 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Echo marszu przez statek mieszało się z dochodzącymi zewsząd odgłosami pospiesznej pracy. Światła skafandrów, latarki i przenośne spawarki rozświetlały wąskie korytarze „Banshee” migotliwym blaskiem wprawiającym w chaotyczny taniec rzucane na ściany cienie. Niektórzy żołnierze podnosili się na widok przechodzącego dowódcy, ukazując szare ze zmęczenia i niepewności twarze. Było ich wielu, bardzo wielu, rozróżnialnych tylko po nazwiskach wyszytych na piersi skafandra i numerach na hełmach. Żołnierze klęczący nad otwartymi skrzynkami technicznymi, z podziwu godną zwinnością cofający się we wnęki, by przepuścić ratowników idących wąskimi przejściami, skuleni w ledwie mieszczących człowieka duktach technicznych. Niektórzy skupieni na swojej pracy, wpatrzeni w jasny krąg światła na jakimś panelu lub w hipnotyczne iskry spawarek, inni nieruchomi jak posągi, wpięci w stanowiska bojowe, skoncentrowani na prawie niewidocznych, pracujących w trybie minimalnego poboru mocy ekranach. Radio wypełniały ściszone rozmowy, nakładające się na zakłócenia nowym, ludzkim szumem. Mijali zatrzaśnięte na głucho wrota grodzi o całkowicie ciemnych okienkach z pancernego tworzywa. Maksym widział bladą pod wizjerem hełmu maskę twarzy Chambersa bezskutecznie starającego się ukryć troskę przed swoimi ludźmi. W myślach powtarzał sobie punkty regulaminu, regulaminu, który w takich sytuacjach był jednoznaczny i okrutny w swoim pragmatyzmie. Mostek rezerwowy był nieco jaśniejszy od reszty okrętu. Był też znacznie większy od mijanych poprzednio stanowisk, niemniej nadal niewielki. Kilkanaście uruchomionych ekranów wypełniało wnętrze błękitno-zieloną poświatą nadającą upiorny wygląd kilku wpiętym w fotele oficerom, w nieruchomym skupieniu śledzącym emitowane obrazy. Większość nie zareagowała na wejście dowódcy. Zasalutował tylko żołnierz z dystynkcjami porucznika na skafandrze, krążący wokół stanowiska sternika. – Dowódca na mostku! – rzucił, nie wywołując widocznej reakcji wśród zajętych na swoich stanowiskach załogantów. – Spocznij, Ilja – Chambers odsalutował mu niedbale. – Panowie – zwrócił się do Rogova i Mitchella – możemy tu rozmawiać. Przejdźcie na jedenaście-osiem. Prywatna częstotliwość, odetchnął z ulga Rogov, przestawiając radio. Będzie o wiele łatwiej. – Nawigator Mitchell wprowadzi pana w sytuację – wskazał na towarzysza. Ten skinął głową, oddychając głęboko, aby uspokoić drżący z nerwów głos. – Pański okręt znalazł się w strefie silnego oddziaływania kolapsara o oznaczeniu 45/X. Obecnie porusza się ze stałym przyspieszeniem w kierunku tego ciała niebieskiego. Za… – spojrzał na chronometr – czterdzieści dwie minuty „Banshee” przekroczy granicę, poza którą żaden statek nie będzie jej w stanie pomóc. Dla… – Wiem o kolapsarze, nawigatorze. Ale czterdzieści dwie minuty? – przerwał mu Chambers. – Jest pan pewien? Czujniki „Banshee” wskazują, że mamy jeszcze sześć i pół godziny. – Zapewniam pana, komandorze, że jestem tego absolutnie pewien – Mitchell rzucił wojskowemu nerwowe spojrzenie spod hełmu. – Działanie w tak niewielkiej odległości od silnych zakłóceń grawitacyjnych często sprawia poważne kłopoty sensorom nieprzystosowanych do tego statków. Ale kontynuując, czy „Banshee” jest w stanie w tej chwili wydostać się z zagrożonej strefy? – Niestety nie. Oba główne silniki zostały zniszczone. Mój okręt – w głosie Chambersa pojawiła się nuta smutku – nie jest obecnie w stanie wykonać żadnego manewru wymagającego głównego napędu. – Rozumiem. – Mitchell przełknął ślinę i zwrócił się do Rogova. – Dowódco? Zapadła kilkusekundowa cisza. Nawigator odruchowo spojrzał na monitor kontroli medycznej, który korzystając z czujników systemu podtrzymywania życia i z komputerów skafandrów, miał sygnalizować stan osobowy załogi. Gdzieś w głębi duszy liczył na to, że wojskowych