powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

XXI: Rock nowego wieku cz.2
Po debiutach The Strokes i The Libertines rozpętało się prawdziwe szaleństwo. Nagle okazało się, że wszyscy chcą grać w ten sam sposób, choć nie każdy miał ku temu predyspozycje. Na szczęście wśród miernych prób naśladowania przodowników Nowej Rockowej Rewolucji znaleźli się i tacy, którzy nie tylko im dorównali, ale i wnieśli sporo świeżości do, wydawałoby się, oklepanego gitarowego grania. Zapraszam na część drugą przewodnika po rocku nowego wieku.
Okładka debiutu Datsunów<br/>Fot. www.amazon.com
Okładka debiutu Datsunów
Fot. www.amazon.com
THE DATSUNS „THE DATSUNS” (2002)
Posiłki wspierające Nową Rockową Rewolucję nadciągały z różnych stron świata. Jak się okazało, nawet żyjąca własnym rytmem Nowa Zelandia może mieć wkład w rozwój światowych trendów. To stamtąd pochodzi czterech wyszczekanych młodzieniaszków z The Datsuns. W wywiadach, pomimo braku wspólnych korzeni, przedstawiali się jako bracia Datsunowie. Miało to ukrócić pytania o ich życie osobiste, bo dla nich liczyła się przede wszystkim muzyka. I to nie byle jaka, bo na debiutanckim albumie zatytułowanym po prostu „The Datsuns” zaserwowali rock’n’roll w najbardziej szlachetnej postaci.
W czasie kiedy przedstawiciele Nowej Rockowej Rewolucji najchętniej przyznawali się do inspiracji kapelami punkowymi, Datsunowie postawili na Deep Purple i AC/DC. Na szczęście nie starali się kopiować mistrzów. Ich muzyka to osobna jakość, a że zapatrzyli się na najlepszych, można im zaliczyć tylko na plus. Zwłaszcza że w swoje kompozycje tchnęli młodzieńczego ducha. I to jest najważniejsze w ich twórczości, bo gdyby rozłożyć ich muzykę na czynniki pierwsze, to wnet okazałoby się, że gra na perkusji Matta Datsuna niejednego fachowca mogłaby przyprawić o nerwowy tik w oku. Także fani wyrafinowanych solówek gitarowych byliby zawiedzeni. Co bardziej wybredni mogą też narzekać na warunki głosowe Dolfa de Datsuna. Mimo to gra zespołu fascynuje mocą i niezbędnym rockowym pazurem.
Wielka Brytania poznała się na talencie chłopaków, gdy przyjechali tam jako support The White Stripes. Taka reklama nie mogła przejść niezauważona. Prasa muzyczna od razu zaczęła zachwycać się odświeżającą grą The Datsuns, a ich płytowy debiut zaliczano do najlepszych w 2002 roku. Dalsza historia zespołu wygląda dość standardowo, jeśli chodzi o przedstawicieli Nowej Rockowej Rewolucji. Po wydaniu albumu chłopaki ruszyli w trasę, w czasie której święcili tryumfy. Następnie musieli wreszcie wejść do studia, by nagrać drugi longplay. Apetyt podsycała wiadomość, że jego producentem został sam John Paul Jones, legendarny muzyk nie mniej legendarnego Led Zeppelin. I jak to zazwyczaj bywa, gdy oczekiwania są zbyt duże, Datsunowie nie udźwignęli presji. Krążek „Outta Sight / Outta Mind” okazał się niewypałem. Zawierał muzykę bardziej wygładzoną, wyzutą z energii debiutu. Tym samym zespół zakończył międzynarodową karierę równie szybko jak rozpoczął.
