Jak odrętwiały spakował swoje rzeczy. Większość rozdał. Zostawił w celi Herodota Szaraka i książkę o sztuczkach z monetami, a także, mimo chwilowego żalu, gładkie metalowe dyski, przemycone z warsztatu, służące mu za monety. Na zewnątrz będzie miał mnóstwo prawdziwych monet. Ogolił się, ubrał w strój cywilny. Przechodził przez kolejne drzwi wiedząc, że nigdy więcej w nich nie stanie. Wewnątrz czuł tylko pustkę. Zaczęło padać. Z szarego nieba lał się zamarzający deszcz. Grudki lodu kłuły twarz Cienia. Cienki płaszcz przemókł błyskawicznie podczas krótkiego marszu do żółtego, dawniej szkolnego autobusu, który zawiezie ich do najbliższego miasta. Nim do niego dotarli, byli kompletnie przemoczeni. Ośmiu odjeżdżało, półtora tysiąca zostało w środku. Cień usiadł w autobusie dygocząc, póki nie zadziałało ogrzewanie. Zastanawiał się, co teraz zrobi, dokąd pójdzie. Jego głowę wypełniły widmowe obrazy. W wyobraźni dawno temu opuszczał inne więzienie. Bardzo długo tkwił w pozbawionym światła pomieszczeniu: brodę miał bujną, włosy zmierzwione. Strażnicy sprowadzili go szarymi kamiennymi stopniami na plac pełen barw i kształtów, ludzi i przedmiotów. Był dzień targowy. Oszołomił go hałas i kolory. Mrużył oczy w zalewającym plac blasku słońca. W nozdrzach czuł słoną wilgoć w powietrzu, zapach towarów z targu. Po lewej stronie woda migotała w słońcu… Autobus zadrżał i zahamował na czerwonym świetle. Wokół nich zawodził wiatr. Wycieraczki poruszały się ciężko tam i z powrotem, po szybie, rozmazując obraz miasta, zmieniając go w plamy żółci i neonowej czerwieni. Było wczesne popołudnie, zza szyby jednak wydawało się, że zapadła noc. – Niech to szlag – rzekł mężczyzna siedzący za Cieniem, przecierając ręką zaparowane okno i przyglądając się mokrej postaci spieszącej chodnikiem. – Widzę tu cipki. Cień przełknął ślinę. Nagle przyszło mu do głowy, że jeszcze się nie rozpłakał – w ogóle niczego nie czuł. Ani łez, ani żalu. Niczego. Przypomniał sobie o znajomym gościu, Johnniem Larchu. Mieszkał z nim w jednej celi, gdy trafił do więzienia. Johnnie opowiedział Cieniowi, jak kiedyś wyszedł po pięciu latach za kratami ze stu dolarami w kieszeni i biletem do Seattle, gdzie mieszkała jego siostra. Johnnie Larch dotarł na lotnisko, wręczył kobiecie za ladą bilet, a ona poprosiła o pokazanie prawa jazdy. Zrobił to. Ważność prawa wygasła parę lat wcześniej. Kobieta oznajmiła, że nie jest to ważny dokument. Odparł, że może nie jako prawo jazdy, ale pozostaje dokumentem, a zresztą kim innym niby jest, jeśli nie gościem ze zdjęcia, do diabła. Poprosiła, by zniżył głos. Odparł, żeby dała mu pieprzoną kartę pokładową, bo pożałuje. Powinna potraktować go z szacunkiem. W więzieniu nie pozwala się innym na okazywanie braku szacunku. Wtedy kobieta nacisnęła przycisk. W kilka chwil później zjawili się ludzie z ochrony, próbując przekonać Johnniego Larcha, by spokojnie opuścił lotnisko. On jednak nie chciał i doszło do utarczki. W rezultacie Johnnie Larch nie dotarł do Chicago. Następnych kilka dni spędził w miejskich barach, a gdy wydał już sto dolarów, napadł na stację benzynową z plastikowym pistoletem-zabawką, żeby zdobyć pieniądze na dalsze picie. W końcu został aresztowany za sikanie na ulicy. Wkrótce znów trafił za kraty, odsiadując resztę wyroku, plus niewielki dodatek za napad na stację. A morał całej tej historii, według Johnniego Larcha, brzmiał: nie należy wkurzać ludzi pracujących na lotnisku. – Jesteś pewien, że nie chodzi raczej o to, iż „zachowanie sprawdzające