powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Strach siedzi w nas, czyli kino grozy pod lupą (1)
Michał Chaciński, Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Michał Kubalski, Jarosław Loretz i Konrad Wągrowski nie boją się mówić o tym, czego się boją. Nie będziemy się bawić w fałszywą skromność – zapraszamy do lektury najlepszej dyskusji o filmowym horrorze w polskim Internecie. Dziś część pierwsza.
Gdzie jest cholerny krawat w grochy?! (Lśnienie)
Gdzie jest cholerny krawat w grochy?! (Lśnienie)
Konrad Wągrowski: Panowie – na rozgrzewkę – proszę o szybką odpowiedź: jaka scena z filmowego horroru najbardziej zapadła Wam w pamięć?
Michał Kubalski: Oj, jedna? Hmm. Nie da rady. Chyba przejście przez tunel pełen trupów w telewizyjnym miniserialu „Bastion” wg Kinga. Ponadto czołówka nowej wersji „Świtu żywych trupów”, kiedy cały świat wpada w panikę. I Emily Rose wyrzucająca z siebie: „onetwothreefourfivesix!”.
Sebastian Chosiński: Nie wiem, czy będę oryginalny, ale w końcu nie o oryginalność tu chodzi. Na pewno jedną z takich scen był oszalały, biegający z siekierą po hotelowym korytarzu Jack Torrance (Jack Nicholson) w „Lśnieniu”, inną – egzorcyzmy przeprowadzane przez ojca Merrina (Max von Sydow) w „Egzorcyście” z 1973 roku. Choć nie ukrywam, że i klasyczne niemieckie horrory z lat 20. ubiegłego wieku potrafiły przyprawić mnie o gęsią skórkę – chociażby „Gabinet doktora Caligari” Wienego, „Nosferatu” Murnaua, „Dr. Mabuse” Langa. Strasznie lubię ten filmowy ekspresjonizm, z całą jego ornamentyką i kiczowatymi nieraz dekoracjami. Ale za to jaki tam był klimat! Chyba tylko Herzogowi w remake’u „Nosferatu” udało się skutecznie do tego nawiązać.
Jarosław Loretz: Co racja, to racja. Takich scen jest wiele. Mnie w tej chwili na myśl przychodzi kilka: mamrotanie zaklęcia w „Armii ciemności”, koniec namolnego grubasa w piątej części „Piątku trzynastego” (któż by się spodziewał, że kolega jednak nie wytrzyma i rąbnie siekierą ;) , a z tych na serio, to: duch w windzie w „The Eye”, twarz na fotografii w „Shutterze” (jak i odbicie w drzwiach na sam koniec filmu), potwór w studni w „Dagonie”, ucieczka dzieciaka w pole kukurydzy w „Bladym strachu”, odrodzenie Franka w „Hellraiserze”, Graf Orlok śliniący się na widok krwi w „Nosferatu”… No i oczywiście czołówka i początek nowego „Świtu żywych trupów”. A gdybym się głębiej zastanowił, pewnie jeszcze z tuzin takich scen by się znalazło. Po prostu nie da się wybrać jednej konkretnej. Każda z nich ma swój urok i każda na swój sposób zapada w pamięć.
‹Gra wstępna›
‹Gra wstępna›
Piotr Dobry: Popieram chłopaków z czołówką nowego „Świtu…” i Sebastiana z rozszalałym Torrance’em. Od siebie dorzucę clowna wciągającego ofiarę pod łóżko w „To”, Candymana wypuszczającego rój pszczół z ust, rekina szturmującego łódź w końcowych scenach „Szczęk”, scenę z kosiarką z „Martwicy mózgu”, wyludniony Londyn z kawałkiem Godspeed w tle w „28 dni później”, Alfonso Ribeiro zamienionego w ogromnego kleszcza w „Kleszczach”, robala uśmierconego prostownicą do włosów w „Robalach” Gunna. I zapewne wiele innych, które teraz nie przychodzą mi do głowy.
