Przez dwa dni żywiliśmy się jedynie czerstwym pieczywem, w nieskończoność żując w ustach twarde skórki chleba. Trzeciego dnia rano przyszedł siostrzeniec właściciela mieszkania. Zastał nas śpiących razem w sypialni. Mruknął tylko coś pod nosem i wyszedł do kuchni. Zarzucając na siebie jedynie koszulę od piżamy, potulnie pomaszerowałem za nim. Rozpakowywał jedzenie. Dwa bochenki chleba, osełka masła, zawinięta w starą gazetę kiełbasa, ziemniaki, trochę cukru. Spojrzał na mnie z wyrzutem, gdy usiadłem obok na taborecie. – To dziwka? – spytał. Zaprzeczyłem ruchem głowy. – A kto? – Długo by opowiadać – odparłem. – Szkoda, że nie mam czasu – odburknął. – Nie posłucham. Ale… – zawiesił na moment głos. – Chyba nie ma zamiaru ukrywać się tutaj razem z tobą? – Parę dni. – Mam nadzieję, że nie liczysz na to, że będę przynosił jedzenie dla was dwojga? Byłoby to stanowczo zbyt podejrzane. I niebezpieczne. Dla mnie – dodał po chwili. Nie patrzyłem na niego. Najmniej zależało mi teraz na jego kazaniach. Ułamałem kawałek chleba i włożyłem do ust. Z przyzwyczajenia zacząłem go żuć, po chwili jednak zreflektowałem się, co robię, i normalnie pogryzłem. Mężczyzna tymczasem zamilkł, jego wzrok wbity był w jeden punkt. W drzwiach kuchni stała Bogna. Miała na sobie moją koszulę, która zakrywała jej nogi do połowy uda. Pod koszulą zalotnie falowały piersi. – Dzień dobry – powiedziała. – Nie mogliśmy się już pana doczekać. – Nie mogliście się doczekać… – powtórzył bezwiednie mężczyzna. Prychnął pod nosem. Zdecydowanie nie było mu do śmiechu. Nie podzielał dobrego humoru dziewczyny. Podałem Bognie kawałek świeżego chleba. Zjadła go zachłannie. – Pani nie może tu zostać – oznajmił znajomy. – Wszyscy możemy zapłacić za to głową. – Możemy też zapłacić, jeśli Bogna wyjdzie na ulicę i ją złapią – stanąłem w jej obronie. – Pani jest poszukiwana? – Tak… nie… – zająknęła się. – To znaczy? – Nie wiem – odparła bezradnie. Wzrokiem szukała pomocy u mnie, a ja nie byłem w stanie przyjść jej z odsieczą. – Uciekałam i… zupełnie przypadkiem… znalazłam schronienie tutaj. – Przypadkiem? – mężczyzna nie dowierzał. – Skończ już to przesłuchanie! – Poderwałem się z miejsca, uderzając jednocześnie pięścią w stół. – Nie podnoś głosu – odpowiedział spokojnie, czym zupełnie zbił mnie z tropu. Usiadłem z powrotem. Bogna milcząco wpatrywała się to we mnie, to w niego. Wreszcie, dotykając delikatnie mojej głowy, ni to spytała, ni oznajmiła: – Może powinnam pójść z nim… Rozpaczliwie szukałem ratunku. Nie mogłem pozwolić jej odejść. Była moją ostatnią deską ratunku, nadzieją na normalne życie. Na jakiekolwiek życie! – Przecież to będzie podejrzane – stwierdziłem, chwytając się tego argumentu jak tonący brzytwy. – Przyszedł sam, a wychodzi z kobietą. Podczas gdy mieszkanie jest puste… Widziałem wahanie na twarzy dziewczyny. Pomoc przyszła jednak z najmniej spodziewanej strony. – Ma rację – oznajmił znajomy. – Nie teraz. Ma pani jakąś rodzinę? – spytał po chwili. – Może coś przekazać? Uspokoić kogoś? Bogna zapisała ołówkiem na