 | Szemetowszczyzna. Dwór Skirmunttów obecnie © К. Шастоўскі Fot. za www.radzima.org
|
Sprawę całą, jak zapewne często w takich przypadkach bywało, zatuszowano. Skandalem jest – pisał na to Mackiewicz – że nikt w Polsce nie ponosi odpowiedzialności za roztrwonienie 22 milionów złotych ze Skarbu Państwa. W przeciągu ośmiu lat trwania całej afery nie słyszeliśmy o żadnym procesie w tej sprawie. To jedna strona medalu. Druga była równie niewesoła. W Chełmie marnowano pieniądze (w imię czego? – pyta Mackiewicz), gdy tymczasem brakowało kredytów na rozwój Wileńszczyzny. Sporządzona przez dziennikarza lista zaniechań jest długa: a) zmarnowano port w Drui, gdyż zabrakło pieniędzy (Zabrakło kredytów na bocznicę na przestrzeni jednego kilometra. Zmarnowano całą koncepcję, bo ktoś musiał zarabiać w Chełmie…); b) w 1929 roku odmówiono przekucia linii kolejowej Dukszty-Druja z wąskotorowej na normalną; c) podobnie z linią Nowojelnia-Nowogródek; d) odrzucono postulaty Narocza i Polesia, których wprowadzenie miało wzmocnić i zwiększyć ruch turystyczny na tym terenie; e) nie usprawniono połączenia między Brześciem a Wilnem; f) nie zbudowano normalnej linii kolejowej na trasie Wilno-Głębokie (która była często uczęszczana, a na której przejazd 202 km zajmował… 12 godzin); g) w połowie tylko odbudowano – po zniszczeniach wojennych – dworzec w Brześciu litewskim; h) nie zbudowano porządnej stacji w Białowieży i Niemnie pod Lidą. Mackiewicz podał jeszcze więcej przykładów braku gospodarności na Wileńszczyźnie. Bolał go stosunek Warszawy do tych ziem, uważanych przez cały czas jedynie za kresy i z tego powodu traktowanych po macoszemu. Raziła go bezduszność administracji, która potrafiła tylko pobierać podatki, nie dając nic w zamian. Potwierdzeniem jego poglądów na ten temat było postępowanie administracji państwowej w stosunku do ludności Polesia, która na przednówku 1936 roku stanęła przed widmem głodu. Winna była tu zima, a raczej – jej brak. Od lat bywało na Polesiu tak, że jesienią i wiosną puszcze zalewała woda; wszyscy czekali więc na mrozy, aż woda się zetnie. Wówczas wchodzono do lasów, rąbano drzewa, zwożono siano, łowiono ryby. Zima przełomu lat 1935/36 była jednak lekka i uniemożliwiła chłopom przedostanie się przez bagna do puszczy. Z braku siana głodowały zwierzęta, więc karmiono je ziarnami, które miały być wysiane wiosną, ściągano strzechy z chat. Kiedy nadszedł mróz, zwieziono w końcu siano. Było go jednak w tej chwili tak dużo, że ceny spadły. Sprzedaż zboża stała się nieopłacalna do tego stopnia, że mieszkańcom Polesia zagroził głód. Powstały komitety pomocy dla Polesia, zaangażował się w to nawet rząd w Warszawie. Ministerstwo Rolnictwa uzależniło jednak swą pomoc – tzn. przewóz żywności – od zniżek na kolejach (inaczej by się nie opłacało), Ministerstwo Komunikacji przyznało je, ale ulgnęły one gdzieś w biurach. Oczekiwana pomoc nie nadeszła. Mackiewicz po raz kolejny wyraził z tego powodu swój ogromny żal, przypominając przy okazji, że ludność Polesia brała udział w każdej zbiórce (na przykład kiedy organizowano pomoc dla Małopolski, zebrano 200 tysięcy gotówką). Dziś województwo krakowskie, na wezwanie pomocy głodującej ludności Polesia, nie raczyło nawet odpowiedzieć. Nie jedyny to raz. Kiedy rok później – wiosną 1937 – miała miejsce klęska głodu na Brasławszczyźnie, nie zrobiono nic, by temu zapobiec, a potem – już po fakcie – by pomóc ludności. Poświęcony tej