MCh: Tak, to chyba nie do zrobienia – rzucić jedną taką sceną. Ale zmusiłeś mnie do zastanowienia. Jeśli zacznę sięgać do najwcześniejszych horrorowych wspomnień i wygrzebywać sceny, które chodziły mi później po głowie przed snem jako dzieciakowi, to wymienię na pewno wizerunek Karloffa jako Frankensteina. Dorzucę do niego początkowe sekwencje na statku z „Ebirah, potwór z głębin”, bo oglądałem to w kinie jako kilkulatek. Ale programowo chyba na pierwszym miejscu wymieniłbym początkowe sceny z „Nie oglądaj się teraz”, bo jest to krótkie podsumowanie większości cech, jakich oczekuję od horroru. Zdaje się, że zaraz o tym szerzej pogadamy, więc nie mówię na razie nic więcej.
KW: No ładnie, ja mówię o jednej, a wy jak z karabinu maszynowego… Ja nie mogę wyrzucić z pamięci sceny, gdy w czasie spokojnej z pozoru rozmowy telefonicznej w „Grze wstępnej” Takashiego Miike za bohaterką nagle porusza się jeden z leżących worków. I tyle. Coś, co w rewelacyjny sposób burzy spokój, wprowadza do filmu element niewiadomego i przykuwa widza do fotela. A poza tym chyba scena z filmu nienależącego z pozoru do gatunku – wyjścia na tyły jadłodajni w „Mulholland Drive”, aby obejrzeć „najstraszniejszą twarz” z własnego snu…
MCh: Wyciągając Lyncha w dyskusji o horrorze, od razu pakujesz się w kłopoty. Ale na razie milczę, wyczekując lepszego momentu…
• • •
Jak wykazały badania, Orlok był nieślubnym ojcem Edwarda Nożycorękiego. (Nosferatu)
Jak wykazały badania, Orlok był nieślubnym ojcem Edwarda Nożycorękiego. (Nosferatu)
KW: Dziesiątki książek, artykułów, prac magisterskich odpowiadały na pytanie „jak to możliwe, że boimy się tego, co nie istnieje (duchów, wampirów, zombie)?”, więc nie ma chyba sensu, abyśmy znów się nad tym zastanawiali. Powiedzcie mi więc tylko – co muszą robić horrorowi twórcy, aby was przestraszyć? Gremlin wyskakujący z szafki kuchennej? Facet ganiający z piłą mechaniczną? Tajemnicze szelesty w opuszczonym domu? Cienie przemykające za plecami bohaterów filmu? Zapowiedź nowego filmu Jarosława Żamojdy?
MK: Mnie przeraża nietrzymanie się reguł i wynikająca stąd niemożność przewidzenia, kto komu co zrobi. Z reguł, które obowiązywały w horrorach, naśmiewał się już Wes Craven w „Krzyku”. I rzeczywiście – jeśli wiadomo, że biuściasta blondynka musi pobiec na górę zamiast do drzwi i że musi umrzeć, nie boimy się tego. Dopiero jakieś przełamanie konwencji, jak na przykład w „Egzorcyzmach Emily Rose”, gdzie główna bohaterka ani nie bzyknęła się z chłopakiem, ani nie próbowała eksperymentów z tabliczką ouija, wręcz przeciwnie – jest gorliwą katoliczką, a mimo to zostaje opętana, może mnie przerazić.
MCh: Od razu wrzucę szeroki uśmiech, bo podoba mi się, że wspominasz o łamaniu reguł. W jednej z klasycznych analiz horroru jako gatunku – książce Noela Carrolla „Filozofia horroru” (bodaj od ubiegłego roku można to kupić w polskiej wersji językowej) – autor kompleksowo wyjaśnia między innymi właśnie kwestię paradoksu horroru, czyli faktu, że jako ludzie dorośli i racjonalni boimy się w horrorze elementów, o których wiemy, że są fantastyczne i nieracjonalne. Wśród wyjaśnień pada tam stwierdzenie, że człowiek czuje grozę wynikającą z kontaktu z czymś nienaturalnym, czyli między innymi z tym, co nazwałeś łamaniem reguł. Znamy jakąś fakturę świata i kiedy widzimy, że gdzieś się ona pruje, a gdzieś wyziera spod niej coś zupełnie innego, zaczynamy się bać. O tym pewnie też za moment powiemy sobie więcej, ale ja dodam tylko, że sam dla siebie robię rozgraniczenie między horrorem, który lubię, i horrorem, za którym nie przepadam, między innymi na podstawie tego, czy z założenia inteligentnie kwestionuje on znane reguły (jakkolwiek je definiować), czy tylko je powiela.
