Shaylar Nargra-Kolmayr kucnęła pod klapą przesłaniającą wejście do jej namiotu, wyszła w chłód poranka i głęboko wciągnęła rześkie powietrze. Świeży, jesienny powiew miał niebiański posmak. Zamknęła oczy i przeciągnęła się, by tym bardziej móc rozkoszować się wspaniałymi aromatami niesionymi przez wiatr. Przypominający cynamon zapach suchych liści mieszał się z miękką, zieloną wonią mchów i głęboką, bogatą nutą mokrej ziemi z leśnego poszycia. Uśmiechnęła się szeroko. Było jej dobrze. Otworzyła oczy i spojrzała na złocistą mgiełkę, która, niczym gruba zasłona rozciągała się ponad strumieniem wzdłuż którego szli już od trzech dni. Słyszała jego wartki nurt. Był niemal tak szeroki jak rzeka. Bulgotał, szemrał płynąc swym, wydartym puszczy korytem. Za nią wyszedł z namiotu jej mąż – Jathmar Nargra. Ukośne promienie słońca przemieniły jego piaskowe włosy w miedziany płomień. Ich końcówki skręciły się pod wpływem wszechobecnej tu wilgoci. Wyglądał teraz, jak kędzierzawe dziecko ze zdjęć, które niedługo po ślubie oglądali z jego matką. Cały obwieszony był różnorodnym sprzętem polowym: stalowa menażka, wodoodporny kompas, lornetka, płócienny plecak. Sztucer, dla wygody zarzucił na ramię. Za pasem tkwił rewolwer marki Halanch i Welnahr. Sztucer i ciężki, jednostrzałowy pistolet stanowiły ochronę przed nieprzyjazną zwierzyną. Przynajmniej dzisiaj nie spodziewali się innych zagrożeń. Praktycznie nie istniała tu najmniejsza nawet szansa natknięcia się na bandę rabusiów ani na grupę grasujących w okolicach portali piratów. Znajdowali się przecież w dziewiczym wszechświecie. Nie zawsze było jednak tak spokojnie. Zwłaszcza na pograniczu. Shaylar cieszyła się bardzo, że nie zajdzie potrzeba użycia całego tego arsenału, lecz musiała przyznać, że jej mąż wyglądał groźnie i mężnie. Stał w złocistych promieniach słońca, spływających spomiędzy mieniących się wspaniałymi barwami liści niczym kolumny roztopionego masła. Na ogorzałe od słońca oblicze Jathmara wypłynął szeroki uśmiech. Więź małżeńska sprawiła, że poczuł jej radość. – Piękny poranek, prawda? – zauważył. – Nawet z kimś tak mało bohaterskim jak ja w tle. – Bardzo piękny – zaśmiała się Shaylar. – Ranisz me serce, kobieto! – jego pociągła twarz przybrała nieszczęśliwy wyraz. Każdy poza Shaylar dałby się nabrać. – Miałaś się ze mną nie zgodzić! – Mój drogi. Jesteś uzbrojony po zęby i wyglądasz tak groźnie, że od razu widać, że niestraszne ci są czarne niedźwiedzie, wilki, dziki i pumy, od których na pewno aż roi się w okolicy. Czego więcej może chcieć taka delikatna samiczka jak ja? – Ha! Teraz wyszło ci dużo lepiej! Poruszył brwiami i dumnie nadstawił się do pocałunku na dzień dobry. Dokładniej mówiąc – do piątego pocałunku na dzień dobry, odkąd – dwadzieścia minut temu – wygrzebali się ze śpiworów. Shaylar roześmiała się w duchu. Mąż otoczył ją ramionami. Jathmar Nargra potrafił skorzystać z życia. Biorąc pod uwagę, że większą część ostatnich czterech lat spędzili w towarzystwie czterdziestu kawalerów – plus minus jednego czy dwóch ochroniarzy, którzy wrócili do domu, lub zostali pożarci przez krokodyle – miał zamiar wykorzystywać każdą, nadarzającą się okazję na pieszczoty. Shaylar zresztą zachowywała się podobnie. We wszystkich zbadanych dotąd wszechświatach natykano się na pumy. Co więcej, po osiemdziesięciu