powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Porynówka
Autor pisze o sobie:
Nazywam się Adam Wiatkowski, rocznik 1982. Zamieszkały w Czarnej Białostockiej. Ukończyłem studia historii, wkrótce polonistyki na Uniwersytecie w Białymstoku, obecnie jestem na podyplomowych studiach menedżerskich. Debiutowałem opowiadaniem „Ochrana” w zbiorze „Śmierć na dobry początek”. Wielbiciel historii i fantastyki, w swojej twórczości niemal zawsze wykorzystuję te dwa elementy. Obecnie piszę powieść nowelową „Anioł Śmierci”, która jest częścią stworzonego przeze mnie cyklu apokaliptycznej-fantastyki.
Do napisania Porynówki zainspirował mnie serial „Lost”.
– Źle się dzieje – Jędrek przymknął cichutko drzwi, jak sprawny włamywacz. – Bardzo źle – oznajmił przerażony, przechodząc chwiejnie z gołych desek na miękki dywan. Zza pazuchy wyciągnął siekierkę, dobrze skrytą pod kubrakiem, żeby to nikt przypadkiem nie zobaczył, jak cichaczem wyniósł ją z domu i pobiegł dróżką prosto do sołtysa. – Naostrzyłem – położył ją prosto w gąszcz papierów na biurku.
Ilustracja: <a href='mailto:a_wawrzaszek@wp.pl'>Artur Wawrzaszek</a>
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
Rok 1916. Gdzieś w Królestwie Polskim.
Ksiądz szeptał.
Czarne paciorki różańca przeskakiwały między palcami co dziesięć sekund, niczym trybiki precyzyjnie skonstruowanej maszyny.
W mrocznej chacie, na przetartym sienniku leżał sztywno mężczyzna w średnim wieku, ciasno owinięty bandażem na wysokości klatki piersiowej. Wysłuchiwał modlitwy z uwagą i prostotą godną szarego człowieka.
Tę cichą, powtarzaną regułkę w owych latach uważano za pewną śmierć. Gdy rozbrzmiały słowa: „I zbaw nas ode złego”, ranny człowiek wydusił stłumiony jęk. Powiernik Boga w przekrwionych oczach nieszczęśnika natychmiast dostrzegł czający się strach.
– Chcesz mi o czymś powiedzieć, synu? – zaniepokojony, przerwał modlitwę.
– Nie, ojcze – przymknął powieki.
– Mój synu. Widzę wyraźnie, że coś cię trapi. Chcesz iść do Królestwa naszego Pana z grzechem na duszy?
Z trudem poruszył prawą ręką i wstrzymał oddech, tylko na chwilę. Wreszcie otworzył szeroko oczy, spoglądając ze smutkiem na spowiednika.
– Niech mi ksiądz powie, tylko jedno. Czy wierzy ojciec w szatana?
Źrenice spowiednika rozciągnęły się szeroko.
– Szatana? Pytasz się o zło na ziemi, które sieje zniszczenie w postaci wojny? O Niemca, który przebił cię bagnetem? A może o tego biblijnego, który kusił Jezusa do grzechu?
– Tego biblijnego.
– Tak, wierzę. To bardzo silna wiara.
– To ona doprowadziła mnie do grzechu, wszystkich nas doprowadzi…
– Co mówisz synu? Cokolwiek zrobiłeś, Bóg może ci przebaczyć. Jeszcze masz czas na spowiedź – pełen niepokoju skwitował pospiesznie, mocno ściskając różaniec.
Zapadła cisza. Ksiądz czekał na słowa skruchy. Żołnierz leżał jak martwy; zbierał myśli i siły na ostatnią spowiedź. Jeszcze kilka chwil temu grzmiały echa dudniących armat, ale i one umilkły.