skrawku gazety numer telefonu. – Odbierze matka. Proszę jej powiedzieć… – zastanawiała się przez kilka sekund, po czym dodała: – Że wszystko u mnie w porządku. Wrócę za kilka dni. Jak się uspokoi. Znajomy mruknął pod nosem coś w rodzaju: „co ma się uspokoić?” i wyszedł z kuchni. Poszedłem za nim, Bognie nakazując gestem, aby zostawiła nas samych. – Co tym razem? – zapytał. Sięgnąłem po książki z półki. Mężczyzna zaczął je wkładać do torby w miejsce wypakowanego jedzenia. – Co z nimi robisz? – spytałem kierowany zwykłą ciekawością. – Sprzedaję na bazarze – odparł. – I kupują? Uśmiechnął się pod nosem. – Czasami zdziwiłbyś się nawet kto. Nie interesowało mnie to jednak. Mężczyzna zapinał już zamek torby, kiedy powiedziałem: – Poczekaj. – Spojrzał na mnie zaskoczony. – Weź jeszcze tę. – Podałem mu czytany przeze mnie już wielokrotnie egzemplarz Platona. Zerknął tylko na okładkę i wcisnął książkę do torby. – Jak przyjdę następnym razem, lepiej, żeby jej tu nie było – powiedział na pożegnanie. Nigdy nie odprowadzałem go do drzwi. Nie oparłem się jednak pokusie, by obserwować znajomego przez okno. Kiedy znikł w bramie prowadzącej na ulicę, poszedłem do kuchni. Bogna gotowała wodę na herbatę, w międzyczasie przygotowała też kilka skibek chleba posmarowanych masłem. Prawdziwa uczta, nie ma co. – Zadzwoni? – spytała dziewczyna. Przytaknąłem ruchem głowy. – Dlaczego miałby nie zadzwonić? – Nie wyglądał na zadowolonego. – Boi się. – A ty… – uśmiechnęła się do mnie, odsłaniając lekko pożółkłe, nierówne zęby – Ty się nie boisz? Zamiast odpowiedzieć, sięgnąłem po kanapkę. Woda zagotowała się i Bogna zaparzyła herbatę. Jedząc, przyglądałem się jej masywnym nogom. Nie była piękna, w szkole, gdyby nie te warkocze, zapewne nikt nie zwracałby na nią uwagi. Nawet ja. Teraz miała rozpuszczone włosy, które falując opadały jej na ramiona. Czułem rosnące pożądanie. Tak długo nie miałem kobiety, że teraz trudno było mi się powstrzymać. Wystarczył impuls, aby rzucić się na nią i posiąść – na tapczanie, fotelu, podłodze, niekiedy na stojąco, przypierając dziewczynę do ściany. Nie odmawiała. Może pragnęła mnie równie mocno, a może robiła to jedynie chcąc spłacić dług. W końcu zawdzięczała mi życie. Marne, pełne beznadziei, ale jednak życie. – Ubierz się, bo chłodno – powiedziałem, kiedy było już po wszystkim. Okryła się przepoconym prześcieradłem ściągniętym z łóżka. – Nie masz papierosów? – spytała. – Ty palisz? – odparłem z niedowierzaniem. Chyba nieco zbyt oschle, bo spojrzała na mnie niemile zaskoczona. – Trudno pozbyć się belferskich przyzwyczajeń – wyjaśniłem, uśmiechając się uspokajająco. – Czasami palę. Czasami piję. Czasami kocham się z obcymi mężczyznami… – Wódki też nie mam – stwierdziłem. – Nie szkodzi. Wstała i przemaszerowała przez pokój do łazienki. Wyszła stamtąd po kilku minutach, już ubrana. – A ty na co czekasz? – Rzuciła mi moje rzeczy pozbierane z podłogi. – Przecież i tak nigdzie się nie wybieram – odparłem. Założyłem jednak bieliznę, a potem spodnie. Wieczorem, gdy zapadła