powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Porynówka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Tuż po tym, jak tarcza blaknącego słońca znikła za horyzontem, a niebo utonęło w morzu ciemności, przed drzwiami gospody kilku mężczyzn zapaliło świece. Dziesiątki świec wciśnięto w ciężkie, masywne świeczniki. Rozstawiono je wokół ułożonego z drewnianych plastrów placyku, przypominającego parkiet o kwadratowej powierzchni. Księżyc, przykryty zasłoną nocy, nie był obecny wśród rozhulanego towarzystwa w Porynówce. Tylko płomienie rosnące z knotów rzucały jasność i niespokojnie drgały w rytm przytupów mieszkańców osady.
Załatwiono nawet muzyków, dmących w trąbki z pełną parą, siedzących na niewielkiej, zbitej z listew platformie. Trudno ich nazwać orkiestrą. Raczej gromadą amatorów muzyki w wojskowych mundurach. Prowizoryczne instrumenty, niektóre stare, inne zniszczone, wyglądały w ich dłoniach jak powyginane rury. Jednak grało i huczało. Wystarczająco głośno na biesiadną potańcówkę.
Niewielki kaganek oświetlał ławę wyniesioną z gospody. Siedzieli przy niej, nieco z dala od huczącej orkiestry, inspektor z Olborskim, pilnie studiując zawartość stosów utworzonych z dokumentów.
– Tu coś mam – stwierdził bez emocji młodzieniec. – Może się przydać.
– Pokaż – mroczna mina inspektora zdradzała oznaki zmęczenia. Przygasający kaganek rzucał cień, falował na wąsatej twarzy. – Co to jest? Aha… – skupił w sobie ostatnie siły, zacisnął mocno powieki. – Nooo, jak poszukasz to znajdziesz. A myślałem, że do niczego nie jesteś przydatny…
– Przykro mi, ale nie porządkujemy dokumentów – czyjś ponury głos, zagłuszony przez brzęczenie instrumentów, przestraszył zmęczonego Rosjanina.
Za plecami zatroskanych urzędników rozległo się mlaskanie błota. Z ciemności wyłonił się uśmiechnięty osobnik. Niski, krępy, zarumieniony, w meloniku i lnianej koszuli. Założył ręce do tyłu, kaszlnął i spojrzał w oczy odwróconych w jego stronę zaskoczonych urzędników.
– Nie porządkujemy – ciągnął zaczęte zdanie – bo nam to do niczego nie jest potrzebne. Wrzucam papiery do szafy. Potem otwieram inna szafę i zapełniam od nowa. Monotonna robota.
Podszedł do ławy, przy której wyglądał jak grubaśny skrzat. Inspektor, który w biurze uchodził za człowieka przeciętnego pod względem wzrostu, przewyższał nieznajomego o ponad głowę.
– Miło mi, miło – grubasek wysunął rękę, jakby to on komuś odpowiadał. – Jestem Biernek, tak do mnie mówią. Tutejszy ekonom. Sołtys kazał pokazać wam zaległości podatkowe. Tylko tyle zdołałem przytaszczyć z szaf. Tyle tam dokumentów, niektóre dawno przegniły.
– Miłooo… – zająknął się młodzieniec. – Przypominam sobie. Sołtys Mielżewski coś o panu wspominał…
– Doprawdy? Jak milo, oj miło. Już zostałem przedstawiony. Strzępić języka nie będę. Nie lubię tego.
Ekonom nagminnie mrugał oczami, w czym inspektor dopatrzył się przepracowania umysłowego w źle oświetlonym miejscu. Wydymał usta, napełniał powietrzem pulchne policzki i ciągle się uśmiechał, jak spokojne niemowlę po sytym posiłku.
– Jakiś pan czerwony na twarzy – zauważył Kostarin. – Wszystko w porządku? – zatroskał się, po czym przetarł rękawem pot z gęstych brwi.
