Shaylar uzupełniała właśnie mapę o kolejny, nowy strumień, kiedy wytrącił ją z koncentracji nagły dźwięk. Szorstki, jakby jęczący, tak nikły, że niemal niedosłyszalny wśród szumu strumienia. Odgłos dobywał się niemal spod jej stóp. – Shaylar! Skoczyła jak oparzona, ołówek ześliznął się po mapie. Spojrzała w dół zbocza, w stronę strumienia i tym razem sama krzyknęła. Ktoś wspinał się po skarpie. Poznała intruza dopiero, gdy jego chuda postać osunęła się na powrót do wody. Mężczyzna jęknął boleśnie. – Falsan! Rozejrzała się gwałtownie po polanie. Szukała wzrokiem Barrisa Kasella. Stał dobre piętnaście jardów dalej na wschód, w pobliżu szukającego czegoś między krzewami Braiheri Futhaia. – Barris! – zaskoczyła żołnierza okrzykiem. – Dawaj tu Tymo! Rzuciła się po skarpie w dół. Ślizgała się po mokrych liściach i wilgotnej glinie. Tak samo – próbując się podnieść – ślizgał się Falsan. Dobiegła do niego, objęła ramieniem i spróbowała go podciągnąć… Jego ból uderzył znienacka. Poczuła go we własnej piersi. Straciła dech patrząc jak Falsan próbuje powiedzieć coś pobladłymi wargami. Zwiadowca upadł ponownie i ześliznął się w dół. Z głośnym pluskiem wpadł do lodowatej wody i legł niemal zupełnie bez ruchu. Zatrzymał się na plecach – co pozwoliło jej zobaczyć złowieszczą czerwoną plamę na koszuli. Czerwień pokrywała całą pierś Falsana, wypływając z miejsca, w którym coś przeszyło ubranie i ciało. – Ghartoun! – wrzasnęła głosem, w którym słychać było głębokie przerażenie. Falsan chwycił się jej bluzy zakrwawioną, drżącą dłonią. Spomiędzy poszarzałych warg wydobył się, niemal nieuchwytnym szept. – Człowiek… strzelił do mnie… zostałem… strumieniu…nie ma… śladów… nie… wyśle… Skończył mu się oddech. Nie zamknął oczu. Zostały szeroko otwarte. Potwornie szeroko otwarte. Czuła jak odchodzi. Czuła jak niewidzialna energia, którą był Falsan chan Salgmun rozwiewa się w jej ramionach niczym dym. Gorączkowo szukała rany. Pod palcami wyczuła metal. Ogłupiała i wstrząśnięta, spojrzała i dostrzegła grube, stalowe drzewce, wystające z jego ciała niemal na dwa cale. Dłonie miała rozgrzane krwią Falsana. Resztę jej ciała przeszywał jednak chłód. Siedziała, trzęsąc się gwałtownie, wpół zanurzona w lodowatym strumieniu. Próbowała skupić się na tych niedorzecznych słowach, które przed chwilą usłyszała. Strzelał do niego człowiek. Człowiek. Poza ich drużyną w tym wszechświecie nie było nikogo. To znaczyło, że… Barris Kasell, Tymo Scleppis i Ghartoun chan Hagrahyl niemal dosłownie jeden przez drugiego, ześliznęli się w dół wilgotnej skarpy. Chan Hagrahyl potwornie zaklął, kiedy wpadł do wody tuż obok Shaylar. Uzdrowiciel, który dotarł do niej chwilę potem spojrzał tylko i jęknął. – Za późno – Shaylar usłyszała jego głos. – Nie żyje. Podniosła głowę. Ten drobny ruch zajął jej całą wieczność. Miała wrażenie, że na karku dźwiga całą górę. Spojrzała w oszołomione, nierozumiejące oczy Ghartouna. – Ktoś go zastrzelił – jej słowa zabrzmiały jak uderzenia topora o martwy lód. – Powiedział, że ktoś do niego strzelał. Chan Hagrahyl odwrócił spojrzenie od jej twarzy i spojrzał na tkwiący w piersi Falsana kawałek bladego metalu. – Bogowie… – wyszeptał. Nagle cały strumień zaczął dziko falować – w górę i na boki. Shaylar poczuła na swych ramionach silne ręce, usłyszała jak ktoś woła jej imię. Poczuła szum w uszach i czarną nicość, która chciała wessać jej świadomość. „Nie zemdleję jak uczennica!” – cichy, zdecydowany głos zachrobotał gdzieś w głębi niej. Uwolniła się od rąk, które próbowały zaciągnąć ją z powrotem na brzeg. Kiedy ją puściły upadła na kolana, lecz ogromnym wysiłkiem woli