– Jeśli będzie miała szczęście – zastrzegła Margery. – Niektórzy uważają, że należy pozbawić ją posiadanych mocy, nim w pełni się rozwiną. Lepiej nie mieć jednego Greenwooda, niż mieć takiego, który zszedł na złą drogę. Czarnoksiężnicy, którzy tak bardzo zgrzeszyli, że gildia wykluczała jakąkolwiek rehabilitację, przechodzili wielką deprecjację – coś w rodzaju usunięcia adwokata z palestry czy pozbawienia kota pazurów. Nie była to łagodna procedura. Nieudana, czyniła z najbardziej nawet potężnego czarnoksiężnika bełkocząca kukłę. Merlin wolał nie myśleć, jaki byłby skutek w przypadku młodej dziewczyny. Blady i posępny, podniósł się z fotela. – Nie pozwolę na to. Osobiście przemycę ją przez dziurę w czasie, zanim ty… Margery uniosła dłoń. – Iainie, proszę. Gdybym naprawdę miała taki zamiar, czy przychodziłabym tutaj i opowiadała ci o wszystkim? Merlin powoli opadł na fotel. W kominku obsunął się kloc drewna, tryskając fontanną iskier. Wirna uniosła głowę znad legowiska i w odpowiedzi też prychnęła małym strumieniem ognia. – Więc o co właściwie chodzi? – spytał Merlin. – Dlaczego się tu zjawiłaś? – Od czasu ostatniego Halloween przebywam służbowo na małej wysepce w archipelagu Hebrydy, Scornsay. Monitory gildii zarejestrowały na tym terenie ogromną falę magicznej energii. Wysłano mnie tam, żebym sprawdziła, co ją wywołało. Jak dotąd nie wykryłam dziury w czasie ani niczego, co wyjaśniłoby ów fenomen. Z wyspą też zaczęło się dziać coś dziwnego. Połowy ryb znacznie się zmniejszyły, a w zeszłym tygodniu pewien chłopiec znalazł dziwną łuskę. Merlin wyprostował się w fotelu. – Łuskę? Pochodzącą od wywerna? To właśnie jedną z łusek Wiki ojciec Teodory opisał w periodyku naukowym i artykuł ten pomógł mu uzyskać stopień profesorski. – Nie, była zbyt duża jak na wywerna. Dyrektor niewielkiego muzeum na Scornsay napisał do profesora Oglethorpe’a z prośbą, by przyjechał i zbadał łuskę, próbując ją zidentyfikować. Kiedy sprawdzałam dane profesora, znalazłam dokumentację z twoim raportem dotyczącym Wydarzeń Minionego Lata. Potem zapoznałam się z materiałami Biura na temat Greenwoodów i opracowałam własną teorię na temat Teodory – tego, kim jest. Ale sądzę, że ty powiedziesz mi więcej, niż zdołałam się dowiedzieć na własną rękę. – Ja? Dlaczego? – Zgłębiałeś wraz z nią, Iainie. Znasz umysł tego dziecka. Wyczułeś coś, gdy się połączyliście? Merlin popatrzył na gobelin i twarz chłopca, tak młodą, a jednak pełną determinacji i odwagi. – Pomagaliśmy Gideonowi w walce z Koboldem. To był chaos wrażeń. Sama wiesz, jak wygląda zgłębianie. – Iainie, to ważne. Merlin spoglądał przez długą chwilę na Margery. – Tak – przyznał w końcu. – Wyczułem, że przebywam w towarzystwie osoby, której umiejętność zgłębiania jest dla mnie nieosiągalna. To dziedziczka Greenwoodów w stu procentach. Może nawet w stu jeden. Wyraz, który przy tych słowach pojawił się na twarzy Margery, był uderzający. Na ułamek sekundy jej oblicze rozbłysło triumfem i radością, lecz niemal natychmiast, kierując się zawodowym wyszkoleniem, czarodziejka stłumiła w sobie ten nagły wybuch i znów była opanowana. – Tak myślałam – powiedziała tylko. – Zamierzasz sprowadzić ją na wyspę, nie mylę się? – spytał Merlin. – Podjęto już pewne kroki – wyjaśniła. – Teodora i jej ojciec przybędą na Scornsay bez jakiejkolwiek pomocy z mojej strony. I myślę, że Teodora musi się