powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Porażki i sukcesy AD 2007
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
ŁT: Podobnie jak Ewa wyróżniam „Labirynt Fauna” i „Prestiż”. Pomijając kunszt warsztatowy obu filmów i brawurowo wręcz skonstruowane intrygi fabularne, wrażenie zrobiły na mnie przede wszystkim wieloaspektowe odniesienia do rzeczywistości. Jako że nie jestem szczególnym miłośnikiem fantastyki, cóż innego mogę cenić w tym gatunku?
ED: Odniesienia do rzeczywistości w tych filmach są wyjątkowe, bo wielopłaszczyznowe. „Labirynt Fauna” operuje symboliką kojarzoną z rzeczywistością w dwóch wymiarach: wojennym, teoretycznie realistycznym oraz baśniowym, wyimaginowanym i równie okrutnym. Jednak tak naprawdę oba te światy łączy umowność, egzystencja na zasadzie funkcjonowania jako sceneria do wyłożenia autentycznych, trudnych i ludzkich refleksji. Del Toro stworzył film o fascynującej strukturze.
Chciałabym również nawiązać do tego, co powiedział Kamil. Problem w tym, że producenci rzucili się na pomysł realizacji powieści fantasy tylko i wyłącznie dla dużych i łatwych pieniędzy. Teraz, gdy nic z owych wielkich zysków nie wyszło, fantasy może znów wejść w okres letargu. I tylko „Hobbit” może znowu uratować sytuację. W przyszłym roku doczekamy się jeszcze kilku produkcji pochodzących z pierwszej fali entuzjazmu hollywoodzkich grubych ryb, np. „Kroniki Spiderwick” czy „Atramentowe serce”, ale potem, niestety, może być już gorzej… A szkoda, bo przecież taki „Gwiezdny pył” to dobra ekranizacja i niezłe kino niezasługujące na tak słabe wyniki finansowe.
KW: Co dowodzi, że fantasy jednak nie broni się jako gatunek, że trzeba tu kogoś klasy Petera Jacksona, aby projekt odniósł sukces. Co może zaowocować poważniejszym podejściem do dalszych projektów i niewyrzucaniem pieniędzy w błoto. Ale nie zmienia to faktu, że dla SF nie widzę żadnego światełka – przecież nie jest nim zapowiadanie dziesiątków remake’ów filmów z lat 50 (a tegoroczna „Inwazja” boleśnie potwierdziła, że to ślepa uliczka)…
MCh: Nie chcę wam psuć fajnego chórku zachwytów, więc tylko na końcu dodam, że jestem w mniejszości widzów, którzy „Prestiż” obejrzeli wprawdzie z zainteresowaniem, ale po filmie wzruszyli ramionami i poszli do domu bez zabrania czegokolwiek na później do przemyślenia. Znacznie ważniejszy jest dla mnie drugi z tych filmów o sztukmistrzach, czyli „Iluzjonista”. Obejrzałem go kilka razy i dziwnie smutna rola Nortona chwytała mnie za każdym razem. To jest bardzo sprytnie pomyślany film, w którym trzeba sobie z czasem zacząć zadawać pytania, co dzieje się naprawdę, co jest tylko iluzją, a co wyobrażeniem narratora, który nie zdradza się przed nami, że fantazjuje. A już o „Labiryncie Fauna” nie chce mi się nawet więcej pisać. To jeden z najsłabszych filmów del Toro – z papierowymi postaciami i mało dla mnie sensownie skleconym scenariuszem. Bronią go wizje, ale że del Toro ma do tego talent, wiedziałem wcześniej. Tyle że wcześniej potrafił je wpleść w bardziej wiarygodne emocjonalnie i logiczne wewnętrznie historie.
ED: „Labirynt Fauna” ma proste, wręcz szablonowe postacie, bo operuje schematem bajkowym do opowiadania o dużo poważniejszych tematach. W bajce zawsze stykamy się z określonymi typami osobowymi i mamy podział na czarne i białe. U del Toro to ostatnie zostaje zaburzone dopiero pod koniec całego filmu. Pod formą czysto baśniową – mroczną, ale wciąż baśniową – kryje się przewrotne zestawienie wojny z bajką. Ta ostatnia wcale nie pozwala uciec od rzeczywistości.
Tymczasem „Iluzjonista” to na pewno film godny zapamiętania i bardzo niedoceniony, ze świetną rolą Nortona. Jednak nie widzę powodu porównywania go z „Prestiżem” (co robi się namiętnie na różnych forach). Oprócz postaci magików różni je wszystko. „Prestiż” to film-zagadka, zręczny thriller, wyrachowana gra. „Iluzjonista” – eteryczna, ułudna historia miłosna. Melancholijna i zwiewna, bardziej bajkowa. Ale nie można powiedzieć, że pozostawia widza w niepewności jak „Prestiż”. Wystarczy skojarzyć „Romeo i Julię” oraz „Hrabiego Monte Christo”, by odgadnąć rozwinięcie fabuły.
