Zamieszczamy sześć pierwszych rozdziałów powieści Neala Stephensona „Zamieć”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dostarczycielator to elita elit, święta subkategoria. Jest pełen wigoru. Właśnie przygotowuje się do trzeciej misji tego wieczoru. Ma uniform jak czarny aktywowany węgiel, pochłaniający całe światło z powietrza. Gdyby ktoś w niego strzelił, kula odbiłaby się od arachnowłóknistej tkaniny jak strzyżyk od drzwi tarasu – w przeciwieństwie do potu, który wydostaje się na zewnątrz z lekkością wiaterku omiatającego las świeżo potraktowany napalmem. W miejscach, gdzie kościste wyrostki ciała stykają się z materią, uniform wypełnia się tufem cerzożelu: kaszkowatej mazi, chroniącej jak pancerz grubości kilku książek telefonicznych. Gdy dostał tę pracę, dali mu pistolet. Dostarczycielator nie kasuje gotówki, ale zawsze ktoś może go zaczepić – zapragnąć samochodu albo i towaru. Pistolet jest maleńki, aerodynamiczny i lekki, słowem taki, jaki mógłby należeć do projektanta mody. Strzela mikroskopijnymi lotkami, które przecinają powietrze z szybkością pięciokrotnie przewyższającą prędkość samolotu szpiegowskiego SR-71. Gdy skończy się amunicja, wystarczy podłączyć go do samochodowego gniazda zapalniczki, żywi się bowiem elektrycznością. Dostarczycielator nigdy nie wyciągnął broni ze złości czy strachu. Posłużył się nią tylko raz, na Wyżynie Gila. Jakimś punkom z Wyżyny, będącej skądinąd całkiem elegancką burbklawą, zachciało się złożyć zamówienie, za które nie mieli zamiaru zapłacić. Myśleli, że zrobią wrażenie na Dostarczycielatorze, machając mu przed nosem kijem baseballowym. Dostarczycielator wyciągnął pistolecik, wymierzył laserowym celownikiem w domorosłego sportowca i wypalił. Odrzut był potężny, jakby broń wybuchła mu w dłoni. Trzecia, środkowa część kija baseballowego zamieniła się w kolumnę płonących trocin, które pofrunęły na wszystkie strony niczym eksplodująca gwiazda. Punk pozostał z uchwytem kija, z którego sączył się mleczny dym, i głupim wyrazem twarzy. Jeśli nie liczyć wstydu, Dostarczycielator nie zostawił mu niczego. Od tamtej pory trzymał pistolecik w schowku w aucie i polegał na dwóch identycznych mieczach samurajskich, które zawsze były jego ulubioną bronią. Punki z Wyżyny Gila nie bały się pistoletu, dlatego musiał go użyć. Miecze natomiast nie wymagają szczegółowej prezentacji. Samochód Dostarczycielatora kryje w akumulatorach potencjał energii, jaki wystarczyłby do wyekspediowania funta wieprzowiny w sam środek pasa planetoid. W przeciwieństwie do typowego samochodziku jakiejś laluni i krążowników z przedmieść, maszyna Dostarczycielatora pozbywa się tej energii przez wyzierające od spodu, lśniące, wypolerowane zwieracze. Kiedy Dostarczycielator wciska gaz do dechy, koła nie tracą przyczepności. Ktoś chce wiedzieć dlaczego? Spójrz na swoje gumy. Co widzisz? Nic, bo przylegają do asfaltu czterema łatkami wielkości twojego języka. A maszyna Dostarczycielatora ma wielkie, lepkie opony, przylegające do drogi bieżnikiem wielkości uda bardzo tłustej damy. Dostarczycielator trzyma się twardo drogi, startuje jak rakieta, a zatrzymuje się w ułamku sekundy. Zapytacie, dlaczego Dostarczycielator jest tak wyposażony? Bo ludzie na