latach eksploracji wszyscy byli zgodni, że wszystkie wszechświaty były do siebie łudząco podobne. Nie miała więc nic przeciwko temu, by Jathmar zbroił się jak jakiś bandyta. Choć te jego śmiercionośne zabawki przeszkadzały co prawda w chwilach jakich jak ta – nie narzekała. Kiedy Jathmar zdecydował wreszcie, że pocałunek trwał wystarczająco długo – przynajmniej na chwilę – cofnął się. Shaylar uśmiechnęła się i zauważyła wystający z jego plecaka szkicownik. – Czyżby czekał nas leniwy dzień? – zapytała słodko. Jego przejrzyste, zwierzęce oczy zabłysły. – Drażnij się ze mną, drażnij, niewierna ladacznico. Zobaczysz, że pewnego dnia będę musiał się opędzać od klientów maczugą. Wtedy rzucimy robotę, bogaci i szczęśliwi. – Ja już jestem szczęśliwa – przyznała z uśmiechem. – A mając do dyspozycji to wszystko – wskazała szerokim gestem otaczającą ich dzicz – komu potrzeba bogactwa? – Właśnie, komu? – powtórzył odgarniając znad jej oka kruczoczarny kosmyk włosów. Kilka z nich zawsze wymykało się noszonym przez Shaylar warkoczom. – Ty naprawdę jesteś szczęśliwa – powiedział uśmiechnięty, odczytując jej uczucia dzięki szczególnej więzi łączącej małżeńskie pary Utalentowanych osób. – Martwiło mnie to. Wiesz, wtedy, kiedy rozpoczynaliśmy walkę o to, żebyś mogła pracować w zespole. – Tak. Wiem – odpowiedziała cicho. – Wiem, też jak bardzo naciskałeś w tej sprawie Zarząd. – Przeważyło zdanie Halidara Kinshe, nie moje – skromnie sprostował Jathmar. – A ty, serce moje, znałaś tego parlamentarzystę dużo dłużej niż ja. No, ale – uśmiechnął się jeszcze szerzej – jeśli rzeczywiście chcesz obrzucać niegodnego małżonka wyrazami wdzięczności, to nie będę się zbyt stanowczo sprzeciwiać. – Jesteś… – powiedziała surowo i pacnęła go zwojem map. – Jesteś niepoprawny! – Ale za to łatwo daję się kusić. Chodź… Roześmiała się, kiedy poruszył szybko brwiami. Potem uniósł głowę i spojrzał na wskroś złotych i szkarłatnych chmur liści nad nimi. – To dobry dzień na szkicowanie, prawda? Nie mówiąc już o tym, że pogoda jest równie dobra na badania. Mgła powinna się niedługo podnieść. – Tak, jakbyś potrzebował ładnej pogody – zachichotała Shaylar. Talentem Jathmara była zdolność dostrzegania ukształtowania terenu w promieniu pięciu mil. Niezależnie od pogody i oświetlenia albo i jego braku. – Ale masz rację. W taki dzień będzie jeszcze przyjemniej. Przyznam jednak, że czasem robię się zazdrosna, kiedy tak siedzę sama w obozie, a ty włóczysz się po całej okolicy. – E tam. Jesteś szczęśliwa jak perła wśród ostryg – powiedział bawiąc się koniuszkiem jej nosa. – Poza tym już chyba zapomniałaś o ostatnim naszym wszechświecie. Musimy korzystać ze słońca, póki świeci. – To prawda. Shaylar wzdrygnęła się na samo wspomnienie i wcale nie był to do końca udawany gest. Ostatni wszechświat, którego mapy sporządzali przed przejściem do obecnego miał portal umieszczony w samym centrum obszaru, który cechowała chyba najwyższa średnia opadów we wszystkich znanych wszechświatach. W domu byłoby to miejsce położone na północny zachód od Rokhany, nieopodal ujścia rzeki Yirshan do ogromnego Oceanu Zachodniego. Mieli niewiarygodne szczęście, że ich portal wejściowy i portal wiodący do tego wszechświata dzieliło niecałe trzysta mil. Portale położone tak blisko siebie były niezwykle rzadkie. I niezwykle