powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LXX)
październik 2007

Najdziwniejsze płyty świata
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Marcin Piwnik
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Captain Beefheart – „Trout Mask Replica” (1969)
Nienawidzę tej płyty tak bardzo, jak bardzo krytycy ją wychwalają. Wycia niezrównoważonego psychicznie gościa, któremu wydaje się, że umie śpiewać, plus rzępolenie zespołu, któremu wydaje się, że umie grać, zaowocowało dziełem, którego nie byłem w stanie ani razu wysłuchać nawet do połowy. Co dla wielu może być akurat świetną rekomendacją, podobnie jak „Produkcja: Frank Zappa”.
Can – „Tago Mago” (1971)
Zapis szaleństwa w stanie czystym. I nie podejmuję się zgadywać, czy panowie tworzyli ten album na trzeźwo, czy pod wpływem jakichś tajemniczych substancji. Apogeum odjazdu to siedemnastominutowe „Aumgn”, które nawet u misia koali wywołałoby schizofrenię paranoidalną, a u leniwca głębokie stany depresyjne. A przy okazji to jedno z najwspanialszych dokonań na niwie tzw. krautrocka.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Magma – „Mekanik Destruktiw Kommandöh” (1973)
Magma to dziecko Christiana Vandera, który na potrzeby grupy oprócz muzyki tworzył także całą otoczkę – łącznie z legendą, że muzycy Magmy to tak naprawdę przybysze z planety Kobaia, tylko zakamuflowani. Ale na płytach się ujawniali, bo teksty były po kobajańsku. „MDK” to czterdziestominutowa suita w języku, którego nikt nie rozumie, ale podobno chodzi o to, by dostąpić zbawienia u boku kobajańskiego proroka. Jeśli zaś ilustracja muzyczna miała owo zbawienie obrazować, to ja się zgłaszam – będzie ciekawie.
Neu! – „Neu!2” (1973)
Fascynujący efekt zabawy studyjnej Michaela Rothera i Klausa Dingera pod czujnym okiem Conny’ego Plancka. Kilka wariantów tej samej piosenki – puszczonej na zwolnionych obrotach, na przyspieszonych obrotach, od tyłu, poszatkowanej na kawałki… Wydaje się głupie? A dlaczego identyczne patenty słychać na ubiegłorocznym debiucie Gnarls Barkley? Protoplaści dzisiejszych remiksów to cała strona B tej płyty. Nawet jeśli robią wrażenie kolażu autorstwa autystycznego dziecka.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Samla Mammas Manna – „Maltid” (1973)
Tytuł w tłumaczeniu na polski: „Czas posiłku”. Rozbrajająca okładka przedstawia dwoje staruszków z koszem piknikowym na ławce. Obrazek ten ma się zupełnie nijak do zawartości albumu, ale paradoksalnie – świetnie oddaje jego treść muzyczną. Skandynawski folk, jazz, awangarda, rock – wszystko wymieszane w najbardziej bezsensownych proporcjach, jakby kucharz przygotowywał danie na zasadzie „garść tego, garść tamtego, o! a co to? a, nieważne, też dorzucę!”. Zadziwiające jest to, że mimo tak bezsensownego (pozornie) wymieszania składników wszystko tu do siebie pasuje i ma swoje miejsce. Aczkolwiek nie podejmuję się zgadywać przepisu.
Gong – „Radio Gnome Trilogy”, czyli trzy płyty „Flying Teapot”, „You”, „Angel’s Egg” (1973-74)
Psychodeliczne szaleństwo. Trzy albumy opowiadające historię tajemniczego Radia Niewidzialny Gnom z morałem: „Wszechświat jest jednym, wielkim i nieskończonym orgazmem”.
Art Zoyd – „Le Marriage du Ciel et de l’Enfer” (1985)
Awangardziści z kręgu Rock In Opposition tym razem w kompozycjach stworzonych do baletu Rolanda Petita. Najdziksze odjazdy, mikstura Strawińskiego, muzyki konkretnej, śladów rocka i elektroniki zaowocowała prawdziwie piekielną mieszanką zdolną wywoływać męczące koszmary. Odważysz się słuchać tej płyty przy zgaszonym świetle?
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Richard Cheese & Lounge Against The Machine – „Aperitif for Destruction” (2005)
Piosenki 2Live Crew, Slipknot, Guns N’ Roses, Beastie Boys, Black Eyed Peas, Alice In Chains, Jane’s Addiction, Michaela Jacksona, Alanis Morissette, Metalliki, U2, Green Day, Violent Femmes i The Killers przerobione na mambo i zaśpiewane w manierze a la Tom Jones w Las Vegas. Plus zespół w składzie: Gordon Brie, Bobby Ricotta i Buddy Gouda (ostatnio zastąpiony przez Franka Fetę). Jazda po bandzie, którą pokochasz albo szczerze znienawidzisz, ale nie pozostaniesz obojętny.