– A w porządku, dziękuję. To przez wilgoć. O tej porze idzie na naszą wieś dziwny swąd z bagien. Z tamtej strony – odwrócił się i wyciągnął przed siebie rękę, wskazując na majaczącą w ciemnościach ścianę lasu. – Czasem śmierdzi tak nieznośnie, że wytrzymać się nie da. Oj nie da. Ale dzisiaj tylko wilgoć ciągnie.
Urzędników dusiło gęste, gorące powietrze. Ciepły ubiór, przydatny za bagnami, na wyspie stanowił uciążliwy balast.
– Lepiej się przyzwyczajcie, panowie. Duchota tu olbrzymia. Ale tylko czasem i w nocy o dziwo. W dzień da się żyć. Klimat miły i ciepły, czasem deszczyk popada, co tylko człowieka orzeźwi. Wtedy praca lepiej idzie – uśmiech od ucha do ucha wydawał się wymuszony.
W jednej chwili nastała cisza. Po raz pierwszy od przybycia na wyspę usłyszeli melodię drobnych stworzeń, zamieszkujących wysokie, nieskoszone trawy wokół osady.
– Cicho jakoś. Grać przestali – młodzieniec namierzył ciekawskim wzrokiem orkiestrę.
– Więcej pieśni nie znają – poinformował ekonom. – Potańczyli ludzie do woli. Jutro praca czeka na polu – jego chichot przerodził się w śmiech szczery i głośny. – Tak, popracują sobie na polu. Popracują.
– A ty będziesz siedział i żarł kiełbasę. Znam takich jak ty – wyrzucił mu szczerze inspektor.
– Ja? – jęknął, wstrzymał niepohamowany śmiech. – Ja mam obowiązki, tu, na miejscu. Osady pilnować, księgi podliczać. Oj, pracy mam dużo. A na pole nie pójdę. Nigdy. Ja wykształcony ekonom, mi nie przystoi z chłopstwem pracować. Ja szlachcic. Kiedyś mieszkałem w pięknej rezydencji, miałem służbę i ładne kobiety. To były czasy. Ale tu też dobrze…
– A co, nastąpił koniec sielanki dla arystokraty? – wtrącił inspektor. – Przyszedł car i zabrał burżujom majątki.
– Nie, nie – Biernek zbladł nagle. – Ja uciekłem po powstaniu. Murawiew mi dom spalił. Jego ludzie majątek zabrali. Mówili, że pomagałem powstańcom, a to nie prawda. Więc uciekłem, tu, na wyspę. Lepsze to niż zsyłka. Potem się okazało, że tu prawdziwy raj. Tylko kobiet nie ma – przybliżył się do urzędników, spojrzał uważnie we wszystkie strony i szepnął. – Tak między nami, tu same stare jędze mieszkają. To jedyny, poza smrodem, minus tej wyspy. Ale plusów więcej – podniósł głos. – Rachunek prosty. W Porynówce żyje się dobrze – znowu wyskoczył uśmiech na pyzatej buzi, odsłaniający szereg zadbanych zębów.
Inspektor jęknął cicho i wziął głęboki oddech. Nie zamierzał dłużej prowadzić dialogu z ekonomem. Najpierw chłop, a teraz dumny szlachcic, pomyślał. Wygadane towarzystwo na tej wyspie mieszka.
– Bierz to i to – rozgorączkowany, kazał młodzieńcowi zabrać pożółkłe dokumenty z blatu. Z trudem zdjął surdut i rozpiął guzik pod kołnierzykiem białej koszuli. Poczuł ulgę. – Na co czekasz, idziemy stąd. Ruszaj się! – poganiał chłopaka.
– To panowie już idą? – Biernek zdjął melonik, odsłaniając łysinę otoczoną warstewką rzadkich, lepkich od potu włosów.
– Tak, na nas pora. Zabieramy to. Resztę możesz sprzątnąć.
