Zaspany jeszcze kogut wskoczył na sztachetę płotu. Zwlekał z pianiem, jakby odmierzał czas i dokładnie wiedział, kiedy ogłosić pobudkę, przeganiając ostatnie podrygi nocy. Nie poderwał z łóżek żadnego z mieszkańców Porynówki. Już przed pianiem koguta wylegli z domów, a taki dryg do porannej pobudki na wyspie mógł oznaczać tylko jedno. Nieszczęście. Olborski ocknął się nagle. Wydarzenia ostatniej nocy wolno wylegały z dna umysłu, jeszcze wstrzymywane przez resztki czarnego snu. Rozpalona od bólu potylica i odczucie zastygłej krwi przywróciły obawy. Natychmiast, odruchowo, zamknął oczy i wstrząsnął nim deszcz, bo miał wrażenie, że napastnik czyha nad jego plecami, aż ten się obudzi, a potem łomotnie siekierą, dokańczając nieudanej nocnej roboty. Nic takiego nie miało miejsca, co pozwoliło nieszczęśnikowi na głęboki wdech. Przez dywan leśnego poszycia przekopał się jak kret, leniwie i na oślep. Zaburczało w żołądku, organizm żądał ciepłego posiłku, a nie kolejnej przygody. Wieś prześwitywała między bukami. Zamierzał otrzepać się z kłującego igliwia, pozbierać, ukraść coś do jedzenia, potem znaleźć łódkę i zostawić całą tę Porynówkę czartowi. Zapomniał o Kostarinie, martwił się teraz o własny tyłek. Po cichu wpadł do izby. Przymknął cichutko drzwi i wyjrzał przez okno. Zadziwiająca cisza i spokój. Nie dosłyszał porannego gwaru plotkujących bab, nikt nie podążał w kierunku pola, jakby życie stąd uszło. – Zabieramy się stąd, inspektorze – szepnął, rozsadzany szansą możliwej ucieczki. Aż zadrżał z podniecenia. Z niedowierzaniem spojrzał na pusty siennik, zaniemówił i przysiadł. Inspektora w izbie nie było; albo gdzieś go wynieśli, albo sam wyszedł. Innej możliwości nie widział. Mógłby wprawdzie dochodzić przyczyn i zacząć rozglądać po wsi, ale nie miał na to sił i chęci. Miotały nim sprzeczne uczucia, raz strach z obawą, za chwilę odpowiedziała odwaga z powinnością. Co wybrać – szukać inspektora czy uciekać? Pomyślał o diable, wybrał ucieczkę. Tylko chwilę cieszył się samotnością, bo podłoga na ganku skrzypnęła i ktoś wpadł do środka, hałasując przy tym niemiłosiernie; potrącił metalowe wiadro i zaklął, potem zaczął wołać do chłopaka, jakby wiedział, że on tam jest. Olborski postanowił schować się za piecem i poczekać, aż rozgorączkowany chłop odejdzie. Poczucie obowiązku i troski o inspektora znów w nim zwyciężyło, więc odpowiedział na wołania. – Jezu przenajświętszy! – wysapał kmieć. – Już ludziom rozum odebrało. Wszędzie pana szukamy, od rana, bez skutku. Matko przenajświętsza! Ludzi będą wieszać! Za mną i to prędko! Chłop wyleciał pierwszy, a oszołomiony chłopak za nim. Zapomniał o diable, chęć poznania przyczyny tej histerii wzięła górę. Biegł co tchu, z trudem i ociężale, głody i zły. Mógł tylko obserwować plecy kmiecia, zwinnie mknącego za wieś; oddalał się z niebywałą szybkością. Olborski wyhamował na widok rozgorączkowanej rzeczy chłopstwa. Stali za wsią, wszyscy na coś oburzeni; był tam drewniany kościółek, niemal kłaniał