powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Smok z Nigdylandii
Ann Downer
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ale Brenda wydawała się w porządku. Teodora tak naprawdę spędziła z nią niewiele czasu, widziała ją wszystkiego dwa razy, gdy Brenda wpadła do nich, kiedy wychodzili razem z tatą. Była z zawodu pielęgniarką anestezjologiczną, która w wolnych chwilach występowała solo na scenie w numerach komediowych. Odrobinę pulchna, miała falujące kasztanowe włosy, orzechowe oczy i piegi. Teodora rozmawiała z nią tylko raz, przez telefon, i Brenda wydała jej się wtedy miła i zabawna; trudno było jej nie lubić. Teodora jednak odkryła już wcześniej, że można kogoś lubić, a mimo to żywić do niego urazę.
Teraz Teodora zalogowała się w swoim komputerze i wysłała Val i Milo pilną wiadomość, ale nie otrzymała odpowiedzi. Nie była zdziwiona. Val ćwiczyła intensywnie Te Kwon Do, przygotowując się do dobroczynnego Kick-a-Thon. Milo natomiast spędzał popołudnia ze swym nowym psem, Yodą. Trenował go do testów zwinnościowych, podczas których czworonogi ścigają się z czasem, pokonując tor przeszkód pełen ruchomych kładek i tuneli. Ta trójka przyjaźniła się od lat, ale teraz zdawało się, że każde zmierza w swoją stronę. Teodora nie mogła ich winić: ilekroć trafiał się wolny dzień, siedziała u dr Nagi na lekcjach rysunku albo załatwiała sprawunki z tatą.
Głównie jednak chodziło o to, że nie mogła im powiedzieć o Wice, Gideonie i całej reszcie. Zwłaszcza Val podejrzewała, że Teodora nie chce im czegoś zdradzić, i po nieudanej próbie wyciągnięcia z przyjaciółki prawdy, zrezygnowała. „Rany, Do – oznajmiła w końcu zdesperowana. – Nawet kiedy zmarła twoja mama, nie byłaś taka oporna”.
Teodora wzięła tornister i skierowała się do salonu, gdzie włączyła telewizor, zastanawiając się jednocześnie, czy najpierw zabrać się do matematyki, czy może hiszpańskiego. Zerknęła na ekran. Po raz nie wiadomo który wyświetlali drugi film z cyklu „Wywerny i czarnoksiężnicy”. To właśnie kolekcjonowanie kart z wizerunkami czarnoksiężników i smoków doprowadziło do całego zamieszania i wplątało ją w najprawdziwszą czarnoksięską historię. Teraz film wydał jej się beznadziejnie sztuczny i fałszywy. Teodora przejrzała kilkanaście programów i w końcu zatrzymała się na dokumencie przyrodniczym. Wiedziała, że napisanie liczącego tysiąc słów eseju po hiszpańsku na temat starożytnych Azteków zabierze jej dwie godziny, więc najpierw zabrała się do pracy domowej z matematyki – lubiła geometrię i była z tego przedmiotu niezła.
„…całe środowisko roślin i zwierząt w jednym metrze sześciennym torfu” – cedził monotonny głos o brytyjskim akcencie. Na ekranie jakiś przemoczony naukowiec w stroju przeciwdeszczowym wycinał saperką bryłę czarnej ziemi, z której zwisały korzenie.
Pierwsze zadanie okazało się łatwe i Teodora przeszła do następnego.
„…robaki, chrząszcze, mchy, paprocie i ogromna liczba mikroskopijnych żyjątek oraz grzybów tworzą złożoną siatkę pokarmową…”.
Teodora podniosła wzrok i zdążyła dostrzec zbliżenie jakiegoś chrząszcza pożerającego białawą larwę. Skrzywiła się i odwróciła wzrok. Za kilka minut miał się zacząć jej ulubiony program na innym kanale. Pozostało jej jednak dość czasu na jeszcze jedno zadanie z matematyki.