nim polegają. Bo stanowi wzór do naśladowania. Tu jest Ameryka. Ludzie robią, co im się, kurwa, żywnie podoba. Dlaczego by nie? Wolno im. Poza tymi mają broń i nikt im, kurwa, nie może stanąć na drodze. W rezultacie gospodarka tego kraju należy do najgorszych. Chcecie wiedzieć dlaczego? Chcecie porozmawiać o bilansie handlowym? Dobra. No więc, kiedyś wydrenażowaliśmy całą naszą technologię do ciepłych krajów, po czym okazało się, że w Boliwii robią lepsze samochody, a w Tadżykistanie lepsze kuchenki mikrofalowe i wszystko sprzedają tutaj. Do tego wyszło na jaw, że nasze zasoby surowcowe możemy wsadzić sobie, sami wiecie gdzie, bo w Hongkongu konstruują statki i sterowce, które za pięć centów przewiozą całą Dakotę Północną do Nowej Zelandii i z powrotem. Jakby tego było mało, niewidzialna ręka rynku zabrała się do tych wszystkich historycznych nierówności i rozsmarowała je po całym globie grubą warstwą zaprawy, którą biedne ludy uznają za luksus. Jednak cztery rzeczy robimy lepiej od innych: muzykę, filmy, mikrokody (oprogramowanie), błyskawiczny dowóz pizzy. Dostarczycielator pisał kiedyś programy. Czasem pisze je nawet teraz. Ale gdyby życie było takie jak dawne szkoły powszechne, zarządzane przez dobrodusznych doktorów habilitowanych, na świadectwie Dostarczycielatora widniałaby następująca uwaga: „Hiro jest uczniem bystrym i zdolnym, musi jednak popracować nad umiejętnością współdziałania w grupie”. Tak więc teraz ma tę swoją pracę. Nie trzeba wykazywać się w niej bystrością ani kreatywnością, nie wymaga też współdziałania w grupie. Obowiązuje tylko jedna zasada: Dostarczycielator staje na wysokości zadania, dowozi pizzę w trzydzieści minut, a jeśli nie, to możesz wziąć ją sobie za darmo, zastrzelić kierowcę, rąbnąć mu samochód, a oprócz tego wytoczyć firmie proces. Dostarczycielator wykonuje tę pracę już sześć miesięcy – całkiem długo jak na jego standardy – i nigdy mu się nie zdarzyło, by jechał z pizzą dłużej niż dwadzieścia jeden minut. Och, kiedyś ludziska kłócili się o czas dowozu, marnowano na to wiele korporacyjnych roboczogodzin. Stał sobie taki klient w lśniących żółtych drzwiach swojego domu, czerwony na twarzy, spocony od własnych kłamstw, śmierdzący Old Spicem i stresem zawodowym, wymachiwał swoim seiko i rzucał: „Słowo daję, chłopaki, nie znacie się chyba na zegarku!”. To już nie te czasy. Dowóz pizzy stał się jedną z głównych gałęzi przemysłu. I zarządzania. Ludzie przez cztery lata studiują w CosaNostra Pizza University, żeby się tego nauczyć. Zgłaszają się na egzaminy, nie umiejąc sklecić zdania po angielsku, walą tu z Abchazji, Ruandy, Guanajuato i południa Jersey, a po czterech latach wiedzą o rzeczy zwanej pizzą więcej niż Beduin o piachu. Pizza i jej dowóz stały się problemem naukowym. Problemem, który zbadano, kreśląc wykresy częstotliwości występowania kłótni na schodach i poświęcanego im czasu (podłączając pierwszych dostarczycielatorów do aparatury pomiarowej, która rejestrowała, a potem analizowała postawę i taktykę debatujących stron: histogramy napięcia wokalnego, specyficzne struktury gramatyczne stosowane przez przeciętnego, białego, średnio zarabiającego mieszkańca burbklawy, który wbrew wszelkiej logice dochodził do wniosku, że