Co było słychać w 2007 roku? Dla naszego zespołu redakcyjnego na pewno największym wydarzeniem było powstanie osobnego działu Muzyka w Esensji. A bardziej ogólnie – rynek muzyczny zalicza kolejne spadki sprzedaży, co na szczęście nie odbija się szczególnie na zawartości albumów – chociaż, jak zwykle, rzadziej mieliśmy okazję klękać z zachwytu niż krzywić się z niesmaku.Na pewno sporo zamieszania narobił Radiohead – nie tyle tym, jaki wydali album, ile tym, jak go wydali; z zaciętego boju, jaki o konsumenta toczyli 50 Cent i Kanye West, wyszło wielkie nic; White Stripes i Neil Young wciąż w dobrej formie, gorzej ze Smashing Pumpkins; z polskich rzeczy podobał się nam duet Waglewskiego i Maleńczuka.Zresztą – zobaczcie sami! Przygotowaliśmy dla Was nasze prywatne zestawienia. Znamienne, że tylko jeden album („Comicopera” Wyatta) się powtórzył – oto, jak różne mamy gusta…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
NAJLEPSZE PŁYTY 1. The White Stripes – „Icky Thump” Jack White i jego urocza partnerka Meg przyłożyli się do nagrania tej płyty. Miesiąc kombinowania w studio zrobił swoje i otrzymaliśmy dzieło perfekcyjne w najdrobniejszych elementach. Ani jednego zbędnego dźwięku. Czyżby okazało się, że „Elephant” został zdetronizowany? 2. „Grindhouse vol. 1: Death Proof Soundtrack” Quentin Tarantino nie odpuszcza. Wciąż robi świetne filmy i wciąż dobiera do nich rewelacyjną muzykę. Soundtrack do „Death Proof” można spokojnie postawić obok tego do „Pulp Fiction”. Klasyka od ręki. 3. Scorpions – „Humanity – Hour 1” Wielki powrót wielkiego zespołu. W tak dobrej formie Scorpionsi nie byli od pamiętnej płyty „Love at First Sting” z 1984 roku. To, że wrócili do mocnego, rockowego grania w dziwny sposób wiąże się z przyjęciem w swoje szeregi Polaka, Pawła Mąciwody. Czyżby to sabotaż polskiego fanklubu, zmęczonego miałkimi dokonaniami zespołu z lat 90.? 4. Korn – „MTV Unplugged” Niestety ostatnie studyjne płyty Korna nie należą do najlepszych. Muzycy zespołu musieli to czuć, dlatego postanowili wyciągnąć wtyczki z gniazdek i nagrali płytę akustyczną. Okazało się, że pod drapieżnymi riffami kryje się mnóstwo melodii. Może to jakaś wskazówka na przyszłość, Jonathanie Davis? 5. Behemoth – „The Apostasy” Nergal i koledzy wspięli się na kompozytorskie wyżyny. Udowodnili, że death metal to nie tylko jednostajna młócka. Czego na tej płycie nie ma: metal progresywny, folk, nieco gotyku, a nawet granie akustyczne. Najważniejsze jest jednak to, że mimo takiego zróżnicowania Bestia nie straciła niczego ze swojej brutalności. 6. The Doors – „Live in Boston 1970” Zdradźcie mi, gdzie ta perełka się uchowała? Czemu dopiero teraz ujrzała światło dzienne? Doorsi w swoim żywiole, czyli na scenie. Pełen odlot. A jak dorzucić do tego piękne, trzypłytowe wydanie, to orgazm na miejscu. Ile jeszcze podobnych cudeniek kryje świat przed słuchaczami? 7. Maleńczuk/Waglewski – „Koledzy” Jedyna płyta po polsku w moim zestawie. To na pewno mało ilościowo, ale nadrabiamy to klasą. O niezwykłości spotkania kolegów Maleńkiego i Wagla pisałem niedawno, więc jedyne, co teraz mogę zrobić, to podziękować im za to, że obaj od lat są z nami, słuchaczami i nigdy nas nie zawodzą. 