nie jest zbyt wielu, co uczyniłoby ich propozycję mniej bezwzględną. Niestety, choć na pierwszy rzut oka system działał doskonale, to log wykazywał zero – z punktu widzenia komputera „Banshee” nie miała załogi w ogóle. Schrzaniły się czujniki, pomyślał. Może i lepiej. W świetle tego, co miał powiedzieć Rogov, lepiej było nie wiedzieć, ile tak naprawdę osób jeszcze żyło na pokładzie. – Patrolowiec „Mewa” to według naszych informacji jedyny statek dyspozycyjny w czasie, który nam pozostał – zaczął pilot opanowanym głosem. Andy Mitchell podziękował w duchu ciążeniu, które powstrzymało go od przestąpienia z nogi na nogę. Nigdy wcześniej nie był w sytuacji wymagającej użycia punktu regulaminu, który właśnie stosował Maksym. – Przestrzeń pasażerska zmieści jedenaście osób. Oczekujemy, że w ciągu piętnastu minut wyznaczy pan te osoby i zgromadzi przy śluzie. Obawiam się, że to jedyny sposób, w jaki możemy wam pomóc. Zamilkł i odetchnął ciężko, czekając na reakcję komandora. Blada twarz Chambersa poruszyła się za wizjerem skafandra, kiedy dowódca „Banshee” skinął powoli głową. – Nie wyczerpaliśmy jeszcze wszystkich opcji, pilocie Rogov. Nie zamierzam zostawiać części załogi na pewną śmierć, kiedy mogę uratować wszystkich. Ale być może będziecie w stanie mi pomóc w innej kwestii. Obaj moi oficerowie nawigacyjni zginęli podczas potyczki, w której okręt został uszkodzony. W związku z tym potrzebuję specjalisty od nawigacji gwiezdnej. Jak rozumiem, panie Mitchell, jest pan taką osobą? – Tak jest, panie komandorze. – W tonie kolegi Rogov wyczuł nutkę zaskoczenia. – Ale, z całym szacunkiem, wydaje mi się nieprawdopodobne, żebym obecnie mógł w czymś pomóc. – Wręcz przeciwnie. – Chambers patrzył na niego nieruchomo. – „Banshee” posiada zupełnie sprawny napęd gwiezdny. Mam zamiar użyć go w celu wydostania się z rejonu bezpośredniej bliskości kolapsara. – To niewykonalne… Napęd gwiezdny może być uruchomiony tylko w dużej odległości od źródeł grawitacji, w przeciwnym razie przeciążenie jest kwestią ułamków sekund. A fala uderzenia po przeładowaniu napędu może po prostu zabić wszystkich na tym statku. – Nawigator pokręcił głową z niedowierzaniem. – Trudno mi sobie nawet wyobrazić gorsze warunki do uruchomienia gwiezdnego niż te, w których się teraz znajdujemy. Chambers nie poruszył się, tylko spokojnie patrzył na reakcję chłopaka. – W tej chwili to jedyna szansa dla mnie, mojej załogi i tego okrętu – w głosie przebijającym się przez powracające zakłócenia zabrzmiała determinacja. – Obawiam się, że nie mam wyjścia. Planujemy użyć napędu gwiezdnego tylko przez bardzo krótki moment, żeby przenieść się kilkaset jednostek stąd. To nie powinno go przeciążyć. Rozumiem jednak, że pan woli nie ryzykować, więc proszę tylko o pomoc w diagnostyce. Kiedy tylko pan skończy, możecie opuścić pokład „Banshee”. Nie chciałbym zmuszać panów do zbędnego ryzyka. W świetle swojego reflektora Rogov widział niepewność na twarzy młodszego kolegi. – Dowódco? – Radio niemal nie wychwyciło niepewnego szeptu Andy’ego Mitchella. Maksym Rogov spojrzał na chronometr. Trzydzieści pięć minut. Znał procedury, ale jeśli to faktycznie miało zadziałać… – Dwadzieścia minut – podjął decyzję. – Tyle możemy panu dać. Potem zabieramy jedenaście najmniej użytecznych dla pańskiego planu członków załogi i odlatujemy. Przykro mi, ale na więcej nie mogę się zgodzić. – W pełni rozumiem – Chambers skinął głową. – I dziękuję. Wyślę ludzi do śluzy. Sięgnął ręką do hełmu, zmieniając częstotliwość radia. – Poruczniku Antonin, zaprowadźcie pilota Rogova i nawigatora Mitchella do komory napędu gwiezdnego. – Tak jest. – Żołnierz podszedł do nich kilkoma szybkimi krokami. Młoda twarz, tak podobna w swoim entuzjazmie do twarzy młodego nawigatora „Mewy” jeszcze kilkadziesiąt minut temu, aż rozpromieniła się na możliwość działania. – Proszę tędy. Opuścili mostek