Niektórzy z was dzielą kilka spośród tych nazw z towarzyszami, którzy padli i obrócili się w proch. Są dla was pękniętymi naczyniami wypełnionymi żałobą i dumą. Dlatego nie możecie stać zbyt długo w jednym miejscu, by ziemia pod waszymi stopami nie zmieniła się w bezdenne błoto. Opuściła wzrok – na uderzenie serca, potem drugie. Następnie omiotła spojrzeniem zwrócone ku niej posępne twarze. – Nasz sekretny język, język Łowców Kości, również już się narodził. Jego początki w Arenie były okrutne, skąpane we wstrętnej rzece starej krwi. Krwi Coltaine’a. Wiecie to. Nie muszę wam o tym opowiadać. Mamy własną Raraku. Własny Y’Ghatan. Mamy Malaz. Podczas wojny domowej toczonej na Kradzieży jeden z walczących dowódców wziął do niewoli całą armię nieprzyjaciela i zniszczył ją. Nie przez rzeź, bynajmniej. Rozkazał tylko obciąć każdemu z żołnierzy palec wskazujący tej ręki, w której trzymał broń. Następnie odesłał okaleczoną armię przeciwnikowi. Dwanaście tysięcy bezużytecznych mężczyzn i kobiet. Trzeba ich było wykarmić, odesłać do domu, przełknąć gorzki smak porażki. Niedawno… niedawno ktoś mi przypomniał tę opowieść. Aha, pomyślał Blistig. Chyba wiem kto. Bogowie, wszyscy to wiemy. – My również jesteśmy okaleczeni. W naszych sercach. Każdy z was o tym wie. Dlatego nosimy za pasami kawałki kości. Dziedzictwo obciętych palców. Mimo to nie możemy uniknąć goryczy. Przerwała na dłuższą chwilę. Blistig miał wrażenie, że cisza niesie się w jego głowie nieprzyjemnym echem. – Łowcy Kości przemówią w swym sekretnym języku – podjęła wreszcie przyboczna. – Płyniemy po to, by dodać do swego brzemienia kolejną nazwę, która może się dla nas okazać ostatnią. Nie sądzę, by tak się stało, ale przyszłość przesłaniają chmury. Nie widzimy jej i nie możemy być pewni. Na wyspie Sepik, która była protektoratem Imperium Malazańskiego, zgładzono wszystkich mieszkańców. Bezsensowna rzeź pochłonęła mężczyzn, kobiety i dzieci. Znamy twarz zabójcy. Widzieliśmy czarne okręty. Widzieliśmy okrutną magię, której użyli. Jesteśmy Malazańczykami. Pozostaniemy nimi bez względu na osąd cesarzowej. Czy to wystarczający powód, by udzielić odpowiedzi? Nie, współczucie to zawsze za mało. Podobnie jak żądza zemsty. Na razie jednak być może zdołamy się nimi zadowolić. Jesteśmy Łowcami Kości i płyniemy po nową nazwę. Zostawiliśmy za sobą Aren, Raraku oraz Y’Ghatan i żeglujemy na drugi koniec świata, by odnaleźć pierwszą nazwę, która będzie należała wyłącznie do nas. Której nie będziemy z nikim dzielić. Żeglujemy, by udzielić odpowiedzi. Jest jeszcze coś, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle: „Przy tym, co czeka was u zmierzchu starego świata, nie będzie świadków”. Tak powiedziała T’jantar. Tavore znowu umilkła na kolejną długą, bolesną chwilę. – To twarde słowa i mogą wywołać złość, jeśli w swej słabości do tego dopuścimy. Ja jednak, jako wasza głównodowodząca, odpowiem na nie tak: „Sami będziemy dla siebie świadkami i to wystarczy. Musi wystarczyć. Nie ma innego wyjścia”. Choć minął już z górą rok, Blistig nadal się zastanawiał, czy wypowiedziała właściwe słowa. W gruncie rzeczy, nie był nawet pewien, co