powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Autor
Terribilis est locus iste!
‹Katyń›
Bez wątpienia od momentu, gdy przez kina przewaliła się fala ekranizowanych lektur, takiego filmu polski widz nie miał okazji zobaczyć. Trudna historia naszego narodu, opowiedziana przez pryzmat „zbrodni założycielskiej” PRL-u, powraca w obrazie Andrzeja Wajdy „Katyń”. Może niekoniecznie jako produkcja mająca zawojować serca młodzieży i tak zwanego „współczesnego widza”, ale na pewno jako celuloidowy pomnik, który się rodzinom pomordowanych na Wschodzie oficerów od dawna należał.
Zawartość ekstraktu: 70%
‹Katyń›
‹Katyń›
przeleciał ptak przepływa obłok
upada liść kiełkuje ślaz
i cisza jest na wysokościach
i dymi mgłą katyński las
Zbigniew Herbert „Guziki”
Na samym końcu pochodu wyszedł z gorejącego miasta Samson Miodek. Był czarny od sadzy, tu i ówdzie nadpalony, nie miał też brwi ani rzęs. Niósł na ręku młodego kotka, zjeżone czarno-białe stworzonko o wielkich, dzikich i przerażonych oczach. Kotek kurczowo czepiał się pazurkami rękawa Samsona i co jakiś czas bezgłośnie otwierał pyszczek.
Twarz Ambroża była jak z kamienia. Reynevan i Szarlej milczeli. Samson zbliżył się, zatrzymał.
– Wczoraj wieczór myślałem o ratowaniu świata – powiedział bardzo miękko i ciepło. – Dziś rano o ratowaniu ludzkości. Ale cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. I ratować to, co można.
Andrzej Sapkowski „Narrenturm”
• • •
Miałem zamiar napisać prostą recenzję, w bardzo delikatnej kontrze do mojego kolegi z łamów. Jednakże gdy jego tekst został napisany podle wszystkich reguł oceny filmowego rzemiosła, mój zaczął się rozłazić, puchnąć, bo potraktowałem dzieło Andrzeja Wajdy jako przyczynek do zajęcia się samą sprawą Katynia w tych aspektach, które mnie najbardziej interesują. Wyszedł mi bodaj najobszerniejszy esej, jaki kiedykolwiek popełniłem. Od razu jednak zaznaczę, że głównie przez to, iż uznałem za konieczne i wartościowe zarazem zamieścić w nim bardzo obszerne cytaty z książek, po które ponownie sięgnąłem, zainspirowany atmosferą rozważań o katyńskiej zbrodni. A to i tak tylko drobny ułomek tego, co można by – niczym małż drażniony ziarnkiem piasku – wokół tej historii, bez mała epopei narodowej, nawarstwić.
• • •
„O jakże miejsce to przejmuje grozą!” – miał zawołać biblijny Jakub, zatrwożony swym snem o drabinie wspinającej się ku niebu. I choć owo wzburzenie wywołała w nim odczuwalna obecność Boga, trudno lepiej streścić emocje, jakie dopadają człowieka, gdy ogląda filmy bądź kartkuje książki dokumentujące mord katyński. Gdy sięga po publikacje współczesne i po te wydawane za komuny w drugim obiegu, kiedy wspomnienie o masowej egzekucji dokonanej przez stalinowskich katów na polskich oficerach „godziło w sojusze”, a na symbolicznych nagrobkach nie wolno było w dacie wykuć roku 1940, lecz 1941.
Jesteśmy w liściastym lesie. Drzewa około 50-letnie i młodsze. Jesiony, dęby, buki, leszczyna. Dużo krzaków, chwastów. Wysokie poszycie. Grunt ciężki, podmokły. Widać dopiero co wytyczone alejki.
Stanisław Mikke „Misja. Prawdziwa relacja z prac ekshumacyjnych w Charkowie i Miednoje” (1992)
Grozą przejmuje miejsce wyglądające niewinnie, niepozornie. Oaza spokoju, która w historii tak często dawała bezpieczeństwo i była schronieniem dla wielu. „Dymiący mgłą” las.
