powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LXX)
październik 2007

Zamieć
Neal Stephenson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
5
Gdy Hiro zbliża się do Ulicy, widzi dwie pary młodych ludzi – korzystających pewno z rodzicielskich komputerów i bawiących się w podwójną randkę w Metawersie. Wychodzą z Portu Zero, który jest lokalnym portem wejścia i przystankiem jednotorówki.
Nie są to, rzecz jasna, ludzie tacy jak w rzeczywistości. Stanowią element ruchomej ilustracji, rysowanej przez jego komputer zgodnie ze specyfikacjami nadchodzącymi światłowodowym kablem. Ludzie, tak jak wszystko dookoła, są kawałkami programów, które w ich wypadku nazywa się awatarami. Są ciałami audiowizualnymi, które prawdziwi ludzie wykorzystują do komunikowania się między sobą w Metawersie. Awatar Hiro również znajduje się na Ulicy. Gdyby młodzi, ci wysiadający z jednotorówki, spojrzeli w jego stronę, widzieliby go równie dobrze, jak on ich. Mogliby nawet zacząć rozmowę z Hiro, który siedzi w Maga-Zyn-Uj w LA, podczas gdy oni leżą najpewniej na sofie na przedmieściach Chicago i bawią się laptopami. Jednak nie zaczną rozmowy, podobnie jak nie zaczęliby jej w rzeczywistości. Dzieciaki z dobrych domów nie zadają się z samotnikami w zgrabnych, robionych na zamówienie awatarach z przypiętymi na plecach mieczami.
Awatar może mieć dowolny wygląd, a jedynym ograniczeniem jest posiadany sprzęt. Jeśli ktoś jest brzydki, w Metawersie może być piękny. Jeśli przed chwilą wyszedł z łóżka, w Metawersie może mieć na sobie szyte na miarę ciuchy i profesjonalnie nałożony makijaż. W Metawersie każdy jest tym, kim chce być: gorylem, smokiem albo olbrzymim gadającym penisem. Wystarczy pięć minut na Ulicy, a człowiek natknie się na każdy z wymienionych egzemplarzy.
Awatar należący do Hiro wygląda tak, jak Hiro. Jedyna różnica polega na tym, że nie bacząc na strój Hiro w rzeczywistości, awatar Hiro zawsze ubrany jest w czarne, skórzane kimono. Większość hakerów nie lubi wymyślnych awatarów. Wiadomo bowiem, że realistyczne oddanie ludzkiej twarzy wymaga znacznie większego wysiłku niż namalowanie gadającego penisa. Hakerzy zachowują się jak prawdziwi znawcy sztuki krawieckiej, którzy po drobnych, wydawałoby się, detalach potrafią odróżnić tandetny szary garnitur wełniany od drogiego, szarego i szytego na miarę garnituru wełnianego.
Każdy może się zmaterializować w Metawersie w dowolnym miejscu, może nadlecieć z wysoka jak, nie przymierzając, Superman. Jednak tego rodzaju wejścia są irytujące i nie cieszą się aprobatą innych użytkowników Ulicy. Niszczą jej metaforę. Materializowanie się (i znikanie na powrót w rzeczywistości) jest czynnością osobistą, którą najlepiej wykonywać w zaciszu własnego domu. Większość dzisiejszych awatarów ma prawidłową budowę anatomiczną, co oznacza, że w chwili powstania każdy z nich jest goły jak noworodek, a nikt nie będzie przecież spacerował nago po Ulicy. Chyba że jest dewiantem, którego nic nie obchodzi.