– Dobrze, powiem co mi na duszy leży. Byłem jeszcze młodym urzędnikiem w guberni pińskiej, bez doświadczenia i stażu. Jakoś w kwietniu otrzymałem zadanie. Miałem dowiedzieć się, dlaczego mieszkańcy jednej z polskich wsi nie płacili podatków. Natychmiast wysłano mnie w teren, ku mojej zresztą uciesze, bo zawsze to jakiś kontakt z ludnością. Towarzyszył mi rosyjski inspektor, Andrij Kostarin, który znał język polski równie dobrze jak własny. Sama wieś tkwiła gdzieś na rubieżach zapomnianej dziś puszczy. Jednak, gdy powiedziano mi, gdzie dokładnie leży, zacząłem mieć pewne obawy. A zwała się Porynówka.
Rok 1897. Gdzieś na bezkresach Polesia.
Dmuchnęło chłodem.
Opary mgły spowiły drzewa zagnieżdżone w moczarach. Przez ten zatopiony świat płynęła leniwie łódka, rozdzierając wydatnym dziobem mgielną zawiesinę. Czasem nieprzyjemnie zakołysała się, ale po chwili wracała do swojej, zdawałoby się bezpiecznej, pozycji.
Bagna ciągnęły się chyba w nieskończoność. Mroczne i niebezpieczne. Trudne do przebycia.
Chłop był wesoły, dziarski, jeszcze niestary. Spod słomianego kapelusza wymykały się jasne włosy. Odziany w brązowy kubrak, uzbrojony w długi ostrugany drąg, którym odpychał się od mulistego dna, wprawiając w ruch starą brązową łódkę.
– Panowie, a skąd ja wiosła wezmę? – odpowiadał co chwilę urzędnikom na żądania, by posłużył się bezpieczniejszym niż drąg środkiem napędowym. – Nigdy ja ich nie używał. Nie było potrzeby.
– Nie wierzę, że nie ma innej drogi, chłopie – Kostarin, doświadczony urzędnik, pod wąsem wypatrywał lądu. Bez rezultatu.
– Panie, żadnej, a żadnej. Tyle lat w Porynówce żyję, a jeszcze o żadnej suchej, nawet drobnej dróżce nie słyszał. Jak żem powiedział na brzegu, przez bagnisko tylko łódką przepłyniem. Tak zawsze było. Zawsze łódką. Choć stara, ale trzyma się mocno…
– Zaraz, jak to? – drugi z urzędników; młody, nieco wystraszony charakteru przeprawy, w modnym ubiorze, przerwał chłopskiemu gondolierowi. – Żadnej drogi? Nawet leśnej ścieżki? Jak roztopy miną, na pewno suchy lad się znajdzie.
– A gdzie tam. Jak żem na brzegu powiedział, tu zawsze bagnisko było, odkąd najstarsze ludzie we wsi pamiętają. Skąd się to wzięło? Nie wiadomo. Ale zawsze tu zielona woda była, tataraki, trzciny i wielkie drzewa bez liści. A sama wieś na wyspie leży. A wielka ta wyspa, panie. Nawet zboże hodujem. I nigdy żadnej suszy, klęsk, czy wojen. Taka to nasza osada porządna. Pewnie Bóg pilnuje naszej wyspy. Tak, to wielka wyspa. Ha, zaraz, jak wielka, to może duża jak Anglia. Co? Dobrze gadam? Nie myślcie, panowie urzędniki, że ja o Anglii nie słyszał. Często pływam do tej waszej cywilizacji, skąd gazety przywożę. O tam, są pod waszym siedziskiem. Ja to światowy człowiek, oczytany…
– Daleko jeszcze? – Kostarin nie mógł znieść towarzystwa gadatliwego chłopa. Uparcie wypatrywał lądu.
– A nie, już niedaleko. Zaraz przez plątaninę drzew przepłyniem, potem prosto i za chwilę będzie brzeg. Tylko teraz mi łódki nie przewróćcie, bo tu najgłębiej. A jak wpadniem, to żywych stąd nas pewnie nie wyciągną. Za wiele na dnie wodorośli. Patrzcie, drągiem już dna nie sięgam. Ale spokojnie, dopłyniem.
Kostarin przełknął ślinę. Z niesmakiem pomyślał o sinym topielcu wyłowionym przez carskie wojsko. Zerknął na młodego urzędnika. Ten tylko wzruszył ramionami.
– No co, taki przydział. Nie ruszaj się, to może żywi dotrzemy na miejsce.