• • •
Ponad 14700 polskich oficerów i policjantów. Jakieś 11000 – jak to ujął szef Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych (NKWD) Ławrientij Beria – kontrrewolucyjnych obszarników. Nieprzejednani wrogowie władzy radzieckiej. Przetrzymywani w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Zamordowani w Katyniu, Charkowie i Kalininie (obecnie Twer). Nazwa pierwszej z miejscowości, w których wykonywano egzekucje, przeszła do historii, stając się jednym z najmocniej tępionych i jednocześnie najdroższych sercom Polaków symboli.
Do wykonania rozkazu nr 00350 „O rozładowaniu więzień NKWD”, zgodnie podpisanego 5 marca 1940 roku przez Stalina i całe politbiuro: Berię, Worołyszłowa, Mołotowa, Mikojana, Kalinina i Kaganowicza, wezwano najlepszego speca od tego rodzaju przedsięwzięć – Wasilija Bołochina. Zaufanego mordercę Stalina, nadwornego kata, który brał udział we wszystkich ważniejszych egzekucjach Wielkiego Terroru. Usłyszał krótkie: „Nie może pozostać ani jeden świadek”. Przygotował się dobrze. Wiedząc, że rosyjskie nagany często się zacinają, przywiózł ze sobą walizkę niemieckich Waltherów kalibru 7.65 mm. Walizkę, bo nawet one mogły się szybko zużyć po oddaniu kilkudziesięciu strzałów dziennie. Dwóch operatorów koparki zaczęło pracować w miejscowości Miednoje, odległej o 32 km od Kalinina, gdzie przeprowadzono egzekucje na jeńcach przywiezionych z Ostaszkowa. Pierwszy dół głęboki na 4-6 metrów miał pomieścić 250 zwłok – dzienny urobek katów.
Masakra rozpoczęła się 5 kwietnia 1940 roku, w czteropiętrowym budynku NKWD przy ulicy Sowieckiej 2. „Bołochin włożył swoją odzież specjalną: brązową skórzaną czapkę, długi skórzany fartuch, skórzane brązowe rękawice z mankietami powyżej łokci. Na mnie wywarło to ogromne wrażenie – zobaczyłem kata!” – wspomina szef kalinińskiego NKWD Dimitrij Tokariew.
Każdego jeńca wprowadzano do tzw. czerwonej świetlicy, obwieszonej propagandowymi plakatami. Tam po raz ostatni sprawdzano tożsamość więźnia, potwierdzając jego nazwisko, imię i datę urodzenia. Odhaczano go na liście. Wkładano mu kajdanki i przemocą wprowadzano do komory egzekucyjnej. Kaci zabijali strzałem w tył głowy, a konkretnie w kark, z lufą pistoletu skierowaną ku górze tak, by kula wyszła przez oczodół lub usta. Nie rozrywała wtedy czoła, nie wylewało się zbyt wiele krwi. Ciało wyrzucano przez specjalny otwór wprost na pakę ciężarówki. I tak co dwie minuty. Gdy zebrało się ich odpowiednio dużo, wywożono je do lasu, gdzie były zakopywane.
W egzekucjach brało udział około 30 osób. Krępowali więźniów, prowadzili ich z samochodu do piwnicy, trzymali mocno, gdy ktoś na widok krwi zaczynał się wyrywać. Strzelali w tył głowy. Wyrzucali ciało przez okno. Układali je na pace auta. Czyścili podłogę z krwi. Rzucali martwe ciała do rowów. Usuwali z ciężarówek posokę i fragmenty mózgów. Każdy musiał „splamić się krwią”, również kierowcy i nadzorcy więzienni. Ilość ofiar powodowała, że pod koniec nocy (egzekucje przeprowadzano pod osłoną ciemności, w wytłumionym pomieszczeniu) mdlały im ręce. Po każdej morderczej nocy urządzali pijackie libacje, Bołochin musiał zamawiać wódkę całymi skrzynkami. Niczego im nie skąpiono. Po wszystkim Beria uhonorował ich nagrodami pieniężnymi „za wykonanie zadania specjalnego”. (Krzysztof Kęciek „Wasilij Bołochin, Kat Stalina. Focus Historia, 3” (2007)).
