Kogo jeszcze podekscytuje wieść, że „American Gangster” przynosi kolejne świetne role Denzela Washingtona i Russella Crowe’a? Jeśli ktoś nie urodził się wczoraj, wie, że Denzel ucieleśnia klasę, elegancję i inteligencję zamknięte w jednym aktorze, a Russell łączy desperację, determinację i pewność siebie w każdym spojrzeniu. Ale czy wcześniej powiedzielibyście, że Ridley Scott to urodzony Nowojorczyk?  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Co za ulga! Nowojorska saga o kokainowym królu i ścigającym go ostatnim sprawiedliwym była idealnym materiałem dla Martina Scorsese. Ale on, jak wiadomo, nie jest ostatnio w najlepszej reżyserskiej formie, więc niech lepiej siedzi w domu i poleruje swojego Oscara. Bo pewnie w jednej ról obsadziłby Leonardo DiCaprio i przynajmniej aktorsko niewątpliwie położyłby dzieło. A tak mamy seans z Russellem Crowe’em i Denzelem Washingtonem – taki potencjał trudno kompletnie zmarnować. Tych aktorów się nie ogląda. Ich się podziwia. Choćby panowie przez trzy godziny popijali kawę w absolutnej ciszy. Jednak mimo doboru równych sobie aktorów, siłą napędową filmu zdecydowanie jest wątek Franka Lucasa i to grający go Washington aktorsko wybija się na pierwszy plan. Ta historia przedstawia się ciekawiej, w sposób bardziej rozbudowany i barwniejszy od banalnego życia Robertsa granego przez Crowe’a. Scott wprowadza tu szereg świetnie obsadzonych postaci drugo-, a nawet trzecioplanowych, które dodatkowo skupiają uwagę, odbierając nasze zainteresowanie bohaterowi Crowe’a. Wcielenia Cuby Goodinga Jra, Ruby Dee, Chiwetela Ejiofora to małe cudeńka, świetne stopione w jednolite tło dla postaci granej przez Washingtona. Także dzięki nim wątek Franka Lucasa stanowi kompletną opowieść, podczas gdy Roberts pełni rolę cienia, dopełnienia, a nie bohatera równorzędnego tytułowemu gangsterowi. Blady i rozpisany na kolanie motyw policjanta rozpracowującego narkotykowego barona przyplątał się tu chyba z innego filmu. Niestety, nie ze stron scenariusza do produkcji Michaela Manna albo czegoś na miarę „Donniego Brasco” Newella. Jedynym dobrym powodem istnienia postaci Robertsa w „American Gangster” była okazja do pogapienia się na jak zawsze mocno zaangażowanego w rolę Russella Crowe’a. Przez większą część seansu historia śledczego stanowi przykład filmowej pretensjonalności, naiwności, schematyczności niegodnej sąsiadowania ze świetnie opowiedzianym i interesującym wątkiem Lucasa. Ma się wrażenie, że ta kiepska część filmu istnieje tylko na potrzeby – skądinąd świetnej – finałowej sceny. To występ godny statuetki Oscara dla Washingtona, Złotego Globu dla Crowe’a i przynajmniej nagrody nowojorskich krytyków filmowych dla papierowego kubka z kawą. Inna sprawa, że Scott pozwolił swoim aktorom na zadziwiająco niewiele. W „American Gangster” dominuje wola reżysera, dla którego najważniejsze było, aby w filmie nieprzerwanie coś się działo. Nawet jeśli to coś ma być tylko kliszą wklejoną z sensacyjnego kina. Scott nie preferuje oddechów, przerw, pustych fabularnie kadrów. Charaktery postaci definiują głównie wydarzenia, skomponowane w taki sposób, żeby pokazać bohaterów jako osoby bardzo do siebie podobne. Żaden z nich nie jest krystaliczny, na obliczu każdego pojawiają się skazy. Richie Roberts nie weźmie do rąk nawet połowy dolara, którego uczciwie nie zarobił, ale jego życie rodzinne