Najwyraźniej z fantastyką nie jest tak źle, a już na pewno nie było w minionym roku, skoro budzi w redakcji wielkie emocje.

Top 10 Ewy Drab:

  1. Prestiż
  2. Labirynt Fauna
  3. Królowa
  4. Lakier do włosów
  5. 3:10 do Yumy
  6. Małe dzieci
  7. 300
  8. Zodiak
  9. Ultimatum Bourne’a
    Transformers
  10. Wieczór

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Komiks
PD: Z jednym wyjątkiem („300”) taka sama cienizna, jak przed rokiem. Słabiutkie sequele „Spider-Mana” i „Fantastycznej Czwórki”, koszmarnie kiepskie „Wojownicze Żółwie Ninja” i „Ghost Rider”. Czy kino superbohaterskie się kończy? Wbrew pozorom chyba jeszcze nie – box office mówi co innego, a do tego mam wrażenie, że w przyszłorocznej dyskusji będziemy raczej chwalić – na pewno zobaczymy „The Dark Knight”, „Iron Mana” z Downeyem i drugiego „Hellboya”, być może również „The Watchmen” Snydera i „The Spirit” Millera, do których zdjęcia właśnie trwają.
KaW: Jak już wcześniej mówiłeś – to rzecz gustu. Ten rok właściwie zdominowało zamknięcie pajęczej trylogii, bo „Fantastyczna Czwórka” to raczej zjawisko bardziej amerykańskie niż globalne. Fakt faktem, że Spideyowi powiodło się raczej kiepskawo, że nawet „fantasztuczni” przyćmili go jakością. Komiksiarze kręcili nosem, ale tłumnie na oba filmy poszli i zapewne na „Czwórkę” – nawet bez Maguire’a – też pójdą. Osobiście największe rozczarowanie w kwestii komiksów przyniósł mi nie konkretny film, lecz przesuniecie na bliżej nieokreślony terminu „Sin City 2”, co może skończyć się w końcu jego pełną kasacją. Mimo to mijający rok to zdecydowanie kolejny triumf spod znaku Franka Millera. Powstało rewelacyjne „300”, które choć podzieliło także rodzimych krytyków, to bezsprzecznie jest genialnym widowiskiem.
ED: „300” bezsprzecznie rządzi. Wciąż rozbrzmiewa mi w uszach słynny okrzyk Leonidasa: „This is SPAAARTA!”. Wciąż widzę genialnie zaaranżowane sceny walk, pojedyncze kadry, jak chmur strzał spadający z nieba czy oszczep lecący w kierunku Kserksesa. Dołączam się do przedmówcy: Snyder stworzył technicznie i wizualnie świetną rozrywkę.
UL: Mnie też rozbrzmiewają okrzyki z „300”. Głównie te wydawane przez Leonidasa. Ale tylko dlatego, że moja siostra potrafi je perfekcyjnie naśladować. Sceny nie pamiętam już żadnej.
KW: A ja, myśląc o „300”, stwierdzam, że przerażająco mało mi zostało w pamięci te kilka miesięcy po seansie. To nie jest przyszłość kina.
PD: Nie musi być. „300” to, podobnie jak „Sin City”, kino stricte dla fanów, których zadowala ruchoma, ale wierna kopia ulubionego komiksu. Zaś Tobie pozostaje jeszcze w repertuarze jakieś 200 filmów zrealizowanych po bożemu, więc nie narzekaj.
Horror
PD: Honoru gatunku dzielnie bronił „Grindhouse” Tarantino i Rodrigueza oraz „The Host: Potwór”, o którym śmiało moglibyśmy rozmawiać również pod paroma innymi szyldami, ale to jednak przede wszystkim monster movie. I to jaki! Tym milsze rozczarowanie, że nie znoszę Park Chan-wooka, nie przepadam za Kim Ki-dukiem, więc do kolejnego koreańskiego filmu podchodziłem jak pies do jeża (swoją drogą, ponoć wyświetlany na razie tylko na Nowych Horyzontach „I’m a Cyborg, But That’s OK” Chan-wooka jest świetny – tak przynajmniej słyszałem od znajomego, który „trylogii o zemście” nie cierpi równie mocno, co ja). Mamy więc pewną prawidłowość – i „The Host”, i „Death Proof”, i „Planet Terror” to rzeczy wychodzące daleko poza schemat kina grozy, mogące się znaleźć w niejednej szufladce. Tym bardziej bije to po oczach, że prócz tych trzech tytułów cała reszta równo jechała po schemacie – mieliśmy niemal same powtórki: kolejne odcinki „Pił”, „Hostelów”, „Wzgórz…”, „Klątw” i tak dalej. Wypada też odnotować fakt powstania polskiego horroru („Hiena”), choć już nie bardzo jest co odnotowywać, jeśli idzie o wartość samego filmu…
KW: Można odnotować, że nie jest to jednak „Powrót wilczycy”, więc jakiś krok do przodu mamy… Ale poza tym, jeśli chodzi o horror, to najciekawsza w tym roku jest chyba… nasza redakcyjna dyskusja.