8. Perry Farrel’s Satellite Party – „Ultra Payloaded” Perry Farrel to wielki przegrany tego roku. Z towarzyszeniem całej plejady znanych artystów nagrał wyśmienitą płytę, na której każdy znajdzie coś dla siebie. Jedni mogą zachwycić się przemyślaną koncepcją Kosmicznej Imprezy, innym wystarczy ultraprzebojowa muzyka. Balanga jest tak wyborna, że postanowił na nią wpaść sam Jim Morrison, którego możemy usłyszeć w finałowym utworze. 9. Feist – „The Reminder” Feist to piękna kobieta obdarzona delikatnym, zmysłowym głosem. Jej najnowsza płyta jest uosobieniem męskich fantazji o dziewczynie z gitarą. Spokojne, naturalne dźwięki płynące z głośnika trafiają prosto w serce. Można się zakochać. Nie mówcie mojej dziewczynie, ale czy ktoś wie, czy Feist jest jeszcze wolna? 10. Him – „Venus Doom” Było coś dla mężczyzn, to teraz coś dla kobiet. Na szczęście nie tylko. Him starają się zerwać z dotychczasowym stylem. Love metal zmieniają na doom metal. Panowie grają mocno i głośno jak nigdy. Trudno powiedzieć, czy fankom Villego Valo spodoba się nowy kierunek muzyczny, w jakim poszedł ich ulubiony zespół. Mężczyźni powinni być usatysfakcjonowani. Z OSTATNIEJ CHWILI: Małe Wu Wu – „Małe Wu Wu śpiewa wiersze księdza Jana Twardowskiego część I” Trudno powiedzieć, czy to płyta dla dzieci, czy dla dorosłych. Ale w gruncie rzeczy taka jest twórczość księdza Twardowskiego. W prostych słowach potrafił mówić o rzeczach skomplikowanych. A gdy za komponowanie zabrali się fachowcy z „dużego” Voo Voo, to już wiadomo, że będzie dobrze. Ale, że aż tak, to się nie spodziewałem. Płyta nie opuszcza mojego odtwarzacza.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIA: 1. Linkin Park – „Minutes to Midnight” Miało być ciężej, mroczniej, bez nadmiernego udziwniania i z ograniczoną liczbą rapowanek. I tak jest. Tylko po co. Przez to przemeblowanie Linkini stracili swój charakter. W efekcie nie zadowolili ani fanów, ani przeciwników. Ale co najgorsze, znając marketingowe zacięcie muzyków już niedługo wypuszczą wszystko w zremiksowanej wersji, koncertowej i z gadanymi wstawkami Jay-Z. 2. Silski – „Alodium” Kolejna nieudana płyta kolejnego dobrze zapowiadającego się uczestnika programu „Idol”. I to tym razem zwycięzcy. A mogło być tak pięknie. Silski ma przecież i fajny głos, i rockowe ciągoty. Udowodnił, że w tym repertuarze czuje się jak ryba w wodzie. Widać nie starczyło talentu, by skomponować ciekawe utwory. Płyta jest nijaka, męcząca i w gruncie rzeczy nie tak rockowa, jak miała być. Silski zdecydowanie przegrał nawet z innym rockowym Idolem, niejakim Zalefem. 3. Archive – „Live at Zenith” Byłem na dwóch koncertach Archive w Warszawie i wyszedłem zauroczony. Tym bardziej nie mogę przeżyć, że nie postarali się, by „Live at Zenith” miał porządne brzmienie. Dźwięk jest płaski, wokaliści fałszują, a estradowej energii ze świecą szukać. Nie tak zapamiętałem ich występy. Może ktoś ma jakiś porządny bootleg? 