyszłości, gdy znalazł się Mackiewicz – wiosną 1945 roku – w tragicznej sytuacji podczas ucieczki przed bolszewicką nawałą. Materiał do pierwszego tego typu reportażu zebrał Mackiewicz w czasie pobytu w Święcianach. Jego bohaterem była… plotka. Otóż przekonał się on, że całe miasto nie mówi o niczym innym, jak o konflikcie między dwoma lekarzami pracującymi w miejscowym szpitalu: doktorem Małafiejewem i doktorem Jurkiem. Z kim by się nie rozmawiało, osoba ta od razu wchodziła na temat konfliktu i powtarzała na okrągło zasłyszane gdzieś plotki o tym, że doktor Małafiejew oskarżony jest o jakieś nadużycia i – po cichu – o to, że nie sprzyja władzy. Opuszczał Mackiewicz miasto rozżalony i przerażony. Parę dni później na marginesie konfliktu w Święcianach zastanawiał się w „Słowie” nad charakterem prowincjonalnych miasteczek, nad plotką dawniejszą i dzisiejszą. Pełen goryczy pisał: Intryga i plotka pozostały, ale już to nie jest ta sama intryga i ta sama plotka. Gorsza! Kiedyś uprawiano ją dla zabicia czasu, dziś dla zabicia konkurenta. Szara codzienność powiatowych miasteczek przedstawiała mu się więc w jak najczarniejszych barwach, mali i szarzy byli ludzie, małe i szare były też sprawy, którymi się zajmowali. Po tym wstępnym, nieco banalnym reportażu zajął się Mackiewicz swoją pierwszą wielką sprawą – buntem rybaków na jeziorze Narocz. Wszystko zaczęło się od wprowadzenia w życie ustawy rybackiej, na mocy której państwo zaanektowało jeziora, a potem kazało chłopom od pokoleń łowiących w nich ryby dowodzić swoich własności. Chłopi często nie posiadali na to żadnych dokumentów (własność ich uświęcona była tradycją), nie stać ich było na wszczęcie procesu, postanowili się więc zbuntować. Pierwsze wypadki miały miejsce na podwileńskim jeziorze Miadzioł, które po zajęciu przez państwo zostało oddane do przetargu. Po wielu kombinacjach kupił je (za 3250 zł) niejaki Wiesztort. Gdy próbował dotrzeć do jeziora, chłopi zagrodzili mu drogę. Wezwał wówczas na pomoc czterech policjantów, którzy przez chłopów oskarżeni zostali o… komunizm. Oburzony Mackiewicz pisał: A czyż ustawa rybacka nie podrywa stokroć gorzej autorytetu prawa, prawa własności, a tym samym i autorytetu tych, którzy powołani są do strzeżenia tego prawa… Publicysta sprzeciwiał się ostro temu, że w imieniu prawa to właśnie prawo jest łamane. Jednakże wypadki na jeziorze Miadzioł były dopiero wstępem do rewolty, jaka wybuchła wśród rybaków naroczańskich. Jezioro to na mocy ustawy przejęła bowiem dyrekcja Lasów Państwowych. Zgodę na połowy sielawy udzieliła jedynie dwóm chłopom, pod warunkiem że całość będzie jej oddawana. Wyznaczono także cenę, którą dyrekcja miała płacić, a wynosiła ona zaledwie 66 procent rynkowej ceny wileńskiej. Chłopi sprzeciwili się tej tak jawnej ich zdaniem niesprawiedliwości i wbrew ostrzeżeniom pojechali z rybami do Wilna. Tam cały połów został im skonfiskowany. W odwecie ogłosili 3 lutego 1936 roku strajk. – Dyrekcji Lasów też łowić nie pozwolimy – mówili. Strajk przebiegał spokojnie do chwili, kiedy dyrekcja najęła robotników mających zająć się połowem. Chłopi im to skutecznie uniemożliwiali. Wówczas