ciemność, usiedliśmy w kuchni. Nie było tam okna, więc mogliśmy zapalić świeczkę. – Co robiłeś tutaj przez cały ten czas? – spytała. – Czytałem. Mój przyjaciel był… – zamilkłem na moment, odbiegając myślami daleko, za ocean, gdzie teraz powinien przebywać mój dobroczyńca. – Był wykładowcą na uniwersytecie. Zebrał pokaźny księgozbiór, którego nie mógł zabrać ze sobą. – Uciekł? – Nie nazwałbym tego ucieczką. Po prostu wyjechał i… i już nie wrócił – odpowiedziałem, z trudem skrywając w głosie złość. Nie dodałem, że od samego początku nie planował powrotu. Tylko dlatego wynajął mi za grosze to mieszkanie. – A ty… dlaczego nie wyjechałeś? Nie chciałem odpowiadać na to pytanie. W ciągu ostatnich miesięcy zadawałem je sobie miliony razy i tyle samo razy kląłem się w myślach za swoją głupotę. W końcu przestałem się już tłumaczyć przed samym sobą. Dlaczego więc miałbym nagle zacząć tłumaczyć się przed nią? – Dlaczego? – powtórzyła. – Nie pytaj – warknąłem. – Nigdy mnie o to nie pytaj! Przestraszyła się. Skryła twarz w dłoniach, a po chwili, nim zdążyłem się zreflektować, zerwała się z taboretu i wybiegła do przedpokoju. Schowała się w sypialni, zamykając za sobą drzwi. Stała po drugiej stronie i mocno ściskała klamkę, abym nie mógł otworzyć. Zapukałem delikatnie. – Dlaczego na mnie krzyczysz? – spytała. – W szkole nigdy na nikogo nie krzyczałeś. „Nigdy.” „Na nikogo.” Owszem, ale to było dawno, cholernie dawno, w innym świecie i w innym życiu. Wtedy nie musiałem się przed nikim ukrywać. Nie musiałem zaspokajać swojej żądzy, parząc się jak zwierzę z brzydką uczennicą. – Przepraszam – wyszeptałem, ale na tyle głośno, aby mnie mogła usłyszeć. – Otwórz – poprosiłem. Nacisnąłem klamkę, ale nie ustąpiła. Zagryzłem wargi. Uparta suka! – Wpuść mnie, porozmawiamy. – Nie chcę rozmawiać – odparła. – Położę się spać. – Tym bardziej mnie wpuść. Psiakrew, przecież tutaj jest tylko jedno łóżko – wystękałem. Pchnąłem lekko drzwi, a kiedy poczułem opór, krew zagotowała się we mnie. Cofnąłem się o dwa kroki, po czym wziąłem zamach i uderzyłem barkiem ze wszystkich sił. Drzwi ustąpiły, dziewczyna zaś zachwiała się i upadła. Widząc ją leżącą na podłodze obok fotela, zupełnie bezbronną, zamiast litości poczułem narastającą wściekłość. Chwyciłem ją za włosy i pociągnąłem, by wstała. Na jej twarzy malowała się panika. Jęczała z bólu. Gdy starałem się spojrzeć jej prosto w oczy, odwróciła wzrok. Tak objawia się wdzięczność? – Co ty sobie wyobrażasz? – wycedziłem przez zęby prosto w jej wystraszoną twarz. – Myślisz, że kim jesteś? Co tutaj robisz? – Patrzyła teraz na mnie szeroko rozwartymi, przerażonymi oczyma. Popychałem Bognę przed siebie. Kiedy doszliśmy do krawędzi łóżka, pchnąłem dziewczynę na nie. – Zostaw mnie – poprosiła. – Nie rób mi tego. – Już za późno – odparłem. – Zrobiliśmy to wiele razy i teraz też nic mnie przed tym nie powstrzyma. Próbowała się wyrwać. Kopnęła mnie w udo, ugryzła w ramię. Bałem się, że zacznie krzyczeć, więc uderzyłem ją pięścią w twarz. Kiedy na moment straciła świadomość, przykryłem