tam zjawić, by odkryć, kim naprawdę jest. – Jeśli cokolwiek jej się stanie, będzie za to odpowiedzialne BIG – zauważył Merlin. – Wiem – odparła cicho jego koleżanka po fachu. – Wiem. To ryzykowne posunięcie, sprowadzać młodą dziewczynę o tak niezwykłym rodowodzie gdzieś, gdzie czujniki magii zarejestrowały wstrząs sejsmiczny. Ale… – Ale co? – przerwał jej Merlin. – To bardzo niebezpieczny czas dla Teodory. Zaczyna sobie zdawać sprawę ze swych mocy, ale nie wie jeszcze, czym naprawdę są. Uważam, że to chwila najgorsza z możliwych, by wysyłać dziewczynkę w takie miejsce jak Scornsay. – …ale niebezpieczeństwo może być większe, jeśli się tam nie uda – dokończyła Margery. – Jeśli zleceniodawca Kobolda dotrze do niej w momencie, gdy jej siły są wciąż nieukształtowane. To, że ojciec zabiera ją ze sobą na wyspę, stanowi dla nas doskonałą okazję. Będziemy mogli obserwować Teodorę. I chronić ją, jeśli zajdzie taka konieczność. Merlin przyjrzał się uważnie swej rozmówczyni. – Pamiętam, jak bawiliśmy się z Evanderem i jego małą siostrą Czerwiem w chowanego. Nigdy nie umieliśmy cię znaleźć, Margery. Potrafiłaś się doskonale ukryć, nawet jak na MacVanisha. Zastanawia mnie, co ukrywasz teraz. Zdawało się, że po raz pierwszy podczas tej rozmowy ciemne oczy Margery błysnęły łagodnie. – Iainie, sama byłam pozbawioną matki dziewczynką, która odkryła w sobie czarnoksięskie moce. Wiem z własnego doświadczenia, co przeżywa Teodora. To nie jest dla mnie wyłącznie sprawa służbowa. To sprawa osobista. Nie jest mi obojętne, co stanie się z tą dziewczyną. – To dobrze – skinął głową Merlin. – Oby tak było. Colin Fletcher przestał pedałować i zatrzymał się z wolna przed białym budynkiem. Zsiadł z roweru i oparł go o stojak z prasą. Nad niskimi drzwiami widniała lśniąca tabliczka z informacją, że jest to Muzeum Dziedzictwa Scornsay, a wywieszka w oknie podawała godziny otwarcia i głosiła, że kustoszem jest J.A.M. Grayling, doktor nauk. Colin przysłonił dłonią oczy i zajrzał przez okno, wodząc wzrokiem po pomieszczeniu. Zobaczył przysadziste szklane gabloty z minerałami i wysokie komody pełne wypchanych ptaków morskich, w kącie zaś galion, czyli ozdobny dziób jakiegoś starego statku. Nigdzie jednak nie dostrzegł śladu Jamiego. – Wybrał się do Perleya – usłyszał głos za plecami. Colin odwrócił się i ujrzał panią Minchin, która prowadziła sklepik z prasą tuż obok. Była główną konkurentką pana Perleya i sprzedawała w wiosce różne drobiazgi, gazety i kupony loterii. Nazwisko „Perley” wymawiała z pogardliwym skrzywieniem ust. Nie podobało jej się, że Jamie Grayling chodzi raz w tygodniu do konkurencji na kawę i bułkę z krewetkami, zamiast skorzystać z oferowanego przez nią wyboru świeżych kanapek. – Dzięki, panno Minchin. Na razie. Colin złapał rower, obrócił go gwałtownym ruchem i wskoczył na siodełko. Sklep Perleya znajdował się na drugim końcu wioski, w miejscu gdzie droga skręcała ostro w głąb wyspy i wspinała się na zbocze, oddalając od morza. Kiedy Colin się tam pojawił, jedna z mieszkanek odchodziła właśnie z kuponem loteryjnym i magazynem filmowym, a jakiś członek rady miejskiej wywieszał plakat z informacją o kolejnym zebraniu na temat kryzysu, jaki dotknął rybaków łowiących wokół wyspy. Pan Perley stał za ladą maleńkiego sklepiku, przygotowując kanapki z krewetkami, szynką i marynatami dla klientów, którzy byli dość