Mimo późnej nocy, sołtys siedział nieruchomo za biurkiem, z powagą wertując opasłe tomisko. Powoli przewrócił kartkę, chwilę przytrzymując wzrok na wyblakłej ilustracji. Sądząc po minie i cichych pomrukiwaniach, wchłanianie wiedzy nie sprawiało mu przyjemności. Poruszył brwiami, kiedy ktoś cicho zapukał do drzwi. Po słowach: wejść, pisnęła klamka i skrzypnęły zawiasy. W progu na ciężkich nogach stał lekko przygarbiony Jędrek. Chłodno przyglądał się sołtysowi. – Co tak milczysz? – Mielżewski zamknął księgę i przetarł powieki. – Źle się dzieje – Jędrek przymknął cichutko drzwi, jak sprawny włamywacz. – Bardzo źle – oznajmił przerażony, przechodząc chwiejnie z gołych desek na miękki dywan. Zza pazuchy wyciągnął siekierkę, dobrze skrytą pod kubrakiem, żeby to nikt przypadkiem nie zobaczył, jak cichaczem wyniósł ją z domu i pobiegł dróżką prosto do sołtysa. – Naostrzyłem – położył ją prosto w gąszcz papierów na biurku. Sołtys myślał z palcem wskazującym przy ustach. Jędrek cierpliwie zniósł tę chwilę, z napięciem obserwował gospodarza, czekał na dowód sympatii dla własnych zamiarów. Tak starannie naostrzone narzędzie, widoczny strach karczmarza i ogólne stężenie niepewności w pomieszczeniu mogły mieć wiele przyczyn i jeszcze więcej zamiarów. Sołtys oderwał palec od ust. Ruszył delikatnie wargami, ale nic nie powiedział. Grymas na twarzy przekonywał, że nie potrafił znaleźć odpowiednich słów do zaistniałej sytuacji. – Jesteś tego pewien? Na pewno siekierą? – zapytał po chwili, nie spuszczając wzroku z Jędrka. Ten powoli położył rozwartą dłoń na trzonek. Spojrzał głęboko w niebieskie oczy gospodarza, jakby szukał w nich mądrego rozwiązania, jakiegoś konkretnego pomysłu. Zbliżył ku niemu twarz i szepnął. – A czy jest inne wyjście? Sołtys ułożył łokcie na blacie. Smukłe palce konwulsyjnie drgały. Chciał ukryć ten widok, mocno zaciskając pięści. – Oczywiście, że nie ma. Dzień, może dwa, to jak znam kmieci, zaraz zaczną węszyć. Co gorsza, komuś zaraz coś strzeli do łba i będzie dociekać, nie wspominając już o tym Olborskim. Pamiętaj, urzędnicy nie mogą dotrzeć do Pińska, tam w chorobę Ruskiego nikt nie uwierzy. Tu zdołam zwodzić chłopów, stłamszę ich chęć wiedzy, to zaraz o urzędnikach zapomną. Dlatego problem trzeba rozwiązać natychmiast i błyskawicznie. A z siekierą to już twój problem. Dłoń starego z całych sił zacisnęła trzonek. – A co będzie później, jak przypłyną inni i zaczną wypytywać, gdzie się podziali urzędnicy? – karczmarz mierzył w dłoni ciężar siekiery, przyglądając się w ostrzu. – To zostawiam na przyszłość. Co będzie, to będzie. – Więc postanowione – rzekł stanowczo karczmarz. – Załatwię młodego, gdy zacznie węszyć. Najlepiej w lesie, by nikt nie widział. Jak będzie siedział cicho, załatwię go w domu. Szybko i po ciuchu. Nikt się nie dowie. Otrząsnął się z tych słów i zawrócił na pięcie. – Nie zapominaj, Jędrek – rzucił ponuro sołtys, zatrzymując go w progu. – Robisz to dla mieszkańców. Dla dobra mieszkańców Porynówki. – Tak, tak – pokiwał głową, schował siekierkę za pazuchę i zamknął drzwi. Sołtys powrócił do czytania księgi.