Płynęli czas jakiś w milczeniu. Chłop pogwizdywał wesoło jakąś melodię, którą musiał na brzegu usłyszeć. W końcu mgła zaczęła uwalniać widok potężnych pni. Dziób chybotliwej łódki przecinał dywan jasnozielonych glonów. Spróchniałe pnie podmywała woda, a całą przestrzeń wokół przesiąkał zapach bagna. I ta cisza niepojęta. W łysych koronach nie szumiały liście, nigdzie nie czuwały ptaki.
Wreszcie, gdy mgła odeszła, a półmrok się rozproszył, jasne było, że są u kresu podróży.
Łódka zaryła o błotnisty brzeg. Cicho, niemal bezdźwięcznie, wtopiła się dziobem w muł. Zostawiła ślad, który wkrótce zostanie zmyty.
– No, cali i zdrowi – chłop przeżegnał się i porzucił drąg. Zwinnie wyskoczył za burtę. -Panowie urzędniki w takim strojach przypłynęli, że to nasze dziewuchy zaraz za wami uganiać się będą – zażartował.
Na ganku pobliskiej chaty siedzieli pokracznie na krzesłach dwaj staruszkowie i ćmili fajki. Nie wytrzymali. Ryknęli śmiechem.
– Stachu, słyszałeś? – ten po lewej, w przekrzywionej czapce, zwrócił się do zamyślonego towarzysza. – Słyszałeś, co ten konus Maciej wygaduje?
– A słyszałem, Janku – odparł mu, pykając fajkę. – Niby to nasze dziewuchy za tymi dwoma uganiać się mają.
Maciej kroczył w ich stronę z plikiem gazet pod pachą. Zmarkotniał, gdy dwaj starcy prześcigali się w wyrzucaniu szyderstw na jego temat.
– A wy tam cicho lepiej, bo jak drągiem gwizdnę, to ostatnie zęby wylecą. Ja tu ważnych gości do sołtysa prowadzę!
– Stachu, słyszałeś? Ten konus chyba nam grozi?
– A słyszałem. Mocny w gębie to on był zawsze. Że to niby do światowych ludzi pływa. Pfu – splunął gęstą flegmę na podłogę ganku. – I żebym cię tu dziś więcej nie widział, konusie jeden. Ja broń z czasów powstania w spiżarni chowam, a ten mnie swoim drągalem straszy.
Gadali coś jeszcze do siebie, pykali fajki, rechotali, ale Maciejowi nie w myśl było zadzierać z nimi, zwłaszcza teraz, gdy tak ważni goście raczyli zagościć na oderwaną od świata wyspę.
– Niech panowie urzędniki nie przejmują się tymi dwoma. Oni zawsze tak przyjezdnych witają – poinformował oszołomionych mężczyzn, ciągnąc ich do chaty sołtysa.
Zabudowania straszyły tuż przy wodach bagniska; skromne drewniane chlewiki kryte słomą. Zwierzęta leniwie kręciły się wokół zagród.
– Panowie urzędniki – rzekł Maciej, słysząc pomruki niezadowolenia, wywołane typowo wiejskim klimatem. – Tu tylko zwierzynę trzymamy. Dalej, dalej pójdziemy, tam za drzewa. Tam łąki i sady. A jakie domy, panowie, takich to nawet miastowi nie mają.
– To tak zwierzęta bez opieki się pasą? – wtrącił oszołomiony młodzieniec. – Prawo tego zabrania.
Chłop nie przejął się okrutnymi przepisami prawa. Dreptał ospale w stronę ściany młodziutkich buków.
– Co tu się stać może? Zwierzyna poucieka? Niech się pasie bydło swobodnie. Panowie, my tu wolność mamy, każdy robi to, co się mu podoba, oczywiście zgodnie z prawem. A sołtys nasz w naukach uczony i zna się na rzeczy. My mądrzy ludzie, gazety przywożę, to każdy wie co na świecie się dzieje. A ludzie uczciwi i zaradni, nie to co wsiowi od was, zabobonni i głupi. Panowie, za tymi krzakami będzie już polana z naszymi domostwami.