to kompletna porażka. Z żoną spotyka się w sądzie na sprawie rozwodowej, z synkiem – podczas ustalonych widzeń. Praca przysłania mu życie. Frank Lucas stoi po ciemnej stronie mocy, ale za to życie rodzinne ma na wskroś udane. Piękna żona u boku, coniedzielne pielgrzymki do kościoła, wieczory spędzone z małżonką w dobrej restauracji. Pierwsza rzecz, jaką robi Frank po udanej sprzedaży góry narkotyków? Oczywiście ściąga całą swoją wielką rodzinkę i poczciwą mamusię do olbrzymiego domu. Gdyby nie tematyka oraz sceny brutalnej przemocy, to „American Gangster” byłby fantastyczną propozycją na familijny wypad do kina w sobotni wieczór.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pochwała na cześć rodziny i wartości wspólnoty to jednak nic w porównaniu ze sposobem, w jaki Scott pokazuje Nowy Jork. Za ten film angielska królowa powinna odebrać mu lordowski tytuł. Wyczucie, z jakim w „American Gangster” reżyser eksponuje miasto, można porównać tylko do mistrzowskiego ujęcia futurystycznego Los Angeles w jego „Łowcy androidów”. W najnowszym filmie ponownie udaje mu się stworzyć przekonującą wizję żywej, fascynującej i realistycznej miejskości. Twórca „Gladiatora” udowodnił, że nawet Anglik w Nowym Jorku może nie odstawać od najlepszych i zamknąć w kadrze atmosferę tego miasta nie gorzej niż Spike Lee czy Martin Scorsese. Prawdą jednak jest, że „American Gangster” to dobry film, który powstał jakieś trzydzieści lat za późno. Dziś wydaje się cytatem, przeniesieniem „Ojca chrzestnego” w nowe realia. Wtedy, między „Francuskim łącznikiem” Friedkina, „Shaftem” Parksa, „Serpico” Lumeta, „Brudnym Harrym” Siegela i innymi Coppolami, byłby zapewne niekwestionowanym arcydziełem. Lata siedemdziesiąte i tak były w kinie pięknym okresem, złotym wiekiem obfitości, ale z filmem Ridleya Scotta zyskałyby jeszcze jeden błyszczący punkt. Facet perfekcyjnie czuje klimat kina tamtych czasów, w analogiczny sposób konstruuje bohaterów, kręci ze zbliżonym, charakterystycznym tamtym czasom rozmachem. Podaje wydarzenia w podobnym rytmie. Ale jednak tu i ówdzie czuć w tym wszystkim przyciężką rękę naśladowcy, która wówczas mogłaby pozostać niezauważalna. Trzy dekady temu Scott miałby szansę znaleźć się wśród najlepszych, dziś może jedynie zebrać punkty za umiejętne łapanie w ramy kadru ducha filmów, których już się nie kręci. W ostatecznym rozrachunku „American Gangster” pozostawił we mnie tyle samo radości, iż nie zrobił go Scorsese, co żalu, że za materiał nie zabrał się Spike Lee. On z pewnością zaobserwowałby w scenariuszu Steve’a Zailiana więcej współczesnych odniesień i uczyniłby z niego arcydzieło, a nie tylko gangsterską historię w klasycznym stylu.
Tytuł: American Gangster Reżyseria: Ridley Scott Zdjęcia: Harris Savides Scenariusz: Steven Zaillian Obsada: Denzel Washington, Russell Crowe, Chiwetel Ejiofor, Josh Brolin, Lymari Nadal, Ted Levine, John Hawkes, RZA, Malcolm Goodwin, Ruby Dee, Ruben Santiago-Hudson, Carla Gugino, Skyler Fortgang, Cuba Gooding Jr., Armand Assante, Joe Morton, Idris Elba, Common, Warner Miller, Jon Polito, Kadee Strickland, Melissia Hill, Quisha Saunders, Norman Reedus, Fab 5 Freddy, Clarence Williams III Muzyka: Marc Streitenfeld Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: UIP Data premiery: 25 stycznia 2008 Czas projekcji: 157 min. Gatunek: dramat, sensacja Ekstrakt: 60% |