Nagle niesamowity krzyk jakiegoś ptaka znów kazał jej spojrzeć na ekran telewizora i tym razem zobaczyła złoto-zielone mokradło, poznaczone migotliwymi, przypominającymi zwierciadła pasemkami wody. Niebo zmieniało bezustannie odcień szarości, jakby zanosiło się na burzę. Tuż nad błyszczącą taflą przeleciał ptak bagienny, wydając ten sam żałobny dźwięk. W dali widać było ruiny jakiejś budowli, być może warowni albo zamku. Lektor coś mówił, ale słowa ledwie docierały do Teodory. Miała wrażenie, że ten obraz ją wchłania, jakby mogła zanurkować w srebrzystą wodę i zniknąć. Krajobraz na ekranie był pierwotny, piękny, odrealniony – lecz nagle wydało jej się, że za chwilę zostanie wciągnięta, że przeniknie fizycznie powierzchnię monitora; gwałtownie cofnęła umysł. Magiczny nastrój prysł jak bańka mydlana.
Chwyciła pilota i zgasiła telewizor, a potem siedziała przez chwilę z bijącym szybko sercem, próbując się zorientować, o co tu chodzi. Potem znów włączyła odbiornik i sprawdziła w gazecie telewizyjnej, co to był za program. „15.00-16.00. Opowieści z bagien. Flora i fauna szkockiego torfowiska (przyroda)”.
Teodora postanowiła dokończyć matematykę przy kuchennym stole. Uporała się z zadaniami i właśnie osuszała rozmrożonego kurczaka, gdy wrócił ojciec. Rzucił klucze na blat szafki i zaczął przeglądać pocztę.
– Cześć, Do – powiedział po chwili, potem pocałował ją w czoło i sięgnął do lodówki po butelkę wody sodowej.
Teodora obrała trochę imbiru i zaczęła kroić go w małe pałeczki. Wciąż rozmyślała o tym, co przytrafiło jej się podczas oglądania programu przyrodniczego, ale czuła, że nie może opowiedzieć o tym ojcu. Spytała za to, niespodziewanie dla samej siebie:
– Ta historia z Brendą to na poważnie?
Ojciec nalewał sobie właśnie wody sodowej do szklanki. Drgnęła mu ręka, a syczący płyn wylądował na blacie szafki. Wziął ścierkę i wytarł plamę, potem odwrócił się i popatrzył na córkę. Nigdy nie nosił okularów, ale ostatnio poszedł do okulisty i wrócił z receptą na szkła dwuogniskowe. Ciągle je zdejmował i oglądał z łagodną irytacją, a także czyścił połami koszuli. Teraz też to zrobił, zwlekając z odpowiedzią.
– Nie, jeszcze nie.
– Ale podoba ci się?
– Tak. Bardzo. A propos, chciałaby cię poznać.
– Już mnie poznała.
– Tylko się przywitałyście. Chciałaby spędzić z tobą trochę czasu. Pomyśleliśmy sobie, żeby wybrać się w którąś sobotę nad rzekę i trochę tam posiedzieć. Weźmiemy frisbee, gazety i chleb dla kaczek.
Teodora poczuła lekką urazę. Leniwe niedziele nad brzegiem rzeki spędzała zwykle z mamą. Ale tylko rzuciła odruchowo:
– Okej. Pewnie.
Znów zajęła się imbirem. Tata poszedł bez słowa do spiżarni i wrócił z buteleczkami oleju sezamowego i sosu sojowego, a także słoikiem pasty chili. Pracując w milczeniu, z początku niezręcznym, ale potem życzliwym, krzątali się zgodnie po kuchni i szykowali posiłek.

Później, kiedy Teodora kończyła przy stole odrabianie lekcji, ojciec powiedział:
– Dostałem dziś list.
– Hm? – Teodora szukała właśnie w słowniku hiszpańskim wyrazu „obserwatorium”.
– Z muzeum w Szkocji. Znaleźli jakąś łuskę. Chcą, żebym przyjechał i ją obejrzał.