odbierając pizzę, ma ostatnią szansę, by jak Savonarola zgromić wszystko, co zgniłe i zdegenerowane w otaczającej go rzeczywistości). Wnioski płynące z tych badań budziły grozę: przeciętny mieszkaniec burbklawy był gotów zrobić wszystko, by dostać pizzę za darmo. Był gotów kłamać, wmawiać sobie, że dzwonił wcześniej niż w rzeczywistości, byle tylko dostać darmowy produkt. Przeciętny mieszkaniec burbklawy uważał, że darmowa pizza należy mu się tak samo, jak prawo do życia, wolności i realizacji własnych dążeń, że jest czymś niezbywalnym, do cholery. Wysyłano do tych ludzi hordy psychologów, dawano im telewizory w prezencie za wypełnienie ankiety, podłączano do wykrywacza kłamstw i EEG, pokazując jednocześnie filmy pornograficzne, wypadki samochodowe i programy z Sammym Davisem, Jr., umieszczano w słodko pachnących pomieszczeniach o fioletoworóżowych ścianach i zadawano im pytania natury etycznej o tak pokrętnym charakterze, że nawet jezuita nie odpowiedziałby na nie, nie popełniając grzechu śmiertelnego. Analitycy z CosaNostra Pizza University doszli do wniosku, że pragnienie darmowej pizzy leży w naturze ludzkiej, której, jak wiadomo, nic nie jest w stanie zmienić. Postarali się zatem o mały, tani gadżet: sprytopudełko. Obecnie pudełko do pizzy ma plastikowy pancerzyk – pofałdowany, by utrzymać sztywność – a z boku mały wyświetlacz ciekłokrystaliczny, informujący Dostarczycielatora, ile bezcennych, bo grożących załamaniem rynku minut upłynęło od chwili uzyskania przez klienta połączenia z firmą. W środku pudełka są różne chipy i obwody. Pizze – niezbyt pokaźny zapas – spoczywają sobie w komorach za głową Dostarczycielatora. Wraz z uzyskaniem przez klienta połączenia, pizza wsuwa się do sprytopudełka jak obwód scalony w płytę komputera, uruchamiając jednocześnie interfejs współdziałający z systemem pokładowym auta. Adres klienta – przechwycony z numeru telefonu – pakowany jest do pamięci operacyjnej pudła. Stamtąd dostaje się do samochodu, który oblicza i wyświetla optymalną trasę na kolorowym ekranie na przedniej szybie auta – Dostarczycielator nie musi nawet pochylać głowy. Jeśli po trzydziestu minutach pizza nie trafi do klienta, wiadomość o katastrofie przekazywana jest do centrali Pizzy CosaNostra i dalej, do samego Wujka Enza – sycylijskiego pułkownika Sandersa, Carusa pizzowytwórstwa, wyprostowanego jak struna, wymachującego brzytwą bohatera koszmarów niejednego dostarczycielatora, capo i kluczowej postaci CosaNostra Pizza SA – który po pięciu minutach dzwoni do klienta i rozpływa się w przeprosinach. Następnego dnia Wujek Enzo ląduje na podwórku klienta w odrzutowym helikopterze, przeprasza go jeszcze raz i funduje mu darmową podróż do Włoch – wszystko, co facet musi zrobić, to podpisać stertę komunikatów, które zrobią z niego osobę publiczną i rzecznika Pizzy CosaNostra i, ogólnie rzecz biorąc, zakończą jego życie prywatne w dotychczasowej postaci. Facetowi pozostanie wrażenie, że w jakiś sposób jest winien mafii przysługę. Dostarczycielator nie jest pewny, co dzieje się w takiej sytuacji z kierowcą, ale słyszał plotki. Większość dostaw pizzy odbywa się wieczorem, który Wujek Enzo traktuje jako czas dla siebie. A jak może się czuć człowiek, któremu