MCh: Zgoda, że „Potwór” to jedno z milszych zaskoczeń roku w ogóle, nie tylko w horrorze. Wrzucanie „Death Proof” do worka z horrorem uważam za lekkie nadużycie, ale nie będę dyskutować, bo rozumiem, że ktoś może widzieć tu więcej slashera, a ktoś mniej. Natomiast tylko na marginesie, „I’m a Cyborg, But That’s OK” jest stanowczo jednym z najgorszych filmów, jakie w tym roku widziałem. Gorszy nawet od trylogii zemsty, co samo w sobie jest oczywiście pewnym osiągnięciem, które być może warto odnotować w annałach. Tyle że brązową czcionką.

Top 10 Uli Lipińskiej:

  1. Szklana pułapka 4.0
  2. Dziękujemy za palenie
  3. 3:10 do Yumy
  4. Film o pszczołach
  5. Ultimatum Bourne’a
  6. Lakier do włosów
  7. Wpadka
  8. Inland Empire
  9. Hot Fuzz: Ostre psy
  10. 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Animacja
PD: Mam ambiwalentne odczucia. Podzieliłbym tegoroczną animację na filmy skupione na formie („Ratatuj”, zrealizowany w konwencji mockumentary „Na fali”, francusko-brytyjski „Renaissance”), filmy skupione na treści („Simpsonowie”, „Film o pszczołach”) oraz takie tam familijne „dobranocki”, które w kinie XXI wieku nie bardzo już powinny mieć rację bytu („I ty możesz zostać bohaterem”, „Rodzinka Robinsonów”, „Happy Wkręt”, „Stefan Malutki”). Słowem, lepiej niż przed rokiem, ale też nie na tyle, by mówić o szczególnie dobrej kondycji gatunku.
KW: Wydaje mi się, że po pierwszym wzlocie, gdy wszyscy się zachwycali poziomem nowych produktów Pixara i Dreamworks, po późniejszym upadku, gdy wszyscy wkurzali się, że każdy film opowiada o czterech zwierzątkach uciekających z zoo, obecnie mamy pewne status quo. Czyli kilka tytułów średnich, ale na ich tle parę znakomitych – tym razem bez wątpliwości „Ratatuj”.
No i zapomniałeś wspomnieć o animowanym biuście Angeliny Jolie – czyli „Beowulfie”…
PD: Nie zapomniałem, tylko wciąż się zastanawiam, na ile to jeszcze jest animacja w sytuacji, gdy aktorzy muszą wszystko zagrać, a później ich się tylko komputerowo wymodeluje, pousuwa zmarszczki, doda mięśni i tak dalej. Ten film równie dobrze mógłby być spektaklem w pełni aktorskim, co na przykład przy „Ratatuju” byłoby trudne – wytresować szczury do tego stopnia… Oczywiście trochę sobie żartuję, niemniej mam wątpliwości, czy w oscarowej rywalizacji „Beowulf” powinien stawać w szranki z takim choćby „Filmem o pszczołach”, skoro technicznie bliżej mu do „Władcy Pierścieni”. Sama IMDb ma zresztą podobne wątpliwości, bo nie zalicza filmu Zemeckisa do animacji.
MCh: Dla mnie animacja to w tym roku temat szerszy niż wcześniej. Wygląda na to, że gatunek dostał sporego rozwojowego kopa i idzie obecnie w mnóstwie kierunków, co na szczęście widać też na naszych ekranach, nie tylko na zagranicznych. Już same tytuły, jakie wymieniliście, pokazują, ile się dzieje w stylistyce, technice, fabułach. Dowodem, że scenarzyści animacji to dzisiaj bodaj najbardziej wolna (w sensie braku ograniczeń konwencją) grupa twórców, był „Na fali” – pierwsze chyba wysokobudżetowe animowane mockumentary. Ale niespodziewanie wydarzeniem roku był dla mnie „Ratatuj”. Mówię, że niespodziewanie, bo szedłem do kina po prostu na kolejny dobry film Pixara, spodziewając się rozrywki familijnej, która głównie między wierszami przemyca treści dla dorosłych. Tymczasem dostałem film, który można oglądać kompletnie w oderwaniu od familijnej otoczki, bo to historia o poszukiwaniu radości życia na dowolnym jego etapie. Brad Bird miał u mnie bardzo wysokie notowania, ale po tym filmie stawiam go na poziomie Miyazakiego jako twórcę, który mówi bezpośrednio do mnie na dorosłym poziomie, mimo że pozornie używa do tego sztafażu kina niedorosłego.