4. Tomek Makowiecki – „Ostatnie wspólne zdjęcie” Gdzieś czytałem wywiad z Tomkiem Makowieckim, w którym zastanawiał się, czemu jego muzyka nie sprzedaje się tak dobrze jak Brodki, Eweliny Flinty czy Szymona Wydry. Jego najnowsza płyta udziela odpowiedzi na to pytanie. Facet śpiewa ładnie, ale niemiłosiernie nudzi. Jego utwory są bliźniaczo podobne i tak samo ślamazarne. Do tego okraszone są mało interesującymi tekstami. Cytując starego Czereśniaka z „Czterech pancernych”: „Tomuś, nie piskaj”. 5. Mostly Autumn – „Heart Full of Sky” O Mostly Autumn mówiło się jako o folkowym wcieleniu Pink Floyd. Niestety od pewnego czasu zespół ten stara się prześcignąć mistrza, zapominając o folkowych korzeniach. Stracił przez to całą swą oryginalność. Choć tendencję zniżkową zalicza już od kilku albumów, wciąż mam nadzieję, że muzycy jeszcze wyciągną z tego wnioski. Tym razem się nie udało. I to podwójnie – to informacja dla tych, którzy nie zdobyli limitowanej, dwupłytowej edycji. NAJLEPSZE PŁYTY (kolejność alfabetyczna): Ayreon – „01011001” Trzy długie lata cierpliwie czekałem na nowy album swojego ulubionego prog-metalowca, jedynego artysty w tym gatunku, któremu udało się na mojej prywatnej liście zdystansować stachanowców z Dream Theater. Tym artystą jest Arjen Anthony Lucassen, od kilkunastu już lat kierujący międzynarodowym projektem o nazwie Ayreon. Lucassen jest pedantem i perfekcjonistą, długo więc sporządzał listę gości, którzy mieli pojawić się na jego najnowszym albumie. Lista ta może przyprawić wręcz o zawrót głowy. Na „01011001” zaśpiewali i zagrali bowiem między innymi: Anneke van Giersbergen, Jørn Lande, Hansi Kürsch, Bob Catley, Daniel Gildenlöw, Phideaux Xavier, Ty Tabor, Michael Romeo, Derek Sherinian i Tomas Bodin – by wspomnieć tylko o tych najbardziej znanych gwiazdach ze świata rocka progresywnego i symfonicznego metalu. W efekcie powstał podwójny koncept-album, muzycznie łączący w sobie finezję i monumentalizm Dream Theater z lekkością i melodyjnością The Flower Kings. Mimo tak fantastycznej obsady płyta jest bardzo spójna – każda z gwiazd zna swoje miejsce w szeregu i świetnie się na nim spisuje. Duża w tym zasługa dyrygenta tej orkiestry, który wykazał się nie tylko sporym talentem organizacyjnym, ale także wyczuciem, każdemu powierzając najbardziej odpowiadającą mu rolę. Deine Lakaien – „20 Years of Electronic Avantgarde” Przyznam, że nie przepadam za płytami rockowych kapel nagranych z towarzyszeniem orkiestr symfonicznych. Niezwykle często melanże takie prowadzą bowiem na manowce, o czym najdobitniej chyba przekonali się panowie z Metalliki (którzy zresztą całą tę modę w latach 90. ubiegłego wieku spopularyzowali). A jednak w przypadku elektro-gotyckiego duetu Alexander Veljanov – Ernst Horn efekt jest zadziwiająco interesujący. Czuję w tym rękę Horna, który – to przecież nie tajemnica – jest absolwentem konserwatorium. Świetnie rozłożono akcenty: orkiestra ani nie zdominowała zespołu, ani nie dała się zepchnąć na dalszy plan; wszystko podane zostało w idealnych proporcjach. Nawet najbardziej znane i osłuchane hity Deine Lakaien zyskały nowe oblicze („Over and Done”, „Return”, „Wunderbar”, „Awal”, „Love Me to the End”). Nie będę też jednak ukrywał pewnego rozczarowania, wiążącego się z brakiem dwóch piosenek, bez których