przerywają obiad z rodziną po to, by zadzwonił do jakiegoś rozhisteryzowanego palanta z burbklawy i tłumaczył się z powodu niedostarczonej na czas, pieprzonej pizzy? Wujek Enzo nie po to od pięćdziesięciu lat służy krajowi i rodzinie, by w wieku, kiedy większość grywa w golfa i rozpieszcza wnuczki, wyskakiwał mokry z wanny, padał na pysk i całował stopy jakiegoś szesnastoletniego łyżworolkarza, który czekał na pepperoni trzydzieści jeden minut. Boże! Już sama myśl o tym przyprawia Dostarczycielatora o szybsze bicie serca. Ale gdyby robota w Pizza CosaNostra wyglądała inaczej, nie wykonywałby jej. Wiecie dlaczego? Bo życie z dreszczykiem emocji to jest coś. Człowiek czuje się jak kamikadze. Ma jasny umysł. Inni ludzie – słowem sprzedawcy, kucharze, programiści, cała bezsensowna lista zawodów tworzących amerykańskie życie – prowadzą zwykłe, klasyczne współzawodnictwo. Trzeba przerzucać burgera na patelni albo odpluskwiać podprogram komputerowy szybciej i sprawniej niż kolega ze szkoły średniej, mieszkający dwie przecznice dalej, bo współzawodniczymy ze sobą, a ludzie patrzą na takie rzeczy. Co za pieprzony wyścig szczurów! W Pizza CosaNostra nie ma konkurencji. Współzawodnictwo jest wbrew mafijnej etyce. Nie pracuje się lepiej tylko dlatego, że trzeba współzawodniczyć z jakąś pizzerią na rogu. Pracuje się lepiej, bo człowiek ryzykuje wszystkim: nazwiskiem, honorem, rodziną, życiem. Ci od burgerów może i żyją dłużej, ale co to za życie, trzeba sobie zadać pytanie. I właśnie dlatego nikt – nawet Nippończycy – nie przewozi pizzy szybciej niż CosaNostra. Dostarczycielator jest dumny z tego, że nosi mundur, że jeździ autem, że maszeruje pod niezliczone drzwi domostw burbklawy niczym groźny wojownik ninja w czerni z pizzą na ramieniu i ciekłokrystalicznymi cyferkami świecącymi dumną czerwienią w nocnej ciemności: 12:32 albo 15:15 lub czasami 20:43. Dostarczycielator jest przypisany do Pizzy CosaNostra #3569 w Dolinie. Południowa Kalifornia nie wie obecnie, czy ma pęknąć, czy się udusić. Za mało dróg dla tych wszystkich ludzi. Fairlains, Inc. przez cały czas buduje nowe. Musi równać z ziemią wiele osiedli, ale te mieściny z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych istnieją tylko po to, prawda? Żadnych chodników, żadnych szkół, niczego! Nie mają własnych sił policyjnych – żadnej kontroli imigracji – przez co jednostki niepożądane wchodzą do środka bez najmniejszego problemu: nikt ich nie przeszukuje, nikt nawet nie powie im złego słowa. Właściwym miejscem do zamieszkania jest burbklawa: miasto-państwo z własną konstytucją, granicami, prawami, glinami i całą resztą. Dostarczycielator był kiedyś kapralem w Państwowych Siłach Bezpieczeństwa Wesołych Farm. Wylali go za to, że wyciągnął miecz na znanego przestępa. Przeciął materię jego koszuli, wsunął ostrze na płask i przycisnął je do karku, po czym przygwoździł faceta do wypaczonej, pokrytej bąblami, winylowej ściany domu, do którego gość chciał się włamać. Wydawało mu się, że dokonał prawidłowego aresztowania, ale wylali go, bo facet okazał się synem wicekanclerza Wesołych Farm. Spryciarze znaleźli powód: powiedzieli, że trzydziestosześciocalowy miecz samurajski nie należy do obowiązującego