się w niezwykłym otoczeniu, takim jak więzienie, nie sprawdza się, więcej, może szkodzić, gdy znajdziemy się poza podobnym środowiskiem”? – spytał Cień, gdy Johnnie Larch opowiedział mu swoją historię. – Nie. Słuchaj mnie. Słuchaj tego, co mówię, stary – odparł Johnnie Larch. – Nie wkurzaj suk z lotniska. Cień uśmiechnął się lekko na to wspomnienie. Jego własne prawo jazdy było ważne jeszcze kilkanaście miesięcy. – Dworzec autobusowy! Wszyscy wysiadać! Budynek cuchnął moczem i spleśniałym piwem. Cień wgramolił się do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się na lotnisko. Powiedział, że dorzuci pięć dolarów napiwku, jeśli tamten zachowa milczenie. Po dwudziestu minutach znaleźli się na miejscu. Kierowca nie odezwał się ani słowem. A potem Cień potykając się wędrował już przez jasno oświetlony terminal. Martwił się nieco, co będzie z biletem elektronicznym. Wiedział, że ma miejsce na lot w piątek, ale czy uda mu się odlecieć dzisiaj? Dla Cienia wszystko, co elektroniczne, przypominało magię. Obawiał się, że w każdej chwili może zniknąć. Miał jednak swój portfel – po raz pierwszy od trzech lat trzymał go w ręku – a w środku kilka nieważnych kart kredytowych i jedną Visę, której ważność, co odkrył z miłym zdumieniem, kończyła się dopiero w styczniu. Miał też numer rezerwacji. Nagle uświadomił sobie też, iż jest dziwnie pewien, że jeśli tylko dotrze do domu, wszystko jakoś się ułoży: Laura wróci. Może to podstęp, aby wyciągnąć go kilka dni wcześniej? Albo nastąpiła pomyłka: z wraku na autostradzie wyciągnięto ciało jakiejś innej Laury Moon. Na zewnątrz, za oszklonymi ścianami lotniska zajaśniała błyskawica. Cień odkrył, że wstrzymuje oddech, czeka na coś. Odległy grzmot. Wypuścił powietrze. Zza lady spojrzała na niego zmęczona biała kobieta. – Dzień dobry – powiedział Cień. Jesteś pierwszą kobietą, z którą rozmawiam od trzech lat. – Mam numer biletu elektronicznego. Miałem lecieć w piątek, ale muszę dzisiaj – śmierć w rodzinie. – Mmm, bardzo mi przykro. – Wystukała coś na klawiaturze, spojrzała na ekran, znów zaczęła pisać. – Nie ma problemu. Wpisałam pana na trzecią trzydzieści. Lot może się opóźnić z powodu burzy, więc proszę uważać. Jakiś bagaż? Uniósł torbę. – Nie muszę tego zdawać, prawda? – Nie – rzekła. – Nie musi pan. Ma pan dokument ze zdjęciem? Cień pokazał jej prawo jazdy. Lotnisko nie było duże, lecz zdumiała go ilość kręcących się po nim ludzi. Patrzył, jak od niechcenia odkładają torby, wsuwają niedbale portfele do tylnych kieszeni, zostawiają torebki pod krzesłami. I wtedy na dobre pojął, że nie jest już w więzieniu. Pół godziny do otwarcia bramki. Cień kupił sobie kawałek pizzy i oparzył wargę gorącym serem. Odebrał resztę, podszedł do telefonu. Zadzwonił do Robbiego, do siłowni. Odebrała jednak automatyczna sekretarka. – Cześć, Robbie. Powiedzieli, że Laura nie żyje. Wypuścili mnie wcześniej. Wracam do domu. A potem, ponieważ ludzie popełniają błędy, sam często to widywał, zadzwonił do domu i wysłuchał głosu Laury. – Cześć – rzekła. – Nie ma mnie albo nie mogę podejść do telefonu. Zostaw wiadomość, a ja oddzwonię. Miłego dnia. Nie mógł się zmusić, by cokolwiek nagrać. Usiadł na plastikowym krześle obok bramki, ściskając torbę tak mocno, że rozbolała go dłoń. Myślał o swym pierwszym spotkaniu z Laurą. Wtedy nie znał nawet jej imienia. Była przyjaciółką Audrey Burton. Siedzieli z Robbiem w kabinie w Chi-Chi. Laura wmaszerowała tam tuż za Audrey i Cień nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała długie kasztanowe włosy i oczy tak niebieskie, iż z początku sądził, że założyła barwne szkła kontaktowe. Zamówiła truskawkowe daiquiri i uparła się, by go spróbował. A kiedy to zrobił, zaśmiała się radośnie. Laura uwielbiała, gdy ludzie kosztowali tego, co ona. Tego wieczoru pocałował ją na dobranoc. Smakowała truskawkowym daiquiri. Już nigdy nie miał ochoty pocałować kogoś innego. Kobiecy głos oznajmił, że rozpoczyna się przyjmowanie pasażerów, i Cień znalazł się wśród pierwszych wywołanych nazwisk. Siedział na samym końcu obok pustego miejsca. Deszcz bębnił o ścianę samolotu. Cień wyobrażał sobie małe dzieci, ciskające z nieba garściami wysuszony groszek. Tuż po starcie zasnął. Był w mrocznym miejscu. Patrząca na niego istota miała głowę bawołu, paskudną, włochatą, o wielkich wilgotnych oczach. Głowa tkwiła na ciele mężczyzny: szczupłym, i naoliwionym. – Zbliżają się zmiany – oznajmił bawół, nie poruszając ustami. – Trzeba podjąć pewne decyzje. Na wilgotnych ścianach jaskini zalśniło odbicie błyskawicy. – Gdzie jestem? – spytał Cień. – W ziemi i pod ziemią – odparł człowiek bawół. – Tam, gdzie czekają zapomniani. – Jego czarne oczy lśniły niczym szklane kulki. Głos przypominał grzmot z głębin świata. Pachniał mokrym zwierzęciem. – Uwierz – rzekł grzmiący głos. – Jeśli masz przeżyć, musisz wierzyć. – Wierzyć? W co? – spytał Cień. – W co mam uwierzyć? Człowiek bawół patrzył na Cienia. Wyprostował się i jakby urósł nagle. W jego oczach zapłonął ogień. Otworzył zaśliniony bawoli pysk. Jego wnętrze także było czerwone. Płonęło ogniem wnętrza ciała spod ziemi. – We wszystko! – ryknął człowiek-bawół. Świat pochylił się i zawirował, i Cień znów siedział w samolocie. Lecz wszystko wokół wciąż się kołysało. Na przedzie samolotu jakaś kobieta krzyknęła bez przekonania. Wokół nich zajaśniały błyskawice. W interkomie odezwał się głos kapitana, mówiący, że spróbuje nabrać wysokości, by uwolnić się od burzy. Samolot kołysał się i dygotał. Cień zastanowił się przelotnie, czy wkrótce zginie. Uznał, że to możliwe, lecz mało prawdopodobne. Wyglądał przez okno, patrząc na horyzont rozświetlony jasnymi błyskawicami. A potem znów zasnął. Śniło mu się, że wrócił do więzienia, a Szarak szepcze w kolejce po żarcie, że ktoś wykupił kontrakt na jego życie. Cień jednak nie mógł się dowiedzieć kto ani dlaczego. A kiedy się obudził, podchodzili do lądowania. Wygramolił się z samolotu, mrugając w oszołomieniu. Wszystkie lotniska w gruncie rzeczy wyglądają tak samo – nieważne gdzie jesteś, jesteś na lotnisku. Kafelki, korytarze, toalety, bramki, kioski z gazetami, jarzeniówki. To lotnisko także wyglądało typowo. Niestety jednak nie było miejscem, do którego zmierzał. Było stanowczo za duże. Zbyt wiele ludzi, zdecydowanie zbyt wiele bramek. – Przepraszam panią? Kobieta spojrzała na niego znad papierów. – Słucham? – Co to za lotnisko? Przyjrzała mu się zaskoczona, jakby próbując stwierdzić, czy z niej żartuje. – St. Louis – odparła w końcu. – Myślałem, że samolot leci do Eagle Point. – Bo leciał. Skierowali go tutaj z powodu burzy. Nie ogłosili tego? – Pewnie tak. Spałem. – Musi pan porozmawiać z tamtym człowiekiem w czerwonej kurtce. Mężczyzna niemal dorównywał mu wzrostem. Wyglądał jak ojciec z sitkomu z lat siedemdziesiątych. Wpisał coś w komputer i kazał Cieniowi ruszyć – biegiem! – do bramki po drugiej stronie terminalu. Cień przebiegł przez lotnisko. Gdy jednak dotarł na miejsce, drzwi już się zamykały. Patrzył przez szybę na startujący samolot. Kobieta