Teodora cofnęła gwałtownie dłoń, zamykając odruchowo słownik. Nie musiała pytać, jakiego rodzaju łuskę ma na myśli. Jej tata był naukowcem i napisał pracę na temat tajemniczej łuski i kilku fragmentów skorupy jaja, które odkryto na Customs Tower przy bostońskim nabrzeżu. Była to łuska Wiki i jej jajo, ale o tym wiedziała tylko Teodora, dr Naga i czarnoksiężnicy. Wszyscy inni wierzyli, że profesor Andrew Oglethorpe zidentyfikował nowy gatunek zwierzęcia. Artykuł zamieszczono w miesięczniku „Science”, na pierwszej stronie, która wisiała oprawiona w ramki w gabinecie Andy’ego Oglethorpe’a. Dzięki łusce tata był teraz prawdziwym profesorem i miał na uniwersytecie zapewnioną pracę, jak długo tylko chciał.
Och, wspaniale, powiedziała w duchu Teodora. Zaczyna się. Tak jak minionego lata… Ojciec zamierzał wyjechać w jakieś ciekawe miejsce i zostawić ją w domu. Tyle że tym razem Mikko nie będzie się nią opiekować i ojciec wyśle ją do jakiegoś krewnego: do ciotki Jane, jeśli będzie miała szczęście, a jeśli nie, wyląduje u stryjecznego dziadka Hosmera i stryjecznej babki Prue.
– Nie ma w Szkocji nikogo, kto mógłby ją dla nich zbadać?
– Owszem, na uniwersytecie w Edynburgu. Ale zarówno herpetolog, jak i ichtiolog polecili moją osobę. Jestem obecnie jedynym ekspertem na świecie, jeśli chodzi o tajemnicze łuski.
– Dlaczego musisz jechać aż do Szkocji? Nie mogą ci przesłać tego pocztą?
– No cóż, byłoby mnóstwo biurokracji na cle. Mieliby problemy, żeby wysłać z kraju fragment anatomiczny nieznanego zwierzęcia. Ludzie z muzeum nie chcą rozgłosu – boją się najazdu amatorów osobliwości, a to mała wyspa. Nie wszyscy uważają, że potwór z Loch Ness przysłużył się tamtejszym mieszkańcom.
– No cóż, jeśli musisz, to jedź – westchnęła Teodora.
– Przyszło mi do głowy, żebyśmy pojechali razem. Pan Greyling, kustosz muzeum, zapewnia, że może nam zapewnić pobyt na jakiś czas. Tydzień czy dwa. Wystarczy, żeby zbadać łuskę i miejsce, gdzie ją znaleziono.
Teodora patrzyła na ojca szeroko otwartymi oczami.
– Mówisz poważnie? Wziąłbyś mnie ze sobą?
Miała nowiutki paszport, a tata obiecał, że zabierze ją na następną wyprawę, o ile nie będzie to kolidowało ze szkołą. Ale nie mogła jakoś uwierzyć, że ojciec dotrzyma słowa.
Uśmiechnął się szeroko.
– Tak, mówię poważnie – zapewnił i wręczył jej list z Muzeum Dziedzictwa Scornsay. Do listu od dr. J.A.M. Greylinga, napisanego na papierze ze znakiem muzeum, dołączono kolorową broszurkę, zatytułowaną „Niezwykła wyspa Scornsay”. Teodora otworzyła ją i niemal spadła z krzesła.
Barwna fotografia ukazywała złoto-zielone wrzosowisko, poprzecinane wąskimi strugami srebrzystej wody. Po szarym niebie krążył ptak błotny. W dali widać było ruiny jakiejś budowli, zamku albo warowni. Przypominała obraz na ekranie, ten, który z taką mocą przyciągał jej umysł. Tyle że teraz wyglądała pięknie i nie miała w sobie nic niesamowitego. Nad zamkiem wznosił się łuk tęczy.
– Wszystko w porządku? – spytał zaniepokojony ojciec.
– Tak – odparła Teodora. – Jestem tylko podekscytowana.