uspokoiła rozszalałe zmysły. Rozejrzała się. Klęczała, chwiejnie i drżąco, pomiędzy splątanymi korzeniami. Wreszcie odzyskała kontrolę nad własnym ciałem. Uniosła spojrzenie i w jej polu widzenia pojawiła się para ciemnych oczu. Obok niej klęczał Barris. Podtrzymywał ją jedną ręką, zabezpieczając ją przed ponownym upadkiem do wody. – Już dobrze – powiedział łagodnie. – Przez chwilę myślałem, że zemdlejesz. Jej ciało spróbowało rozgrzać policzki. Jednak nadal była zbyt wyziębiona by zarumienić się ze wstydu. Jego kolejne słowa ukoiły trochę poczucie upokorzenia i ogarnęły ją niczym ciepły koc. – Przeszłaś silny szok, Shaylar, a nie masz za sobą wojskowego treningu. – Wojskowego treningu? – powtórzyła, zaskoczona głośnym skrzekiem, który zastąpił jej głos. Barris skinął głową. – Kiedy Utalentowany rekrut wstępuje do armii, szkoli się go na okoliczność tak brutalnych przeżyć, jak cudza śmierć w walce, zwłaszcza taka, doświadczana w bezpośrednim kontakcie. Cywile nie są do tego przygotowywani. Nawet członkowie zespołów badawczych. Głuchy warkot pobrzmiewający w głosie Barrisa przedzierał się powoli przez pokrywającą ją lodowatą powłokę obojętności. Gniew – zrozumiała po chwili. Była rozgniewana i wściekła na to, że została narażona na coś tak okropnego, tak nagle. Czuła też złość o wiele głębszą. Jej przyjaciel został zamordowany. Szkoda, że morderca nie widział Falsana wspinającego się przez błoto. Gdy pojęła to wszystko część wstydu jaki czuła jeszcze chwilę temu po prostu znikła. Nagłemu wybuchowi emocji towarzyszyły, pojawiające się łzy. Rozpłakała się i zaczęła trząść. Próbowała się nie poddawać, ale bez skutku. Barris wziął ją za jeden łokieć, a Tymo za drugi. Pomogli jej wspiąć się na górę. Tymo objął ją ramieniem. – Nie broń się, Shaylar – powiedział. – Niech dreszcze przeminą same. Tak organizm pozbywa się szoku, drgawki nie pozwalają mu zagnieździć się na zbyt długo w umyśle ani zatruć ciała. To brzmiało niemal przekonująco. Fakt, iż nie brzmiało przekonująco do końca wzbudził w niej lekki niepokój. Z drugiej strony Tymo wiedział przecież o czym mówi. Znał się przecież na tych sprawach. Usiadła więc w ciepłych promieniach słońca i czekała, aż przestanie się trząść. Kiedy dreszcze wreszcie ustały wzięła głęboki oddech i podniosła oczy. – Słyszałam jak strzelał – powiedziała. – To wtedy musiało się… – Tak. Też to słyszałem. – przytaknął Barris z głosem pełnym gorzkiego poczucia winy. – Pomyśleć tylko, że on taki kawał drogi walczył, próbował wrócić, cierpiał, a my nic nie zrobiliśmy… – To nie twoja wina Barris! – przerwał mu gwałtownie Ghartoun. Kasell spojrzał na dowódcę zespołu. – Przecież ja byłem kiedyś żołnierzem, cholera! – warknął niemal wrogo. – Powinienem był… – Co powinieneś? – zapytał z naciskiem Ghartoun chan Hagrahyl, sam wyraźnie wściekły i wstrząśnięty. – Wywąchać co się stało z powietrza? Nie jesteś Utalentowany. Falsan także nie był. Shaylar jest Głosem – najlepszą telepatką w pięciu najbliższych wszechświatach – i też niczego nie wyczuła! Nie urodził się jeszcze Głos, który potrafiłby odczytywać takie rzeczy od nie-Utalentowanego. Przestań więc opowiadać mi tu o jakiejś cholernej winie! Już! Kasell na sekundę mocno zacisnął szczękę. Gdy minęła, skinął głową i rozluźnił się. – Tak jest. Masz rację. Tylko, że… – Wiem. Triad, ale wiem. Chciałbym też wiedzieć, gdzie jest jego karabin. Nie przyniósł go ze sobą. Kasell powiedział jedno, bardzo wulgarne słowo. – Fanthi – Ghartoun zawołał potężnego, przysadzistego mężczyznę, który sprawiał na Shaylar wrażenie, jakby cały czas spodziewał się, że za moment wybuchnie dokoła