Black Rebel Motorcycle Club<br/>Fot. mog.com
Black Rebel Motorcycle Club
Fot. mog.com
BLACK REBEL MOTORCYCLE CLUB „B.R.M.C.” (2002)
Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja zespołu Black Rebel Motorcycle Club. Ukazywał on Nową Rockową Rewolucję od zupełnie innej strony. W ich muzyce liczyły się smaczki i potęga brzmienia, nie granie z przytupem. Chociaż ich koncerty należą do niezwykle energetycznych, to muzyka, jaką prezentują, nie bardzo nadaje się do tańczenia czy pogowania pod sceną. Jej istotą jest specyficzny klimat oraz niezwykła wyobraźnia kompozytorów.
Być może nie byłoby tego zespołu, gdyby nie to, że młody chłopak z San Francisco, Robert Turner, wybrał się kiedyś na koncert The Verve. To wydarzenie tak nim wstrząsnęło, że chwycił za bas i postanowił założyć własny zespół. Ponieważ stosunkowo łatwo znalazł kolegów, którzy podzielali jego zamiłowanie do muzyki spod znaku Oasis, szybko zaczęli wspólnie jamować. W międzyczasie kilkakrotnie zmieniali nazwę, aż wreszcie stanęło na takiej, która jest powszechnie znana. Podobno jej genezy należy dopatrywać się w filmie „Dziki” z Marlonem Brando. Tak naprawdę chodziło jednak o to, by nie nazywać swojej kapeli wedle panującej mody z „the” na początku i „s” na końcu.
Panowie jako Black Rebel Motorcycle Club wkrótce nagrali swoją pierwszą płytę demo i rozprowadzali ją na koncertach. Mieli szczęście, że jeden egzemplarz trafił do muzyków The Dandy Warhols, którzy zaprosili ich na wspólną trasę. Ponadto jeden krążek zaplątał się w regionalnym oddziale BBC Sheffield, gdzie został okrzyknięty płytą tygodnia. Nieźle jak na debiutantów… Potem poszło już z górki. Zresztą nie mogło być inaczej skoro sam Noel Gallagher ze wspomnianego Oasis publicznie oświadczył, że Black Rebel Motorcycle Club to jego ulubiony zespół. Owe zrządzenia losu zaowocowały wreszcie podpisaniem przez grupę kontraktu z firmą Virgin, a następnie wydaniem pierwszego profesjonalnego longplaya. Ukazał się on w 2002 roku i nosił mało skomplikowaną nazwę „B.R.M.C.”. Co najważniejsze, spodobał się zarówno publiczności, jak i krytyce. Kolejne fachowe periodyki były zachwycone i przekonywały czytelników, że oto światło dzienne ujrzał album roku. Kolejny w ostatnim czasie…
Puszczając mimo uszu podobne zapewnienia, należy się zgodzić ze stwierdzeniem, że „B.R.M.C.” to całkiem nowa jakość na odradzającej się rockowej scenie. Niby pachnie tu inspiracjami spod znaku The Jesus and Mary Chain, a całość brzmi bardziej brytyjsko niż Oasis w tamtym czasie, należy jednak zwrócić uwagę na wspaniałe melodie, mnogość pomysłów i przede wszystkim powalające brzmienie całości. O tym, że jest to album inny niż wszystkie, niech świadczy chociaż to, że trwa prawie godzinę, co w wypadku takich The Strokes czy The Hives było nie do pomyślenia. Najważniejsze jednak, że słuchacz ani przez chwilę się nie nudzi. Nawet przy utworach trwających po 6-7 minut!
Black Rebel Motorcycle Club nigdy nie zabiegali o poklask. Peszyli się, gdy dziennikarze pytali ich, jak się czują jako gwiazdy. Nie grali muzyki dla niegrzecznych panienek. Być może to spowodowało, że ich kolejny album, „Take Them On, On Your Own”, wydany w 2003 roku, ugruntował ich pozycję na scenie rocka nowego wieku. A ta sztuka udała się nielicznym.
