Dobra organizacja, bogaty program, ciekawi goście. Co więcej można napisać o tegorocznym Polconie? Ano, można dużo, ale w zajawce się to nie zmieści… Poczytajcie zatem o Niani Ogg, musztrze szturmowców, castingu na Leię, problemach tłumaczy i innych fantastycznych sprawach.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wyłożony marmurami hol centrum konferencyjnego hotelu Gromada pewnie nigdy jeszcze nie widział takiej zbieraniny dziwacznych postaci. Przemykali po nim carscy żołdacy i uczestnicy Powstania Warszawskiego, przechodzili rycerze Jedi na zmianę z elfami i krasnoludami. Co starsi stażem uczestnicy wzdychali: „Całkiem jak na Euroconie w Gdyni w 2000 r.”, choć słyszałam też głos, że konwentowe towarzystwo nie pasuje do wytwornych wnętrz. Rzucał się też w oczy legion gżdaczy w czerwonych koszulkach i ochroniarzy w żółtych (dzięki którym natychmiast ochrzczono ich mianem „Słonecznego patrolu”). W materiałach konwentowych oprócz programu, informatora i plakatów dostaliśmy antologię tekstów nominowanych do nagrody Zajdla, a także upominki od sponsorów – małą lampeczkę, którą można przyczepić np. do komputera lub krawędzi łóżka, oraz długopis w kształcie strzykawki wypełnionej krwią (zrobił furorę). Twórcy programu dostali dodatkowo oprogramowanie antywirusowe firmy Panda. Zaletą centrum konferencyjnego jako miejsca organizacji konwentu był dostatek miejsca – kilka obszernych sal prelekcyjnych o nazwach szlachetnych kamieni, z czego jedna wielkości bez mała boiska, i osobno wydzielone stoiska handlowe, czyli Targi Popkultury. Nowością było przeznaczenie jednej sali na centrum zabaw dla dzieci. Wadą była odległość od akademików, w których zakwaterowała się większość uczestników, oraz brak lokali gastronomicznych w pobliżu. Na ten pierwszy problem organizatorzy znaleźli sposób w postaci konwentobusów, które bezpłatnie przewoziły polconowiczów na trasie konwent – akademiki, a w wyznaczone dni także na dworzec i do klubu Proxima. Z drugim radzono sobie jak kto mógł – nielegalnie zamawiając pizzę (na stronie internetowej konwentu umieszczono zakaz wnoszenia na teren hotelu własnych produktów spożywczych, jednak potem okazało się, że nie egzekwowano go przesadnie ostro), poświęcając czas na dojazd na przykład do barku wietnamskiego, czy wreszcie kupując posiłki na miejscu (drogie i w ograniczonym wyborze). Jednak brak miejsca, gdzie można by spotkać znajomych i spokojnie posiedzieć, stawał się momentami dość dotkliwy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Oddałam głos na nagrodę Zajdla, rejestrując przy okazji fakt, że nareszcie urna do głosowania nie jest kartonowym pudełkiem, lecz elegancką drewnianą skrzyneczką, i zagłębiłam się w otchłań konwentu. Pierwszą prelekcją, którą wybrałam, były „Fantastyczne musicale”. Niestety, ten punkt programu polegał głównie na wyświetlaniu na dużym ekranie fragmentów musicali, a jakość obrazu i dźwięku pozostawiała wiele do życzenia. Pal sześć obraz, ale jeżeli istotą humoru są zabawne słowa piosenki, a tekstu nie da się zrozumieć… Wreszcie uznałam, że szkoda czasu, i przeniosłam się na panel o tłumaczeniu komiksów. Prowadziły go Ela Gepfert i Paulina Braiter (z powodu samowoli autokorekty edytora tekstu figurująca w programie jako „Paulina Arbiter”). Ela opowiedziała, jak kiedyś znaleźli błąd w jednym komiksie, bo w dłuższym dialogu brakowało jednego dymku, i że w ogóle w wersjach oryginalnych potrafi być sporo błędów (zważywszy że rozmowa dotyczyła takich arcydzieł, jak np. „X-Men”, to ja się nie dziwię…). Paulina z wdziękiem przyznała się do przeoczenia, że w „Sandmanie” zjazd seryjnych morderców występuje pod szyldem zlotu miłośników płatków zbożowych – sęk w tym, że „cereals” wymawia się podobnie do „serials"… Potem poszłam na „Poczet Kłamców – motyw trickstera w mitologiach świata”. Kuba Ćwiek opowiadał o wierzeniach haitańskich, afrykańskich, północnoamerykańskich, skandynawskich, greckich i co tam jeszcze. Dowiedziałam się, że bóstwo, aby zostać zakwalifikowane jako trickster, musi spełniać łącznie następujące cechy: - być cwaniakiem
- popaść w konflikt z naczelnym bogiem
- być złośliwym wobec ludzi, ale i pomocnym
- ofiarować ludziom boski dar lub dary (najczęściej ogień).