– Oj, jaka szkoda – ekonom nie krył rozczarowania. – I znów zanosić. Tyle papierów. Najpierw w jedną, potem w druga stronę, aż plecy zabolą. Ale lepiej zanieść, pan Mielżewski będzie zadowolony – po tych słowach pospiesznie zaczął zbierać papiery ze stołu.
Urzędnicy ospale zmierzali w stronę karczmy.
– Widział pan, jak ten Biernek, tylko na samą myśl o sołtysie, zaczął żwawiej się ruszać? – odezwał się młodzieniec.
– To prawda. Coś się lękają tego sołtysa. Albo budzi tak wielki szacunek, w co wątpię, albo trzyma ich tu twardą ręką. Podejrzana sprawa.

Noc zgęstniała, chłód także. Na wschodzie ryknęła jakaś nieśpiąca krowa, z zachodu zawył przejmujący wiatr. Zgaszono świece, uprzątnięto stoły, w krzaki wylano cebry z pomyjami. Z pieca przegnano kocura Norberta. Porynówka usnęła.
– To się nazywa spokój – sołtys nabrał do płuc rześkiego powietrza, zamknął oczy i założył za szyję splecione ze sobą dłonie. – Takiej ciszy nie znacie, wy, inspektorzy ze świata.
– Nie, panie Mielżewski – Kostarin zatoczył wzrokiem koło po rozwidnionych pochodniami mosiężnych, bukowych drzwiach ładnie otynkowanej bielą gospody. – Nie ma to jak gwar nocnego miasta. Oświetlona elektrycznością Moskwa. Widział pan kiedy takie cuda? Tylko tam, gdzie są cywilizowani ludzie, człowiek potrafi odnaleźć spokój. Na tym odludziu pośrodku bagien, z gromadą kmieci u boku, nie ma nic prócz znudzenia. Praca na polu i wmawianie sobie, że ten wasz utopijny system ma prawo działać.
Sołtys zamilkł na moment. Młodszy urzędnik ziewał co chwilę i z wysiłkiem obserwował dach stojącego w ciemnościach domku.
– Ech, wy, ludzie ze świata. Co wy w ogóle macie? – dociekał sołtys. – Głód, nędza i te bezrobocie. Po to moi chłopi mają pchać się do waszej cywilizacji? Nie, bo tu, pośrodku mokradeł, mają to, na co pracowali tam, za wodą, przez całe życie. Kiedyś uciekli z tamtego świata. Właśnie tu. Opuścili biedę, głód i wojny.
– Tak, tak. Zimą śnieg tu nie pada, a w kwietniu kosicie zboże. Kogo chcecie oszukać? – zadrwił inspektor. Powieki wyraźnie ciążyły mu ze zmęczenia. – Mnie możecie, młodego też, ale przybędą inni. Oni odkryją wasze tajemnice. Podatków nie chce wam się płacić, ot co, więc bajkami niech mi pan głowy nie zawraca…
– Toż widział pan, panie inspektorze, zboże na polach. Podobno człowiek uwierzy, jeśli zobaczy. Ale was, urzędników, jak sądzę, ciężko do czegokolwiek przekonać – odparł dyplomatycznie i przeciągnął się gwałtownie. Głośno chrupnęło w stawach.
– Coś tam zobaczyłem, może to zboże, a może nie? Nie jestem powołany do zajmowania się waszymi cudami. Interesują mnie podatki. A właśnie, gdzie spać będziemy? – zmienił temat. – Noc już w pełni, a na polu z żabami nocować nie zamierzam.
Chłopak z zaciekawieniem spojrzał na sołtysa. Dość miał bezczynnego czekania i gapienia się w dach.
Mielżewski pomruczał, myśląc nad lokum dla nieproszonych gości.
– No cóż, jest jeden opuszczony domek. Wprawdzie nie zadbany jak inne, ale spać się tam da.
– A czyj to dom? – spytał grzecznie Olborski.
– Dawnego sołtysa. Jego szkielet pływa gdzieś sobie po bagnach, więc chata mu do niczego nie będzie potrzebna – zadrwił i zobaczył, jak inspektor po słowie szkielet z trudem przełknął ślinę.