sprawie artykuł Mackiewicza w „Słowie” został skonfiskowany, jednocześnie zabroniono mu powracać więcej do tego tematu. Jak widać, niektóre z jego artykułów nie były władzy na rękę, pisał bowiem o tym, co niewygodne i tym samym – jak twierdzili jego przeciwnicy – podrywał autorytet rządu Rzeczypospolitej. Sam Mackiewicz był jednak odmiennego zdania i postawy swej nie zmienił – nadal bronił krzywdzonych przez państwo. Tak było w przypadku właściciela dworu w Szemetowszczyźnie, hrabiego Edwarda Skirmuntta, któremu dyrekcja Lasów Państwowych – Nadleśnictwo Narocz zakazała wyrębu drewna na terenie należącej do niej Puszczy Kobylnickiej. Mimo że rodzina Skirmunttów posiadała zasądzone sądownie prawo wstępu i wyrębu, drewno było hrabiemu odbierane, aż wreszcie 23 marca 1936 roku gajowi lasów państwowych wraz z policją wkroczyli na teren majątku, by – mimo ostatniego wpisu hipotecznego, mimo najświeższego wyroku sądowego, stwierdzających bezsporną słuszność obywatela – zarekwirować mu resztę zmagazynowanego drewna. Skarga do wojewody wileńskiego nie odniosła skutku, policja – popierająca dyrekcję Lasów – stanęła przeciwko Skirmunttowi. W lesie dochodziło do nowych incydentów, kiedy gajowi z majątku starali się rąbać drewno. Miał wreszcie miejsce kolejny „zajazd”. Sprawę jeszcze bardziej zagmatwano, narażając na śmieszność prawo. W takich przypadkach Mackiewicz zastanawiał się najczęściej: komu to służy? – Dobru państwa? I za każdym razem odpowiadał: nie! – Państwo na takiej nieudolności i braku poszanowania prawa tylko traci. Traci znacznie więcej niż określoną ilość pieniędzy – traci bowiem szacunek i prestiż. Dyżurnym niejako tematem reportaży Mackiewicza były nadużycia przedstawicieli władz miejskich nasłanych na Wileńszczyznę z centrum kraju, dorobkiewiczów, karierowiczów, traktujących najczęściej swoje posady jako środek do wzbogacenia. By zbadać jedną z takich „karier”, udał się Mackiewicz do Mołodeczna. Mołodeczno to typowe nasze miasteczko – pisał później. – Z jego państwowotwórczą, wstrętną konkurencją, urzędnikami, ambicjami […] typowe w systemie zakulisowej polityki personalnej, protekcjonizmie, narzucaniu obcych ludzi i bezapelacyjnej decyzji dygnitarzy. W takim to miasteczku w 1928 roku urzędnikiem powiatowym został przyjezdny Tadeusz Rylski, pijak, dziwkarz i oszust w kartach. Ta „czarna eminencja” pięć lat później objęła nawet urząd burmistrza (dla dokończenia kadencji burmistrza, który ustąpił). Gdy w 1934 roku odbywały się nowe wybory, przyjechał do Mołodeczna sekretarz wojewódzki BBWR Birkenmayer i nakazał radnym jednogłośnie wybrać Rylskiego. Wyboru dokonano i choć wysłano potem memoriał, aby go nie zatwierdzać, na nic się to zdało. Burmistrz tymczasem brał łapówki i często awanturował się po pijanemu. Wszystkie skargi (między innymi do odpowiedniego ministra) wracały nierozpatrzone, w prasie zaś nie chciano o tym pisać, aby nie nadszarpywać autorytetu władzy. Mackiewicz, uczulony na takie przejawy arogancji władzy, nigdy nie dawał za wygraną. Starostę lidzkiego Czuszkiewicza krytykował za sprowadzenie do wsi Bastuny junaków z Polski centralnej, aby budowali niepotrzebną nikomu drogę. Junacy zaś, ciesząc się poparciem władz i bezkarnością, dawali się chłopom we znaki, kradnąc im ziemniaki, zabierając bezprawnie ziemię pod budowę drogi itp. Pisał o dyrektorze Komunalnej Kasy Oszczędności w Grodnie Neumannie i staroście grodzieńskim Robakiewiczu, podejrzanych