na stanowisku pomocy (niska, brązowoskóra, z pieprzykiem na nosie) naradziła się z jeszcze jedną kobietą, gdzieś zatelefonowała („Nie, to niemożliwe. Właśnie go odwołali.”), po czym wydrukowała kolejną kartę pokładową. – To dla pana – oznajmiła. – Zadzwonimy na bramkę i uprzedzimy, że już pan idzie. Cień czuł się jak groszek przerzucany między trzema kupkami. Jak karta wtasowywana w talię. Znów biegł przez lotnisko, by trafić w pobliże miejsca, w którym wysiadł. Drobny mężczyzna przy bramce odebrał od niego kartę pokładową. – Czekaliśmy na pana – powiedział oddzierając pasek z numerem miejsca –17D. Cień wbiegł do samolotu. Drzwi zamknęły się tuż za nim. Przeszedł przez przedział pierwszej klasy – zaledwie cztery fotele, trzy z nich zajęte. Brodaty człowiek w jasnym garniturze, siedzący przy pustym miejscu z przodu, uśmiechnął się szeroko, po czym podniósł rękę, i gdy Cień przechodził obok postukał w zegarek. Tak, tak, przeze mnie się spóźnisz – pomyślał Cień. – Obyś nie miał większych zmartwień. Wędrował między fotelami. Uznał, że samolot jest prawie pełny, kiedy jednak dotarł na koniec, odkrył, jak bardzo – na miejscu 17D siedziała już kobieta w średnim wieku. Cień pokazał jej kupon z karty. Ona zademonstrowała swój. Były identyczne. – Zechce pan zająć miejsce – poprosiła stewardesa. – Niestety – odparł. – Nie mogę. Stewardesa mlasnęła językiem, sprawdziła karty pokładowe, potem poprowadziła go na przód samolotu i wskazała pusty fotel w pierwszej klasie. – Chyba ma pan dziś szczęście – powiedziała. – Życzy pan sobie coś do picia? Mamy dość czasu przed startem. Jestem pewna, że po tym wszystkim ma pan ochotę na drinka. – Poproszę piwo – powiedział Cień. – Jakie państwo mają. Stewardesa odeszła. Mężczyzna w jasnym garniturze, siedzący obok Cienia, postukał paznokciem w zegarek – czarny Rolex. – Spóźniłeś się – oznajmił i uśmiechnął się szeroko. W uśmiechu tym nie było ani krzty ciepła. – Słucham? – Powiedziałem, że się spóźniłeś. Stewardesa wręczyła Cieniowi szklankę piwa. Przez chwilę zastanawiał się, czy jego sąsiad przypadkiem nie oszalał. Potem uznał, że zapewne chodzi mu o samolot czekający na ostatniego pasażera. – Przepraszam za to, że was zatrzymałem – rzekł uprzejmie. – Spieszy się pan? Samolot cofnął się od bramki. Stewardesa wróciła i odebrała Cieniowi piwo. Mężczyzna w jasnym garniturze uśmiechnął się do niej mówiąc: „Nie martw się, moja droga, będę jej pilnował.” i pozwoliła mu zatrzymać szklankę Jacka Danielsa, protestując bez przekonania, że stanowi to naruszenie przepisów. (Pozwól, że ja to osądzę, moja droga.). – Czas jest tu niewątpliwie istotny – oznajmił mężczyzna. – Ale nie, martwiłem się po prostu, że nie zdążysz na samolot.. – To bardzo uprzejme z pańskiej strony. Samolot tkwił niespokojnie na ziemi, drżąc z niecierpliwości. Silniki ryczały, gotowe do startu. – Uprzejme, akurat – mruknął mężczyzna w jasnym garniturze. – Mam dla ciebie pracę, Cień. Głośniejszy ryk silników. Mały samolot szarpnął się naprzód, wciskając Cienia w siedzenie – a potem byli już w powietrzu. Światła lotniska gasły w dole. Cień przyjrzał się uważnie siedzącemu obok człowiekowi. Włosy miał rudosiwe, brodę bardzo krótką, siworudą. Kanciasta, kwadratowa twarz, jasnoszare oczy. Garnitur sprawiał wrażenie kosztownego. Miał barwę stopionych lodów waniliowych. Do tego krawat z ciemnoszarego jedwabiu i spinka w kształcie srebrnego drzewa: pień, gałęzie, głębokie korzenie. Podczas startu trzymał szklankę Jacka Danielsa. Nie uronił ani