W drugiej części dyskusji o kinie grozy roztrząsamy między innymi kwestie tego, jak zombie i wampiry mogą odnosić się do zwykłych życiowych doświadczeń, zastanawiamy się nad przyszłością gatunku oraz dyskutujemy nad tym, jaką część ciała najbardziej boi się utracić mężczyzna.  | Kto do cholery rzucił tu na ziemię mydło??? (Piła)
|
Konrad Wągrowski: Jak wspomniałem, wiemy, że wampiry i zombie nie istnieją (co do duchów – nie mam przekonania). Czy więc potraficie horrorową fabułę odnosić do naszej rzeczywistości, do własnych życiowych doświadczeń? Michał Kubalski: Pewnie. Wszak przynajmniej niektóre z tych filmów to parafrazy, metafory naszej codzienności. Wydaje mi się, że wiele słów padło już na temat krytyki konsumpcjonizmu, jaką ma być – i chyba jest – „Świt żywych trupów”, z ocalałymi gromadzącymi się w centrum handlowym szturmowanym przez hordy konsumentów, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wampiryzm to z kolei seksualne tabu, metafora pierwszego stosunku, a także zniewolenia i zdrady. Powabne młódki w zwiewnych giezełkach, drżące i jęczące przy pocałunku wampira… Coś jakby soft porno, na miarę czasów. Kiedyś horrory wyznaczały granicę: nie śpij z chłopakiem na pierwszej randce. Nie zamykajcie się sami w pustym domu. Nie rozmawiaj z nieznajomymi – zwłaszcza z przystojnym nieznajomym, którego nie lubi twój narzeczony. Nie żartuj ze śmierci. I coś z tego zapewne zostało. Chociaż w formie zmienionej i dostosowanej do obecnych czasów. Jarosław Loretz: Te granice nadal są wyznaczane. To część spuścizny kina, i to nie tylko tego zza oceanu. Nadal z horroru płyną nauki – nie schodź samotnie do podziemnego garażu, nie lekceważ omenów, unikaj nieoświetlonych miejsc, nie bierz autostopowiczów, nie przeklinaj Boga, nie baw się czarną magią (w to wchodzą seanse spirytystyczne), nie wywołuj wilka z lasu, nie maltretuj zwierząt, nie duś w sobie poczucia winy, unikaj miejsc, gdzie komórka nie ma zasięgu, nie chodź samotnie sikać w krzaki – pewnie można by długo wymieniać.  | ‹Lęk›
|
Sebastian Chosiński: Ciekawe, skąd u Konrada taka pewność co do nieistnienia wampirów i zombie. Ja takowej nie mam… Co prawda nigdy przez żadnego ugryziony nie zostałem, ale czarnych dziur też nikt z nas nie widział, a przecież nie wątpimy w ich istnienie. Nie wątpimy, prawda? KW: Jak stwierdziła jedna z bohaterek Allena, czarnoskóra prostytutka – ona nie wątpi, bo zarabia nią na życie… Taka dygresja. PD: No pięknie, brakuje nam jeszcze tylko pozwów ze strony zwolenników politycznej poprawności… SCh: Zresztą, obserwując scenę polityczną, mam wrażenie całkiem odmienne – a przynajmniej przez ostatnie dwa lata czułem się mocno wysysany. Przez kogo, jak nie wampiry? – pytam. A na serio: zauważyłem z przestrachem, że im jestem starszy, tym mniej się boję. Dziś na przykład nie obawiałbym się już nocnego spaceru na cmentarz czy pójścia do lasu… PD: No, zależy jeszcze, jaki to cmentarz czy las. W tym sensie, czy nie owiany jakąś miejscową urban legend, czy nie naznaczony jakimś stosunkowo świeżym wydarzeniem. U nas w miasteczku jakiś rok temu zamordowano faceta w przejściu podziemnym na stacji PKP. To była bójka na noże, więc zaschnięte plamy krwi były widoczne jeszcze nazajutrz rano. Do tej pory chyba miałbym pietra, przechodząc tamtędy nocą.  | ‹Pająk›
|