o podkradanie weksli w KKO i próbę zrzucenia winy na kasjera Ramlę. Kasjer, który stanął przed sądem, oczyszczony został ze wszystkich zarzutów, ale umarł – chorował bowiem na zapalenie płuc i plewryt – na 20 dni przed końcem procesu. Ot zabili człowieka – skomentował Mackiewicz, pytając zarazem: – A co będzie dalej? – Współczesne życie powiatowego miasta pisze powieść. Ponurą. W początkach roku 1938 bohaterem reportaży Mackiewicza stał się ponownie starosta Robakiewicz, oskarżony – tym razem w Stanisławowie – o wyłudzenie pieniędzy miejskich na cele polityczne. Mackiewicz z góry tłumaczył ten precedens następująco: Uważam, iż sam fakt pociągnięcia do odpowiedzialności Robakiewicza, starostę, nie tyle podrywa autorytet władz, ile podnosi autorytet sądu polskiego; dalej zaś zastanawiał się: […] jak nazwać rzeczywistość, która prowadziła starostę Robakiewicza przez kariery, odznaczenia, ordery, bramy triumfalne współczesnej Polski. Gdy w czasie procesu skazany on został na cztery lata więzienia, nie miał Mackiewicz wątpliwości, że stało się słusznie. To co wyrabiał starosta Robakiewicz w Grodnie – pisał – działo się również z wielką szkodą miejscowej ludności. Ale wina jest wyraźna. Jego bankiety i biesiady pochłaniały grosz publiczny. Nieodpowiedzialni ludzie na kierowniczych stanowiskach byli, zdaniem Mackiewicza, plagą Wileńszczyzny, jak i całego zresztą kraju. Przysłowiowym stał się dla niego starosta Świątkiewicz z Wysokiego Mazowieckiego. Takim samym typem człowieka był (tym razem niewymieniony z nazwiska) starosta lidzki, który w sierpniu 1938 potrącił samochodem chłopa Cieszkę i odjechał, nie udzieliwszy mu pomocy. Chłop zmarł, rodzina jego nie otrzymała żadnej zapomogi, starosta zaś starał się wywinąć od odpowiedzialności. Z początku cała sprawa nie dostała do prasy, dopiero Mackiewicz wykrył ją (po paru miesiącach) i opisał. Publicysta zajmował się również sprawami mniej spektakularnymi, choć nie mniej ważnymi dla ludności. W czerwcu 1936 roku udał się do Wołożyna. W tamtejszej szkole (do której uczęszczały dzieci katolików, prawosławnych i Żydów) powstał zatarg między dwoma nauczycielami: uczącym od roku panem Maliszewskim z Lidy i uczącym od lat czternastu panem Głuchowskim z Wołożyna. Ten pierwszy oskarżył swego starszego kolegę o to, że wychowuje dzieci w duchu antypaństwowym. Urażony Głuchowski oddał sprawę do sądu, jego obrony zaś podjęli się dwaj znani adwokaci wileńscy (Andrejew i Jasiński). Będąc formalnie oskarżycielem [Głuchowski] faktycznie bronić się musi przed najcięższym dla obywatela państwa zarzutem – pisał Mackiewicz. Oskarżenie opierało się na tym, że Głuchowski (będący prawosławnym) wyrzucił z modlitwy po lekcjach werset: Maryjo, Królowo Korony Polskiej oraz czasami mówił w szkole do dzieci po rosyjsku. Tymczasem okazało się, że – zgodnie z przepisami – ów werset musiał być odmawiany przed lekcjami, zaś po lekcjach już nie. Głuchowski trzymał się tylko przepisów. Z drugą częścią oskarżenia rozprawił się adwokat Andrejew mówiąc, że o antypaństwowym charakterze przemówienia decyduje nie to, w jakim się języku mówi, ale co się mówi. Choć Mackiewicz był rzadko skłonny do kompromisów, tym razem jednak stwierdził: Nie widzę w całej tej sprawie winy p. Głuchowskiego, skłaniam się również, aby jej nie widzieć ze strony p. Maliszewskiego, człowieka młodego, nauczyciela od roku i politycznie być może niewyrobionego, a najlepszymi chęciami przepojonego.  | Mołodeczno, dworzec kolejowy, 1916 © Tomasz Wiśniewski Fot. za www.szukamypolski.com
