– Skoro tak – wtrącił się Sun – to bywałaś w gorszych miejscach ode mnie, za co dziękuję Wszechmogącemu. – Odwrócił się do Daniela. – Sir, przeszliśmy z panem przez piekło, lecąc na Sexburgę przez kilkanaście dni w Matrycy, przysięgam, że tak było, i mieliśmy mniej kłopotów z okrętem, niż przypuszczałem. Mon sprowadził nas z powrotem i, cóż, cholernie się cieszę, że czuję stały ląd pod stopami. Cholernie się cieszę. – Amen – mruknął Główny Inżynier Pasternak, który właśnie przyszedł z siłowni. Na pokładzie Sissie musiała przebywać jedna trzecia załogi, co stanowiło spory procent, jak na jednostkę, która po długiej podróży właśnie zawinęła do swego portu ojczystego. W korytarzu wejściowym zrobiło się tłoczno, lecz do czasu wyładowania zapasów na pokładzie korwety nie znalazłoby się większego pomieszczenia. – Ba! – zawołał porucznik. – Nie żałuję, że poddałem ją wtedy takim obciążeniom, lecz wiecie równie dobrze jak ja, że stały się przyczyną połowy kłopotów, jakie mieliście podczas lotu powrotnego. Mechanik, który właśnie brał łyka z butelki, zakrztusił się. Być może alkohol dostał mu się do nosa. – Mon wspomniał, że mieliście pasażerów – ciągnął Daniel. – Jacy byli? Kosmonauci popatrzyli po sobie. Po dłuższej chwili ciszę przerwała Vesey. – Cóż, Klimovowie nie są źli, sir. Jak na cudzoziemców. Całkiem otwarci ludzie, oboje. – Trzeźwi są w porządku – powiedziała Woetjans, patrząc prosto na Daniela. – Kiedy hrabia trochę w siebie wleje, a robi to często, zdarza mu się zapomnieć, iż nie jest na Nowym Swierdłowsku i nie ma do czynienia z domowymi niewolnikami. Cisnął butelką w obsługującego go marynarza… i spotkał się za to z pokładem. – To byłem ja, sir – przyznał się Timmons, niski, tryskający humorem technik, który nigdy nie okazywał więcej porywczości niż farba na grodzi. Wbił zakłopotany wzrok w pokład. – Przepraszam, sir. – Za co? – zapytała bosman. – Zdezerteruję do Sojuszu w dniu, w którym jakiś czarnuch uniknie kary za uderzenie cinnabarskiego marynarza. Ale – spojrzała twardo na Daniela – jeżeli Klimov będzie kapitanem, a nie pasażerem, to uderzenie go oznaczałoby bunt i otwarty właz dla tego, kto to uczynił. Tak to właśnie jest, prawda, sir? – Znam oficerów FRC, którzy tak właśnie postąpili, Woetjans! – rzucił ostrym tonem Leary. – Ty również, jak przypuszczam. – Tak jest, albo nawet jeszcze gorzej – dodał ze śmiechem Sun. – Kapitan Reecee strzeliła do żaglomistrza, kiedy wyszliśmy z Matrycy cztery dni świetlne od miejsca przeznaczenia. Na szczęście była równie kiepskim strzelcem, jak on astrogatorem. – Reecee była oficerem FRC, Sun – zauważyła Woetjans. – Nie czarnuchem! – Amen – powtórzył Pasternak, puszczając w obieg retortę z przezroczystym płynem, najprawdopodobniej alkoholem technicznym z systemu hydraulicznego. Standardowy napój w siłowni. – Nie znam Klimova… – powiedział Daniel. Vesey napiła się i podała mu retortę. – Jeżeli Sissie spodobała mu się na tyle, żeby ją kupić, jak twierdzi Mon, to przynajmniej mamy podobny gust. Wziął ostrożnie mały łyczek, a po chwili większy, gdy upewnił się, że płyn rozrobiono wodą. Stężony alkohol palił w ustach i gardle jak połykane rozżarzone węgle, lecz mechanicy i inżynierowie nie zawsze zawracali sobie głowy rozcieńczaniem. – Mon wspomniał również, że Klimov zamierza zaoferować najwyższe stawki – kontynuował były kapitan Księżniczki Cecile, nie spuszczając wzroku z Woetjans, gdy podawał retortę stojącemu obok mechanikowi. Wszyscy wiedzieli, o czym mówił. Mon był jego kolegą i oficerem, którego szanował… – Cóż, nie zapłaci