się złotemu polu. Natychmiast dostrzegł Kostarina, obleganego przez kilku mężczyzn w sukmanach. Próbowali go ocucić, czy coś mu powiedzieć. Rosjanin wciąż wyglądał jak żywy trup, na nic nie reagował. Chłopak poczuł, jak ktoś ściska mu dłoń i ciągnie w kierunku kościółka. Był to Maciej. – Jest, jest – krzyknął Maciej po chwili. – Cały i zdrowy. Żyje! Poruszyło to zebranych, Maciej zwolnił uścisk. – Niech mówi! – zawył do tłumu. Ludzie powoli milkli.– Wiesz może, co się z Kazimierzem stało? – spojrzał ze smutkiem na chłopaka. – Jak wiesz, to mów, bo jeśli prawdą będzie, co powiesz, to zaraz powiesimy łotra! Przerażenie potrząsnęło młodym urzędnikiem, wyszeptało najgorsze przeczucia. Zerknął na Kostarina. Najchętniej porwałby go i uciekł, biegł ile sił, jak najdalej, prosto do łódki, a potem odpłynął do domu, do Pińska. – Urzędnik, czekamy – zniecierpliwiony Stach przebierał w miejscu nogami. Chłopak nerwowo obserwował tłum, ale nie dostrzegł w nim ani sołtysa, ani Jędrka. Został, kłuty przeczuciem o jakimś spisku i podstępie. Żałował, że pobiegł za chłopem, ale teraz, będąc bez wyjścia, musiał mówić. Powiedział więc prawdę, o tym co zobaczył i usłyszał w lesie, o diable, sołtysie i starym karczmarzu. – Więc to prawda – krzyknął ktoś z tłumu. – To psubrat… – dodał inny, a następne zdania zagłuszyła wrzawa. Było dosyć chłodno, powiewał przejmujący wiatr, słońce zaszło za ciemną chmurkę. Gromada pognała do wsi, chłopi wyrzucali przekleństwa, wywijali pięściami, podwijali rękawy szarych koszul. Dwóch podtrzymywało Kostarina, dlatego wlekli się opieszale. Chłopak prosił o wyjaśnienia, na próżno. Mieszkańcy wsi wznieśli okrzyki nienawiści przed domem sołtysa. Za oknem ktoś uchylił firankę, potem zasłonił, jakby spojrzał ukradkiem na rozgardiasz i, nie dostrzegając w hałaśliwej zbieraninie żadnych sensacji, wrócił do codziennych zajęć. – Wyłaź, sołtysie, wyłaź natychmiast! Wiemy, że tam jesteś! – wykrzyczał chłop najbliżej płotu. Powtórzyła te słowa zgarbiona baba, a inni dodali podrzędne przekleństwa. Drzwi na ganku uchyliły się leciutko, potem szeroko rozwarły. Hałaśliwcy przed płotem zamilkli. Pojedyncze pomruki i nienawistne spojrzenia wyciekały z tłumu, kiedy na ganek wyszedł sołtys, dumny i opanowany. Poprawił frak, wolno kroczył wąziutką dróżką, biegnącą wzdłuż ogródka zasypanego żółtymi kwiatkami. Zatrzymał się przed bramką i jakby nigdy nic zapytał: – Co się stało, co tu robicie? – głos lekko zadrżał, ale po odchrząknięciu ton powrócił do wrodzonej powagi. – Na polu powinniście być, zboże kosić, plony zbierać… – Już ty dobrze wiesz, po co tu jesteśmy, sługo szatana! – krzyknął Stach. Kilku przeskoczyło płot, bez trudu pochwycili sołtysa. Ten, pod silnym naporem, postawił tylko mały krok do tyłu, zachowując dostojeństwo. – To wielki błąd z waszej strony – mówił z co raz większym przerażeniem. – Zastanówcie się. Chwycili sołtysa za gardło, wygięli ramiona i zaczęli sznurem wiązać nadgarstki. Próbował zachować honor do końca, ale