Tak to wyglądało w Kalininie. W innych miejscowościach mordy przebiegały podobnie, choć niektóre były dokonywane tuż nad dołami w lesie. 16 maja 1940 roku dobiegły końca. Po polskich oficerach – których niedługo później na rozkaz generała Władysława Andersa miał daremnie szukać Józef Czapski, opisując to przedsięwzięcie w książce „Na nieludzkiej ziemi” – ślad zaginął. Tak sprawnie zadziałał – jak to określił Tokariew – „nastojaszczaja industria”.
„Prawdziwy przemysł”.
• • •
Kłamstwo katyńskie. Jedne z najbardziej treściwych słów. Jak mrugnięcie okiem, choć nie krotochwilne, lecz poważne. Przygnębiające. Marian Hemar „Racja stanu”:
Kiedy w Katyniu ziemia na światło wydała
Mierzwę trupów – pobite, porzucone ciała…
Jak skwapliwie pyskali nasi politycy,
Realni demokraci, trzeźwi anglofile,
Żeby nie mówić o byle mogile…
Żeby nie psuć humoru angielskiej ulicy…
Żeby nie robić gwałtu z jednego Katynia…
Bo pan Goebbels o Katyń Sowiety obinia –
Więc jak nam, demokratom, popierać Goebbelsa?
Jak – za Goebbelsem – Rosję oskarżać przed światem?
Jak nam Anglię przed takim stawić dylematem?
Szyki psuć Churchillowi? Drażnić Pana Wellesa?
A jeszcze kto napisze: „Polacy faszyści!
Basują Goebbelsowi z wspólnej nienawiści
Do sowieckiego raju… ręka rękę myje”…
Jak polski demokrata ten zarzut przeżyje?
Więc trzeźwi, polityczni, realni i mili.
Zrobili tak, że właśnie – wiemy, jak zrobili.
Marian Hemar „Racja stanu”
W PRL-u pisanie o tym, kto wymordował polskich oficerów i w którym dokładnie roku, było ścigane z całą surowością, jak każda prawda podmywająca kłamstwa będące fundamentami tamtego ustroju. Czasem pozostawało pełne wzgardy, choć i bezsilności także, milczenie. Czasem sztuczki. Sięgnijmy po „Lepszego” Waldemara Łysiaka:
‹Cała kupa wielkich braci›
‹Cała kupa wielkich braci›
(…) Lepszy nieraz dawał mi popalić, kalecząc to, co napisałem, a jego wszechmoc skrzeczała:
– Nie wysilaj się, głupku, jestem zbyt mądry i zbyt czujny, aby udało ci się mnie wykiwać!
Słyszałem ten głos, patrząc na każdy cenzorski zapis w mojej literaturze. I nie chciałem, aby tym, kto śmieje się ostatni, był on. Moje sztuczki czekały na taki dzień, kiedy nie za granicą i nie w „drugim obiegu”, lecz w wielkonakładowym oficjalnym druku przeczyta moją odpowiedź. Ta odpowiedź brzmi:
– Sam byłeś głupkiem, cwaniaczku, robiłem cię w bolo, kiedy chciałem, korzystając z twej głupoty, ślepoty i niedouczenia! Obcymi językami, anagramami, „arabizmami” i metaforami, które przerastały twoją inteligencję! Byłeś wełniany baran, a nie alzacki owczarek pilnujący furtki do druku. To, coś wykreślił, zasługiwało na swój los. Karl Kraus powiada: „Satyry, które rozumie cenzor, są słusznie zakazane”. Puściłeś nawet Katyń, idioto, nie mając o tym pojęcia, na siedem lat przed odkneblowaniem tej zbrodni!
