 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po południu wahałam się między „Magicznym światem” Kuby Ćwieka a „Akademią Jedi”, w końcu wybrałam to ostatnie i dobrze zrobiłam, bo zabawa była pyszna i – jak wszystkie starwarsowe atrakcje, które na tym konwencie zaliczyłam – pomysłowa i poprowadzona z niesamowitym biglem. Starwarsowe punkty programu odbywały się w jednej sali, co umożliwiło jej udekorowanie – na ścianach wisiały fanowskie rysunki postaci z filmów i duża postać szturmowca jakby malowana sprayem od szablonu. Obok stolika stały efektowne emblematy różnych starwarsowych klubów, zaś w kącie – piękna makieta Mos Eisley oraz manekin szturmowca w zbroi. Łukasz „Duran” Grabczyński w brązowym stroju Jedi rozdał sześciorgu chętnych miecze świetlne – przepiękne repliki z włókna szklanego, z nader realistycznym efektem zapalania. Dostawszy to cudo do ręki, z miejsca zawinęłam nim parę ósemek z przerzucaniem z jednej ręki do drugiej, wszyscy zrobili „Oooooo!!!”, a prowadzący spytał, czy oprócz mnie ktoś coś ćwiczył. Tylko jeden chłopak się przyznał, ale kiedy Duran kazał wszystkim kręcić młynki, widać było wyraźnie, że reszta osób też ma jakieś doświadczenie w machaniu bronią białą. Duran dobrał nas w pary i kazał „delikatnie” powalczyć. Delikatnie trafiłam mojego sparringpartnera w bark; potem finta, trafienie w ramię, cios od dołu i trafienie w biodro… Pozostali walczyli bardziej „filmowo”, czyli atakując broń, a nie przeciwnika. Następnie Duran pokazał nam prościutki układ: atak z lewej, atak z prawej, przykucnięcie oraz wstanie z zastawą z lewej, i kazał przećwiczyć kilka razy, najpierw w powietrzu, potem z nim. Kiedy już wszyscy umieli, do sali wkroczył Sith, a Duran krzyknął: „Na co czekacie? Atakujcie go!”. Walczyliśmy z Sithem po kolei według tej choreografii, a następnie zbiorowo odepchnęliśmy go Mocą, aż się poturlał po podłodze.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kolejnym punktem zabawy było posługiwanie się Mocą przy odpieraniu ataków. Zgłosiłam się jako pierwsza, Duran założył mi na głowę czerwony hełm imperialnego gwardzisty, ale miałam w nim za dobrą widoczność, w dodatku hełm okropnie śmierdział. Użyto więc hełmu szturmowca. Też za dużo widziałam, a włożyć tył na przód nie bardzo się dało (próbowałam), więc kazano mi założyć polarowy płaszcz Jedi i zakryto hełm kapturem. Gorąco w tym było okropnie, ale dawało się wytrzymać. Dostałam do ręki miecz i zostałam zaatakowana kolejno błyskawicami Mocy (efekt dźwiękowy włączał Imperial Guard przy konsolecie), chyba jakimiś piłeczkami i na koniec mieczem – broniłam się według wskazówek „wewnętrznego głosu”, którym była publiczność, radośnie wrzeszcząca: „z góry!!!”, „z lewej!!!”, „z prawej!!!”, „pchnięcie!!!” i tak dalej. Potem moje miejsce zajęli kolejni uczestnicy, a na koniec również osoby z widowni. Zadowolona z zabawy udałam się na spotkanie z Tadem Williamsem zatytułowane „Przez co trzeba przejść, aby stworzyć świat” (organizatorzy Polconu przyjęli zasadę, że nie robili spotkań z autorami, tylko kazali im wygłaszać prelekcje, ale ten punkt programu de facto był spotkaniem. Oprócz tego istniała instytucja „autorów dyżurnych”, czyli grafik godzin, w których poszczególni pisarze byli udostępniani fanom przy specjalnych stolikach z fotelami w holu poziomu -1).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Spotkanie z Williamsem początkowo było nudne, bo prowadzący jakoś nie radził sobie z tłumaczeniem. Ktoś z orgów złapał na korytarzu Anię „Delilah” Studniarek – tłumaczyła świetnie i dalszy ciąg spotkania był niezwykle ciekawy. Williams, który zanim został sławnym pisarzem, imał się różnych zajęć, m.in. prowadzenia talk showów, opowiadał interesująco i zabawnie. Dowiedzieliśmy się na przykład, że cykl „Miasto złocistego cienia” zaczął się jako projekt internetowy, wątki rockowe w „Wojnie kwiatów” są związane z biografią autora, a