cenne. Mimo to, i mimo przewodnika Darcela Kinlafii – pracującego z nimi Ogara Portali, który okazał się bezcennym pomocnikiem, przejście dwustu sześćdziesięciu zalanych wodą mil zajęło im niemal półtora miesiąca. Słońca nie widzieli przez okrągłe dwadzieścia trzy dni. Większość ich sprzętu pokryła się pleśnią, do której wywabienia – kiedy już wreszcie przestało padać – zużyli potężne ilości środków przeciwgrzybicznych. Po sześciu tygodniach podróży w przemoczonych ubraniach, po nieprzerwanej walce z mokradłami, po przedzieraniu się z maczetami przez splątane, wilgotne poszycie lasu i po nocach spędzonych pod ociekającą moskitierą, ta rześka, jasna jesień sama w sobie stanowiła prawdziwy raj. – Ja nie narzekam – powiedziała wesoło. – W końcu udało nam się znaleźć portal i zostawić deszcz za sobą. A biedny kapitan Halifu musiał tam wybudować fort! Tylu niezadowolonych żołnierzy na raz nie widziałam chyba nigdy w życiu. Grafin Halifu podzielił się z Jathmarem i Shaylar – oczywiście poza zasięgiem słuchu podległych mu ludzi – swą pikantną opinią na temat tego, co myślał o manierach multiwersum, które raczyło umieścić portal w takim, zapomnianym przez bogów i ludzi, miejscu. Biorąc pod uwagę, że Uromathianie czcili panteon bóstw niemal równy liczebnością populacji samych Uromathian, to miejsce musiało być naprawdę bardzo zagubione, skoro wszyscy ci bogowie naraz zapomnieli o nim. Z jakiegoś niejasnego powodu kapitan nie był też zachwycony decyzją Ghartouna chan Hagrahyla, by nazwać tamten wszechświat „Nową Uromathią”, na cześć ojczyzny Halifu. – Fakt. Żołnierze Grafina nie tryskali wtedy radością – zachichotał Jathmar. – Sam nie byłbym szczęśliwy, gdyby to mi kazali cokolwiek budować w pobliżu tamtego portalu. Siedzą teraz po uszy w błocie, z cała tą pracą na głowie. Tym razem to on, szerokim gestem wskazał otaczające ich gigantyczne drzewa. – Dobrze, że decyzja Zarządu Portali nie wiązała przynajmniej Darcela – zauważyła Shaylar. – Tak. Pamiętam, że niektórzy z ludzi Grafina wyglądali, jakby chcieli kogoś rozszarpać, kiedy dowiedzieli się, że Darcel wyrusza na poszukiwanie lepszego miejsca – zgodził się Jathmar. – Ale to nie była jego wina – odpowiedziała skromnie Shaylar, uśmiechając się pod nosem. – Jest telepatą. A wszyscy przecież wiedzą, że Głos nienajlepiej nadaje przez portale. – Tak przynajmniej nam wszyscy wmawiacie – zażartował Jathmar. – Nie jestem jednak pewny, czy żołnierze Grafina brali sobie to wtedy do serca. Shaylar zachichotała. Podobnie jak ona sama, Darcel Kinlafia był Głosem – jego Talentem było przekazywanie informacji na wielkie odległości. Głosy, ludzie urodzeni z darem doskonałej pamięci i zdolnością do bezpośredniej komunikacji z umysłami innych, stanowili ważny pod wieloma względami element społeczeństwa Sharony. Rządy, Zarząd Portali, prywatne firmy – od tych zajmujących się przemysłem po media – wszyscy korzystali z usług Głosów, którzy potrafili przekazać najbardziej nawet złożone informacje z zadziwiającą dokładnością. Wojsko także ich wykorzystywało. O ile jednak w życiu codziennym cywilizacji Sharony rozciągającej się na wielu wszechświatach zdolności Głosów były pożyteczne, to w badaniach nowo odkrytych światów były one praktycznie nieodzowne. W każdym zespole badawczym były co najmniej dwa Głosy. Jeden pozostawał