Następnego dnia któryś z chłopów co chwilę przychodził z wodą, jedzeniem, ale zostawiał prowiant w sieni. Nie miał odwagi zajrzeć do izby chorego. Żegnał się przed wyjściem, powierzając duszę Rosjanina Bogu. Po słowach modlitwy odczuwał ulgę, swego rodzaju rozgrzeszenie, bo wody i jedzenia doniósł, a nie można przecież porzucać chorego człowieka, nawet jeśli za bagnami mieszka, prawosławny i nielubiany, bo urzędnik. Z martwym co innego, ale żywemu pomóc trzeba. Olborski kręcił się po wsi, ludzie mu się w pas kłaniali i pytali o zdrowie Kostarina. Chłopak wzruszał ramionami, twierdził, że nie ma poprawy, chory wciąż leży, coś ględzi, czasem przełknie mięso, nasączy usta wodą, a i tak tylko wtedy, gdy ktoś mu krawędź dzbana do ust przyłoży. Ciągle blady, nie rusza się, na nic nie reaguje, choć już mu tak ślina nie leci jak wcześniej, zawsze to jakieś pocieszenie. I cały dzień chłopak poświęcił na przemyślenia, odwiedził sołtysa, lecz ten, z księgą pod pachą, stwierdził tylko, że nie zna tej choroby. Chłopak odszedł w smutku. Mógłby wprawdzie opuścić to miejsce jak najszybciej, wskoczyć na łódź i odpłynąć, zostawiając wyspę za plecami. Sołtys jednak profilaktycznie zakazał szarpać chorym, podnosić niepotrzebnie, tym bardziej przeprawiać go łodzią przez bagna, bo to niebezpieczne dla zdrowia. Zalecił spokój przez kilka dni, a gdy nie nastąpi poprawa, dopiero wtedy odprawić Rosjanina do Pińska.
Słońce zaszło i zrobiło się chłodniej. Noc wtargnęła na wyspę, poczeka tu aż do brzasku, wścibsko wyczekując następnych sensacji. Ludzie zasnęli w domach, we wsi przycupnęła ciężka cisza i tylko gdzieś w sadach za wsią, czy na nieskoszonych łąkach, grała orkiestra świerszczy. Olborski nerwowo długimi krokami pokonywał przestrzeń izby, zerkał co chwilę na pajęczynę przyklejoną do szyby, za którą przyświecał rogalikowaty księżyc, potem na w pół żywego Kostarina. Chodził i myślał. Wreszcie postanowił w duchu, że tej nocy wyjdzie z domku i pójdzie w las, zgodnie z wytycznymi mapy, tam, gdzie mieszka Antek. Nic innego do głowy mu nie przyszło, gdzie iść, gdzie się ruszyć, czy kogoś prosić o pomoc. Inspektor zamierzał najść Antka w nocy i zapadł na dziwną chorobę, którą ciężko opisać. On też pójdzie tą samą drogą, wytyczoną przez mapę zagospodarowania przestrzennego, być może jedyną ścieżką, o którą można jeszcze zahaczyć. Ogród przed domkiem dawno już sczerniał, porozrzucane na trawie narzędzia straciły dzienny połysk, ginęły w ciemnościach i w takiej samotni pozostaną do rana. Olborski postał na ganku, widział, jak odcienie mroku przenikają się nawzajem. Strach i niepewność natychmiast dały o sobie znać. Chwilę oswajał wzrok, aż w oddali zamajaczyła linia drzew, zmyta z obsianym gwiazdami horyzontem. Ciemność rozjaśniał jedynie wątły płomyk w kaganku. Za płotem wytargał spod liści długiego badyla, poręcznego i w miarę lekkiego. Zawsze się przyda. Chłopak długo obserwował las. Wnętrze wyglądało na pierwotnie dzikie, tchnięte szeptem wpadającym w nawoływania, choć w rzeczywistości było to tylko złudzenie zawodzącego wiatru. Tam mogło coś mieszkać, coś tajemniczego, z czym przy innych okolicznościach wolał uniknąć spotkania. Jakaś zwalista sylwetka przemknęła w mroku, była już bardzo blisko. Bełkotała coś pod nosem. Chłopak poświecił kagankiem i rozedrganym głosem zapytał, kto idzie. – To tylko ja – odpowiedziała mu pryszczaty Kaziemierz, wchodząc krąg mdłego światła. Taszczył wygasły kaganek, spod pachy wystawała kulaska. – Ja obchód dziś mam, ale światło mi zgasło, to do domu