W końcu 1989 roku obecny szef Urzędu Ochrony Państwa i wiceminister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, powiedział: „O Katyniu ludzie nie pisywali, bo i tak było wiadomo, iż samo słowo będzie skreślone”. Ja postanowiłem, że Lepszy nie skreśli mi tego słowa, i to nie skreśli w dobie stanu wojennego, w roku 1982! Chciałem pokazać, kto jest od kogo lepszy, tak jak dziecko na podwórku chce pokazać, kto jest królem podwórka. I wygrałem, lisią strategią oraz grą słów. Najpierw usypianie czujności, przez kilkanaście stron. Zasłoną dymną były kłęby dymu z somosierskich armat, bohaterami zastępczymi szwoleżerowie. A potem miękkie, bezkolizyjne przejście do katyńskiej metafory…
Był to rozdział w „MW”. Nazwałem go: „I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz…”, cytując fragment wiersza Albertiego (…). Chodziło mi o hekatombę pogrzebową w Katyniu, i o to kłamstwo, którym karmili nas czerwoni od kilkudziesięciu już lat. Przeciw wojującemu mieczem dobyłem tego samego oręża – kłamstwa, który uświęcał mi cel. Polscy szwoleżerowie-somosierczycy zakończyli swą karierę napoleońską wraz z upadkiem Bonapartego. Później tylko raz byli w ogniu (wojna z Rosją 1830-1831). Ja każdemu z nich dodałem około stu lat, pisząc, iż: „przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań”. Lepszy miał dwóję nie tylko z historii współczesnej, lecz w ogóle z historii, a także z biologii, więc się nie połapał. Nie połapał się, iż żaden człowiek nie może walczyć przez półtora wieku, i nie połapał się, że w przypadku szwoleżerów napoleońskich te „kilka wojen i kilka powstań” to nieprawda, a jeśli nieprawda, to znaczy, że metafora, która prowadzi do czegoś. Prowadziła do katyńskiego mordu, ale ponieważ nie mogłem napisać o kilku tysiącach zamordowanych (bo wówczas by się ocknął), zdanie następne brzmiało tak: „Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w Bourreaugne”. Na naszym globie nie istnieje miejscowość o nazwie Bourreaugne. Francuski wyraz ‘bourreau’ to po polsku ‘kat’, francuska końcówka ‘gne’ to polskie ‘ń’. Bourreau+gne=Bourreaugne=Katyń. Całość brzmiała tak:
„Szwoleżerowie przeszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań, lecz im także nie darowano. Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w Bourreaugne i wrzucono do wspólnego dołu, wielkiego jak dolina ich chwały i okrytego milczeniem bardziej jeszcze strasznym niż ta cisza… Zbrodnia bez kary. I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz… Jakże mógłbym o nich zapomnieć ja, którego serce pogrzebano razem z nimi…”. Później jeszcze tylko kilka wyrazów i wiersz Kazimiery Zawistowskiej jako finalny akord. Wiersz, którym sygnalizowałem, że ta zbiorowa mogiła w Bourreaugne leży na terenie Rosji.
(…) Miejscowość o francuskiej nazwie Bourreaugne tam, gdzie są Carskie Wrota i gdzie nad „wielkim wspólnym dołem” zamordowano polskich oficerów rozciąga się prawosławne niebo – czy to było takie trudne, panie Lepszy? Dla wielu Czytelników nie było to trudne, tym razem rozszyfrowali kod, listy z podziękowaniami leżą do wglądu, maestro! Jako zawodowy szermierz czerwonym flamastrem zrobiłeś z siebie durnia. Nosił wilk…
Waldemar Łysiak „Lepszy” (1990)
Ale słowo Katyń to nie tylko synonim kłamstwa i zbrodni. Jego znaczenie jest głębsze i sięga do naszych czasów. Chodzi bowiem o wyrwę, którą po sobie pozostawił całokształt zbrodni dokonanych na Polakach w czasie II wojny światowej, a który w przypadku ofiar Katynia, Charkowa i Kalinina miał wymiar szczególny, będąc niejako dekapitacją narodu, pozbawieniem go elity. Oficerowie mieli zapłacić za upokorzenia wojny roku 1920, za powstrzymanie triumfalnego pochodu komunizmu na zachód. Ale nie tylko. Musieli zginąć, bo Polska miała stać się rezerwuarem taniej siły roboczej i surowców. Krajem pastuchów i roboli, wyniesionych pod niebiosa forsowną propagandą czyniącą z nich sól ziemi i kwiat narodu.