THE COOPER TEMPLE CLAUSE „SEE THIS TROUGH AND LEAVE” (2002)
The Cooper Temple Clause<br/>Fot. www.smash-jpn.com
The Cooper Temple Clause
Fot. www.smash-jpn.com
W 2002 roku swój debiut płytowy miał jeszcze jeden niezwykle ciekawy zespół, który wyróżniał się na tle nowego rockowego ruchu. I nie mam tu na myśli jego pokrętnej nazwy ani też kolejnego prawie godzinnego zestawu piosenek na krążku. To, co zaprezentowali The Cooper Temple Clause, było tak inne od obowiązujących trendów, że mało brakowało, a w ogóle nie zostaliby zauważeni. Na szczęście muzycy wykazali ogromną determinację i usilnie promowali swoją twórczość. Opłaciło się.
Historia The Cooper Temple Clause znacznie różni się od historii wyżej wymienionych gwiazd. Szóstka muzyków wchodzących w skład zespołu włożyła ogromny wysiłek, by ze swoją propozycją dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców. Przede wszystkim grali mnóstwo koncertów. Zrealizowali też demo i uparcie posyłali je do wytwórni płytowych. Odzew był znikomy, bo skontaktowała się z nimi tylko jedna, i to wcale nie pierwszoligowa firma RCA. Młodym artystom to nie przeszkadzało, ponieważ dostali wolną rękę jeśli chodzi o nagrania. Dzięki temu Nowa Rockowa Rewolucja doczekała się najambitniejszego dzieła, jakim była płyta „See This Through and Leave”.
Muzyka na niej zawarta zaskakiwała. Do dziś niezwykłym wydaje się fakt, że w erze Strokesów i Libertynów mieszanka Pink Floyd, Radiohead i hałaśliwego punku znalazła uznanie w oczach odbiorców. Co prawda sprzedaż albumu nawet nie zbliżyła się do ilości krążków sprzedawanych przez konkurencję, ale i tak okazał się on sporym sukcesem. Co ciekawe, prasa muzyczna nie była już tak jednomyślna w przerzucaniu się pochwałami. Tu i ówdzie dało się słyszeć nawet głosy krytyki. Być może nie wszyscy byli w stanie strawić mieszankę występującą na „See This Through and Leave”, gdzie obok przebojowych kawałków – jak singlowy „Who Needs Enemies?” – znalazł się szybki, bezkompromisowy „Film-Maker”, a nieco dalej psychodeliczny, pełen elektronicznych dźwięków „555-4823”. Trzeba jednak zaznaczyć, że wbrew pozorom całość brzmi bardzo spójnie i tworzy iście wybuchową jakość.
Choć The Cooper Temple Clause nie jest wymieniany jednym tchem z czołowymi przedstawicielami nurtu, można śmiało powiedzieć, że zaznaczył swą obecność na mapie Nowej Rockowej Rewolucji. Zresztą o tym, że konkurencja się z nim liczyła, świadczą liczne wspólne występy z takimi przodownikami pracy jak Limp Bizkit, New Order, a nawet The Rolling Stones. Zbierane przy okazji doświadczenie bardzo się muzykom przydało. Kiedy w 2003 roku ukazała się ich druga płyta o zabójczo brzmiącym tytule „Kick Up the Fire and Let the Flames Break Loose”, głosów krytycznych było już znacznie mniej. Album zawitał również do pierwszej dziesiątki najlepiej sprzedawanych na Wyspach Brytyjskich. Fani mogli więc ze spokojem spoglądać w przyszłość swoich ulubieńców, co, jak już wiemy, powszechną rzeczą nie było.
THE WHITE STRIPES „ELEPHANT” (2003)
The White Stripes<br/>Fot. blogs.argusleadermedia.com
The White Stripes
Fot. blogs.argusleadermedia.com
The White Stripes są nie tylko ekstraklasą Nowej Rockowej Rewolucji, ale zalicza się ich do gigantów rocka w ogóle. Czemu więc wspominam o nich dopiero teraz, skoro zadebiutowali już w 1999 roku płytą zatytułowaną po prostu „The White Stripes”? To nie przeoczenie. Po prostu rok 2003 wydaje się najwłaściwszy, by wspomnieć o tej oryginalnej formacji. Wtedy ukazał się ich najdoskonalszy album „Elephant”. Co w nim takiego niezwykłego? Wszystko! Przede wszystkim energia i fenomenalny zmysł muzyczny głównego kompozytora, gitarzysty i wokalisty duetu, Jacka White’a. Mnogość pomysłów, które rodzą się w jego głowie, jest oszałamiająca. Dzięki temu razem ze swoją siostrą (choć krążą pogłoski, że byłą żoną) Meg White, grającą oszczędne partie na perkusji, brzmią niczym cała rockowa orkiestra.