w pośpiechu, starając się dotrzymać kroku stąpającemu lekko porucznikowi. Za nimi na stanowisku dowódczym pozostał Chambers, w skupieniu obserwujący przemykające po ekranach dane. Trzydzieści jeden minut, tyle pokazywał zegarek Andy’ego Mitchella, kiedy dotarli do przedsionka komory napędu gwiezdnego. Czekający najwyraźniej technik – Kellerman, jak głosiła jasna naszywka na oznaczonym pomarańczowym pasem ramieniu kombinezonu – wyprostował się na ich widok. – Witam. Mat Kellerman, cieszę się, że panów widzę – zrobił ruch jak do podania ręki, ale ostatecznie zasalutował. – Rozmawiałem z porucznikiem Lafayette… To teraz główny inżynier. Z pewnością będą panowie bardzo pomocni. – Na oświetlonej reflektorem Rogova sympatycznej twarzy pojawił się zmęczony uśmiech. – Inżynier czeka przy bloku numer trzy, zapraszam do środka – wskazał na gródź i przesunął się pod ścianę, ustępując przejścia. – Prawy przycisk, podświetlenie niestety nie działa. – Wrócę już na mostek – Antonin cofnął się o krok. – W razie gdyby panowie czegokolwiek potrzebowali, proszę to zgłosić przez radio… I powodzenia. Rogov podszedł pierwszy do kontrolki i nacisnął przycisk, jednak bez żadnego widocznego skutku. – Chyba nie tylko podświetlenie – rzucił wesołym, obliczonym na uspokojenie podwładnego tonem i obrócił się w stronę trójkątnego iluminatora. – Panie Kellerman, zachciałby pan powiedzieć… Nagle zamarł, wpatrując się w widniejący za pancerną szybą przedział. Mitchell zatrzymał się w pół kroku. – Co się stało? Dowódco? Maksym? – rzucił do mikrofonu głosem nieco wyższym, niż planował. – O Boże… – szept Rogova był ledwie słyszalny. Zaniepokojony nawigator podszedł do kolegi. I wtedy też to zobaczył. Biegli. Pomimo z trudem kompensowanych przez skafandry sześciu g, biegli. Ciężkie oddechy wypełniały zamknięte hełmy i świdrowały w uszach, przekazywane przez radio. Mijali załogę „Banshee” obracającą się za pędzącymi korytarzem białymi kometami. Przekraczali wysokie progi na wewnętrznych grodziach. Potykali się o ciągnące się po podłodze kable urządzeń naprawczych. W radiu odzywały się pytające, pełne zaskoczenia głosy mijanych wojskowych, ale nie słuchali ich. Przy śluzie byli dwie minuty później, niemal wbiegając w grupę żołnierzy, która tam na nich czekała. – Starszy mat Riley… – zameldował jeden z nich niepewnym głosem i uniósł rękawicę w półsalucie. Mitchell spojrzał poprzez dwa filtry hełmów na twarz wojskowego. W jego oczach zobaczył tylko zmieszanie i zaskoczenie. O Boże, oni nic nie wiedzą, nie pamiętają, uderzyła go nagła myśl. Przez chwilę chciał jeszcze krzyknąć do nich, żeby zatrzymali odpalenie, że to będzie katastrofa… Ale przecież już i tak nic nie mógł zmienić. Wpadli do komory śluzy, natychmiast uderzając w dźwignię hydraulicznego zamykania. Trzask opadającej za nimi grodzi zagłuszył zaskoczone głosy w słuchawkach. „Mewa” oddalała się pełnym ciągiem od wiszącego na krawędzi niszczyciela. Żaden z ratowników nie mówił ani słowa, mechanicznie wykonując swoje zadania. A ich głowy wypełniały obrazy, teraz tak pełne znaczenia, choć do ostatniej chwili niezauważone. Nieruchome postacie wpięte w stanowiska bojowe w korytarzach. Lekkie kroki przygniecionej przecież wysokim ciążeniem załogi. Nie reagujący na nic oficerowie, zamarli na fotelach mostka rezerwowego. Jaśniejący monitor logu medycznego, nie wykazujący ani jednego odczytu życia. I wreszcie wypalone kable elektryczne na ścianach. Rozerwane grodzie, otwarte niczym żarłoczna gardziel pustki kosmosu. Oddalające się w stronę krawędzi skrawki rozerwanego pancerza i wirujące w przestrzeni ciała w skafandrach. Wypalona ruina komory napędu gwiezdnego lekkiego niszczyciela „Banshee” – napędu przeładowanego co najmniej kilka godzin temu. Za rufą „Mewy”, w całkowitej ciszy, szary grobowiec przekraczał krawędź, rozpoczynając nieskończoną spiralę ku wieczności. |