Po raz siódmy już podsumowujemy filmowy rok redakcyjną dyskusją. Dziś biorą w niej udział Ewa Drab, Ula Lipińska, Michał Chaciński, Piotr Dobry, Łukasz Twaróg, Konrad Wągrowski i Kamil Witek. Sprawdźcie, co nas zachwyciło, a co zdegustowało w minionym roku w polskich kinach.  | ‹Prestiż›
|
Piotr Dobry: Ani się obejrzeliśmy, a zleciał nam kolejny filmowy rok. Jak go zapamiętacie? Jako rok sequelozy? Rok katyński? Rok, w którym odeszli Antonioni i Bergman (jednego dnia!)? Rok, w którym zastrajkowali amerykańscy scenarzyści? A może nie zapamiętacie go wcale, bo nie zrobił na Was najmniejszego wrażenia? Ja tradycyjnie pozostaję optymistą (Michał tradycyjnie będzie narzekał, więc jakaś równowaga musi być) i znów stwierdzam, że to był dobry rok. W żadnej mierze przełomowy czy wyjątkowy, po prostu dobry. Wiele razy wychodziłem z kina w bardzo pozytywnym nastroju (raz nawet tańcząc), kilka razy wychodziłem w nastroju refleksyjnym, pobudzony intelektualnie – taki bilans mi odpowiada. Michał Chaciński: Kurczę, to już z góry wiadomo, że będę narzekał? Planowałem narzekać, a teraz muszę szukać jakiegoś planu B, żeby nie wyszło, że mnie przejrzałeś… Zresztą, trudno, niech będzie. Najkrócej mówiąc, to dla mnie rok rozczarowań. Ale żeby nie zaczynać od dołowania, chwilowo poczekam na inne opinie. Kamil Witek: Bilans jak bilans, ale jest to kolejny rok, kiedy zaczyna się dobrze (jak zresztą właściwie każdy, w którym dystrybutorzy rzucają spóźnione oscarowe filmy) i, poza stałą wakacyjną rozrywką, generalnie jest tak sobie. Tacy reżyserzy jak Tarantino, Rodriguez, Fincher, Eastwood, Bay czy del Toro tylko potwierdzili i ugruntowali wcześniej zdobyte pozycje. Zabrakło mi odkrycia, nieoczekiwanego zwrotu w ich filmografii, czegoś, co dałoby nam niezłego kopa i zdewastowało jakiś tam światopogląd. Raczej nie było wydarzenia i obrazu, który rzuciłby mnie na kolana i z miejsca wszedł do kanonu kinematografii. Dam mały margines dla „300”, ale jeśli zastanowię się, jakie sceny z 2007 roku utknęły mi w pamięci, to poza rewelacyjnym lapdance’em z „Death Proof”, niewiele mogę sobie przypomnieć. Ewa Drab: A ja mogę sobie przypomnieć całe mnóstwo. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: raz na jaki czas pojawia się dzieło przełomowe, które z miejsca zostaje za takie uznane? Zazwyczaj potrzeba dystansu – czasu pozwalającego na spojrzenie na dany film na nowo. Wiele potencjalnych dzieł z biegiem czasu już tak nie zachwyca, a te, na które narzekano, potem opisywane są jako przełomy lub najlepsze filmy danego reżysera. Dlatego pozwolę sobie wstrzymać się z wszelkimi rozliczeniami i pytaniami, czy mieliśmy okazję oglądać w tym roku jakieś arcydzieło. Natomiast jestem pewna, że było kilka naprawdę znakomitych tytułów, tak refleksyjnych, jak i czysto rozrywkowych. Przyłączę się więc radośnie do Piotrka w jego optymizmie i powiem: to był dobry rok! Urszula Lipińska: To był dobry rok dla filmów, które się przyjemnie oglądało, ale służyły głównie zapełnieniu czasu. Niestety, charyzma większości produkcji minionego roku zadziałała na mnie tylko w czasie seansu i ani