Już pierwsze płyty duetu świadczyły o ich niepowtarzalności. Po albumie „The White Stripes” wydali kolejne dwie płyty („De Stijl” w 2000 roku i „White Blood Cells” w 2001). Cieszyły się one coraz większą popularnością, co znalazło swój oddźwięk na „White Blood Cells”, gdzie na okładce Jack i Meg są atakowani przez natarczywych paparazzi. Dzięki White’om miasto Detroit, z którego pochodzą, znalazło się nagle na rockowej mapie świata, tak jak to się stało wcześniej z Seattle za sprawą Nirvany.
Płyta „Elephant” to esencja dotychczasowych poczynań zespołu. Zawiera zarówno ostre riffy, jak i wciągające melodie, wszystko rozłożone w idealnych proporcjach. Obok psychodelicznych, bluesowych odjazdów znajdują się rzeczy bardzo przebojowe, które potrafią kołatać się w głowie już po pierwszym przesłuchaniu krążka. A wszystko to stworzone w 90% przy wykorzystaniu gitary i perkusji. Jack White postawił na prostotę i wygrał na tym. Surowe brzmienie rodem z płyt Led Zeppelin okazało się powiewem świeżości w czasie, gdy producenci muzyczni prześcigali się w upychaniu w utwory dodatkowych ozdobników.
Słuchając „Elephant”, nie sposób nie wpaść w trans przy otwierającym płytę „Seven Nation Army”, prawdziwym rockowym hymnie nowego wieku. Motyw zagrany na obniżonym progu gitary, by brzmiała niczym bas, mimo prostoty nie daje o sobie tak łatwo zapomnieć. A potem jest jeszcze lepiej. Taki „Girl, You Have No Faith in Medicine” miażdży potężnym riffem, długi, bo siedmiominutowy „Ball and Biscuit” zdradza fascynacje bluesem, z kolei „The Hardest Button to Button” to kolejny chwytliwy kawałek, do którego na dodatek nakręcono bardzo oryginalny wideoklip (ostrzegam, tylko dla ludzi, którzy nie mają problemów z błędnikiem). A jest też porywająca przeróbka standardu Burta Bacharacha „I Just Don’t Know What to Do with Myself”, która stała się żelaznym punktem koncertów duetu.
Co najciekawsze, tę płytę White’owie nagrali w dziesięć dni. Zresztą nagrywanie w ekspresowym stylu jest znakiem rozpoznawczym formacji. Tak jak specyficzny image, na który składają się stroje utrzymane w jednolitej biało-czerwono-czarnej stylistyce. Jak zapewnia Jack, biały i czerwony to idealne kolorystyczne połączenie. Barwy te widać ma we krwi, ponieważ jego dziadkowie od strony mamy pochodzili z Krakowa.
The White Stripes jest jednym z niewielu zespołów Nowej Rockowej Rewolucji, którego popularność nie wypaliła się po jednej płycie. Wręcz przeciwnie, z każdym krążkiem trafiają do kolejnych odbiorców, a każde ich wydawnictwo staje się sensacją. Tak tworzy się legenda.