Jeśli któryś z użytkowników jest peonem i nie ma własnego domu – do tej kategorii należą najczęściej osoby korzystające z publicznych terminali – wówczas materializuje się w porcie. Przy Ulicy stoi 256 portów ekspresowych umieszczonych w równych, dwustupięćdziesięciosześciokilometrowych odstępach na jej obwodzie. Każdy z tych odstępów jest z kolei podzielony 256 portami lokalnymi, oddzielonymi od siebie o kliomtr (pilny student hakerskiej semiotyki odnotuje zapewne obsesyjne przywiązanie do liczby 256, która jest wynikiem potęgowania 28, w którym nawet wykładnik 8 jest nabrzmiały od znaczeń, no bo to 22 razy 2). Porty pełnią funkcję analogiczną do portów lotniczych: tu przybywa się do Metawersu z innych miejsc. Gdy użytkownik zmaterializuje się w porcie, może wyruszyć dalej na Ulicę, wskoczyć do jednotorówki, słowem – robić, co zechce.
Młodych ludzi wychodzących z kolejki nie stać na awatary robione na zamówienie, nie stać ich także na to, by samemu sporządzić sobie awatar. Musieli zatem kupić gotowe produkty. Jedna z dziewczyn ma całkiem ładną powierzchowność. Jej awatar to z pewnością ostatni krzyk mody wśród konsumentów telewizji kablowej. Dziewczyna kupiła sobie Zestaw Do Budowy Awatarów™ i z różnych kawałków złożyła własny, miarowy model. Kto wie, może nawet podobny do niej w rzeczywistości. Jej partner też nie wygląda najgorzej.
Druga dziewczyna to Brandy. A jej facet to Clint. Brandy i Clint są popularnymi, gotowymi modelami awatarów. Kiedy białe, nie najbogatsze licealistki wybierają się na randkę w Metawersie, nieodmiennie biegną do działu gier komputerowych najbliższego supersamu i kupują egzemplarz Brandy. Użytkowniczka Brandy ma do wyboru trzy rozmiary biustu: niemożliwy, nieprawdopodobny i absurdalny. I stosunkowo ograniczony repertuar min: milutką i nadąsaną; milutką i zagniewaną; zuchwałą i zaciekawioną; uśmiechniętą i wrażliwą; milutką i nieobecną. Rzęsy Brandy mają długość pół cala, ale przez oszczędność wyglądają jak dwie czarne mahoniowe płytki. Kiedy Brandy mruga, człowiek niemal czuje odświeżający powiew.
Clint jest po prostu męskim odpowiednikiem Brandy. Choć napakowany i przystojny, ma bardzo ograniczoną zdolność wyrażania stanów emocjonalnych.
Hiro zastanawia się od niechcenia, w jaki sposób te dwie pary zeszły się razem. Pochodzą najwyraźniej z dwóch odrębnych warstw społecznych. Może są starszym i młodszym rodzeństwem? Potem jednak zjeżdżają ruchomymi schodami w dół i znikają w ulicznym tłumie. Wokół jest tylu Clintów i Brandych, że można by stworzyć z nich nową grupę etniczną.

Na Ulicy jest sporo ludzi. Większość to Amerykanie i Azjaci – w Europie jest teraz wczesny ranek. Ze względu na przewagę Amerykanów tłum ma krzykliwy, surrealistyczny wygląd. Azjaci – u których jest południe – występują najczęściej w granatowych garniturach. Dla Amerykanów to czas imprez – ci mają na sobie wszystko, co tylko może stworzyć komputer.
W chwili gdy Hiro przekracza linię oddzielającą jego dzielnicę od Ulicy, spadają na niego ze wszystkich stron kolorowe kształty; obsiadają go jak sępy świeżą padlinę. Animoreklamy nie mają wstępu do dzielnicy Hiro, ale na Ulicy wszystko jest dozwolone.
Na niebie wybucha nagle przelatujący myśliwiec, zmienia gwałtownie trajektorię lotu i spada wprost na Hiro z dwukrotną szybkością dźwięku. Wbija się w Ulicę pięćdziesiąt stóp od miejsca, w którym stoi Protagonista, rozpada się, eksploduje, staje się postrzępioną chmurą ognia i metalu, pędzącą nad jezdnią w jego stronę. Za chwilę obejmie go wściekła ściana płomieni – cudownie zaprogramowanych i oddanych w Metawersie.