niego strzelanina. – Roześlij patrole na pięćdziesiąt jardów w każdą stronę. Nie wiemy, gdzie są ci dranie. Nie wiemy też jak blisko, a o ich liczebności nie chce mi się nawet wspominać. Fanthi chan Himidi, który przed podjęciem pracy dla Konsorcjum Chalgyn odsłużył w ternathiańskiej armii dwakroć dłuższy okres od wymaganego, skinął służbiście głową, po czym szybko i sprawnie rozesłał zwiadowców. W zespole było ośmiu ludzi, którzy mieli jakieś doświadczenie wojskowe i to właśnie oni przejęli dowodzenie. Kucharz, poganiacze, rusznikarz – nawet adiutant Ghartouna – na ich komendę utworzyli krąg wokół obozu. Shaylar, na sam tylko widok tych wszystkich, kierowanych przez Himidiego poczynań, poczuła się lepiej. Ghartoun odczekał chwilę patrząc ze smutkiem w jej oczy, po czym przyklęknął obok. – Shaylar – zaczął łagodnie. – Muszę cię o to spytać. Czy Falsan coś powiedział? – On… – Niepewnie zaczerpnęła tchu i powtórzyła tych kilka słów, które zdążył powiedzieć zabity. – Jestem pewna, że miał na myśli to, że nie mogą nas wyśledzić. Tylko, że nie zdołał dokończyć, bo… Urwała i przełknęła ślinę. – Oni? – zapytał Ghartoun ostro. – Jesteś tego pewna? Nie „on”? – Nie – powiedziała z namysłem. – Nie jestem pewna. Powiedział „nie wyśle…”, ale miałam wrażenie, że chciał powiedzieć „nie wyśledzą”. Nie wiem, czy to znaczy, że widział ich kilku. Może po prostu bał się, że inni są gdzieś w pobliżu. Dowódca wymienił ponure spojrzenia z Barrisem Kasellem i ponownie zwrócił się do Shaylar. – Mówił coś jeszcze? Wyczułaś coś? Cokolwiek, co mogłoby nam pomóc w ustaleniu, co się tam, na bogów, stało? Shaylar po raz kolejny odetchnęła głęboko, pokręciła głową by w niej sobie rozjaśnić, po czym uniosła rękę i zaczęła mówić. Zamknęła oczy i przebiegła myślą każde wrażenie i każdą emocję – wszystko, co poczuła podczas tych kilkunastu sekund rozmowy z Falsanem. Zamordowany zwiadowca nie był Utalentowany, ale Shaylar dotknęła jego ciała. To pomagało. Nie Widziała niczego, co on widział, lecz uczucia kryjące się za słowami wypowiedzianymi przez umierającego przedostały się do jej świadomości. Gdyby tylko udałoby się jej odnaleźć je w sobie… – Ghartoun, myślę, że podczas walki był tylko jeden napastnik – powiedziała wreszcie. – Nie wyczuwam wrażenia „sam przeciw wielu”. Czuję raczej „ja przeciw niemu”. On chyba po prostu bał się, że gdzieś są inni, którzy mogliby za nim przyjść po śladach krwi. – Dlatego trzymał się strumienia – mruknął Ghartoun. – Tam, gdzie był jeden, z pewnością znajdą się kolejni – powiedział cicho, ale stanowczo Kasell. – Widziałeś co go zabiło? – Tak. Bełt z kuszy. – Kusza? – Shaylar spojrzała na dowódcę ekspedycji. – Przecież… to… średniowieczna broń! – Tak samo jak maczugi i miotane kamienie – syknął Ghartoun. W jego oczach tliła się tłumiona wściekłość. – A mimo to wszystkie one mogą zabijać równie skutecznie jak karabiny. Walczyliśmy za pomocą kusz prawie przez tysiąc lat naszej przeklętej historii. Potem wpadliśmy na to, jak wytwarzać proch. Ci, z którymi mamy tu do czynienia wcale nie muszą być na naszym poziomie rozwoju technologicznego, by nas pozabijać. – Racja – zgodził się stalowym głosem Kasell. Ghartoun chan Hagrahyl znów spojrzał na Shaylar. – Wyczuwasz jeszcze cokolwiek? Spróbowała. Bez powodzenia. – Przepraszam – szepnęła smutno. – Dotykałam go tylko przez kilka sekund, a potem… – głos zaczął jej drżeć. – Przepraszam. Niczego więcej nie czuję. – I tak jestem ci wdzięczny za to, co zrobiłaś – zapewnił ją chan Hagrahyl i ścisnął jej ramię zaskakująco mocno, zupełnie jakby zapomniał, że ledwie dorastała rozmiarami ternathiańskiemu podrostkowi. – W