uzbrojenia. Powiedzieli, że naruszył PZPoP: Procedurę Zatrzymywania Podejrzanego o Przestępstwo. Powiedzieli, że podejrzany przeżył wstrząs psychiczny. Bał się potem noży kuchennych; dżem musiał rozsmarowywać łyżeczką do herbaty. Powiedzieli, że poda ich do sądu. Dostarczycielator musiał pożyczyć trochę pieniędzy, żeby zapłacić odszkodowanie. W istocie musiał pożyczyć je od mafii. Figuruje teraz w mafijnej bazie danych: wzór siatkówki, DNA, graf wokalny, odciski palców, odciski stóp, odciski dłoni, odciski nadgarstka, każdej pieprzonej części ciała, na której są fałdki – no, prawie każdej – sukinsyny, tarzali go w atramencie i robili odciski, które zapisywano cyfrowo w komputerze. Ale to ich forsa – mają prawo wiedzieć, komu ją pożyczają. Więc kiedy zgłosił się na dostarczycielatora, przyjęli go z otwartymi ramionami, bo go znali. Gdy załatwiał pożyczkę, miał osobiście do czynienia z asystentem wicekapo Doliny, który później zarekomendował go do pracy. Jak w rodzinie. Pokręconej, groźnej, okrutnej rodzinie. Pizza CosaNostra #3569 mieści się przy Vista Road, niedaleko centrum handlowego Kings Park Mall. Vista Road należała kiedyś do stanu Kalifornia, ale teraz nazywa się Fairlanes Inc. CSV-5. Kiedyś współzawodniczyła z nią amerykańska autostrada międzystanowa, która teraz nazywa się Cruiseways, Inc. Rte, Cal-12. Nieco dalej, w Dolinie, dwie współzawodniczące drogi nawet się przecinają, co wcześniej prowadziło do ostrych konfliktów – na skrzyżowaniu tras dochodziło nawet do wymiany ognia snajperskiego. W końcu tę krzyżówkę kupił wielki przedsiębiorca budowlany, który wybudował na niej centrum handlowe dla kierowców. Teraz drogi prowadzą do systemu parkingowego – nie placu, nie podziemia, ale systemu – i tracą swoją tożsamość. Żeby przejechać przez skrzyżowanie, trzeba odnaleźć drogę w systemie, którego splątane włókna i kierunki są jak szlak Ho Chi Mina. CSV-5 ma większą przelotowość, za to Cal-12 – lepszą nawierzchnię. To typowe: drogi należące do Fairlanes budowano z myślą o tym, by dojechać do celu, co interesuje kierowców kategorii A; Cruiseways natomiast stawia na przyjemność jazdy, co jest ważne dla kierowców kategorii B. Dostarczycielator należy do kierowców kategorii A, i to takich, którzy cierpią na wściekliznę. Zbliża się do bazy Pizzy CosaNostra #3569, prując lewym pasem CSV-5 z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Jego samochód jest niewidzialnym, czarnym rombem, ciemnym miejscem, odbijającym tunel znaków sieci – loglo. Z przodu, tam gdzie powinna być chłodnica, gdyby auto oddychało powietrzem, płonie i kipi rząd pomarańczowych świateł. Pomarańczowe lampy wyglądają jak płonąca benzyna. Ich światło wpada przez tylne szyby zwykłych aut, odbija się od lusterek, rzuca ognisty blask w oczy, przedostaje się do podświadomości kierowców, z której wydobywa przeraźliwy strach przed zgnieceniem, przed straszną, bo świadomą, śmiercią w płomieniach wybuchającego zbiornika z paliwem. Widząc to, chcą natychmiast zjechać na pobocze i marzą tylko o tym, by przepuścić czarny, ognisty rydwan pepperoni Dostarczycielatora. Loglo u góry – oznaczające dwoma smugami bieg CSV-5 – jest organizmem elektrycznego światła, składającym się z niezliczonej liczby