powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Strach siedzi w nas, czyli kino grozy pod lupą (1)
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ciągłe stołowanie się w stołówkach Sodexho nie pozostawało bez wpływu na cerę. (Mucha)
Ciągłe stołowanie się w stołówkach Sodexho nie pozostawało bez wpływu na cerę. (Mucha)
KW: Nie mogę się nie zgodzić – Cronenberg choćby „Muchą” udowodnił, że poprzez sugestywne dodanie elementu obrzydzenia nawet z cienkiego starego horroru z lat 50., opartego na raczej idiotycznym pomyśle, można zrobić dzieło mocno oddziałujące emocjonalnie na widza. Ma on chyba talent takiego wprowadzania odrzucających motywów, że widz zostaje zmuszony do odnoszenia ich do własnego ciała. Ale to oczywiście wyjątek – większość horrorów tej kategorii raczej śmieszy.
MCh: Zwróć uwagę, że akurat ta pierwsza „fizyczna” seria filmów Cronenberga do dzisiaj pozostaje aktualna, bo problem ciała pozostanie aktualny. Zyska jeszcze zapewne na aktualności, w miarę jak będziemy mocniej w to ciało ingerować z nanotechnologiami, implantami i tak dalej. Cronenberg to świetna karta w historii horroru między innymi dlatego, że poruszał temat, który nigdy się chyba nie zestarzeje, i mówił o nim po raz pierwszy w tak obrazowy sposób (oczywiście dzięki przemianom kulturowym i dzięki temu, że nagle dało się w kinie pokazać więcej). Cała fala późniejszych japońskich filmów, które z Cronenberga czerpały, okazała się jednak ślepą uliczką i trzeba było wracać do kina klimatycznego, z duchami i niejasną grozą.
JL: Azjaci wstrzelili się w tym momencie w dziesiątkę ze swoimi morderczymi duchami (stosowanymi w Hollywood znacznie częściej do bawienia widza niż straszenia), umiejętnie konstruując filmy oparte właśnie na klimacie zagrożenia, niepewności i mrocznej tajemnicy. I to na ich filmach najczęściej odczuwam dziś dreszczyk grozy, choć nie ukrywam, że nadal cenię wybrane tytuły kina zarówno amerykańskiego (stary „Omen”, „Obcy”, „Ukryty wymiar” i dość świeży „Dead End”), jak i europejskiego („Nosferatu” Herzoga, czy nowsze „Szepty w mroku”).
‹Od zmierzchu do świtu›
‹Od zmierzchu do świtu›
SCh: Ja myślę, że nie tylko Azjaci. Jakoś umyka nam do tej pory w dyskusji wątek włoskiego horroru lat 70. Wystarczy przywołać przykład Daria Argento, który potrafił nie tylko straszyć, ale i tworzyć bardzo wysmakowane, choć kameralne filmy. „Cztery muchy na szarym aksamicie”, „Profondo Rosso” czy „Suspiria” to najprawdziwsza erupcja grozy, podsycana dodatkowo muzyką Ennia Morricone i – w dwóch ostatnich przypadkach – Goblina. Gdy pierwszy raz oglądałem „Cztery muchy…” – a było to notabene w środku nocy – prawie w gacie narobiłem ze strachu. Podobne odczucia towarzyszyły mi zresztą podczas oglądania „Cannibal Holocaust”. Krytycy zachwycają się dzisiaj konwencją „Blair Witch Project”, zapominając o tym, że pierwsi zastosowali taką paradokumentalną formułę narracji właśnie Włosi.
JL: Ja tylko wtrącę, że Włosi to już historia, a mówimy o współczesnym kinie grozy. ;)
MCh: Wiesz, ja akurat przykładam większą wagę nie do tego, kto co wymyślił, tylko jak to zastosował. „Cannibal Holocaust” mam na przykład za film obrzydliwy w swojej cyniczności i przez to zupełnie nieefektywny. Za to „Blair Witch” był dla mnie potężnym przeżyciem między innymi dlatego, że jest absolutnie szczery i prosty w naiwności swojej realizacji. Byłbym wręcz gotów wymienić go jako modelowy przykład podania filmowej grozy w sposób prawie nieprzefiltrowany przez cokolwiek poza środkami filmowymi, emulującymi dla widza konkretne doświadczenie. Dla odmiany kompletnie inaczej reaguję na Argento, który jest właśnie – jak napisałeś – mistrzem orkiestracji. Tyle że dla mnie to orkiestracja na poziomie jednej sceny. Żaden z jego filmów nie tworzy spójnej logicznej całości, w każdym jest coś nie tak (jeśli nie aktorstwo, to logika opowieści). Ale na poziomie pojedynczej sceny to wielki mistrz.