chciałem wracać, a patrzę, że ktoś przed lasem stoi i wierzyć mi się nie chce, że to pan. Chłopak oddychał głęboko, wypuszczał z płuc świszczące wiaterki. Z trudem zaciskał gruby pniak badyla. – A już myślałem… – wysapał i nie dokończył. Przetarł czoło, zezując w stronę wyciszonego lasu. – Pan urzędnik to chyba zwariował! – w słowach chłopa zadrgała nuta gwałtowności, a także stłumionej obawy. – Już jeden zwariował, gdy w nocy wylazł, a teraz pan chce tam iść? Las hipnotyzował rojem potężnych pni. Choć urzędnik obserwował wyłącznie szereg tych najbliższych, nabierał przekonania o słuszności swej akcji. Zwłaszcza że Kaziemierz był przerażony na samą myśl o tej części wyspy, a inni mieszkańcy czmychnęli przed nim szybko, gdy tylko napomknął w południe o lesie nad bagnami. Lesie, w którym mieszka Antek. – Tam nie można – chłop podszedł bliżej, próbując wyperswadować chłopakowi odważne zamiary. – Sołtys zabrania. To lasek Antka, takiego starego dziwaka, rzadko się pokazuje. Mówi, że nie ma po co. Nikt tam nie chodzi, no czasem Maciej zanosi Antkowi gazety, ale i to w dzień, bo twierdzi, że strasznie tam jakoś i dziwny zapach stamtąd idzie. Chłopak odszukał w sobie odwagę, ignorując ostrzeżenia. Być może to jakaś miejscowa tajemnica z tym Antkiem, pomyślał, tajemnica, której sens poznał inspektor? – Wybacz, Kazimierzu, ale jestem urzędnikiem państwowym – oznajmił z niebywałą pewnością siebie. – Moim obowiązkiem jest dociekliwość i stwierdzenie faktów. Tak mnie szkolono. Przysięgałem zresztą, że innych urzędników nie opuszczę w potrzebie. To moja powinność, chłopie. Kazimierz podrapał się w głowę, w mig załapał urzędniczy wywód. – No, jak przysiągł pan, to słowa dotrzymać trzeba – pokiwał głową z podziwem dla chłopaka, tak skrupulatnie wykonującego swoją powinność. Olborski jak postanowił, tak zrobił. Wtargnął w odmęty bukowego lasu. Pnie pięły się w nieskończoność, a pióropuszem niewidocznej gęstwiny przysłaniały wypunktowane gwiazdami niebo. Stąpał po mchu, o dziwo, nie rozdeptał żadnych patyków. Złoty płomyk w kaganku nie mógł sprostać takiemu nasyceniu ciemności; jasność z trudem sięgała leśnego poszycia. Rozłożył mapę, przejechał po niej palcem wzdłuż i wszerz, stwierdzając, że nic się nie zgadza. Na mapie przez las mknie ścieżka, a wokół miał tylko klaustrofobiczną przestrzeń z cienistymi gdzieniegdzie prześwitami, patyki i mech. – Panie urzędnik – usłyszał za plecami stłumione wołanie Kazimierza. – Poczeka pan. W las zagłębiali się we dwóch, bo chłopa naszła odwaga. Kazimierz nie chciał, by potem urzędnik nazywał go tchórzem. Chłop z kulachą w ręku, urzędnik z badylem. Wystraszona szajka uzbrojona w poręczną broń, na ślepo szła przed siebie, nie wiedząc tak naprawdę, w którą stronę skręcić, gdzie się obrócić. – Czuje pan? – szepnął znużony kmieć. Chłopak znieruchomiał. Woń lasu pierzchła przed potwornym smrodem, jakby ktoś w głębi osmalał świniaka. – To właśnie ten zapach wieś nachodzi. Teraz to jeszcze nic… – Cicho – przerwał zdezorientowany urzędnik, mocniej ściskając kij. Chłop wlazł za jedno z drzew. – Jakby co, będę pana osłaniał – szepnął, przytknął nos do drzewa, i tak już pozostał. Olborski zaryzykował. Kto wie, co tam mogło się czaić? Przekazał chłopu kaganek i po omacku wkroczył w niezwykłą ciemność. Wzrok jeszcze dobry, słuch wyśmienity, więc