nie potrafił, łzy same spłynęły, gdy ujrzał, jak nad głowami gawiedzi, popychana lasem rąk, pełzła lina zakończony pętlą. Olborski zachwiał się na wiotkich nogach, dławiony myślą o dyndającym wisielcu. Sołtys odganiał słowami zuchwałe chłopstwo, nie przystał na walkę. – Raj tu macie – wycharczał, z trudem hamując łzy. – Tam, za bagnami byliście nikim… – umilkł po tym, jak pałka trzasnęła go w łeb. Związanego zawlekli pod kościół. Wypatrzyli wysokie drzewo. Rzucało cień na świątynię, prężąc z dumą potężny pień. Mielżewski odzyskał przytomność. Szyja poczerwieniała od szorstkiej liny. Skrępowanymi dłońmi próbował rozerwać więzy, ale to na nic. Ledwo poruszał palcami, wiązanie trzymało mocno, ściskając nadgarstki z niebywałą siłą. Nikt nie zauważył, jak uchylają się wrota drewnianego kościółka. Ze środka wyszedł stary Jędrek i splunął przed siebie. W ręku zaciskał trzonek siekierki. Ostrze błyszczało w niewyraźnym słońcu, a on długimi krokami zbliżał się do zbiegowiska. – Zostawcie go, słyszycie, psy?! – zatrzymał się w szerokim rozkroku. Szczęką wykonał niewyraźny ruch. Sprawiał wrażenie odpornego na wrzaski, okrzyki i groźby. Zwrócili na niego uwagę, podobnie jak dzika sfora psów wygląda ofiary. Przyczajona, niebezpieczna, gotowa do ataku. Kilku chłopów oderwało się do masy i gwałtownym chodem ruszyło w stronę karczmarza. Większość trzymała rolnicze narzędzia, ale widać w nich było jakąś obawę, może nie przed samym Jędrkiem, ale zamiarem wobec niego i nieczystą myślą, która w całym swym okrucieństwem ich zniewoliła. Olborski ciągle szarpał kogoś za rękaw i próbował dowiedzieć się o szczegółach zajścia. Każdy mówił – nie teraz, albo – nasza to sprawa. Zlitował się Maciej, którego nachodził co chwilę. I kiedy tak wściekli chłopi podążali w kierunku Jędrka, Maciej opowiedział co zaszło i skąd to zamieszanie. Nie spuszczał wzroku z niewielkiej gromady, idącej przed siebie, prosto na karczmarza, nie da się ukryć, przerażonego. Chłopak szybko załapał. Wystarczyło, że Maciej wspomniał o Kazimierzu, którego odnalazł na skraju lasu, całego we krwi. Ranny chłop zdążył opowiedzieć mu o nocnych zajściach, o tym, jak chłopak rozmawiał z diabłem, o sołtysie, Jędrku i jakimś układzie z czartem. Potem zmarł, nagle, na rękach Macieja, jakby siła woli podtrzymywała w nim życie tylko po to, by zdążył opowiedzieć kilka makabrycznych zdań. Maciej przywlókł Kazimierza do wsi, powtórzył jego słowa i tak to chłopów rozsierdziło, że zaczęli szukać Olborskiego, żeby ten potwierdził historię. Nawet Kostarinem szarpali, by coś powiedział, ale na próżno. – Niech spoczywa w pokoju – przeżegnał się Maciej, a oczy zaszkliły się od łez. Nikt jednak nie miał odwagi zapuścić się w las i szukać Antka. Diabeł jak diabeł mówili, nie boją się go, bo Bóg nad wsią czuwa i zło przepędzi. Kiedyś ten pomiot opuści chatę i wtedy go dopadną, pobiją, obetną rogi, kopyta, ogon czy co tylko tam ma. W tym czasie Jędrek szarpał się z dwoma chłopami, coś im mówił i