PD: „Cannibal Holocaust” obrzydliwie cyniczny, a „Blair Witch” absolutnie szczery i naiwny? Przecież to przykład najbardziej wyrachowanego (ale i oczywiście spektakularnego) tricku marketingowego w całej kinematografii. Doceniam pomysł na reklamę, ale pomysłu na film już nie – półtoragodzinne filmowanie ludzi błąkających się po lesie najwyraźniej nie jest tym, co potrafi mnie przestraszyć. A niezłym dowodem w sprawie może być to, że z całego filmu zapamiętałem jedynie… jego parodię w którejś części „Straszny film”.
OPUSZCZAJ DESKĘ, TŁUKU! (Egzorcyzmy Emily Rose)
OPUSZCZAJ DESKĘ, TŁUKU! (Egzorcyzmy Emily Rose)
MCh: Twoje prawo. Powtarzam przecież w kółko, że horror siedzi w nas samych. Dla mnie doświadczenia z „Blair Witch” bezpośrednio odnosiły się do moich doświadczeń z dzieciństwa, kiedy mnóstwo czasu spędzałem w kaszubskich lasach, łażąc po nich samotnie całymi dniami. Ale wyjaśniając kwestię cyniczności: otóż Deodato w „Cannibal Holocaust” próbuje w ramach samego filmu zbudować wrażenie jakiejś moralnej wyższości, z poziomu której widzowi przedstawiony zostanie materiał. Że niby jako cywilizowani ludzie powinniśmy uważać go za obrzydliwy, wstrętny, obleśny i tak dalej. Po czym sam reżyser jawnie jara się tym, co nam pokazuje. W tym widzę cynizm, którego nie dało się umiejętnie przykryć filmowymi środkami (bo Deodato jest po prostu za cienkim reżyserem). Taki Lucio Fulci też jest przecież filmowym fajansiarzem (fakt, że z fajnymi pomysłami), ale o ileż niewinniej od Deodato wygląda, bo bez ogródek pokazuje, że gore go jara i tyle. Na cholerę udawać, że dystansuje się od pokazywanego materiału? W „Blair Witch” nie widziałem nic podobnego, a marketingu filmu nie oceniam pod kątem cynizmu, bo to dyscyplina, w którą cynizm jest wpisany, tak jak kłamstwo jest wpisane w rolę rzecznika prasowego tytoniowej korporacji.
PD: Jasne, ale tu mieliśmy do czynienia z wyjątkowym zagraniem marketingowym. Nie zawsze przecież wmawia się ludziom, że przedstawione na ekranie sytuacje wydarzyły się naprawdę. Ta deklaracja w moich oczach tylko pogrążyła „Blair Witch” jako film sensu stricto, bo przecież od początku wiedziałem, że będę obcował z wielką ściemą jedynie upozorowaną na autentyczne wydarzenia. Paradoksalnie więc nie potrafiłem wczuć się w los bohaterów bardziej niż podczas oglądania kiepskiego slashera, gdyż od pierwszych minut zalatywało mi to fałszem na kilometr. No ale cóż, faktycznie nie łaziłem w dzieciństwie po kaszubskich lasach ani żadnych innych i tu chyba jest pies pogrzebany.