minuty dłużej. Mam wrażenie, że nawet w powalające sceny, które wbijają się w pamięć, było wyjątkowo ubogo w porównaniu do lat poprzednich, a najdłużej się mówiło o tych filmach, które nie były do końca udane, jak na przykład „Katyń”. Konrad Wągrowski: Dla mnie to był przede wszystkim pierwszy od dawna rok, w którym ilość obejrzanych filmów dramatycznie spadła – zwłaszcza tych, które wchodziły do kin w maju i czerwcu. Jedynym filmowym festiwalem, który udało mi się zobaczyć, był Planete Doc Review. Ale oczywiście nie żałuję, bo już za kilka lat będę miał z kim chodzić na filmy dziecięce, potem młodzieżowe, potem dorosłe – i mam nadzieję gorąco o nich dyskutować. A wspomnienia? Cóż, objawieniem bez dwóch zdań był „Hot Fuzz”, natomiast mam szereg filmów, których seans był dużą przyjemnością. Ale o tym później. Łukasz Twaróg: No cóż… żadnego arcydzieła, za to kilka niesłychanych gniotów na czele z „Adolfem H.” i „Twardą sztuką”. Bardzo dużo filmów przeciętnych, o których nie będziemy pamiętać w przyszłym roku, miejmy nadzieję. Największym rozczarowaniem było dla mnie „Źródło” Aronofsky’ego: kiczowaty entourage, a w środku lipa, parafrazując Jasia z „Pół serio”. Natomiast pozytywnie zaskoczył mnie Nolan. Po „Bezsenności” nie spodziewałem się po nim za wiele, a tu proszę, wychodzi na to, że „Prestiż” to chyba jeden z najlepszych filmów roku.  | ‹Lakier do włosów›
|
PD: No dobrze, dobrze, na konkretne tytuły przyjdzie jeszcze czas, ale co z tak zwanymi zjawiskami branżowymi? Nikt z Was nie żałuje Bergmana, Kawalerowicza? Nikt nie cierpi z powodu strajku scenarzystów, który zaowocuje tym, że większość tak obecnie popularnych amerykańskich seriali zobaczymy z jeszcze większym opóźnieniem niż zazwyczaj, a i niektóre filmy planowane na 2008 przesuną się na 2009 lub dalej? Nikt nie miał dość hordy przewijających się przez ekrany „triqueli”? Wreszcie – co z najgłośniejszym w tegorocznym rodzimym repertuarze „Katyniem” – bardziej medialnym wydarzeniem niż filmem? Jak wrażenia? KaW: Kawalerowicz i Bergman od lat niczego znaczącego nie kręcili i raczej nie zamierzali nakręcić. Ich strata jest oczywiście niewątpliwie bolesna, bo to cała filmowa epoka, która stworzyła podwaliny dla dzisiejszej kinematografii. Jednak z drugiej strony czas starych mistrzów w filmowym światku i tak przeminął. Dlatego ich odejście nie uderza w kino tak mocno, jak gdyby zmarł na przykład Spielberg, Almodovar czy Scorsese, czyli ktoś, kto mimo znaczącego dorobku ma jeszcze przed sobą wiele do zrobienia. Strajk scenarzystów to problem dla mnie dość abstrakcyjny. Raz – zapowiadany długo przed faktem, tak aby branża mogła się na niego świetnie przygotować, przyśpieszając zdjęcia i wdrażając nowe projekty w ruch. Dwa – scenarzyści z filmowego topu i tak niezależnie od niego będą pisać, bo słono im za to płacą. Zresztą, patrząc po ilości chłamu, jaki trafia na nasze ekrany, być może taki zbiorowy off wyjdzie widzowi tylko na dobre;) KW: „Triquele” przeszły w dużej mierze bez większych emocji i szybko o nich zapomniano, więc pewnie i my niewiele miejsca im poświęcimy. Co do „Katynia” – cóż, Ci, którzy spodziewali się wreszcie arcydzieła Mistrza, na pewno się rozczarowali. Ale z pewnością większość widzów nie oczekiwała od tego filmu więcej niż złożonego nareszcie filmowego hołdu dla pomordowanych, zapisania na celuloidzie tej przemilczanej przez dekady części naszej historii. I oni zostali usatysfakcjonowani. Wydaje się, że ciekawsza była percepcja filmu przez pryzmat wydarzeń politycznych – wielu krytyków odrzuciła go z marszu ze względu na patriotyczną tematykę, mocno wiązaną z obozem wówczas rządzącym, inni z tego samego powodu uznawali film za istotny. Jego wartość artystyczna była rzadko tematem dyskusji. MCh: Strajk scenarzystów ignoruję kompletnie. Dla większości amerykańskiego kina dużych studiów i tak piszą kserokopiarki, więc nie ma o czym dyskutować. Z kolei ci panowie z Ameryki, na których filmy czekam, i tak sami piszą sobie scenariusze, które później reżyserują. Poza tym kto jak kto, ale scenarzyści nie należą do grup, które w Hollywood żyją w przesadnym przepychu, a skoro muszą coś do garnka włożyć, to cały ten strajk skończy się pewnie szybciej niż później. Za to na naszym własnym podwórku akurat „Katyń” nie był dla mnie rozczarowaniem. Spodziewałem się po nim kwasów, a dostałem film co najmniej godzien dyskusji. To już wiele. Fakt, że dyskusja dotyczyć musi między innymi tego, czy Wajda, kręcąc go, był reżyserem wolnym, czy przez różne rzeczy ograniczonym, powoduje wręcz, że oglądało mi się „Katyń” ciekawiej. Natomiast śmierć Bergmana i Antonioniego to oczywiście symboliczny moment dla pewnego typu kina i pewnego typu twórców. Po pierwsze kodyfikatorów, którzy ustawiali język kina. Po drugie wychowawców, którzy rozwijali również moją wrażliwość filmową. Panowie odeszli, filmy pozostały, więc jako widz powiem nieczule, że najważniejsze i tak pozostaje na półce. Żal tylko, że nie było nigdy możliwości fizycznie się z nimi spotkać.  | Top 10 Michała Chacińskiego: - Ratatuj
- Królowa
- Małe dzieci
- Grizzly Man
- Iluzjonista
- Parę osób, mały czas
- Hot Fuzz
- Ultimatum Bourne’a
- Madeinusa
- Obsługiwałem angielskiego króla
|  |
 | ‹Labirynt Fauna›
|
PD: Proponuję nasz przegląd gatunków zacząć nietypowo i poświęcić kilka słów więcej niż zwykle gatunkowi, którego zgon wieściliśmy jeszcze dwa lata wstecz. Już rok temu okazało się, że przedwcześnie, natomiast w tym roku, chyba mimo wszystko dość nieoczekiwanie, komedia przejęła od dramatu palmę pierwszeństwa pod względem udanych produkcji. W obrębie gatunku dostaliśmy tak różne rzeczy jak „Hot Fuzz”, „Małą miss”, „Dziękujemy za palenie”, „Panią Henderson”, „Obsługiwałem angielskiego króla”. W Hollywood na dobre zadomowiła się nowa mocna (i zabawna) ekipa, czyli Judd Apatow, Seth Rogen i spółka – im zawdzięczamy „Wpadkę” i „Supersamca”. Z kolei Will Ferrell – komik z ekipy Bena Stillera – nie dość, że zaproponował kolejną dobrą komedię ze „swoim” humorem („Ostrza chwały”), to jeszcze błysnął w „nie swoim”, poważniejszym, bardzo nietuzinkowym repertuarze („Przypadek Harolda Cricka”). Do komedii możemy też zaliczyć bez wątpienia rewelacyjny „Lakier do włosów” oraz