Sebastian Chosiński
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Amon Dűűl II – „Phallus Dei” (1969) / „Yeti” (1970)
Długo wahałem się, którą płytę tej czołowej krautrockowej formacji uznać za dziwniejszą. W końcu poddałem się i postanowiłem wybrać dwa pierwsze albumy. Swoją nominację krążki te zawdzięczają głównie utworom tytułowym: ponad dwudziestominutowemu „Phallus Dei” oraz osiemnastominutowej improwizacji „Yeti”. Oba kawałki – bo mimo odpowiedniej długości określenie suity tu jednak nie pasuje – są afirmacją luzu i muzycznej wolności, a poniekąd także definicją pierwotnej formy krautrocka. Czegóż tu nie ma? Są i ślady muzyki konkretnej spod znaku Karlheinza Stockhausena, i potężna dawka psychodelii, a dla mniej wyrafinowanych znajdzie się nawet odrobina bluesowych akordów. Jakby nie było, Amon Dűűl II szybko stało się inspiracją dla dziesiątek innych kapel rockowych, a ich sława wykroczyła daleko poza granice Niemiec. Przykre może być jednak to, że po dziś dzień ich największych osiągnięciem pozostają właśnie te dwie – najbardziej szalone – płyty.
Charles Manson – „Lie: The Love & Terror Cult” (1970)
Nazwisko Mansona znane jest każdemu, kto interesuje się kulturą epoki hippisowskiej. Niewielu jednak wie, że ów twórca sekty religijnej znanej jako „Rodzina” („The Family”) – odpowiedzialnej za masakrę w kalifornijskim domu Romana Polańskiego, której ofiarami padli między innymi Sharon Tate i Wojciech Frykowski – był również muzykiem. W latach 1967-68 nagrał kilkanaście piosenek, które w formie płytowej wydano jednak dopiero dwa lata później. Zwłoka nie była przypadkowa – w 1970 roku Manson potrzebował gotówki na adwokatów, został bowiem oskarżony o podżeganie do zabójstwa Tate i jej gości. Poza tym jego nazwisko było już wtedy na tyle głośne, że album – pomimo fatalnej jakości piosenek – mógł liczyć na zainteresowanie publiki. Słuchając Mansona, można odnieść wrażenie, że chętnie odpowiadałaby mu rola barda z gitarą; jego muzyka była bowiem wypadkową dokonań wczesnego Dylana i późnego – już po opuszczeniu Pink Floyd – Syda Barretta. Problem jednak w tym, że talentu Manson nie miał za grosz. Mimo że obcowanie z płytą „Lie” to prawdziwa katorga dla uszu, znaleźli się chętni do naśladownictwa. Album ten otwiera piosenka „Look at Your Game, Girl”, którą możemy znaleźć również na krążku Guns N’ Roses „The Spaghetti Incident?”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Tangerine Dream – „Electronic Meditation” (1970)
Debiutancka płyta Mandarynkowego Snu nagrana została jeszcze w 1969 roku, krótko po tym jak panowie Edgar Froese, Conrad Schnitzler i Claus Schultze (tak wtedy podpisywał się późniejszy Klaus Schulze) zrezygnowali z dotychczasowej nazwy Psy Free. Muzyka, która znalazła się na „Electronic Meditation”, to wypadkowa krautrocka i rocka elektronicznego, awangardowa aż do bólu – przede wszystkim uszu. Do medytacji za bardzo się nie nadaje, chyba że ktoś chciałby sobie zlasować mózg. Najbardziej nadaje się do tego najdłuższy na płycie utwór „Journey Through a Burning Brain”, pełen zgrzytów, dysonansów i kakofonii. Jak się jednak okazało, w tym szaleństwie była metoda. Schulze tuż po nagraniu albumu związał się z Ash Ra Tempel i rozpoczął karierę solową, Tangerine Dream natomiast stało się niebawem legendą elektronicznego rocka, choć mimo wszystko dzięki muzyce znacznie strawniejszej niż ta, która wypełniła debiutancki krążek.