powiedziała. Czy świadkowie będą, czy ich nie będzie, co to miało za znaczenie? Znał jednak odpowiedź na to pytanie, nawet jeśli nie potrafił wyartykułować jej precyzyjnie. Coś poruszyło się w głębi jego duszy, jakby myśli były czarnymi wodami pieszczącymi ukryte kamienie i nadającymi im kształty, których nawet ignorancja nie mogła zmienić. Jak mogę nadać temu wszystkiemu sens? Brak mi odpowiednich słów. Ale, niech mnie szlag, ona dokonała tej sztuki. Nie będzie świadków. Ta myśl miała w sobie coś zbrodniczego. Buntował się przeciwko tak głębokiej niesprawiedliwości. Bez słowa. Tak jak wszyscy żołnierze w Łowcach Kości. Być może. Nie, nie mylę się. Dostrzegam coś w ich oczach. Tak jest, buntujemy się przeciwko niesprawiedliwości. Przeciwko temu, że nikt nie zobaczy tego, co zrobimy. Nikt nie podda ocenie naszego losu. Tavore, co w nas przebudziłaś? Niech nas Kaptur weźmie, dlaczego sądzisz, że zdołamy sprostać zadaniu? Nie było żadnych przypadków dezercji. Nie potrafił tego zrozumieć. Nie sądził, by kiedykolwiek miał pojąć, co się wydarzyło owej nocy, jakie kutki przyniosła niezwykła mowa. Powiedziała, że już nigdy nie zobaczymy się z bliskimi. To właśnie znaczyły jej słowa, prawda? Cóż więc nam zostało? Pewnie tylko towarzysze. „Sami będziemy dla siebie świadkami”. Czy to wystarczy? Być może. Do tej pory starczało. Ale teraz przybyliśmy na miejsce. A flota płonie. Bogowie, kto by pomyślał, że to zrobi. Nie ocalał ani jeden transportowiec. Wszystkie spłonęły, poszły na dno przy tym cholernym brzegu. Droga odwrotu została odcięta. Łowcy Kości, witajcie w Imperium Letheryjskim. Niestety, nie jesteśmy w nastroju do zabawy. Zostawili już za sobą zdradziecki lód, spękane góry, które zajmowały całe morze i wpełzały na Rubież Fentów, miażdżąc wszystko na proszek. Nie będzie tam ruin, które w jakiejś odległej przyszłości mogłyby się stać powodem zadumy. Na obnażonej przez nie skale nie pozostał żaden ślad ludzkiego pobytu. Lód przynosił unicestwienie. Nie pokrywał po prostu wszystkich śladów, jak piasek. Był tym, czego pragnęli Jaghuci: negacją, wytarciem wszystkiego do gołej skały. Lostara Yil otuliła się szczelniej podszytym futrem płaszczem, zmierzając za przyboczną na kasztel dziobowy Wilka Piany. Przed nimi znajdował się osłonięty przed wiatrem port. Kotwiczyło w nim już sześć okrętów, w tym również Silanda. Stos odciętych głów Tiste Andii ukryto pod grubym brezentem. Przypomniała sobie, że nie łatwo było wyciągnąć od Geslera kościany gwizdek, a spośród żołnierzy z dwóch drużyn przeniesionych na nawiedzany statek tylko jeden był skłonny z niego korzystać: kapral Trupismród. Nawet Sinn nie chciała go dotknąć. Przed podziałem floty wiele drużyn i kompanii przenoszono na nowe miejsca. Strategia opracowana z myślą o czekającej ich wojnie wymagała pewnych zmian i – co łatwo było przewidzieć – ludzie raczej nie byli zachwyceni. Żołnierze to strasznie konserwatywne skurczybyki. Ale przynajmniej odsunęliśmy Blistiga od realnego dowodzenia. Jest gorszy od starego kundla z ropiejącymi ślepiami. Lostara nadal czekała, aż Tavore się odezwie. Odwróciła się i spojrzała na Tron