powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Wicher śmierci: Ekspedycja
Steven Erikson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nie.
– A czy od tego czasu widziałeś rodziców albo brata?
– Brat się zabił, a rodzice nie żyją. Umarli tej nocy, kiedy uciekłem. Nauczyciele również.
– Co się z nimi stało?
– Nie jestem pewien – przyznał Dziób. – Pokazałem im świeczkę.
– A czy zrobiłeś to jeszcze kiedyś? Pokazałeś komuś świeczkę?
– Nie całą. Nie cały blask. Kowal powiedział, żebym tego nie robił, chyba żebym nie miał wyboru.
– Tak jak tej ostatniej nocy z rodziną i nauczycielami.
– Tak jak wtedy. Rozumiesz, wychłostali i wygnali kowala za to, że dał mi ten nóż. A potem próbowali mi go zabrać. I nagle… nie miałem wyboru.
Powiedziała mu, że oddalą się od reszty, ale teraz wlekli się razem ze wszystkimi. Owady bez przerwy go gryzły, zwłaszcza w kark, właziły mu też do uszu i nosa. Uświadomił sobie, że nic z tego nie rozumie.
Ale ona była przy nim, tuż u jego boku.
Pluton dotarł do czegoś w rodzaju wyspy na bagnie, otoczonej fosą pełną czarnej wody. Była okrągła i gdy na nią weszli, Dziób zobaczył porośnięte mchem ruiny.
– Był tu kiedyś budynek – zauważył któryś z żołnierzy.
– Jaghucki! – zawołał nagle podekscytowany Dziób. – Omtose Phellack. Ale nie ma już płomienia, tylko zapach łoju. Magia odpłynęła. Dlatego powstało tu bagno, ale nie możemy zostać w tym miejscu, bo pod kamieniami leżą martwe ciała i te duchy są głodne.
Wszyscy gapili się na niego. Pochylił głowę.
– Przepraszam.
Kapitan Faradan Sort położyła dłoń na jego ramieniu.
– Nie ma za co, Dziób. Te ciała… to Jaghuci?
– Nie. Forkrul Assailowie i Tiste Liosan. Walczyli na ruinach. Podczas wojen, które zwali sprawiedliwymi. Tutaj stoczyli tylko potyczkę, ale nikt z niej nie uszedł z życiem. Wszyscy pozabijali się nawzajem, a ostatnia wojowniczka miała dziurę w gardle i wykrwawiła się w tym miejscu, gdzie stoi pięść. Była Forkrul Assailem. Jej ostatnia myśl brzmiała, że ich zwycięstwo dowiodło, że mieli rację, a wrogowie się mylili. Potem umarła.
– To jedyne suche miejsce, jakie widzieliśmy – poskarżył się pięść Keneb. – Czy któryś z naszych magów potrafi wygnać te duchy? Nie? Na oddech Kaptura. Dziób, co one właściwie mogą nam zrobić?
– Wgryzą się do naszych mózgów i podsuną nam straszliwe myśli, przez które pozabijamy się nawzajem. Na tym polega problem ze sprawiedliwymi wojnami. One się nigdy nie kończą, bo Sprawiedliwość jest słabym bogiem i nosi zbyt wiele imion. Liosan zwali ją Serkanosem, a Assailowie nadali jej nazwę Rynthan. Bez względu jednak na to, w jakim języku przemawiała, jej wyznawcy nie potrafili go zrozumieć. Język Sprawiedliwości jest tajemniczy, Dlatego nie ma mocy, ponieważ wszyscy jej wyznawcy wierzą w niewłaściwe rzeczy. W rzeczy, które sami wymyślają i w rezultacie nie mogą się ze sobą zgodzić. Dlatego wojny nigdy się nie kończą. – Dziób przerwał, spoglądając w zwrócone ku niemu, pozbawione wyrazu twarze. Wzruszył ramionami. – No nie wiem, może mógłbym z nimi porozmawiać. Wezwę jednego i pogadamy.
– Lepiej nie, Dziób – sprzeciwił się pięść. – Wstawać, żołnierze. Ruszamy w dalszą drogę.
Nikt się nie skarżył.
Faradan Sort odciągnęła Dzioba na bok.