jej mnie – oznajmił dobitnie Sun. – Mam papiery mechanika, a poza tym jest mnóstwo statków kupieckich, które z radością przyjmą na pokład artylerzystę od porucznika Leary’ego. – Pensje są w porządku, sir – powiedziała przepraszająco Ellie Woetjans, zmierzając do tego samego, co Sun. – Ale rzecz w tym – machnęła ręką – że nie ma kosmonauty, który opuścił statek z pełnymi kieszeniami. Pewnie, część zostawia większość wypłaty rodzinom… Bosman Woetjans mogła rozmyślnie użyć liczby mnogiej. To nie żart, że kosmonauci mieli rodziny na każdej regularnie odwiedzanej planecie. – …a inni wydają ją w barach, niemniej wszyscy ją wydajemy. Dodatkowy floren tygodniowo niewiele znaczy, zwłaszcza gdybyśmy mieli nie wrócić. Cóż, bardzo bezpośrednio powiedziane, nawet bez Pasternakowego „Amen”! – Sir? – odezwał się Dasi. I on, i Barnes byli olbrzymimi i całkowicie godnymi zaufania mężczyznami. Nie należeli może do najbłyskotliwszych w FRC, lecz byli wystarczająco doświadczeni, by każdy z nich został dobrym bosmanmatem, gdy Daniel ponownie ogłosi zaciąg. – Tak? – zachęcił go Leary. Usłyszał zatrzymujący się za bramą wagonik tramwaju. Nie obejrzał się za siebie, lecz sądząc po rozpromienionej Vesey, nadchodzącym mężczyzną był aspirant Dorst. – Co powinniśmy zrobić, sir? – zapytał zatroskanym głosem Dasi. Timmons podał mu butelkę, jednak tamten okazał się zbyt poruszony, by to zauważyć. – Czy powinniśmy polecieć z tym czarnuchem i panem Monem? Czy pan by tego chciał? Porucznik westchnął, machnięciem ręki odprawiając powracającą od Pasternaka retortę. – Dasi – zaczął. Potoczył wzrokiem po twarzach na korytarzu; znanych mu i zafrasowanych. – Wy wszyscy. Kiedy służyliśmy razem na Księżniczce Cecile, nigdy nie wątpiłem, że wykonacie każdy rozkaz, jaki wam wydam. Wyprostował się w formalnym, paradnym „spocznij” – postawie, w jakiej przyjmowałby ich defiladę z trybuny honorowej. – Nie mam ani prawa, ani chęci wydawania wam teraz rozkazów – dokończył. – I ja, i wy, wszyscy mamy decyzję do podjęcia, lecz uczynimy to indywidualnie, gdyż nie jesteśmy dłużej kapitanem i załogą. – Tym gorzej dla Mona – podsumowała Woetjans. – Ale raczej znajdzie sobie gdzieś koję. Daniel odchrząknął. – Będę się zbierał – oznajmił. – Ja… Poczuł ucisk w gardle; zapiekły go oczy. Ten przeklęty płyn hydrauliczny! – Pojawię się na jutrzejszej ceremonii – obiecał, wyrzucając z siebie pospiesznie słowa. – Koledzy kosmonauci, nigdy nie było okrętu, który miałby więcej szczęścia do załogi niż Księżniczka Cecile! Odwrócił się i ruszył na przystanek, o włos unikając zderzenia z Dorstem, którego nie zauważył zwilgotniałymi oczyma. Wiwaty załogi Sissie towarzyszyły mu do samej bramy. Adele usłyszała zamykające się drzwi wejściowe i pomruk głosów. Otworzyła swój gabinet i wyszła na korytarz, gdy Daniel rozpoczynał wspinaczkę po schodach. – Danielu, mogę prosić cię na słówko? – zawołała. Było to głupie, gdyż i tak ewidentnie zmierzał do jej komnat. Poprosiła odźwiernego, żeby przysłał go na górę natychmiast, jak tylko się zjawi, niezależnie od pory. – Zaszły pewne okoliczności i chcę prosić cię o poradę. – Dobrze się czujesz, Adele? – zapytał przyjaciel. Po wejściu do domu zdjął beret; widoczna w padającym ze schodów świetle twarz miała twardy, opanowany wyraz, jaki widziała u niego na mostku Księżniczki Cecile podczas akcji, lecz bardzo rzadko w innych przypadkach. – Przepraszam, że nie było mnie tutaj, kiedy… och… wróciłaś. – Och, nic się nie stało – zapewniła go, marszcząc z namysłem brwi. – Po prostu miałam kilka pytań odnośnie