trylogia „Pamięć, Smutek, Cierń” początkowo miała być jednym tomem, bo Williams pisanie trylogii uważał za straszliwie wyświechtane, ale wydawca zwrócił mu uwagę, że sam konspekt ma 125 stron… Konkurs ogólnofantastyczny Foki zgromadził sporo drużyn. Pytania były dosyć trudne, w dodatku większość pochodziła z Lema, „Mistrza i Małgorzaty”, „Alicji w Krainie Czarów” i bodajże Dicka, z niewielkimi domieszkami z innych książek. Foka od razu zastrzegła, że dobór jest subiektywny, ale pytanie „W jaki napis ułożyły się harmonie z Merkurego, kiedy Wujo i Boaz próbowali uciec z jaskini, którą te stworzenia zamieszkiwały” 1) uważam za przesadę. Jednak większość uczestników przyznała, że na ogół pytania dotyczyły rzeczy tak charakterystycznych, że ktoś, kto przeczytał daną książkę, raczej nie miał problemów z udzieleniem odpowiedzi.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Największym osiągnięciem naszej drużyny była odpowiedź na pytanie „Z czyjego pamiętnika pochodzi ten fragment”, chociaż żadne z nas nie czytało „Nigdziebądź” Gaimana (na szczęście Foka uznała odpowiedź „z pamiętnika głównego bohatera ’Nigdziebądź’ Gaimana” i nie żądała podania nazwiska). Nawiasem mówiąc, na terenie Polconu odbywał się LARP inspirowany tą książką i na korytarzach można się było natknąć na żołnierzy armii carskiej albo na rannych powstańców z Powstania Warszawskiego. Miałam nadzieję, że nasza drużyna – której na początku szło tak sobie – szybko odpadnie i będę mogła pójść na „Casting na Luke’a i Leię”, który zaczynał się o godz. 19. Poprosiłam Fokę, żeby tuż przed 19 zrobiła odsiew drużyn i zrobiła, ale my nadal utrzymaliśmy się na placu boju. Ponieważ casting był dwie sale dalej, a kolejka drużyn długa, wymknęłam się i poszłam popatrzeć. Duran był tym razem ubrany w dżinsy i charakterystyczną flanelową koszulę w kratę, miał reżyserskie krzesełko i kamerzystę pod ręką. Do odtwarzania roli Lei zgłosił się jakiś facet, dostał rudą perukę z loczkami i coś w rodzaju prześcieradła, które Duran wsadził mu przez głowę i przepasał. Leia (któremu jedna ręka zaplątała się w fałdach i niemal została przytroczona): Zaczekaj, popraw to, bo mam jedną rączkę bardziej… Reżyser dał Lei kartkę z rolą i ekspresywnie udzielał jej pouczeń, jak ma odgrywać scenę rozmowy z Tarkinem przed wysadzeniem Alderaanu. Aktor-Leia wdzięczył się i wszystkie kwestie wygłaszał tonem słodkiej idiotki, Duran-Lucas desperował i wykrzykiwał: „Jesteś wredną kobietą i w dodatku zaraz masz umrzeć! Zagraj to jak wredna kobieta, która ma umrzeć!!!” i ogólnie wygłupiali się na całego. Cyknęłam kilka zdjęć i wróciłam na konkurs w idealnym momencie, bo Foka właśnie szykowała się do przerzucenia kolejki naszej drużyny na później.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po zajęciu III miejsca poszliśmy na górę, do sali Onyx. Oficjalne zamknięcie rozpoczęło się przedstawieniem, a właściwie miniaturą sceniczną według opowiadania J. Zajdla „Towarzysz podróży” – o naukowcu, który w pociągu opowiada o odkryciu innego wymiaru. Bardzo podobało mi się użycie białego drążka jako drzwi do przedziału, które aktorzy odsuwali i zasuwali przy wchodzeniu. Następnie Szaman i Andrzej znowu odczytali sponsorów „dzięki którym macie te piękne torby, smycze i inne punkty programu” (tym razem podzielili się tak, że to Szaman czytał wszystkie długie nazwy). Organizatorzy przyszłorocznego Polconu w Zielonej Górze dostali koszulkę organizatorską, urnę zajdlową i… szczotkę do zamiatania. Został też wręczony Puchar Mistrza Mistrzów i wyczytany zdobywca największej liczby punktów w konkursach – nagrodą był monitor LCD, ale to się rozstrzygnęło dopiero w niedzielę, po ostatnich konkursach. Rozdanie Zajdli prowadził Rafał Ziemkiewicz z żoną Aleksandrą Ciejek. Jeremiasz i Maja pocałowali się na scenie, popozowali ze statuetkami do zdjęć i część oficjalna zakończyła się przedstawieniem teatru Słudzy Metatrona