MCh: Znowu: Twoje prawo. Nie śledziłem marketingowej akcji filmu, choć o niej wcześniej słyszałem. Dopiero po seansie (też zresztą w domu, z laserdysku, zanim film pojawił się w Polsce) zabrałem się za legendę, jaką obudowano film, między innymi za dokument o rzekomej wiedźmie, i wiesz co, też mnie przestraszył. Zacząłem chyba tę przygodę z odpowiedniej strony. :-)
‹28 dni później›
‹28 dni później›
PD: Sęk w tym, że chyba Ty jedyny. Nie spotkałem jeszcze poza Tobą osoby, która swój odbiór horrorów uzależniałaby od tego, że oglądała je przed polską premierą (a tym zbijasz wszystkie moje argumenty). Odnoszę przez to wrażenie, że nie rozmawiamy jak Polak z Polakiem… ;-)
MCh: Wiesz, to po prostu były czasy, kiedy z Piotrkiem Mańkowskim spędzaliśmy godziny na dyskusjach o gatunku i łykaliśmy wszystko, co dało się łyknąć. Zresztą dzisiaj przecież o to znacznie łatwiej, chociaż już mniej uczciwymi metodami, niż wtedy. Natomiast za niezrozumiały uważam argument o odrzuceniu horroru z racji cynizmu jego akcji promocyjnej. Z takich powodów mogę odrzucać kino narodowowyzwoleńcze, ale nie film, który ma działać na poziomie atawistycznym. Ten drugi albo działa, albo nie. Marketing mnie nie obchodzi. Zresztą i tak go unikam w obawie przed spojlerami.
PD: To działa na takiej zasadzie: jeśli dostaję informację, że oglądam film oparty na faktach, podświadomie szukam w czasie seansu czegoś, co mogłoby świadczyć o tym, że twórcy jednak przeszarżowali, wyolbrzymili coś, dali się ponieść fantazji, zanadto ufabularyzowali. Tak więc, jeśli wmawia mi się, że to, co obejrzę, jest zapisem autentycznych wydarzeń, chcę to tak – oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – odebrać. Tymczasem zbyt często w czasie seansu „Blair Witch” odnosiłem jednak wrażenie udawactwa.
Góraaaaaalu, czy ci nie żal? (Black sheep)
Góraaaaaalu, czy ci nie żal? (Black sheep)
MCh: Dobra, przyjmuję, że można tak to odbierać, choć widzę w tym pewną naiwną wiarę, że kino powinno być pozbawione manipulacji. A przecież hasło „oparte na faktach” jest stare jak sam kinematograf. Tak manipulowano widzem od zawsze. Ale komentując wypowiedź Jarka – nie byłbym chyba w stanie tak definitywnie powiedzieć dzisiaj, że dominuje jakiś model horroru. Jeszcze w latch 90. owszem, ale dzisiaj już nie. Zwróć uwagę, że horror do lat 90. rozwijał się w dosyć charakterystycznym cyklu: po fali horroru na poważnie przychodziła fala horroru z przymrużeniem oka. W latach 70. doszły do tego zmiany kulturowe i cykl poszerzył się do formy: fala horroru sugestywnego na poważnie – fala horroru dosłownego na poważnie – fala horroru z przymrużeniem oka. Według mnie ostatnim ważnym „nowym” nurtem w rozwoju horroru był ten prześmiewczy horror spod znaku Sama Raimiego, Stuarta Gordona i później Petera Jacksona (jak wiadomo, umownie zwany „splatstick”, czyli splatter + slapstick), kręcony od początku lat 80. Później wyszło na to, że wracaliśmy już tylko do tego, co pojawiło się wcześniej: japońska nowa fala lat 90. to znowu horror sugestywny na poważnie, amerykańskie remaki klasyki z lat 70. i horror porn Eli Rotha czy panów od „Piły” to horror krwawy głównie na poważnie, i tak dalej. Za moment pojawi się pewnie znowu szersza fala jajcarskich rzeczy wywodzących się od Raimiego. Krótko mówiąc, krążymy już teraz w znanych koleinach i czekamy chyba na coś nowego. Ale co nowego może się pojawić? Cholera wie. W sensie prezentacji pokazano już co się dało i doszliśmy do ściany. Tak czy inaczej, drugi raz powtórzę, że wśród tych wszystkich elementów ja ogromnie cenię sobie nadal po prostu sensownie wypracowaną atmosferę grozy.
JL: Jesteś po prostu malkontentem układającym wszystko w szufladkach. Tylko po co? Owszem, możemy psioczyć, że kino grozy skończyło się wtedy, kiedy na dobre się zaczęło, czyli w latach 70-tych, ale nie chodzi o to, czy dane pomysły już były, czy nie. Czy jakieś koncepcje już zaistniały w kinie, czy jeszcze nie.
MCh: Daj spokój. Twierdzenie, że horror zaczął się i skończył w latach 70., byłoby idiotyzmem.
