Debiut literacki Tomasza Łysiaka, któremu nowo powstałe wydawnictwo Picaresque opublikowało powieść „Szalbierz”, miał być niezwykłym wydarzeniem nie tyle z racji osoby autora, co jego rodzinnych powiązań. I rzeczywiście był, tyle że w moim odczuciu przybrał kształt, którego życzyłbym debiutantowi będącemu moim osobistym wrogiem.  | ‹Szalbierz›
|
Maciej Pawlicki na swoim blogu w Salonie24 napisał: „Tomasz Łysiak, z którym pracuję nad kilkoma projektami, pół roku temu zagadnął mnie mimochodem »napisałem powieść, może byś wydał?« Przeczytałem i już nie miałem wątpliwości.” Debiutujący wydawca nie napomknął, jakież to wątpliwości odleciały odeń niczym senna mara przed blaskiem słońca. Różnica między nim a mną, czytelnikiem, jest taka, że ja też tę powieść przeczytałem i mam w zasadzie same wątpliwości. Nie wiedziałem, że szykuje się wydanie książki Tomasza Łysiaka, po prostu natknąłem się na nią w księgarni. Jedyne jej recenzje, z jakimi miałem okazję się zapoznać, to dwa „bąble” na okładce. Ten od wydawcy pominąłem z powodów oczywistych, skusiła mnie natomiast notka autorstwa Macieja Parowskiego (poniewczasie dotarły do mnie sygnały, że nie ja jeden wziąłem ją na poważnie). Uznałem, że osoba człowieka parającego się literaturą od tak dawna, iż najstarsi Indianie nie pamiętają początków, gwarantuje swoim nazwiskiem trzeźwość osądu, a stwierdzenie: „Oto jak debiutują przyszli zawodowcy” – zobowiązuje, nawet jeśli wziąć należytą poprawkę na zwyczajową przesadę „blurbów”. Chciałbym móc dzisiaj, gdy już wydałem pieniądze i poświęciłem czas na lekturę, buńczucznie warknąć ku recenzentom: panowie, obaj mi za to słono zapłacicie! I nawet mogę, tylko po co? Cóż dla nich – że pojadę Kmicicem – znaczy gniew mój chudopacholski? Co mi zostaje, to rzetelnie ostrzec innych, na jakie ryzyko się narażają, sięgając po tę książkę w niedalekiej przyszłości, tudzież zawierzając recenzjom pana Parowskiego w ogóle. Całe przedsięwzięcie związane z publikacją „Szalbierza” przybrało kształt cokolwiek kuriozalny i jest powodem nie tylko mojego rozczarowania, ale i zadziwienia. Nie byłoby trudno w tej sytuacji ograniczyć się do drobnych, pozbawionych warstwy merytorycznej złośliwostek. Można by zasugerować Maciejowi Pawlickiemu, by zmienił nazwę swojego wydawnictwa z Picaresque na Grotesque. Można by stwierdzić, że autor, znany od lat z fal radia Wa-Wa jako Detektyw-Inwektyw, tak bardzo przyzwyczaił się do strugania z ludzi wariata, że nie potrafi przestać i że tak naprawdę udaje pisarza, który chce coś na poważnie na literackiej niwie dokonać, patrząc bacznie, kto się nabierze. A czytając recenzję Macieja Parowskiego można by się zadumać, jakże to skończą przyszli zawodowcy, skoro tak zaczynają. I dałoby się na tym sprawę zamknąć. Jednakże fakt, że syn TEGO Łysiaka zaliczył swój literacki debiut, uważam za dość ciekawe wydarzenie, choćby tylko dlatego, że ponad wszelką wątpliwość jest to moje największe rozczarowanie roku 2007 na polu literatury. Nie chodzi o to, że nie spodobała mi się historia opowiedziana w „Szalbierzu”. Nie spodobała mi się, niemniej jednak książek, które kończę czytać z podobnym uczuciem wobec ich fabuły, jest całe multum. Nie żaliłbym się i nie stawiał tak niskich ocen tylko dlatego, że bohaterom nie udało się pozyskać mojej sympatii, fabuła nie wydała mi się oryginalna, a pewne rozwiązania uznałem wręcz za sztampowe. Nawet książki posiadające te mankamenty często mają inne atuty, którymi się bronią i czas spędzony na ich lekturze nie zostaje całkowicie zmarnowany. Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że w ogromnej ilości miejsc ta książka nie jest napisana językiem literackim! Podczas lektury momentami aż przecierałem oczy ze zdumienia. Tam są błędy tak oczywiste i tak widoczne, że aż krzyczą: powtórzenia tych samych wyrazów w dwóch sąsiednich zdaniach albo nawet w jednym, jeśli jest dostatecznie złożone; jakieś nieporadne konstrukcje językowe (przykłady wzięte z jednego tylko akapitu: „[…] raziły uszy zbitkami głosek, tak, że żadne gardło w okolicy nie dałoby rady ich wymówić bez połamania języka”, „Po jakimś czasie z lasu zaczęli pojawiać się pierwsi drwale. Zrzuciwszy je na miejscu wskazanym przez starca, wracali w gęstwinę, by rąbać następne, gdy tymczasem na miejscu inni zaczęli z wyciętych w lesie bali układać piramidę.”), nadużywane porównań homeryckich (bywa, że zjawiają się co dwa, trzy akapity), błędy interpunkcyjne, stylistyczne – jednym słowem – koszmar. Przy tej ilości usterek ewidentnych nie sposób się nawet zastanawiać, ile dałoby się tam jeszcze znaleźć zgrzytów subtelnych, ujawniających się na styku akapitów czy wręcz rozpiętych na przestrzeni kilku z nich. Skutkiem tego wszystkiego jest obecność takich oto passusów (bardzo rzadko, jeśli w ogóle, daję w recenzji fragmenty książek, ale naprawdę nie chcę być gołosłowny): Na placu koło gospody, na szczycie wozu, siedziała niewielka małpka, drżąc na całym ciele i wyła w niebogłosy, skrzecząc i płacząc, jakby ktoś jej wyrządzał straszną krzywdę, a jej jęki roznosiły się po okolicy. Toteż i psy zaczęły ujadać, gdy ją usłyszały. Zaczął jeden, na odległym końcu wsi, a zaraz odpowiedział mu inny, z drugiego krańca. Gdy te dwa zagadały do siebie, to pozostałe, te przy chałupach środkowych, jakby wyczekawszy pierwsze takty i wsłuchawszy się w sens psich rozmów, włączyły się w koncert. Potem już cała wieś rozbrzmiewała miarowym szczekaniem. Gdy na chwilę cichło, jak dla nabrania oddechu, to kwilenie małpki natychmiast dodawało wigoru tym hałasom. Jednym słowem, jest to co najmniej wagon nieodrobionej ani przez autora, ani przez kogokolwiek innego pracy redakcyjnej. Co najmniej, bo ktoś bardziej zdecydowany w sądach może by nawet skonkludował, że to po prostu brak talentu. Wygląda to wszystko na zlekceważenie podstawowych zasad, które się tłucze początkującym literatom do głów – choćby tej, że tekst musi leżakować jak żółty ser, że autor musi mieć czas, by od niego odpocząć, „odzwyczaić się” od brzmienia poszczególnych passusów, odzyskać „ostrość widzenia”. Tylko wtedy zwiększają się jego szanse na wyłapanie rozmaitych, czasem bardzo subtelnych kiksów. Tyle że subtelne kiksy subtelnymi kiksami, tymczasem w „Szalbierzu” mamy całą furę szkolnych błędów, od których aż oczy bolą, a usunięcie których nie wymagało Bóg wie jak wielkiego talentu, bystrości czy redakcyjnego doświadczenia (którego brak bardzo się zresztą rzuca w oczy, ale to osobny kryminał). Wymagało natomiast chęci i pracy, których ktoś tu poskąpił. Oczywiście jest jeszcze jedna możliwość: że dla autora to wszystko, o czym napisałem, to po prostu poprawna polszczyzna. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, zwłaszcza że mamy do czynienia z radiowcem, a więc – było nie było – człowiekiem operującym słowem zawodowo. Jaki by jednak nie był powód bezpośredni tych niedostatków, dyskwalifikuje on tych, którzy pracowali przy „Szalbierzu” (introligatora, dystrybutorów et consortes wyłączam; co się tyczy ilustratora, to wpisał się on po prostu w obecnie obowiązujący trend upychania po książkach rozmaitych niekształtnych bohomazów – gdzie się ciągle podziewa Marcin Szancer dwudziestego pierwszego wieku?!). Dawno – co tam dawno, nigdy jeszcze! – nie zetknąłem się z takim niechlujstwem. Świadczy to o wielu rzeczach, ale o lekceważeniu czytelnika w pierwszym rzędzie. Jak ocenić samą fabułę? Niestety, trudno to nazwać inaczej jak popłuczynami, to już produkty określane hasłowo terminem fan-fiction potrafią być dużo wyższych lotów. W ogóle w literaturze nie jest łatwo wymyślić coś nowego. Wszystkie możliwe historie zostały już opowiedziane na najrozmaitsze sposoby, pokazano je z użyciem najróżniejszych sztafażów. Pisanie w ogromnym stopniu polega na opowiadaniu ich ponownie, tyle że po swojemu, i tym, co ma szansę zachwycić czytelnika, jest forma, styl, wykonanie. Czy dwoje kochanków w końcu się ze sobą zejdzie? Kto zabił? Jaki sekret kryje stare malowidło? Czy samotny wędrowiec / wojownik / morderca / kto-tam-tylko zdoła ocalić przeklęte / nawiedzone / terroryzowane / jakie-tam-tylko miasteczko / zamek / wieś / ranczo / co-tam-tylko? Czy genialny naukowiec to biedny niezguła z mężnym sercem tamto, a spojona więziami przyjaźni i braterstwa broni drużyna jeszcze co inne? Ileż już razy o tym wszystkim bajano? Dlaczego te same historie mimo wszystko jednak ciągle chwytają? Czym się bronią? Wykonaniem właśnie. Jakimś ciekawym wariantem, stylem. Opowiedzeniem historii od tyłu, włożeniem jej w usta trupa albo kota, zanurzeniem jej w ciekawie skonstruowanym świecie. Ale nade wszystko stylem, który porywa jak bystra rzeka. Jeśli tego brak, to historia musi być naprawdę, ale to naprawdę, ale to naprawdę ciekawa i oryginalna, żeby czytelnikowi zrekompensować trudy czytania (jeśli to w ogóle możliwe, wszak czytanie w pierwszym rzędzie ma być przyjemnością). W „Szalbierzu” oryginalna nie jest. Drużyna, która ma ocalić świat – brzmi znajomo? Cała książka, w zasadzie do ostatniej strony, opowiada o procesie jej formowania. Można przyjąć, że to standardowy „rozruch”, rozbiegówka, aperitif podany przed głównym daniem. Misją drużyny jest ocalić słowiańskie krainy przed tatarskim najazdem – standard, wymiana orków czy barbarzyńskie hordy na Tatarów to w zasadzie kosmetyka. Skład osobowy kompanii ustala wieszczka w kolejnych proroczych widach – też jesteśmy ciągle w konwencji – a w trakcie tego procesu zjawia się tajemniczy Zakon Ducha Świętego (tak tajemniczy, że od razu w karczmie dowiadujemy się, kto to taki i jakiej regule jest posłuszny). Czytelnik cieszy się jak szczerbaty z suchara, że to koniec końców nie templariusze – i to w zasadzie tyle. Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób drużyna wykona przydzielone jej ustami wieszczki zadanie. Do głowy przychodzą mi rozmaite warianty, np. zamordowanie wodza, demonstracja potęgi jakiejś cudownej broni, ingerencja niebios skłonionych do pomocy przez coś lub kogoś wyjątkowego, ustne przekonanie najeźdźców, że na wschodzie też jest fajnie, itp. Trudno orzec, co zaserwuje nam autor, jeśli „Szalbierz” doczeka się kontynuacji, ale szczerze powiedziawszy, nie znalazłem w nim kompletnie nic, co rekompensowałoby trudy brnięcia przez nieudolnie skleconą treść i co kazałoby czekać na następne tomy. W wywiadzie, który gdzieś mi