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kolejny był panel pisarzy „Światy alternatywne”. Jacek Komuda, Jacek Piekara, Michał Studniarek i Witold Jabłoński rozmawiali bardzo ciekawie o tworzeniu alternatywnych wersji historii, pułapkach czyhających przy ich tworzeniu, najczęściej popełnianych błędach itp. Na koniec pytali publiczność, jakie książki o alternatywnej historii Polski chcieliby przeczytać. Padały różne odpowiedzi – Polska bez rozbiorów, bez komunizmu po 1945 r., albo z wciąż funkcjonującą monarchią, w dodatku z dynastii Piastów. Po panelu udałam się na prelekcję Jarosława Grzędowicza vel Jeremiasza „Kanon lektur dla nieprzystosowanych”. Właściwie była to nie tyle prelekcja, ile luźne wspomnienia i dywagacje na temat lektur z dzieciństwa – pierwsze zetknięcie z fantastyką, ulubione książki i przeżycia z nimi związane. Jeremiasz: Pojawiło się kino nocne, mniej więcej wtedy, kiedy się okazało, że będą wolne soboty. Najpierw jedna w tygodniu. Jeremiasz: „Elektroniczny miś” to była książka o tym, jak pewien chłopiec dostaje androida w kształcie misia. Ktoś z sali: Misioida!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
O godz. 20 w sali Onyx odbyło się oficjalne otwarcie, na którym największą sensację wzbudzali przechadzający się po sali dwaj rycerze Jedi (Obi-Wan w okularach i Anakin jak żywy) w towarzystwie szturmowca. Witek „Szaman” Siekierzyński i Andrzej Lechowicz wyczytali listę sponsorów, żartobliwie wykłócając się, któremu trafiły się dłuższe nazwy. Potem obejrzeliśmy przedstawienie Sług Metatrona „Córeczka tatusia”. Kuba Ćwiek grał faceta, który podpuszczony przez swoją dziewczynę zabija jej nietolerancyjnego ojca, ale za chwilę się okazuje, że naboje były ślepe, ojciec i córka w zmowie, a Kuba został pobity i skopany, co wyglądało bardzo dramatycznie, bo miał twarz zalaną „krwią” (zrobioną chyba z barszczu). W piątek przybyłam wcześnie rano na swoją własną prelekcję „Mit złapany w klatkę, czyli gdzie zimują jednorożce”. Zgromadziło się około 20 osób, co na tak wczesną godzinę jest niezłym osiągnięciem. Wprawdzie na początku wystąpiły problemy techniczne, bo najpierw w sali nie było laptopa, a potem ten przyniesiony nie chciał współpracować z rzutnikiem, ale udało mi się opowiedzieć większość tego, co zamierzałam, o jednorożcach, żyrafach, tapirach, potworach morskich, chińskich małpach i jeleniach milu, który to gatunek ocalał wyłącznie dzięki pewnemu angielskiemu szlachcicowi.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zamiast iść na prelekcję Ani Studniarek o tłumaczeniach, zostałam w tej samej sali na prelekcji Magdy Kozak „Naga prawda o gnatach”. Komando nocarskie stało po kątach z bronią gotową do strzału, co wyglądało nader efektownie. Madzik, posługując się slajdami oraz autentyczną bronią, wyjaśniała nam zasady działania takich rzeczy, jak iglica, zamek, odrzut łuski itp., mówiła, czym się różni rewolwer od pistoletu, i że nawet z nienabitej broni i dla żartu nigdy nie celuje się w człowieka. Część wykładu była nieco nudna przez swoją szczegółowość, za to ciekawie wypadły dwa przykłady błędów w polskiej literaturze fantastycznej – w opublikowanym na Fahrenheicie opowiadaniu autor napisał o jedenastostrzałowym glocku, którego właściciel rutynowo odbezpiecza przed wejściem do domu (po pierwsze, nie ma jedenastostrzałowych glocków, po drugie, glocków się nie odbezpiecza, po trzecie – czemu akurat przed wejściem do domu? Teściowej się bał czy jak?), natomiast w tekście o Matyldzie i Świętym Mikołaju broń była opisana prawidłowo, tylko ilustrator zamiast rewolweru narysował pistolet. Z powodu wyjścia na obiad musiałam poświęcić kilka ciekawych punktów programu, w tym prelekcję Ewy Białołęckiej o tatuażach, skaryfikacjach i innych sposobach wątpliwego, acz egzotycznego upiększania. Wróciłam na godz. 16, ale ani mdły wykład Joli Łaby „Fantasy i religia”, ani panel o początkach ruchu fanowskiego, ani konkurs tolkienowski nie wzbudziły mojego zainteresowania, udało mi się natomiast odbyć miłą rozmowę z przebranymi za rycerzy Jedi fanami „Gwiezdnych wojen”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Z pewnym opóźnieniem z powodu korków ulicznych odbyły się warsztaty dr. Zbigniewa Okonia z prawa autorskiego „dla pisarzy, tłumaczy i innych twórców”, na które trzeba było się wcześniej zapisywać w recepcji. Poczuwając się do bycia „innym twórcą” poszłam na nie, jednak prelegent skupił się na analizie ustawy o prawie autorskim i treści umów pod kątem wydawania książek, więc dla mnie informacje były niespecjalnie przydatne. Część prelekcji poświęciłam zatem na pomoc Godrykowi w wieszaniu na wystawie w Onyksie moich obrazków. Potem wróciłam na warsztaty, by się dowiedzieć, że odpowiedzialność za szkody atomowe bywa mniejsza niż odpowiedzialność za złamanie prawa autorskiego, i łatwiej jest zrzucić na kogoś odpowiedzialność. Wieczorem wzięłam udział w konkursie strojów, który organizatorzy zapomnieli wpisać do programu (była informacja w konwentowej gazetce „KeFiR wieczorny”). Oprócz mnie startowali: Klaudia „Foka” Heintze z Markiem Michowskim w pięknych strojach, w których prowadzili wcześniej konkurs z „Diuny”, jakiś neuroshimowiec w masce przeciwgazowej, stroju maskującym i z czymś w rodzaju maczety-samoróbki, oraz cała grupa larpowców w strojach fantasy, z czarodziejskimi laskami (jedna miała nawet świecący kryształ), jak również mieczami i toporami z gąbki. Odegrali dość rozbudowaną, acz nie do końca zrozumiałą scenę przesłuchiwania przed królową jakiegoś więźnia i ratowania go przez drugą ekipę. Chłopak z doczepioną brodą i drewnianą, oplątaną na końcu jakimś włóknem laską czarodzieja dostał pierwszą nagrodę za „najwierniejsze wczucie się w system” – czy jakoś tak, drugą neuroshimowiec, a Foka trzecią, co zważywszy na dopracowanie i efektowny wygląd jej kostiumu uważam za niesprawiedliwość. Cała reszta dostała nagrody pocieszenia w postaci bonu na 20 kredytek (w konkursach wygrywało się bony towarowe do zrealizowania w specjalnym polconowym sklepiku, co wszyscy konwentowicze uznali za doskonały pomysł).