JL: Co dekadę różni krytycy i nie tylko wieszczą upadek muzyki (począwszy od epoki jazzu, a pewnie i wcześniej), a ta – skubana – ciągle się rozwija i mnoży nowe gatunki. Oczywiście, jest mnóstwo ślepych zaułków, ale zawsze znajdzie się jakiś sprytny twórca, który wydepcze nową, ciekawą ścieżkę. W horrorze – przynajmniej tak wierzę – też tak będzie. Taką ciekawą zapowiedzią zmiany kierunku było „28 dni później”, dynamiczny „Świt żywych trupów” czy „Martwe mięso” i „Black Sheep”, przy czym – co ciekawe – prócz „Świtu…” są to filmy powstałe poza Ameryką.
MCh: Ale wiesz chyba, że w jazzie od lat 70. naprawdę nie pojawiło się nic nowego? :-)
JL: No wiesz, miałem na myśli lata międzywojenne. :-)
‹The Ring - Krąg›
‹The Ring - Krąg›
MCh: A poważnie – dawaj konkrety. Jaką zapowiedzią kierunku – nowego kierunku – były te filmy? Ja w nich – poza tym, że jedne są udane, a inne nie – nic szczególnego nie widzę. Na pewno nie widzę zapowiedzi rewolucji. Dla jasności – pewnie, że liczę na nowy talent i nowe trendy w horrorze. Tyle że chwilowo ich nie dostrzegam i mam wrażenie, że gatunek jest nieco zagubiony. To zagubienie wynika z faktu, że rozwój horroru dotychczas bardzo mocno wiązał się z przełamywaniem tabu. Horror zawsze atakował tabu, bo w ten sposób najłatwiej osiągał grozę, obrzydzenie czy sensacyjność. A dzisiaj tabu pozostało nam niewiele, a z tych niepodbitych przez horror nie pozostało nam bodaj żadne. I gatunek musi w tym momencie szukać nowej drogi. Nie muszę chyba dodawać, że jako fan też na nią czekam. Ale powtórzę – na razie jej nie widzę.
JL: Z konkretów? Wspomniane „Martwe mięso” i „Black Sheep” wprowadzają na arenę zwykłe zwierzęta gospodarskie, które też mogą być zagrożeniem (podejrzewam, że bazą takiego pomysłu jest ta nieszczęsna choroba szalonych krów) – bo dotychczas bywały nim co najwyżej psy i koty. Zaś nowy „Świt żywych trupów” i „28 dni później” zlikwidowały stereotyp powolnego zombie, który – tak na logikę – nie powinien mieć żadnych szans złapać normalnego człowieka (to rzężenie, powolny chód, szuranie stopami). Pewnie, że tych filmów nie można nazwać nowym nurtem, ale przygotowują grunt dla nowych twórców, którzy będą mieli większe pole do popisu. A tabu zostało jeszcze całe mnóstwo – że wspomnę choćby kwestię Kościoła (zawsze w sumie opowiada się po stronie tak zwanego dobra) czy dzieci – które niebywale rzadko i ostrożnie są wprowadzane do horroru w innej roli niż ofiary.
KW: Ejże, a „Smętarz dla zwierzaków”? Tam ewidentnie nosicielem Zła staje się dziecko.
SCh: A obie „Wioski przeklętych”? A cała seria „Dzieci kukurydzy”?
MCh: Tak jest. A choćby „Noc żywych trupów” Romero, z dzieckiem mordującym własną matkę? Do tego wszystkie te filmy o morderczych zwierzakach wychodzące od „Cujo” Kinga. To wszystko odgrzewane kotlety albo detaliczne zmiany. Owszem, ważne dla fanów, ale nie rewolucjonizujące gatunku.
JL: Ale to jest stała śpiewka. Dosłownie kilka tytułów na całe morze horrorów. Poza tym przypomnę, że dzieci z „Wioski przeklętych” raczej nie należy traktować jako ludzkich istot. Podobnie jak Sil z „Gatunku”.
Po odejściu z M jak Miłość Ania postanowiła zagrać w horrorze. Pomógł jej fakt, że po rozstaniu z Kubą nieco przestała o siebie dbać. (Mucha)
Po odejściu z M jak Miłość Ania postanowiła zagrać w horrorze. Pomógł jej fakt, że po rozstaniu z Kubą nieco przestała o siebie dbać. (Mucha)
SCh: No to masz jeszcze pierwsze „Omeny”, „Podpalaczkę”, może nawet „Carrie”.