KW: To chyba jednak kwestia wyobraźni. Siedziałem niegdyś w małym domku na działce, który spowiła mgła… Nie, nie pomyślałem sobie o filmie Carpentera. Przypomniałem sobie zdanie z jakiegoś opowiadania Marcina Wolskiego „z mgły wyłoniło się dziewięć postaci w skafandrach kosmicznych” i… czekałem na nich do rana, a świt powitałem z radością. Pozwolę sobie więc postawić tezę, że horror, ten dobry, klimatyczny horror, jest sztuką dla ludzi z wyobraźnią. Na innych nie zadziała. JL: Taak. A ja już nie zaglądam z przestrachem pod łóżko. Cóż z tego jednak, skoro niezmiennie w każdym z nas tkwi gdzieś głęboko atawistyczny lęk przed ciemnością, co świetnie wykorzystują niektórzy twórcy horrorów (przykładowo: „Gdy zapada zmrok”). PD: Chyba nie mówisz o tym wybitnie niestrasznym koszmarku z komputerową Zębatą Wróżką i niemalże zerowym klimatem? Lęk przed ciemnością – jasne, ale jeszcze trzeba umieć go wykorzystać (strasznie się zawiodłem także na „Lęku” – horror w podziemiach metra ma przecież tak niesamowity potencjał, a tutaj tak go spaprano…). KW: To ciekawe, bo moja koleżanka po tym filmie stwierdziła, że film słaby, ale bała się jak nie wiem. Każdemu jego strachy. PD: To coś jak słaba komedia, na której zrywasz boki ze śmiechu? Kurde, ja tak nie potrafię. JL: Och, są takie filmy, które wszyscy biorą na serio i się cholernie rozczarowują, a które brane nie na serio potrafią setnie ubawić, jak choćby „Zombie z Berkeley” (kto nadał temu filmowi tak głupi tytuł?) czy „Decoys”. Jednak w przypadku „Gdy zapada zmrok” sytuacja jest nieco inna. Sam film w sobie (zwłaszcza dzięki idiotycznej końcówce) jest słaby, ale przynajmniej pierwsza połowa świetnie wykorzystuje atawistyczny lęk przed ciemnością. Te sceny, gdy nie można wysunąć ręki poza krąg światła, bo COŚ za nią chwyta. Te sceny, gdy gasną żarówki i wiadomo, że wraz z ciemnością coraz bliżej podkrada się COŚ. Zwyczajnie szkoda, że tak wspaniałą koncepcja, cudownie zaaranżowane sceny i budzący dreszcze klimat zostały w tak straszny sposób rozwalone końcówką. Ale nawet mimo tej końcówki nie żałuję seansu.  | Lampa z Pixara polubiła włamania do domów samotnych kobiet. (Zagubiona autostrada)
|
Michał Chaciński: Ja na pytanie Konrada odpowiem najprościej tak: gdybym nie odnosił fabuły horroru do swojej rzeczywistości, to czego miałbym się bać? Nie zapominajmy, że mówimy tutaj o gatunku, który z definicji ma działać na nasze pierwotne instynkty, więc po prostu musi odwoływać się do znanego nam świata. MK: Ale grozę potrafią budzić także filmy, których zapewne nie umieścilibyście w kanonie horrorów. Taki na przykład „Pająk” Cronenberga. Momentami wręcz dickowski, kojarzący się wyraźnie choćby z opowiadaniem „Kopia ojca” czy filmowymi wersjami „Inwazji porywaczy ciał”. Oto ojciec się zmienia, a matka nie jest już tą samą matką. Ale w „Pająku” nie mamy do czynienia ze złowieszczymi obcymi, a grozę wywołuje końcowe uświadomienie sobie, że w całej historii nie było ani śladu czynników nadnaturalnych czy nieziemskich. Groza jednak pozostaje, bo wywołała ją sama niemożność rozróżnienia między fikcją, halucynacjami, zmianami w pamięci a faktami, zwłaszcza niemożność rozpoznania osób nam najbliższych. Już niemowlę ma wbudowany „obwód” rozpoznawania twarzy – twarze matki i ojca to pierwsze obiekty, jakie dziecko widzi wyraźnie, kojarzy i szufladkuje: „z tymi obiektami jest w porządku, tu jestem bezpieczny”. Kiedy ta pewność zostaje zachwiana, bo osoba wyglądająca jak rodzic zachowuje się jak obcy – budzi się niepokój i strach.  | ‹Tajemnica Syriusza›
|