odważni, by spożywać lunch z tej samej lodówki, w której trzymano przynętę na ryby. Colin wziął z witryny dwa batony czekoladowe i zbliżył się do lady. Pan Perley odłożył nóż, podszedł do nowej kasy elektronicznej, z której był bardzo dumny, i zarejestrował transakcję. Colin wyjął pieniądze z kieszeni. – Jest tu gdzieś Jamie? Panna Minchin powiedziała, że poszedł w tę stronę. – Właśnie się z nim minąłeś, Col – wyjaśnił pan Perley. – Kazał sobie zapakować kanapki i nalać kawy do termosu. Mówił, że wybiera się na Stane Folk, tam gdzie znalazłeś tę łuskę. Kilku mieszkańców wioski, głównie emerytowanych rybaków, przeglądało właśnie najnowsze filmy na DVD w części sklepu przeznaczonej na małą wypożyczalnię. Słysząc, jak pan Perley wypowiada słowo „łuska”, zachichotali, a Colin się zaczerwienił. – Słuchaj, Colinie, biedny Jamie uwierzył przez ciebie w tego potwora – rzucił jeden z nich. – Więc co to jest? – odparował Colin. – Sami mówiliście, że łuska jest za duża, by mogła pochodzić od ryby. Jeden z mężczyzn wzruszył ramionami. – Założę się, że to jakiś genetycznie zmodyfikowany łosoś, który nawiał z laboratorium. Colin nie zamierzał słuchać dalej. Schował batony do kieszeni kurtki i wyszedł ze sklepu, by znów wsiąść na rower i ruszyć w stronę najwyższego punktu wioski – wzgórza Stane Folk. Od razu dostrzegł Jamiego. Wysoki, chudy kustosz miał płomiennorude włosy, a na sobie jasnożółtą kurtkę przeciwdeszczową i jaskrawoniebieski sweter. Jego sylwetka odcinała się od przytłumionej barwy zbocza niczym jakiś egzotyczny ptak. Szczyt wzgórza pokryty było kamiennymi słupami wielkości małego dziecka. Z daleka wyglądały jak zgromadzenie krasnali. Jamie stał z ręką na biodrze, w drugiej trzymał kubek od termosu. – Cześć – rzucił, podchodząc, odrobinę zdyszany Colin. – Cześć, Col – odpowiedział Jamie z roztargnieniem. – Znalazł pan coś nowego? – Nic. – Jamie podrapał się po szczęce, którą pokrywał żałosny zarost uchodzący za brodę. Zerknął w stronę morze, a potem spojrzał w dół zbocza, ku drodze. – Zapomnij na chwilę o pytaniu „co to jest”, i pomyśl, jak to się tu znalazło. Colin zastanawiał się przez chwilę. – Wydra? Jamie potrząsnął głową. – Nie jest tu dość mokro, poza tym nie ma śladu zwierzęcia. – A może skua? Duże, zwane skuami mewy patrolowały nadmorskie klify, ograbiając inne ptaki z żeru i porywając maskonury z ich nor. – Niewykluczone – odparł Jamie. – Albo ktoś zboczył z drogi i zostawił to przez przypadek. Mogło mu się przyczepić do ubrania, jak rzep. Ale pozostaje najważniejsze pytanie: co to jest? Jamie wyjął z kieszeni małe pudełko z przezroczystego plastiku. W środku, na wełnianej poduszeczce, leżała łuska. Była większa od znaczka pocztowego, lekko wygięta i blada. W promieniach słońca migotała opalizującym ogniem. Jamie i Colin wpatrywali się w nią długą chwilę, zamyśleni. – Profesor się odezwał? – spytał w końcu Colin. Jamie wybuchnął śmiechem. – Nadałem list dopiero wczoraj. Jeszcze go nie dostał. – Mógł pan wysłać mu e-mail – oznajmił z wyrzutem Colin. Od kiedy znalazł łuskę, trudno mu było skupić się na lekcjach czy nawet spać. Wciąż o niej myślał i cały czas miał przed oczami hipnotyczny ogień, którym migotała. – Chodziło mi o to, żeby napisać do niego na papierze ze znakiem muzeum. To robi wrażenie. Pewnie dostaje mnóstwo e-maili. List z zagranicy, nadany drogą lotniczą, budzi znacznie większą