tłumaczył. Poruszał ustami, lecz na tle wrzawy był niemy. Wywijał siekierką, grożąc tym dwóm odważnym, najbliżej jego. W szamotaninę zapatrzyło się kilku chłopów, stojących z tyłu, nastroszonych, gotowych do pomocy. Nad ich głowami sterczały drzewce, a na ich szczytach długie zagięte ostrza kos albo igielne widły. Kiedy oręż rolników spadł szpicą w kierunku karczmarza, rezerwa chłopska rozpoczęła natarcie. Ruszyli jak grenadierzy gotowi do ostatecznego ataku. Karczmarz zrozumiał, że sam z jedną siekierką niewiele wskóra i nie przekona wyjącej sfory. Strzelił trzonkiem krępego natręta, kiedy ten próbował rozerwać mu kubrak; kmieć padł głucho na ziemię, chwytając się za łeb. Drugiego odepchnął i pożegnał kopniakiem. Szarżująca rezerwa gnała co raz szybciej. Ostrza broni błysnęły, tłum z tyłu zamilkł, sołtys rozwartymi oczami obserwował zajście. Karczmarz odwrócił się, chciał gnać przed siebie, ale nie zdołał poruszyć zwiotczałymi nogami. Olborski zamknął oczy, kiedy kosy pocięły starego, a widły zatopiły się głęboko, podziurawiły korpus, przemieniając go w sito. Napastnicy odeszli do tyłu, tylko trochę, z podziwem dla swojej odwagi. Jakaś baba krzyknęła, inna pobladła. Sołtys rozpłakał się, łzy zdławiły słowa, a pozbawiony możliwości obrony, znieruchomiał. Stary Jędrek konał jak zarzynany wieprz, z otworów sączyła się krew, wypełzła z ust i ściekła na ziemię. Nastroszył jeszcze brwi, zacisnął pięści i padł z jękiem. Patrzono, jak życie w jego oczach gaśnie, powoli odchodzi do innego świata. Wreszcie gałki były martwe, mętne, nie było w nich żadnej iskry człowieczeństwa. Zimna biel. Chłopi ośmieleni tym występkiem, widząc, jak sługa szatana umarł, poczuli w sobie nieograniczoną złość i siłę zdolną niszczyć najgorsze zło. Diabeł nie był już im straszny, w końcu zabili bez trudu jego wyznawcę. Chłopy spoglądali na zakrwawione ostrza broni, dumni z tak brutalnych narzędzi. Baby dumne ze swych chłopów, poklepywały po plecach bezwzględnych zabójców, dając im rozgrzeszenie, twierdząc, że to nie grzech kogoś takiego zabić, bo tylko zło w nim siedziało, czyste zło. W tym zgiełku było coś niepokojącego. Mieszkańcy wyspy dotychczas poświęcali życie folgom i radosnej pracy, a teraz wyszła z nich zwierzęcość. Zapewne oczekiwała odpowiedniego momentu do ukazania kłów i taki moment znalazła. Chłopi okrzykami nienawiści wydobyli z siebie naturalną reakcją obronną na zło, skrywaną przed światem przez wiele lat. Lina twarda jak drewno wyginała sołtysowi nadgarstki. Klęczał bez żadnej nadziei na ratunek. Usta mu zadygotały, kiedy widły przesunęły się ku niemu, a w płazach kos dostrzegł swoje przygnębiające spojrzenie. Młody urzędnik stał bezradnie i obserwował tłum. Nie miał odwagi zaprotestować. Chciał mieć święty spokój, a wtrącanie się do spraw obcej mu wsi mogło okazać się przykre w konsekwencjach, bo jeszcze wezmą i uznają go za winnego, potraktują jak następną ofiarę, za samo spotkanie z diabłem. – Coś pecha do naszej wsi sołtysy mają! – przemówił