Płomienie zastygają, wychodzi z nich mężczyzna, który staje przed Hiro. Wygląda jak modelowy haker: broda, blada cera, skóra i kości. Żeby dodać sobie ciała, wyposażył awatar w puchatą, jedwabną wiatrówkę, która nosi logo jednego z wielkich parków rozrywki Metawersu. Hiro zna tego człowieka – spotykali się wielokrotnie na zjazdach ludzi z branży. Facet od dwóch miesięcy stara się załatwić mu pracę.
– Hiro, nie rozumiem, dlaczego mnie unikasz. Kasujemy tu mnóstwo dolców… megadolców i jenów… Jesteśmy elastyczni co do pensji i premii. Teraz montujemy historię z mieczami i magią, przydałbyś się nam! Zgłoś się i porozmawiaj ze mną, dobrze?
Hiro przechodzi przez miejsce „katastrofy” zaprojektowanej dlań przez znajomego. Wszystko znika. Parki rozrywki Metawersu bywają fantastyczne i oferują użytkownikom pełen wybór trójwymiarowych zabaw interaktywnych. Wciąż jednak są to te same, znane od dawna gry wideo. Hiro nie jest jeszcze tak ubogi, by pisać programy gier dla jakiejś komercyjnej firmy. Z tego co wie, firma ta należy do Nippończyków, co samo w sobie nie jest niczym złym. Gorzej jednak, że zarządzają nią Nippończycy, co oznacza, że wszyscy programiści muszą przychodzić do pracy na ósmą w obowiązkowych białych koszulach i siedzieć nie wiadomo jak długo w maleńkich przegródkach, i jakby tego było mało, muszą uczestniczyć w zebraniach!
Gdy przed piętnastoma laty Hiro uczył się informatyki, haker mógł samodzielnie i od ręki napisać cały program. Teraz nie jest to już możliwe. Programy pisze się w fabrykach, a hakerzy w mniejszym lub większym stopniu stali się robotnikami przy linii produkcyjnej. Co gorsza, zostają menedżerami i całkiem zarzucają pisanie programów.
Perspektywa pracy przy linii produkcyjnej jest dla niego bodźcem, by znaleźć dziś w Metawersie naprawdę wartościowe dane wywiadowcze. Próbuje się zorganizować, wyjść z letargu, w jaki popada każdy człowiek bez pracy. Gdy ma się własne miejsce w systemie, dane wywiadowcze spadają jak z nieba. Z jego koneksjami nie powinien mieć z tym problemów. Wystarczy, że zabierze się do tego poważnie. Poważnie! Poważnie! Ale w dzisiejszych czasach tak trudno myśleć poważnie o czymkolwiek.
Jest winny mafii forsę za nowe auto. Wystarczający powód, żeby spoważnieć na dobre.
Przecina ulicę, przechodzi pod linią jednotorówki i zmierza ku olbrzymiej, czarnej i szerokiej u podstawy budowli – niezwykle ponurej jak na Ulicę – niczym parcela, o której zapomniano w planach zabudowy. Budynek ma kształt przysadzistej piramidy ze ściętym wierzchołkiem. Prowadzą do niego pojedyncze drzwi (w rzeczywistości wirtualnej nie istnieją przepisy nakazujące architektom dbałość o wyjścia awaryjne), przed którymi nie ma strażników, barier, znaków, słowem niczego, co nie pozwalałoby ludziom wejść do środka. Mimo to przed drzwiami tłoczą się tysiące awatarów zaglądających do wewnątrz, próbujących znaleźć sposób na wejście. Nic z tego, nie przejdą przez drzwi z tej prostej przyczyny, że nikt ich nie zaprosił.