‹Świt żywych trupów›
‹Świt żywych trupów›
Powielenie jest dla mnie problemem na przykład w slasherach, w których znana konwencja decyduje o strukturze fabuły, a przecież skoro znana, to i przewidywalna i – w pewnym sensie – uspokajająca, prawda? A jeśli horror uspokaja, to jest do kitu.
KW: A we współczesnych slasherach widz już zwykle po pierwszych pięciu minutach filmu jest w stanie ułożyć sobie listę i kolejność przyszłych ofiar. Tak, to do kitu.
JL: Ale zawsze istnieją chlubne wyjątki, jak choćby kompletnie niedoceniany (być może dlatego, że większość osób bierze go śmiertelnie serio), rewelacyjny „Redukcja”. Również wprowadzony u nas do dystrybucji „Wolf Creek” nie jest tak prosty do dedukcji. Ale może dlatego, że pierwszy z nich jest brytyjski, a drugi australijski…
MCh: Popatrz zresztą, jaki ciekawy wychodzi nam wówczas paradoks. Teoretycy kina mówią, że reguły gatunku dają widzowi poczucie bezpieczeństwa – wiemy, w jakim kierunku ktoś nas prowadzi, znamy mapę świata i rozumiemy zasady. A to przecież absolutne przeciwieństwo tego, co powinien robić porządny horror, nie? Część przyjemności z oglądania horrorów – przynajmniej dla mnie – wynika ze śledzenia, którzy z twórców zdają sobie sprawę z tego, że gatunek sam w sobie gra przeciwko nim, i którzy próbują z ograniczeń zrobić swoje atuty, na przykład sygnalizując nam, że oglądamy określony typ opowieści, po czym z zaskoczenia zaprzeczyć. Takim przypadkiem była dla mnie swoją drogą właśnie wymieniona „Gra wstępna” Miikego. I właśnie w tej wspomnianej scenie Miike nagle zmienia pozornie jasne wcześniej reguły gry.
PD: Ale dlaczego „pozornie”? Od początku przecież wiemy, że oglądamy horror i coś prędzej czy później się wydarzy. U Miikego wydarza się później niż zwykle, ale cały czas jesteśmy na to przygotowani, więc gdzie tu zaskok? Już to gdzieś pisałem – mam wrażenie, że gdyby reżyser trzymał się do końca konwencji dramatu z pierwszej części filmu, to dopiero mógłby mnie poruszyć, zaskoczyć i skłonić do przemyśleń – oto bowiem okazałoby się, że mamy coś anonsowane jako horror, które jest jednak „tylko” trzymającym w napięciu dramatem nieszczęśliwca. A więc – mógłby zacząć rozważać widz – może twórca chciał nam powiedzieć, że horrorem jest tu sama sytuacja bohatera i żeby ją poczuć, nie potrzebujemy dodatkowych „podniet” w rodzaju amputacji nogi na żywca?
Asami nie miała wątpliwości – telefon i ziemniaki razem coś knuły. (Gra wstępna)
Asami nie miała wątpliwości – telefon i ziemniaki razem coś knuły. (Gra wstępna)
MCh: Padłeś po prostu ofiarą kretyńskiego marketingu filmowego. Nie wiem, czy gdzieś poza Polską na plakacie tego filmu znalazło się hasło równie debilne, co u nas, zdradzające właściwie wszystko, czyli to, że bohaterka ma sekret. Ja miałem to szczęście, że obejrzałem film na długo przed polską premierą, sprowadzając go bodaj z Azji, zaraz po jego wydaniu. Wiedziałem wtedy tylko, że to podobno przełomowy film Miikego, klasyfikowany raz jako dramat, a raz jako kino grozy i… nic więcej. Okładka mówi oczywiście sporo, ale jednak po rozpoczęciu filmu nie masz pojęcia, co ma z filmem wspólnego. Zatem najkrócej mówiąc: oglądałem „Grę wstępną” jako dramat nieszczęśliwca i nie wiedziałem, jak potoczy się dalej. W tym przypadku sprawdziła się moja zasada unikania jak ognia wszystkich możliwych informacji o filmie przed seansem.