Wojny, blokujący wyjście z portu. Był to jedyny zgubański okręt, który pozostał na tych wodach. Miała nadzieję, że to wystarczy. – Gdzie jest w tej chwili drużyna sierżanta Postronka? – zapytała przyboczna. – Na północno-zachodnim cyplu wyspy – odparła. – Sinn powstrzymuje lód… – W jaki sposób? – zapytała nie po raz pierwszy Tavore. Lostara była zmuszona po raz nie wiadomo który powtórzyć tę samą odpowiedź. – Nie wiem, przyboczna. – Zawahała się. – Ebron uważa, że ten lód umiera – dodała. – Jaghucki rytuał się załamuje. Zauważył ślady wody na klifach. Sięgają znacznie wyżej od wcześniejszych. Przyboczna nie skomentowała tego ani słowem. Zimno i wilgotny wiatr najwyraźniej jej nie przeszkadzały. Tylko jej twarz nieco pobladła, jakby krew odpłynęła w głąb ciała. Włosy obcięła bardzo krótko, zapewne pragnąc się uwolnić od wszelkich śladów kobiecości. – Pędrak mówi, że świat tonie – oznajmiła Lostara. Tavore odwróciła się lekko i spojrzała na skryte w cieniu wanty wysoko na górze. – Pędrak. Kolejna tajemnica. – Sprawia wrażenie, że potrafi się porozumiewać z nachtami. To, hmm, godne uwagi. – Porozumiewać się? Trudno go od nich odróżnić. Wilk Piany przepływał powoli obok zakotwiczonych okrętów, zmierzając w stronę kamiennego pirsu, na którym stało dwóch ludzi. Zapewne sierżant Balsam i Trupismród. – Zejdź na dół i zawiadom ludzi, że za chwilę schodzimy z pokładu, kapitanie – rozkazała Tavore. – Tak jest. Bądź żołnierką, powiedziała sobie Lostara Yil. To zdanie rozbrzmiewało w jej głowie ze sto razy każdego dnia. Bądź żołnierką, a cała reszta zniknie. Niebo na wschodzie jaśniało już w zapowiedzi świtu. Pluton letheryjskiej kawalerii mknął wąskim, przybrzeżnym traktem. Po lewej żołnierze mieli stary wał brzegowy, po prawej zaś gęstą, nieprzebytą puszczę. Deszcz przerodził się w wilgotną mgiełkę, opóźniającą odejście ciemności. Tętent kopyt był dziwnie stłumiony i szybko umilkł, gdy ostatni jeździec zniknął w mroku. Woda w kałużach na szlaku ustała, choć wciąż unosiły się w niej chmury błota. Mgły odpłynęły do lasu. Siedząca wysoko na gałęzi uschniętego drzewa sowa śledziła wzrokiem przejeżdżający oddział. Choć tętent kopyt już ucichł, ptak pozostał na miejscu. Zamarł w bezruchu, wbijając spojrzenie wielkich oczu w bezładną masę chaszczy między cienkimi topolami. Coś w niej było nie w porządku. Umysłem drapieżnika zawładnął niepokój. Krzewy zamazały się nagle, jakby porywała je potężna wichura, choć przecież powietrze było zupełnie nieruchome. Kiedy się rozwiały, znikąd pojawiły się sylwetki. Ptak zdecydował, że jeszcze chwilę zaczeka. Mimo że był głodny, ogarnęło go dziwne zadowolenie. Potem poczuł w umyśle szarpnięcie, jakby coś… go opuściło. Flaszka przetoczył się na plecy. – Ponad trzydziestu jeźdźców – stwierdził. – Lansjerzy, w lekkich zbrojach. Mają niezwykłe strzemiona. Kapturze, ależ mnie łeb boli. Nienawidzę Mockra… – Przestań zrzędzić – przerwał mu Skrzypek. Wszyscy w jego drużynie, poza leżącym nieruchomo Flaszką, zbliżali się już do miejsca zbiórki. Drużyna Geslera robiła to samo pod drzewami odległymi o kilka kroków. – Jesteś pewien, że nic nie wyczuli? – Ci pierwsi