do moich planów, które… och. Och. Rozumiem, co miałeś na myśli. Wpuściła go do gabinetu i uświadomiła sobie, że panował w nim bałagan. Na większości płaskich powierzchni walały się książki i papiery; zbierała informacje o Boskiej Federacji, a część dokumentów dostępna była jedynie w postaci drukowanej. Niemniej czekając na Daniela, oczyściła drugie krzesło. – Wydarzenia, kiedy wróciłam do domu? – Wzruszyła ramionami. – Odźwierny weźmie kilka dni wolnego, jak przypuszczam. Poza tym wszystko jest, cóż, w normie. Spodziewałam się przesłuchania przez władze, ale najwyraźniej wszystko zamieciono pod dywan. Zaraz po powrocie do domu Mundy naładowała pistolet. Spoczywał teraz w jej kieszeni, nie z prawdziwej potrzeby, lecz dla poczucia bezpieczeństwa, jakie jego niewielki ciężar dawał jej podświadomości. Uzależniła się od tej małej broni jak od narkotyku. Najlepiej odpędzała nocne koszmary, choć sama była ich przyczyną. – Tak – potwierdził Daniel. – Przyjechaliśmy z Hoggiem podczas sprzątania. Przeprowadzający je ludzie sprawiali wrażenie fachowców. Adele zamknęła drzwi i przesiadła się z własnego, prostego krzesła na wyściełany fotel po drugiej stronie biurka o obciągniętym skórą blacie. Na przyniesionej wcześniej przez służącego tacy czekała butelka wina i dwa kieliszki. – A przy okazji: Hogga nie ma w domu – poinformowała. – Zostawił wiadomość dla Tovery i oboje jeszcze nie wrócili. Daniel skrzywił się siadając, wyglądał na zmęczonego. – Adele? – zaczął. Podniósł głowę i napotkał jej wzrok. – Dałem Hoggowi wolną rękę w sprawie reakcji na to, co wydarzyło się tutaj po południu. Rezultat spadnie na moją głowę i chcę, żebyś o tym wiedziała. Adele uśmiechnęła się lekko. – Spróbuj wina – zachęciła go, odkorkowując butelkę. – Pochodzi z dawnego Dużego Chatsworth. Nowi właściciele przechrzcili majątek na Skyland, lecz winogrona pozostały takie same. Napełniła oba kieliszki. Wino miało barwę ciemnego miodu; żaden słynny rocznik, lecz całkiem przyzwoity, zaś znajomy smak przywodził jej na myśl dzieciństwo i tamtejsze poczucie bezpieczeństwa. – Jeśli chodzi o to, co może przydarzyć się Rolfe’om, Danielu… – dodała. – To powiedziałabym, że wina spadnie na głowę tego, kto nasłał opryszków na naszego odźwiernego. Niemniej prosiłam Toverę, żeby nikogo nie zabijała. Pod tym względem można jej zaufać. – Wykrzywiła usta w uśmiechu, podając kompanowi wino. – Rozumiesz, emocje nie wchodzą u niej w grę – wyjaśniła. – Nigdy nie traci samokontroli. Daniel skosztował i pokiwał z aprobatą głową. – Mówiłaś, że miałaś jakieś pytania? – przypomniał unosząc brwi. – Mon powiedział ci już, że arystokraci z Nowego Swierdłowska kupują Księżniczkę Cecile na wyprawę do Galaktyki Północnej – oznajmiła, wciąż lekko się uśmiechając. Oboje z Danielem nie lubili wielosłowia. – Znajoma, prawdopodobnie osoba, która zarządziła sprzątanie po incydencie z popołudnia, chce, żebym im towarzyszyła i przekonała się o skali działań Sojuszu na Blasku i jego satelicie. Celowo nie zagłębiała się w szczegóły ani nie wymieniała nazwiska mistrzyni Sand, wiedząc, iż Daniel Leary poczułby się skrępowany. W żadnym razie nie należał do tępych, prostych oficerów marynarki – był przecież synem mówcy Leary’ego, na litość boską! – lecz w idealnym świecie Daniela działania powinny być otwarte i przejrzyste. Wierzył, że jeśli wykonał swoje zadanie w sposób jawny i skuteczny, mógł zostawić resztę osobom bardziej odpowiednim. Na przykład swojej przyjaciółce Adele… – Rozumiem – mruknął Leary. Sprawiał wrażenie spokojnego, jednak wypił wino