Dokument
PD: Wciąż trzyma poziom, na co dowodem oscarowa „Niewygodna prawda” i „Grizzly Man” Herzoga. Najgłośniej było jednak o „Wielkiej ciszy”, która mnie osobiście nie do końca przekonała, ale też nie była na pewno takim gniotem jak fejkowy „Zabić prezydenta” o hipotetycznym zabójstwie Busha. Tak świetnych rzeczy jak dokumenty Moore’a czy „Murderball” również nie uświadczyłem i trochę żałuję, że dystrybutor przesunął zapowiadaną premierę „Sicko” na przyszły rok.
KaW: Był jeszcze antyputinowski „Bunt. Sprawa Litwinienki”, który raczej był przysłowiową krową niż wstrząsającym obrazem rzeczywistości. Przy okazji dokumentów zastanawiam się, czy gdyby dystrybutorzy także w innych gatunkach odsiewali nam tylko perełki, to również mówilibyśmy że „trzymają poziom”. Dlatego moim zdaniem trudno ocenić ich kondycję na podstawie kilku starannie wyselekcjonowanych propozycji.
KW: Ja jednak zwykle spoglądam na dokument filmowy poprzez pryzmat Planete Doc Review. I tak jak w zeszłym roku tematem był bez wątpienia alterglobalizm, tak teraz dużo mocniej (z wiadomych powodów) zarysowała się tematyka terroryzmu oraz relacji między człowiekiem i wiarą. Był na tym festiwalu szereg filmów dobrych, był znakomity i poruszający „Most” (mam nadzieję, że trafi do kin), ale chyba pakiet zeszłoroczny z „Murderball” na czele robił większe wrażenie.
ŁT: „Grizzly Man” to bardzo interesujące studium psychologiczne, ale i pewna metafora (może nawet i podsumowanie) filmów Herzoga. Przecież cały film zrobił Timothy Treadwell, Herzog go tylko zmontował i dodał komentarz. Nie trzeba zadawać sobie pytania, jak wyglądałyby jego filmy bez Kinsky’ego i Brunona S., bo po „Niezwyciężonym” już wiemy.
Ciekawym dokumentem jest „Tybet. Trylogia buddyjska”. Prawda, że to film z 1979 roku, no ale dystrybutorzy rzucili nam go teraz. Graham Coleman adaptuje do własnych potrzeb metodę Roberta Flaherty’ego. Bez pośpiechu i bez skrótów montażowych (co da się odczuć) towarzyszy mnichom w ich codziennych i świątecznych czynnościach. Mimo że stara się nie ingerować w zachowanie Tybetańczyków, czasem można dostrzec, jak zniecierpliwiony mistrz łypie groźnym okiem w stronę kamery. To obraz bardziej etnograficzny niż filmowy, ale pośród zalewu kreacyjnych dokumentów tym bardziej interesujący.
MCh: Krótko: „Grizzly Man” to dokument roku. Herzog znowu pokazał, że potrafi spojrzeć na postać z takiej liczby różnych punktów widzenia, że nie da się bohatera prosto zaklasyfikować. Ba, że nie da się powiedzieć, na ile sam Herzog uważał swojego bohatera za geniusza, fascynata, kretyna czy wariata. Przy zalewie zideologizowanych dokumentów, w których materiał dobiera się do tezy, Herzog wyszedł na kogoś z wielką klasą, ufającego inteligencji widza. Ale drugim dokumentem roku jest „Zboczona historia kina”, między innymi dlatego, że nie wiadomo po nim, czy uważać Żiżka za geniusza, fascynata, kretyna czy wariata.

Top 10 Łukasza Twaroga:

  1. Prestiż
  2. Mała Miss
  3. Droga do Guantanamo
  4. Labirynt Fauna
  5. Pan Zemsta
  6. INLAND EMPIRE
  7. Wpadka
  8. 3:10 do Yumy
  9. Małe dzieci
  10. Time

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sensacja
PD: Żeby się nie rozdrabniać, proponuję podpiąć pod sensację zarówno typowe kino akcji, jak i thriller, kino wojenne Eastwooda. Cóż, ten ostatni bardzo mnie swoim dyptykiem rozczarował. Nie zawiodło za to zamknięcie trylogii o Bournie, Fincher potwierdził reżyserską klasę w „Zodiaku”, Forest Whitaker popisał się jedną z lepszych kreacji ostatnich lat w „Ostatnim królu Szkocji”, po kilku smętnych rolach wrócił Willis w wydaniu, jakie kochamy najbardziej („Szklana pułapka 4.0”), zaś facet od „Rodziny Soprano” z powodzeniem oddał klimat czarnego kryminału w „Hollywoodland”. Z drugiej strony bardzo zawiedli De Palma („Czarna Dalia”), De Niro („Dobry agent”) i De Jordan („Odważna”). Czyli raczej przeciętny rok w szeroko pojmowanej sensacji.
KaW: Myślę, że ten rok pokazał, jak trudne jest wykreowanie prawdziwej, pełnokrwistej postaci kina sensacyjnego. Mimo że Bourne i McClane zaprezentowali się świetnie w swoich kolejnych odsłonach, to za bardzo nie ma kto ich zastąpić. A totalna posucha na tym polu sprawia, że chętnie obejrzelibyśmy ich kolejne części. Z „Hitmana” wyszedł przeciętniacha, a nie rasowy zabójca, daleki w swoim magnetyzmie np. od Transportera.