konflikt przekroczył lokalne granice, a sprawa stała się głośna w całej Wileńszczyźnie. Od razu też zainteresował się nią Mackiewicz. Jak zwykle postanowił zbadać wszystko na miejscu i udał się do głównej kwatery „buntowników” pod Naroczem. Przyszło mu też sprostować plotkę, jakoby strajk rybaków był żydowską intrygą. W związku z tym można zadać dwa pytania – pisał. – Czy Żydzi popierają żądania chłopów? – Niewątpliwie tak. – Czy Żydzi są inicjatorami strajku naroczańskiego? – Kategorycznie nie. I wyjaśniał: Żydzi, owszem, ciągnęli korzyści z Naroczy, ale teraz, wraz z rybakami, ponoszą straty. Chłopom jednak pomóc nie chcieli. Jeden tylko Żyd, kupiec Rywkind, wszedł w porozumienie z rybakami, którym dyrekcja zezwoliła na założenie sieci, pożyczył im pieniądze na sprzęt, a potem miał się zająć sprzedażą ryb. Te jednak zostały skonfiskowane i tak powstała plotka o żydowskiej intrydze. Teorię Mackiewicza potwierdziła wizyta w kwaterze „buntowników”. Strajkujący chłopi uważali jezioro za swoją bezsprzeczną własność i nie mogli zrozumieć sensu i celu ustawy rybackiej; twierdzili w dodatku, że ryb jest tyle, że starczy dla każdego. Dotychczas połowy sielawy na Naroczu były ich jedynym źródłem utrzymania, upaństwowienie jeziora odbierało im to źródło, prowadziło do biedy. Zdeterminowani rybacy ogłosili strajk, a Mackiewiczowi starali się wytłumaczyć swoje postępowanie: Jednogłośnie twierdzą – pisał – że stracili tyle i więcej nie mają nic do stracenia.  | Budynek elektrowni w Drui zalany przez wylew Dźwiny, widok z początku XX wieku Fot. © rzecz-pospolita.com
|
Położeniem chłopów zainteresowała się także posłanka Wanda Pełczyńska 6) (żona ówczesnego pułkownika), która przyjechała do Naroczy, by – podobnie jak Mackiewicz – zbadać sprawę na miejscu, a później w prasie warszawskiej poprzeć żądania zbuntowanych rybaków. Dziennikarz wyrażał się o niej bardzo pochlebnie, pisząc w „Słowie”: Moim zdaniem zasługa pani Pełczyńskiej polega na tym, że wśród kilkunastu wsi białoruskich nie dała upaść nagle zachwianej wierze w poczucie sprawiedliwości w Państwie. Jej także zasługą było to, że sprawę nagłośniła na cały kraj. Starano się bowiem ze wszystkich sił problem Narocza wyciszyć, aby nie szargać autorytetu Państwa. Mackiewicz miał w tym względzie zupełnie inne poglądy, uważał to wręcz za szkodliwe. Wyjaśniał: (…) skoro pan nie będzie tego autorytetu komentował w jego błędach, zrobi to za pana agitator komunistyczny. Skoro pan nie zechce wystąpić w obronie pokrzywdzonego, to wystąpi za pana agitator komunistyczny. Obawy Mackiewicza były o tyle uzasadnione, że zauważał ze zdziwieniem zaufanie, którym chłopi darzą Żydów. Jego zdaniem wpływ na to miała wspólnota sytuacji: Żyd bowiem, z reguły niechętnie ustosunkowany do władz, potrafi w ten sposób zdobywać zaufanie włościan. Było to dla Mackiewicza zjawisko niekorzystne, niezdrowe. Żyd, według niego, jako człowiek obcy rasą nie był predestynowany do opieki nad „chrześcijańskimi włościanami”. Ta żydowska „opieka” była – w rozumieniu Mackiewicza – oznaką słabości państwa i błędnej polityki administracyjnej. Podczas gdy konflikt na jeziorze Miadzioł trwał, na