MCh: I to jest dobry argument w dyskusji, czy definicja horroru wymaga obecności elementu nadnaturalnego. Zgadzam się z odpowiedzią, że nie wymaga, bo można się bać rzeczy jak najbardziej naturalnej, tyle że zachowującej się inaczej, niż przewidujemy – niezgodnie z jakąś założoną logiką, z naszymi doświadczeniami itd. „Pająk” to świetny przykład. SCh: A ja zahaczę o przywołanego przed chwilą Dicka. Właśnie u niego mnóstwo jest tej zwyczajnej grozy, której jednak do tej pory żaden reżyser nie potrafił oddać na ekranie. Próbuje się Dicka przerabiać na autora fantastycznego kina akcji, gdy on tymczasem bardzo często podejmuje temat istoty człowieczeństwa i odhumanizowania współczesnego społeczeństwa. Jego opowiadania i powieści to prawdziwa kopalnia tematów. Krwawych horrorów raczej z tego nie będzie, ale na inteligentne kino fantastyczne z elementami grozy materiału pozostawił aż nadto. Tylko kto się odważy, skoro nawet Spielberg spieprzył tak wspaniałe i otwierające ogromne możliwości interpretacyjne opowiadanie jak „Raport mniejszości”… KW: W sumie najbliżej kina grozy był „Screamers” – ekranizacja opowiadania „Model numer 2”, które przecież było horrorem SF. Film się nie udał, ale jednej sceny, bardzo sugestywnej, twórcy nie muszą się wstydzić – gdy za młodym chłopakiem, Davidem, zaczyna pojawiać się cały szereg jego kopii, a widz wie w tym momencie, że „David” tak naprawdę był maszyną, a razem ze swymi replikami wymordował załogę kosmicznej bazy.  | Dudek, you will never walk alone! (Wysyp żywych trupów)
|
MK: W sumie na tym samym mechanizmie – przemianie znanych i kochanych osób – opierają się nie tylko „Inwazje…”, ale także wszystkie filmy z serii „…żywych trupów” (poza „Ziemią żywych trupów”, ale na ten chłam spuśćmy litościwie zasłonę milczenia). Już w „Nocy…” najgorszy moment to ten, w którym do bohaterki powraca brat. Powraca jako zombie – istota groźna, niezrozumiała, szalona, a jednak wyglądająca jak ktoś bliski. W „Świcie…” pierwsza atakuje miła dziewczynka z sąsiedztwa, a zaraz potem Ana musi uciekać przed własnym mężem. JL: Jasne, ale takie „It’s Alive!” mogłoby być zwykłym dramatem o strachu przed ciążą czy macierzyństwem, a jednak dziecko jest potworkiem i dzięki temu mamy nadnaturalny horror. Widać gatunek skazany jest na przerysowanie, żeby mocniej uwidocznić widzowi jego (ewentualne) lęki i pokazać – o, tu się bój. KW: Czego właściwie oczekujecie od horroru? Dreszczyku emocji, strachu czy jeszcze czegoś innego? Na ile dzisiejszy horror spełnia to oczekiwanie? MK: Rozrywki i zaskoczenia. Niczego więcej. I bardzo rzadko to spotykam. JL: Zaskoczenie to ja mam codziennie na poczcie (przez nowe cenniki czy druczki), w telewizji (co też wymyślili tytani naszej sceny politycznej) czy przy komputerze (o, znowu nie działa – jak to?). Od filmu natomiast oczekuję ciekawej wizji, dobrych, świeżych pomysłów i klimatu. Cenię wyobraźnię i warsztat, dlatego między innymi szczególnie chętnie oglądam produkcje azjatyckie zrealizowane w ostatnich paru latach, bo nikt inny nie pokazuje tak pięknych kolorystycznie plenerów i nie robi tak czystych wizualnie kadrów. Wkurzają mnie natomiast notoryczne próby zaskoczenia serwowane w znacznej części amerykańskich horrorów kinowych – ktoś nagle łapie bohatera za ramię albo wysuwa się zza framugi, a wszystko to przy głośnej fanfarze.  | ‹Ziemia żywych trupów›
|