się rzucił w oczy podczas wędrowania po stronach portali, autor wyznał, że opowiadana w „Szalbierzu” historia mu się przyśniła. Nie sądzę, by mówił serio (w tekście były stosowne cudzysłowy), może zastosował jakiś skrót myślowy. Ale jak tak patrzę na tę książkę, dochodzę do wniosku, że jednak coś jest na rzeczy. Sny rzadko kiedy mają ręce i nogi. I sens. Nie mogę sobie odmówić poświęcenia kilku słów recenzji Macieja Parowskiego, którą przytoczę w całości: „Szalbierz” Tomasza Łysiaka to wartka, awanturnicza powieść pełna smaków, aromatów, magii i grozy średniowiecza. Tytułowy Szalbierz – mag, siłacz i rzecznik sił podejrzanej konduity, a wraz z nim błędny rycerz, karzeł, mnich, niemy bękart i natchniona niewiasta – odgrywają przed nami fascynujący spektakl rycerski, polityczny, demoniczny, szpiegowski. Oto jak debiutują przyszli zawodowcy. Przysięgam z ręką na sercu, że w pierwszym zdaniu prawdziwe są tylko słowa: „Szalbierz” Tomasza Łysiaka. A jeśli już coś jest tutaj „fascynującym spektaklem”, to fakt, że tak niedopracowana książka – i jest to naprawdę najłagodniejsze i najmniej kategoryczne określenie, jakie mi przychodzi do głowy – zyskała tak entuzjastyczną przychylność recenzenta, którego nazwisko coś jednak w środowisku znaczy. Nawet jeśli wchodzą tu w grę rozmaite możliwości, żadna z nich nie jest dla Macieja Parowskiego pochlebna. Albo książki nie czytał, albo napisał recenzję skrajnie nieszczerą (pewnie jest to częstsza praktyka w wydawnictwach niżbym sobie życzył; nie mam w tej sprawie żadnych doświadczeń), albo kompletnie zatracił zmysł rozpoznawania dobrej literatury. I naprawdę nie chodzi tu o to, że de gustibus… Zważywszy na to, że cała książka poświęcona jest formowaniu się drużyny, owych „Siedmiu, którzy ocalą kraj przed piekielną nawałą…” (wspomniana nawała jeszcze nie następuje), tudzież na znaczące ostatnie zdanie: „Burza miała się dopiero rozpętać na dobre”, mimo zamykającego słowa „KONIEC” należy się spodziewać, iż „Szalbierz” będzie miał jakiś ciąg dalszy. Jeśli takowy nastąpi, nie wróżę mu wielkich sukcesów (mnie osobiście kształt ewentualnej kontynuacji ani ziębi, ani parzy). Powód merytoryczny podałbym taki: czytelnik ma dosyć ograniczoną zdolność absorbowania historii, w których wiodącą rolę grają jakieś tajne zakony. Po przekroczeniu pewnego progu, każda następna tego rodzaju opowieść budzi odruch wymiotny. Zwłaszcza, że mamy za sobą kilkuletni okres istnego wysypu literatury inspirowanej „Kodem Leonarda da Vinciego” Dana Browna, a tam tajne bractwa lub zakony są tak powszechne, że praktycznie spadają z deszczem. To już nie ten moment, gdy można się zabrać na cudzej fali. Teraz można się co najwyżej za nią wlec. W dołku. Ale powodów marnych szans na to, by dalsze losy „Szalbierza” i ferajny cieszyły się zainteresowaniem podobnym jak część pierwsza, upatruję przede wszystkim w skutkach bardzo głupiego manewru, który mnie strasznie zezłościł, a który na pierwszy rzut oka jakiejś naiwnej osoby mógł się wydawać diablo sprytny: nazwisko chodliwe i głośne, pierwszy tysiąc sprzeda się na pniu, a potem jakoś będzie. Pewnie tak, ale nie bez konsekwencji, bowiem sztuczki polegające na tym, że pod cudzą, solidnie przez lata wypracowaną marką, sprzedaje się marny produkt, odpowiednio obklakowany i obcmokany, zwykle się mszczą. Z perspektywy czytelnika wygląda to tak, że autor i wydawca chcieli wykorzystać fakt, iż z nazwiskiem Łysiak nieodmiennie jest