Stach, czym tylko rozbawił gromadę. – Poprzedni utonął, a ten zawiśnie! – Zostawcie mnie! – zawył sołtys, gdy pochwycili go i unieśli. Ciągnęli brutalnie w stronę drzewa. – Puśćcie! Tyle dobrego dla was zrobiłem, tyle dobrego. Zawsze was broniłem… – Zamknij się! – krzyknął któryś. – Szatan przez niego przemawia, nie słuchać go – zaczął uświadamiać niektórych, tych poruszonych słowami. – Nie słuchać sługi szatana, zabraniam! – wrzeszczał Stach. Ekonom docisnął pętlę. Ktoś wdrapał się na drzewo, chwycił rzuconą linę i dobrze umocował. Dokładnie wymierzyli odległość, wystarczyło pod nogi sołtysa podrzucić pieniek, a potem zabrać. Wtedy zadynda i pęknie mu kark. Powiał silny wiatr, na nieboskłon wtoczyła się granatowa chmura. Jasnozielone liście zadrżały. Z bukowego poszycia z trudem poderwał się do lotu dotąd skamieniały kruk. Zgromadzonych przeszedł dreszcz, a włosy na skórze zjeżyły. Pierwszy dostrzegł go sołtys. Reszta była odwrócona plecami, zajmując się liną i przyszłą egzekucją, więc minęła chwila, zanim ktoś zauważył diabła i wrzaskiem uciszył rozgardiasz. – Ratuj mnie, Pronobisie, ratuj! – Mielżewski ryknął ostatkiem sił. Ciężka masywna dłoń trzepnęła go w łeb. Dała znak do natarcia. Z mnogości krzyków urzędnik wychwycił dwa słowa: szatan i śmierć. Ruszyli chłopy, baby zostały. Zbici w maleńką zbiorowość, sądzili, że w kupie raźniej, podobni w masie do wściekłego olbrzymiego jeża. Nad nimi lśniło postawione na sztorc żelastwo. Chwycili, co mieli pod ręką: widły, kosy, siekiery, nawet szablą ktoś wymachiwał. Biegli na diabła z przekonaniem, że czuwa nad nimi Bóg i nic złego stać im się nie może. Pronobis uśmiechnął się tylko, kładąc dłoń na rękojeści złotej szabli przytroczonej do pasa. Wiatr co chwilę schładzał mu twarz, nadmuchiwał poły siedemnastowiecznego stroju. A chłopstwo jak pognało z okrzykami na ustach, tak niespodziewanie zatrzymało się przed samym diabłem i tkwiło w bezruchu. Urzędnik zrozumiał, że Pronobis jest nietykalny w momencie, gdy rzuci się na niego śmiertelnik. Potrafi swoją wolą zatrzymać człowieka, kiedy tylko zechce. Baby pobladły, kreśliły znaki krzyża, widząc już śmierć dla swoich mężów i tych odważnych, samotnych, którzy z dumą natarli na diabła. Sołtys znów krzyknął, znowu ktoś dłonią trzepnął go po łbie i kazał milczeć. Trzymany pod pachy przez dwóch chłopów, trwożnie spoglądał na całe widowisko. – Wybacz, ale nie pomogę ci – przemówił Pronobis. – Nie mogę pomóc, bo to twoja włość i twój lud. To, co tu się dzieje, jest waszym problemem. Wśród nieruchomej gromady rozległy się szepty, zemdlały dwie baby, sołtys zacisnął zęby. – Miałeś dopilnować, by nikt o mnie nie wiedział – kontynuował Pronobis. – Tylko tyle od ciebie wymagałem. Dzięki mnie zostałeś zarządcą. Miałeś wszystko, tak jak twoi chłopi. Teraz nie będziesz miał nic. Tamtego w lesie musiałem zabić. Nie miałem wyjścia. Sądziłem, że jak poświęcę jednego, to nikt się nie dowie i życie powróci do codziennego spokoju. Widać, jednak nie