animowanych „Simpsonów” i „Film o pszczołach” (no, chyba nikt nie poszedł na te filmy z nastawieniem na rewolucję w animacji?). Z liczących się twórców, to tak właściwie zawiódł tylko Allen – to już nawet nowy Sandler („Państwo młodzi: Chuck i Larry”) podobał mi się bardziej! ED: A ja do znudzenia będę bronić Allena. „Scoop” mnie rozbawił, mimo swojej powtarzalności. Wolę, żeby Allen serwował nam bliźniacze filmowe pomysły, niż żeby zmienił się w dramaturga roztrząsającego co roku nowe problemy egzystencjalne. Allen = humor neurotyka. I niech tak zostanie. KW: A ja – o dziwo – przyznam tym razem Piotrkowi rację. „Scoop” jest dla mnie największym od dawna rozczarowaniem Allenowskim, zwłaszcza że film miał ewidentny potencjał (najlepsze są oczywiście sceny w zaświatach). Niestety, Allen poszedł w bezsensownym kierunku i skopiował fabułę „Tajemnicy morderstwa na Manhattanie”, tylko, że w dużo mniej śmieszny i mniej inteligentny sposób. UL: Dla mnie „Scoop” był przełomem w karierze Allena. Teraz już wiem na pewno, że nie będę czekać na jego następny film. Nieważne, czy zagra w nim Scarlett Johansson, czy Colin Farrell. KW: Co nie zmienia faktu, że komedia w tym roku to gatunek, na którego odrodzenie najprzyjemniej było patrzeć. A przede wszystkim zasługa w tym, oczywiście, chłopaków od „Hot Fuzz”, fenomenalnie łączącego zabawę konwencjami kina gatunków z bardzo precyzyjnym scenariuszem i ekipy Judda Apatowa, z ich obrazoburczym podejściem do politycznej poprawności i talentem do łamania utartych schematów. Choć nie mogę nie wspomnieć zabawy, jaką dostarczyły mi „Ostrza chwały”… Swoją drogą – nie uważacie, że cała paczka tych filmów przerażająco nie została dostrzeżona przez rodzimą krytykę? KaW: Myślę, że poruszasz ciekawą kwestię, jak krytycy postrzegają komedie i dlaczego ze względu na swój teoretycznie mniej poważny gatunek już na starcie mają one o punkt mniej. „Wpadce” i przede wszystkim „Supersamcowi” towarzyszyła niesłusznie przypinana łatka „American Pie”, co dla większości rodzimych krytyków równa się kopulacji z ciastem. Druga sprawa to wiek – nie znam szczegółowego profilu średniego polskiego krytyka, ale gros z nich na pewno przekroczyła trzydziestkę, odchowało dzieci, a o licealnych czasach zapomniała już dawno. Ja, mając ten okres jeszcze dość świeżo w pamięci, oglądałem „Supersamca” z przyjemnością. Jak by nie patrzeć, jest to film specyficzny, skierowany do określonego widza. Tak że, by w pełni utożsamiać się z jego bohaterami, trzeba po prostu… czuć młodzieńczą chuć. Dlatego też „Wpadka” okazała się już dla mnie trochę za dojrzała i zaryzykuję dość niepoprawną tezę, że jest to film, do którego trzeba dorosnąć. UL: Ten rok ewidentnie wskazał Judda Apatowa i gang od „Hot Fuzz”, a skoro pojawiły się postacie, na których następne filmy czekamy, to tak dobrze chyba już dawno nie było, bo zwykle komedia nas zaskakiwała odosobnionym sukcesem. Na świecie Apatow jest jednym z ważniejszych wydarzeń filmowych roku. U nas filmowe wydarzenia zatrzymały się na filmie Mungiu. MCh: Dobra, jako etatowy malkontent w tych podsumowaniach będę delikatny