ciekawość. Zerwał się wiatr i omiótł zbocze, gwiżdżąc im w uszach i szarpiąc wściekle za kurtki. Wysoko w górze przepłynęła chmura, która pogrążyła kamienne słupy w cieniu. Przez chwilę wydawały się trochę niesamowite. Colin zadrżał. – Nie podoba mi się tutaj – wyznał. – Rozumiem – przytaknął Jamie. – Człowiek wierzy, że legenda może być prawdą. – Że niby kamienie ożywają w nocy? Jamie popatrzył na Colina. – To wersja z podwórka szkolnego. Istnieje o wiele starsza opowieść o Stane Folk. Nie znasz jej? Colin potrząsnął głową. Jamie spojrzał na niego, jakby się zastanawiał, czy chłopiec jest dostatecznie duży, by wysłuchać tej drugiej historii. Musiał dojść do wniosku, że tak, ponieważ omiótł wzrokiem przysadziste słupy na zboczu, odchrząknął i zaczął mówić: – Zanim wzniesiono zamek, wyspą rządził wódz klanu, który miał własnego maga. Czarnoksiężnika, jak byś powiedział. Wódz oszukał go, a ten w odwecie zamienił wszystkie dzieci klanu w kamienie. Chmura przepłynęła, a słońce znów skąpało w swym blasku przysadziste kształty. Teraz, przy ostrym świetle i cieniach zalegających wzgórze, Colin dostrzegał w wygiętych płaszczyznach niewyraźny zarys szyj, ramion i bioder. Wzdrygnął się odruchowo. Wyglądał tak żałośnie, że kustoszowi zrobiło się go żal. – Rany, chłopcze, to tylko opowieść, prawda? Chodź, Col. Mój rover stoi po drugiej stronie zbocza. Podwiozę cię do domu. Kiedy odchodzili, obserwował ich jakiś człowiek, ukryty wśród krzewów wrzośca, gdzie przycupnął niewidoczny. Patrzył, jak Grayling i chłopak Fletcherów ładują rower do tylnej części wozu i odjeżdżają. Potem wspiął się na szczyt wzgórza i stanął pośród kamiennych słupów Stane Folk, podczas gdy wiatr szarpał mu włosy, odsłaniając pociągłe, wyraziste rysy. Niewysoki i żylasty, miał ciemną czuprynę i napięte mięśnie, jakby tłumił energię akrobaty. Nosił dziwne ubranie, niezniszczone, ale trochę staromodne. Pojawił się na wyspie w październiku, właściwie znikąd, i mieszkał, jak się zdawało, na wrzosowisku, gdzie urządził sobie coś w rodzaju obozowiska. Wędrował po okolicy, jakby czegoś szukał, zawsze ze wzrokiem wbitym w ziemię. Obchodził brzegi potoków, przystając czasem, by wyciągnąć kamień z ich dna. Krążył po polach wśród ryczącego bydła, omijał krowie placki i schylał się od czasu do czasu, by przewrócić jakiś odłamek skalny. Siedział godzinami wśród ruin starego opactwa i spacerował między wiekowymi nagrobkami. Wzrokiem nieodmiennie omiatał ziemię, szukając czegoś bezustannie. Wyspiarze nazywali go Szalonym Johnem. Teraz krążył po Stane Folk, a jego dłonie głaskały czubki kamiennych słupów niemal z czułością, jakby znał te głazy dawno temu, kiedy były jeszcze dziećmi. Po chwili zatrzymał się przy środkowym kamieniu, wyższym od pozostałych i poznaczonym rytami, których treść już dawno zaciemniły porosty. Szalony John przesuwał palcami po nacięciach, jak niewidomy człowiek odczytujący tekst Braille’a. Jego usta poruszały się bezgłośnie. Rozejrzał się po omiatanym wiatrem zboczu, obracając się z wolna; wzrokiem penetrował krajobraz. Potem odrzucił do tyłu głowę i wydał z siebie krzyk, na wpół wołanie, na wpół warknięcie, uderzając przy tym w kamienny słup pięścią. Rozkrwawił sobie kłykcie, ale zdawało się, że tego nie dostrzega. Wyciągnął z kieszeni postrzępiony kawałek papieru, mapę, jak się okazało, i zaczął po niej przesuwać palcami, tak