Nad drzwiami wisi matowa czarna półkula o średnicy metra, wbudowana w ścianę piramidy. Jest to jedyna ozdoba budowli. Poniżej widać napis wyryty w materiale, z którego postawiono budynek. Napis głosi: „CZARNE SŁOŃCE”.
Nie jest to architektoniczne dzieło sztuki, i co z tego? Kiedy Da5id, Hiro i inni hakerzy pisali Czarne Słońce, nie mieli dosyć pieniędzy, by wynająć architektów i projektantów. Zdecydowali się na prosty, geometryczny kształt. Awatary tłoczące się przed wejściem i tak nie zwracają nań najmniejszej uwagi.
Gdyby awatarami byli prawdziwi ludzie na prawdziwej ulicy, Hiro nie miałby szans, by dostać się do wejścia. Było ich za dużo. Ale system komputerowy nadzorujący Ulicę ma ciekawsze rzeczy do roboty niż monitorowanie milionów chodzących po niej użytkowników i pilnowanie, żeby, broń Boże, na siebie nie wpadli. System komputerowy Ulicy nawet nie stara się rozwiązać tego niezwykle skomplikowanego problemu. Tutaj awatary po prostu przechodzą przez siebie.
Gdy Hiro przedziera się przez tłum, zmierzając do wejścia, przedziera się na całego. Tam, gdzie gromadzi się dużo awatarów, komputer upraszcza sprawę i rysuje je jak duchy – półprzezroczyste stwory, przez które widać to, co znajduje się dalej. Hiro widzi swój normalny kształt i gęstość, natomiast reszta awatarów przypomina mu zjawy. Maszeruje przez tłum jak przez mgłę, za którą wznosi się ściana frontowa Czarnego Słońca.
Przekracza próg i zatrzymuje się w hallu. W tej samej chwili staje się ciałem stałym dla awatarów tłoczących się na zewnątrz. W tej samej chwili wszystkie, jak jeden mąż, zaczynają wrzeszczeć. Rzecz jasna, nie mają pojęcia, kim Hiro jest naprawdę. Nie wiedzą, że jest zdychającym z głodu współpracownikiem CKW, mieszkającym w kontenerze przy lotnisku. Wiedzą natomiast, że na całym świecie jest tylko kilka tysięcy ludzi, którzy mogą przekroczyć próg Czarnego Słońca.
Hiro odwraca się i omiata wzrokiem dziesiątki tysięcy rozwrzeszczanych fanów. Jest w hallu sam, obok nie ma żadnych awatarów, widzi więc dokładnie twarze ludzi z pierwszego rzędu tłumu. Wszyscy mają wymyślne, dziko jaskrawe awatary, łudząc się, że dzięki nim Da5id – właściciel i główny haker Czarnego Słońca – zaprosi ich do środka. Migoczą kolorowo i stapiają się w jedną rozhisteryzowaną ścianę. Są wśród nich uderzająco urodziwe dziewczyny, wymodelowane i wyretuszowane komputerowo z szybkością siedemdziesięciu dwóch klatek na sekundę, i przypominające trójwymiarowe króliczki z rozkładówek „Playboya” – to przyszłe aktorki, które czekają, aż ktoś je odkryje. Za nimi widać wściekłe, abstrakcyjne plamy; tornada pulsujących świateł – to hakerzy, którzy mają nadzieję, że Da5id dostrzeże ich talent, zaprosi do środka i da im pracę. Dalej tłumek czarno-białych – ludzi, którzy wchodzą do Metawersu przez tanie, ogólnodostępne terminale i którzy oddani są tu w rozmazanej czerni i ziarnistej bieli. Wielu z nich to regularni psychopaci, na przykład miłośnicy popularnych aktorek, marzący o zakłuciu tej czy innej ulubienicy nożem. W rzeczywistości nie mogliby zbliżyć się do swych ofiar na milę, dlatego wskakują do Metawersu, by swobodnie tropić zwierzynę. Są tu też przyszłe, podświetlone laserami gwiazdy rocka, jakby dopiero co zeszły ze sceny, i awatary nippońskich biznesmenów – doskonale oddane przez sprzęt najnowszej generacji, ale pełne rezerwy i nudne w granatowych garniturach.