Bodaj najlepszą artykulacją intuicji dotyczącej losów powojennej Polski, w której nie zabrakłoby tak sumiennie i skrupulatnie pomordowanej elity, odnalazłem w opowiadaniu Rafała A. Ziemkiewicza „Żadnych marzeń”. Zręby fabuły: niezbyt udane opowiadanie napisane przez bohatera, ukazujące historię alternatywną Polski, w której nie przegrywa ona zmagań wrześniowych roku 1939, wpada w tryby superkomputera zwanego pieszczotliwie „Śpioch”:
W wielkim skrócie wynikało z tego, że zdolności, które potocznie nazywamy inteligencją, są nierozerwalnie związane z koniecznością regularnego przełączania łepetyny na luz. Coś się tam wtedy rozpina, przestawia; myśli, krążąc sobie swobodnie po szlejach, wypoczywają, i kiedy człowiek się budzi, może kombinować od nowa. Amerykanom, w ślad za nimi Francuzom, udało się jakoś ten mechanizm skopiować – to były całe mecyje. Przez jedną trzecią doby komputer nie reagował na wejścia i programował się spontanicznie sam; prądy błądziły po nim bez ładnie to tu, to tam, indukując diabli wiedzą co, ale za to w pozostałym czasie miał myśleć w sposób podobny do ludzkiego: twórczo i intuicyjnie. To mnie nawet zaciekawiło – co się może śnić komputerowi.
Ten wspomniane opowiadanie traktuje jako dane wejściowe do dalszego obrabiania, opartego o potężne ilości informacji dotyczących biografii ludzi, którzy zniknęli wskutek klęski wojennej, a którzy – podle wspomnianego scenariusza alternatywnego – graliby po wojnie pierwsze skrzypce. Myślę, że istotę rzeczy ukażą warte przytoczenia dwa cytaty, choć muszą być one dość obszerne:
– Te nazwiska… – Wpatrywał się w listę wyższych urzędników państwowych z 1962 roku. – Czekaj, niech się upewnię (…). Tak jest. To musi być ten sam: Wacław Gliwicki. Uchodził za bardzo obiecującego skarbowca, no i jest tutaj Ministrem Skarbu. Wszystko się zgadza, poza tym, że w czterdziestym szóstym zakatowali go w więzieniu mokotowskim. No jasne, dlaczego komputer miałby zmyślać nazwiska? Przecież musi mieć w pamięci archiwa urzędu Stanu Cywilnego. Miliony losów, daty urodzin, ślubów, absolwenci wyższych uczelni, ma skąd czerpać. Czekaj, czekaj… Lucjan Rawicz-Wolecki, prezes Banku Polskiego S.A.… Dałbym głowę, że jakiś Rawicz-Wolecki jest na liście katyńskiej. Jak by tu sprawdzić…
(…) Sydorowicz nie powstrzymał się od lekceważącego grymasu – idę o zakład, że miał na końcu języka jakąś obraźliwą uwagę o dyletantach, fantazjujących na tematy naukowe. Ale nie odezwał się. Szmucyk wygrzebał ze sterty wydruków i podetknął nam zapis depeszy agencyjnej o wizycie szefa rządu Rzeczypospolitej na szczycie w Berlinie, gdzie Francja i Niemcy zgłosiły akces do organizowanej przez Polskę wspólnoty węgla i stali. Do depeszy dołączona była nota biograficzna premiera Racławskiego.