przy portalu, którym zespół wkraczał do nowego świata i służył jako łącznik między badaczami a bazami w znanych już wszechświatach. Im więcej portali podlegało badaniu drużyny, tym więcej Głosów było potrzeba na dany łańcuch tranzytowy. Wtedy, w deszczowym wszechświecie, osiągnęli już odległość, poza którą Shaylar nie była w stanie przesyłać komunikatów. Postanowiono więc wysłać Darcela przodem i zastąpić go innym, nowo przybyłym Głosem. Ten portal szczególnie stanowił powód niedostatku rąk do pracy. W przeciągu ostatnich dziesięciu miesięcy zespoły badawcze Konsorcjum Chalgyn odkryły trzy nowe portale, wliczając w to Nową Uromathię i ten ostatni, który nie został jeszcze nazwany. To zmusiło decydentów do podzielenia drużyn, by mogły zbadać je wszystkie. Stało się to jeszcze zanim wkroczyli do obecnego wszechświata i zanim zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, na co prawdopodobnie się natknęli. To odkrycie mogło spowodować prawdziwą lawinę pieniędzy i to nie tylko dla nich i dla ich pracodawców. W osiemdziesięcioletniej historii eksploracji Zarząd Portali odkrył i opisał jedynie czterdzieści dziewięć portali. Zespoły badawcze Konsorcjum Chalgyn już zdołały podnieść tę liczbę o całe sześć procent, a jeśli Darcel nie mylił się w ocenie tego portalu to konsekwencje jego odkrycia dla całej cywilizacji (nie mówiąc o ich własnych kontach bankowych) byłyby oszałamiające. Wszystko to było cudowne, lecz stawiało ich w sytuacji niedoboru ludzi. Ghartoun chan Hagrahyl już dwukrotnie dzielił ich zespół na mniejsze, które rozesłał przez pozostałe dwa portale, by prowadziły badania w leżących za nimi wszechświatach. W rezultacie pozostały im tylko dwa Głosy i absolutnie minimalna ilość innych specjalistów, nie wspominając już o zaopatrzeniu. Nikt jednak nie narzekał. Na całe szczęście Zarząd Portali kontrolował całość transportu przechodzącego przez portale. Oznaczało to, że jednostki SZZP – Sił Zbrojnych Zarządu Portali, armii składającej się z wielonarodowych jednostek oddelegowanych pod rozkazy Zarządu – mogły budować forty przy portalach, a także zapewniać do ich obsługi swych własnych ludzi, w tym przynajmniej jednego Głosu. Tak różowo wyglądała oczywiście jedynie teoria. Ten konkretny portal został odkryty na tyle niedawno i było jeszcze poza nim tyle innych portali bez fortów w Łańcuchu Karys, że wojsko nie było w stanie póki co dostarczyć swego telepaty. W tej sytuacji, do przybycia Głosu do fortu pozostawał im tylko Darcel Kinlafia. To Darcel przekazywał ich raporty, poprzez łańcuch innych telepatów, tworząc sieć błyskawicznej komunikacji. W razie potrzeby, albo niebezpieczeństwa, mogli przesłać wiadomość nawet do samej kolebki ludzkości – do Sharony – w niecały tydzień. Gdyby nie wodne obszary pomiędzy niektórymi portalami, które trzeba było pokonywać okrętami mogłyby to być tylko godziny. Nikt jednak nie był w stanie zapewnić utrzymywania stałego posterunku z Głosem na środku oceanu. Shaylar bardzo się cieszyła, że nigdy nie będzie musiała pracować jako Głos tkwiący przy portalu, którego jedynym zadaniem było czekanie na nadchodzące komunikaty. Sama nie była zwykłym Głosem przydzielonym do zespołu badawczego. Była żoną głównego Kartografa grupy i co więcej była z nim nierozerwalnie powiązana. Dzięki temu stanowiła nie tylko