Jeden z czarno-białych wyróżnia się spośród tłumu dzięki nadzwyczajnemu wzrostowi. Uliczny protokół stanowi, że awatar nie może być większy niż jego właściciel. Przepis ten zapobiega tworzeniu postaci wysokich na kilometr. Facet korzysta z płatnego terminalu – musi, sądząc po jakości obrazu – w którym nie można podrasować awataru. Wygląda zatem, tak jak wygląda, pomijając ostrość i kolor. A rozmowa z czamo-białym na Ulicy przypomina konwersację z osobą, która wysyła faksem zmiany wyrazu twarzy.
Człowiek ten ma długie włosy, rozdzielone na środku głowy przedziałkiem niczym szparą w kurtynie, za którą widać wytatuowane czoło. Ze względu na gównianą rozdzielczość nie sposób rozpoznać tatuażu, ale wydaje się, że nie jest to wzór, lecz słowa. Poniżej widać wyraźnie rozwiany wąs a la Fu Manchu.
Hiro zdaje sobie sprawę, że facet go zauważył, że mierzy go wzrokiem od stóp do głów, zwracając szczególną uwagę na miecze.
Na twarzy czamo-białego pojawia się szeroki uśmiech – uśmiech zadowolenia, uśmiech uznania, uśmiech człowieka, który wie coś, o czym Hiro nie ma najmniejszego pojęcia. Czarno-biały jeszcze przed chwilą stał w tłumie z rękoma założonymi na piersi, jak ktoś, kto się nudzi, jak ktoś, kto na coś czeka. Teraz opuszcza ręce ku biodrom, rozluźnia je na całej długości, jak sprinter przed startem. Podchodzi tak blisko, jak tylko może, i pochyla się w stronę Hiro. Jest naprawdę bardzo wysoki, za jego głową widać jedynie pustkę czarnego nieba, które przecinają lśniące ślady przelatujących animoreklam.
– Hej, Hiro! – woła. – Chcesz spróbować Zamieci?

Przed Czarnym Słońcem wałęsa się wielu ludzi mówiących niestworzone rzeczy. Człowiek nie zwraca na nich uwagi. Ten jednak wzbudza ciekawość Hiro.
Ciekawostka numer jeden: facet zna imię Hiro. Ale ludzie mają swoje sposoby na zdobywanie takich informacji. Zatem to bez znaczenia.
Numer dwa: słowa czarno-białego zabrzmiały jak oferta sprzedawcy narkotyków. Rzecz nie byłaby niczym niezwykłym przed jakimś barem funkcjonującym w rzeczywistości. Ale w Metawersie! W Metawersie nie wolno sprzedawać dragów, bo można się zaćpać od samego patrzenia.
Numer trzy: nazwa narkotyku. Hiro nigdy nie słyszał o niedozwolonej substancji o nazwie „Zamieć”. W zasadzie nie jest to niczym niezwykłym, bo co roku wprowadza się na rynek tysiące nowych dragów, a każdy z nich ma co najmniej kilka nazw handlowych.
Ale „zamieć” jest słowem z języka komputerowców. Oznacza awarię systemu – wesz – na tak fundamentalnym poziomie, że siada wszystko, nawet sterownik strumienia elektronów uderzających w ekran monitora. Elektrony robią wówczas, co chcą, a na monitorze zamiast siatki pikseli pojawia się wściekła śnieżna zawieja. Hiro widział „zamieć” miliony razy. Nie słyszał jednak o narkotyku, który miałby tak wymyślną nazwę.