jej głowę poduszką. – To dzięki mnie żyjesz – wyszeptałem dziewczynie wprost do ucha, choć wcale nie miałem pewności, czy w tej chwili mnie słyszy. – Dzięki mnie. Twoje życie należy teraz do mnie. Ty należysz do mnie! Czułem ciepło jej ciała. Nie mogłem już dłużej czekać. Napięcie sięgało zenitu. Silnym szarpnięciem rozwarłem jej uda i wszedłem w nią. Boleśnie. Brutalnie. Gdy przebudziła się o świcie, siedziała w kącie sypialni. Ręce i nogi miała związane paskami od spodni. Na ustach i udach zakrzepła jej krew. Poruszyła się, jęcząc przy tym z bólu. – Zamknij się, bo będę cię musiał zakneblować – ostrzegłem. – Dlaczego… – wyszeptała. – Dlaczego to zrobiłeś? Przecież… – mówiła z trudem. Usta jej spuchły, miała wybite dwa przednie zęby. – Niczego ci nie odmawiałam. – Lepiej nic nie mów – odparłem i wyszedłem z pokoju. Parę minut później przyniosłem jej dwie skibki chleba i kubek herbaty. Nakarmiłem ją i pomogłem się napić. – Rozwiąż mnie – poprosiła. Nie odezwałem się słowem. Pokręciłem tylko głową. W kuchni umyłem naczynia, potem zacząłem czytać. Ze świata Nietzschego przywołał mnie kilka godzin później głos Bogny. Miała gorącą rozpaloną twarz. Po policzkach spływały jej łzy. – Boli – powiedziała cicho, prawie niedosłyszalnie. – Rozwiąż. Albo chociaż poluźnij. Przyklęknąłem przed nią, sprawdziłem jeszcze raz paski, ale nie rozwiązałem żadnego z nich nawet na chwilę. Kiedy zrozumiała, że nie ma co liczyć na łaskawość, splunęła mi w twarz. Dłonią starłem ślinę, po czym wymierzyłem jej potężny cios. Głowa dziewczyny głucho uderzyła o ścianę. Ciało Bogny momentalnie zwiotczało. Ale żyła, bo wciąż jeszcze oddychała. Miałem przynajmniej kilka godzin spokoju. Doczytałem więc do końca „Z genealogii moralności”. Zmierzchało już, kiedy dziewczyna oprzytomniała. Wszedłem do pokoju i wdepnąłem prosto w kałużę moczu. – Ty suko! – warknąłem. Podniosłem ją za włosy i zaciągnąłem do łazienki. – Umyj się. Rozwiązałem ją i podałem zapaloną świeczkę, w zamkniętej łazience nic bowiem by nie widziała. Siedziała tam kilka minut. Kiedy uznałem, że miała już dość czasu, aby doprowadzić się do porządku, otworzyłem drzwi. W tej chwili coś uderzyło w moją twarz, coś gorącego i palącego. Wosk. Ta mała szmata stopiła świecę. Instynktownie zamknąłem powieki i chyba tylko dlatego uratowałem wzrok. Bogna wykorzystała jednak moje zaskoczenie, wybiegła do przedpokoju, a potem na korytarz, nie zważając na to, że była tylko w samej halce. Chwilę zajęło, zanim oprzytomniałem. Nie mogę… nie mogę pozwolić jej uciec – kołatało mi się w głowie. Przecież jej szukają. Jeśli wybiegnie na ulicę, zginie, zabiją ją, zastrzelą jak parszywego psa, bez cienia litości. – Bogna! – krzyknąłem, wybiegając za nią na korytarz. – Bognaaa! Gdzieś szczęknęły otwierane drzwi, ktoś wybiegł za mną, pytał: „Co się stało?” Ktoś inny próbował zatrzymać mnie na schodach. Musiałem go odepchnąć z całych sił, aby móc biec dalej. Potknąłem się raz, drugi, stłukłem kolano, skręciłem kostkę, ale biegłem, nie zważając na ból. Musiałem dopaść