Bywały takie chwile, gdy Michael Gira, jeszcze jako frontman Swans, opluwał wszelkie świętości. Kipiał nienawiścią, bulwersował, szokował. Śpiewając swe bluźniercze wersy, występował na koncertach zupełnie nago przy akompaniamencie zespołu grającego tak głośno, że niektórzy słuchacze dostawali torsji. Teraz Gira – już jako spiritus movens Angels of Light – z szalonego buntownika zmienił się w dojrzałego artystę, a wstrząsający przekaz ukrył za fasadą przystępnej, piosenkowej formy. Tak jak ma to miejsce na najnowszej płycie „We Are Him”.  |  | ‹We Are Him›
|
Najpierw o warstwie tekstowej. Girę można by nazwać mrocznym profetą sceny muzycznej: był i jest postacią nietuzinkową, otoczoną religijną wręcz aurą. Od początku artystycznej kariery tworzył dzieła unikalne, które z powodu mistycznego przesłania (autor wyraźnie deklaruje fascynację Francisem Baconem) i radykalnej formy stawały się przebojami sceny alternatywnej, o ile słowo „przebój” jest tu na miejscu. Dochodzi do tego intrygująca przeszłość: dorastając w Los Angeles, non stop wchodził w kolizję z prawem za narkotyki i wandalizm; później przeniósł się do Europy, do ojca, gdzie znowu trafił do więzienia; następnie do Izraela, gdzie zarabiał na życie, oddając krew i pracując w kopalni miedzi i po raz kolejny trafił za kratki za handel narkotykami. Odsiadka zmieniła jego światopogląd. W wywiadzie udzielonym Michaelowi Moynihanowi dla „Seconds Magazine” powiedział: „Pobyt w więzieniu nasuwał mi na myśl system autorytarny i kazał mi go gwałtownie odrzucać i pogwałcać (…). Stało się dla mnie jasne, że jestem absolutnie odseparowany od kogokolwiek, że nie przynależę do nikogo, niczego i jeżeli kiedykolwiek zapomniałem o tym, zawsze okazywało się to błędem. Jak daleko sięgam pamięcią, zamykałem się przed ludźmi, uciekałem”. Jego późniejsze losy zawierają sporą dawkę obsceny, izolacji, szaleństw, używek i… krwawych rytuałów. Czy można zatem dziwić się, że jego teksty zawsze dotykają podobnych zagadnień: bólu, religii, nienawiści, przemocy, strachu? Że pisze rzeczy wspaniałe, choć smutne, a niekiedy okrutne? Świat, jaki kreuje w swoich tekstach, wciąż jest światem balansującym nad otchłanią: jeden drobny błąd, małe potknięcie i runie w przepaść deprawacji i szaleństwa. Niemal każda piosenka zawiera jakąś cierpką prawdę, gorzką refleksję o współczesnym świecie – są to treści zawoalowane, dwuznaczne i pozostawiające mnóstwo miejsca na interpretację. Można dopatrywać się w tych utworach krytyki rządu/władzy/systemu. Wersy takie jak: I am the god of this fucking land („My Brothers Man”) dają dużo do myślenia. W takich przypadkach mamy do czynienia z Girą ironistą, Girą cynikiem. Ale można doszukać się też aluzji do religijnego opętania. Na przykład wtedy gdy wokalista śpiewa: We pray for your love / We pray for your sons / We pray for your love / Come and sing your song / O, Mighty Lord! w „Sometimes I Dream I’m Hurting You”. Albo: No god will never understand / I crush him in my brother’s hand! („My Brothers Man”). To już Gira szaman, opętany religijnymi wizjami guru nieistniejącej sekty. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to piąty album AOL jest bardziej urozmaicony niż ich wcześniejsze nagrania. Przede wszystkim dlatego że przy nagraniu pracowało wielu muzyków z kręgu amerykańskiej awangardy, m.in.: zespół Akron/Family, były gitarzysta Swans Christoph Hahn, perkusista Ministry i R.E.M. Bill Rieflin, występująca z Antony and The Johnsons Julia Kent i wielu innych. „We Are Him” imponuje także doborem instrumentarium. Można tu usłyszeć dulcymer młoteczkowy, akordeon, mandolinę, puzon, wiolonczelę, flet, organy Hammonda, syntezator Mooga i co tam jeszcze ludzkość zdołała w tej materii wymyślić. Same kompozycje są dosyć proste. Czasami mają korzenie bluesowo-gospelowe („We Are Him”, „Star Chaser”), czasami bazują na country („Goodbye Mary Lou”), a czasami przypominają knajpiane zaśpiewy („The Man We Left Behind”). Bywa też, że AOL ociera się o pastisz – „Sunflower’s Here To Stay” to wręcz radosny pop lat 60. i zdecydowanie najsłabszy moment tej bardzo dobrej płyty. Jej największą zaletą jest fascynująca, ponura atmosfera. Czyli to, co na poprzednich płytach Aniołów Światła, z tą różnicą, że „We Are Him” za sprawą łagodniejszych środków jest bardziej wyciszone. Mniej tu radykalnych, miażdżących akordów, mniej opętańczego zgiełku, więcej spokoju, ciszy, rezygnacji. Największe wrażenie robią właśnie te momenty, gdy nastrój „zjeżdża w dół”, a górę biorą gorycz i pustka. Tak jak w „Star Chaser”, gdy pod koniec utworu kobiece głosy stanowią wspaniałą oprawę dla smutnego wokalu Giry nucącego: You live on in me, czy w „Promise of Water”, gdzie klimat tworzą monotonne, proste frazy fortepianu i mandoliny. Angels Of Lights to nie Swans, z całym swym ekstremizmem, ale nie znaczy to, że „We Are Him” jest dziełem uładzonym. Michael Gira wciąż ma nie po drodze z tradycyjnymi wartościami, chociaż nie krzyczy o tym głośno.
Tytuł: We Are Him Wykonawca / Kompozytor: Angels of Light Data wydania: sierpień 2007 Czas trwania: 53:58 Utwory: 1) Black River Song: 3:11 2) Promise of Water: 5:27 3) The Man We Was Left Behind: 5:46 4) My Brother's Man: 4:12 5) Not Here/Not Now: 5:39 6) Joseph's Song: 4:03 7) We Are Him: 4:09 8) Sometimes I Dream I'm Hurting You: 6:25 9) Sunflower's Here to Stay: 3:00 10) Good Bye Mary Lou: 3:04 11) The Visitor: 4:32 12) Star Chaser: 5:50 Ekstrakt: 80% |