– Teraz się z nimi rozstaniemy, Dziób – oznajmiła. – W jakim kierunku musimy pójść, by jak najszybciej się z tego wydostać?
Dziób wskazał na północ.
– Jak daleko?
– Tysiąc kroków. Tam właśnie przebiega granica starej Omtose Phellack.
Przyglądała się, jak Keneb i jego drużyny opuszczają wyspę, rozpryskując wodę nogami. Kierowali się w głąb lądu, prosto na zachód.
– A jak długo będą musieli iść w tamtym kierunku? To znaczy na zachód?
– Może z tysiąc dwieście kroków, jeśli nie będą włazić do rzeki.
Chrząknęła.
– Dwieście kroków więcej ich nie zabije. Dobra, Dziób, ruszamy na północ.
– Tak jest, kapitanie. Możemy pójść starym chodnikiem.
Roześmiała się. Dziób nie miał pojęcia dlaczego.
• • •
Był taki dźwięk, który słyszało się tylko na wojnie, podczas oblężeń, na chwilę przed szturmem na mury, gdy wszystkie onagry, balisty i katapulty wypuszczały zmasowaną salwę. Potężne pociski uderzały w kamienne mury, fortyfikacje oraz budynki odpowiadały chaotycznym chórem eksplodujących cegieł, pękających płytek i walących się dachów. Samo powietrze niemal drżało, jakby wstrząsnęła nim ta owa przemoc.
Sierżant Postronek stał na wzgórzu, pochylając się pod silny, lodowaty wicher, i myślał o tym dźwięku, spoglądając na lodowe góry toczące ze sobą bój w cieśninie. Ogromne lodowe wyniosłości górujące nad Rubieżą Fentów rozpadały się niczym spadające w otchłań miasta. Potem wywołane wstrząsem fale rozbiegały się po wzburzonym morzu z ogłuszającym łoskotem. Skłębione, srebrne chmury, fontanny spienionej wody…
– Łańcuch górski miotany śmiertelnymi konwulsjami – mruknął stojący u jego boku Ebron.
– Machiny wojenne prowadzące ostrzał muru – sprzeciwił się Postronek.
– Sztorm obrócony w lód – zaproponował Kulas, który przystanął z tyłu.
– Wszyscy się mylicie – odezwał się Okruch, dzwoniąc zębami z zimna. – To jest jak wielkie kawały… spadającego lodu.
– To zdumiewające, Okruch – stwierdził kapral Odprysk. – Jesteś przeklętym przez Kaptura poetą. Nie potrafię uwierzyć, że Mottańscy Pospolitacy pozwolili ci odejść. Naprawdę nie potrafię, Okruch.
– Nie można powiedzieć, żeby mieli wybór – odparł wysoki saper o kościstych kolanach, pocierając energicznie obie strony szczęki. – No wiesz, odszedłem, kiedy nikt nie patrzył. Otworzyłem kajdanki rybią ością. Zresztą wielkiego marszałka nie można aresztować. Ciągle im to powtarzałem. Nie możecie tego zrobić. To zabronione.
Postronek spojrzał na kaprala.
– Udało ci się porozmawiać z siostrą? Czy już się zmęczyła powstrzymywaniem tego wszystkiego? Nie potrafimy tego określić.
Opak nie ma nawet pojęcia, jak ona to robi, więc nie jest w stanie jej pomóc.
– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć, sierżancie. Ona ze mną też nie rozmawia. Nie wiem… nie wygląda na zmęczoną, ale prawie w ogóle nie sypia. Właściwie nie poznaję już Sinn. Zmieniła się po Y’Ghatanie.
Postronek zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę. Wreszcie skinął głową.
– Odeślę Opaka z powrotem. Przyboczna powinna już przybyć do Fortu.
– Przybyła – potwierdził Ebron, pociągając się za nos, jakby chciał sprawdzić, czy mu nie odpadł. Podobnie jak Opak, nie potrafił odgadnąć, w jaki sposób Sinn powstrzymuje góry lodowe. Wyraźnie zachwiało to jego pewnością siebie. – Zablokowaliśmy port i unieszkodliwiliśmy zbira, który nim zarządza. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Kulas chrząknął.
– Dobrze, że nie jesteś przesądny, Ebron. Ja tam wolę zejść z tego wzgórza, zanim się pośliznę i rozbiję kolano.