Oddała mu list, ale broszurkę zatrzymała. Siła przyciągania nie była tak przemożna jak wówczas, gdy Teodora patrzyła na ekran telewizyjny, ale wyczuwała ją wyraźnie, jak gdyby srebrzyste pasma wody wysuwały po nią swe macki.

Ostatnie tygodnie szkoły wlokły się bez końca. Teodora trzykrotnie przepakowała swoje rzeczy: przewodnik po Szkocji w miękkiej oprawie (miała go od tygodnia i już zdążyła przeczytać trzy razy od deski do deski), aparat cyfrowy, który dostała na gwiazdkę od ciotki Jane, a który wymagał jeszcze opanowania, szkicownik i nowe pudełko z dziewięćdziesięcioma sześcioma kolorowymi ołówkami.
Właśnie grzebała w plątaninie łańcuszków i bransoletek wypełniających jej szkatułkę z biżuterią, gdy natrafiła na starą broszkę, która należała niegdyś do jej matki. Był to abstrakcyjny zawijas, tworzący sylwetkę przycupniętego smoka, z osadzonym pośrodku czerwonym kamieniem. Założyła broszkę tego magicznego lata, kiedy to rzuciła nieporadne zaklęcie, przez co wywern Gideona runął bezwładnie z nieba, a Wirna wylądowała na podwórzu państwa Oglethorpe’ów. Teodora zaczerwieniła się na to wspomnienie. Coś jednak kazało jej wziąć broszkę do ręki i teraz, kiedy trzymała ją w dłoni, przedmiot zrobił się ciepły, a czerwony kamień zajaśniał. Teodora doznała nagle wizji, w której ujrzała matkę stojącą przed lustrem w holu, ubraną na jakąś specjalną okazję. Pani Oglethorpe wsunęła kolczyk w ucho, potem w drugie, a na koniec przypięła sobie do dekoltu sukni broszkę z czerwonym kamieniem. Po chwili wspomnienie zblakło.
Teodora umieściła starannie broszkę w zapinanej na zamek błyskawiczny saszetce. Znajdowały się tam już spinki do włosów i bransoletki, które zabierała ze sobą w podróż. Potem usiadła na łóżku, rozmyślając o Wydarzeniach Minionego Lata, o zaklęciu rzuconym za pomocą broszki i naprawionym magicznie szkielecie nietoperza.
Zastanawiała się, która Teodora postanowiła zabrać ze sobą broszkę. Czy ta dawna, ta pamiętająca matkę i zdecydowana zachować nienaruszoną pamięć o niej? Czy też ta nowa, ta, która potrafiła zgłębiać i naprawiać roztrzaskane szkielety siłą umysłu? Miała wrażenie, że te dwie istoty, dawna i nowa, są jak dwie zabawki-magnesy, które kiedyś św. Mikołaj włożył jej do pończochy na gwiazdkę. Małe plastikowe teriery szkockie, jeden biały, drugi czarny. Im bardziej próbowało się je złączyć, tym bardziej zdawały się odpychać.
Broszurka „Niezwykła wyspa Scornsay” leżała na podłodze. Teodora schyliła się, podniosła ją i otworzyła na stronie ze zdjęciem zamku na wrzosowisku. Zamyślona, przesuwała palcem po tęczy. Przyszło jej do głowy, że może dowie się czegoś więcej w Szkocji, pośród zielono-złotych krzewów, nad srebrną wodą.
5
Widmowe ruiny
Teodora miała wrażenie, że wylądowali w samym środku wichury. Kiedy zeszli z promu na nabrzeże Scornsay, zbliżył się do nich jakiś młody człowiek. Uśmiechnął się i uścisnął energicznie dłoń Andy’ego Oglethorpe’a, przekrzykując wiatr:
– Jamie Greyling z Muzeum Dziedzictwa Scornsay. Huśtało na promie? Jesteście trochę zieloni na twarzach. Mam tu samochód. Zaraz uwolnię was od tej pogody.