zwiadowcy omal na nas nie wleźli – zauważył Flaszka. – Coś w nich… zwłaszcza w jednym. Jakby był… bo ja wiem, uwrażliwiony? Coś w nim i w tym paskudnym wybrzeżu. To nie jest miejsce dla nas. – Odpowiedz na pytanie – przerwał mu Skrzypek po raz drugi. – Trzeba było zastawić na nich zasadzkę – mruknął Koryk, sprawdzając węzły wszystkich fetyszów, które nosił. Gdy już z tym skończył, przyciągnął swój przesadnie wielki plecak, by sprawdzić z kolei rzemienie. Skrzypek potrząsnął głową. – Nie będziemy walczyć, dopóki nogi nam nie wyschną. Nie cierpię tego robić. – To czemu służysz w cholernej piechocie morskiej, sierżancie? – To przypadek. Poza tym to byli Letheryjczycy. Mieliśmy na razie unikać z nimi kontaktu. – Jestem głodny – oznajmił Flaszka. – A właściwie nie jestem. To przez tę cholerną sowę. Nie uwierzylibyście, jak wygląda noc oglądana oczyma sowy. Jest jasno jak w południe na pustyni. – Pustynia – odezwał się Tarcz. – Tęsknię za pustynią. – Tęskniłbyś nawet za latryną, gdyby to było ostatnie miejsce, z którego się wyczołgałeś – zauważyła Śmieszka. – Koryk celował w tych jeźdźców z kuszy, sierżancie. – Jesteś moją młodszą siostrą, czy co? – oburzył się Koryk. – On nie potrząsnął dziecioróbką, kiedy się odlał, sierżancie! – zawołał, naśladując głos Śmieszki. – Widziałam to! – Widziałam? – powtórzyła ze śmiechem. – Nigdy w życiu nie podeszłabym do ciebie tak blisko. Możesz być tego pewien, mieszańcu. – Jest coraz lepsza – powiedział Mątwa do Koryka, który tylko chrząknął w odpowiedzi. – Uciszcie się – rozkazał Skrzypek. – Nie wiadomo, kto jeszcze mieszka w tym lesie. Albo wędruje tą drogą. – Jesteśmy sami – zapewnił Flaszka. Potem usiadł powoli i ścisnął skronie. – Niełatwo jest ukryć czternastu pierdzących, stękających żołnierzy. Kiedy dotrzemy na gęsto zaludnione obszary, będzie jeszcze gorzej. – A jeszcze trudniej jest zmusić jednego zrzędliwego maga do zamknięcia gęby – odparował Skrzypek. – Sprawdźcie ekwipunek. Chcę, żebyśmy zapuścili się głębiej w las, zanim okopiemy się na dzień. W ciągu ostatniego miesiąca żeglugi Łowcy Kości wdrażali się w odwracanie cyklu snu i czuwania. Okazało się to cholernie trudne, ale w końcu wszyscy opanowali tę sztukę. A przynajmniej pozbyli się opalenizny, pomyślał Skrzypek, podchodząc do przykucniętego Geslera. Poza tym złotoskórym skurczybykiem i jego włochatym kapralem. – Twoi ludzie są gotowi? Gesler skinął głową. – Ciężcy skarżą się, że zbroje im rdzewieją. – Byle tylko nie skrzypieli nimi za głośno. – Skrzypek popatrzył na skulonych żołnierzy z drużyny Geslera. Potem przeniósł wzrok na własnych. – Ładna mi armia – mruknął pod nosem. – I ładna mi inwazja – poparł go Gesler. – Słyszałeś, żeby ktoś robił to w taki sposób? Skrzypek pokręcił głową. – Ale w tym jest pewien przewrotny sens, prawda? Wszystkie meldunki wskazują, że Edur paskudnie rozciągnęli siły. A uciśnionych jest legion. Wszyscy ci cholerni Letheryjczycy. – Żołnierze, którzy nas przed chwilą minęli, nie wyglądali mi na uciśnionych, Skrzypek. – Pewnie niedługo się przekonamy, nie? A teraz ruszajmy z tą inwazją. – Chwileczkę – sprzeciwił się Gesler, kładąc naznaczoną