Odprysk parsknął śmiechem.
– Już najwyższy czas, Kulas.
– Dziękuję, kapralu. Cieszę się, że się o mnie troszczysz.
– Można to i tak nazwać. Postawiłem pięć imperiałów na to, że przed końcem miesiąca ponownie potwierdzisz trafność swego imienia.
– Ty skurwysynu.
– Odprysk – odezwał się Postronek, gdy już z lekkim rozbawieniem odprowadzili wzrokiem schodzącego bardzo ostrożnie ze wzgórza Kulasa – gdzie jest teraz Sinn?
– W starej latarni morskiej – odparł kapral.
– W porządku. Też znajdźmy sobie jakieś schronienie. Znowu się zanosi na deszcz ze śniegiem.
– W tym problem – wtrącił z nagłym gniewem Ebron. – Ona nie tylko powstrzymuje lód, sierżancie. Ona go zabija. A poziom wody podnosi się szybko.
– Myślałem, że ten lód i tak umiera.
– To prawda, sierżancie, ale ona przyśpiesza ten proces. Rozebrała czar Omtose Phellack na części jak rozbity trzcinowy koszyk, ale nie wyrzuca tych trzcin, tylko plecie z nich coś innego.
Postronek łypnął ze złością na maga.
– Nie tylko Sinn nie chce nam nic powiedzieć. Co to znaczy „coś innego”?
– Nie wiem! Na jaja Kaptura, nie wiem!
– Tam nie ma żadnych koszyków – odezwał się Okruch. – Przynajmniej ja ich nie widzę. Niech to błotne świnie, masz dobry wzrok, Ebron. Nawet kiedy patrzę tylko jednym okiem, nie widzę…
– Dość tego, saperze – przerwał mu Postronek. Spoglądał na Ebrona jeszcze przez chwilę, po czym się odwrócił. – Chodźmy już. Mam między nogami blok lodu i to jest najcieplejsza część mojego ciała.
Ruszyli z powrotem do rybackiej chaty, która była ich bazą.
– Lepiej się tego pozbądź, sierżancie – poradził Okruch.
– Czego?
– Tego bloku lodu. Albo przynajmniej używaj rąk.
– Dziękuję, Okruch, ale nie jestem aż tak zdesperowany.
• • •
Zważywszy wszystko razem, miał wygodne życie. Co prawda, Malaz trudno było nazwać klejnotem imperium, ale przynajmniej nie wydawało się prawdopodobne, że miasto się rozpadnie i zatonie podczas sztormu. Nie uskarżał się też na towarzystwo. Do Kojca przychodziło wielu rozmaitych głupców, więc Withal czuł się tam jak w domu.
Wyłam Ząb. Hart. Banaschar. Przynajmniej ten ostatni był tutaj, jedyna znajoma twarz poza trójką nachtów i oczywiście jego żoną.
Oczywiście.
Choć pradawny bóg kazał mu czekać, meckroski kowal nie miałby nic przeciwko temu, żeby to czekanie nigdy się nie skończyło.
Niech szlag trafi bogów z ich nieustannym wtrącaniem się w nasze sprawy. W niczym nie są lepsi od nas.
Choć Withal już od chyba roku przebywał z przyboczną na tym samym okręcie, nie mógł twierdzić, by ją poznał. Co prawda, Tavore na bardzo długi czas pogrążyła się w żałobie – powiedziano mu, że w Malazie zabito jej kochankę – i sprawiała wrażenie raczej martwej niż żywej.
Jeśli jednak teraz znowu była sobą, trzeba przyznać, że jej osobowość nie robiła zbyt korzystnego wrażenia.
Bogowie o to nie dbali. Postanowili ją wykorzystać, tak samo jak wykorzystali jego. Dostrzegał w jej nieładnych oczach posępną świadomość tego faktu. A jeśli postanowiła się im sprzeciwić, będzie musiała uczynić to sama.
Ja nigdy bym się nie zdobył na taką odwagę. Szkoda nawet myśleć. Niewykluczone jednak, że, by osiągnąć cel, musiała się stać czymś mniej niż człowiek. A może czymś więcej?
Być może postanowiła stać się czymś mniej, by móc się stać czymś więcej. Wielu zapewne uważało, że otaczają ją sojusznicy. Tacy jak sam Withal, Banaschar, Sandalath, Sinn i Keneb. On jednak wiedział, że to złudzenie.