Nie wyglądał na starszego od niektórych studentów taty – Jamie Greyling był bardzo chudy i kościsty, nosił też brodę, jaką młodzi ludzie zapuszczają, by sprawiać wrażenie poważniejszych, ale w rezultacie wydają się jeszcze młodsi.
Kiedy prowadził ich w stronę poobijanego rovera, Teodora stłumiła ziewnięcie. Ich samolot wylądował dzień wcześniej w Glasgow. Tam złapali pociąg jadący na północ, do Ullapool, gdzie zatrzymali się na noc w pensjonacie typu bed-and-breakfast, po czym wsiedli na prom płynący na Scornsay. Fizycznie Teodora wciąż tkwiła w bostońskiej strefie czasowej, a pod powiekami czuła piasek.
– Przypuszczam, że oboje jesteście trochę zmęczeni, więc od razu zawiozę was do chaty – oznajmił Jamie.
Jamie załatwił im na czas pobytu lokum w „autentycznej chacie wiktoriańskiej”, położonej w cieniu zamku. Teodora nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy po raz pierwszy w życiu prawdziwą kamienną warownię.
– Czy możemy się zatrzymać po drodze i najpierw obejrzeć zamek? – spytała.
– Jasne – odparł Jamie. – Ale nie ma tam wiele do oglądania.
– To znaczy?
– Nie wspominałem o tym? Zamek Scornsay to ruiny. – Jamie wymówił ostatnie słowo ze szkockim akcentem, przeciągając „r”. – Zachowało się jedno skrzydło, ale dobudowano je dopiero w osiemnastym wieku. Reszta trzyma się jako tako tylko dzięki duchom.
Teodora przygarbiła się, zniechęcona. Wyobrażała sobie wcześniej, jak stary dr Greyling (mały, siwiuteńki i przygarbiony wiekiem człowiek) wręcza jej stalowe kółko z pradawnymi żelaznymi kluczami do zamku i mówi, mrugając porozumiewawczo: „Naprawdę nie powinienem tego robić – to wbrew przepisom – ale wiem, że będziesz ostrożna. Życzę ciekawych odkryć!”.
Spoglądała na przesuwający się za szybą wozu krajobraz: zielone wzgórza upstrzone stadkami owiec po jednej stronie drogi i pastwisko, na którym skubało trawę śmieszne, kosmate bydło górskiej rasy. Po chwili ziemie przeznaczone pod wypas zostały w tyle, oni zaś ruszyli przez wrzosowisko. Serce Teodory wykonało dziwne salto, kiedy to zobaczyła – zielono-złotą połać ziemi i srebrno-niebieskie języki głębokiego jak morze jeziora, z tą różnicą, że nie był to obraz telewizyjny, lecz jak najbardziej rzeczywisty.
Po chwili Jamie skręcił i znów podążyli nadmorską drogą z oszałamiającym spadkiem po prawej stronie. Ponownie skręcili i oto ich oczom ukazał się zamek.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił wesoło ich przewodnik, hamując na żwirowatym gruncie tak gwałtownie, że pasażerowie o mało nie połamali sobie kości.
Zamek Scornsay był doprawdy imponującą ruiną. Z bezładnego wzgórza gruzów, pośród których pasły się spokojnie owce, wyrastała samotna, prawie nietknięta wieża.
– Kiedy został zburzony? – spytała Teodora, oczekując, że Jamie poda nazwę jakiejś bitwy sprzed wieków.
– Na początku lat siedemdziesiatych. Kilkoro turystów wypadło przez podłogę, która nie wytrzymała. Postanowiono odnowić zamek i wszystkie grożące zawaleniem części zostały rozebrane z myślą o ich rekonstrukcji. Oczywiście, zanim cokolwiek odbudowano, zabrakło pieniędzy, więc zostały nam tylko ruiny. I duchy, ma się rozumieć.