Izba była przestronna, choć zakurzona. Najwidoczniej nikt w niej nie sprzątał od śmierci Brzeckiego. Nawet po zdjęciu białych prześcieradeł, dostrzegli szary pył, kryjący grubą warstwą meble.
Inspektor przejechał opuszkiem palca po lakierowanej poręczy bujanego fotela.
– Co za brud! – zawył. Pochłonięty oburzeniem zgrzytnął zębami. – Patrz na to. Co to jest? Zawsze mogli dać nam sienniki w oborze. Przecież w takim barłogu tylko świnie nocują.
Olborski kaszlnął ostro, gdyż zdarta przez Rosjanina pościel z łoża wysypała mu pod nos dywan szczypiącego kurzu.
– Otworzymy okna. Przez noc przewietrzymy izbę…
Inspektor nie słuchał chłopaka. Najpierw pootwierał pomniejsze drzwiczki w brązowiej szafie, potem wyszarpał z niej ciężkie szuflady. Oprócz otwartej pułapki na myszy i resztek spleśniałego sera, niczego tam nie znalazł. W regale, stojącym przed oknem, też nic ciekawego nie było. Podniósł pustą doniczkę o szerokiej podstawie, tkwiącej na próchniejącym, pomalowanym na biało parapecie. Nic.
– Czegoś pan szuka? – ziewnął i przeciągnął się Olborski.
– Ach, cholera. Nic tu nie ma. Myślałem, że znajdę tu jakieś pamiątki po Brzeckim. Pewnie dawno wynieśli. Ciekawe tylko dokąd? – za brudną szybą dostrzegł tarczę złotego księżyca. Miał wrażenie, że tańczą na nim dwa małe pajączki, mieszkające w pajęczynie uczepionej okna.
– Może zniszczyli?
– Może… może…, choć dobrze byłoby to sprawdzić.
– Sprawdzić? Po co się mieszać, inspektorze? Dostaniemy zaległe pieniądze i odpływamy stąd. Nie zamierzam dłużej tu tkwić.
– Nie marudź, dzieciaku. Nie odpłynę, zanim nie zbadam tej cholernej wsi – przekrwione oczy inspektora buzowały wściekłością i zmęczeniem. – Pokaż mi lepiej te plany.
Zdezorientowany chłopak z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął trzy wymięte, pożółkłe kartki. Inspektor podszedł z nimi do okna i poświecił kagankiem.
– No tak. To plan zagospodarowania – stwierdził. – Sześćdziesięciu trzech chłopa. Kto by przypuszczał? A to ciekawe – obniżył głos. – Spójrz. W Porynówce mieszka sześćdziesięciu trzech, ale nad bagnami stoi zabudowanie. Z mapy wynika, że jest zamieszkałe – potarł palcami o zakurzony podbródek.
– Sołtys coś wspominał w gospodzie – starał się przypomnieć Olborski. – Pamięta pan? Coś o jakimś Antku, czy jakoś tak.
– Racja – ponownie objął wzrokiem złoty księżyc.
– Zaraz, chyba pan nie myśli…
– Nie dociekaj, dzieciaku. Która godzina? – spojrzał na poirytowaną twarz chłopaka.
Ten z zewnętrznej kieszeni wyciągnął poręczny zegarek, otwierany jak muszla małża, z długim, miedzianym, doczepionym łańcuszkiem.
– Dwudziesta druga pięćdziesiąt.
– Dobrze – powiedział cicho Rosjanin. – Dwie godziny snu, potem zbadam wieś.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł. O tej porze? – lekko oszołomiony Olborski podszedł do okna.
– Noc jeszcze wczesna. Teraz kmiecie śpią jak susły, więc nie zaszkodzi trochę powęszyć – splótł ręce i rozejrzał się po izbie. – I nie biadol, dzieciaku, wiem, co robię.