porządku – wstał. Jego ręce błądziły w okolicy kolby pistoletu i rękojeści sztyletu, które nosił w futerałach przymocowanych do szerokiego, skórzanego pasa. – Nie mamy pewności, kim lub czym są nasi wrogowie. Wiemy jednak, że nie są sympatyczni i nie w smak im nasze towarzystwo – spojrzał Barrisowi Kasellowi w oczy hardym i zdeterminowanym wzrokiem. – Może się okazać, że mamy do namysłu krótką chwilę. O ile Shaylar się nie myli i Falsan spotkał tylko jednego z tych drani. Gdyby nie zabił go za pierwszym strzałem usłyszelibyśmy przynajmniej dwa. Ale skoro udało mu się go wykończyć od razu, to pewnie minie trochę czasu, zanim jego kumple stwierdzą, że zbyt długo nie wraca. Musimy jednak założyć, że w pobliżu byli jacyś inni i, że w końcu odnajdą drogę do naszego obozu. Nie mamy innego wyjścia, jak wracać do portalu zanim nas tu okrążą. Od tego wystrzału upłynął już mimo wszystko dłuższy moment. Shaylar wstrzymała oddech. O tym nie pomyślała. W jednej chwili gęsty las, do tej pory tak cichy i piękny, stał się groźną i niebezpieczną knieją. Atakował ich grupkę z każdego cienia, niepokoił każdym drgnieniem tonących w słońcu liści. W mgnieniu oka wszystkie drzewa wydawały się kołysać bardziej złowieszczo, mamiły wzrok i inne zmysły. Gdzieś tam, dobre dwie mile na wschód od obozu pracował samotny i nieświadomy niczego Jathmar. Już zaczęła nawiązywać kontakt, kiedy z transu wyrwał ją głos Elevu Gitela. – Musimy ostrzec kapitana Halifu. Shaylar musi przesłać wiadomość. Natychmiast. Shaylar spojrzała na mężczyzn. Chan Hagrahyl skinął głową patrząc jej w oczy. – Skontaktuj się z Darcelem. Przekaż mu, co zaszło. Niech poinformuje o wszystkim kapitana Halifu, a potem wróci na naszą stronę portalu, by nasłuchiwać dalszych wiadomości od ciebie. Potem spróbuj skomunikować się z Jathmarem. Wiem, że nie możesz z nim porozmawiać, ale musimy go ostrzec i ustalić miejsce spotkania. – Miejsce spotkania? – z niedowierzaniem spytał Braiheri Futhai. – Nie chcesz na niego zaczekać w obozie? Chan Hagrahyl spojrzał na zaskoczonego przyrodnika. – Nie, nie możemy sobie na to pozwolić. Musimy stąd odejść tak szybko, jak tylko zdołamy. Chcę, żeby wszyscy spakowali tylko absolutnie niezbędne rzeczy. Wymarsz za dziesięć minut. – To niemożliwe! Nie przygotujemy się w tak krótkim czasie! – zaprotestował Futhai. – Zostawimy wszystko, czego nie uda się szybko spakować – syknął Ghartoun. – Zostawimy też wszystko z czym nie jesteśmy w stanie biec truchtem stąd aż do portalu. Czy to jasne? – Ale…ale co z Falsanem? – Falsan nie żyje, a moim zadaniem jest dopilnować, żeby nie dołączyło do niego już żadne z nas! Słysząc ostry ton dowódcy Futhai otworzył szeroko oczy. Widać było jak napinają się mięśnie jego twarzy. Obrzucił chan Hagrahyla upartym spojrzeniem, które Shaylar widywała jedynie w chwilach jego najwyższego wzburzenia. – Nie opuścimy tego miejsca, póki ten biedak nie otrzyma należytego pochówku! – Nie mamy na to czasu! – głos chan Hagrahyla brzmiał z mocą lodowca kruszącego skały. – Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi proszę pana, a cywilizowani ludzie mają zwyczaj grzebać swych zmarłych – odgryzł się Futhai. Kasell spojrzał na naukowca wściekle. – Na pewno nie wtedy jak strzelają do nich jacyś cholerni tubylcy! – warknął dowódca głosem coraz bardziej wzbierającym wściekłością. – Nikt do nas nie strzela – zauważył irytująco rozsądnie, spokojnym i uprzejmym tonem Futhai. – Skoro nie grozi nam bezpośrednie niebezpieczeństwo, winniśmy śmierci tego biednego człowieka okazać należyty szacunek. Dłoń Barrisa Kasella zacisnęła się w pięść na pasku