Zamek Scornsay w ogóle nie sprawiał wrażenia nawiedzonego – raczej podupadłego, jakby jego bezcieleśni mieszkańcy doszli do wniosku, że znajdą sobie lepsze miejsce do nawiedzania. Teodora już miała się odwrócić, gdy dostrzegła, jak coś białego przemyka między dużymi kamiennymi blokami, które runęły kiedyś ze zniszczonych obwałowań. Lecz nim przyjrzała się bliżej, to coś zdążyło już zniknąć. Było małe, niczym zwierzę, ale nie miało wyraźnego i określonego kształtu jak owca. Teodora wpatrywała się w kamienne bloki, czekając, aż biała istota znów się pojawi.
– Halo, Teodoro, obudź się… idziesz?
Uświadomiła sobie, że Jamie i ojciec czekają już na nią w drzwiach chaty. Jak długo stała, wpatrzona w zamek?
– Idę.
Wydawało się to prawie niemożliwe, ale chata wyglądała jeszcze lepiej niż na zdjęciach, które Jamie przesłał im e-mailem. Była wypisz wymaluj jak z obrazka i Teodora niemal oczekiwała, że otworzy im pani Tiggy-Winkle, jeżowa praczka z książek Beatrix Potter. Drzwi były pomalowane na jasnoniebieski kolor, a w skrzynkach na parapecie kwitły kwiaty. Z komina unosiła się wstążka dymu torfowego.
– O, świetnie, ktoś rozpalił ogień. Pewnie Teresa tu zajrzała – wyjaśnił Jamie, otwierając drzwi, które nie były zamknięte na klucz.
– Kto to jest Teresa? – spytał Andy, kiedy weszli do środka.
– Pani Fletcher, mieszka po drugiej stronie wzgórza – odparł Jamie.
W małej kuchni na kominku płonął ogień, a na stole stał bukiet dzwonków i talerz świeżych rożków przykrytych serwetką. W głębi widać było niewielki salonik z jeszcze jednym kominkiem, wygodnymi krzesłami i ławą pod oknem. Na górze znajdowała się łazienka i dwie sypialnie, wszystko maleńkie. Pan Oglethorpe zaczął narzekać, tylko na wpół żartobliwie, że będzie musiał spać z nogami wystającymi za okno, ale Teodora go nie słuchała: był to idealny miniaturowy domek dla lalek. Humor znacznie jej się poprawił.
Jamie podłączył do kontaktu czajnik elektryczny, który po chwili zaczął perkotać, i zajął się przyrządzaniem herbaty, podczas gdy tata Teodory taszczył ich wielkie amerykańskie walizy po wąskich szkockich schodach. Teodora stała i patrzyła przez okno nad zlewem. Na sąsiednim wzgórzu dostrzegła okazały dom wiejski. Był ledwie widoczny i z tej odległości niewiele większy niż rekwizyt z Monopoly. Na parapecie leżała lornetka. Teodora podniosła ją do oczu i nakierowała na budynek. Plamka, którą przed chwilą widziała, nabrała nagle ostrości i rozrosła się w wielki, pełen zakamarków wiejski dom z kamienia, który zdawał się rozchodzić we wszystkich kierunkach. Na ganku spał wielki, kudłaty szary pies. Podniósł na chwilę łeb, jakby poczuł na sobie spojrzenie Teodory.
– Co to jest? – spytała, wskazując dom.
– To dom Fletcherów, waszych gospodarzy. Są właścicielami tej chaty.
Przy herbacie Jamie wyjaśnił, jak został kustoszem muzeum.
– Trzy lata temu ukończyłem uniwersytet i nigdzie nie mogłem znaleźć pracy, gdy dostałem list z biura turystyki w Scornsay. Pisali, że były kustosz, Ranald Ransay, zmarł w wieku 98 lat, pozostawiając muzeum w opłakanym stanie. Postanowiłem więc zamieszkać na wyspie i uporządkować sprawy. Wciąż znajduję różne skarby, które stary Ranald pochował w szufladach! Mam nadzieję, że uda mi się odkurzyć wszystko i stworzyć muzeum funkcjonujące na nowoczesnych zasadach. – Jamie odstawił pusty kubek i wyjął z kieszeni kluczyki do wozu. – Chcecie pewnie wypocząć po podróży. Może wpadnę po was rano i zawiozę do muzeum? Około dziewiątej, dobrze?