dziewczynę, zanim wypadnie z bramy, nim nadzieje się na patrol. Bogna była jednak szybsza. Widziałem, jak wpada na przechodniów, jak ci rozbiegają się przed nią, ustępując miejsca wariatce. Jedni przerażeni, inni rozbawieni, spoglądali za nią, wytykali palcami, krzyczeli coś do niej. Ktoś nawet próbował ją złapać, ale wyrwała mu się i biegła dalej. – Bognaaa! – mój głos niósł się po ulicy. A chwilę później wmieszał się weń inny, potężniejszy, złowrogi okrzyk: – Halt! Nagle wszystko ucichło. Ruch wokół mnie zamarł. Ulica była pusta. Gdzie się podziali ci wszyscy ludzie, którzy jeszcze przed chwilą spieszyli się do domu, spacerowali, rozmawiali? Gdzie podziała się dziewczyna? Rozejrzałem się dokoła. Była kilka metrów przede mną, odwrócona twarzą w moją stronę. Przykucnęła, trzymając się za obolały brzuch. Po jej udach spływały strużki krwi, brudząc pomiętą w dłoniach dziewczyny bieliznę. W jej oczach dostrzegłem wymieszane ze sobą złość i niezrozumienie. I to odwieczne, najprostsze pytanie, na które tak trudno znaleźć satysfakcjonującą odpowiedź: „Dlaczego?” Miałem wrażenie, że Bogna krzyczy coś do mnie, ale nie rozumiałem jej słów. Nie były w stanie przedrzeć się przez tę kurtynę milczenia, która nagle zawisła pomiędzy nami. Za plecami dziewczyny pojawiło się trzech mężczyzn w zielonych mundurach. Jeden z nich celował w moją stronę. – Machst du noch einen Schritt, dann werd’ ich schießen.1) A strzelaj sobie. Co ty mnie obchodzisz? Ważna jest ona. Ona. Należy do mnie. Zabiorę ją z powrotem do mieszkania, umyję i opatrzę. A potem nakarmię i położę do łóżka. – Bogna… chodź ze mną – wyciągnąłem błagalnie rękę. Ale dziewczyna była jak skamieniała. Wbiła we mnie swoje przerażone spojrzenie. – Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Zoba… Urwałem w połowie. Jakaś potężna siła uderzyła w moją pierś i pchnęła do tyłu. Uderzyłem głową w chodnik. Rozdzierający ból nie pozwalał skupić myśli. Nad moją głową migotały gwiazdy. Potem zobaczyłem obcą, ale sympatyczną twarz mężczyzny. Mówił do kogoś. O mnie? – Er ist wohl verrückt.2) – Ich glaube eher, er ist… ein Jude3) – w moją świadomość wdarł się drugi głos. – Ein Jude!? Ich dachte, wir sind schon alle losgeworden.4) W powietrzu unosił się zapach zgnilizny i wszechobecnej beznadziei. Umierałem. Podobnie jak cały świat dokoła. Tytuł zaczerpnięty został ze starej bizantyńskiej modlitwy egzorcyzmującej, jak twierdzą historycy, niesłusznie przypisywanej świętemu Bazylemu: „ Niech ogarnie cię lęk, odejdź, uciekaj, o nieczysty duchu […] czy przyjmujesz postać węża, oblicze bestii […] czy pojawiasz się rankiem, w południe czy o północy, czy o innej niestosownej godzinie świtu […] odejdź na pustynię bez wody, [na] ziemię nie zaoraną, tam, gdzie nie mieszka człowiek”. Cyt. za: J. Goar, „Euchologion sive rituale graecorum”, Paryż 1647, s. 730-731. 1) Jeżeli zrobisz chociaż jeden krok, strzelę. [niem.] 2) To chyba jakiś wariat. [niem.] 3) Wydaje mi się raczej, że to… Żyd. [niem.] 4) Żyd? Myślałem, że pozbyliśmy się już wszystkich. [niem.] |