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zgarnąwszy swój bon poszłam do sali kinowej, gdzie trwało już spotkanie ze Staszkiem Mąderkiem. Pokazywał sceny zwane potocznie „mejking-ofami” (z ang. the making of… na przykład Star Wars) z kręcenia sławetnej pełnometrażowej wersji „Gwiazd w czerni”. Szczególnie podobały mi się treningi walki. Zabawne było łapanie miecza Mocą (znaczy, telekinezą, bo oczywiście nie można używać słów z filmów Lucasa, więc Staszek z chytrym uśmiechem stwierdził, że telekinezy nikt nie zastrzegł), ponieważ aktor, któremu rzucano miecz do ręki, nie bardzo mógł go złapać. Miecze świecą, ale mają kształt jakby lekko rzeźbiony, Staszek wspominał też, że po zmontowaniu dźwięku będą przy zapalaniu wydawać odgłos wyciągania metalowego miecza z pochwy, a przy zderzeniach – szczęk metalu. Wielkie rozbawienie publiczności wzbudziła scena z blondynkami w barze, które miały z wrzaskiem uchylić się przed lecącym na nich facetem, rzuconym w trakcie bójki na kontuar. Ponieważ ze względu na bezpieczeństwo facet miał być domontowany później, Staszek włożył sporo wysiłku w wytłumaczenie modelkom, że muszą go sobie wyobrazić, a i tak kiedy krzyknął „akcja!”, dwie dziewczyny przysiadły z piskiem, a trzecia nadal stała, uśmiechając się landrynkowato. Na koniec Staszek pokazał gwóźdź programu – pierwszych kilka minut filmu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Spike: Godryku, jak z tą Proximą? Od razu po rozdaniu Zajdli? Godryk: Nie wiem. Spike: Wyglądasz jak org. Godryk: Wśród orgów występuje daleko posunięta specjalizacja. Ja jestem org od burdelu w noclegach. Wolałbym być orgiem od noclegów w burdelach. Spike: Specjalizacja jest dla insektów. Godryk (pokazuje w telefonie komórkowym zdjęcie gigantycznej kukiełki Jeża Jerzego z gołym, różowym tyłeczkiem): Nie należy wierzyć słowom piosenki, że „tylko jeża przelecieć się nie da”, ponieważ TEGO jeża z całą pewnością się da. W sobotę dotarłam dopiero na godz. 11 na konkurs cytatowy Krzyśka Bortela z ŚKF-u. Nie zwróciłam uwagi na drobną wzmiankę w opisie, że chodzi o cytaty z filmów… W sumie trzeba było iść na drugą część wykładu Rafała Dębskiego o mieczach, szablach i toporach, bo w mojej drużynie robiłam wyłącznie za balast. Najzabawniejszym momentem konkursu były pokazywanki, gdzie należało przedstawić nie tytuł filmu, ale jakąś scenę z niego. Silvana spytała: „Co będzie, jak wylosujemy Władcę pierścieni?”, na co ja zrobiłam minę umierającego Elijaha Wooda i udałam, że z trudem się powstrzymuję przed włożeniem czegoś na palec. Minutę później trafił nam się właśnie „Władca…” i pokazałam dokładnie to samo. Najwięcej radości wszyscy mieli z drużyny, w której jeden uczestnik nader wyraziście pokazywał Spidermana wspinającego się po ścianie, a pozostała dwójka rzucała niepewnym tonem: „King Kong"? „Godzilla"? Zdesperowany chłopak zaczął pokazywać strzelanie nicią z tego urządzenia na rękawie, zjeżdżanie po niej i lądowanie w charakterystycznie przykucniętej postawie Pająka (to było tak realistyczne, że prawie widziałam na nim ten czerwony kostium…), sala kładła się ze śmiechu, a członkowie drużyny patrzyli na siebie oszołomionym wzrokiem. „Koniec czasu!” – zakrzyknął Krzysiek i w tym momencie wszyscy obecni chórem wrzasnęli: „SPIDERMAN!!!”. Żarty z tego wydarzenia rzucane były jeszcze podczas kolejnych punktów programu. |