PD: Wiesz, Michale, jako osoba odpowiedzialna za Esensjopedię nie mam niestety takich możliwości. Ale nie odpowiedziałeś na drugą część mojego pytania: czy bez tych krwawych scen akupunktury i amputacji z końcówki filmu musiałby on przestać być horrorem? I czy możesz założyć, że wówczas na pewno nie spodobałby Ci się tak samo, jak w obecnej formie?
MCh: Tego nie wiem. Ale faktycznie pamiętam z pierwszego seansu jednocześnie szok na widok takiego rozwiązania fabuły i wątpliwości, czy ten film wymagał tak krwawych środków. Najkrócej mówiąc – nie, nie przestałby moim zdaniem być horrorem, gdyby wyciąć końcowe ekscesy. Horror tkwi w mocy już wcześniej zastosowanych w tym filmie środków, a nie w pokazywaniu czy niepokazywaniu krwi. Natomiast wprowadzenie gore powoduje oczywiście, że jednak nagle przechodzimy na inny poziom opowieści i z historii, która mogłaby toczyć się w jakimkolwiek społeczeństwie, robi się historia, która mogłaby wydarzyć się jedynie w Japonii. Film z opowieści o dramacie nieszczęśliwca ukazywanym z punktu widzenia osoby niekwestionującej patriarchalnego porządku zmienia się nagle w wielkie ostrzeżenie przed patriarchalizmem i w kino zemsty z typowo japońskim sadystycznym posmakiem.
‹Egzorcyzmy Emily Rose›
‹Egzorcyzmy Emily Rose›
JL: Nie wiem, mnie tam złamanie konwencji często co najwyżej zaciekawia, zamiast wzbudzać grozę (jak w doskonałym „Bladym strachu”). Chyba że łamią konwencję polscy twórcy, to wtedy rzeczywiście dygoczę. Po części faktycznie ze strachu (że gość znowu dostanie skądś pieniądze i znowu będzie próbował „kręcić” filmy…). Natomiast co do „Gry wstępnej” – nie, nie wszyscy wiedzieliśmy, że oglądamy horror (jakoś wtedy żaden plakat nie rzucił mi się w oczy). Dzięki temu w trakcie seansu przeżyłem spore rozczarowanie, bo do dość dobrego dramatu doklejono niepasującą końcówkę, która próbowała zmienić całą historię w zwykły, chlapiący krwią horror. Ten film naprawdę byłby znacznie lepszy, gdyby darować sobie sceny przemocy.
MK: O swoistym złamaniu konwencji w „Dziecku Rosemary” interesująco pisze King w „Danse macabre” – zauważa, że Ira Levin zastosował w swej powieści satyrę (którą Polański nader dosłownie i umiejętnie przeniósł na ekran), opisując tytułowe dziecko jako dumnego posiadacza żółtych oczu („Ma oczy Swego Ojca”), uroczych szponów, ogona i zaczątków rogów. I, jak stwierdza King: „owa satyra nie osłabia grozy całej opowieści – przeciwnie, jeszcze ją wzmacnia”. Myślę, że miał on w tym punkcie rację – bo wskutek takiego, wręcz archetypicznego opisu syna Szatana nasze postmodernistyczne ułagodzenia i relatywizacje leżą w gruzach: bo Szatan ma rogi i ogon, właśnie tak, jak straszyła nas babcia, gdy nie chcieliśmy odmówić paciorka. I jest tuż obok.
MCh: No właśnie, czyli znowu mówimy o złamaniu jakiegoś przyzwyczajenia, jakiejś konwencji czy zasady. Konwencjonalne wyobrażenie szatana wzięliśmy z historii biblijnych albo z legend. Według nich wyznawcy diabła wyglądają na pierwszy rzut oka dziwacznie i rozpoznawalnie. A Polański za Levinem wywinął woltę i pokazał, że sympatyczne małżeństwo, starsza pani, sąsiad i tak dalej mogą być satanistami i jakimiś makiawelicznymi machinacjami nie tylko złapać nas w sieć, ale i zrobić z nas inkubator zła. Konrad pytał o to, co lubimy w horrorze – więc od razu odpowiem, że lubię między innymi to, że odpowiedni horror potrafi zmienić spojrzenie na świat po wyjściu z kina. I to nie w sensie pogłębienia strachu przed ciemnością, tylko w sensie wygenerowania grozy tam, gdzie wcześniej jej nie widziałem: w drugim człowieku wychodzącym z kina, w małomównym taksówkarzu, w swojej własnej córce dziwnie patrzącej przed snem, w głosie spikera w radio i tak dalej.