integralną część programu, ale była nieodzowna dla powodzenia głównego celu ich misji: sporządzenia mapy nowego wszechświata. Jathmar „Widział” teren dokoła, lecz tak naprawdę kartografią zajmowała się Shaylar. To ona bowiem przekładała mentalne obrazy odległych miejsc, odczytywane z umysłu męża, na język map, które miały posłużyć w przyszłości dalszej eksploracji i zakładaniu osiedli. Nawet, gdyby natrafili na jeszcze jeden portal nie zostawiliby jej – nie mogliby jej zostawić – przy nim. Musieliby wysłać wiadomość do centrali i wezwać kolejny zespół do zbadania nowego świata, albo do przejęcia tego, tak żeby oni mogli zająć się nowo odkrytym. Na podobnej zasadzie nie mogli pozwolić sobie na pozostawienie z tyłu Darcela. Przynajmniej nie mogli zostawić go na dłuższy czas. Nie był, co prawda, tak istotny dla pracy zespołu jak Shaylar czy Jathmar, lecz jego drugorzędny Talent był dla długofalowych planów Konsorcjum być może bardziej nawet istotny. Dobrze zdawała sobie sprawę ze swojego szczęścia. Nie tylko uniknęła przykrego obowiązku tkwienia przy portalu, kiedy inni bawili się eksploracją nowego wszechświata, lecz w ogóle miała możliwość uczestniczyć w pracach zespołu. Sharonianki z zasady cieszyły się takimi samymi prawami co mężczyźni, choć zdarzały się tu różnice w systemach prawnych poszczególnych królestw czy republik. Nie istniała też kwestia niedoceniania inteligencji kobiet, czy ich wrodzonych predyspozycji – byłoby to niemożliwe w społeczeństwie, w którym jedna na pięć osób posiadała wrodzony Talent. Tego rodzaju dyskryminacja zanikła wraz z mrocznymi wiekami, tysiące tysięcy lat temu, jeszcze za czasów pierwszego Imperium Ternathiańskiego. Praca nad tworzeniem map dziewiczych wszechświatów była jednak bardzo ciężka i nierzadko niebezpieczna. Zarząd Portali – w skład którego wchodzili reprezentanci wielu narodów i miast-państw Sharony oraz obecnego Imperium Ternathiańskiego – wprowadził więc regułę, w myśl której kobiety nie powinny być narażane na utratę zdrowia i życia w roli członków zespołów badawczych. Od tej żelaznej zasady Shaylar stała się pierwszym wyjątkiem. Jej historia okazała się precedensem na skalę osiemdziesięcioletniej historii Zarządu. Zdawała sobie sprawę, że jest bacznie obserwowana. Otrzymała jedyną w swoim rodzaju szansę – szansę otworzenia tej drogi dla innych kobiet, które chciały postawić swe stopy tam, gdzie nikt jeszcze nigdy nie chodził. Z równą mocą czuła na swych barkach ciężar odpowiedzialności. Wiedziała, że musi za wszelką cenę udowodnić, iż zasada Zarządu była błędna. Przed wyruszeniem na tę ekspedycję Shaylar uczestniczyła w badaniu dwóch innych dziewiczych wszechświatów. Wraz z Jathmarem poszerzyła też granice kilku już zbadanych. Każdy portal oznaczał całkowicie nową planetę i choć między tymi równoległymi światami podobieństwa były zawsze znaczne, to i tak każdy z nich wymagał kompleksowego zbadania. I nie było to wcale zadanie, które wykonywało się pstryknięciem palców. Zresztą badania tego drugiego typu były ostatnim etapem szkolenia – stażem – którego odbycia wymagał Zarząd, przed podjęciem decyzji o wysłaniu zespołu przez niezbadany jeszcze portal. Praca ta okazała się tak ciężka, jak uprzedzali wszyscy, którzy ją przed jej podjęciem przestrzegali. Pogranicze nie było kurortem wypoczynkowym i z