JL: Ale nigdzie nie jest powiedziane, że główne bohaterki „Carrie” czy „Podpalaczki” są złe.
Natomiast co do wspomnianego „Cannibal Holocaust” – nie jestem pewien, czy ten film nie robi się przerażający dopiero w momencie, w którym orientujemy się, że zwierzęta zabijane na ekranie są patroszone naprawdę. Że w związku z tym – być może – i reszta elementów fabuły jest bardzo zbliżona do prawdy. Ten film, mimo że ma na karku prawie trzy dekady, nadal jest szokujący, w przeciwieństwie do filmopodobnego „Blair Witch Project” – który i owszem, jest realistyczny (ale o ileż słabszy od katastroficznego „Ever Since the World Ended”), ale zostanie zapamiętany raczej jako piękny przykład twórczego wykorzystania Internetu w promocji tytułu niż jako ponadczasowe dzieło filmowe. Tak na dobrą sprawę był to łut szczęścia, że twórcom udało się trafić na właściwy czas, miejsce i metodę. To tak jak z komunistami w 1917 roku – nie mieli prawa wygrać, ale jednak im się udało.
PD: Podpisuję się pod słowami Jarka. Tym bardziej, że odnoszę wrażenie, iż Michał przeczy tu sam sobie. Bo z jednej strony twierdzi, że „pokazano już wszystko i doszliśmy do ściany”, ale kilka akapitów wyżej mówił, że przykłada „większą wagę nie do tego, kto co wymyślił, tylko jak to zastosował”. Czyli skoro „Blair Witch Project”, nakręcony niemal dwie dekady po „Cannibal Holocaust”, ruszył Cię, Michale, o wiele mocniej niż klasyk (?) Deodato, dlaczego zakładać, że za kilka lat nie pojawi się coś podobnego w paradokumentalnej formule, co ruszy Cię jeszcze mocniej niż „Blair Witch”?
Po oddaniu władzy nad partią Roman kompletnie się rozkleił. (Świt żywych trupów)
Po oddaniu władzy nad partią Roman kompletnie się rozkleił. (Świt żywych trupów)
MCh: Mnie nie rusza paradokumentalność sama w sobie. Rusza mnie po pierwsze idea, a po drugie, jej realizacja. Idea w „Blair Witch” była czysta jak łza – zgubiłeś się w lesie, w którym jest coś wrogiego, czyli koncepcja stuprocentowo atawistyczna. Realizacja ją wspierała. Koniec. Oczywiście nie ma sensu nad tym dyskutować, bo albo kogoś to straszy, albo nie. Natomiast, Piotrze popierając zdanie Jarka o filmie Deodato, strzelasz sobie przecież w stopę, bo odrzuciłeś „Blair Witch” z powodów pozafilmowych (marketing), a wspierasz pochwały dla „Cannibal Holocaust” z powodów równie pozafilmowych (patroszenie jest naprawdę). To mówcie od razu panowie że was ciągnie po prostu obietnica snuffu, czyli faktycznej śmierci na planie, i w niej czujecie prawdziwą grozę. Dla jasności: macie takie prawo. W końcu horror obietnicą złamania tabu żyje od zawsze, a snuff wykorzystuje tabu wyjątkowo silne. Dla jasności 2: no pewnie, że mam nadzieję, że pojawi się coś w przyszłości, co mnie mocno ruszy. Inaczej po co nadal oglądałbym nowe horrory? Rzecz jednak w tym, że od dość dawna nic nowego mnie w gatunku nie ruszyło i stąd moje twierdzenie o dreptaniu w miejscu. Ale dobra, okopaliśmy się na swoich pozycjach, więc może idźmy dalej.
SCh: A dalej jest między innymi… muzyka. Zwróćcie uwagę, że jak do tej pory, to temat ten nam umyka. A przecież nierzadko to właśnie ścieżka dźwiękowa podkreślała jakość filmu, potrafiła zafrapować i zbudować ów niesamowity klimat. Włoskie horrory z lat 70. mają w sobie to coś właśnie dzięki muzyce. Dzięki chwytliwym – zapętlonym jak w rondzie – motywom, które świetnie kontrastowały z obrazami grozy na ekranie. A zobaczcie, co robią dzisiejsi twórcy horrorów. Soundtracki z nich to najczęściej składanki hitów z okolic „ciężkiego rocka” i industrialu. Nawet jeśli trafiają tam dobre kapele i fajne numery, to mimo wszystko sam pomysł jest wtórny. Muzyka przestaje być integralną częścią filmu, jest do niego dodatkiem.