prędko dostrzeże niebezpieczeństwo. Urzędnicza skrupulatność zwyciężyła strach i obawy. W oddali migotał niespokojny płomyk pochodni, zaczepionej do jednej ze ścian niskiej chatki. Był jak światełko w ciemnym tunelu, rozwidniał zarysy konstrukcji drewnianej chaty. Odstawał od niej, śpiący na czarnej tafli bagna wąziutki pomost, zapewne sklecony z żerdzi i desek. Przed otwartymi na oścież drzwiami siedział zgarbiony człowiek, z daleka malutki i niewyraźny. Młody urzędnik przypomniał sobie wyuczone definicje odwagi, braterstwa, a także słowa Kostarina, którymi zachęcał chłopaka do wzmożonego wysiłku przy wyjaśnianiu spornych dla ludzi dylematów. Zaczynał pojmować zaciekłość inspektora. Bez tej dociekliwości świat popadłby w ruinę, a ignorowanie przepisów prawa zniszczyłoby dobrobyt, na który pracowano tyle lat. Tylko oddanie i poświęcenie zachowa ten ład, tylko oddanie i poświęcenie… Z takim przekonaniem przekopał się przez gąszcz zarośli i, jak wąż, niezauważalnie pełzł na brzuchu przed siebie. Nie odpuści, pomyślał schowany za drzewem Kazimierz, gdy urzędnik znikł w gęstwinie. Nie odpuści. Na pieńku siedział starzec w brązowym kubraku, a przed nim stał kocioł pełen kipieli. Stary nucił smętną pieśń, czasem wyrzucił słowa ochrypłym głosem, co chwilę wsypując do gara jakieś drobiny. Zabulgotało, aż podśpiewujący mężczyzna odchylił się lekko do tyłu. Podniósł z ziemi drewnianą łyżkę i zamieszał kipiel. Ta sięgnęła krawędzi naczynia. Najwidoczniej staremu zachciało się przyśpiewek nocnych, przed domkiem, przy kotle. Tylko ten smród. Stary znosił fetor, choć często zaglądał prosto w kipiel, skąd smrodliwe opary legły prosto na niego. Urzędnik poruszył się, aż zaszeleściły listki zarośli. Stary przestał podśpiewywać, podniósł głowę i uważnie przesunął zmrużone oczy po ciemnym szpalerze wysokich krzewów. Cisza, niezmącona cisza. Gdzieś daleko zadrżały cienie konarów. Chłopak zagryzł wargi. Po chwili znów usłyszał śpiew. – Który tam po nocy lezie jak stary dziad? – zapytał nagle mężczyzna na pieńku, nie odrywając wzroku z beczkowatego naczynia. Chłopak z trudem przełknął ślinę. Wychylać się z zarośli nie miał odwagi. – Który? – powtórzył gospodarz i zaśmiał się poważnie. – Sołtys przecież zabronił tu chodzić. Powiedział, że kto tu przyjdzie, ten zginie. No co tam? Język ucięło, czy jak? Bać się starego Antka? Ech ludzie, ludzie… Grozy w tych słowach nie było, raczej żartobliwy ton. Chłopak uznał, że ma do czynienia z dziwakiem chętnym do nocnych przyśpiewek. Postanowił odpowiedzieć. – To ja. To tylko ja – ciągle tkwił w zaroślach, potęgując w sobie odwagę. – Kto? – podniósł ton. – Po głosie nie poznaję. – Grzegorz – wypowiedział imię, które mu ślina na język przyniosła. We wsi mieszkał człowiek o tym imieniu. Być może stary da się nabrać? – Jaki Grzegorz? Nie znam żadnego Grzegorza – rechotał pod nosem, siedział spokojnie, klepnął otwartą dłonią o kolano. – No ze wsi. Drogę pomyliłem. Nic tu po mnie. – Wyłaź stamtąd – stary warknął przeraźliwie chłodno. Trwożna tonacja mogłaby samą dźwięcznością drzewa uśmiercać. – Wiem, kim jesteś. Przypłynąłeś z tym ruskim durniem, który przylazł tu wczoraj – zaśmiał się ochryple i dosypał do kotła. – Chłopi nie mają ochoty tu przyłazić, tacy durni nie są. Spod tułowia chłopaka uciekał grunt, jakby się ruszał, gdzieś