kropli. – Nie spytasz jaką pracę? – rzekł. – Skąd pan wie, kim jestem? Mężczyzna zaśmiał się. – Odkrycie, jak nazywają się ludzie, to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Trochę wiedzy, trochę szczęścia, odrobina pamięci. Spytaj, jaką pracę. – Nie – odparł Cień. Stewardesa przyniosła mu kolejną szklankę piwa. Pociągnął łyk. – Czemu nie? – Wracam do domu. Czeka tam już na mnie praca. Nie chcę innej. Z pozoru szeroki uśmiech mężczyzny nie zmienił się. Teraz jednak Cień wyczuł w nim rozbawienie. – W domu nie czeka na ciebie żadna praca. Nic tam na ciebie nie czeka. Ja tymczasem proponuje się całkowicie legalne zajęcie – niezłą płacę, niezłe zabezpieczenie, imponujące premie. Jeśli pożyjesz dość długo, dorzucę nawet plan emerytalny. Masz na to ochotę? – Pewnie przeczytał pan moje imię na nalepce z torby – powiedział Cień. Tamten milczał. – Kimkolwiek pan jest, nie mógł pan wiedzieć, że polecę tym samolotem. Sam tego nie wiedziałem. I gdyby mój lot nie został skierowany do St. Louis, w ogóle by mnie tu nie było. Podejrzewam, że robi pan sobie dowcip. Może to jakiś numer, ale będzie lepiej, jeśli zakończymy na tym naszą rozmowę. Cień wziął do ręki magazyn lotniczy. Mały samolocik podskakiwał na niebie, utrudniając koncentrację. Słowa pływały w jego umyśle niczym mydlane bańki, gdy je czytał, by po sekundzie zniknąć bez śladu. Sąsiad w milczeniu pił swojego Jacka Danielsa. Miał zamknięte oczy. Cień odczytał listę kanałów muzycznych dostępnych na pokładzie samolotów transatlantyckich. Potem obejrzał mapę świata, pokreśloną czerwonymi liniami tras linii lotniczej. Skończył magazyn, zamknął go z wahaniem i wsunął do kieszeni. Nieznajomy mężczyzna otworzył oczy. Było w nich coś dziwnego – pomyślał Cień. Jedno wydawało mu się ciemniejsze niż drugie. Spojrzał na Cienia. – A przy okazji – rzekł – przykro mi z powodu twojej żony, Cień. To wielka strata. W tym momencie Cień o mało go nie uderzył. Zamiast tego odetchnął głęboko (gdzieś w jego umyśle odezwał się głos Johnniego Larcha: „Jak już mówiłem, nie wkurzaj tych suk z lotniska, bo wrócisz tu szybciej niż zdążyłbyś splunąć”). Policzył do pięciu. – Mnie także – odparł. Mężczyzna potrząsnął głową. – Gdyby tylko dało się coś zrobić – westchnął. – Zginęła w wypadku samochodowym – powiedział Cień. – Istnieją gorsze rodzaje śmierci. Tamten powoli pokręcił głową. Przez chwilę Cień odniósł wrażenie, jakby jego sąsiad stał niematerialny, jakby samolot nabrał rzeczywistości, podczas gdy mężczyzna ją utracił. – Posłuchaj Cień, to nie jest żart ani dowcip. Mogę zapłacić ci lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteś byłym więźniem. Nie sądzisz chyba, że ustawi się do ciebie długa kolejka pracodawców? – Panie, kimkolwiek pan jest, do diabła – odparł Cień dostatecznie głośno, by było go słychać ponad rykiem silników. – Na całym świecie nie istnieje dość forsy. Uśmiech tamtego stał się jeszcze szerszy. Cień przypomniał sobie oglądany kiedyś dokument o szympansach. Mówiono w nim, że małpy i szympansy uśmiechają się tylko po to, by zademonstrować zęby w grymasie agresji, przerażenia bądź nienawiści. Kiedy szympans się uśmiecha, oznacza to groźbę. – Pracuj dla mnie. Oczywiście, istnieje pewne ryzyko, ale jeśli przeżyjesz, dostaniesz wszystko, czego tylko zapragnie twoje serce. Możesz zostać nowym królem Ameryki. Kto inny zapłaci aż tyle? Hmm? – Kim pan jest? – spytał Cień – A, tak. Era informacji – młoda damo, zechcesz nalać mi kolejną szklaneczkę Jacka Danielsa? Nie za dużo lodu. Nie, żeby