KW: Nie wiem, czemu narzekacie. Mieliśmy świetnego Bourne’a, dobrego McClane’a, Fincher pokazał, że nadal ma ciekawe koncepcje i stworzył swój najoryginalniejszy thriller – to mało jak na jeden rok? Choć akurat Eastwood mi nie pasuje w tym punkcie, to będę na pewno bronił „Listów z Iwo Jimy” – to ważny film, pierwsze oddanie głosu drugiej, japońskiej stronie, niebędące, jak „Most na rzece Kwai” czy „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence”, zderzeniem dwóch systemów wartości.
UL: Po części zgodzę się z Konradem. Sensacja dostarczyła w minionym roku jednej genialnej sensacji w wydaniu ambitnym (Bourne) i jednej świetnej w wydaniu rozrywkowym (McClane). To spotkanie dwóch typów bohaterów: starego niezniszczalnego Bruce’a, który może załatwiać helikoptery samochodami, i nowego: faceta z emocjami. Miłą niespodzianką było oglądać udany powrót „Szklanej pułapki” i superherosa ratującego świat za pomocą jednej zapałki, chociaż tacy zostali już spisani na straty. Byle nikt w Hollywood nie wpadł na oryginalny crossover „Bourne vs. McClane”… Zwątpiłam natomiast w Eastwooda. Przede wszystkim nie dostałam spodziewanego wypełnienia zamierzenia o pokazaniu konfliktu z dwóch stron, a dwa filmy połączone wspólnym punktem wyjściowym.
MCh: I powiedzcie mi, że którykolwiek z tych filmów dorósł do dowolnej serii „Rodziny Soprano”, to was wyśmieję. Tak się jakoś składa, że ten 2007 rok zniechęcił mnie do kina między innymi dlatego, że w telewizji tym razem działo się bez porównania więcej i ciekawiej. Zgoda, że większość wymienionych powyżej filmów dostarcza 2 godzin przyzwoitej rozrywki, ale z perspektywy kilku miesięcy od ich seansów muszę niestety stwierdzić, że nic by się nie stało, gdybym ich nie zaliczył. Dla odmiany kolejna wydana u nas seria „Sopranos” pokazała mi kolejny raz, jak leniwi są dzisiaj hollywoodzcy scenarzyści i jak daleko odeszliśmy od opowiadania prawdziwych dramatów na rzecz serwowania skrótowców. Nawet Bourne – znakomita trylogia – wydał mi się tym razem głównie powtórzeniem tego, co było już w nim wcześniej. Ale że startował z wysokiej pozycji, i tak pozostaje najlepszą sensacją roku. Trochę obronię w tym miejscu De Niro (czyli to był rok Damona, bez dwóch zdań), bo jego film jest dla mnie właśnie całkiem udaną próbą wyciągnięcia dramatu ponad sensację. Brakuje mi tego od pewnego czasu w kinie rozrywkowym.
ED: Chyba jestem zbyt wymagająca, bo kino szeroko pojętej akcji mnie w tym roku zupełnie usatysfakcjonowało. Był Bruce, był Bourne, były Transformersy (ciekawe, że jeszcze przed seansem wszystkie trzy absolutnie nie wydawały mi się szansą na dobre kino). Chętnie do tych filmów wrócę, bo nie potrzebuję wielkich wstrząsów emocjonalnych, żeby dany film zapamiętać. Michał, mówiąc o wychodzeniu ponad sensację, przypomniał mi o „Zodiaku”. Film Finchera nie jest może pozbawiony wad, ale ma ambicje, żeby być czymś więcej niż zwykłą opowieścią o mordercy. I takich prób życzyłabym sobie także w 2008 roku.

Top 10 Konrada Wągrowskiego:

  1. Prestiż
  2. Hot Fuzz: Ostre psy
  3. Ultimatum Bourne’a
  4. Zodiak
  5. INLAND EMPIRE
  6. 3:10 do Yumy
  7. Wpadka
  8. Obsługiwałem angielskiego króla
  9. Życie na podsłuchu
  10. 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Western
PD: A teraz proponuję dla odmiany nieco się rozdrobnić, bo westernu pod sensację już jednak nie podepniemy, a poza tym TYLKO DWA westerny w roku to nie od dziś są AŻ DWA westerny w roku. Mowa oczywiście o remake’u „15:10 do Yumy”, klasyczno-nowoczesnym westernie z fantastycznym pojedynkiem aktorskim Crowe-Bale oraz o „Zabójstwie Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” – poetyckim westernie bardziej dla miłośników „Truposza” Jarmuscha niż filmów z Johnem Wayne’em. Obydwa zostały przychylnie przyjęte tak przez krytyków, jak i widzów. Powstaje pytanie: czy jest dziś na mapie filmowej miejsce dla chociaż jednego dobrego westernu rocznie, który mógłby zostać nagrodzony frekwencją i pozytywnymi recenzjami, czy te dwa filmy to żaden tam powrót, a zwykły przypadek?