MCh: Kurczę, cieszy mnie to zamiłowanie do Włochów. Duch smakoszy dziwacznych dań w narodzie nie ginie. :-) Kręcę teraz nad głowa marynarą i krzyczę: „Goblin! Goblin!”. Anchor Bay wydał w swoim czasie taki kilkupłytowy pakiet z „Suspirią” Argento, gdzie jedną z płyt było CD z muzyką Goblin. Chyba muszę tego zaraz poszukać wśród kościotrupów na strychu…
Jestem wegetarianinem! (Black sheep)
Jestem wegetarianinem! (Black sheep)
JL: Sebastianie, nie myl oryginalnej ścieżki dźwiękowej z filmu (OMPS – Original Music Picture Score) od komercyjnego soundtracku (dla odmiany OMPS – Original Music Picture Soundtrack). To pierwsze to rzeczywiście ścieżka dźwiękowa z filmu, którą często bardzo trudno dostać (pamiętam, ile się kiedyś nachodziłem po Warszawie, żeby zdobyć muzykę z „Matrixa”), a to drugie to coś w rodzaju składanki inspirowanych – bądź częściej losowo dobieranych – utworów popularnych w danej chwili zespołów muzycznych. Wystarczy zwrócić uwagę, że większość tych ciężkich, zahaczających o metal kawałków nie występuje w filmie nawet na napisach końcowych, zaś na płycie częstokroć nie ma ani jednej muzycznej frazy z filmu. Innymi słowy – horrory nadal mają swoją tradycyjną, ilustracyjną brzdąkajco-smyczkową muzykę, choć nie da się ukryć, że jest ona zauważalnie mdła i wtórna i tak doskonale wtapia się w tło, że nie sposób jej zapamiętać. Najwyraźniej przeminęły już czasy, kiedy muzyka w filmie była sztuką sama w sobie i kiedy poszczególne frazy były w stanie żyć – na przykład w radiu – samodzielnym życiem.
MK: No, ale jeszcze czasem zdarza się taka fraza. Ot, choćby temat przewodni Marka Snowa i cała muzyka z serialu „Z Archiwum X”, który przynajmniej na początku był w dużej mierze serialem grozy. Równie przejmujący jest zarówno score, jak i soundtrack (z filmem pełnometrażowym już tak dobrze nie wyszło). Udało się uniknąć tej losowości, o której mówisz, Jarku, dlatego, że piosenki z soundtracku częściowo pojawiały się podczas poszczególnych odcinków serialu (wystarczy tu wspomnieć „Red Right Hand” Nicka Cave’a i Bad Seeds wykorzystane podczas ucieczki manipulowanego Duane’a Barry’ego czy „Frenzy” Screamin’ Jaya Hawkinsa) lub przynajmniej miały tematykę i klimat zbliżone do serialu („Unmarked Helicopters” Soul Coughing, „Down in the Park” Foo Fighters). Score z kolei zawierał także dialogi z serialu, ale nie jako skity, tylko obudowane muzycznie i splecione z niepokojącymi dźwiękami w jedną przerażającą całość.
JL: Chciałbym tylko przypomnieć, że „Z Archiwum X” ma już na karku 15 lat (a przynajmniej muzyka do serialu) i trudno brać je za reprezentatywny przykład współczesnego horroru, o jakim dyskutujemy. Z ostatnich paru lat jedyna muzyka filmowa, jaka zapadła mi w pamięć, to – o zgrozo! – ścieżka przewodnia z „Gotowych na wszystko”.
A ty znowu w szkole bez mundurka??? (Bastion)
A ty znowu w szkole bez mundurka??? (Bastion)
MK: Ponadto znam jeszcze jeden świetny soundtrack do filmu grozy: „Long Time Dead”. Ale w sumie nie jest to dobry przykład, bo samego filmu nie widziałem. :-)
PD: To ja podam nazwę jedynego soundtracku (do horroru, który widziałem) z ostatnich lat, jaki zapadł mi w pamięć: „Dom 1000 trupów” Roba Zombiego. Kapitalny przykład, jak tworzyć nastrój nie standardowo mroczną muzyką, a skocznym country i słodką muzyką wokalną z lat 20. Na mnie taka psychodelia działa chyba jeszcze bardziej niż charakterystyczne dla gatunku minimalistyczne kompozycje.