oczywiście kiedykolwiek istniała inna era. Informacja i wiedza: oto dwie waluty, które nigdy nie wyjdą z mody. – Pytałem, kim pan jest? – Pomyślmy. Dziś mamy środę, a że to mój dzień, nazywaj mnie Wednesday, Panem Wednesday. Choć zważywszy pogodę, równie dobre mógłbym nazywać się Thursday. – A jak nazywa się pan naprawdę.? – Popracuj dla mnie dość długo i dość dobrze – odparł mężczyzna w jasnym garniturze – a może nawet ci powiem. Proszę. Propozycja pracy. Zastanów się nad nią. Nie oczekuję, że zgodzisz się natychmiast. Nie wiesz w końcu, czy nie wskakujesz właśnie do zbiornika z piraniami, albo klatki pełnej niedźwiedzi. Mam czas. – Zamknął oczy i odchylił się w fotelu. – Raczej nie – powiedział Cień. – Nie podoba mi się pan. Nie chcę dla pana pracować. – Jak już mówiłem – odparł tamten nie otwierając oczu – nie spiesz się. Przemyśl sprawę. Samolot wylądował z lekkim podskokiem i kilkoro pasażerów wysiadło. Cień ujrzał niewielkie lotnisko na pustkowiu. Od Eagle Point dzieliły go jeszcze dwa lądowania. Zerknął na mężczyznę w jasnym garniturze – pana Wednesdaya? Zdawało się, że śpi. Wiedziony nagłym impulsem Cień wstał, złapał torbę i zbiegł po stopniach samolotu na śliski mokry asfalt. Miarowym krokiem ruszył w stronę świateł terminalu. Na twarzy czuł krople deszczu. Już na progu zatrzymał się i obrócił. Nikt więcej nie wysiadł z samolotu. Obsługa lotniska odłączyła już stopnie, drzwi zamknęły się i samolot wystartował. Cień wszedł do środka i wynajął samochód. Na parkingu okazało się, że to mała czerwona toyota. Rozłożył na fotelu obok mapę, którą dostał w punkcie wynajmu. Od Eagle Point dzieliło go około dwieście pięćdziesiąt mil. Burze minęły, jeśli w ogóle dotarły tak daleko. Było zimno i jasno. Obłoki przemykały przed tarczą księżyca; przez moment Cień nie wiedział, czy to one się poruszają, czy też księżyc. Przez półtorej godziny jechał na północ. Robiło się późno. Poczuł głód i gdy uświadomił sobie jak bardzo jest głodny, skręcił na następnym zjeździe do miasteczka Nottamun (1301 mieszkańców). Napełnił bak na stacji Amoco i spytał znudzoną kobietę za kasą, gdzie mógłby dostać coś do zjedzenia. – Krokodylowy bar Jacka – oznajmiła. – Na zachód od drogi N. – Krokodylowy bar? – Tak. Jack twierdzi, że krokodyle dodają charakteru. – Narysowała mu mapkę na odwrocie liliowej broszurki, reklamującej zabawę z pieczeniem kurczaków i zbiórkę pieniędzy dla dziewczynki potrzebującej przeszczepu nerki. – Hoduje kilka krokodyli, węża i jedną z tych wielkich jaszczurek. – Iguanę? – Właśnie. Przejechał przez miasto, most, pokonał parę mil i w końcu zatrzymał się przy niskim prostokątnym budynku ze świecącym neonem Pabsta. Parking był pusty. Wewnątrz w powietrzu wisiał gęsty dym. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Walking After Midnight”. Cień rozejrzał się w poszukiwaniu krokodyli, nie dostrzegł ich jednak.. Zastanowił się przelotnie, czy kobieta ze stacji benzynowej przypadkiem go nie nabrała. – Co pan sobie życzy? – spytał barman. – Piwo i hamburgera ze wszystkimi dodatkami. Frytki. – Talerz chili na początek? Mamy najlepsze w stanie. – Brzmi nieźle – rzekł Cień. – Gdzie jest toaleta? Mężczyzna wskazał drzwi w kącie baru. Na ich środku powieszono głowę wypchanego aligatora. Cień nacisnął klamkę. Był w jasnej czystej łazience. Najpierw rozejrzał się wiedziony przyzwyczajeniem (Pamiętaj, Cień, kiedy sikasz, nie możesz się bić, odezwał się jego głowie Szarak, jak zwykle cicho). Zajął pisuar po lewej, rozpiął rozporek i