Duch, nie duch, ale pewne elementy higieny obowiązują. (The Eye)
Duch, nie duch, ale pewne elementy higieny obowiązują. (The Eye)
KW: Ale owo skrzywienie rzeczywistości poseansowej to nie tylko cecha horroru. Pamiętam przecież, gdy wychodziłem z „Długu” Krauzego – wtedy każda z mijających mnie osób wyglądała na wcielenie Gerarda. Niesamowite wrażenia miałem po niedawnym seansie „Inland Empire” (właśnie – czy kino Lyncha to horrory?), kiedy to do 15 minut po filmie praktycznie każda dostrzegana twarz wyglądała dla mnie na dziwnie zniekształconą. Ale oczywiście horror ma tu chyba największe pole do popisu – po wspominanym niedawno „Świcie żywych trupów”, oglądanym (koniecznie!) w multipleksie w galerii handlowej, naprawdę wszyscy jej klienci sprawiają wrażenie zombie.
MCh: Zaraz, zaraz – mówisz, że nie chodzi tylko o horror. Ale czy nie chodzi czasem po prostu o grozę? Jest przecież to szersze chyba określenie dla horroru – kino grozy. Nie posunę się do stwierdzenia, że „Dług” jest kinem grozy, ale Gerard niewątpliwie był postacią budzącą właśnie grozę, czyli przynajmniej w sensie środków zastosowanych przez Krauzego pożyczał coś z horroru. W tym sensie zgadzam się w sporach definicyjnych, że filmy o seryjnych mordercach można często podciągać pod gatunek horroru. Decyduje moim zdaniem raczej nie tyle tematyka czy udział elementu nadprzyrodzonego, ale zastosowane środki. Dlatego Lynch to często psychologiczne kino grozy, bez względu na to, że punktem wyjścia jego filmów jest zwykle raczej film noir.
JL: Szczerze mówiąc, każdy ma swoją kinową grozę. Bo dla starszego pokolenia takie właśnie będą filmy o drugiej wojnie światowej, a dla ofiar gwałtu kryminały czy dramaty ze scenami seksualnej przemocy. Grozę mogą budzić też wszelkie filmy sensacyjne o ściganiu terrorystów, bo nadal mamy psychozę terrorystyczną, mimo że prócz kilku spektakularnych ataków nic takiego w ciepłych i sytych krajach Zachodu się nie stało. Rodzi się w tym momencie pytanie: gdzie leży granica między gatunkową grozą, o jakiej dyskutujemy, a filmami, które grozę budzą niejako mimochodem? Czy miejsce takiego na przykład Lyncha jest wśród gatunkowej grozy, czy może jednak wśród różnorakich dramatów i filmów trudnych do jednoznacznej identyfikacji, być może często budzących grozę, ale jednak horrorami niebędących?
‹Shutter: Widmo›
‹Shutter: Widmo›
MCh: To pytanie pada bez przerwy w sporach definicyjnych o horror i oczywiście my tutaj też nie znajdziemy jednoznacznej definicji. Trzeba się po prostu przyzwyczaić do tego, że bez względu na to, jak wyraźnie będziemy sobie wyznaczać granice gatunkowe, coś zawsze pozostanie w szarej strefie. Pytasz o Lyncha i to jest zasadne pytanie, bo on przecież bardzo chętnie posługuje się środkami zapożyczonymi z horroru, rozmyślnie uniemożliwiając krytykom klasyfikację. Frank Booth z „Blue Velvet” niby jest postacią realistyczną, ale przecież niemal demoniczną. „Twin Peaks” już jawnie wprowadzało elementy horroru (opętanie, demoniczne zaświaty), podobnie jak „Zaginiona autostrada”. W scenariuszu tego ostatniego na okładce pojawia się zresztą stwierdzenie samego Lyncha: „21st century noir horror film”. Czyli pytać można sobie do woli, póki nie zaschnie w gardle, ale jednoznacznej odpowiedzi i tak nie będzie. Sam decydujesz, co jest dla ciebie horrorem.