podobnego wydawnictwa sobie nie wyobrażałem – „The Game” oraz „Sometimes”. Cóż, jak widać, nie można jednak mieć wszystkiego. Einstürzende Neubauten – „Alles Wieder Offen“ Chyba nikt – nawet najbardziej zagorzali fani niemieckich mistrzów industrialu – nie wierzył w odrodzenie tego zespołu. Właśnie „odrodzenie”, a nie zmartwychwstanie, ponieważ zespół formalnie nigdy się nie rozwiązał. Mimo to w ciągu ostatniego dziesięciolecia żadna z płyt – ani „Silence is Sexy”, ani „Perpetuum Mobile” – nie zyskała większego uznania. Trudno więc było oczekiwać jakiegoś przełomu po najnowszym krążku. Tymczasem płyta zaskakuje! Blixa Bargeld, przez prawie dwadzieścia lat dzielący swój talent między własny projekt, czyli Einstürzende Neubauten, oraz kapelę akompaniującą Nickowi Cave’owi (The Bad Seeds), wreszcie dokonał wyboru i rozstał się z wieloletnim przyjacielem i towarzyszem muzycznych peregrynacji. Pierwsza nagrana po tym rozstaniu płyta (wspomniane „Perpetuum Mobile”) nie zachwyciła, druga – „Alles Wieder Offen” – ma natomiast spore szanse, aby dołączyć do żelaznej klasyki zespołu. Fan industrialu może bez obciachu postawić ją obok legendarnych już krążków Einstürzende Neubauten – „Kollaps” i „Ende Neu”. Wprawdzie na nowym albumie nie ma hitów na miarę „Stella Maris” czy „The Garden”, ale jest parę kawałków, podczas słuchania których ciarki mogą przemknąć po plecach (np. „Nagorny Karabach” czy „Unvollständigkeit”). Grabaż i Strachy Na Lachy – „Autor” Od śmierci Jacka Kaczmarskiego minęło już kilka dobrych lat, ale jego twórczość ma się znakomicie. Najpierw po piosenki barda „Solidarności” sięgnęli „regałowcy” z Habakuka (album „A ty siej”), a następnie post-punkowcy ze Strachów Na Lachy z Krzysztofem Grabowskim na czele. Z tego pojedynku zdecydowanie zwycięsko wyszedł Grabaż. Głównie z tego powodu, że jego skoczne – bliskie melodyjnego punkowi i ska – melodie znacznie bardziej pasują do pieśni Kaczmarskiego niż rytmy reggae. Można się wprawdzie zżymać, że Strachy nieco stępiły ostrze tych songów, że je nieco „upopowiły”, czyniąc bardziej strawnymi dla tych słuchaczy, którzy nigdy z własnej woli po dorobek autora „Murów” by nie sięgnęli. Mnie to jednak wcale nie przeszkadza. Nawet elektroniczne wstawki w kilku utworach świetnie się sprawdziły, dodając im niepokojącego klimatu. A już prawdziwym dynamitem jest trzyutworowy set: „Szklana góra”, „Encore, jeszcze raz” oraz „Kazimierz Wierzyński”. Można jedynie żałować, że płyta ukazała się w wersji okaleczonej, bez dwóch nagranych przez zespół utworów z muzyką Przemysława Gintrowskiego („Autoportret Witkacego” oraz „A my nie chcemy uciekać stąd”), który nie wyraził zgody na ich publikację. Jaromir Nohavica – „Doma” Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś będę słuchał tego artysty z prawdziwą przyjemnością. Zdecydowały o tym zresztą względy pozamuzyczne. Kiedy bowiem przed rokiem dowiedziałem się o tym, że Nohavica w połowie lat 80. ubiegłego wieku podjął współpracę z czechosłowacką służbą bezpieczeństwa, aby składać raporty na temat swego kolegi po fachu – Karela Kryla (czeskiego odpowiednika Kaczmarskiego), postanowiłem wziąć