mknął, tracił wrodzoną stałość. Krzak zaszumiał i rozchylił się. W jednej chwili nieruchoma z przeznaczenia natura ożyła. Wystawiła urzędnika na pokaz. – To moja ziemia – oznajmił z dumą starzec. – Nie masz prawa tu przebywać. Olborski w niedostrzegalnej panice poszukiwał odpowiednich słów, ale jedyne co przyszło mu do głowy to ucieczka. Uciec nie mógł. Wprawdzie zdołał wstać, lecz ciało miał cięższe od kowalskiego młota, z trudem utrzymywał równowagę. – Dlaczego nie mogę się ruszyć? Kim ty jesteś? – za dużo słów na raz z przeszło mu przez gardło z trudem. – Kim? – znów złośliwy śmiech. – Antek jestem, głupi urzędniku. Olborski myślał, przerażony, niepewny najbliższej przyszłości. Zwojami mózgowymi płynęły podpowiedzi co do możliwych zachowań, ale mrowie myśli prowadziło donikąd. Trząsł się i głęboko oddychał. – Zachowujesz się jak stara baba – Antek wstał z pieńka i postawił kilka równych kroków przed siebie. Założył ręce do tyłu i z uwagą obserwował urzędnika. Był niewysoki, w kubraku niestarannie uszytym, a siwe gacie co chwilę zjeżdżały z tyłka. Poważne rysy twarzy i skwaszona mina nie wyrażały sympatii wobec gościa. Podszedł do ściany chałupy, wyciągnął zapaloną pochodnię. Poświecił przed siebie. Usta urzędnika drgały z przerażenia, kiedy zbliżył ogień. – He… – strzyknął mu ślinę pod nogi. – Baba! Trzęsiesz się jak baba! – Jak mam się nie trząść? – zaprotestował. – Nie mogę się ruszyć. – A po coś tu lazł? To moja ziemia – umknął z oczu chłopaka, stanął za jego plecami i tam pozostał. Niepewność narastała. W każdej chwili urzędnik mógł paść rażony czymś długim i ostrym. Najpewniej wykrwawiłby się na śmierć. Antek wyszedł niespodziewanie, właściwie to tylko postał chwilę za plecami Olborskiego i wrócił pod pieniek. Wbił trzon pochodni w ziemię i zaczął myśleć. Chłopak odetchnął, poukładał w myślach całe zajście, przypomniał sobie, że stary mówił coś o nocnej wizycie Kostarina. Wyrzucił natychmiast swoje oburzenie i żądał wyjaśnień. – Więc tak się nazywał ten Rusak? Lazł niepotrzebnie, wsadzał nos w nieswoje sprawy – odpowiedział tajemniczo Antek. Wcisnął lewą dłoń do kieszonki kubraka, skąd wyjął garść proszku i wsypał do bulgoczącej kipieli. Zamieszał ostrożnie drewnianą łyżką. – Nic mu nie zrobiłem. Ukazałem tylko prawdę. Potem zaciągnąłem pod wieś. Tylko tyle. Spłoszone uczucia podpowiadały najgorsze myśli. Stary ględził o jakiejś prawdzie, wyglądał na wariata i tak się zachowywał. Pewnie wlał Kostarinowi do gardła trochę tego świństwa z kotła. Od tego zachorował. To najrozsądniejsze wytłumaczenie, ale tak naprawdę na tej wyspie nic by go nie zdziwiło, nie po tym, co zdążył zobaczyć. – Bredzisz – powiedział szyderczo urzędnik. – Jesteś zwykłym wariatem. Wiem, dlaczego tu jesteś. – Doprawdy? – siedzący nie przejawiał poruszenia burkliwymi słowami, przyjął je spokojnie. – Tak! Dla takich jak ty nie ma miejsca w normalnym świecie. Od razu trafiłbyś do szpitala. Doskonale o tym wiesz, dlatego mieszkasz na moczarach. Nikt cię tu nie znajdzie – poczuł się pewnie, kiedy wygarnął staremu. Odczuł dumę, bo się postawił, choć nie mógł drgnąć. Antek mógłby go zatłuc na miejscu, mimo to, nie miał nic do stracenia, jak pogodzona z losem ofiara. – Ciekawe rzeczy opowiadasz – stonowany głos zabrzmiał ponuro. – Ale nie masz racji, urzędniku. Wprawdzie