MK: Czasem jednak nie trzeba przejmującej muzyki, wyrafinowanej techniki filmowej. Czasem sam klimat wystarcza. Wiem, co mówię. Kiedyś oglądałem z obecną małżonką samiutki początek „Egzorcysty” – czyli widoki Iraku, oślepiające słońce, żadnego rzygania owsianką. Do tego światło w pokoju było zapalone, a telewizorek był czarno-biały i miał ekran o przekątnej może 9 cali. Ale wystarczyła świadomość, że oto oglądamy horror, aby moja dziewczyna podskoczyła z wrzaskiem, kiedy siedząc obok, położyłem jej rękę na ramieniu.
PD: To jest bardzo trafne spostrzeżenie. Horror (i thriller) jest gatunkiem, którego odbiór bodaj w największym stopniu zależy od okoliczności. Komedia i dramat na małym czy dużym ekranie, w dzień czy w nocy, sprawdzają się podobnie. W horrorze już rozmiar ekranu i siła głośników, a także czas projekcji mają niebagatelne znaczenie. Ale nie tylko to. Nie należę do osób szczególnie strachliwych (w kinie, w realu bynajmniej), a najbardziej na wyobraźnię działa mi oczywiście Niewiadome, ale również to, na ile wydarzenia oglądane na ekranie pokrywają się z moją obecną sytuacją w rzeczywistości. Dlatego nawet po piątej projekcji „Candymana” boję się, szczególnie o 2 w nocy, wejść do łazienki i spojrzeć w lustro.
KW: Przyznajcie się, kto z Was pięć razy wypowiedział do lustra słowo „Candyman”? Ja się nie odważyłem. Kolega spróbował, ale po czwartym razie skoczyła na niego… żona i odciągnęła od lustra.
PD: Dlatego, kiedy byłem mały, po obejrzeniu „To” musiałem spać z rodzicami, bo pod moim łóżkiem widziałem klowna. Chyba właśnie to lubię w horrorze najbardziej – rzadko kiedy jest mnie w stanie przerazić podczas seansu, ale jego faktyczna wartość ujawnia się dopiero później, gdy zostaję w pustym domu sam na sam z myślami. Albo weźmy taką serię jak „Piątek trzynastego” – same w sobie te filmy szczególnie straszne przecież nie są, natomiast spróbujcie je obejrzeć w ciemną noc, w małym gronie znajomych, w drewnianym domku na Mazurach, gdy wichura świszczy za oknem, a deszcz łomocze w szyby…
MCh: No, z tego cyklu to najfajniejsze przeżycie, jakie znam, miał mój kumpel. Wiedział, że w nocy miał być w programie jakiś horror, ale spóźnił się na czołówkę. W związku z tym nie zdawał sobie sprawy, że zmieniono program. Opowiadał później, że przez pół godziny oglądał jakiś obyczaj i siedział na skraju fotela, przerażony niby normalną atmosferą opowieści i przekonany, że zaraz coś straszliwie w tej historii pierdyknie. Dopiero po godzinie zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak z samym filmem. Czyli znowu – strach siedzi w nas samych.
JL: No wiesz, jeśli siadamy do oglądania horroru, to CHCEMY się bać. Teraz i w tej chwili. I jesteśmy nastawieni na coś, co nas przerazi. I jeśli nic takiego się nie dzieje – to coś jest bardzo nie w porządku. Nie każdy jednak potrafi w takiej sytuacji potęgować w sobie poczucie zaniepokojenia. Ja pamiętam seans „Od zmierzchu do świtu”, gdzie byłem po prostu wkurzony tym, że ktoś mi to rekomendował jako horror, a to zwykła sensacja. Oczywiście do czasu. ;)
PD: No nie, „Od zmierzchu…” to przecież horror komediowy, który strachu bynajmniej nie wywołuje, a jedynie uciechę (oczywiście jeśli komuś sprawiają frajdę flaki fruwające w powietrzu). Ktoś, kto rekomendował Ci to jako horror, na którym powinieneś się bać, powinien dostać bęcki. :-)
powrót do indeksunastępna strona

72
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.