KaW: Jeżeli spojrzeć na wyniki box office – to tylko Yuma, która w dużej mierze bazowała na haśle remake’u (choć nim nie jest), zaprezentowała się przyzwoicie. Jessie James nawet z udziałem Brada Pitta-Jolie wszędzie gromadził raczej skromną publiczność. Ale czy western umarł? Kiedyś podobnie mówiono o musicalu. Parę lat temu wypłynęło „Chicago”, teraz mieliśmy „Dreamgirls” i „Lakier do włosów”. Też spisywany na straty gatunek powoli zaczyna odradzać się dla dużego ekranu. Dlatego nie ma co jeszcze stawiać krzyżyka na zasłużonym westernie. Być może potrzebny mu ktoś taki jak Sergio Leone, który nawet bawiąc się nieco skostniałą formą, nada jej jakiś nowy, unikalny i niepowtarzalny styl. I byleby nie był to Piotr Uklański.
UL: Otóż to. Czy jeśli western wróci, nawet w opcji dwa filmy na rok, to czy będą to produkcje odkurzające gatunek, czy rzeczywiście próbujące podejść do niego kreatywnie? Więcej będzie „3:10 do Yumy” czy „Tajemnic Brokeback Mountain”? Film Mangolda zbiera punkty i za świetne przeniesienie formuły klasycznego westernu, i za role Bale’a i Crowe’a, ale po kilku, kilkunastu takich produkcjach pozostanie tym filmom tylko atut w postaci dobrej obsady. Sam schemat raczej długo nie pociągnie.
ŁT: Ja myślę, że od czasu do czasu zdarzy się, że któryś z hollywoodzkich reżyserów dla odmiany zrobi jakiś western i to pewnie jeszcze remake, tak sobie z nudów, dla pewnej kasy, bo w czasie takiej posuchy zawsze będzie to wydarzenie. Amerykanie będą wspominać przy tej okazji „Trylogię kawaleryjską” jak my zwycięski remis na Wembley, ale nowy John Ford się od tego nie narodzi. Mimo bardzo dobrej nowej „Yumy” jestem jednak pesymistą w tym temacie.
MCh: Ja „Yumę” skreślam, bo to typowy przykład filmu spieprzonego przez reżysera nierozumiejącego, kiedy spektakl przyćmiewa dramat, przez co cały film cierpi. Absurdalny trzeci akt kładzie dla mnie film na łopatki. Mangold robi to zresztą w prawie każdym swoim filmie. Natomiast „Jesse James” – przy zachowaniu pewnych wątpliwości co do ostentacji nawiązań do antywesternu lat 70. – to dla mnie nadzieja na nowy głos. O ile „Chopper” był filmem niespójnym, o tyle „Jessie” jest już dojrzałym kawałem kina, nakręconym w charakterystycznym stylu i pokazującym, że Andrew Dominic ma talent do kręcenia mocno ryzykownych scen (na przykład takich, w których bardzo długo pozornie nic się nie dzieje) w sposób bardzo ciekawy. Wrócę do tego filmu w przyszłości.

Top 10 Kamila Witka:

  1. 300
    Prestiż
  2. Zodiak
  3. Transformers
  4. Notatki o skandalu
  5. Simpsonowie: Wersja kinowa
  6. Lakier do włosów
  7. Małe dzieci
  8. 3:10 do Yumy
  9. Ultimatum Bourne’a

Dramat
PD: Rumuńskie „4 miesiące…” rzuciły mną o glebę, przed „Królową” głęboko pochyliłem czoło, „Małe dzieci” wyzwoliły duże emocje, przeżyciem było też niewątpliwie „Życie na podsłuchu”. Ale poza tym głównie same rozczarowania – nowy Forman, nowa Coppola, nowy Lynch, „Irina Palm”, „Notatki o skandalu”, „Cena odwagi”, biografia Edith Piaf… Jak na tak pojemny gatunek, niezbyt fajnie. Tym bardziej że trzy z tych czterech świetnych filmów weszły na ekrany do końca lutego, a na pozostałe 10 miesięcy zostały mi tylko te „4 miesiące…”.
ŁT: Bardziej tutaj umieściłbym „Małą Miss”. Mimo że ma w sobie coś z komedii pomyłek i pogodne zakończenie, to jednak w tle majaczą upiory brutalnego świata komercji i lansu. Dla mnie wybory miss wśród dzieci to jakiś horror. A może po prostu horror vacui. Tak czy owak, straszny. W każdym jednak razie niezależnie od klasyfikacji gatunkowej jest to film znakomity. A rola Abigail Breslin rewelacyjna.