potrafiłem utrzymać tego w tajemnicy. Chłopi zachwiali się jak wiotkie łodygi makówek na silnym wietrze, kiedy diabeł zatoczył ręką półkole, oddając im władze nad ciałami. Odwrócił się i zaczął odchodzić za kościół, w stronę lasu, a potem pewnie jeszcze dalej. Spoglądali na niego bez najmniejszego ruchu. Sołtys stał na pieńku, bez krzty życia w spojrzeniu, ze skórą bladą, jakby za chwilę trupa miano powiesić. – Teraz to będzie raj! – krzyknął Stach. – Żaden diabeł nam mącić w życiu nie będzie. To nasza wyspa. Nie ma tu miejsca dla sługi szatana. Tylko my i Bóg! Tę płomienną przemowę nagrodzono oklaskami. Stach ukłonił się w pas. – Głupcy, myślicie, że to Boga zasługa… Ale słowa Mielżewskiego wpadły w dziwny skrzek i charczenie, bo któryś z chłopów kopnął pieniek. Sołtys czerwieniał i puchł, oczy wyłaziły na wierzch, wierzgał dziko w ostatnich podrygach, aż życie z niego uszło, pozostawiając wisielca na skrzypiącej linie. Powiał wiatr, niebo nabrzmiało od pochmurności, stało się cięższe i bardziej złowieszcze. Mielżewski wisiał martwy; wypastowane czarne buty prawie muskały ziemi, wisielcza twarz była spuchnięta, głowa lekko opadła, a z sinych ust ściekała gęsta struna śliny. Chłopy zdjęli czapki, baby chusty, kreślono znaki krzyża, ale nikt nie uronił łzy. Trwano w przekonaniu o słuszności uczynku. Zrobiło się cicho, zwierzęcość gdzieś uleciała, z pojedynczych spojrzeń uchodziła powściągliwość. Przekonani, że diabeł uciekł z wyspy, pognali do lasu, spalić chatę Antka. Tyralierą mijali buki, kiedy rozległ się trzask powalanego pnia. Szybko znaleźli miejsce, do którego sołtys zabraniał chodzić. Licha chałupka wychodziła niemal na bagna, za nią na wodzie leżał wąziutki pomost. Pronobis stał na błotnistym brzegu, chlupoczące fale moczar podmywały mu buty. W tym miejscu odmęty były czarne, pozbawione piękna, nie odbijały światła. Pronobis przytrzymywał dłonią pień, który to unosił się lekko na wodzie, to opadał, wzmagając fale. Musiał go wcześniej wyrwać z ziemi i cisnąć w mokradła. Wskoczył ostrożnie na drzewo i, trzymając się sterczącej gałęzi, poszedł na środek tej łodzi. – Nic wam nie pozostanie – zauważył zdezorientowaną ludność, ciasno stłoczoną, zasępioną. – Zjawię się jeszcze u każdego z was. Bądźcie pewni, jeszcze mnie spotkacie… Śmiech poruszył martwe drzewa, aż zadrgały pojedyncze liście. Wpadł w niewyobrażalną ciszę, pomuskał pnie i zniknął w bezkresnych przestrzeniach. Pronobis spoglądał przed siebie, opływał smętnie, byle dalej. Z oddali wyległa mgła, a pień wsiąkł w nią i znikł momentalnie. Po czarcie został tylko śmiech. Śmiech, który wkrótce obumarł. Podobnie jak wyspa. Drzewa zaczęły pękać jak rażone piorunem. Spłoszone chłopstwo podniosło wrzask, taki sam jak wcześniej, gdy mordowali Jędrka i wieszali sołtysa. Taki sam, kiedy natarli na diabła. Tym razem nie był to okrzyk zwycięstwa, lecz oznaka trwogi i przerażenia. Tym bardziej, że chaty na ich oczach pogniły, zboże zdechło, wyspa utraciła stabilny grunt, na wierzch