Gdy przeszli przez gaik, dostrzegli rozsądnie rozlokowaną wieś. Na łące, pośród kwiecistych sadów, pobudowano chaty. Maciej miał rację, takich domów to nawet miastowi nie znali. Dwupiętrowe mieszkania z dębowych bali, modne okiennice, rzeźbione drzwi, dachy kryte dachówką. Każdy innej wielkości, inaczej zdobiony. Za nimi olbrzymie połacie pól mieniło się kolorem złota. To zboże lśniło.
– Nie, nie, niemożliwe – młody urzędnik przetarł oczy. – Co to? Jak, chłopie…
Rosyjski towarzysz nie zdołał wykrztusić słowa. Maciej prychnął, dumny i zadowolony.
– Wy urzędniki takich cudów u siebie nie macie. Mówiłem, że nad naszą osadą to sam Bóg musi czuwać – dreptał leśną dróżką, opadającą lekko w dół.
– Nie do wiary! – przebudził się z letargu inspektor. – Zboże w kwietniu? To cuda jakieś!
– A cuda, cuda. Ludzie tu nawet zimy nie znają. Jak im mówię, że w tej waszej cywilizacji śnieg pada, to tylko rechot słyszę.
Prowadził ich, zadumanych, w stronę dębowych chat. Wszystko było jak z bajki, tylko jakoś ludzi nigdzie nie spotkali. W końcu dotarli do centrum – tu mieszkał sołtys. W budynku opasanym czerwonym płotem i zadbanym ogródkiem.
– Panowie urzędniki – krzyknął Maciej, dobijając się do drzwi z obszernego ganku. – Sołtysa nie ma. Pewnie w gospodzie siedzi. My zawsze przed pracą na uciechy chodzimy – wyszedł rozbawiony.
Ciągnął ich teraz na koniec wsi. Tam znajdowała się karczma „Pańskie oko”. Był to jedyny murowany budynek w Porynówce. Gospodarz „Pańskiego oka”, stary Jędrek, wytarł ręce o płócienny fartuch, a na widok Macieja i jego towarzyszy zawołał.
– Szybko żeś się uporał u obcych. A ci dwaj to kto? Przypłynęli z tobą, Macieju?
Chłop rozejrzał się uważnie. Dostrzegł rozśpiewane towarzystwo tkwiące za dwoma olbrzymimi ławami, syto zastawionymi piwem. W głębi pomieszczenia dymił kominek, ogrzewał spasionego jak wieprz kocura Norberta, który jak zawsze, o tej porze, drzemał na jednym z kafli pieca.
– A słyszysz ty mnie, czy ci już całkiem we łbie się od tej cywilizacji poprzewracało?
– Słyszę, słyszę cię Jędrku. Sołtysa wypatruję. Ci panowie to urzędniki ze świata. W jakieś sprawie do niego przybyli.
– Urzędnicy? – zdenerwowany gospodarz zdjął fartuch i cisnął go na piec, tuż obok mruczącego kocura. – Nie mają co robić w tym świecie, tyko ludzi nachodzą. Dwa lata temu, jak dobrze pamiętam, byli tu jacyś. Nudzi im się chyba za bagnami. Czekaj, Macieju, zaraz sołtysa sprowadzę. I zostaw gazety. Poczytam później, czy tam w świecie znów jaka wojna nie wybuchła.
Otworzył drzwi tuż za ladą, prowadzące do jednej z komór. Po chwili wyszedł z wysokim, przystojnym, ubranym w czarny frak mężczyzną. Urzędnicy dostrzegli w nim człowieka światłego i wykształconego. Ten natychmiast zauważył obcych w gospodzie.
Młody urzędnik ukłonił się przed nim nisko i przedstawił.
– Nazywam się Andrzej Olborski, a to najwyższy inspektor, Andrij Kostarin. Jesteśmy z urzędu gubernialnego. Czy mam przyjemność z Wacławem Brzeckim, sołtysem tych włości?
Wysoki mężczyzna w czarnym fraku mruknął pod nosem. Próbował coś sobie przypomnieć. Zaprzestał temu i spojrzał na węszącego wzrokiem Kostarina.