JET „GET BORN” (2003)
Jet<br/>Fot. Wikipedia
Jet
Fot. Wikipedia
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja z muzykami Jet. Tych czterech młodych i żywiołowych Australijczyków nie pretenduje do miana najlepszego zespołu na świecie. Jak sami przyznają, ich celem jest granie muzyki, jaka im się podoba, z którą niekoniecznie muszą się wiązać wielkie ambicje. Widać taka jest mentalność mieszkańców najmniejszego kontynentu. Co ciekawe, do mnie ta filozofia trafiła, bo ich debiutanckiej płyty „Get Born” słucham z przyjemnością. Zresztą nie tylko do mnie, o czym świadczą ponad dwa miliony sprzedanych egzemplarzy albumu. Sami Rolling Stonesi mówią, że są fanami Jet. Podobnie The Who.
Mimo to krytyka na Jet przeważnie wiesza psy za to, że są wtórni, standardowi i nie wnoszą zupełnie niczego do muzyki. Jest w tym sporo prawdy, bo chłopaki nie odkryli Ameryki, ale stare wzorce potrafią zagrać tak, jakby zostały stworzone przed chwilą. Mamy więc ukłony w stronę takich klasyków jak The Rolling Stones („Get Me Outta Here”), Iggy Pop („Are You Gonna Be My Girl”), The Kinks (“Last Chance”) czy The Beatles (“Look What You’ve Done”). We wszystkim jest jednak dużo pasji podpartej solidnym warsztatem muzycznym. Koledzy wiedzą, jak rozruszać publiczność na koncertach, a ich czołowy przebój “Are You Gonna Be My Girl” to jeden z najbardziej chwytliwych kawałków, jakie pozostawiła po sobie Nowa Rockowa Rewolucja.
Choć o Jet śmiało można powiedzieć, że to zespół jednej niezłej płyty i jednego przeboju, co raczej nie ulegnie zmianie, to warto się zapoznać z ich twórczością. Chociażby po to, by przekonać się, za co ich nienawidzą koledzy z The Strokes i Manic Street Preachers. Oni twierdzą, że za sztampową, mało oryginalną muzykę, ja jednak myślę, że za to, że Jet sprzątnęli im słuchaczy sprzed nosa.
KINGS OF LEON „A-HA SHAKE HEARTBREAKE” (2004)
Kings of Leon<br/>Fot. www.rollingstone.com
Kings of Leon
Fot. www.rollingstone.com
Jeśli ktoś chciałby dokonać zestawienia najbardziej denerwujących wokalistów Nowej Rockowej Rewolucji, to bez wątpienia Caleb Followill z Kings of Leon znalazłby się w ścisłej czołówce. Co ciekawe, jego skrzeczący głos wcale nie odrzuca od twórczości formacji, a wręcz przeciwnie, tak pasuje do granej przez nią muzyki, że zamiast odstraszać, fascynuje. Jednak nie tylko on wyróżnia Kings of Leon od innych nowofalowych grup. Jak na młodzików grających energetyczną muzykę dla zbuntowanych nastolatków wyglądają, najogólniej mówiąc, niemodnie. Wytarte dżinsy, oldschoolowe koszulki, długie włosy i równie obfite brody to image dość rzadko spotykany na współczesnej scenie.
W skład Kings of Leon wchodzą trzej bracia, Caleb, Nathan i Jared, oraz ich kuzyn Matthew. Bracia pochodzą z rodziny pastora, który jeździł po Stanach, głosząc Dobrą Nowinę. Ortodoksyjne wychowanie zabraniało im zachwycać się tym, co było w modzie. Dlatego podstawową muzyką, jakiej słuchali, byli Lynyrd Skynyrd, Neil Young i The Allmans Brothers. Nawiązania do tych zespołów są aż nazbyt widoczne w twórczości Kings of Leon. Dotyczy to zwłaszcza ich pierwszej płyty, „Youth and Young Manhood”, wydanej w 2003 roku. Choć znać było na niej elementy geniuszu, w większości była serią zmarnowanych szans na stworzenie czegoś wyjątkowego. Nie przeszkadzało to w jej niezłej sprzedaży i wtopieniu się w kwitnący ruch Nowej Rockowej Rewolucji.