Wszyscy tylko obserwujemy. Czekamy. Zastanawiamy się.
Jeszcze nie zdecydowaliśmy.
Czy tego właśnie chciałeś, Maelu? Dostarczyć mnie do niej? Tak jest, to właśnie na nią czekałem.
Co w sposób nieunikniony prowadziło do najtrudniejszego pytania: Dlaczego ja?
Prawda, mógł jej opowiedzieć o mieczu. On go zrobił. Wykuł to narzędzie dla Okaleczonego Boga, obdarzył je życiem. Ale na tę broń nie mogło być odpowiedzi.
To jednak nie powstrzymało przybocznej. Wybrała wojnę, której nie chcieli nawet jej żołnierze. Zamierzała doprowadzić do upadku imperium. I jego władcy, który dzierżył wykuty przez Withala miecz. Cesarza doprowadzonego do obłędu przez własną moc. Kolejne narzędzie bogów.
Trudno było nie martwić się tym wszystkim i uwierzyć w sens śmiałej decyzji przybocznej. Piechotę morską wysadzono na brzeg, nie w jednej grupie, ale potajemnie, pod osłoną nocy, w małych oddziałkach rozproszonych wzdłuż brzegu. A potem, jakby chciała zaprzeczyć tej taktyce, Tavore podpaliła transportowce.
To było głośne wyzwanie.
Jesteśmy tu. Znajdźcie nas, jeśli się odważycie. Ale bądźcie pewni, że prędzej czy później my znajdziemy was.
Tymczasem większa część drugiego legionu pozostała na okrętach, daleko od letheryjskiego brzegu. A tylko przyboczna wiedziała, gdzie się podziali Khundryle. I większość Zgubańczyków.
– Ostatnio jesteś w ponurym nastroju, mężu.
Withal uniósł powoli głowę i popatrzył na kobietę o ciemnej jak onyks skórze, siedzącą naprzeciwko niego w kajucie.
– Jestem człowiekiem, który lubi się oddawać głębokim myślom.
– Jesteś leniem dręczonym obsesją na punkcie samego siebie.
– To też.
– Wkrótce wysiadamy na brzeg. Narzekałeś i jęczałeś tak długo, że można by sądzić, że będziesz stał przy relingu, nie mogąc się doczekać zejścia na ląd. Okrutnie nienawidzisz morza. Matka Ciemność wie, że nigdy bym nie pomyślała, że jesteś Meckrosem.
– Okrutnie nienawidzę, tak? Nie, raczej jestem… sfrustrowany. – Uniósł wielkie dłonie. – Naprawa statków to zawód. Ale nie mój. Chcę wrócić do tego, co potrafię robić najlepiej, żono.
– Do podkuwania koni?
– W rzeczy samej.
– Produkcji okuć do tarcz? Sztyletów? Mieczy?
– Jeśli będzie trzeba.
– Armie zawsze ciągną za sobą kowali.
– To nie moja specjalność.
– Nie chrzań. Potrafisz wykuć miecz równie dobrze jak każdy płatnerz.
– A dużo ich w życiu widziałaś?
– Żyję już bardzo długo i wszystkiego naoglądałam się do syta. Twoi nieszczęśni podopieczni pewnie wrócili do ładowni. Zejdziesz po nich, czy ja mam to zrobić?
– Czy naprawdę pora wysiadać?
– Przyboczna chyba już jest na lądzie.
– Ty idź po nich. Mnie ciągle przechodzą ciarki na ich widok.
Wstała.
– Brak ci współczucia. To typowe dla tych, którzy ulegają obsesji na punkcie samego siebie. Ci Tiste Andii są młodzi, Withal. Anomander Rake ich opuścił. A po nim Andarist. Ich bracia i siostry padli w bezsensownej bitwie. Ponieśli zbyt wiele strat. Nie potrafią się uwolnić od myśli o kruchości wszystkiego i to wypełnia ich dusze rozpaczą.
– Nurzanie się w cynizmie i znużeniu życiem jest przywilejem młodości.
– Ty wolisz głębokie myśli.
– One są zupełnie inne, Sand.
– Uważasz, że nie zasłużyli na ten przywilej?