– Nie, nie jestem Brzecki. Nazywam się Witold Mielżewski, a zwą mnie sołtys, tak od sprawowanej funkcji.
– Jak to? – Rosjanin natychmiast z wewnętrznej kieszeni surdutu wyszarpał dokument. – Tu jest napisane Brzecki. Brzecki, sołtys Porynówki. Co z nim?
– Panowie, po co te nerwy? – Mielżewski zerknął na Jędrka. Gospodarz knajpy z niepokojem sięgał po fartuch. – Przejdźmy do mojego domu. Tam wszystko sobie wyjaśnimy.
Gdy wychodzili, sołtys rzekł do Macieja.
– A poroznoś gazety. I tym razem nie zapomnij o Antku. Wprawdzie mieszka nad bagnami, ale to nie znaczy, że nie ma prawa otrzymywać prasy.
– Tak jest, sołtysie – zawołał chłop i przeciął nożem sznur wiążący stertę gazet.

Na górnym piętrze domu sołtysa mieścił się przestronny gabinet. Zabytkowy kredens, obite metalowymi zdobieniami biurko, dywany przedstawiające sceny z polowania na niedźwiedzia, obrazy. Taki dobytek, w dodatku schludnie rozmieszczony, wprawił w zachwyt młodzieńca. Na starszym urzędniku nie zrobił wrażenia.
– W ładnych warunkach mieszkacie, gospodarzu – westchnął Olborski.
Nie odpowiedział. Powolnym krokiem podszedł do barku, wyjął z niego trzy szklanki i czerwoną butelkę samowaru. Uważnie rozlał trunek do naczyń, nie spuszczając wzroku z ciekawskich urzędników.
– Pijcie, żałować nie będę. Sam pędziłem. I jeśli łaska, można jakieś dokumenty zobaczyć? Ja z natury nie ufam każdemu.
Usadowił się na wygodnym fotelu, wyjął jakieś papiery z szuflady biurka i przeczytał dokumenty urzędników rzucone na blat.
– No tak, zgadza się.
Kostarin nie zamierzał dłużej czekać.
– Jako najwyższy inspektor podatkowy chcę wiedzieć… Nie, żądam wręcz wyjaśnienia tej zawiłej sprawy. Rozochociło się tu wam. Raportów nie zdajecie. Podatków nie płacicie. No i gdzie jest prawdziwy sołtys. Gdzie jest Brzecki?
Mielżewski na wybuch złości zareagował spokojnie. Trzymał papiery, przymknął powieki, zmarszczył czoło.
– Z pana, inspektorze Kostarin, to jakiś nerwowy człowiek jest – stwierdził.
Młodzieniec był trochę zdezorientowany. Nie zmierzał się wtrącać.
– A co do Brzeckiego – ciągnął wątek sołtys. – Poszukajcie na bagnach. Ryby wprawdzie dawno go oskubały, ale szkielet można jeszcze odnaleźć.
– Szkielet? – chłopaka przeszyły drgawki.
– Tak. Brzecki zmarł jakiś czas temu. Nieszczęśliwy wypadek, o którym wołałbym nie wspominać tuż po śniadaniu. Chłopi, nie wiedząc co zrobić z trupem, wrzucili go w bagniska. Zawsze tak postępują z odmieńcami.
– Jakimi odmieńcami? – zareagował nerwowo Kostarin.
– Ludźmi innej wiary niż katolicy. Brzecki przybył z guberni moskiewskiej. Był wiary prawosławnej. Dla chłopów katolików z Porynówki to wystarczający powód, by pozbyć się gnijącego ciała odmieńca.
– I nikt nie zgłosił wypadku? To jakiś absurd! Pop i nowy namiestnik mogli w każdej chwili przypłynąć. Wystarczyło zawiadomić – teraz Olborskiego poniosły nerwy.