Sergius Golowin – „Lord Krishna von Goloka” (1973)
Szwajcarski poeta, pisarz i malarz – zmarły zresztą w ubiegłym roku – Sergius Golowin postanowił tą płytą pójść w ślady słynnego Petera Sinfielda (w tamtych czasach autora poetyckich tekstów King Crimson) i też zapisać się w historii muzyki rockowej. Wybrał do melorecytacji kilka swoich tekstów, a o zrobienie ścieżki dźwiękowej poprosił niemieckich muzyków związanych ze sceną krautrockową, między innymi Klausa Schulze, Waltera Westruppa oraz Bernda Witthusera. Powstała płyta, której – choć trwa, jak na dzisiejsze standardy, krótko (około 40 minut) – za jednym zamachem wysłuchać się raczej nie da. Natłok awangardowo-elektronicznych brzmień i dziwacznych orientalizmów (do nagrania wykorzystano między innymi instrumenty indyjskie i kambodżańskie) w połączeniu z „marudzeniem” Golowina czyni z „Lord Krishna von Goloka” materiał dla wyjątkowo wytrwałych. Może fani współczesnego ambientu daliby radę…
Boyd Rice – „The Black Album” (1977, reedycja 1981)
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Amerykanin Boyd Rice – występujący również pod pseudonimem NON – to istny człowiek renesansu: muzyk-eksperymentator, fotograf, aktor, pisarz i okultysta. Jego muzyczno-satanistyczne zainteresowania znalazły swoje artystyczne ujście w nagraniach, które w 1977 roku wydał własnym sumptem, pt. „The Black Album” (cztery lata później reedycją płyty zajęło się renomowane wydawnictwo Mute Records). Trzydzieści lat temu dźwiękowe eksperymenty Rice’a mogły szokować, dzisiaj tak gra większość wykonawców spod znaku dark ambient bądź drone music… Po muzyce zamieszczonej na „Czarnym albumie” nie ma co oczekiwać melodii – liczy się tylko transowy klimat i odpowiedni nastrój, który ma nas przenieść do świata rządzonego przez JKM Szatana. Rzecz to dla człowieka przy w pełni zdrowych zmysłach absolutnie niestrawna, ale nie wątpię, że są i tacy, dla których Rice może być wyrocznią. Jeśli ktoś lubi muzykę pełną dysharmonii, szczęków, pojękiwań i innego paskudztwa zalatującego siarką – niech się z tym zmierzy.
Eduard Artiemiew – „Solaris / Zierkało / Stalker” (1989)
Album rosyjskiego kompozytora muzyki filmowej, na którym zebrano wybrane fragmenty ścieżek dźwiękowych do trzech klasycznych obrazów Andrieja Tarkowskiego: „Solaris” (1972), „Zwierciadło” (1974) oraz „Stalker” (1979). Kto zna filmy – zwłaszcza te oparte na powieściach Lema i braci Strugackich – wie, czego się spodziewać. Muzyka Artiemiewa jest bardzo oszczędna i surowa, bywa, że w filmie nawet jej nie zauważamy. Dopiero słuchana oddzielnie, w oderwaniu od obrazu robi odpowiednie wrażenie. W poszukiwaniu inspiracji ponownie powinniśmy sięgnąć do formalnych eksperymentów Stockhausena. Choć akurat Rosjanin nie stroni od melodii. Stara się jednak nadać swojemu tworzywu odcień minimalizmu, co powoduje, że – choć oszczędna w barwach – jego muzyka wywołuje nieco schizofreniczne odczucia. Poznać ją jednak warto, choćby po to, by odfajkować ojca rosyjskiej elektroniki.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Kinsky – „Copula Mundi” (1993)
Jedyna w moim zestawieniu płyta polskiego wykonawcy. Ale za to bezsprzecznie można uznać ją za najdziwniejszą i najbardziej szokującą z całej dziesiątki. Nikomu nieznane trio wydało nakładem SPV album, który dosłownie zmiażdżył wszystko, co grało się wówczas na polskiej scenie niezależnej. Paulus von Kinsky (obecnie w Multicide), Tony (później na krótko w Dezerterze) oraz Czubek (przez jakiś czas z Johnem Porterem) zaserwowali porcję awangardowo-industrialnego metalu, jakiego świat wcześniej nie słyszał. Czerpali od najbardziej odjechanych: Franka Zappy i Johna Zorna, łącząc ich jazz-rockową zadziorność z potężnym brzmieniem znanym z nagrań Slayera czy Death. Połamane rytmy, brzmieniowe kontrasty, śpiew mieszany z growlingiem (po łacinie, niemiecku, polsku i rosyjsku) – nikt tak wtedy w Polsce nie grał. Ta muzyka wyprzedziła swój czas i dlatego w boju z show-businessem Kinsky musiał polec. Pamięć o tej kapeli jednak przetrwała. Jak i muzyka, która okazała się być doskonale odporna na upływ czasu. Z całego albumu najbardziej polecam zaśpiewane akurat w języku ojczystym „Światłem ciała jest oko” – najprawdziwszy killer!