|
Przy okazji skandalu wynikłego z powodu niedotrzymania przez Powiatowy Komitet Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego obietnicy poszerzenia kanału w Landwarowie, co doprowadziło do obniżenia poziomu wody w dotychczasowym kanale i postoju w pracy młockarni, tartaków i młynów położonych wzdłuż kanału, pisał Mackiewicz wprost: To jest niedopuszczalny system, który zakorzenił się u nas właśnie jako system. Na imię ma lekceważenie. Lekceważenie grosza publicznego i lekceważenie praw indywidualnego obywatela. Z lekceważeniem takim przyszło się Mackiewiczowi spotkać jeszcze niejednokrotnie. Chociażby gdy opisywał perypetie chłopa Konstantego Pawłowskiego ze wsi Okmiany koło Trocka, który oskarżony został – bez żadnych widocznych powodów – o przemyt bydła z Litwy. Urzędnikom państwowym wydało się podejrzane, że miał on zdrowego, rasowego, pięknego byka; ich zdaniem byk ten był „za ładny”. U nas takich byków nie ma! – dowodzili oskarżyciele chłopa. Bezprawnie zabrano mu zwierzę i – jeszcze przed wydaniem wyroku sądowego – powołując się na odpowiednie paragrafy, sprzedano je na licytacji. W ramach tych hieroglifów – pisał dziennikarz „Słowa” – zamknięta jest norma życiowa naszego chłopa, o uszczęśliwieniu którego ciągle się mówi. Kolejnym przykładem lekceważenia obywateli była dla Mackiewicza prowadzona na Kresach akcja osadnicza. Narzekał on, że zwozi się na Wileńszczyznę osadników z zachodniej części kraju, dla nich rezerwuje władzę, subsydia, ulgi, kredyty, zapomogi, odsuwając tym samym (i niejako prześladując) autochtonów – i szlachtę, i chłopów. Osadnicy ci często trafiali do sądów za przestępstwa – kogoś okradali, coś defraudowali. Wpływało to na wzrost wzajemnej nieufności, podsycało konflikty. Takie osadnictwo na Kresach posiadało zdaniem Mackiewicza same minusy. Szansę na wyjście z sytuacji widział on tylko w natychmiastowym działaniu: [należałoby] może wyłonić jakąś extra komisję, czy coś w tym rodzaju, do zbadania osadnictwa i oczyścić atmosferę na gwałt. Przede wszystkim wydobyć osadników spod wpływów politycznych mafii, siejby politycznych chwastów. Jakże inaczej spoglądał na ten sam problem Melchior Wańkowicz w cyklu swoich reportaży drukowanych w „Wiadomościach Literackich” – pt. „Siejemy w Polsce B”. Mackiewicz, polemizując z nim, dowodził, że – owszem – sieją, ale… chwasty. Buntował się Mackiewicz przeciwko sprawom wielkim i małym, buntował się przeciwko wszystkiemu, co – w jego rozumieniu – było bezsensowne i szkodliwe. Kiedy starosta wileński powołał Spółkę wodną dla regulacji Wilenki, podniósł na łamach „Słowa” larum o to, że chce się zniszczyć jeden z najpiękniejszych rezerwatów naszych pejzaży. Oburzał się faktem, że najczęściej decyzje o sprawach Wilna i regionu podejmują ludzie z miastem tym niezwiązani. Wilenka jest piękna jak rusałka z baśni, silna jak młodość – pisał. – Można na niej stawiać młyny, fabryki, wykorzystywać jej potencję wodną, ale pływać po niej nie można było nigdy. Ani tratwą, ani łodzią, ani kajakiem nawet – dowodził w dalszej części artykułu. – I otóż nagle uznano tą naszą Wilenkę za rzekę pławną […]. Rzeka w myśl odnośnych przepisów ma być uregulowana. Straci się pieniądze, a co zyska w zamian? Tylko zepsuje krajobraz. […] straty nie tylko moralne, ale i materialne z oszpecenia Wilenki nigdy nie wyrównają mglistych i