z nim trwały rozbrat. A jednak złamałem się i – co prawda, z pewnymi oporami – sięgnąłem po najnowsze koncertowe wydawnictwo Jarka, dostępne zarówno w wersji audio, jak i DVD. Tytuł „Doma”, ponieważ koncert odbył się w rodzinnym mieście artysty, Ostrawie. W repertuarze nie zabrakło największych hitów, które w wersji koncertowej nabrały jeszcze rumieńców. To stara prawda, że pieśniarze pokroju Nohavicy najlepiej czują się, stojąc samotnie z gitarą (lub akordeonem) przed tłumem widzów, spijającym słowa z ich ust. I ja poddałem się czarowi tego występu, słuchając swego czasu niemal na okrągło kilku piosenek: „Darmoděj”, „Divoci koně” (dedykowanej Włodzimierzowi Wysokiemu), „Sarajevo”, „Zatanči” czy „Mařenka”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Porcupine Tree – „Fear of a Blank Planet” Zaledwie sześć utworów, około pięćdziesiąt minut muzyki. Ale za to jakiej! Steven Wilson po raz kolejny udowodnił, że jego muzyczna wyobraźnia to praktycznie niewyczerpane źródło. I nie jest nawet takie istotne, pod jakim aktualnie szyldem wydaje płytę – czy jest to Bass Communion, No-Man, Blackfield, czy też najważniejszy z jego licznych projektów, czyli właśnie Porcupine Tree. Płyta, choć dość znacznie różni się od „In Absentia” (moim zdaniem opus magnum Wilsona i kolegów), to jednak wydaje się jej naturalną konsekwencją. Jest przede wszystkim bardziej rockowa, w czym po części zasługa zaproszonych gości: Roberta Frippa z King Crimson oraz Alexa Lifesona z Rush. W pamięć najbardziej zapadają utwory pierwszy i ostatni, to jest „Fear of a Blank Planet” i „Sleep Together”, chociaż do moich ulubionych zaliczam „Anesthetize”. Mroczne jest nowe oblicze Porcupine Tree, ale ja bardzo lubię mroczną muzykę. A gdy jeszcze do tego charakteryzuje się ona niepowtarzalnym klimatem i – nie ma się co wstydzić – melodyjnością, to aż trudno oderwać ucho od głośników. Satellite – „Into the Night” To był bardzo pracowity rok dla Wojtka Szadkowskiego. Rozpoczął się od wydania debiutanckiej płyty nowego projektu eksperkusisty Collage, Peter Pan, zatytułowanej „Days” (na której Wojtek nie tylko zagrał na bębnach, ale i zaśpiewał, do czego, nie wiedzieć czemu, nie chce się publicznie przyznać), zakończył natomiast publikacją trzeciego studyjnego krążka jego głównego zespołu – Satellite. „Into the Night” to zdecydowanie najlepsza płyta tej formacji, w składzie której – prócz Szadkowskiego – znajduje się jeszcze dwóch byłych muzyków Collage: wokalista Robert Amirian oraz klawiszowiec Krzysztof Palczewski. Nic więc dziwnego, że większość fanów postrzega tę kapelę jako spadkobierczynię poprzedniej. A jednak jest to pewne uproszczenie. Przede wszystkim dlatego, że Satellite nie odcina kuponów po sławie Collage. O czym dobitnie przekonuje właśnie najnowszy krążek, bijący na głowę wszystko to, co wcześniej – pod jakimkolwiek szyldem – nagrali panowie Szadkowski, Amirian i Gil (który po rozpadzie Collage stanął między innymi na czele grup Mr. Gil i Believe). „Into the Night” to klasyczny neo prog, nie jakoś szczególnie odkrywczy, ale za to zagrany z wielkim polotem i inteligencją. Dowodem niech będą chociażby utwory: „Dreams”, „Heaven Can Wait” oraz tytułowy. Serj Tankian – „Elect the Dead” Antropolodzy kultury od dawna twierdzą, że najciekawsze zjawiska rodzą się na styku różnych kultur. Twórczość Serja Tankiana – amerykańskiego wokalisty pochodzenia ormiańsko-libańskiego – jest tego świetnym przykładem. Choć nie ukrywam, że do System of a Down przekonałem się bardzo późno (dopiero po albumie „Hypnotize” sprzed dwóch lat); dużo bardziej natomiast spodobał mi się niezwykle dziwaczny od strony muzycznej krążek duetu Serart (z 2003 roku), czyli Tankiana i Arto Tunçboyacιyana. Dzięki niemu do solowego debiutu Serja podszedłem już bez żadnych uprzedzeń i od razu dałem się porwać. Tak naprawdę wystarczyło już pierwsze przesłuchanie „Empty Walls” – to najprawdziwszy killer, jeden z tych utworów, które przechodzą do historii, jak np. „Smells Like Teen Spirit” Nirvany. Tankian mógłby już nic więcej w życiu nie nagrać, a i tak będzie miał trwałe miejsce w moim sercu właśnie dzięki tej piosence. Nie znaczy to jednak wcale, że dalej jest gorzej. Kolejne utwory też potrafią z jednej strony urzec lirycznym klimatem, z drugiej zaś – swoją potęgą wdeptać w ziemię (np. „The Unthinking Majority”, „Money” czy „Lie, Lie, Lie”). Wielka w tym zasługa charakterystycznego wokalu Serja, który łączy w sobie ciepło i rockową moc. Robert Wyatt – „Comicopera” Robert Wyatt to ikona brytyjskiego rocka progresywnego, jeden z najważniejszych twórców sceny Canterbury, muzyk między innymi Soft Machine, Matching Mole i Henry Cow, aktywny na scenie muzycznej od ponad czterdziestu lat. I nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że od 1973 roku Wyatt porusza się na wózku inwalidzkim. Co, na szczęście, w żaden sposób nie przeszkadza mu w pracy twórczej, choć zapewne też jej nie ułatwia. Tegoroczne dzieło Roberta, swoista jazzowo-rockowa „Opera komiczna”, stanowi powrót do najlepszych lat artysty. Jest na tej płycie to wszystko, za co swego czasu ceniono Soft Machine, a więc szczypta rockowej awangardy, spora doza free jazzu oraz typowo brytyjski humor. Do nagrania „Comicopery” Wyatt zaprosił prawie dwudziestu muzyków, dzięki czemu powstała prawdziwa orkiestra, w której – prócz lidera i pomysłodawcy projektu – główne role odgrywają takie tuzy rocka, jak Brian Eno, Phil Manzanera i David Sinclair. Świetny, budzący z letargu album na długie zimowe wieczory. Neil Young – „Chrome Dreams II” Kanadyjczyk to jeden z tych artystów, wobec których jestem bezkrytyczny. I nieważne nawet, czy na swoich kolejnych płytach gra country, muzykę grunge czy rocka. Zakochałem się w nim, gdy przed siedemnastoma laty usłyszałem płytę „Ragged Glory” i tak zostało po dziś dzień. „Chrome Dreams II” nawiązuje tytułem do albumu dokładnie sprzed trzydziestu lat, który – choć był gotowy do wydania – nigdy nie ujrzał światła dziennego jako oficjalne wydawnictwo artysty (pojawił się na rynku po latach jako bootleg). Na nowym krążku słychać Younga nieco lżejszego, jakby postanowił odetchnąć po wściekle rockowej płycie „Living with War” z ubiegłego roku. Ale i tutaj nie zabrakło ostrzejszych fragmentów, jak chociażby ponad osiemnastominutowy utwór „Ordinary People”. Uwagę zwraca również drugi pod względem długości – czternastominutowy – „No Hidden Path”. Za takie właśnie rozimprowizowane, skrzące się gitarowymi solówkami kawałki fani rocka kochają Younga. I kochać będą po wsze czasy. P.S. Sebastian nie zdecydował się na zestawienie największych rozczarowań.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