wypełzło błocko, miejscami podmywane wodami bagniska. Chłopi musieli opuścić wyspę. Wskazali drogę powrotną Olborskiemu, który zabrał Kostarina prosto do szpitala w Pińsku. Każdy z chłopów poszedł w swoją stronę i nigdy żadnego więcej nie spotkał. Inspektor zmarł w szpitalu po kilku tygodniach. Specjaliści od chorób zachodzili w głowę nad jego stanem, a on im tłumaczył, że ta przypadłość to przez czartowskie sztuczki i na to lekarstwa nie ma. Z początku traktowano jego opowieść o diable z powagą. Chciano poznać Porynówkę. Ruszyło wielu na łodziach z mapami i wskazówkami. Ale żaden z nich, żaden z poszukiwaczy, nie odnalazł wyspy ani diabła. Nigdy. Chłopaka zaczęto traktować jak wariata, aż przestał o tym mówić, a potem myśleć. Aż do dziś… Rok 1916. Gdzieś w Królestwie Polskim. Ksiądz milczał. Zauważył w oczach Olborskiego łzy, jeszcze płytkie. Wyprostował plecy, wprawiony w zdumienie poruszył ustami. Żołnierz leżał bezwładnie z głową przekręconą w prawą stronę, jak najdalej od księdza, w całości pochłoniętą mrokiem. – Smutna opowieść – skwitował pobudzony ksiądz. – Szkoda, że w ten sposób się zakończyła. Wzgórek na krtani żołnierza przesunął się w górę, potem w dół. – Od tamtej pory żyję wyłącznie myślą o ponownym spotkaniu. Jego słowa, wtedy, gdy odpływał, były takie zimne i… powiedział to z taką powagą, mówił, że przyjdzie po każdego z nas. Zabierze nasze dusze… – nagłym ruchem wyprostował głowę. – Niech mi ksiądz powie, ale szczerze, czy on zabierze moją duszę? Spowiednik zastanowił się. Myślał chwilę, wciąż zaciskając paciorki różańca. – To zależy od tego, jak żyłeś. – Jak żyłem? Widziałem bestialską śmierć, najpierw na wyspie, potem na wojnie. Sam zabijałem ludzi. Starałem się postępować zgodnie z zasadami Biblii, ale to trudne, to takie trudne. – Musisz wierzyć i poczuć skruchę. Wtedy Bóg ci przebaczy. Z narodzonej ciszy płynął smutek. Ksiądz w skupieniu dźwignął się z krzesła, aż skrzypnęły deski w podłodze. Włożył różaniec do kieszonki czarnej sutanny i przeżegnał się. – Nawet nie wiem, kim on był – załkał Olborski. – Nie wiem. Nawet nie wiem, co się z nim stało. Po prostu odpłynął. Ksiądz odwrócił się w stronę drzwi, wzniósł głowę i zamknął oczy. Po chwili milczenia spowiednik przemówił. – Pronobis mieszkał w starych pniach, opuszczonych chatach, wiatrakach, ale najbardziej upodobał sobie krainę zamglonych moczar. Tam czuł się najpewniej. Był jednak samotny, bardzo samotny. Stworzył więc wyspę i sprowadził mieszkańców, by ci mogli żyć na niej w szczęściu. Czasem odwiedzał ich jako zwykły kmieć, byle tylko przez chwilę usłyszeć gwar rozmów, dostrzec miły uśmiech, nawet dostać po łbie w bójce. Żeby tylko być z ludźmi. Ten raj w jedną chwilę upadł z powodu zawiści ludzi za bagnami, z powodu niedowiarków, którzy wszędzie muszą wsadzić swoje ręce. Nie czuł, jak bije mu serce, gdy ksiądz się odwrócił, a zamiast współczującej twarzy spowiednika, ujrzał ponure oczy srebrnowłosego Pronobisa, szlachecki kontusz i szablę przy