według opowiadania Pratchetta „Rybki małe ze wszystkich mórz”. Kuba Ćwiek: Po raz pierwszy w historii zespołu wystawiamy komedię. To znaczy, po raz pierwszy świadomie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przedstawienie nie było wprawdzie specjalnie śmieszne, raczej lekko ponure i skłaniające do refleksji, ale opowiadanie-pierwowzór też takie jest. Natalka Młynarz była cudowną Nianią Ogg, Babcię Weatherwax grała Alex, obecna szefowa ŚKF, oprócz tego w sztuce wystąpiło jeszcze kilkanaście osób. Ogromnie spodobali mi się Misiek i Kuba, którzy robili za obsługę sceny, wnosząc i wynosząc różne rzeczy, a że mieli koszulki z napisem na plecach „GSP Dibbler spółka z o.o.”, chodzili w taki sposób, żeby cały czas być plecami do publiczności, „bo przecież kazałeś promować logo”, jak potem wyjaśnili PWC-owi grającemu Dibblera. Szkoda tylko, że brak odpowiedniego nagłośnienia uniemożliwiał zrozumienie większości kwestii – mnie udało się to tylko dlatego, że przeszłam do pierwszego rzędu i usiadłam na podłodze. W niedzielę poszłam o godz. 10 na prelekcję Kuby Ćwieka o voodoo. Po drodze zajrzałam jeszcze do bloku starwarsowego na „Dlaczego nikt nie rysuje Jar-Jara” – na przyniesionych specjalnie stolikach leżały kartki i ołówki, a prowadząca pokazywała uczestnikom, jak się rysuje Yodę. Ponieważ nie było tablicy, asystent z kamerą filmował jej przez ramię to, co tworzyła, a my widzieliśmy wszystko na stojącym obok ekranie. Pomysłowe. Na końcu był chyba jakiś konkurs, ale czas spędziłam słuchając, jak Kuba opowiada o co bardziej znanych postaciach voodoo (Baron Samedi itp.) oraz rozwiewa pewne mity – zombie służyły do pracy, krew do dekoracji (jako spoiwo farb do malowania twarzy), a większość zaklęć to były czary miłosne. Na koniec powiedział, że jeśli ktoś szuka krwawych i makabrycznych opowieści o wudu, to niech nie szuka u źródeł, tylko w kulturze zachodniej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przeszłam do sali starwarsowej na prelekcję o tworzeniu filmów fanowskich prowadzoną przez Durana. Zdumiałam się, że w Polsce powstaje obecnie całkiem sporo tego typu produkcji, w dodatku niektóre po angielsku, żeby ułatwić im zdobycie popularności w sieci. Chłopcy omawiali różne problemy związane z tworzeniem filmów – wymyślanie historii, w której epoce świata GW najlepiej ją osadzić i jakie to ma wady i zalety; dekoracje, efekty specjalne, problem z pozyskaniem do obsady osób w wieku nieco starszym od studencko-licealnego. Nie poruszono tylko jednej kwestii – poziomu aktorstwa, które w takim np. „XIII Epizodzie” jest – moim zdaniem – rozpaczliwe. Potem poszłam na prelekcję Pawła Ziemkiewicza „Filmy klasy Z”. Zgromadziła ona liczną widownię. Paweł prezentował plakaty, zwiastuny i fragmenty straszliwych filmów fantastycznych kręconych głównie w latach 50. Nareszcie zobaczyłam parę scen ze słynnego „Ataku morderczych pomidorów” – byłam zdziwiona, bo spodziewałam się samobieżnych, agresywnych krzaków, tymczasem po ekranie toczyły się półtorametrowej średnicy OWOCE pomidorów – nie mam pojęcia, w jaki sposób atakowały ludzi, chyba rozgniataniem… Było też parę urywków z filmów o armii USA walczącej ze smokiem – z efektami specjalnymi, których „Wiedźmin” by się nie powstydził… Wiele radości wzbudził też zwiastun filmu „Nymphoid Barbarian in a Dinosaur Hell” (dawno temu Paula Braiter wspominała o jego istnieniu w swoim felietonie w „Feniksie” – Paweł powiedział, że kilka lat poświęciła, żeby to dzieło zdobyć) – tak głupi, że zdawało się, że to jeno parodia. Zdaje się, że osią akcji filmu jest ludzkość całkowicie zniszczona przez dinozaury i cofnięta do poziomu pierwotnego (ale niektórzy mają karabiny), w dodatku przeżyła tylko jedna kobieta – tytułowa „barbarzyńska nimfa”. Świetna była też scena z innego filmu, w której odzianego w przepaskę biodrową bohatera ścigało… mordercze drzewo, z wykrzywioną buźką wyrzeźbioną na