SCh: Od dawna w kinie najbardziej przerażało mnie to, czego nie było widać na ekranie, gdy reżyser, scenarzysta czy kostiumograf kazali mi wyobrażać sobie, co zaraz nastąpi. Dlatego zawsze tak wielkie wrażenie robiło na mnie nienazwane Zło w „Dziecku Rosemary” czy w nieco mniej udanym rozwinięciu podobnego wątku w „Strażniku” Michaela Winnera sprzed trzech dekad. Drżały mi także ręce – i zresztą drżą do tej pory – gdy oglądam pierwszego „Obcego” i „Coś” – zwłaszcza w tych fragmentach, w których sam muszę sobie dopowiedzieć, z czym mają do czynienia bohaterowie i jak toto wygląda.
MK: Ale jednak w „Obcym” w końcu widzimy Aliena. To sprawia, że mnie – jeśli w ogóle drżały jakieś części ciała – to tylko przy pierwszym seansie. Potem już nie – Alien został oswojony. Sięgając do literatury, tak właśnie przerażają Przedwieczni u Lovecrafta – nie widzimy ich, a autor sugeruje, że nie jesteśmy sobie nawet w stanie wyobrazić ich grozy.
Zapamiętać: owoce morza jeść tylko w czwartki i piątki. (Dziecko Rosemary)
Zapamiętać: owoce morza jeść tylko w czwartki i piątki. (Dziecko Rosemary)
MCh: Ale panowie, tutaj mówimy o czym innym. O tym, że strach sam w sobie w nas siedzi, bo siedzi w nas świadomość, albo przynajmniej podejrzenie, że postrzegany przez nas świat wcale nie musi być taki, jak nam się wydaje (znowu kłania się Lynch). I kiedy podkarmimy fantazję, wyobrazimy sobie rzeczy nie do końca sprecyzowane, ale na pewno cholernie straszne. Kto w kinie jest w stanie wytworzyć ten dziwny klimat niejasności, ten wygrywa – to jasne. Kto zaczyna strasznie precyzować i pokazywać, od razu traci część widowni. Bo tylko nieliczni są w stanie pokazać i przez to przerazić jeszcze bardziej.
KW: I to jest chyba coś, co nazwę „przekleństwem końcówki horroru”. Horrory najczęściej straszą najlepiej w trakcie filmu, ale – zwłaszcza w kulturze zachodniej – twórcy nie mogą się oprzeć pokusie, aby w jakiś sposób swą historię domknąć, wyjaśnić, czym było Zło, aby nie rozczarować widza. W efekcie jakże często narzekamy na „spieprzoną końcówkę” horroru, w której dostajemy to, czego podobno chcieliśmy – wyjaśnienie, ale klimat i tajemnicę diabli biorą. Niewielki jest procent filmów, w których udaje się tego uniknąć.
JL: Ha, najlepszy w tej kategorii był „Smakosz”. Potwór pokazuje się w całej okazałości już nawet nie w końcówce, a w połowie filmu. Podręcznikowy wręcz przykład zniszczenia obiecującej fabuły i obrócenia mrocznego klimatu w niezamierzoną komedię.
MCh: Wiesz, rozciągnąłbym to po prostu na trzeci akt filmu w pewnych określonych gatunkach filmowych. W szczególności w tych, które próbują budować atmosferę tajemnicy, zagadki i na niej polegają. Czyli załapie się horror, kryminał i tym podobne.
PD: Tyle że w kryminale tę zagadkę przeważnie udaje się utrzymać chociaż do trzeciego aktu, a w horrorze już w akcie pierwszym często mamy jasno zasygnalizowane: wygadany Murzyn, największy cwaniak, palacz i rozwiązła panienka pod nóż, a przeżyje tylko ta skromna, niepozorna dziewczyna.
MCh: Mówisz już o horrorze kompletnie przeżartym konwencją, czyli między innymi o podgatunku slashera. I dokładnie dlatego tego podgatunku nie cenię, że, jak już mówiłem, jego struktura gra moim zdaniem przeciwko grozie, bo film jest przewidywalny. Żałuję, że z racji kasowych sukcesów slashera ten podgatunek aż tak bardzo się upowszechnił. Swoją drogą dokładnie z tego samego powodu nie cenię horror porn, czy konkretnie na przykład „Piły” – przewidywalność zabija grozę.