Olborski przebudził się gwałtownie w środku nocy. W mroku dostrzegł potężne dyle podtrzymujące strop. Przewrócił się z boku na bok, przetarł spocone czoło, poprawił koszulę i w końcu usiadł. Nie mógł spać. Panował zaduch, a wilgotne kalesony przyległy do nóg.
Wzrok powoli oswajał się z ciemnością. Dostrzegł kontury mebli, na ziemi rozrzucone prześcieradła.
– Inspektorze, śpi pan? – zapytał cicho, wręcz sennie, ziewając. – Inspektorze – podniósł głos i próbował szturchnąć starszego urzędnika, który padł ze zmęczenia na łożu obok niego, jakiś czas temu.
Ręka zanurkowała w miękkiej poduszce. Wtedy sobie przypomniał. Inspektor miał wybrać się na nocny rekonesans. Więc cholernik nie kłamał, pomyślał. On naprawdę poszedł zbadać wieś…
Z myśli wyrwały go refleksy światła. Wpadły momentalnie przez szybę w zdezelowanej framudze, rozdarły mrok i załamanymi falami skakały po izbie. Usłyszał podniecone głosy mężczyzn, spieszących gdzieś wąską ścieżką przed domem. Byli co raz bliżej. Idą tu, pomyślał.
Łomot w drzwi był potężny. Po chwili drugi, jeszcze silniejszy.
– Urzędnik! – usłyszał donośny krzyk Macieja. – Otwiera pan. Problem wielki jest.
Chłopak wyskoczył zwinnie z łoża. Serce łomotało jak szalone. Nie naciągnął nawet spodni, tylko stojąc w kalesonach i jedwabnej białej koszuli, powoli odryglował drzwi. Na ganku stał Maciej z dwoma kompanami. Natychmiast zaświecili urzędnikowi kagankami w oczy. Nie mieli zadowolonych min.
– Co jest? – Olborski odruchowo zasłonił przedramieniem twarz. – Nie świeć, człowieku…
– Co nie świeć, co nie świeć? – prychnął wysoki chłop w przyciasnej czapce, pod którego uniesioną wysoko ręką dyndał kaganek na grubym łańcuchu. – Zbieraj się urzędnik i to szybko się zbieraj.
– O co chodzi, ludzie? – chłopak postawił krok do tyłu. Chłopi podeszli do przodu, wpadając z ganka do sieni.
– Pana przyjaciel leży i mamrocze pod bukiem – rzekł rozgorączkowany Maciej. – A bladyyy, panie.
– Jak mąka! – wysunął się naprzód pryszczaty grubasek w brązowym kubraku i lnianych spodniach, mocno ściągniętych w pasie sznurem. – Prawda to, co Maciej mówi, urzędnik. Leży pod drzewem, mamrocze, no rozum odjęło chłopinie zupełnie.
Olborski z rozchylonymi ustami wysłuchiwał ich lamentów.
– Wkładaj pan gacie, buty i idziem. Szybko, biegiem – przestąpił z nogi na nogę ten w przyciasnej czapce.

W zagajniku, jakiś rzut kamieniem za Porynówką, przed niewielkim bukiem leżał na w pół żywy Kostarin. Po opuszczeniu izby Maciej ciągle ględził o jego nabrzmiałych oczach, bladej twarzy i drgawkach. Gdy dotarli na miejsce, pryszczaty zauważył, iż nie dość, że zwariował, to jeszcze obślinił się niby chory umysłowo.
– Jaki chory umysłowo? – prychnął podenerwowany chłop w przyciasnej czapce. – Za moją chatą jeden mieszka i wcale mu ślina z gęby nie leci. Ten, to raczej jak wściekły pies wygląda. Oj, widział ja parę takich psów w życiu…
– Cisza! – krzyknął Olborski i przykucnął jakieś dwa łokcie z dala od inspektora. – Co mu jest, do jasnej cholery? Panie inspektorze, poznaje mnie pan? – spojrzał w przekrwione oczy Rosjanina.