równą surowością traktowało mężczyzn, jak i „płeć piękną”. Jednakże – mimo niepokoju opinii publicznej i ostrzeżeń niedowiarków, a także mimo twardych warunków życia i niebezpieczeństw, na jakie narażeni byli pionierzy w dziczy – czuła się szczęśliwa. A poza tym osiągała niezrównane sukcesy. Doświadczenie Jathmara, z którym pracowała jeszcze bardziej wzmagało jej zadowolenie. Spoglądała mu w oczy i słodycz miłości, przepływającej w jej duszę przez ich małżeńską Więź sprawiała, że zbierało się jej na łzy wzruszenia. Jathmar pochylił się przez całe dzielące ich siedem cali wzrostu i ucałował ją w brew. Było to o wiele bardziej znaczące wyznanie uczuć niż zwykłe, pospieszne zetknięcie warg. Uśmiechnął się i skinął głową w stronę gęstego lasu. – Czas ucieka – powiedział. – Zobaczmy jak wiele uda się nam opisać przed obiadem. Im szybciej porozmawiamy z Ghartounem, tym szybciej zaczniemy. Obóz rozbili na naturalnej polanie. Przez jej środek przepływał strumień. Dotarcie w to miejsce zajęło im trzy dni. Kolejne trzy spędzili na sporządzaniu mapy najbliższej okolicy. Shaylar wiedziała, że będzie za tym obozem tęsknić kiedy już ruszą w dalszą drogę. Jednak z drugiej strony z taką samą jak pozostali niecierpliwością czekała, by przekonać się co zobaczą gdzie indziej. Badania nigdy nie posuwały się zbyt szybko, ale tym razem sporządzenie mapy samych tylko okolic portalu zajęło im całe pięć dni. Nie było w tym nic dziwnego. W końcu był to największy z dotychczas odkrytych portali. Ze swymi trzydziestoma milami szerokości przewyższał nawet Wrota Calirath. Ich pierwszym zadaniem stało się więc opisanie jego bezpośredniego otoczenia i wyznaczenie koordynatów pod przyszłą główną bazę w tym wszechświecie – jeden dzień drogi od fortu kapitana Halifu. Było to poważne wyzwanie – wymagało bowiem wyznaczenia miejsca pod obóz z pełną załogą i magazynem zaopatrzenia dla urzędników Zarządu Portali, zespołami medycznymi, kolejnymi jednostkami wojska i ilością sprzętu i zapasów wystarczającą dla następnych grup badaczy, budowniczych, górników i osadników, którzy pojawią się z pewnością i w tym świecie. Kiedy już wyszukali odpowiednią lokalizację i przesłali odpowiednie współrzędne do Konsorcjum Chalgyn, które szykowało brygady inżynierów, ruszyli wprost na południe. Wieczorami wznosili ogrodzenia z krzewów. W ten sposób zabezpieczali się przed miejscowymi drapieżnikami. W każdym obozie pozostawali tak długo, jak wymagało tego sporządzenie pełnej i dokładnej mapy okolic. Oznaczało to, że za każdym razem musieli posuwać się dalej na taką odległość, jakiej Jathmar potrzebował do telepatycznego przeczesania kwadratu terenu o boku dwudziestu mil. Gdy z tym się już uporał ruszali dalej i powtarzali całą procedurę od nowa. Zarząd Portali nie przez przypadek stosował metody eksploracji odziedziczone po Imperium Ternathiańskim. Ternathia zajmowała rozległe terytoria od pięciu tysięcy lat. Było to wystarczająco dużo czasu, by dopracować skuteczne sposoby pracy. Zarząd korzystał z nich w każdej dziedzinie,w jakiej tylko mógł. Wznoszenie ufortyfikowanych obozów wzdłuż trasy, którą podążał zespół badawczy było jedną z takich właśnie zapożyczonych metod. Shaylar podejrzewała, że miał z tym również coś wspólnego fakt, iż Ternathia dostarczała ponad czterdzieści procent kontyngentu wojskowego