jak wcześniej po rytach. Szalony John był głodny. Wiedział, że niebawem będzie musiał się posilić i nakarmić Poszukiwacza. Istota, która wyprowadziła go z niewoli, nie była już małym, białym, ślepym stworzeniem. Rosła coraz szybciej, on zaś się zastanawiał, jak długo jeszcze zdoła sycić jej łaknienie. Tymczasem pozostawało mu tylko szukać. Pewnego popołudnia pod koniec maja Teodora otworzyła drzwi swoim kluczem, postawiła na podłodze tornister i podniosła korespondencję z maty w przedpokoju. Idąc do kuchni, wzięła pomarańczę z misy, która stała na stoliku w przedpokoju. Mikko zawsze napełniała ją owocami. Od czasu, gdy wyjechała, misa z pomarańczami stanowiła jedyną drobną rzecz, która się nie zmieniła. Wciąż wydawało się to dziwne – wchodzić po szkole do kuchni i nie widzieć Mikko krojącej warzywa i słuchającej reggae z radia. Teodora i ojciec zaczęli żyć własnym rytmem. Teraz wyjęła z lodówki na wpół rozmrożone piersi kurczaka i położyła na blacie szafki, by rozmroziły się do końca. Zamknąwszy drzwi od lodówki, pocałowała koniuszki palców i dotknęła nimi matczynego zdjęcia w ramce z magnesem. „Cześć, mamo”, mruknęła. Potem usiadła przy stole, żeby przejrzeć korespondencję. Było jak zwykle mnóstwo śmieci, rachunków i katalogów, ale nagle serce zabiło jej żywiej – zobaczyła pocztówkę od Mikko, przysłaną z Azorów. Poprzednie listy zawierały głównie opisy ataków choroby morskiej i opalenizny, a także zabawną charakterystykę pracodawczyń jej opiekunki, panny Idy i panny Irene, „kobiet z rodzaju tych, które potrafią trafić w środek asa kier z odległości dwudziestu kroków i zatamować wyciek paliwa z samolotu za pomocą szpilki do włosów”. Teraz Mikko pisała: Uczę się tanga od starszego dżentelmena z Argentyny, ale obawiam się, że nigdy nie zdołam pokonać w brydżu swoich pracodawczyń. Za każdym razem dają mi tęgiego łupnia. Ocean jest nie do opisania: zdumiewające gwiazdy, latające ryby, delfiny, woda zawsze o odmiennej barwie – jedwabiu albo stali. Chciałabym rozwinąć w sobie skrzela i pozostać w morzu na zawsze. Ale tęsknię za tobą straszliwie, dziecinko. Teodora przeczytała kartkę dwukrotnie i włożyła do koszyka na kuchence mikrofalowej. Nawet jeśli tata kiedykolwiek czytał te listy i kartki, nigdy nie wspominał o tym Teodorze, ale czasem, kiedy wkładała do koszyka najświeższą korespondencję, dostrzegała, że poprzednia nie leży na samym wierzchu. Poszła do spiżarni i zaczęła gromadzić składniki do potrawki, potem dźgnęła na próbę kurczaka, włożyła go do mikrofalówki, żeby się szybciej rozmroził, i poszła do gabinetu taty, chcąc odsłuchać telesekretarkę. Była na niej wiadomość z gabinetu dentystycznego z przypomnieniem o wizycie, a także od Brendy, dotycząca wypadu do kina. Brenda stanowiła ostatnie ogniwo w łańcuszku ojcowskich nie-całkiem-sympatii. Tata zaczął niedawno chodzić na randki. Pierwszą dziewczyną, jaką przyprowadził do domu na kolację, była Mircea, Brazylijka, drobna i bardzo ładna. – Podobała ci się? – spytał następnego dnia. – A musi mi się podobać? – zareplikowała Teodora. – Jest dość miła i w ogóle, ale nie chciałabym jej mieć za macochę. A już na pewno nie chciałabym mieć Gilberta za przyrodniego brata. Gilberto liczył sobie dwanaście lat, ale sprawiał wrażenie dziesięciolatka i chciał rozmawiać wyłącznie o brazylijskim futbolu i playstation. – Okej – odparł ojciec. – Załapałem. |