pniu niczym pokraczna wizja enta, poruszające się kaczym kroczkiem na korzeniach. Tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Utrzymując się wciąż w klimacie filmowym wróciłam na blok starwarsowy, by wysłuchać prelekcji „Efekty specjalne w Gwiezdnych wojnach”. Duran z ekipą mieli kamerę podłączoną do rzutnika i model AT-AT, za pomocą którego demonstrowali różne triki. Trochę szkoda, że nie wykorzystali komputera i rzutnika do zilustrowania prelekcji odpowiednimi fragmentami filmu, ale i tak sporo się dowiedziałam o kręceniu scen bitwy na Hoth w „Imperium kontratakuje”. Zanim zaczął się następny punkt programu, wyskoczyłam do sali obok, gdzie właśnie kończył się konkurs robienia mechów (robotów bojowych) z kartonu. Indiana i Spider wykonali wspaniały model ze Spiderem w środku i plastikowymi butelkami jako wyrzutniami rakiet. Druga drużyna przebrała dziewczynę za błyszczącego folią aluminiową humanoidalnego robota z jakiejś japońskiej kreskówki, a trzecia miała rodzaj szafki zrobionej z kilku pudeł – w trakcie prezentacji pociągnęli za sznurek i „drzwiczki” się otwarły, ukazując „broń ideologiczną”, czyli plakaty reklamujące różne gry RPG. Wiele radości sprawiła wszystkim prezentacja drużyn, bo każdy twórca musiał opowiedzieć o funkcjonowaniu i możliwościach swojego mecha – wymyślali bardzo zabawne rzeczy. Spider i Indiana dostali pierwszą nagrodę. Odrobinę spóźniona poszłam następnie na „Musztrę prawdziwych szturmowców” – trwała już pierwsza konkurencja, czyli obstawianie pomieszczenia z bronią gotową do strzału, a następnie wycofywanie się do jednego punktu na środku sali i zastyganie w formie malowniczej grupki. Niezmordowany Duran, przebrany tym razem za imperialnego oficera, starannie tłumaczył, jak mają stać i gdzie celować, aby zapewnić sobie maksimum bezpieczeństwa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Do drugiej konkurencji mnie wciągnięto – dostaliśmy domowej roboty modele jakiejś broni (nie umiem powiedzieć czy starwarsowej, równie dobrze mógł to być model polskiego pistoletu maszynowego czy coś – w pierwszej chwili nawet nie wiedziałam, za który koniec się to trzyma…), uczyliśmy się robić „baczność”, „spocznij” i „prezentuj broń”, a następnie oddawać salwę honorową nad trumną poległego oficera, którego z poświęceniem grał rozciągnięty na podłodze Duran. W pewnej chwili powiedziałam, że jako urodzona rebeliantka nie mogę się powstrzymać, podeszłam i „zastrzeliłam” go, co nie wiedzieć czemu wzbudziło salwę śmiechu i oklasków. Potem siadłam i robiłam zdjęcia, jak kolejna wzięta z łapanki ekipa uczy się być plutonem egzekucyjnym. Duran mieczem świetlnym dawał znak do salwy, wygłupiając się przy tym, ile wlezie, publiczność miała za zadanie krzyczeć „BUM!”, a ofiarą był chłopak w jaskrawofioletowej nylonowej peruce (jako Leia). Było dużo śmiechu, bo za pierwszym razem nie upadł, za to dramatyczne runął na ziemię stojący dwa metry dalej jego kolega. Duran dobrał więc z publiczności jeszcze trzy osoby, żeby szturmowcy mieli łatwiejszy cel. Wszyscy doskonale się bawili. Ostatnim punktem programu i jednym z dwóch w ogóle ostatnich o tej godzinie (15:00) było zakładanie zbroi szturmowca na czas. Nie brałam udziału, ale kibicowałam entuzjastycznie kolegom z klubu – na jednym zbroja wyraźnie wisiała, zaś na drugim się nie dopinała. Jak na późną porę ten punkt programu zgromadził wręcz rekordową liczbę osób – w porywach do prawie dwudziestu. Polcon 2007 zgromadził ponad dwa tysiące ludzi (licząc z wejściówkami jednodniowymi). Należy go zaliczyć do szczególnie udanych Polconów, między innymi ze względu na duże zaangażowanie organizatorów i gżdaczy, którzy zawsze byli pod ręką. Mam nadzieję, że za kilka lat ta impreza znów zawita do Warszawy. 1) „To jest test na inteligencję!”. Kurt Vonnegut jr, „Syreny z Tytana”
Cykl: Polcon Miejsce: Warszawa, hotel „Gromada” Od: 30 sierpnia 2007 Do: 2 września 2007 |