z ogromną ulgą sikał całą wieczność. Odczytał oprawiony w ramkę pożółkły wycinek z gazety, wiszący na ścianie na poziomie oczu, okraszony zdjęciem Jacka i dwóch aligatorów. Z pisuaru tuż obok rozległo się uprzejme chrząknięcie, choć Cień nie widział, by ktokolwiek wchodził. Na stojąco mężczyzna w jasnym garniturze wydawał się wyższy niż gdy siedział w fotelu obok Cienia. Prawie dorównywał mu wzrostem, a Cień był naprawdę wysoki. Patrzył wprost przed siebie. Skończył sikać, strząsnął ostatnich kilka kropel i zapiął rozporek. Potem uśmiechnął się szeroko niczym lis wyżerający przynętę ze zwoju kolczastego drutu. – Miałeś czas żeby się zastanowić, Cień – powiedział pan Wednesday. – Chcesz tę pracę? Gdzieś w Ameryce Los Angeles, 23.26 W ciemnoczerwonym pokoju – barwa ścian przywodzi na myśl surową wątróbkę – stoi wysoka kobieta ubrana w karykaturalne, zbyt ciasne jedwabne szorty. Żółta, wiązana pod piersiami bluzka, unosi je i ściska. Czarne włosy ma zaczesane do góry i spięte w węzeł. Obok niej czeka niski mężczyzna w oliwkowym podkoszulku i drogich niebieskich dżinsach. W prawej dłoni trzyma portfel i telefon komórkowy Nokia w czerwono-biało-niebieskiej obudowie. Głównym meblem w czerwonym pokoju jest łóżko, zasłane białą pościelą ze sztucznej satyny i krwistoczerwoną kapą. U stóp łóżka stoi mały drewniany stolik, na nim niewielki kamienny posążek kobiety o potwornie szerokich biodrach i świecznik. Kobieta wręcza mężczyźnie wielką czerwoną świecę. – Proszę, – mówi- zapal ją. – Ja? – Tak – odpowiada. – Jeśli chcesz mnie mieć. – Trzeba było kazać ci obciągnąć w wozie. – Może. Nie chcesz mnie? – Przesuwa dłonią po ciele, od ud po piersi w geście prezentacji, jakby demonstrowała nowy produkt. Czerwony jedwabny szalik zarzucony na lampę w rogu nadaje barwę światłu. Mężczyzna patrzy na nią głodnym wzrokiem, bierze świecę i wsuwa do świecznika. – Masz czym zapalić? Wręcza mu pudełko zapałek, a on wyjmuje jedną i zapala knot. Przez moment płomyk mruga, potem rozjarza się i uspokaja. Jego migotanie sprawia, że pozbawiona twarzy figurka, złożona z bioder i piersi, jakby zaczynała się poruszać. – Wsuń pieniądze pod posążek. – Pięćdziesiąt dolców. – Tak – mówi. – A teraz chodź, kochaj się ze mną. Mężczyzna rozpina dżinsy i zdejmuje koszulkę, a ona masuje brązowymi palcami jego białe ramiona, po tym obraca go i zaczyna pieścić rękami, palcami i językiem. Mężczyzna ma wrażenie, że światła w czerwonym pokoju przygasły. Jedyny blask daje płonąca jasno świeca. – Jak się nazywasz? – pyta. – Bilquis – odpowiada ona, unosząc głowę. – Przez q. – Jak? – Nieważne. Mężczyzna już dyszy. – Chcę cię pieprzyć – mówi. – Muszę cię pieprzyć. – W porządku, złotko, zrobimy to. Ale czy zechcesz przy okazji coś dla mnie zrobić? – Hej – rzuca on z nagłą irytacją. – To ja ci płacę! Kobieta dosiada go jednym płynnym ruchem. – Wiem, kochanie – szepce – wiem, że mi płacisz, a przecież popatrz tylko na siebie. To ja powinnam ci zapłacić, mam takie szczęście… On ściąga wargi, próbując pokazać, że kurewskie gadanie na niego nie działa; nie da się nabrać. Na miłość boską, to w końcu tylko uliczna dziwka, a on jest praktycznie producentem filmowym. Doskonale zna się na naciąganiu. Ona jednak nie prosi o pieniądze, zamiast tego mówi: – Złotko, kiedy mi go dasz, kiedy wsadzisz mi swego wielkiego i twardego, czy mógłbyś mnie wielbić? – Co takiego? Teraz podskakuje na nim; napuchnięta główka jego penisa trze coraz mocniej o jej mokre wargi . – Czy zechcesz nazwać mnie boginią? Modlić