Rzadko który musical skłania do zadawania tak ważnych pytań, jakie nasuwają się przy seansie filmu „Across the Universe”. Co powinno leżeć u źródeł tego gatunku – muzyka czy ciekawa opowieść? Piosenka czy bohater? Czy muzyka ma stanowić wyłącznie fabularne punkty odniesienia, czy może powinna konstruować i określać bohaterów?  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Priorytetem reżyserki Julie Taymor byli Beatlesi – to ich spuścizna jest budulcem „Across the Universe” i co jest podkreślane przez autorkę w wywiadach, to zabieg w pełni świadomy. Można jednak odebrać go jako rażącą wadę, bo akcja filmu, rozgrywająca się w USA burzliwych lat sześćdziesiątych, podczas inwazji na Wietnam, rewolty obyczajowej, narodzin kontrkultury i walki o prawa cywilne, stała się rozbuchanym popisem możliwości inscenizacyjnych. A także, co gorsza, konkursem na sprawne przyklejanie piosenek Beatlesów do kolejnych linijek scenariusza. Zacznijmy od początku. Młodziutki Jude porzuca stoczniowe życie w Liverpoolu i wyrusza do USA odnaleźć ojca (nawiasem mówiąc, to chyba dość naiwny wytrych scenarzysty). Na miejscu zaprzyjaźnia się z rodzeństwem z dobrego domu – rezolutnym Maxem oraz Lucy, z którą wkrótce połączy go miłość. Pierwszym przystankiem na drodze ich wędrówki w stronę finałowego wyśpiewania „All You Need is Love” jest Nowy Jork, gdzie wszystko staje się jasne – miejscowa cyganeria okazuje się nader atrakcyjną propozycją dla Jude’a, który swojego malarskiego talentu nie mógł rozwinąć wśród synów Albionu. Taymor, zaczynająca karierę na Broadwayu, opowiada tę banalną w gruncie rzeczy historię z niespotykaną energią i twórczą werwą. Przeplata z polotem kilkanaście musicalowych konwencji, co owocuje ciekawą summą stylistycznych przeobrażeń, jakie spotkały ten gatunek na przestrzeni jego osiemdziesięcioletniej historii. Właściwe są wszelkie skojarzenia – od automatycznie narzucających się analogii z „Hair”, po świetną impresję na temat Beatlesów autorstwa Richarda Lestera, „Hard Day’s Night”. Całość ogląda się z wrażeniem uczestnictwa w niezwykłym spektaklu, szczególnie że reżyserka daje upust swojej nieskrępowanej fantazji i surrealistycznymi, dynamicznymi sekwencjami wchodzi klinem w tkankę narracyjną. W wielu scenach (pobór wojskowy, przejażdżka autobusem) przypomina, jak wyśmienitą jest „stylistką”. Rozwija również własne, autorskie kino, zanurzone w światowej tradycji literatury i sztuki – od krótkometrażowej adaptacji „Burzy” Szekspira i oryginalnych adaptacji Sofoklesa oraz Poego, przez „Tytusa Andronikusa”, po „Fridę”. W drugiej części filmu ilość wizualnych odjazdów stopniowo się zwiększa, wraz z rosnącą temperaturą historii. Zgrzyt i kłopotliwe pytania pojawiają się w momencie, gdy w Wietnamie spadają bomby, a pacyfistyczne stowarzyszenia wchodzą na drogę nieprawości i zamieniają się w zbrojne bojówki. O swojej nieobecności przypomina widzowi ważny element musicalu – dydaktyka. Musical dydaktyką oddycha, bo muzyka uczy życia, nawołuje do tolerancji, jest wyrazem światopoglądu albo obnaża mechanizmy społeczne, ciemiężące szarego człowieka. Żeby nie uciekać w prehistorię, nawet tak wywrotowe fabuły jak „Chicago” wykładają pewne prawdy – tyle że w sposób zdystansowany albo wręcz cyniczny. Element dydaktyczny, choć uniwersalny, bierze się z materii epoki, w której film jest zakorzeniony. A że Taymor traktuje epokę jak ornament, dydaktyka nie ma okazji wybrzmieć, zaś film obnaża swoje puste wnętrze. I tak wracamy do punktu wyjścia. Muzyka Beatlesów, nawet jeśli nadaje się do ilustrowania amerykańskiego Sturm und Drang Periode ze względu na swoje pojemne przesłanie i ponadczasowość, nie jest uzasadniona. Bo cóż z tego, że Beatlesi byli w USA popularni? Równie dobrze można było ich skonfrontować ze Stonesami albo z Bobem Dylanem. Kolejne dramatyczne wydarzenia potraktowane są jak trójwymiarowe widokówki, które wypada okrasić znanym i lubianym numerem. Dobrze obrazuje tę manierę epizod wietnamski. Piosenka „Strawberry Fields Forever” w sposób trudny do opisania ilustruje wojenny koszmar zestawiony z obrazem artystycznego porywu. Intelektualny montaż przeplata dwa fabularne porządki, nie nadając im jednak żadnego głębszego sensu. Większość połączeń „piosenka + sytuacja fabularna” nie sprawia wprawdzie wrażenia wysilonych, ale nie rozwija bohaterów i zbudowana jest na wyjątkowo tanich zabiegach. Na przykład na nazywaniu postaci imionami z piosenek brytyjskiego kwartetu. Tutaj nie pomogą nawet epizody znanych gwiazd pokroju Joe Cockera czy Bono w dość nietypowych wcieleniach. Zresztą mnóstwo numerów i okoliczności ich występowania można przewidzieć z dużą dokładnością, nawet przy umiarkowanej znajomości piosenek Beatlesów. Taki jest też cały film – wizualnie zachwycający (Srebrna Żaba na niedawnym festiwalu Camerimage), ale sprawiający wrażenie zbyt oczywistego hołdu. Ślepe uwielbienie zastąpiło świadomość wstrząsających czasów.
Tytuł: Across the Universe Reżyseria: Julie Taymor Zdjęcia: Bruno Delbonnel Scenariusz: Dick Clement, Ian La Frenais Obsada: Evan Rachel Wood, Jim Sturgess, Joe Anderson, Dana Fuchs, Martin Luther, T.V. Carpio, Spencer Liff, Lisa Hogg, Amanda Cole, Danya Taymor, Joe Cocker, Harry J. Lennix, James Urbaniak, Bono, Jerzy Gwiazdowski, Eddie Izzard, Salma Hayek Muzyka: Elliot Goldenthal Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: UIP Data premiery: 4 stycznia 2008 Czas projekcji: 131 min. Gatunek: dramat, musical Ekstrakt: 50% |