nierealnych korzyści regulacji – przekonywał czytelników. Jednakże i w tej drobnej, z pozoru mało ważnej sprawie dostrzegał Mackiewicz o wiele większe i groźniejsze niebezpieczeństwo. Dał mu wyraz w następującym fragmencie: Natomiast obserwujemy u nas fatalną metodę rozplanowania pracy, opartą mniej na celowości, a bardziej na szablonie z pominięciem specyficznych właściwości kraju, jego charakteru i naturalnych potrzeb. Ileż wspólnego ma ta „fatalna metoda” ze wspomnianym wcześniej „lekceważeniem”. Zawsze i wszędzie manifestujący swe antykomunistyczne poglądy Mackiewicz pytał w jednym z artykułów: Kto u nas robi komunistów? I pośrednio odpowiadał: […] działalność poszczególnych naszych organów administracyjnych […] przez swą nieudolność, biurokrację, a często chyba złośliwość, stanowi źródło ogólnego przygnębienia, apatii i zniechęcenia. Stąd już niedaleka droga do zanegowania rzeczywistości i poddania się propagandzie komunistycznych agitatorów. Białoruski chłop, wyraźnie nastawiony antybolszewicko (nastrój ten opiera się, zdaniem Mackiewicza, na panujących w ZSRR głodzie i biedzie, wypadkach rozstrzeliwań i widmie kołchozów), nie jest przez polską władzę w poglądach tych utwierdzany. Przeciwnie, władza ta robi wszystko, by chłopa do siebie zniechęcić. Jak bowiem wytłumaczyć wybudowanie w miejscowości Sarny na Polesiu (pod samą granicą sowiecką) pomnika wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego 7)? Wznieść go mieli „wdzięczni robotnicy”. Ale skąd? Ze Śląska? Nie bez ironii Mackiewicz komentował to następująco: Polityka na Kresach dąży do „konsolidacji” wszystkich żywiołów, do „zjednoczenia”, do „scementowania” wschodnich połaci kraju z „Macierzą”. Każdy cudzysłów miał tutaj swoje znaczenie. Oburzenie prasy z Polski zachodniej na „złośliwość” Mackiewicza, o którą go posądzano, skomentował dziennikarz krótko, publikując w „Słowie” siedem różnych zdjęć pomników wdzięczności dla wojewody Grażyńskiego, człowieka, który w żaden przecież sposób nie zasłużył się tej ziemi. Zabrał również Mackiewicz głos w dyskusji, jaka wybuchła po przeniesieniu przez biskupa Adama Sapiehę trumny marszałka Piłsudskiego z krypty św. Leonarda na miejsce pod wieżą Srebrnych Dzwonów. Dziennikarz nie zwykł wydawać pochopnych sądów i opinii, wybrał się więc specjalnie do Krakowa, aby zbadać sprawę. Po powrocie – stojąc w opozycji do większości publicystów w Polsce – napisał: Ze wszystkich krypt, które oglądałem, najgorzej przedstawia się Leonarda – najlepiej Srebrnych Dzwonów. Tym samym zgadzał się z decyzją biskupa Sapiehy, uznając za kłamstwa wszystkie doniesienia o znieważeniu czy też profanacji zwłok marszałka. Jak sądzę, ten obiektywizm poglądów nie mógł mu w tamtym czasie przysporzyć zwolenników wśród wyznawców komendanta, którzy zgodnie wystąpili z potępieniem biskupa. Troszczył się jednak Mackiewicz nie tylko o los zwłok marszałka. Gdy sprowadzono do Polski z Leningradu w zaplombowanej trumnie ciało ostatniego polskiego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, publicysta „Słowa” udał się do Wołczyna – na miejsce jego pochówku. Rok później pojechał tam ponownie. Z oburzeniem skonstatował, że kościół, w którym znajduje się ciało, uległ dużemu zniszczeniu. Byliśmy [redakcja „Słowa”] przeciwni pozostawieniu szczątków Stanisława Augusta w Wołczynie. Uważaliśmy Wawel za miejsce bardziej odpowiadające jego randze historycznej – napisał, kryjąc w tych słowach duży żal. |