się do mnie? Oddawać mi cześć całym swym ciałem? Mężczyzna uśmiecha się. Tylko tego jej potrzeba? W końcu każdy z nas ma swoje odchylenia. – Jasne – mówi. Ona sięga dłonią między nogi i wsuwa go do środka. – Dobrze ci, moja bogini? – stęka on. – Oddawaj mi cześć, złotko – mówi Bilquis, dziwka. – Tak – szepcze tamten. – Wielbię twoje piersi, włosy i cipę. Wielbię twoje uda, oczy i wiśniowe usta… – Tak… – jęczy kobieta dosiadając go. – Wielbię twoje sutki, z których wypływa mleko życia. Twój pocałunek to miód, twój dotyk pali niczym ogień, a ja go wielbię. – Jego słowa stają się coraz bardziej rytmiczne, podkreślają tempo, w którym kołyszą się i podskakują ich ciała. – Rankiem daj mi swą żądzę, a wieczorem ulgę i błogosławieństwo. Pozwól, bym nietknięty wędrował przez ciemność i znów przybył do ciebie, by spać u twego boku i kochać się z tobą. Wielbię cię wszystkim, co mam w sobie, wszystkim wewnątrz mego umysłu, tym gdzie byłem, o czym śniłem… – urywa dysząc gwałtownie. – Co ty ze mną robisz? To zdumiewające, wspaniałe… – Patrzy w dół ku biodrom i miejscu, w którym są złączeni, lecz jej palec wskazujący dotyka jego brody i unosi głowę. Znów widzi wyłącznie jej twarz i sufit. – Mów dalej, złotko. Nie przestawaj. Czy nie jest ci dobrze? – Lepiej niż kiedykolwiek w życiu – odpowiada mężczyzna szczerze. – Twoje oczy są jak gwiazdy płonące, o żesz!, na firmamencie, twoje wargi to łagodne fale, liżące piasek, a ja je wielbię. – Teraz wchodzi w nią coraz głębiej, czuje się jak naelektryzowany, jakby całą dolną połowę jego ciała przepełniała energia seksualna; olbrzymi, napuchnięty, zachwycony. – Obdarz mnie swym darem – mruczy nie wiedząc już sam, co mówi – twym prawdziwym darem. I spraw, by zawsze było tak… Zawsze… Modlę się o to… Ja… I wtedy rozkosz osiąga szczyt i przechodzi w orgazm. Jego umysł osuwa się w otchłań, głowa, myśli, cała istota pogrążają się w pustce, a on wnika coraz głębiej i głębiej, i głębiej… Z zamkniętymi oczami, wstrząsany dreszczem napawa się tą chwilą; a potem czuje szarpnięcie. Ma wrażenie jakby wisiał głową w dół, choć rozkosz nie ustaje. Otwiera oczy. Przez sekundę rozpaczliwie poszukując logiki, myśli o narodzinach, a potem, w chwili idealnego postkoitalnego zrozumienia zastanawia się, czy to co widzi nie jest przypadkiem złudzeniem. Oto co widzi: Tkwi w niej aż po pierś i gdy tak patrzy ze zdumieniem i niedowierzaniem, kobieta kładzie dłonie na jego ramionach i zaczyna popychać łagodnie. Wsuwa się w nią głębiej. – Jak mi to robisz? – pyta, albo przynajmniej tak mu się zdaje; być może słowa dźwięczą tylko w jego głowie. – To ty to robisz, złotko – odpowiada szeptem kobieta. Czuje wargi i pochwę zaciskające się wokół piersi i pleców, obejmujące go, pochłaniające. Zastanawia się, jak wyglądałoby to w oczach osoby trzeciej, i czemu się nie boi. A potem już wie. – Wielbię cię moim ciałem – szepcze w chwili, gdy ona wsuwa go w głąb siebie. Śliskie wargi przesuwają się po twarzy mężczyzny, jego oczy pochłania ciemność. Kobieta przeciąga się na łóżku niczym wielki kot, a potem ziewa. – Tak – mówi. – Wielbisz. Nokia zaczyna odgrywać wysoką elektroniczną wersję „Ody do radości”. Kobieta podnosi telefon, naciska przycisk i unosi go do ucha. Brzuch ma płaski, pochwę małą i zamkniętą. Jej czoło i górną wargę pokrywa lśniąca warstewka potu. – Tak? – mówi. – Nie, złotko, nie ma go tutaj. Poszedł. Kobieta wyłącza telefon, po czym pada na łóżku w ciemnoczerwonym pokoju. Raz jeszcze się przeciąga, zamyka oczy i zasypia. |