Szkoda, że całą „Cenę odwagi” zagarnęła dla siebie Angelina Jolie. Nie w tym sensie, że gra tam pierwsze skrzypce – taki scenariusz, trudno. Ale jej interpretacja postaci kłóci się zupełnie z sensem filmu. Wielka cierpiętnica cierpiąca cierpieniem swojego męża, patrząca z wyższością na tubylców, którym przyjechała ofiarować zdobycze cywilizacji Zachodu. Sam pomysł scenariusza chybiony, a wykonanie jeszcze gorsze. Cała idea dziennikarza, który poświęca życie dla sprawy, w którą wierzy, legła w gruzach za sprawą pogardy, którą epatuje Jolie, tak w stosunku do Pakistańczyków, jak i do widzów. Gdzie tu miejsce na porozumienie między podziałami?
Nie wypowiem się na temat „Inland Empire”. Po pierwszym seansie „Mulholland Drive” uznałem za nieciekawy bełkot. Ale po drugim doszedłem do wniosku, że to mój ulubiony Lynch. Wstrzymam się zatem jeszcze z oceną jego najnowszego filmu.
KW: Też tak mam z Lynchem.
MCh: No to dochodzimy tutaj do sedna mojego rozczarowania tym rokiem. Kino rozrywkowe to jedna sprawa – bywa lepiej, bywa gorzej. Jeśli nie mogę się dobrze bawić nowymi filmami, sięgam w domu po starsze i mam dobrą rozrywkę, kiedy jej potrzebuję. Ale co roku domagam się nowych dramatów, które mnie poruszą w nieprzewidziany sposób. Właśnie z tym mam w tym roku problem, bo wyjątkowo dużo filmów muszę wrzucić do kategorii „nie kumam, dlaczego ludzie to kupili”. Tak jest z filmem Mungiu, który jest dla mnie stuprocentowo przewidywalny emocjonalnie, przez co uznałem go za zbyt prostą grę na emocjach. Nie ruszył mnie zupełnie. „Życie na podsłuchu” to dla mnie z kolei nieprzekonująca i uproszczona fantazja o świecie, którego reżyser z zachodnich Niemiec po prostu nie rozumie. Lynch nakręcił wprawdzie film bardzo, wbrew pozorom, spójny i przemyślany, ale zupełnie w jego filmografii niepotrzebny, bo niewnoszący nic nowego do budowanej przez niego mitologii postaci i światów. „Irina Palm” to zbiór logicznych dziur i romantycznych marzeń niedoświadczonego reżysera, który nie wie, o czym chce opowiadać. Tylko „Królowa” i „Małe dzieci” to filmy, które jakoś we mnie rezonowały. A w każdym razie tylko te dwa u nas rozpowszechniano. Najlepszy film, jaki widziałem na tegorocznym festiwalu Gutka, nie wszedł na razie na nasze ekrany (nowy film Ermano Olmiego), a „Persepolis” trafia dopiero w roku 2008.
ED: Zgodzę się z przedmówcą. Poruszających dramatów było tym razem jak na lekarstwo. „Królowa” i „Małe dzieci” to od pierwszych miesięcy 2007 roku wciąż najlepsze filmy gatunku: zmuszające do refleksji, poruszające mnogie tematy, wzruszające i niebezpiecznie niepokojące. Był też dramat kontrowersyjny, bo przez jednych uważany za knot jakich wiele, przez innych postrzegany jako delikatne, ciepłe kino o żegnaniu się z życiem, czyli „Wieczór”. Mam nadzieję, że dramat nagle nie straci rozpędu i znów nabierze życia w nadchodzących miesiącach.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Kino polskie
PD: Właściwie moje pełne wrażenia z obcowania z tegorocznym polskim kinem zawarłem już we fragmencie notki tetrycznej do „Pora umierać”: „odzyskać pod koniec życia czas spędzony na oglądaniu filmów nagrodzonych w Gdyni: bezcenne”. Polskie kino choruje na taką specyficzną przypadłość, że nawet jeśli film jest zupełnie przyzwoity, jak na przykład „Sztuczki” Jakimowskiego, to już kilka dni po seansie kompletnie o nim nie pamiętam i wiem, że już raczej nigdy do niego nie wrócę. Polscy filmowcy jako jedyni na świecie wciąż jakimś cudem nie potrafią kręcić po prostu bezpretensjonalnej rozrywki (czego dowodem w tym roku „Testosteron” i – niestety – „Ryś”) i odnoszę wrażenie, że nasza obecna kinematografia tylko tym różni się od tej sprzed kilku lat, że rozwinęła myśl „pokażemy wam ten polski syf” do „pokażemy wam ten polski syf, ale wszystko będzie dobrze”. Takie odczucia wyniosłem między innymi z „Doskonałego popołudnia”, „Korowodu”, „Alei gówniarzy” i oczywiście „Wszystko będzie dobrze”. Wyjątkowo dużo ciepłych słów słyszałem natomiast o „Parę osób, mały czas”, ale nie miałem okazji obejrzeć.