NAJLEPSZE PŁYTY 1. The Birthday Massacre – „Walking with Strangers” Tak zapewne grałby The Cure, gdyby z mniej więcej połowy lat osiemdziesiątych zostałby przeniesiony do roku 2007. 2. Faderhead – „FH2” Druga płyta. Lepsza od pierwszej. A wydawało się, że to niemożliwe. 3. Ashbury Heights – „Three Cheers for the Newlydeads” Podróż w drugą stronę – silne inspiracje muzyką pop lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia podlane jak najbardziej współczesną elektroniką. O dziwo – ożywcze i świeże. W sam raz dla kogoś, kto dziecięciem był dwadzieścia kilka lat temu. 4. Noisuf-X – „The Beauty of Destruction” Nieco łagodniejsza wersja projektu X-Fusion. „Hit Me Hard”, „Orgasm”, „Nervouz Beatz” czy absolutnie rewelacyjna „Toccata del Terrore” – tytuły mówią same za siebie! 5. Blutengel – „Labirynth” Zabawa w wampira w wersji elektro. Czasem ostro i rytmicznie, czasem – łagodnie i sentymentalnie, choć na tej płycie dominują pierwsze klimaty. I o to chodzi. 6. Accessory – „Holy Machine” Czyste elektro bez jakichkolwiek podtekstów. Siedem nowych, równych utworów, sześć remiksów na dokładkę dla tych, co lubią takie rzeczy. A ja lubię. 7. Painbastard/[:SITD:] – „Accession Records Klangfusion vol. 1” Interesująca propozycja Accesion Records – dwa maksisingle dwóch flagowych zespołów wytwórni w jednym pudełku. Lepiej sprawił się Painbastard: tytułowa „Nyctophobia” bije na głowę wszystko to, co ukazało się na wydanej nieco później długogrającej „Borderline”. 8. Reaper – “Hell Starts with an H” Płyta szalenie nierówna – obok znakomitych, radujących spragnione równego łomotu serce „Execution of Your Mind” i „Weltfremd” znaleźć tu można i niewypały: wystarczy wymienić „Robuste Maschine” czy „TTH 2.0”. I tylko dlatego tak nisko. 9. Supreme Courts – „Hypocrites+Saints” Ciężkie, przytłaczające. Jedno z mych prywatnych odkryć A.D. 2007. 10. Diary of Dreams – „Nekrolog 43” Każda płyta DoD to wydarzenie. Niestety, tym razem nie tak wielkie, jak mogłoby czy wręcz powinno być. Sporo brakuje tej płycie do najlepszych osiągnięć zespołu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIA: 1. God Module – „Let′s Go Dark” Po świetnej „Viscerze” taka zaskakująca obsuwa. W zasadzie zero po stronie pozytywów – aż trudno uwierzyć. 2. Heimataerde – „Leben Geben Leben Nehmen” Trzecia płyta zespołu udanie łącząca motywy średniowieczne z cięższą wersją elektro. O klasę słabsza od dwóch wcześniejszych. 3. Painbastard – „Borderline” Maksisingiel promujący tę płytę okazał się być dużo od niej lepszy. Podobnie zresztą jak wcześniejsze płyty Painbastarda. 4. :wumpscut: – „Body Census” Łagodniejąc, staje się nijaki. Kryzys zapoczątkowany poprzednią płytą, „Cannibal Anthem”, zdaje się pogłębiać.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