Naroczu doszło do chwilowego kompromisu. Starosta zgodził się na wypuszczenie z aresztu zatrzymanych w czasie strajku chłopów, za co ci zezwolili dyrekcji na połowy. Ta zaś w zamian za to umożliwiła chłopom zarzucenie sieci, ale pod warunkiem że będą jej odsprzedawali ryby za 50 groszy za kilogram. Gdy jednak zaproponowano rybakom spisanie umowy, ci – nadal nie uznając praw dyrekcji do własności jeziora – odmówili, nie chcąc tworzyć precedensów prawnych. Zapanował chaos, z którego wszyscy, o dziwo, wydawali się zadowoleni: łowili chłopi i łowiła dyrekcja, która na dodatek zatrudniała do tego chłopów. Umowa dotyczyła jedynie sielawy, pozostałe ryby chłopi mogli łowić bez ograniczeń i sprzedawać na własną rękę. Kompromis, choć zadowalał obie strony, był jednak – zdaniem Mackiewicza – ze wszech miar śmieszny, nadal też nadszarpywał autorytet władzy. – Jakież tedy wyjście? – pytał Mackiewicz. – Wciąż tylko jedno: ustąpienie zupełne Dyrekcji. Ale nim do tego doszło, rozwiązano konflikt na Miadziole. Nie odbyło się jednak bez rozprawy sądowej; sąd zakwalifikował czyn rybaków jako samodzielne wymierzenie sprawiedliwości. Uznał, że rybacy działali w dobrej wierze i wewnętrznym przekonaniu swych słusznych praw. […] wymierzył im karę raczej symboliczną. Dla Mackiewicza – twierdzącego, że ustawa rybacka zwłaszcza na ziemiach naszych koliduje z najelementarniejszym, najważniejszym i najbardziej rozbudzonym wśród włościan poczuciem prawa własności – wyrok sądu był słuszny i sprawiedliwy. Kiedy zażegnano konflikty na Miadziole i Naroczu, wybuchła nowa – sprowokowana przez dyrekcję Lasów Państwowych w Wilnie – awantura w Brasławskiem. Dyrekcja nakazała chłopom łowiącym na należących do niej jeziorach Smudo, Strusto i Wojso wykupienie rocznej karty rybackiej (za 17 zł) i zapłacenie za możliwość samego łowienia 25 zł (razem 42 zł), a nie 10 zł, jak wszędzie do tej pory bywało. I znów doszło do buntu rybaków, którzy udali się do starosty z papierami dokumentującymi prawa wolnego połowu. Nikt jednak nie chciał im pomóc. Wówczas chwycili za broń ostateczną: w dno jeziora powbijali kosy, które cięły zastawione przez dyrekcję sieci i uniemożliwiały jej połowy; na dodatek chłopi – bez żadnych kart – łowić zaczęli na wędki. Zapanował całkowity chaos, nadszarpujący autorytet prawa wśród białoruskich chłopów – ustawa rybacka po raz kolejny udowodniła swą nieprzydatność na Kresach Wschodnich. Do sprawy Narocza powrócił Mackiewicz po roku, obwieszczając czytelnikom „Słowa”, że eksperyment się nie udał. 3 stycznia 1937 roku dyrekcja Lasów Państwowych usunięta została z nieograniczonego władania nad Naroczem, przywrócono na jeziorze stan sprzed wprowadzenia ustawy rybackiej. Konflikt ciągnął się przez rok, a w ciągu tego czasu zakuto jednak w kajdany uczciwych ludzi, innych pozbawiono chleba (ryby), a wielu, wielu usposobiono nieprzychylnie do Państwa, które poniosło tam straty gospodarcze i polityczne. Tym samym polskie ustawodawstwo narażone zostało na śmieszność, zaś zrównanie dyrekcji Lasów z prawami rybaków, choć było aktem sprawiedliwości, nie mogło wszystkiego naprawić, a tym bardziej zatrzeć nieprzyjaznego