‹Mulholland Drive›
‹Mulholland Drive›
JL: Wiesz, jest masa zwolenników slasherów i dla nich te filmy są jak znalazł. I nie ma znaczenia, że są przewidywalne. Jak rozumiem – chodzi tu o rodzaj zadanej śmierci i jej krwistość, a nie o przebieg fabuły. Pod tym względem niektórzy chwalili nawet „Basen”. :-) Mam jednak nadzieję, że slashery w końcu wrócą tam, gdzie ich miejsce, czyli wyłącznie na półkę z DVD. Zaś co do przewidywalności kina grozy, to pozwolę sobie przypomnieć, że znaczna część horrorów jest mniej lub bardziej przewidywalna, a slasherami nie jest. Zresztą – wspomniany wyżej motyw pokazywania w końcówce Zła wynika z zamierzeń edukacyjnych (i katharsistycznych) hollywoodzkiego kina. Zło (i strachy widza) musi zostać obnażone i unicestwione. Takie są reguły gry. Te same, według których symbolami charakteryzującymi najbardziej zwyrodniałych morderców są czarna, skórzana kurtka i słabość do szlachtowania dzieci. Kino europejskie i azjatyckie mają większe szanse w tym momencie, bo nie są w tak wyraźny sposób obciążone bagażem konwencji, ale to Amerykanie zarabiają najwięcej na filmach i to oni siłą rzeczy mogą wpompować największe pieniądze w film. A w przypadku horroru, który nie musi mieć żadnej znanej twarzy ani wyrafinowanego scenariusza, oznacza to pchanie pieniędzy w efekty specjalne – czyli w potwory. Bo to najwyraźniej grzech posiadać duże pieniądze, wspaniałe komputery z fikuśnym oprogramowaniem i magazyn pełen petard i beczek farby, i nie móc się tym pochwalić. Mała więc szansa, że wrócimy do epoki „Nawiedzonego domu” Roberta Wise’a, czy do ekspresjonistycznej gry światłocieniem, jak interesująca czy jak budząca grozę by nie była.
MCh: Od razu zgłaszam lekki sprzeciw co do twojego stwierdzenia: „takie są reguły gry”.
Przecież właśnie te reguły gry odróżniają horror staroświecki od horroru nowoczesnego, który rozwija się od lat 60. W staroświeckim zło musiało zostać ukarane, bo gatunek nie wyrósł jeszcze z dydaktyzmu XIX-wiecznej powieści. W nowoczesnym horrorze, od czasów Polańskiego czy Romero, reguły gry są inne, bo inna jest świadomość społeczna. Zło może i wygrać, i przegrać. Świetnie widać to przecież w całej pierwszej fali amerykańskiego horroru przełomu lat 60. i 70., gdzie ambiwalencja zakończenia oddawała stan ducha człowieka z ulicy, niewiedzącego za bardzo po przemianach społecznych, w jakim świecie żyje.
Warto było zapisać się na ten kurs robienia na drutach. (Gra wstępna)
Warto było zapisać się na ten kurs robienia na drutach. (Gra wstępna)
JL: Wbrew pozorom nie jest to wszystko takie jednoznaczne. Trzeba chyba w tym miejscu zrobić rozdział między złem śmiertelnym w postaci rozmaitych zdeformowanych morderców, kosmicznych potworów, drapieżnych pnączy i agresywnych owadów, a złem niezniszczalnym w postaci Szatana. To pierwsze zło najczęściej ze szczętem przegrywa (naturalnie coś tam zawsze z niego zostaje, żeby nie zamykać furtki zyskownym kontynuacjom), to drugie zaś przegrać z definicji nie może, bo Szatan jest nieśmiertelny i nieustanna walka z szerzonym przezeń Złem jest wpisana w kulturowość chrześcijańskiego (i nie tylko) świata. Można więc Szatanowi uciec, ale nie można go pokonać. Na tym między innymi zasadzała się niezniszczalność zła z „Omenu”, „Egzorcysty” czy choćby „Amityville”.
MK: A wracając do meritum – moją wyobraźnię najlepiej podkarmiał nie film, lecz komiks. A konkretnie „Alinoë” Rosińskiego i Van Hamme’a. Nie zliczę nocy, podczas których wyobrażałem sobie moją siostrę wychodzącą ze swego pokoju z jarzącymi się spokojną zielenią oczyma… Tutaj też groza nie została wyjaśniona, chociaż została pokazana. Ale została pokazana klimatycznie.