związana osoba ojca Tomasza, Waldemara, jednego z najpoczytniejszych i najlepszych warsztatowo polskich pisarzy. Wszystkie opowiastki o tym, jak to twórca „Szalbierza” chciał spróbować zrobić coś na poletku literackim na własny rachunek, nie opierając się na bardzo ugruntowanej pozycji rynkowej swego taty, ograniczyły się do sfery deklaracji (w tej liczbie również do efektownej konkluzji sformułowanej w wywiadzie, że miałoby to tyle sensu, co ściganie się z Kubicą). Tymczasem w działaniach praktycznych nie ma śladu takich intencji: autor wystąpił pod działającym na czytelników niczym krew na piranie nazwiskiem, a wydawca zamieścił w Salonie24 notkę zatytułowaną „Łysiak, syn Łysiaka”, jednocześnie, w zasadzie na tym samym oddechu, rozczulając się, jak to jego kumpel nie zgodził się na zamieszczenie na okładce książki informacji o swoim słynnym ojcu. Jeśli to miał być dowcip, to wyszedł naprawdę marny. Fakt, explicite nigdzie nie pada informacja dotycząca pokrewieństwa. No i co z tego? Czy obaj panowie mają Czytelników za kompletnych durniów? Trzeba było Autorowi wydać „Szalbierza” pod pseudonimem Tomasz Bąbalina, a wydawcy powiedzieć: „Pary z gęby, bo łeb urwę!” – czystość jego intencji byłaby nie do zakwestionowania, a książka musiałaby zdobywać czytelników własnymi siłami. Gołym okiem widać, że z premedytacją postanowili wykorzystać chodliwość książek sygnowanych tym konkretnym nazwiskiem. Ich wola. Debiutujący autor, debiutujący wydawca, czymś trzeba czytelnika przyciągnąć – w pełni rozumiem wszystkie biznesowe względy za tym stojące. Ale przynajmniej nie robiliby z ludzi wariatów, nie traktowaliby konsumentów literatury jak imbecyli, którzy dwa do dwóch nie potrafią dodać. To może banał i truizm, ale mimo wszystko to napiszę: my bardzo nie lubimy, gdy się nas tak traktuje. I potrafimy to brzydko okazać. Czasem kończy się to tak, że książka (względnie te, które autor napisze później) nie chce się sprzedawać, nawet jak ją w hipermarketach za pół darmo dołączać do wybielaczy albo kadzidełek. Czy się opłacało tak brzydko pogrywać, wszyscy zainteresowani wkrótce się przekonają. Może się srodze mylę, może wcale nie będzie tak źle ani teraz, ani w przyszłości, i tylko ja tu wybrzydzam i sarkam. Na forum strony poświęconej Waldemarowi Łysiakowi w temacie „Szalbierz” znaleźć można reakcje w tonie bardzo minorowym, ale trafiłem w sieci na recenzję tak entuzjastyczną, że aż z niej dymi, autorstwa niejakiego Meszuge. 1) Cóż, są i takie (chociaż znalazłem komentarze, że to po prostu wyjątkowo chamski PR – tekst został w identycznym brzmieniu opublikowany w paru innych miejscach). Moim zdaniem każdy, kto się zastanawiał, jak sobie poradzi w literackim świecie syn TEGO pisarza, rzutem oka na pierwszych kilka stron powieści ciekawość zaspokoi, i to metodą kubła zimnej wody. Jeśli oczekiwał pewnych konkretnych wartości po słowie pisanym przerobionym na druk objęty okładkami, rozprowadzany po księgarniach jako książka wydana przez wydawnictwo (a więc nie własnym sumptem autora), tytuł może wydać mu się ironiczny, ale – twierdzę – jest on niezwykle trafny. Cała ta sprawa to jedno wielkie szalbierstwo, na które czytelnik wymagający i bardzo starannie gospodarujący swoją gotówką nabierze się dwa razy. Pierwszy i ostatni.
Tytuł: Szalbierz Autor: Tomasz Łysiak Wydawca: Picaresque ISBN: 978-83-926413-0-8 Format: 526s. 125×195mm Cena: 34,90 Data wydania: 19 grudnia 2007 Ekstrakt: 20% |