Inspektor nie odpowiedział. Wprawdzie coś mamrotał, lecz ani kmiecie, ani młody urzędnik nie potrafili rozszyfrować tego bełkotu. Za chwilę potok śliny spłynął mu z brody na marynarkę.
– Trzeba sołtysa zawołać – pryszczaty ze zdenerwowania przebierał w miejscu nogami. – Nie ma innej rady.
Młodzieniec zbladł i z trudem jęknął głosem przypominającym wycie rannego zwierzęcia. Przybliżył się do inspektora i złapał z całej siły kołnierz fraka.
– Słyszy mnie pan, słyszy? – potrząsnął wściekle. – Inspektorze, niech się pan odezwie. Co panu jest?!
Kostarin wydał kilka bełkotliwych jęków i wypluł kolejny wodospad śliny. Nie zareagował na szarpnięcia.
– Mówcie natychmiast, co tu się stało? – wycedził ponurym głosem Olborski.
– Nooo, to może ja powiem – zaczął pryszczaty. – Wracał ja sobie z obchodu, jak to mam w planie ustalone. Bo to dziś moja kolej była na obchód. No i słyszę, że za krzakami ktoś jęczy. Więc ja pognał tą ścieżką, przedarłem się przez krzaki i patrzę, że urzędnik, co na wyspę dziś przypłynął, leży pod drzewem i mamrocze. Więc mówię ja do niego, co jest? A ten nic. Znowu mówię, a ten nic. Szarpnął ja nim, a gdym zobaczył, jaki on blady i rozdrgawkowany, to po Bartosza poleciał. Potem jeszcze do Macieja zaszlim i do pana. Ot i historyja.
– Matko… – chłopak padł na ściółkę igliwia. – I co ja mam z tym zrobić? Co?
– No – Bartosz przerażonym wzrokiem łypnął na inspektora, który patrzył przed siebie, ciągle się trząsł i mamrotał. – To tak jak Kaziemierz powiedział. Po sołtysa iść trzeba i zawiadomić. On może wiedzieć, co stało się temu nieszczęśnikowi. Sołtys w prawie uczony, a i na medykowaniu się zna. On będzie wiedział.
Chyba nie mam innego wyjścia, pomyślał Olborski. Poderwał się z ziemi i ze spodni strzepał igliwie.
– Chodźmy więc – powiedział szybko, a jego dolna warga zaczęła drgać. – Chodźmy po tego sołtysa. A ty – utkwił wzrok na pryszczatym Kazimierzu. – Pilnuj go. My zaraz wrócimy.

Minęła godzina, a do świtu było jeszcze daleko. Ciepły wiatr przerzedził wysokie trawy, zahuczał w dachach, wyłuskał z niewoli snu te czujniejsze zwierzęta i umknął. Noc jak noc – typowa, mroczna, niemal głucha. Tej nocy mieszkańcy Porynówki wylegli z domów, chcąc sprawdzić przyczynę krzyków Macieja. Jeszcze zaspani, przeciągając się sennie, z miejsca obrzucili chłopa przekleństwami.
Przed domem sołtysa siedział oparty o płot Kostarin. Blady jak trup, obśliniony, coś pod nosem mamrotał, ale kto by go tam zrozumiał? Wzbierająca fala pochodu zaspanych chłopów wylegała z ciemności. Sunęli powoli w stronę nawoływań. Z wielu głosów dało się zrozumieć coś o linie, siekierze i głowie Macieja. Tłum żądał wyjaśnień zamieszania. Kostarin pod płotem nikogo nie zainteresował.
– Ludzie! – zawył Maciej. – Tu człowiek umiera. Spójrzcie no.
Ktoś się przesunął, inny umknął na koniec gromady. Po tych roszadach dostrzeżono inspektora, a przynajmniej zaczęto poświęcać mu więcej uwagi.
