„Michael Clayton” to dowód, że Amerykanie wykorzystują język filmu do spowiadania się ze swoich grzechów. Przestają nawet dawać nadzieję na lepsze jutro, bo wiedzą, że degradacji wartości i załamania moralności nie da się tak łatwo odwrócić. W filmie Tony’ego Gilroya korporacyjny świat marionetek oznacza jedno z dwóch: podporządkowanie totalne bądź szaleństwo.  |  | ‹Michael Clayton›
|
Każdy próbuje jakoś funkcjonować, znaleźć swoje miejsce w życiu, po cichu zapewnić sobie i swoim bliskim odpowiednie warunki, odnieść chociaż mały sukces. Michael Clayton też tego chciał, ale złapany w tryby wielkiej machiny prawniczej przestał tak naprawdę mieć jakiekolwiek znaczenie jako człowiek, stał się zwykłym narzędziem, którym można naprawić usterkę w długim korporacyjnym łańcuchu fabryk pieniędzy. Kiedy Clayton zaczyna zajmować się sprawą będącą odbiciem jego wątpliwości i niewypowiedzianych żalów, staje na skraju możliwości odrodzenia. Ale, niestety, powrót do człowieczeństwa nie jest już możliwy, bo ktoś, kto stał się częścią organizmu korporacyjnego, nie umie żyć inaczej. Film Gilroya wydaje się zaznaczać dwa tory fabularne, które wiążą się ściśle ze sobą. Jeden to portret tytułowego bohatera (świetnie i niezwykle oszczędnie zagranego przez George’a Clooneya) i jego podróż w materialistycznym bezwzględnym świecie oszukańczych koncernów, które nie liczą się z nikim. Drugi przedstawia sprawę, której Clayton daje się wciągnąć – to historia producenta „cudownego” środka chwastobójczego powodującego zatrucie wód gruntowych i liczne choroby wśród osób w tę wodę zaopatrywanych. Aby wygrać z grupą powodów, koncern gotów jest na każdy krok obliczony na korzystną dla firmy ugodę. Jednak „Michael Clayton” to nie kolejna „Erin Brockovich” Stevena Soderbergha, czyli optymistyczny film prawniczy kończący się ukaraniem korporacyjnego kata. Opowieść Gilroya, nakręcona w szarych przytłaczających barwach (dosłownie i w przenośni), koncentruje się na stanie psychicznym człowieka, który próbuje płynąć z prądem bądź przeciwnie – sprzeciwić się stanowi rzeczy. Porzuca dyskurs o ofiarach i winnych, rezygnuje z podziału na czarne i białe, nie rozprawia o sprawiedliwości. Film stara się po prostu uchwycić resztki odpowiedzialności kryjące się w ludziach przeżutych przez biznesowych gigantów. I zadaje pytanie, czy jest jeszcze szansa, że taka odpowiedzialność w ogóle istnieje. Kluczowymi elementami w niebezpiecznej grze przedstawionej przez Gilroya są – oprócz samego Claytona – bohaterowie drugiego planu: postacie brawurowo zagrane przez Toma Wilkinsona (prawnik Arthur Edens) i Tildę Swinton (doradca zagrożonej firmy Karen Crowder). Oboje pełnią w fabule funkcję symboli, odzwierciedlenia lęków tytułowego bohatera. Wilkinson wciela się w człowieka, który stracił priorytety, zdolność do oceny, a co najważniejsze szacunek do samego siebie. Staje się łupem żarłocznego systemu, w którym na nikogo nie zwraca się uwagi. Płynnie przechodzi ze stanowiska kata do roli ofiary, przypłacając tę przemianę wszystkim, co mu jeszcze pozostało po latach zaprzedawania się interesom skoncentrowanych na zysku korporacji. Jest elementem wyjaskrawionym pośród szarych monotonnych postaci i wydarzeń, bo udowadnia, że nawet szaleństwo ma więcej cech racjonalnych niż wojny biznesowe. Reżyser kontrastuje Arthura Edensa z Karen Crowder, która ucieleśnia chłód, zdecydowanie, powierzchowne opanowanie, bezwzględność i taktykę „za wszelką cenę” stosowaną przez wielkie firmy. Jej uporządkowanie i perfekcyjne przygotowanie kryjące ogromne nerwy przywodzi na myśl pułapkę, z której już nie ma wyjścia. To właśnie Michael Clayton wydaje się postacią miotającą się pomiędzy dwoma skrajnościami, tęskniącą za zwyczajnością, za przewartościowaniem życia i ułożeniem listy priorytetów. Ale obietnica wolności jest tylko ułudą, bo korporacyjnego wirusa nie da się zlikwidować jednym dobrym uczynkiem. Trudno nie docenić starań reżysera i obsady w zobrazowaniu jednego z ważniejszych problemów niszczących Amerykę. Zresztą wyścig szczurów i zupełne utracenie równowagi w realiach opartych na robieniu pieniędzy to już kłopot wszystkich rozwiniętych ekonomicznie państw, nie tylko Stanów Zjednoczonych. Tam, gdzie sytuacja nie przyjęła tak ciemnych barw, „Michaela Claytona” można potraktować przede wszystkim jako ostrzeżenie. Dlatego szkoda, że film Gilroya, w pogoni za nowym pomysłem przedstawienia znanej problematyki, gubi logikę. Niektóre zachowania bohaterów nie przekonują nawet w kontekście irracjonalnych zasad, według których funkcjonuje system korporacyjny. Przy nowoczesnym sposobie ugryzienia tematu dziwi stereotypowa maniera zilustrowania „tych złych” – bossów gotowych na wszystko, żeby uratować swoje firmy. Rozczarowuje też zakończenie tej ponurej historii, w którym winni muszą zostać złapani na gorącym uczynku. Nietuzinkowe rozwinięcie fabuły wypala się na niekonsekwentnym finale, twórcy przez cały seans przekonują, że nadziei na naprawę błędów nie ma, by pod koniec zafundować widzom kliszę. Jedyne, co ratuje tę wpadkę, to możliwa interpretacja: Michael Clayton wie, że jedynym wyjściem z sytuacji dla niego samego jest próba odkupienia. Ale zdaje sobie również sprawę, że znajduje się w potrzasku, że nic nie jest w stanie zatrzymać wielkiej rozpędzonej machiny, wobec której każdy człowiek jest bezsilny. Po prostu szach mat.
Tytuł: Michael Clayton Reżyseria: Tony Gilroy Zdjęcia: Robert Elswit Scenariusz: Tony Gilroy Obsada: George Clooney, Tom Wilkinson, Tilda Swinton, Sydney Pollack, Thomas McCarthy Muzyka: James Newton Howard Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Data premiery: 23 listopada 2007 Czas projekcji: 119 min. Gatunek: dramat, thriller Ekstrakt: 70% |