komórek. Każdą komórkę projektują wizjonerzy z Manhattanu, którzy za wymyślenie jednego logo biorą więcej, niż Dostarczycielator zarobi przez całe życie. Mimo wysiłków, by komórki się wyróżniały, wszystkie zlewają się w jedną całość; zwłaszcza jeśli podróżuje się sto dwadzieścia na godzinę. Trudno jednak nie zauważyć Pizzy CosaNostra #3569, a to z powodu tablicy reklamowej – szerokiej i wysokiej, nawet według współczesnych rozbuchanych standardów. Sam przysadzisty budynek pizzerii przypomina zaledwie niski fundament pod olbrzymie, arachnowłókniste kolumny, podtrzymujące tablicę na handlowym firmamencie. Marca Registrada, kochanie. Tablica to klasyk, drewno dębowe, nie jakiś tam wymysł okresowych kampanii promocyjnych mafii. Jest jak deklaracja, jak pomnik postawiony po to, by trwać. Prosty i wzniosły. Widać na niej Wujka Enza w szykownym, włoskim garniturze, na którym paski prężą się jak tętnice. W kieszonce marynarki jaśnieje olśniewająco chusteczka; idealna fryzura: włosy zaczesane do tyłu za pomocą czegoś, co nigdy nie puści, każde pasemko obcięte prosto i równo na końcu przez kuzyna Wujka Enza, Arta Fryzjera, który prowadzi drugą co do wielkości światową sieć tanich zakładów fryzjerskich. Wujek Enzo stoi wyprostowany. Trudno powiedzieć, czy się uśmiecha, choć w jego oku widać dobrotliwy błysk. Nie pozuje jak model, tylko stoi – tak, jak stałby każdy wujek. Napis głosi: Mafia Masz przyjaciela w Rodzinie! Opłacone przez Fundację Naszej Sprawy Tablica jest jak gwiazda polarna Dostarczycielatora. Wie, że gdy dotrze do miejsca na CSV-5, gdzie dolny róg tablicy zostaje przysłonięty przez pseudogotycki, witrażowy łuk miejscowego przedstawicielstwa sieci Perłowych Wrót Wielebnego Wayne’a, czas zjechać na prawy pas, po którym wloką się niedorozwoje i lalunie w swoich wózkach, osobnicy przypadkowi, niezdecydowani, wbijający gały w każdy mijany podjazd sieci, jakby nie mieli pojęcia, co się za nim kryje: obietnica czy groźba. Pakuje się przed jeden z takich samochodzików – rodzinny minivan – mknie obok Kup & Siup mieszczącego się po sąsiedzku i skręca ku Pizzy CosaNostra #3569. Wielkie, grube, przyczepne łaty opon skarżą się i popiskują, ale trzymają się mocno wytrzymałej nawierzchni Fairlanes, Inc. i wiodą go ku zsypowi, gdzie nie czekają inni dostarczycielatorzy. To dobrze, to oznacza wysokie zarobki, szybką akcję, kolejną pizzę do przewiezienia. Gdy staje z chrzęstem, elektromechaniczny właz z boku auta już się otwiera, ukazując puste przedziały pizzowe, których wloty składają się z kliknięciem jak skrzydełka żuka. Przedziały czekają. Czekają na gorącą pizzę. I czekają. Dostarczycielator trąbi. Rzadko się to zdarza. Odsuwa się okienko. Coś takiego nigdy nie powinno się zdarzyć. Można to sprawdzić w podręczniku z CosaNostra Pizza University, oprawionym w segregator – wystarczy zajrzeć pod hasła „okienko”, „zsyp”, „dyspozytor”. Są tam opisane wszystkie procedury związane z okienkiem i żadna z nich nie zezwala na jego otwarcie. Chyba że coś jest nie tak. Odsuwa się okienko i… – siedzicie wygodnie? – wydobywa się z niego dym. Ponad huraganem metalu dudniącego w systemie dźwiękowym Dostarczycielatora słychać jakieś bzyczenie i po chwili kierowca zdaje sobie sprawę, że