Godspeed You Black Emperor! – „Lift Your Skinny Fists Like Antennas to Heaven” (2000)
Ten kanadyjski band wrzucany jest do worka z etykietą „postrock”. Nie bez powodu – choć muzycy wykorzystują rockowe instrumentarium, obszar ich dźwiękowych poszukiwań jest znacznie szerszy. Nie boją się sięgnąć po elementy jazzu, muzyki elektronicznej czy też poważnej. Wspomniany album to w zasadzie cztery suity, które przenoszą nas w wyimaginowany świat pełen dźwięków świdrujących mózg i wrzynających się weń jak chirurgiczny skalpel. Niekiedy można odnieść wrażenie, że to ścieżka dźwiękowa do filmu, który nigdy nie powstał. A gdyby powstał, to pewnie człowiek miałby poważne wątpliwości, czy należy go oglądać. Oczywiście z dbałości o własne zdrowie psychiczne. Problem jednak w tym, że muzyka GYBE! uzależnia. Mimo że kapela po wydaniu w 2002 roku albumu „Yanqui U.X.O.” zawiesiła działalność, jej członkowie wciąż są bardzo aktywni; szczególnie spragnionym podobnych brzmień można z czystym sumieniem polecić ich liczne projekty poboczne: A Silver Mt. Zion, Hrsta, Set Fire To Flames, Molasses, Shalabi Effect, Fly Pan Am, Bottleskup Flenkenkenmike, Esmerine czy też 1-Speed Bike.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Acid Mothers Temple & The Melting Paraiso U.F.O. – „Does the Cosmic Shepherd Dream of Electric Tapirs?” (2004)
Ta japońska kapela to prawdziwy fenomen. Chociaż istnieje dopiero od dwunastu lat, ma już na koncie około pięćdziesięciu płyt. I na dodatek każda – cholernie dziwna! Wybrać z całej dyskografii jedną to nie lada wyzwanie. Po długich wewnętrznych debatach zdecydowałem się na album, do którego mam szczególny sentyment. Nie z powodu muzyki – która jakoś specjalnie nie różni się od tej dostępnej na innych wydawnictwach Acidów – ale tytułu, będącego parafrazą słynnej powieści Philipa K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”. W zasadzie każda płyta Japończyków to psychodelia i space rock w najczystszej postaci – muzyka pełna improwizacji, zaskakujących brzmień, narkotycznego transu. Na pozór pełna chaosu, ale tylko na pozór. Kawabata Makoto – lider i guru całej kompanii – potrafi zadbać o to, aby zespół za bardzo się nie rozjechał. W tym zamęcie jest więc głębszy sens, a najlepiej przekonać się o tym, słuchając zwłaszcza dwóch utworów: „Dark Star Blues” oraz „Transmigration of Hop Heads” (które łącznie trwają prawie 45 minut). Co ciekawe, kapel równie odjechanych jak Acid Mothers Temple w Japonii jest cała masa; warto zanotować sobie takie nazwy, jak Ain Soph, Ghost, Mono, Ruins, Bondage Fruit, Boredoms, Cosmos Factory, Happy Family, Koenjihyakkei i wiele, wiele innych.
Colonel Claypool’s Bucket Of Bernie Brains, „The Big Eyeball in the Sky” (2004)
Lesa Claypoola znamy doskonale z nieistniejącego już, niestety, zespołu Primus. Kapela ta zaliczana była do najbardziej ekscentrycznych w dziejach rocka i aż trudno uwierzyć w to, że niejednokrotnie jej liderowi wydawała się zbyt stateczna. A kiedy dochodził do takiego wniosku, najczęściej „skakał w bok”. Efektami tych skoków były zespoły Les Claypool And The Holy Mackerel, Colonel Les Claypool’s Fearless Flying Frog Brigade czy też właśnie – utworzony wspólnie z awangardowym gitarzystą ukrywającym się pod pseudonimem Buckethead – Colonel Claypool’s Bucket Of Bernie Brains. Już same nazwy tych kapel sugerują, czego możemy się spodziewać. W przypadku „The Big Eyeball in the Sky” jest to wybuchowa wprost mieszanka awangardy, eksperymentalnego rocka i funka z okolic Red Hot Chili Peppers. Łamane rytmy, za które odpowiada sekcja rytmiczna Primusa (Claypool – Bryan Mantia), doskonale kontrastują z gitarowymi szaleństwami Bucketheada, doskonale znanymi tym, którzy słyszeli jego solowe dokonania bądź albumy Praxis. Słowem: muzyka dla których, którym Primus wydaje się zbyt uładzony.
powrót do indeksunastępna strona

80
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.