Wyczuwał jej narastającą irytację. W końcu była Tiste Andii, tak samo jak oni. Pewne sprawy należało omijać szerokim łukiem.
Wulkaniczne wyspy. Pływające góry lodowe. Morze ognia. I drażliwe punkty Sandalath Drukorlat.
– Pewnie zasłużyli – odparł ostrożnie. – Ale odkąd to cynizm jest cnotą? Poza tym, to cholernie nużące.
– Temu trudno zaprzeczyć – przyznała złowrogim tonem. Potem odwróciła się i wyszła z kajuty.
– Głębokie myśli są inne – wymamrotał Withal do pustego krzesła. – Po pierwsze, można rozmyślać na dowolny temat, także niemający nic wspólnego z cynizmem. Na przykład wtrącanie się bogów… no dobra, nie ten. Kowalstwo. Tak jest. Podkuwanie koni. W podkowach nie ma nic cynicznego… tak mi się przynajmniej zdaje. Jasne. Ułatwiają życie koniom. Pozwalają im pogalopować na bitwę i zginąć straszliwą śmiercią.
Umilkł, krzywiąc się ze złością.
• • •
Phaed miała płaską twarz w kształcie serca, o cerze barwy przydymionego łupku – odcień raczej niefortunny z uwagi na jego martwotę. Jej oczy były pozbawione wyrazu, poza chwilami, gdy płonęła w nich złość, jak teraz, kiedy młoda kobieta wpatrywała się w plecy mówiącej do jej towarzyszy Sandalath Drukorlat.
Nimander Golit spoglądał kącikiem oka na tę, którą zwał siostrą, po raz kolejny zadając sobie pytanie, skąd bierze się niewyczerpana złośliwość Phaed. O ile dobrze sobie przypominał, towarzyszyła jej ona od najwcześniejszych dni. Empatia była dla niej czymś zupełnie obcym, a pozostawioną przez nią pustkę wypełniło teraz coś zimnego, co zapowiadało brutalną radość z każdego zwycięstwa, rzeczywistego albo wyimaginowanego, oczywistego bądź subtelnego.
W tej młodej, pięknej kobiecie nie było nic prostego. Wszystko zaczynało się od pierwszego wrażenia, jakie wywierała na nieznajomych. Rozsiewany przez nią naturalny urok zapierał dech w piersiach. Doskonałość sztuki, bezsłowny język romantyków.
Ta pierwsza chwila trwała jednak krótko. Zwykle mijała po pierwszym uprzejmym pytaniu, na które Phaed zawsze odpowiadała zimnym milczeniem. Przeobrażało ono ów bezsłowny język, niszcząc wszelkie myśli o romansie długotrwałą demonstracją braku taktu oraz jawnej pogardy.
Złość zachowywała dla tych, którzy potrafili ją przejrzeć.W takich przypadkach Nimandera przeszywał dreszcz przeczucia. Zdawał sobie sprawę, że Phaed jest zdolna do morderstwa. Biada bystremu obserwatorowi, który zdołałby zajrzeć w głąb jej duszy, do drżącego węzła ciemności poprzeszywanego niewyobrażalnymi lękami, a potem nie zdołał ukryć zdobytej w ten sposób wiedzy.
Nimander dawno już nauczył się udawać w rozmowie z Phaed niewiniątko. Uśmiechał się beztrosko, co najwyraźniej ją uspokajało. Niestety, właśnie w takich chwilach Phaed zwykła mu się zwierzać ze swych okrutnych pragnień, snując szeptem wymyślne plany zemsty za niezliczone zniewagi.
Sandalath Drukorlat z pewnością była spostrzegawcza. Nie było w tym nic zaskakującego. W końcu przeżyła wiele stuleci i poznała najróżniejsze istoty, od honorowych aż po demoniczne. Nie potrzebowała wiele czasu, by zdecydować, na którym końcu tego spektrum umieścić Phaed. Na jej zimne spojrzenie odpowiadała takim samym, a pogarda odbijała się od niej jak kamyki sypane na tarczę wojownika, nie zostawiając nawet zadrapania. Najbardziej bolesne było jednak to, że nieme popisy młodszej kobiety ją bawiły. Posunęła się nawet do jawnych drwin. To właśnie były owe głębokie rany, wypełniające ropą duszę Phaed. Zadała je kobieta, która stała się dla nich wszystkich zastępczą matką.