karabinu. Z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że wolałby w tym uścisku zgnieść kark przyrodnika. – Skoro jesteś tak odważny – wychrypiał – to możesz zostać i samemu go pochować. Tylko, na bogów, nie oczekuj, że reszta zaczeka tu spokojnie na całą hordę tych drani, którzy pewnie już w tej chwili idą śladem Falsana! – Falsan szedł strumieniem. Nie zostawiał za sobą śladów, po których mogliby nas wyśledzić – zauważył Futhai z niemal jawną pogardą w głosie. – Sam dobrze o tym wiesz i… – Dosyć! – ryknął chan Hagrahyl. Wszyscy umilkli. – Nie stać nas na dalszą stratę czasu. Nie mamy go ani na pogrzeby, ani na spory. Masz rację, Braiheri, że wracając do nas korytem strumienia Falsan nie zostawił śladów. Pamiętaj jednak, że oni mogą przyjść po śladach, które zostawił wychodząc z obozu. Pewnie rzeczywiście zamarudzą trochę organizując pościg, ale potem nie będą mieli już najmniejszego problemu z odnalezieniem tej polany. Chwilę jeszcze patrzył gniewnie na naukowca, po czym zwrócił się do Shaylar. – Shaylar, natychmiast wyślij wiadomość do Darcela. Potem spakuj to, co najważniejsze. Całą resztę zostaw. Pod żadnym pozorem nie wolno ci porzucić niczego, co pozwoliłoby zabójcom Falsana wyśledzić nas po drugiej stronie portalu. Zabierz wszystkie mapy, notatki, wszystko… Przesunął wzrokiem po pozostałych. – Wy także nie zostawiajcie niczego, bardziej skomplikowanego technologicznie niż noże czy kije. Ci ludzie nie wiedzą o nas niczego i chciałbym, żeby tak zostało. Braiheri, jeśli ci to pomoże, to zbierz wszystko, co miał ze sobą Falsan i przykryj go kamieniami. Najlepiej w samym strumieniu. W ten sposób nie znajdą jego ciała i nie domyślą się, że był jednym z nas. Masz wybór: zabrać swoje notatki albo pochować Falsana. Na nic więcej nie mamy czasu. Z powrotem odwrócił się do Shaylar. – Mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego Jathmar będzie musiał dogonić nas po drodze? Moim obowiązkiem jest teraz wyprowadzić stąd jak najwięcej żywych. Nie mogę czekać na nikogo. Wytrzymał jej spojrzenie mając nadzieję, że kobieta zrozumiała. Zabolało ją serce. Miała ochotę zaprotestować, lecz wiedziała jednocześnie, że dowódca ma rację. Drżała na samą myśl o tym, że Jathmar był teraz sam w tym lesie. W lesie, w którym jedna osoba już została zabita. Spojrzała na Hagrahyla i sztywno skinęła głową. Jego oczy zdawały się mówić „dziękuję”. – W takim razie do roboty. Racji żywnościowych bierzemy tylko tyle, żeby dojść do portalu. Musimy iść szybko. Shaylar zobaczyła skierowane na siebie spojrzenia towarzyszy. Nikt – poza Futhaiem – nie zmarszczył brwi, lecz odczytała ich myśli równie jasno, jakby każdy z nich był w pełni wyszkolonym Głosem. Z trudem przełknęła ślinę. „Będę dla nich ciężarem w drodze. Oni to wiedzą i ja to wiem. Nie stać nas na to” – pomyślała. Coś nieznanego i hardego zadrgało w jej duszy i dodało jej sił. Podniosła się na nogi. Zaskoczyło ją, jak szybko otrząsnęła się z szoku po śmierci Falsana. Teraz miała przed sobą nowe zadanie do wykonania. Nie było to zadanie z rodzaju tych, na które się godziła podpisując umowę z Konsorcjum – wymiana ognia z nieznanym przeciwnikiem stanowiła ostatnie z możliwych do przewidzenia zagrożeń – lecz niczego to nie zmieniało. – Skontaktuję się z Darcelem z namiotu – powiedziała ostrym, zdecydowanym tonem, który sama ledwo poznawała. – Jednocześnie będę się pakować. Postaram się też ostrzec Jathmara. Głos nie drżał jej ani trochę. Ghartoun chan Hagrahyl spojrzał jej głęboko w oczy. Widać było, że stara się oszacować to, co w nich zobaczył. Po chwili skinął głową. – Dobrze. Zwijamy obóz i w drogę. |