NAJLEPSZE PŁYTY 1. Battles – „Mirrored” Po raz pierwszy poczułem, że żyję w XXI wieku, wieku, w którym powstaje świeża, odkrywcza muzyka, a nie tylko mielonka ze sprawdzonych sto razy staromodnych brzmień, podkradzionych riffów i oklepanych rozwiązań. 2. Robert Wyatt – „Comicopera” Piękne – po prostu. Czułe – zwyczajnie. Wielkie. Choć żeby się o tym przekonać, potrzebowałem mnóstwa czasu. 3. The Arcade Fire – „Neon Bible” Wydawać by się mogło, że druga płyta nie może być aż tak dobra. Że to nie ma prawa się zdarzyć. Tymczasem nie ma tu ani jednej słabej sekundy, ani jednej zmarnowanej nuty. Jak często obecnie się to zdarza? 4. The Bad Plus – „Prog” Jazz, ale nie jazz. Rock, ale nie rock. Nawet nie jazz rock. Jak by to nazwać? Nieważne. Jazzowe utwory w rockowym kostiumie, rockowe kawałki na jazzową modłę – niby temat znany, a jednak… 5. Nels Cline Singers – „Draw Breath” Oto gdzie doszedł jazz: enigmatyczny misz masz z post rocka, free jazzu, rocka i bluesa. Aż żal, że nie staną się gwiazdami. 6. Rufus Wainwright – „Release the Stars” Już za sam głos Wainwright powinien znaleźć się we wszelkich top listach. „Release the Stars” to płyta popowa, oby więcej takiego popu w radiostacjach. 7. Devendra Banhart – “Smokey Rolls Down Thunder Canyon” Spiritus movens ruchu naturalismo, przedstawiciel new weird America i gwiazda freak folk, człowiek bardzo nietypowy, nagrywa bardzo niecodzienną płytę. Nie chodzi o to, że dziwaczna: jest niecodziennie urzekająca. 8. Fred Anderson & Hamid Drake – “From the River to the Ocean” Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle… jazz. A dokładniej: free jazz z elementami muzyki arabskiej. Nestorzy awangardowego jazzu w wielkiej formie. 9. Kronos Quartet – „III Kwartet smyczkowy Henryka Mikołaja Góreckiego” Słynny kwartet smyczkowy w repertuarze pisanym specjalnie dla nich. Podobno moda na Góreckiego mija. Podobno Kronos mają spadek formy. Podobno nie należy słuchać plotek. 10. Pink Freud – „Punk Freud” W nowym roku życzę wszystkim czytelnikom częstszego obcowania z muzyką tak dobrą, jak ta na „Punk Freud”. Polskim muzykom życzę zaś, żeby brali przykład z kolegów z tego jazzowego składu. Zero kompleksów, maksimum ognia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIA: 1. Radiohead – „In Rainbows” Szekspirowskie „Wiele hałasu o nic” pasuje tu jak ulał. Genialnie wypromowana średnia płyta dobrego zespołu. Dlatego mało zaszczytne, pierwsze miejsce. 2. Smashing Pumpkins – „Zeitgeist” Za co? Czy grzeszyliśmy w poprzednim życiu? 3. Beastie Boys – „The Mix-Up” Nie jestem pewien, czy byłbym w stanie zapamiętać choć jeden motyw z tego nudnego, nijakiego albumu. Jednym uchem wchodzi… 4. Interpol – „Our Love to Admire” Po takim debiucie jak “Turn on the Bright Lights” wszystko może się wydawać kiepskie. Ale nagrywania muzyki na siłę nie tłumaczy nic. Męczą się muzycy, męczą się słuchacze. 5. Nine Inch Nails – „Year Zero” Po kokainowych szaleństwach nie ma się pewnie siły na nic, a co dopiero na porywanie się z motyką na słońce. A tym właśnie jest próba nagrywania złożonego concept albumu: dystopijnej wizji przyszłości świata i okolic na jednej płycie. |