Teodora i jej tata zostali sami, patrząc na siebie z dwóch końców stołu. Dziewczynka westchnęła nagle i zakryła dłonią usta.
– Co? – spytał ojciec.
– Poszedł i nic nam nie powiedział o duchach! Jeśli w zamku się od nich roi, pewnie zna mnóstwo niesamowitych historii.
Jakoś nie mogła zdobyć się na to, by opowiedzieć tacie o białym kształcie, który przemykał wśród ruin. Andy Oglethorpe uśmiechnął się i łyknął herbaty.
– Tak właśnie zamierzasz spędzać tu czas? Na tropieniu duchów?
– No cóż, jeśli chodzi o zamek, spenetruję go bardzo szybko.
– Kiedy się pobraliśmy, twoja mama była przekonana, że mamy w domu poltergeista – powiedział ojciec.
– Chodzi ci o duszka, który lubi rzucać talerzami i przesuwać meble?
Andy Oglethorpe skinął głową. Teodora czekała, aż powie coś więcej. Ostatnio zaczął opowiadać o latach sprzed jej przyjścia na świat, a Teodora uwielbiała te rzadkie, cenne chwile, gdy mogła zajrzeć do sekretnego pokoju rodzicielskiego życia, które poprzedzało jej narodziny.
– Ten akurat miał w zwyczaju rysować na zaparowanym lustrze i przesuwać rzeczy na toaletce. Poza tym mama winiła go za pogubione skarpetki i temu podobne. Zaczęła nawet wykładać mu różne przedmioty – agrafki, puste pudełka po zapałkach, pojedyncze guziki, pastylki na kaszel – żeby tylko zostawił w spokoju jej kluczyki do wozu.
Teodora bez trudu ujrzała w wyobraźni matkę z rękami na biodrach, przemawiającą gniewnie do poltergeista.
– Co się stało z tym duchem?
– No cóż, ty się urodziłaś – odparł ojciec. – Żartowaliśmy, że przeniósł się do jakiejś rodziny, gdzie mógł skupić na sobie całą uwagę.
Był to bardzo długi wieczór; znajdowali się daleko na północy i mieli wrażenie, że noc nigdy nie zapadnie. W końcu przeciągły wyżynny zmierzch zaczął z wolna przechodzić w ciemność. Uznali, że najwyższa pora iść do łóżek. Teodora ruszyła na górę, zostawiając ojca zajętego ogniem, by nie wygasł przez noc.
Była zachwycona swoim pokojem z jego staromodną niebiesko-białą tapetą i niską biblioteczką pod oknem, pełną książek. Za szybą widziała zamek. Jego kontury łagodniały w niesamowitym, długim szkockim zmierzchu.
Tam! I tam! Mały biały kształt przemykał między zburzonymi murami i przewróconymi głazami. Tylko mgnienie, pozbawione wyraźnego kształtu.
Teodora potrząsnęła głową i odwróciła się. Zmiana stref czasowych, powiedziała sobie w duchu. Przebrała się w swój nocny strój, stary podkoszulek i legginsy, na stopy naciągnęła grube skarpety i wsunęła się do łóżka. W małej biblioteczce znalazła cienką książeczkę autorstwa panny Fiony MacDonald, zatytułowaną „Duchy i inne legendy Scornsay”, którą w 1909 roku opublikowano nakładem Muzeum Dziedzictwa Scornsay. Sięgnęła po nią, by sprawdzić, co napisano na temat zamku, ale w książce nie było indeksu, musiała więc wertować po kolei strony, przeglądając z mozołem tekst w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki. Wkrótce jednak głowa opadła jej na poduszkę, a książka wysunęła się z dłoni.
powrót do indeksunastępna strona

51
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.