SCh: Dreszczyku emocji. A gdyby na dodatek horror zmuszał do myślenia, byłbym już w siódmym niebie. Niestety, większość horrorów – zarówno tych literackich, jak i filmowych – nie daje mi ani jednego, ani drugiego. Obawiam się, że w wielu przypadkach kinowy horror padł ofiarą rozdętych do granic przyzwoitości efektów specjalnych – im ich więcej, tym klimatu mniej. MCh: Kurczę, panowie, nie róbcie jaj z poważnego gatunku. Żaden z was nie oczekuje, że się przestraszy? Co to znaczy: „zaskoczenia”? I czym się takie zaskoczenie w horrorze różni od zwyczajnego zwrotu akcji w stylu „Rollo Tomasi – Luke, I’m your father – Statua Wolności w piasku”? Albo co to znaczy: „dreszczyku emocji”? Dawajcie jakieś konkrety, bo na razie wychodzi na to, że nie ma różnicy między – dajmy na to – dobrym kryminałem a horrorem. MK: No cóż, dla mnie takim zaskoczeniem, nadzwyczajnym zwrotem akcji, były rozwiązania zastosowane w „Szóstym zmyśle” i „Innych”. To było właśnie takie złamanie reguł, jakie może mnie poruszyć, nastraszyć. Ujęcie horroru z punktu widzenia ducha i ukazanie tego dopiero pod koniec filmu zmienia optykę, zmusza do obejrzenia filmu raz jeszcze. Pozwala także reżyserom na ukrycie różnych smaczków, scenek, które dopiero przy ponownym seansie dają się wyłapać i zrozumieć.  | Bezczelnie wywalony język został całkiem słusznie wykadrowany. (Blair Witch Project)
|
SCh: Cóż, wychodzi na to, że horror jako gatunek filmowy strasznie się zdezawuował. Dwadzieścia lat temu moja odpowiedź byłaby zapewne inna, dzisiaj podtrzymuję swoje: oczekuję dreszczyku emocji, ponieważ nie wierzę już, że pojawi się jeszcze kiedyś dzieło na miarę „Dziecka Rosemary”, „Omenu” „Egzorcysty”, „Obcego” czy „Lśnienia”, czyli filmów, podczas oglądania których naprawdę się bałem. Taki Shyamalan na przykład potrafi mnie co najwyżej rozśmieszyć. PD: Serio? Dla mnie to największy mistrz suspensu w mainstreamie od czasów Hitchcocka. No, ale oczywiście każdemu jego strachy, jak zauważył Konrad. JL: Sus-co? No przepraszam, ale nie kupuję tych jego suspensów. Na takiej zasadzie to się pisze „shorciki” do prasy. Krótkie, może zabawne, z zaskakującą puentą. A Shyamalan kręci wielkie filmy z idiotyczną fabułą tylko po to, by na koniec władować swoje ukochane zaskoczenie. Tak jest w „Szóstym zmyśle” (o ileż lepsi byli „Inni”), tak jest w „Znakach” (inwazja obcych po to, by pastor odzyskał wiarę w Boga) i tak jest w „Osadzie” (cała się zwyczajnie kupy nie trzyma). A przez dreszczyk emocji rozumiem żywsze zabicie serca w trakcie seansu czy wręcz podskoczenie – po prostu nie sposób tego inaczej określić. W sensacji co najwyżej można obgryzać kciuki z emocji :).  | ‹Szósty zmysł›
|
PD: Cóż w tym wszystkim jest idiotycznego? Może inaczej: cóż jest w tym bardziej idiotycznego od tych wszystkich Zębatych Wróżek i zombich z Berkeley, które dostarczają Ci tyle zabawy? Wszystkie filmy Shyamalana (poza „Kobietą w błękitnej wodzie”) mają niesamowity klimat i świetnie budowane napięcie, a dziurę logiczną czy jakieś fabularne nieprawdopodobieństwo to da się znaleźć praktycznie w każdym filmie. Zresztą… Konradzie – jako największy znany mi fan Shyamalana – widzisz i nie grzmisz?! KW: Popieram Piotrka. Shyamalan może czasem prezentuje przesadną wiarę w swe umiejętności wymyślania historii, ale w „Niezniszczalnym”, „Znakach” czy nawet „Osadzie” budowanie napięcia jest prima sort. Jakże genialnie wygrywa napięcie w banalnej z pozoru scenie rewizji kibica w „Niezniszczalnym”, a potem w scenie kluczowej – wyszukiwania w tłumie ludzi osób, które mogą knuć coś złego. Uwielbiam trzy sceny ze „Znaków” – noga w kukurydzy, emitowany w telewizji film ukazujący obcego i obcy zamknięty