dla ZP i niemal połowę jego oficerów. Ich okrojony zespół liczył w tej chwili dwadzieścia osób. Nie byli więc w stanie wznosić skomplikowanych palisad, jak wymagały ścisłe ternathiańskie reguły. Zamiast tego grodzili teren płotem ze splątanych gałęzi, który był wystarczająco mocny, by powstrzymać na zewnątrz wszystkich ewentualnych napastników mniejszych od stada wściekłych słoni. Weterani eksploracji wszechświatów opowiadali niekiedy o liczących dziesiątki tysięcy stadach bawołów i innych zwierząt, które zatrzymywały się przed takimi kolczastymi zagrodami i omijały je, nie czyniąc członkom zespołów najmniejszej krzywdy. Tak czy inaczej, system sprawdzał się w codziennej pracy Zarządu, tak samo jak w dawnych czasach, gdy stosowali go Ternathianie. Wielkim znawcą systemu okazał się Ghartoun chan Hagrahyl, który służył wcześniej w ternathiańskiej armii, o czym świadczyła cząstka „chan” przed jego nazwiskiem. Z zawodu był inżynierem i po spełnieniu swego obowiązku wobec wojska podjął dalsze studia. Ukończył je dzięki stypendium a potem wykładał inżynierię w filii Imperialnego Uniwersytetu Ternathii w Nowym Estafel na Nowej Sharonie, pierwszej dużej kolonii założonej poza macierzystym wszechświatem Sharonian. Po dziesięciu latach spędzonych za murami uczelni poddał się urokowi portali. Działo się to około dwudziestu lat temu. Z kolei przez ostatnie siedem pracował już wyłącznie dla Konsorcjum Chalgyn. Shaylar i Jathmar bardzo cieszyli się z obecności doświadczonego Ghartouna. Szczególnie doceniał ją Jathmar, który nigdy nie służył armii. Jego rodzinna Republika Faltharii, zasiedlona została przez ludzi na długo po tym jak przez Sharonę przetoczyła się ostatnia poważniejsza wojna i miała tylko dwóch sąsiadów, z których żaden nie był zainteresowany rozszerzaniem swego terytorium w drodze podbojów. Nie było takiej potrzeby. W nieodkrytych jeszcze wszechświatach pod kolonizację czekało mnóstwo terenów. Lasu nauczył się Jathmar jeszcze w dzieciństwie, kiedy to szkolił swój Talent w niezmierzonych ostępach Kylie – największego z parków narodowych Faltharii, puszczy odkrytej przez pierwszych farnalijskich osadników, około trzysta lat wcześniej. Jathmara zawsze cieszyło, że Farnalianie – i ich falthariańscy spadkobiercy – rozumieli, jak cenne dla każdego narodu są rozległe, zalesione przestrzenie. Cieszył się także i dlatego, że dzięki ojczystym lasom miał gdzie wyszkolić się na tyle skutecznie by zostać członkiem zespołu badawczego. Brakowało mu tradycyjnego, wojskowego szkolenia. Przeszedł jednak rygorystyczny program treningowy Zarządu. W parze z długoletnim doświadczeniem myśliwego dawało mu to pewność, że poradzi sobie ze wszystkim, na co prowadzony przez niego zespół może się natknąć w dziczy. Istotne było to tym bardziej, że za bezpieczną palisadą obozu spędzał bardzo mało czasu. To głównie przez jego obowiązki Kartografa przebycie tego kawałka drogi na południe zabrało im aż trzy dni. Tę samą odległość mogli spokojnie pokonać dużo szybciej – od wejściowego portalu dzielił ich nieco ponad dzień forsownego marszu. W takim tempie jednak nie dało się sporządzać map. Darcel Kinlafia włóczył się po okolicy portalu z wędką i garnkiem, w którym dusił wszystko, co tylko zdołał upolować a Jathmar i Shaylar ciężko pracowali na chleb dla nich wszystkich. |