bliznami rękę na ramieniu towarzysza. – Ona spaliła te pierdolone transportowce, Skrzypek. Sierżant skrzywił się. – Trudno byłoby nie zrozumieć, co to znaczy, prawda? – Które znaczenie masz na myśli, Gesler? To, że żołnierze patrolujący wybrzeże z pewnością zauważyli płomienie, czy to, że nie możemy wrócić? – Niech mnie Kaptur weźmie, potrafię przeżuwać tylko jeden kawałek mięsa na raz. Zacznijmy od pierwszego. Gdybym to ja rządził tym cholernym imperium, zalałbym ten brzeg żołnierzami, zanim słońce dziś zajdzie. Bez względu na to, jak dobrze władają Mockra nasi magowie drużyn, w którymś momencie powinie nam się noga, Skrzypek. – Nim zaczniemy przelewać krew czy dopiero potem? – Nawet nie chcę myśleć, co się stanie, kiedy zaczniemy zabijać przeklętych przez Kaptura Tiste Edur. Martwię się o dzień dzisiejszy. – Jeśli ktoś przypadkiem na nas natrafi, zrobimy się bardzo nieprzyjemni, a potem zwiejemy zgodnie z planem. – I postaramy się zostać przy życiu. Ehe, świetnie. A co, jeśli Letheryjczycy nie przyjmą nas przyjaźnie? – Będziemy posuwać się naprzód, kradnąc po drodze wszystko, czego nam potrzeba. – Powinniśmy wysadzić na brzeg wszystkie siły, nie tylko piechotę morską. Złączyć tarcze i przekonać się, co mogą przeciwko nam rzucić. Skrzypek potarł kark. – Wiesz, co mogą przeciwko nam rzucić, Gesler – stwierdził z westchnieniem. – Ale następnym razem nie będzie z nami Szybkiego Bena. Nikt nie zatańczy w powietrzu i nie odpowie na ich grozę taką samą. Czeka nas nocna wojna. Zasadzki. Noże uderzające w ciemności. Niespodziewane ataki i ucieczki. – I nie mamy drogi odwrotu. – Ehe. Dlatego ciągle się zastanawiam, czy podpaliła transportowce, żeby zawiadomić nieprzyjaciela o naszym przybyciu, czy żeby powiedzieć nam, że nie ma powrotu. Czy i jedno, i drugie. Gesler chrząknął. – Powiedziała, że nie będzie świadków. Czy już dotarliśmy w to miejsce? Skrzypek wzruszył ramionami, prostując się nieco. – Niewykluczone, Gesler. Ruszajmy. Gdy jednak zapuszczali się w głąb wilgotnej, gnijącej puszczy, ostatnie pytanie Geslera nie dawało Skrzypkowi spokoju. Czy on ma rację, przyboczna? Czy już dotarliśmy w to miejsce? Atakowali całe cholerne imperium podzieleni na oddziały złożone z dwóch drużyn. Byli sami, nie mieli wsparcia, a ich życie zależało od jednego maga drużyny. Co się stanie, jeśli Flaszka zginie w pierwszej potyczce? Będziemy skończeni. Lepiej każę Corabbowi trzymać się blisko niego. Miejmy nadzieję, że szczęście nie opuści starego buntownika. Przynajmniej nie musieli już dłużej czekać. Mieli pod stopami prawdziwy ląd. Kiedy schodzili z plaży, wszyscy chwiali się na nogach jak pijani. W innej sytuacji byłoby to śmieszne. Ale wtedy możliwe, że wleźliby prosto na patrol. Teraz jednak mogli się poczuć bezpieczniej. Dzięki Kapturowi. Bezpiecznie w takim stopniu, w jakim to możliwe w przypadku kogoś, kto szedł przez puszczę pełną mchu, potężnych lejów krasowych i powykręcanych korzeni. Tu jest prawie tak samo paskudnie jak w Czarnym Psie. Nie, nie myśl o tym. Patrz przed siebie, Skrzypek. Cały czas patrz przed siebie. Gdzieś w górze, za obłąkaną plątaniną gałęzi, niebo jaśniało. |