– Dziadek Wacław, pułkownik dyplomowany kawalerii pancernej, Virtuti za bitwę o Szczecin. Trzej bracia, o jednym Śpioch wspomina w innym miejscu jako o wojewodzie lwowskim. A siostra pojawia się jako żona Stanisława Kaufmana, rektora Akademii Górniczo-Hutniczej, a przedtem dyrektora wykonawczego polsko-amerykańskiej spółki węglowej. Tego Kaufmana rozstrzelano we Lwowie w 1941. A co do ojca rodziny, Wacława, rzeczywiście, jest taki w księdze pamiątkowej kawalerii. Rok i miejsce urodzenia się zgadzają, w trzydziestym dziewiątym 7 pułk strzelców konnych. Tylko nie zdążył się dosłużyć pułkownika, zginął na Starówce w powstaniu. I oczywiście, w naszej rzeczywistości nie miał synów. Tak samo, jak nie mieli ich ci z Katynia, Samarkandy, Palmir, akcji „Burza”, Falaise… Ale, uważacie, znalazłem paru takich, którzy przeżyli, tylko zostali w Stanach albo Argentynie. Śpioch o tym nie wie, wymodelował ich losy całkiem inaczej, tak jakby tu zostali. Pewne nazwiska – popukał w pudło z wydrukami – stale tu wracają. Nazwałbym to powieścią-rzeką w formie dokumentów.
Milczeliśmy chwilę, zanim Sydorowicz wyartykułował to, co myśleliśmy wszyscy trzej.
– Kurwa mać – westchnął. – Ależ to byłby piękny kraj…
Bohaterowie opowiadania postanawiają spróbować nakręcić film oparty o scenariusz sklecony na tak drobiazgowo wygenerowanych przez komputer dokumentach. Efekt?
Jesteście obaj głupie barany, a ja jeszcze gorszy – powiedział Sydorowicz z wyrzutem (…). Zachwyciliśmy się jak idioci, że w tej modelowanej przez Śpiocha rzeczywistości są ci, którzy tak naprawdę wyginęli w czasie wojny. I to oni są ministrami, posłami, dyrektorami banków… Ale zapytać, co w takim razie robią tam ci wszyscy obecni ministrowie, prezesi i cała ta reszta, to już nam do głów nie przyszło…
Trudno było na to cokolwiek powiedzieć. Odezwałem się tylko po to, żeby jakoś przerwać ciężkie milczenie, wiszące nad stolikiem:
– A komu przyszło? Komu pierwszemu?
– Marszałkowi Sejmu. Dowiedział się, jakie to niezwykłe przedsięwzięcie objął swoim honorowym patronatem i postanowił do nas przyjechać z gospodarską wizytą. Oczywiście, zainteresowało go, czy w tamtym świecie znalazło się jakieś miejsce dla niego… I jakie. Co mogłem zrobić? Program już działał, musieliśmy sprawdzić…
– Nie był zachwycony? – Nie ma to jak domyślność.
– Szczerze mówiąc, powinien być. Okazał się drobnym sklepikarzem i prezesem lokalnej izby kupieckiej, bodajże w Chełmie. Nic złego. Premiera znaleźliśmy w powiatowym pierdlu. Nawet nie żaden tam wielki mafioso, kierował lokalnym gangiem w Żyrardowie, takim, wiecie: kradzieże kieszonkowe, drobne rozboje, ściąganie haraczu z burdeli. Co do burdeli, nawiasem, to nasz czołowy autorytet moralny też okazał się właścicielem paru zamtuzów. Odziedziczył po tacie… (…) Rzucaliśmy nazwiska, imiona rodziców i tak dalej, a Śpioch ich znajdował. Przeważnie gdzieś na głębokiej prowincji, wiecie, takie wioskowe cwaniaczki. Drobny handelek, małe oszustwa. Prezes największej spółki skarbu państwa znalazł się jako zarządca folwarku u Zamoyskich, zresztą zwolniony za pijaństwo. W najlepszych wypadkach jakiś sołtys albo dyrektor gimnazjum.
Rafał A. Ziemkiewicz „Żadnych marzeń” (2002)
Cóż dodać więcej, do tak plastycznego opisu? Pozostaje się ponuro zadumać, jak czyni Stańczyk na obrazie Matejki.