pasie. Żołnierz dobywał tylko jęków, pojedynczych i cichych. – Potem – ciągnął spokojnie Pronobis – starał się stworzyć podobną wyspę, ale ludzie uciekali przed diabłem. Nie potrafił odszukać kogoś tak porządnego jak Mielżewski, który chroniłby jego prywatność i dbał o życie swoich podanych, nawet za cenę własnego. Olborski zdobył się na odwagę. – Dlaczego mu wtedy nie pomogłeś? Ulżyłbyś mi w cierpieniu, nie spoglądałbym na tamtą śmierć – zwarł mocno palce na krawędzi posłania, rana w boku przypomniała o sobie, aż syknął z bólu. – To była nasza umowa. Miałem nie mieszać się w sprawy Porynówki, nigdy. Nawet gdyby czyjeś życie było zagrożone. On miał wprowadzać niewiedzę wśród ludzi co do mojej osoby, by mogli żyć w szczęściu. – Przecież jesteś diabłem… Nie jesteś dobrą istotą… – Diabłem jestem i nigdy być nim nie przestanę. Zrodzono mnie w piekle, wbrew mojej woli. Uciekłem stamtąd przed wiekami i od tamtej pory ścigają mnie diabły samego Boruty. Kryję się jak pies, gdzie tylko mogę. Z coraz większym trudem odnajduję schronienia. Tylko tam, gdzie gości dobro, mnie nie dostaną. Tylko tam nie mają wstępu. Ale takich miejsc już nie ma. Nawet w kościele. Sam widziałeś, że jestem księdzem, a przynajmniej za takiego się podaję. Pronobis podszedł i nachylił się nad obandażowanym Olborskim. Ten poczuł zimny oddech wtaczający się do ucha i usłyszał ciche słowa. – Ale nie przejmuj się mną. Tyle lat zdołałem zwodzić Borutę i jeszcze sporo czasu minie, zanim jego ludzie mnie odnajdą. Ale tych czasów nie doczekasz. Już czas na ciebie. Olborski, cały blady i roztrzęsiony, poczuł jak chłodna dłoń Pronobisa przyległa do rozpalonego czoła. Bielmo oczu żołnierza natychmiast pokryła sieć czerwonych żyłek, a z ust wypłynął potok śliny, tak, że zaczął charczeć i jęczeć. Jazgot grzmotnął o ściany, echo przeszło przez szczeliny w deskach. Do izby momentalnie wpadli przerażeni żołnierze, lufami karabinów pogrozili ciemności, jakby czegoś w niej szukali. – Co się dzieje, co się dzieje? – spanikował ten na przedzie. – Co to za wrzaski? – nie reagując na spowiednika, spostrzegł dziko jęczącego Olborskiego. – Co mu jest, ojcze, co mu jest? Gapili się na obłęd Olborskiego i nie dowierzali, że można zwariować do tego stopnia. Trzech wojskowych musiało mu ręce przytrzymać, bo machał nimi jak opętany. – Ojcze – odezwał się trwożnie kapitan. Lewy policzek miał oszpecony blizną. – Co mu jest, na Boga? Pozostali nakreślili w powietrzu krzyże. Ksiądz wstał, spokojnie poprawił ułożenie sutanny. Z kieszonki wyjął różaniec, znów palcami zaczął obracać paciorki. – Módlcie się za jego duszę. To ostatnia chwila. – Ależ ojcze, nie można go tak zostawić – zaprotestował któryś z tyłu, gdy ksiądz zaczął zmierzać pewnym krokiem w kierunku drzwi. – Nic tu po mnie – odparł ponuro, z niesłychanym spokojem. – Jak to, ojcze? Ksiądz musnął palcami framugę i odwrócił głowę, ale tylko na chwilę. Był gotowy do wyjścia. – Nie zdołam mu pomóc. On już widzi świat po tamtej stronie. |