mieszkam tu, na bagnach, z dala od innych… Co ja ci będę tłumaczył, skoro i tak za chwilę umrzesz. Chłopak najchętniej gdzieś by się schował i nie pokazywał. Zaczął żałować wcześniejszych słów, bo te mogły sprowokować starego. Przypomniał sobie o Kostarinie i jego dziwnej przypadłości, nie chciał skończyć w ten sam sposób. – Zaraz, jak to umrę? Nie wyglądasz na mordercę – ironiczny śmiech zmieszał się z dawką goryczy. – Sołtys powiedział mi o wszystkim, zawsze mówi i informuje, bo ma ze mną pewien układ, o którym lepiej żebyś nie wiedział. Urzędnicy zawsze odpływali w spokoju, nie włóczyli się nocą po lesie i nie zadawali zbędnych pytań. Załatwiali sprawy i tyle. I kto na tym ucierpiał? Nikt. Tym bardziej, że urząd odzyskiwał zaległe podatki. A tak, proszę. Zjawił się Ruski, namieszał i trzeba za to zapłacić. Wprawdzie Jędrek miał cię załatwić, ale nie widzę problemu, żebym to ja tego nie zrobił. No co tam, co tak struchlałeś? – podźwignął się z pieńka i zaczął się za czymś rozglądać. Chłopak nie stracił przytomności, a powinien, bo zbladł jak nigdy. Ale dziwna wola życia odezwała się w duszy i namawiała go do przetrwania. Antek zajrzał za pieniek, na chwilę wskoczył do sieni, a potem bezradnie klepnął dłońmi o uda. – A niech to – wycedził zdegustowany. – Gdzieś zapodziałem siekierę. – Poczekaj, nie wiem co tu się dzieje, ale obiecuję, że nikt nie dowie się o tobie, o układzie, czymkolwiek on jest. Przysięgam, nikomu nie powiem – gorący pot oblewał kilkoma strumykami plecy. Koszula, ciasno zapięta pod szyją, paliła. Frak ciążył niczym metalowa skorupa. – He, he… Może i ja ci wierzę – zarechotał szyderczo. – Ale kto uwierzy, że ten Ruski jest na coś chory? Chłopak zdziwił się i zmarszczył brwi, stary od razu to zauważył. – Bo widzisz – ciągnął dalej. – Sołtys nie jest głupi, gdyby powiedział, co naprawdę mu się przytrafiło, a ta wieść odpłynęła za bagna, mielibyśmy tutaj tłum urzędników i ciekawskich maniaków. W takim stanie nie możesz go zabrać, bo specjaliści natychmiast poznają się na rzeczy i będą dociekać. A to akurat dla mnie nie jest na rękę. Pozostajesz ty. Sam nie możesz wrócić, bo zaczną cię wypytywać, co stało się z inspektorem. Jak widzisz, nie mam wyboru, muszę cię zabić. – Ale zaraz, zaraz – zaprotestował chłopak. – Coś wymyślę, nikomu nie powiem, przysięgam. Powiem, że inspektor utonął w bagnie. Tak, tak właśnie powiem, nikt tu nie przypłynie, obiecuję. Antek chwycił się za boki jak do tańca i pokręcił głową z niedowierzania. Cmoknął i rzekł: – No, może i ja ci wierzę, ale powiedz – postawił kilka drobnych kroczków. – Po co miałbym ryzykować? Po co? Lepiej mi podpowiedz, jak mam cię zabić, nie chcę byś darł gardło i mieszkańców pobudził. Może utopić, co? Chłopak szukał rozsądnego wyjaśnienia, konkretnego argumentu, mocnego i dającego nadzieję. – Jeśli mnie zabijesz, dowiedzą się o naszym zaginięciu. Wyślą kogoś innego, już oni znajdą tę wyspę, oj znajdą. Antoś zastygł w zadumie z podziwu dla tego wywodu, ale tylko na chwilę i zarechotał. – Łatwiej będzie przepędzić nieświadomych niczego inspektorów niż ryzykować, że się wygadasz albo naślesz tu swoich koleżków. Wy do wszystkiego jesteście zdolni. Olborski zrezygnowany wypuścił powietrze. Myślał o śmierci, bólu i moczu, który wąziutką strużką ściekał mu lewą nogawką. – Zanim to zrobisz, powiedz