wrażenia. Pozostał też problem – co należy zrobić dalej? Mackiewicz proponował: […] wyłączyć jezioro Narocz i Miastro spod obowiązku tworzenia obwodów rybackich. To pierwszy warunek. […] Stworzyć z faktycznych właścicieli i użytkowników dobrowolną spółkę rybacką w oparciu o kredyty państwowe bądź prywatny kapitał chrześcijański. Czy ktokolwiek wziął sobie rady dziennikarza do serca, trudno powiedzieć. Wiadomo natomiast, że na łamach „Słowa” więcej do tej sprawy Mackiewicz już nie powrócił. Śledząc absurdy administracyjne, trafił Mackiewicz po raz kolejny do Drui. Postanowiono wybudować tu port, aby spławiać przezeń drewno do Rygi. Miała to być druga Gdynia. Pomysł jednakże był od samego początku chybiony, decyzja ta – zdaniem Mackiewicza polityczna – nie posiadała bowiem żadnego uzasadnienia w gospodarczych potrzebach tych terenów. W lutym 1936 roku państwo postanowiło wycofać się z tej budowy, sprawa portu wypadła nawet z rocznego budżetu państwowego. Ten przykład jawnej niekonsekwencji i braku przyzwoitości oburzał Mackiewicza, uważającego, że jeśli cokolwiek zaczęło się robić, powinno to zostać doprowadzone do końca. Tymczasem wybudowano 89 kilometrów kolei. Do rzeki Drujki – którą drewno miało być dalej spławiane – zabrakło zaledwie kilometra. Drewno zatem dowożono dalej koleją, a potem jeszcze furmankami do rzeki, co zdecydowanie podwyższało koszty, często czyniąc spław nieopłacalnym. Cały ten absurd doprowadził do tego, że na razie w Drui wytworzyła się sytuacja paradoksalna. Miasto nie tylko nie zarobiło na wybudowaniu kolei, ale przeciwnie – straciło, podupadło i wygląda strasznie. Administracja państwowa zaś zachowywała się, jakby Druja nigdy nie istniała, jakby miasteczka wcale nie było na mapie. […] nic, ale to absolutnie nic, nie robi się dla podniesienia gospodarczego Drui, dla przygotowania gruntu pod zamierzenia przyszłości. Tylko się mówi… – pisał Mackiewicz, dając upust swojemu niezadowoleniu. Podobną sytuację zastał w Chełmie lubelskim, dokąd zawiodły go pogłoski o roztrwonieniu milionów złotych na budowę „miasta-upiora”. Zaczęło się wszystko w roku 1928, kiedy to zaplanowano tam (rozłożoną na 3-4 lata) budowę siedziby Radomskiej Dyrekcji Kolejowej. Wybudować miano biura i mieszkania dla tysięcy urzędników. Z początku prace szybko posuwały się naprzód: postawiono 150 domów, zbudowano 22 ulice, bocznice kolejowe, szosy, szkoły, drogi dojazdowe do miasta. Koszty planowano na 30 milionów zł, miasto miało być oddane już w 1930 roku, gdy nagle wszystko stanęło. Od chwili rzucenia pomysłu budowy minęło 8 lat – i nic! Powstało miasto-widmo, miasto-upiór. Budowa każdej ulicy kosztowała milion złotych (razem 22 miliony); gdy jednak nadeszła zima 1929 roku – notabene, bardzo mroźna – nikt nie pomyślał o zabezpieczeniu fundamentów. Ulice i mury domów uległy zniszczeniu, zaczęto mówić, że budowa diabła warta. Stracili wszyscy: prywatni przedsiębiorcy, stary Chełm, który zaangażował się w budowę nowej części miasta, przez co został doprowadzony do ruiny, i przede wszystkim Skarb Państwa, wyrzucający pieniądze w błoto na coroczną konserwację tego, co już zostało wybudowane. |