Jednak prawdziwy sukces przyszedł dopiero wtedy, gdy młodzi Followillowie zaczęli nadrabiać zaległości muzyczne. Choć wydaje się to wręcz niemożliwe, panowie zapewniają, że o The Strokes usłyszeli dopiero w czasie promowania swojego debiutu. To zapewne sprawiło, że ich drugi, wydany rok później krążek „A-Ha Shake Heartbreak” okazał się dziełem o wiele bardziej przemyślanym. Muzycy chwalą się, że został on nagrany na setkę, czyli bez późniejszych dogrywek. Jestem gotów w to uwierzyć, takimi emanuje emocjami. Natomiast motywem przewodnim w tekstach są wspomnienia z ostrych balang.
Kings of Leon bowiem to przede wszystkim najwięksi imprezowicze na całej współczesnej rockowej scenie. O ilości zaliczanych przez nich panienek krążą legendy. Do tego dochodzą bijatyki i niezbadane litry wypitego alkoholu. Zdarzało się też podpalanie hotelowych pokoi…
Spuszczając na te wybryki zasłonę milczenia, należy Followillom przyznać, że nie brak im talentu i zmysłu muzycznego, a to przecież najważniejsze. Wciąż się rozwijają, a że mają potencjał, pozostaje tylko zacierać ręce z radości, oczekując ich kolejnych wydawnictw.
FRANZ FERDINAND „FRANZ FERDINAND” (2004)
Franz Ferdinand<br/>Fot. rockmenten.blogs.sapo.pt
Franz Ferdinand
Fot. rockmenten.blogs.sapo.pt
Debiut zespołu Franz Ferdinand w 2004 roku kończy szaleństwo o nazwie Nowa Rockowa Rewolucja. Tym, co przypieczętowało los tego zrywu, była piosenka „Take Me Out”, która wskazała nowe kierunki w muzyce. Niby wciąż był to dość brudny, garażowy rock, ale podszyty elementami funky i zaszczepiony chwytliwością na skalę niespotykaną. Coś takiego nie mogło pozostać bez echa.
Stało się. The Strokes zostali zdetronizowani. The Libertines się rozpadli, a na gruzach gitarowego grania wyłonili się Franz Ferdinand. Nie stawiali sobie zbyt ambitnych celów. Mówili o sobie, że chcą grać muzykę pop, i wcale się tego nie wstydzili. To oni sformułowali hasło o tworzeniu piosenek dla niegrzecznych dziewczynek. Wprowadzili rock do dyskotek, zapowiadając powrót mody na dźwięki rodem z „Gorączki sobotniej nocy”.
Do tego należy dorzucić charakterystyczny image. Franzowie to czterech przystojnych Brytyjczyków, zawsze ubranych w eleganckie stroje. Niewiele też słychać o ich wybrykach pozascenicznych. Już prędzej można znaleźć adnotacje, że są całkiem mili i otwarcie odpowiadają na pytania dziennikarzy w czasie wywiadów. Zdarzył się nawet wypadek, że kilka magazynów muzycznych skrytykowało postawę chłopaków w czasie odbierania Mercury Music Prize za najlepszą płytę roku, uważając ją za… zbyt ułożoną i konserwatywną.
Franzów to jednak nie zraziło. Wciąż grają setki koncertów i gdzie tylko się pojawiają, spotykają się z wybuchem entuzjazmu. I ja się temu nie dziwię, ponieważ płyta „Franz Ferdinand” to kawał porządnej gry z chwytliwymi refrenami i tak rozkosznymi rytmami, że noga sama chodzi w ich takt. Wycinając dowolny kawałek płyty, śmiało można go wydać na małej płytce i będziemy mieli singiel roku. Nowa Rockowa Rewolucja umarła, a od tej pory karierę zaczęło robić hasło „indie rock”.
Ale o tym kiedy indziej. W następnej odsłonie cyklu zapraszam na wycieczkę po polskiej scenie Nowej Rockowej Rewolucji. Może i nie jest tak okazała jak brytyjska czy amerykańska, ale pokażmy światu, że Polacy nie gęsi i swój rock też mają!
powrót do indeksunastępna strona

104
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.