– No i co? – prychnął któryś w gąszczu. – Napił się, wielkie mi rzeczy.
Przytaknęli inni, a ci z przodu zaśmiali.
– Pewnie wychlał za dużo gorzały i tyle – dorzucił z zazdrością drągalowaty kmieć.
Te słowa utwierdziły większość w przekonaniu, że przyczyną tego zajścia jest wrodzony alkoholizm Rosjanina. W końcu leżał pod płotem jak napity dziad w wymiętej koszuli. Bezładnie rozrzucił nogi, osuwał się co chwilę na ziemię, wtedy milkł, ale natychmiast prostował tułów i nadal jęczał.
Drzwi domu sołtysa cichutko skrzypnęły. Na ganek wyszedł zarządca z obszerną księgą pod pachą, za nim kroczył Olborski. Po nich wybiegli Kazimierz z Bartoszem, przyświecając kagankami. Podenerwowany zarządca pewnym krokiem podążał w stronę gawiedzi. Urzędnik i chłopi mknęli za jego plecami jak milczące cienie.
– Co tu się dzieje, sołtysie? – odezwał się z powagą Janek. – Ten konus ludzi pobudził, a teraz pijanego pokazuje, jakby co oglądać było.
Maciej przedarł się przez tłum. Odepchnął kogoś i zawołał.
– Sołtysie! Na Boga! Z Kazimierzem przywlekłem urzędnika na taczce pod płot, tak jak sołtys mi kazał. Rozebrali my go do koszuli, a potem pobiegłem ludzi pobudzić. Co miałem zrobić?
Zrozumiano natychmiast, że w zajściu brał udział sołtys. Gromada przed płotem zamilkła. Mielżewski wzniósł ręce, kierując na siebie uwagę zebranych, trochę zniesmaczony całym zajściem.
– Nie wiem, co mu się przytrafiło, ale ten człowiek jest chory, nie pijany – skwitował podenerwowanym głosem.
Po tych słowach gromada przed płotem jak jeden chłop cofnęła się do tyłu. Jęków i zdziwień nie było końca.
– To pewnie ta jedna z cywilizowanych chorób – wyrzuciła niezgrabna baba z chustą na głowie. Przytaknęli inni.
Sołtys znowu wzniósł ręce, kładąc kres wezbranej histerii.
– Zdążyłem już sprawdzić w medycznych księgach, ale nie odnalazłem tam choroby, którą właśnie widzicie.
Spoglądali na Kostarina z żalem, kręcąc głowami, zarzucając sobie błędy w ocenie. W przejmującej ciszy rozbrzmiało cykanie świerszczy i innych stworzeń. Nie znalazł się chętny do zabrania głosu.
Skupisko zaczęło obumierać, odeszło kilka bab, Stach z Jankiem, potem inni pojedynczo wracali do domów. Jeden z drugim dyskutowali o wiedzy sołtysa, o tym, że sołtys wszystko wie, na medykowaniu się zna i pewnie szybko znajdzie przyczynę choroby. Została garstka gapiów, ale i oni wkrótce ulegli zmęczeniu i podążyli w swoją stronę.
Młody urzędnik czuł bezgraniczną senność, najchętniej to padłby pod płotem i zasnął tuż obok Kostarina. Porynówka okazała się tajemniczą abstrakcją, nie potrafił jej kontrolować ani zrozumieć. Najchętniej uciekłby stąd jak najprędzej.
Ale nie uciekł. Kazimierz z Bartoszem zawieźli Kostarina na taczce pod domek urzędników, niechętnie zawlekli go do izby i tam zostawili. Olborski stworzył z pościeli i jakiejś gąbczastej materii posłanie dla chorego. Być może Rosjanin drzemał, a może wciąż przytomnie mamrotał pod nosem niezrozumiałe słowa, obśliniony i blady. Nie sposób to było ocenić.
Była jeszcze noc, kiedy Porynówka ponownie zasnęła, a chłopak legł na łożu i spał aż do świtu.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.