chociaż, kim jesteś? Nie wierzę w czary, ale to, co zobaczyłem, wprawia mnie w zdumienie. Na pewno to wszystko z twoją osobą ma związek – być może pochlebstwami coś wskóra? – Sprytnie, urzędniku – zatarł ręce. – Ale od razu ci powiem, nie trudź się, bo to jak grochem o ścianę. Zginiesz i tak. A jeśli chcesz ujrzeć moje prawdziwe oblicze, to cóż, niech ci będzie. Antek zastygł w skupieniu, zasłonił twarz dłońmi i lekko się pochylił. Gdzieś nad nim świsnęło powietrze, schłodziło młodą twarz urzędnika, poruszyło liśćmi. Źdźbła trawki uniosły się i opadły, woda bagien zawrzała. Potem odgłosy ustały, wiatr odleciał, nastał spokój. Tylko Antek już nie był Antkiem, lecz wysokim mężczyzną, też starym, o zapadłych powiekach, szlachetnych rysach twarzy. W chłodnym skupieniu obserwował chłopaka. Nie był już zwariowanym staruszkiem z ochotą do śpiewu i żartu. W jego oczach było coś niezwykłego, płynęła z nich jakaś smutna tajemnica. Dopiero po chwili urzędnik dostrzegł siedemnastowieczny kontusz i długie, srebrne, sięgając za ramiona włosy. – Matko przenajświętsza – pisnął cichutko przybysz. – Kim ty jesteś, na Boga? – Nazywam się Pronobis, jestem diabłem – odpowiedział ten drugi natychmiast. Chłopak próbował dostrzec rogi, w końcu to atrybut diabła. Pronobis natychmiast zauważył krzątające się tu i tam spojrzenie. – Nie trudź się, rogów nie mam, przynajmniej przez kilka dni, zanim odrosną. Piłuję je co jakiś czas, a powstały z nich proszek wrzucam do kotła. Zaważyłem, że jest z tego doskonała mikstura lecznicza – na wysokości oczu poruszył palcami, zamiast pazurów miał dobrze oszlifowane paznokcie. Młodzieniec z trudem przyjmował do widomości widok przed oczyma. Diabeł bez rogów, tajemnicze siły, mikstury. Nie mieściło to się w jego światopoglądzie. Z drugiej strony odczul ulgę. Ulgę przed śmiercią, bo skoro diabeł istnieje, to i Bóg musi. O ile to wszystko jest prawdą, a nie jakimś koszmarem czy mistyfikacją. – Nie wierzę – zaprzeczył chłopak. – Nie wierzę. To jakaś bzdura. Wypuść mnie stąd – rozpłakał się jak małe dziecko, płakał jak nigdy wcześniej, bo do takich łez nie było okazji. Ni stąd, ni zowąd zaszeleściło poszycie odległych krzaków, a w nich zamajaczyła wysoka postać i pomknęła w las. Urzędnik dobrze wiedział, że to pognał przestraszony Kazimierz. – A niech mnie! – syknął wściekle Pronobis. – Kto tam był? Nie zauważyłem go! Nie czekał na odpowiedź Olborskiego, tylko jak wiatr przemknął mu nad głową, błyskawicznie, prawie niedostrzegalnie. Zaszeleściło niewidoczne poszycie drzew, spłynęły brzmienia cichutkich tupotów na gałęziach. Łoskoty cichły, cichły, szeptały coraz wątlej, aż zgasły. Urzędnik przypuszczał, że diabeł załatwi Kazimierza i zaraz wróci rozprawić się z nim. O dziwo, odzyskał władzę w nogach, potrafił postawić jeden krok, potem drugi, trzeci, z taką dziecięcą radością, jakby właśnie nauczył się chodzić. Zamierzał uciec jak najprędzej, prosto w las, z dala od diabła i przeklętej Porynówki. Odnajdzie łódź i odpłynie, na pewno zdąży. Wyrwał z ziemi pochodnię z bladziutkim już płomykiem i pognał w knieje. Biegł na oślep co tchu, nasłuchując uważnie kroków, szelestu liści i niebezpieczeństwa. Z trudem przebierał nogami, omijał potężne pnie, nie myśląc nawet, by spojrzeć w mapę, chociaż bezużyteczną, ale zawsze to jakiś desperacki