SCh: Dla mnie takim traumatycznym przeżyciem z czasów wczesnej młodości było pierwsze spotkanie z „Psem Baskerville’ów”. Raz w życiu zdarzyło mi się, aby książka przeraziła mnie tak bardzo, bym bał się zostać sam w domu. Efekt był taki, że rzuciłem powieść w kąt i uciekłem do mieszkającej kilka bloków dalej babci – mimo że było południe. Opis tytułowej bestii był tak wyrazisty, a moja wyobraźnia pracowała na tak podkręconych obrotach, że całość dała piorunujący efekt. Co zaskakujące, później żaden film nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia – nigdy nie wyszedłem wcześniej z kina ani nie przełączyłem na inny kanał dlatego, że się wystraszyłem.
JL: Klimat to podstawa. A jest to w tej chwili rzadko spotykana rzecz, bo przytłaczająca większość horrorów operuje głównie chlapnięciem krwi na ekran, oderwaniem kończyny czy rykiem wydobywającym się z ociekającej śluzem paszczy.
‹Blair Witch Project›
‹Blair Witch Project›
MK: Hmmm… Ciekawe, czy ktoś rzuci się nakręcić film na podstawie Half-Life czy F.E.A.R…. To by było potwierdzenie tezy o zamknięciu się w jakimś błędnym kole zużytych klisz.
JL: Twórcy sami chyba nie zauważyli, że popadli w schematy i kręcą się w zaczarowanym kręgu wampirów, wilkołaków i krwiożerczych bestii z kosmosu (lub z wojskowego laboratorium).
KW: Ale to wynika z hierarchii jakości horrorów, przedstawionej we wspominanym tu „Danse macabre” Kinga. Twórca najbardziej utalentowany potrafi wywołać uczucie niepokoju, niepewności, coś, co utrzymuje się jeszcze długo po seansie. I tego oczywiście ja (a podejrzewam, że i wy) oczekuję najbardziej (najlepiej chyba te oczekiwania spełnia Lynch i czerpiący z jego dorobku Azjaci). Twórca mniej utalentowany straszy – a straszenie nie jest trudne, wystarczy wprowadzić gremlina wyskakującego z szafki kuchennej czy dziewczynę idącą po skrzypiących schodach. Wtedy po filmie wychodzimy z uczuciem pewnego oczyszczenia, odprężenia, odreagowania stresów na spokojny, słoneczny świat i o filmie szybko zapominamy. Mamy wreszcie trzecią grupę twórców – tych, którzy już nawet nastraszyć nie potrafią, a mogą jedynie wywołać obrzydzenie. Wtedy z kina wychodzimy ze złością na wywalone w błoto pieniądze. Jakie są proporcje? Cóż, zapewne takie same, jak proporcje między ludźmi utalentowanymi i przeciętnymi wyrobnikami – trudno się więc dziwić, że prostych horrorów jest znacznie więcej.
MCh: Zaczekaj, nie zgadzam się z takim uproszczeniem klasyfikacji Kinga. Dla mnie do tej trzeciej kategorii należy znacząca część kina gore, a w nim taki choćby Cronenberg. Mam go za mistrza posługującego się – w szczególności do połowy lat 80. – naturalnym dla widza odruchem obrzydzenia, ale rzadko budzącym grozę czy strach. Cronenberg jest – a w każdym razie był wówczas – fizyczny. Pozwalał reagować na swoje filmy na poziomie jakiegoś odruchu obrzydzenia, odrzucenia od obecnego na ekranie obleśnego elementu. Dopiero później przychodziła refleksja, że na przykład w „Dreszczach” jest świetna metafora popędu seksualnego. Ale najpierw była budząca obrzydzenie myśl o pasożytach pod własną skórą, o syfiastym glucie dopadającym cię w kąpieli i tym podobne. Wbrew pozorom ten element obrzydzenia wywołać jest trudno. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy wszystko się już widziało. A i tak wspomniany Cronenberg czy powiedzmy Nacho Cerda w „Aftermath” nadal robią wrażenie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

71
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.