Nimander uświadomił sobie, że Phaed o twarzy w kształcie serca planuje matkobójstwo.
Musiał przyznać, że sam często zapadał w długą bezczynność, jakby nad żadną z tych spraw nie warto było się zastanawiać. Miał w końcu własny zastęp dręczących go demonów i żaden z nich nie miał ochoty zniknąć. Nie przejmując się tym, że niekiedy je zaniedbywał, nadal toczyły swą mroczną grę, a niewielki majątek, który składał się na życie Nimandera, przechodził z rąk do rąk tak szybko, że szalki wagi wirowały w nieustannym tańcu. Gwałtowne spory i chaos, którym towarzyszyły triumfalne okrzyki, chaos oraz obojętny brzęk monet. Często czuł się całkowicie odrętwiały i ogłuszony.
Mogła to być jedna z cech charakterystycznych dla Tiste Andii.
Introwertycy niezdolni do introspekcji. Ciemność we krwi. Chimery, nawet dla siebie samych.
Pragnął, by zależało mu na tronie, którego mieli bronić, tronie, dla którego zginął Andarist. Dlatego bez wahania poprowadził podopiecznych na tę straszliwą bitwę. Bez wahania, a może nawet ze szczerym zapałem.
Pęd ku śmierci. Im dłużej trwa życie, tym mniej je cenimy. Dlaczego tak jest?
To jednak byłaby introspekcja, nieprawdaż? Zastanawianie się nad podobnymi pytaniami stanowiłoby zbyt trudne zadanie. Łatwiej po prostu słuchać rozkazów innych. Czy pocieszenie znajdowane w posłuszeństwie było kolejną cechą charakterystyczną jego rasy? Kogo jednak Tiste Andii uważali za budzące szacunek i bojaźń symbole? Nie młodych wojowników, takich jak Nimander Golit. Nie niegodziwą Phaed z jej podłymi ambicjami.
Anomandera Rake’a, który odszedł. Andarista, jego brata, który nie odszedł. Silchasa Ruina… ach, cóż za rodzinka!
Jedyna w swoim rodzaju w całym pomiocie Matki. W tamtych czasach życie miało większą skalę, było bardziej dramatyczne. Pełne napięcia, jak brzęcząca cięciwa. Każde wypowiadane słowo pobrzmiewało okrutnymi prawdami i te straszliwe słowa doprowadziły do rozstania, choć nic innego nie zdołało tego sprawić. Nawet Matka Ciemność, gdy odwróciła się od nich. Wczesny okres ich życia był jak epicki poemat.
A my? My jesteśmy niczym. Staliśmy się miękcy, niegroźni i zagubieni. Nikt o nas nie słyszał. Utraciliśmy prostotę i zrodzoną z niej czystość. Jesteśmy Ciemnością odartą z tajemnicy.
Sandalath Drukorlat – która pamiętała owe starożytne czasy i w głębi duszy z pewnością nadal opłakiwała poległych Tiste Andii – odwróciła się i skinęła na zbieraninę ocalonych z Ławicy Avalii, nakazując im podążyć za sobą na pokład.
– Nimander, masz włosy koloru światła gwiazd.
Gdy już znaleźli się na górze, ujrzeli obskurne portowe miasteczko, które miało stać się ich domem na „kolejną małą wieczność”, by zacytować słowa wysyczane przez Phaed.
– Ta wyspa była kiedyś więzieniem. Pełno na niej gwałcicieli i morderców. – Spojrzała mu nagle w oczy, jakby czegoś w nich szukała, a potem uśmiechnęła się doń przelotnie, odsłaniając na moment zęby. – Dobre miejsce na morderstwo.
Przed tysiącleciami takie słowa wywołałyby wojnę domową albo doprowadziły do jeszcze gorszych skutków, teraz jednak ledwie się przebiły przez obojętny spokój Nimandera.
„Nimander, masz włosy koloru…”.
Ale przeszłość była już martwa. Ławica Avalii. Dla nas tamta wyspa również była więzieniem. Poznaliśmy na niej śmierć.
I straszliwą cenę posłuszeństwa.
Dowiedzieliśmy się, że na tym świecie nie ma miejsca dla miłości.
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.