za drzwiami. A i „Osada”, oglądana pierwszy raz, dostarczała mnóstwo napięcia – choćby podczas wyczekiwania na słupku tyłem do lasu czy w momencie, gdy „istota” przechodzi pod wieżą strażniczą. MCh: Wetnę się po Konradzie, bo lubiłem do niedawna Shyamalana, ale zaprotestuję przed używaniem w kontekście jego filmów nazwiska Hitchcocka i przede wszystkim słowa suspens. W filmach Shyamalana nie ma moim zdaniem suspensu, jest natomiast świetnie utrzymane napięcie i świetnie wypracowana atmosfera. Suspens u Hitchocka brał się przecież z tego, że widz wiedział więcej niż bohater i w napięciu patrzył, jak ekranowa postać na przykład wchodzi w pułapkę. U Shyamalana mamy dobrze skonstruowane opowieści o tajemnicy, której nie znamy i nie rozumiemy (albo rozumiemy błędnie, jak się później okaże). I tyle. Może zresztą pogodzę was w opiniach o Shyamalanie tak: bardzo lubię oglądać jego filmy, choć często po zakończeniu odkrywam, że logicznie kompletnie nie trzymały się one kupy, co bezlitośnie obnaża wówczas drugi seans.  | Słynna scena z wibratorem. (Psychoza)
|
JL: Och, ja nie twierdzę, że te filmy źle się ogląda. Wręcz przeciwnie – zawsze są bardzo starannie zrealizowane i mają świetnie dobraną obsadę. Ale w większości są to (przynajmniej dla mnie) filmy jednokrotnego obejrzenia. Szczególnie wściekłem się na „Osadę”, bo istnienie takiego miejsca jest zwyczajnym absurdem. Skąd mieszkańcy – przy tak małej powierzchni terenu – biorą na przykład szkło, naftę, ubrania, metalowe elementy i inne rzeczy, które z czasem się przecież zużywają? Innych paru pytań nie zadam, bo mimo wszystko pewnie są jeszcze osoby, które nie oglądały tego filmu. Po prostu według mnie „Osada” zwyczajnie obraża inteligencję widza. I nie ma tu nic do rzeczy zawieszanie niewiary na czas seansu, bo konstrukcja fabularna filmu przekracza wszelkie granice rozsądku. Bardzo mi się natomiast podobała „Kobieta w błękitnej wodzie” – historia elegancko skonstruowana i wreszcie wolna od większych logicznych bzdur. MCh: Ale wracając do tematu – oczekuję od horroru tego, by przekonująco uświadomił mi, że coś przekracza granice mojego pojmowania albo mojego światopoglądu, i że fakt tego przekroczenia bezpośrednio mi zagraża. Dopiero w drugiej kolejności oczekuję sztuczek „filmowych”, jakiegoś nowego języka czy chwytu. Za ideał niech posłuży „Nie oglądaj się teraz” Roega – film, który postawiłbym w swoim horrorowym Top 3.  | ‹Znaki›
|
KW: A pozostałe dwa? MCh: No tak, wiedziałem, że nie należy podawać żadnych liczb… „Psychoza” i „Lśnienie”. W zasadzie każdy z nich lubię za to samo – mistrzowskie połączenie wieloznaczności z wielopoziomowymi pomysłami filmowymi. Ale dokładniej powiem na przykładzie „Nie oglądaj się teraz”. Po pierwsze, Roeg krok po kroku pokazuje, że znany mi świat zaczyna się pruć i przestaję go rozumieć. Po drugie, robi to za pomocą oryginalnych środków filmowych (prywatnie montaż Roega nazywam sobie montażem prekognicyjnym, bo w ramach jednego cięcia facet jest w stanie zapowiedzieć przyszłość, zasugerować jej niejasność i przestraszyć). Po trzecie, pokazuje na końcu obiekt grozy i nie tylko nie traci niczego z mocy, ale podkręca ją nagle niesłychanie. Bo zdołał w ten sposób dorzucić nagle pół tuzina kolejnych myśli interpretacyjnych i kolejnych strachów. KW: Ja nie będę wymyślał jak koledzy i powiem, że oczekuję przestrachu, który utrzyma się po seansie, a najlepiej będzie, jak w jakiś sposób powróci we śnie (to taki mój osobisty probierz). Dlatego