i powiem, że parę razy zaśmiałem się na tych filmach. Mniej niż bym się spodziewał po zapowiedziach, ale czasy dla ojców małych dzieci są tak kiepskie, że i tych kilka razy uznaję za sukces. Nawet do Allena podszedłbym tym razem lekko ulgowo, bo choć rozczarowało mnie to, że po poprzednim filmie (pierwszy raz od lat zaskakującym) wrócił na stare śmieci, to jednak nie był to film tak zły jak „Koniec z Hollywood”. ŁT: Jeżeli chodzi o Allena, to przestałem sobie robić jakiekolwiek nadzieje po „Drobnych cwaniaczkach”. Tak z powodu narastającej miałkości dramaturgicznej kolejnych filmów, jak i malejącego impetu neurotycznych wynurzeń nowojorskiego outsidera. Jednak oczywiście oglądam je dalej. Wciąż niesłabnącą przyjemność daje mi delektowanie się grą aktorów. Jak sam Allen przyznaje, grają u niego za marne wynagrodzenie, po godzinach i właśnie dlatego na luzie, który da się odczuć. Nawet w „Scoopie”. Gdy już o Allenie mowa, to trzeba wspomnieć „Wpadkę”. Dla mnie najlepsza komedia mijającego roku, bo do komedii nie zaliczę „Małej Miss”. Choć przyznam, że ciężko było mi uwierzyć w decyzję o zachowaniu dziecka, zawiązującą de facto intrygę (dosyć małe prawdopodobieństwo), to jednak w miarę rozwoju akcji przekonywałem się do zamysłu Apatowa. Bez uciekania się do groteski czy absurdu zrobił śmieszny film i, co ważne, nieoderwany od realiów współczesności. ED: Poprę w stu procentach Łukasza w sprawie aktorów u Allena – to przyjemność ich oglądać. Myślę, że rozczarowanie Allenem wiążę się z dużymi oczekiwaniami wobec jego kolejnych filmów, które nie mogą być już spełnione, bo robiąc jeden film rocznie, po prostu nie sposób się nie powtarzać. Przykro, że wypalenie kreatywności spotkało właśnie Allena. Jednak jeśli porzucimy nadzieję na wielkie filmowe wydarzenie, taki „Scoop”, chociażby może nieźle bawić. Natomiast Apatow to niewątpliwie najważniejsze nazwisko kojarzone w tym roku z komedią. Niestety, krytycy nie rozumieją, że dobrą, inteligentną komedię zrobić jest tak samo trudno, jeśli nie trudniej, jak dramat i – jak już słusznie zauważyliście – z góry stawiają je na niższej pozycji. Podobnie jak amerykańskie blockbustery. A szkoda, bo komedia to gatunek, w którym drzemie ogromny potencjał.  | Top 10 Piotra Dobrego: - 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni
- Lakier do włosów
- Labirynt Fauna
- Dreamgirls
- Hot Fuzz: Ostre psy
- 300
- Simpsonowie: Wersja kinowa
- Królowa
- Małe dzieci
- Życie na podsłuchu
|  |
 | ‹3:10 do Yumy›
|
PD: W zeszłym roku fantastykę zdominowały antyutopie („Ludzkie dzieci”, „V jak Vendetta”, „Aeon Flux”). W tym mamy większe zróżnicowanie – „Labirynt Fauna”, „Źródło”, „Prestiż”, „Gwiezdny pył”, „Transformers”, „Most do Terabithii”, „W stronę słońca”. Na te filmy wypadało zwrócić uwagę, mimo że Boyle i Aronofsky to jednak bardziej ambitne porażki niż dobre kino (ktoś inny może zresztą to samo powiedzieć o del Toro czy Nolanie, którzy mnie z kolei zachwycili – rzecz gustu). Co jeszcze? Kolejny Potter bez rewelacji, kolejny Tony Scott („Deja Vu”) takoż, ale jakoś tam ujdą. Nie ujdą natomiast takie gnioty jak „Straż dzienna”, „Next” (kolejny zepsuty Dick), „Niewidzialny” czy ten pożal się Boże rosyjski „Wiedźmin”, czyli „Volkodav: Ostatni z rodu Szarych Psów”. ED: Kiedy myślę o fantastyce w tym roku, to pierwszy tytuł, jaki przychodzi mi do głowy, brzmi „Prestiż”. Świetne kino, zbalansowane, przykuwające uwagę, czarujące atmosferą niepokoju, z doskonałym duetem aktorskim Bale-Jackman. Nolan potwierdził, że jest jednym z ciekawszych reżyserów młodszego pokolenia. Miejmy nadzieję, że nie stracił formy przy pracy nad sequelem Batmana, który jest jedną z najbardziej oczekiwanych premier przyszłego roku. Dodatkową siłą „Prestiżu” jest też na pewno fakt, że fabułę można interpretować na różnorakie sposoby, a każda taka interpretacja będzie dobra – w ten sposób film nie daje o sobie zapomnieć. Następny tytuł, który zasługuje na miano wielkiego kina, to bardzo odległy tematycznie od „Prestiżu” film Guillermo del Toro „Labirynt Fauna”. To pół na pół baśń i okrutna opowieść o wojnie. Czarno-biała, bo przedstawiająca świat z baśniowej perspektywy, w której rzadko pojawiają się odcienie i ambiwalencje. Wspaniałe, bogate interpretacyjnie kino. KW: Science fiction wciąż goni w piętkę i to jest dla mnie osobiście najsmutniejsze. Na tym tle naprawdę wyróżnia się „Źródło” – zgodzę się z twierdzeniem, że jest ambitną porażką, ale jednak jednym z nielicznych filmów SF – ostatnim, którego przesłanie pozostało mi w pamięci. Fantasy ma natomiast cały czas duże budżety i chyba przyszłość filmowej fantastyki w tym gatunku leży. Co nie do końca mnie cieszy. Numer jeden dla mnie to jednak też „Prestiż” – cudnie stylizowany thriller, opowieść o samej sztuce filmowej pod płaszczykiem opowieści o sztuce iluzji, a jednocześnie ciekawe podejście do filmowego SF w nieco steampunkowym kostiumie. KaW: Mroczna wizja przyszłości zarysowana przez Konrada mija się trochę z rzeczywistością. Producenci jak zawsze patrzą na filmy przez pryzmat zarobionej kasy, a z tą w fantasy w tym roku nie jest najlepiej. „Gwiezdny pył” ratował się rynkiem zewnętrznym, sromotnie poległa „Ciemność rusza do boju”, a „Złoty kompas” boleśnie dogorywa, starając się chociaż zwrócić zainwestowane weń ogromne pieniądze. Już zeszłoroczny „Eragon” pokazał, że nie wszystko, co jest fantasy, jest trylogią i da się zekranizować, musi być hitem. Studia po sukcesie „Władcy Pierścieni” mocno się przeliczyły, zakupując prawa do masy powieści – stawiając na gotowe scenariusze, które miały przynieść im krocie. Tegoroczne wyniki pokazały jednak, że gatunek najwyraźniej jest w odwrocie, a szefowie wytwórni ponownie muszą starannie przeliczać kasę i szacować zyski, by nie wyłożyć się jak New Line na „Kompasie”. Zresztą ciekawe, że ugodę z Jacksonem dotyczącą „Hobbita” ogłoszono zaraz po tym, jak okazało się, że film Weitza będzie klapą… Tak że jest szansa na ponowny renesans fantastyki spod znaku SF i przechwycenie przy tym budżetów fantasy. W rękach producentów pozostaje już to, czy i jak ją wykorzystać. Jeżeli odrzuci się ekranizacje, a pójdzie w autorskie pomysły jak w „Labiryncie Fauna”, to powinno być już tylko lepiej. |