Ziemkiewicz ma jednak na koncie jeszcze jedno opowiadanie, którego obszerny fragment chciałbym tu przytoczyć, tym razem śmiertelnie poważne, zatytułowane „Godzina przed świtem”. Opisuje w nim jednostkę wojskową zlokalizowaną na północno-wschodnim pograniczu Polski, w mazurskim Węgorzewie. Pewnej nocy stacjonujący tam żołnierze padają ofiarą czegoś, co wyłazi z ziemi i pochłania jedną ze strażniczych wież, wzbudzając w jednostce chaos, przez który padają ofiary. Nikt nie potrafi powiedzieć, co takiego ich atakuje. Narrator, jeden z żołnierzy, podchorąży o ksywce Perszing, absolwent studiów humanistycznych, ma pewien sen, który pozwala mu dojść prawdy:
– A ja miałem sen – zacząłem. Słyszałem własny głos i dziwiłem się, że choć wyraźnie przytłoczony, pozostaje tak mocy i pewny. – Dziś w nocy, może w tym samym czasie, kiedy to się tutaj działo, a może trochę wcześniej. I śnił mi się ten las. Jestem pewien, że właśnie ten, a przecież jak mieliśmy tu warty prawie go nie widziałem, bo wypadła mi jedynka, przy bramie…
– No, i co z tym lasem?
Mimo wilgoci, przesiąkającej nasze mundury i ściekającej po twarzach miałem zupełnie suche gardło.
– Najpierw nic nie pamiętałem, wiecie, jak to czasem jest ze snami, budzisz się i za nic… Potem, jak zobaczyłem te drzewa, zaczęło mi się przypominać. Tak po trochu, po kawałku.
– No? – ich twarze były pełne przejęcia. – I co ci się śniło?
– Rozstrzelanie. Tutaj, w piękny, słoneczny, letni dzień. Ciężarówki zwoziły ludzi, z rękami związanymi drutem, z workami na głowach… Enkawudziści prowadzili ich na skraj dołów, zdejmowali im te worki z głów i strzelali w potylicę. I szli po następnego. A kiedy dół się zaczynał wypełniać, wchodzili na te trupy, podskakiwali, żeby je ugnieść.
Nigdy w życiu nie słyszałem takiej ciszy. Jeśli to słowo ma oznaczać brak jakichkolwiek dźwięków, to na nocnej warcie cisza nie istnieje. Trzeba tylko odczekać, aż ogłuszone dniem uszy odzyskają zdolność rozróżniania tysięcy nocnych szelestów i skrzypień, odzywających się w tle twego własnego pulsu – a noc ożywa niezliczonymi chrobotami i trzaskami. Ale wtedy wydawało mi się, że cały świat zamarł w absolutnym bezruchu. Nawet deszcz i wiatr.
– Czterdzieści pięć lat. Próchnieli tu, pod tymi liśćmi, i nikt o nich nie wiedział, nikt już nie pamiętał. Całe setki. Wydaje mi się, że mógłbym pokazać miejsca, gdzie leżą. A dzisiaj coś ich zbudziło. I zaczęli się zwoływać. To właśnie usłyszałem, w swoim śnie, jak się zwołują. I teraz też ich słyszę. Cały czas, coraz mocniej. Rozumiecie? Ja nie. Ale czuję, cały czas czułem, gdzieś w środku. Krzyk umarłych, umarłych bez imion, bez grobu, krzyża, bez niczyjej łzy. Pomordowanych, i nie pomszczonych. To jest straszny krzyk, krzyk umarłych.
Ich twarze w poświacie jarzeniówek były blade, kredowo białe, czaiło się w nich rozpaczliwe błaganie, żebym obrócił to wszystko w żart, zaśmiał się „ale was nabrałem!”, coś takiego.
– I on jest… coraz głośniejszy – we mnie nie było już ani odrobiny strachu. Wszystko złożyło się w całość. Już nie duszny lęk, przyczajony na krawędzi jawy, nie podmywająca zmysły czarna fala. Po prostu przeznaczenie. Przeznaczenie, któremu trzeba stawić czoła, jakkolwiek straszne by było, dobywając na to wszystkich sił.