Uwagę Hiro przykuwa niezwykła pewność siebie, jaką facet prezentuje. Gość jest całkiem spokojny i rzeczowy. Rozmawia się z nim jak z asteroidą. I wszystko byłoby fajnie, gdyby robił coś, co ma choć odrobinę sensu. Hiro szuka jakichś wskazówek w twarzy czarno-białego, ale im dłużej patrzy, tym gorszy staje się obraz, a awatar zamienia się w kupkę rozedrganych, koślawych pikseli. To tak, jakby dotykać nosem ekranu zepsutego telewizora. Zaczynają boleć go zęby.
– Przepraszam – mówi w końcu Hiro. – Co powiedziałeś?
– Pytałem, czy chcesz spróbować Zamieci?
Gość ma twardy akcent niewiadomego pochodzenia. W dodatku jego audio jest niemal tak samo kiepskie jak wideo. W tle słychać przejeżdżające samochody. Korzysta z ogólnodostępnego terminalu przy jakiejś autostradzie.
– Nie rozumiem – mówi Hiro. – Co to jest Zamieć?
– Narkotyk, palancie – odpowiada czarno-biały. – A co myślałeś?
– Zaczekaj. To dla mnie coś nowego… – Hiro udaje, że się zastanawia. – Naprawdę myślisz, że dam ci za to pieniądze? A potem co? Mam czekać, aż przyślesz mi towar?
– Pytałem, czy chcesz spróbować, a nie czy chcesz kupić – mówi tamten. – Nie musisz mi dawać pieniędzy. Dostaniesz darmową próbkę. I nie będziesz czekał na pocztę. Dostaniesz ją teraz.
Sięga do kieszeni i wyciąga hiperkartę.
Hiperkarta wygląda jak wizytówka. Jest czymś w rodzaju awataru. W Metawersie hiperkarty służą do przekazywania danych – tekstu, głosu, filmów, fotografii – wszystkiego, co można przedstawić cyfrowo.
Na rzeczywistych kartach, chociażby kolekcjonerskich pocztówkach ze sportowcami, można umieścić zdjęcie, krótki tekst, trochę danych liczbowych. Taka sama karta w Metawersie zawierałaby film o wysokiej rozdzielczości przedstawiający sportowca w akcji – jego pełną biografię, odczytywaną przez samego atletę w cyfrowym systemie stereo – i kompletną statystyczną bazę danych, włącznie ze specjalnymi programami umożliwiającymi wyszukiwanie potrzebnych kolekcjonerowi rekordów.
Hiperkarta może być nośnikiem właściwie nieskończonej ilości informacji. Z tego, co wie Hiro, można na niej zmieścić całą Bibliotekę Kongresu, każdy odcinek Hawaii Five-O, jaki kiedykolwiek powstał, pełną dyskografię Jimmy’ego Hendricksa czy wreszcie dane ze spisu ludności z roku 1950.
Można też – i to czyni się częściej – wpakować na hiperkartę cały zestaw morderczych komputerowych wirusów. Gdyby Hiro wyciągnął rękę i odebrał kartę, umieszczone na niej dane zostałyby przetransferowane z sytemu faceta do komputera w Maga-Zyn-Uj. Hiro, rzecz jasna, nie dotknąłby cudzej hiperkarty w żadnych okolicznościach, podobnie jak nie wziąłby strzykawki od nieznajomego na Times Square i nie wbiłby jej sobie w szyję. Poza tym nie ma to najmniejszego sensu.
– Chcesz mi dać hiperkartę, a wspomniałeś, zdaje się, że Zamieć to narkotyk – mówi zakłopotany.
– Bo to prawda – odpowiada facet. – Spróbuj.
– Pieprzy się od tego w mózgu? – pyta Hiro. – Czy w komputerze?
– I tu, i tu. A może nigdzie. Co za różnica?
Hiro wreszcie zdaje sobie sprawę, że stracił sześćdziesiąt cennych sekund własnego życia na bezsensowną rozmowę ze schizofrenikiem, w dodatku paranoidalnym. Odwraca się na pięcie i wchodzi do Czarnego Słońca.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.