KW: „Parę osób, mały czas” jest po prostu kompletnie inny od całej polskiej produkcji filmowej. Nie epatuje dramatem, nie konfliktuje postaw, nie zderza ludzi z historią – jest po prostu opowieścią o przyjaźni dwojga ludzi, jakby wyjętych ze świata.
MCh: Tak. Gdybym nie widział go 2 lata temu, to pewnie uznałbym teraz za jedno z wydarzeń roku. Ale zgodzę się z tym, co powiedział Piotr – widziałem większość filmów na festiwalu w Gdyni, sporo z nich uznałem za niezłe i nawet dobre, ale do żadnego, dosłownie żadnego, nie mam ochoty wrócić. Smutne.
UL: Nie tylko nie potrafimy kręcić bezpretensjonalnej rozrywki, ale także wszystkie filmy robi się u nas w jednym gatunku: dramacie obyczajowym. Kłuje mnie cholernie mała różnorodność i inwencja naszych filmowców. To, że „Sztuczki” wyglądają prawie tak samo jak „Wszystko będzie dobrze”, a „Rezerwat” od „Alei gówniarzy” różni tylko to, że jeden pokazuje warszawską Pragę jako odrębną komunę, a drugi w ten sposób portretuje Łódź. Zgadzam się z Piotrkiem, że co roku mamy trend – drogę, którą mężnie kroczą wszyscy reżyserzy i nikt nawet na milimetr z niej nie zboczy. Od dawna nie miałam wrażenia, że ktoś wkłada energię nie tylko w szukanie tematu, ale także formy dla swojego filmu.
ŁT: Nie mam w żadnym razie zamiaru bronić „Testosteronu”, ale mimo wszystko jest pewna zasługa tego filmu. Wreszcie Piotr Adamczyk się przełamał po „Karolu”. Może teraz zamiast „wyrażać zadowolenie”, będzie się po prostu cieszył. A życzę mu tego, bo to w gruncie rzeczy dobry aktor, tylko szczęścia do ról nie ma. Jak wielu polskich aktorów zresztą…
DVD
PD: Z rzeczy, które nie trafiły do kinowej dystrybucji, warto zwrócić uwagę na „Nacho Libre” – nową komedię autora „Napoleona Dynamite”, „Shaolin Soccer” – wcześniejszą i dużo zabawniejszą komedię autora „Kung Fu Hustle”, „Wszystkie niewidzialne dzieci”, czyli zbiór nowelek wybitnych reżyserów, komediowy horror „Robale” („Slither”) i kapitalny dokument „Z-boczona historia kina” Sophie Fiennes. Osobna historia to „Kolekcja Studia Ghibli” – wydanie co prawda strasznie kiepskie, ale same filmy… Koniecznie! Dorzucicie coś do tej listy?
KW: Dzięki „Przebojom kina Azji” trafiło do nas kilka ciekawych produkcji koreańskich z „Opowieścią o dwóch siostrach” na czele. Wyszła, niespecjalnie zauważona, świetna „Paprika” Satoshiego Kona. No i oczywiście finalna wersja „Blade Runnera”, u nas jedynie w dystrybucji DVD (na zachodzie można ją było zobaczyć w kinach).
PD: To ja dorzucę jeszcze czarną komedię „Big Nothing” z Simonem Peggiem i Davidem Schwimmerem. Bardzo czarną i bardzo fajną.
Życzenia noworoczne
PD: Tak więc pożegnaliśmy dwutysięczny siódmy. Niektórzy z nas będą go wspominać dość chłodno, niektórzy cieplej, jednak mimo różnic w poglądach i opiniach o poszczególnych tytułach doszliśmy do pewnego consensusu. Chyba wszyscy się zgadzamy, że kino rozrywkowe – ze szczególnym uwzględnieniem komedii i animacji – generalnie trzyma fason, natomiast brakuje pełnokrwistych, poruszających do żywego dramatów. Toteż życzyłbym nam wszystkim, by Nowy Celuloidowy nieco nam spoważniał. A są ku temu wszelkie predyspozycje: dostaniemy po dwa nowe dramaty od Coenów i Ridleya Scotta, zobaczymy nowe filmy Anga Lee, Wong Kar-waia, Juliana Schnabela, Todda Haynesa, Paula Thomasa Andersona, a nawet Coppoli (ojca). Oby oni wszyscy wytrzymali konfrontację z tytanami rozrywki: Spielbergiem, Burtonem, Shyamalanem, Nolanem. I oby ci ostatni też nie zawiedli.
10 najlepszych filmów roku 2007 według redakcji „Esensji”:
  1. Prestiż
  2. Lakier do włosów
  3. Labirynt Fauna
  4. 3:10 do Yumy
  5. Hot Fuzz: Ostre psy
  6. Małe dzieci
  7. Ultimatum Bourne’a
  8. Królowa
  9. 300
  10. Zodiak
powrót do indeksunastępna strona

98
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.