– Zgłaszać? A po co? Urzędnicy nie odwiedzali nas od dwóch lat. Szkoda na nich czasu, a chłopom ze wsi nie przetłumaczysz, że car chce mieć ich wszystkich pod kontrolą. Są za bardzo przyzwyczajeni do wolności, żeby zgłaszać każdy wypadek w urzędzie. Może zameldować mieli jeszcze o wspaniałych zbiorach? Rozgłosić wieści, że zimą śnieg tu nie pada? Albo to, że są katolikami, choć za bagnami sami prawosławni mieszkają? Oj, nie cieszyliby się wolnością długo.
Młody urzędnik, po tych nerwowych słowach gospodarza, bezradnie rozłożył ręce, chwycił inspektora za ramię i zaraz obaj znaleźli się za drzwiami. Jak najdalej od rządcy włościami.
– I co teraz? – szepnął chłopak, sprawdzając, czy sołtysa nie zaciekawi ich rozmowa.
– A co do cholery ma być? – syknął ze złości Rosjanin. – Zbadamy tę ich wieś i sprawdzimy, co to za cuda się dzieją, choć mam wrażenie, że ktoś chce ukryć przed nami prawdę. Widziałeś ty kiedyś zboże na polach w kwietniu?
– Nie, ale..
– Nie ma żadnego ale. Zajmę się tą sprawą i sprawdzę, co się tu wyprawia. Pewnie zabili Brzeckiego, a teraz strugają wariatów, rozumiesz? – zerknął jeszcze na Mielżewskiego. Ten siedział spokojnie i czytał. – Rozumiesz?
– Tak, rozumiem.
– No. Teraz szczerz zęby i udawaj, że wszystko w porządku.
Wrócili do gabinetu.
– I jak tam rozmowa urzędników? – Mielżewski podniósł oczy znad dokumentów.
– Tak tylko ustalaliśmy, czy można to puścić w ramach regulaminu – inspektor szturchnął łokciem Olborskiego.
– A tak, tak – chłopak wypalił bez zastanowienia. – Załatwimy jakoś tę sprawę.
– To świetnie, panowie – wstał i uściskał im dłonie. – Niech lud żyje w spokoju. Podatki zaległe zapłacimy, pieniądze to nie problem. Nasz ekonom, pan Michał Biernek, dostarczy wam wszystkie księgi rozrachunkowe. Przecież nikt z nas nie chce mieć problemów, i to przez jakieś podatki, prawda? – urzędnicy nieśmiało pokiwali głowami. – Tak przy okazji, zostałem sołtysem w demokratycznych wyborach. Spytajcie, kogo chcecie, nie jestem samozwańcem. No, skoro problem rozwiązany, to wracamy do karczmy. Dziś festyn. Cała wieś zbierze się na głównym placu.
Rozległo się głośne pukanie. Po chwili w drzwiach stał stary Jędrek.
– Panie gospodarzu – rzekł, zamykając drzwi. – Stoły już ustawione…
Mielżewski podniósł rękę w geście dającym do zrozumienia karczmarzowi swoją gotowość.
– Przepraszam was na chwilę. Chciałbym słowo na osobności z Jędrzejem zamienić. Traficie sami do karczmy?
– Tak – odpowiedział inspektor.
Stary Jędrek wyjrzał na korytarz. Urzędnicy już wyszli. Wytarł dłonią mokre od potu włosy, pogładził palcami zarost na podbródku i podszedł do Mielżewskiego.
– I jak, panie sołtysie. Sprawa załatwiona?
– A gdzie tam – poprawił uciskający szyję kołnierz fraka. – Będą węszyć. Cholera, będą węszyć.
– Co robimy? Mam naostrzyć siekierę?
– Nie – skwitował spokojnie. – Powęszą, nic nie znajdą i odpłyną.
– Ale…
– Nie – tym razem zareagował groźnie. – Nigdy tu żaden inspektor nie przypłynął. Pewnie coś w Pińsku podejrzewają.
Jędrek pokiwał głową z uznaniem.
– Jak uważasz, sołtysie. Jak uważasz.
Tuż po wyjściu z domu i wkroczeniu na wąziutką dróżkę, Olborski zwrócił się do zamyślonego Kostarina.
– Jak sądzisz, dali się nabrać?
– A gdzie tam. Cholera, będą kłopoty. Mówię ci, młody, będą kłopoty.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.