punkt odniesienia. Biec, biec – podpowiadała mu myśl, ale z drugiej strony jeszcze natrafi na diabła. A tak, już w gąszczu jest bezpieczny. Diabeł nie wyczuł Kazimierza, dlaczego miałby jego? Tak, zatrzymał się, stał i myślał. – A więc tu jesteś! – usłyszał głos, jakby dochodził zewsząd. Serce omal nie wylazło przez gardło, zakłuło, a potem chciało rozsadzić żebra. Może i zdążyłby się odwrócić, ale dostał czymś twardym w potylicę, usłyszał głuchy puk, zabolało, strumyk krwi wyciekł, mgiełka przed oczami zaległa, ale zaraz odleciała. Zmusił siłą woli organizm do posłuszeństwa, przetrwał kryzys i błyskawicznie obejrzał się za siebie. Nad uchem świsnęła mu zimna stal. Chłopak padł odruchowo na brzuch, chcąc uniknąć zderzenia z pewną śmiercią. Napastnikiem trochę zachwiało, ale zaraz sprawnie się pozbierał i wymierzył kolejny cios. Urzędnik zaniemógł, siły go opuściły. Przed jego oczyma do ciosu siekierą zamierzył się stary Jędrek. – Wszędzie cię szukałem, psie! – warknął. – Po lesie sobie hasamy, co? Blask przygasłego ognika z leżącej na ziemi pochodni odbił się refleksem o taflę siekierki. Chłopak znieruchomiał i czekał. Widział, jak trzonek robi młyńca, a ostra krawędź szczerzy paskudny uśmieszek. W mig przemknęła mu przed oczami historia pewnego człowieka z pewnej książki, choć tytuł powieści i nazwisko bohatera gdzieś umknęło. Przypomniał sobie scenę, podczas której zabójca próbuje uśmiercić przerażonego człowieka, ale zawsze coś mu przerywało wymierzenie ciosu, jakaś gadka-szmatka czy niepotrzebne zwroty akcji. Pomyślał, że tylko w książkach dzieją się takie rzeczy, tylko tam oprawca zwleka tak długo i jakimś cudem ofiara wychodzi cało z opresji. Ale to tylko książka, rzeczywistość jest zupełnie inna. Stary Jędrek nie zamierzał na nic czekać, tylko rąbnąć małą siekierką po łbie, może raz, może kilka, aż niewyobrażalny ból przeszyje ciało, aż ustanie bicie serca. Kiedy wziął zamach, przestrzenią wokół zawładnął niewyobrażalnie głośny krzyk. To musiał być wrzask Kazimierza. Od tego hałasu Jędrek się wzdrygnął i zapatrzył w ciemność. Ta chwila wystarczyła, by oberwał w krocze, upuścił siekierę i z piskiem przysiadł. Wyszeptał jakieś przekleństwo, obmacując mech w poszukiwaniu trzonka. Urzędnik okrzepł i zebrał powracające siły. Kopnął raz jeszcze, aż stary upadł na plecy. Chłopak przeturlał się na tlącą pochodnię. Zgasił ją, a gdy zagasła ostatnia iskierka, zapadła czerń, jakiej nigdy nie widział. Mimo bólu i ciemności wstał i pobiegł co tchu. Co chwilę wpadał na pień, żeby nie roztrzaskać głowy wystawił przed siebie ręce, jakby grał w ciuciubabkę. Nie usłyszał żadnych kroków, tylko cisza, błoga cisza. I to było najgorsze, bo w każdej chwili mogła prysnąć i znów coś napatoczy się pod nogi. W zamyśleniu natrafił na zwalony pień, zaczepił nogą, poleciał na twarz. Pokoziołkował przed siebie i wpadł do głębokiego dołu czy wykrotu. Tego rodzaju sprzymierzeniec lepszy jest niż żaden. Odszukał drżącą ręką gałęzie, warstewki mchu, zakopując się pod takim poszyciem. Choć patyczki kuły, a suche drobne igliwie wdzierało się za ubiór, poczuł ulgę. Wtedy organizm zareagował w wiadomy dla siebie sposób. Wolny od zagrożenia odebrał resztki wątłych energii. Olborski stracił przytomność, a może zasnął? Pamiętał tylko, że śnił o czerni. Czerni nie do zapamiętania.
|