– Bo oni jeszcze się nie zeszli – dyszałem. – Jeszcze nie ma świtu. Cokolwiek widzieli tamci, to był dopiero początek. Uciekajcie stąd. Uciekajcie – powtórzyłem.
– Perszing, co ty pieprzysz?! – zapiał Tytus trzęsącym się głosem, identycznym jak głos Gorga, gdy wykrzykiwał nam historię poszukiwań Kargula. – Przecież ty żyjesz, ty… To niby dlaczego akurat ty byś miał słyszeć, jak się tutaj trupy skrzykują?
– Nie wiem. Nie wiem. Ale po prostu ich usłyszałem. A teraz czuję, że się zbliżają. Nie oszukuję was. Tylko radzę: uciekajcie.
– A ty?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, kiedy z ciemności dobiegł nas zbliżający się szybko tupot ciężkich, wojskowych butów. Na naszą wyspę światła wpadł Słoniu. Śmiertelnie przerażony Słoniu. Trząsł się cały. Dyszał, niezdolny wydać z siebie artykułowanego dźwięku. Gdy próbował mówić, poruszając z trudem drżącym podbródkiem, z jego gardła wydobywały się jakieś rozpaczliwe piski i rzężenia, jakie zdarza się słyszeć tylko w zakładach dla upośledzonych.
Sięgnął ręką za siebie, w dół. Próbował coś pokazać. Już nie było potrzeby. Ziemia pod naszymi stopami zadrżała, poczuliśmy to wszyscy. Jakby pod dywanem gnijących liści przetoczyła się kilkucentymetrowa fala. Zachwialiśmy się.
– Nie próbujcie ich skrzywdzić! Uciekajcie! – zawołałem, i były to ostatnie moje słowa, które dobrze pamiętam, zanim świat zawirował i wszystko stało się jedną chwilą. Cisza pękła nagle i z mroku uderzyła nas ściana dźwięków. Brzmiało to, jakby ktoś jednym szarpnięciem zdarł zasłonę, pod którą zebrały się stulecia cierpienia, jęku, niewysłuchanych modlitw i przekleństw. Fala przedwiecznego lamentu runęła na świat, tratując nas po drodze i przytłaczając. Wraz z nią owiał nas z ciemności mdły, trupi fetor, nieopisanie obrzydliwy, wyżymający boleśnie wnętrzności i zaciskający gardło. A spodem, pod zbutwiałym podszytem, sunął z szelestem rój drobnych, miękkich, ohydnych w swej ślepej obłości stworzeń. Ziemia wokół zamrowiła się od nich, zafalowała, solidny jeszcze przed chwilą grunt w jednej chwili zamienił się w rozmiękłe, wciągające w głąb bagnisko. (…)
Nie było czasu. Był jeden moment, nieustająca chwila stworzenia i śmierci. A dla nich, dla nas, wciąż ta sama chwila przeraźliwego strachu, bólu i osamotnienia. Świat nie zna straszliwszego bólu, niż ból samotności. Świat nie zna straszliwszej samotności, niż samotność umarłych, nabrzmiała potworną, nieopisaną krzywdą. Świat nie zna gorszego gniewu, niż ślepy gniew niepomszczonych.
Nie śmiejcie się ze starych mitów. To nie zmyślenia. To okruchy wiedzy o tym, co tak bardzo przekracza i przewyższa nasz ślepy świat, gromadzone w skarbcach pamięci przez pokolenia i ludy, które mozolnie wyrywały te okruchy zza bariery nieprzeniknionego mroku. I które nie przypadkiem niczego lękały się bardziej, niż gniewu tych, którzy pomarli gwałtownie i nie doczekali się ani pomsty, ani pamięci.
Świat nie zna gorszego gniewu, niż ten, który mnie wezwał. Dla nich, dla nas, to wciąż była jedna i ta sama chwila, chwila potwornego mordu, chwila straszliwej krzywdy, wołającej o sprawiedliwość, o ukojenie.
Rafał A. Ziemkiewicz „Godzina przed świtem” (1995)
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

68
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.