też przykładam dużą wagę do klimatu oglądania horroru – jednak samotny wieczorny seans DVD we własnym kinie domowym, nieprzerywany reklamami czy wychodzeniem na herbatę, to sytuacja idealna. MCh: A wiesz, że od pewnego czasu… kurczę, no naprawdę już od dłuższego (właśnie zdałem sobie z tego sprawę), mam to samo? Kino i horror idą dla mnie coraz rzadziej w parze. Zastępuje je wieczorny seans w domu z DVD i z słuchawkami na uszach (wymaganie rodziny, ale przy horrorze bardzo przydatne). Może to kwestia coraz większych ekranów w naszych domach. Może kwestia coraz gorszego zachowania ludzi w kinach. Ale od bodaj „Ukrytego wymiaru” nie miałem wrażenia podczas zbiorowego seansu w kinie, że wszyscy widzowie na sali czują to, co ja.  | Powrót do domu po zawodach zapasów w błocie bywa uciążliwy. (Znaki)
|
KW: Co ważne i co w naszej dyskusji powraca, to że ten przestrach musi opierać się na osobistym odbiorze dzieła. Nic na mnie nie działa tak, jak strach o najbliższych. Choćby dlatego za najlepsze dzieło Kinga uważam „Smętarz dla zwierzaków”, książkę, po lekturze której każdy musi odnieść jej treść do siebie i zapytać się: „a co ja bym zrobił na miejscu Louisa Creeda?” (w filmie zostało to kompletnie schrzanione przez bezsensowne przeładowanie go elementami gore). Dopiero w następnej kolejności zależy mi na możliwości odniesień społecznych. PD: Ja oczekuję oczywiście nade wszystko solidnego przestrachu, co dziś mi się już, niestety, praktycznie nie zdarza. Poza tym miło jest, gdy twórcy pokuszą się o jakąś głębszą myśl, komentarz socjologiczny czy polityczny bądź dowcipną pointę. Przepadam też za horror-komediami, tymi zamierzonymi (Peter Jackson, Troma, „Wysyp żywych trupów”, „Opowieści z krypty”), jak i tymi niezamierzonymi (te wszystkie „Ślimaki”, „Kleszcze”, „Żaby” etc.). Ktoś jeszcze lubi czy tutaj pozostaję osamotniony? KW: Zakładam jednak, że w tych przypadkach oczekujesz śmiechu, nie strachu? PD: To zależy. Dobry komediowy horror, który nie popada w ekstremalne gore na wzór „Martwicy mózgu” (na przykład poszczególne odcinki „Opowieści z krypty”, które kończą się zazwyczaj zabawną pointą, ale gdzieś po drodze jest też budowanie napięcia), powinien może nie od razu straszyć, ale mieć swój klimat.  | ‹Osada›
|
MCh: Swoją drogą, to też jest miara mistrzostwa – rozbawić, ale jednocześnie nie osłabiając przestrachu. Niewielu się to udało, bo ekranowe jaja po prostu biorą wszystko w nawias, a wtedy strach znika. Moim zdaniem ta sztuka wyszła na przykład Raimiemu, ale tylko w pierwszej części „Evil Dead”. JL: Tak, to jeden z niewielu filmów, na których się bałem. No i nie miał happy endu, co od pewnego czasu bardzo cenię w filmach. MK: Oczywiście lubię „Wysyp żywych trupów” – jak można nie lubić filmu, w którym bohaterowie, broniąc się przed nacierającą ospale zombiaczką, rzucają w nią winylowymi płytami, jeszcze robiąc szybką selekcję, co warto zachować, a czym można cisnąć? JL: Oj, można nie lubić. Ja na przykład go nie lubię, bo będąc komedią, zaskakująco mało bawi. I w dodatku miejscami jest nudnawy. Uwielbiam konwencję z przymrużeniem oka, ale niech to będzie przede wszystkim dobry film. Dlatego mnie bardzo się podobał „Dellamorte Dellamore”, tracący impet pod koniec, ale zamknięty prześliczną klamrą. A „Wysyp żywych trupów” śmieszy jakoś tak na siłę. KW: Jak w ogóle zapatrujecie się na dzisiejsze kino grozy? Regres? Rozwój? W czym widzicie największy problem gatunku na dzisiejszym etapie rozwoju? |