to alarm pożarowy dzwoniący w pizzerii. Przycisk wyłączenia stereo. Straszliwa cisza – bębenki w jego uszach wracają do normalnych rozmiarów – okienko zanosi się od płaczliwego alarmu. Silnik pracuje na jałowym biegu, auto czeka. Właz jest otwarty za długo, zanieczyszczenia atmosferyczne osadzają się na elektrycznych czujnikach kontaktowych z tyłu przedziałów – trzeba je będzie oczyścić przed wyznaczonym terminem – wszystko przebiega nie tak, jak powinno, przynajmniej według podręcznika, który wyznacza precyzyjnie wszystkie rytmy pizzowego wszechświata. W środku, z otwartym podręcznikiem w ręku, biega Abchaz, którego postać przypomina kształtem futbolówkę; porusza się krokiem człowieka niosącego jajko na łyżce. Wrzeszczy coś po abchasku; w tej części Doliny wszyscy przedstawiciele sieci Pizzy CosaNostra to abchascy emigranci. Pożar nie wygląda groźnie. Dostarczycielator widział raz prawdziwy pożar na Wesołych Farmach i wtedy dymu było tyle, że zasłaniał cały widok – nic więcej, tylko dym wydobywający się znikąd i od czasu do czasu błyski pomarańczowego światła w dole, jak błyskawice w chmurach. Ten pożar jest zupełnie inny. Ten pożar podymił tylko po to, żeby włączyć alarm. A on traci czas przez to gówno. Dostarczycielator wciska klakson. Abchaski kierownik podchodzi do okienka. Rozmawiając z kierowcami, powinien używać interkomu – może mówić, co mu się żywnie podoba, i wszystko słychać w aucie Dostarczycielatora – ale nie, ten widocznie woli gadać twarzą w twarz, jakby Dostarczycielator podjechał tu zaprzęgiem pieprzonych wołów. Jest czerwony na pysku, poci się i przewraca oczami, próbując przypomnieć sobie angielskie słowa. – Ogień, mały – mówi. Dostarczycielator nie odpowiada. Wie, że wszystko nagrywa się na taśmę. Tak się składa, że taśma jest przekazywana na CosaNostra Pizza University i analizowana w laboratorium zarządzania. Będą ją pokazywać studentom uczelni – może nawet tym, którzy zastąpią Abchaza, gdy ten zostanie wywalony – jako podręcznikowy przykład spieprzenia sobie życia. – Nowy pracownik… kładzie obiad do mikrofalówki… z folio… bum! – mówi kierownik. Abchazja była kiedyś częścią Związku pieprzonych Sowietów. Nowo przybyły emigrant z Abchazji, operujący kuchenką mikrofalową, jest jak robal z dna morza zabierający się do operacji mózgu. Skąd oni się, kurwa, biorą? Czy nie ma już Amerykanów do pieczenia cholernej pizzy? – Wrzuć mi coś na ruszt – mówi Dostarczycielator. Uwaga ta przywraca Abchaza do rzeczywistości. Bierze się w garść. Zatrzaskuje okienko, odcinając od uszu Dostarczycielatora uporczywy pisk alarmu. Ramię nippońskiego robota wsuwa pizzę do górnego przedziału. Właz zamyka się, by ją chronić. Dostarczycielator wyjeżdża ze zsypu, nabiera szybkości, sprawdza adres, który pojawił się na przedniej szybie, zastanawia się, czy skręcić w prawo czy w lewo, i właśnie wtedy to się staje. Sprzęt nagłaśniający wyłącza się samoczynnie na rozkaz systemu pokładowego. Światła w kabinie zmieniają kolor na czerwony. Czerwony. Odzywa się brzęczyk. Ciekłokrystaliczny odczyt na przedniej szybie – identyczny z tym z pudełka – informuje go: 20:00. Właśnie dali mu pizzę, która ma już dwadzieścia minut. Sprawdza adres. Ma do przejechania dwanaście mil. |