jednym haustem, zamiast je sączyć. Sięgnęła po butelkę, lecz powstrzymał ją szorstkim ruchem dłoni, marszcząc w zamyśleniu brwi. Oczywiście, że rozumiał. Nie spotkała nikogo, kto potrafiłby szybciej od Daniela kojarzyć różnorodne fakty. Zdobyło mu to zasłużoną sławę dowódcy bojowego oraz równie wielką zawiść o podboje miłosne. – Nie znajdziesz lepszego oficera technicznego od porucznika Mona – powiedział Daniel, wbijając wzrok w narożnik biblioteczki. Było niezwykle mało prawdopodobne, aby mogły go zainteresować ustawione tam dzieła. Beletrystyka sprzed Przerwy, którą to kolekcję Adele postanowiła odtworzyć, choć nie podzielała literackich upodobań mamy. – Gdyby brać pod uwagę jedynie to, życzyłbym ci powodzenia. – Przeniósł na nią wzrok, a jego oblicze stwardniało. – Jednakże załoga Sissie uznała go za pechowego kapitana – ciągnął. – Mogą mieć rację. Obawiam się, że Mon nie zdoła zgromadzić godnej zaufania załogi, a podróży na Blask towarzyszyć będzie wielkie ryzyko. Rzekłbym, iż wręcz niemożliwe do zaakceptowania, chyba że twoja konieczność okaże się równie wielka. Uniósł brwi. Adele skinęła głową, obracając w palcach nóżkę kieliszka. – Ja również tak uważam – orzekła beznamiętnie. – Moja znajoma jasno dała do zrozumienia, że waga sprawy jest porównywalna z ryzykiem. – Z całym szacunkiem dla twojej znajomej – powiedział porucznik Leary, używając tonu odpowiedniego dla syna jego ojca – wątpię, aby miała właściwe pojęcie o niebezpieczeństwach, jakie grożą ekspedycji w tych konkretnych warunkach. Wujek Stacey otworzył większość obecnych szlaków na Blask. Nic nie ujmując porucznikowi Monowi, nie jest on Stacey’em Bergenem ani nawet człowiekiem, który kiedykolwiek samodzielnie poleciał na Północ. Mundy upiła wina, pozwalając, by smak przypomniał jej prostsze i bardziej słoneczne dzieciństwo. – Przychylam się do twojej opinii, Danielu – oznajmiła – lecz jestem absolutnie pewna, że na pokładzie Księżniczki Cecile znajdzie się któryś z moich kolegów. Nie mam pojęcia, kto to będzie, jednak wiem, że nikt nie zna możliwości Sissie lepiej ode mnie. I obawiam się – uśmiechnęła się cierpko – że udział mojej rodziny w Konspiracji Trzech Kręgów rodzi większe zobowiązania wobec Republiki niż w przypadku zwyczajnych obywateli. Daniel wstał. – Przemyślę to – obiecał. Nagle stał się bardzo nonszalancki. – Może znajdzie się jakieś wyjście. – Uśmiechnął się szeroko. – A teraz idę do łóżka – dodał. – Rano muszę być na paradzie na cześć załogi Sissie. Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyć? – Tak, oczywiście – zapewniła przyjaciółka, odprowadzając go do drzwi. Podobnie jak Daniel od sześciu tygodni, czyli od powrotu na Cinnabar, otrzymywała połowę pensji; żadne z nich nie miało oficjalnych powiązań z Księżniczką Cecile. Jeśli jednak chciał jej towarzystwa, to był to wystarczający powód, aby tam się znaleźć. – Świetnie – rzucił omijając stertę książek na podłodze. Każdą oznaczono nazwiskiem właściciela, ponieważ Adele Mundy zbierała informacje o Galaktyce Północnej, wypożyczając materiały. Znów przydały się rodzinne koneksje. – Zawsze znajdzie się odpowiedź, jeśli za jej szukanie zabiorą się razem ludzie dobrej woli – oświadczył z uśmiechem Daniel, przechodząc przez drzwi, które przed nim otworzyła. Adele odpowiedziała uśmiechem, choć wypowiedź uznała za zwyczajnie głupią. Daniele Leary’owie tego świata w jakiś sposób sprawiali, że dziecinne sentencje nie tylko brzmiały prawdziwie, lecz zgodnie z jej doświadczeniem stawały się prawdą. 1) bumpkin (ang.) – kmiotek [przyp. tłum.] |