powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Ziemiański w oparach absurdu
Andrzej Ziemiański ‹Miecz Orientu›
W książce „Miecz Orientu” Andrzej Ziemiański dokonał czegoś, co nie śniło się dotąd pisarzom: połączył w jedno: fantastykę, historię, sensację, romans i rozprawę filozoficzną. Co wynikło z tego literackiego eksperymentu? Ano, jak mawiają, kupa śmiechu.
Zawartość ekstraktu: 10%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na początek małe wyjaśnienie. Powieść Ziemiańskiego nie jest żadną nowością – wcześniej publikowana była w kolejnych numerach „Twórczości”. Nie wiem, kogo podkusiło, aby wydać ją w formie książki, ale pomysł to co najmniej nietrafiony. Do rzeczy.
Już od pierwszych stron czytelnika atakuje absurd, a im dalej w powieściowy las, tym gorzej. Marek Brener jest zbiegiem z obozu jenieckiego (akcja toczy się podczas II wojny gdzieś w okupowanej przez Rosjan Polsce), ucieka właśnie przed zbrojnym pościgiem. Zmęczony wielodniowym brakiem snu i nieustannym strachem, postanawia znaleźć kryjówkę, gdzie mógłby przeczekać pogoń i zregenerować siły. Bohater nie znajduje lepszego pomysłu jak… zakraść się do innego obozu i przez parę dni „poudawać” tam więźnia. „W oknach nie ma krat, a w pobliżu reflektorów, a więc przeniknięcie do środka, jak i późniejsza ucieczka nie powinny być trudne” – stwierdza Brener. Głupota tego pomysłu aż bije po oczach, na szczęście z pomocą przychodzi nam współczesna teoria literatury. Otóż „Miecz Orientu” wprawdzie pisany jest w trzeciej osobie, przedstawia jednak przeżycia i myśli Brenera – jest więc subiektywnym zapisem jego emocji, tzw. strumieniem świadomości. Na samym początku dowiadujemy się też, że Brener był wcześniej w innym obozie jenieckim. Najwyraźniej został tam poddany makabrycznym eksperymentom albo praniu mózgu, na skutek których zwyczajnie zwariował, a „Miecz Orientu” jest zapisem tego szaleństwa. Nie dziwi więc pomysł ukrywania się przed pościgiem w obozie ani późniejsze, równie głupie, koncepcje.
Ale nie tylko z Brenerem jest źle; czytelnik bardzo szybko przekonuje się, że wszyscy właściwie mieszkańcy obozu pośrodku lasu są mniej lub bardziej stuknięci, łącznie ze strażnikami. Tych ostatnich jest co prawda tylko dwóch, ale w swoistym cyrku, do którego trafił Brener, wszystko jest możliwe. Bohaterowie głównie snują się po korytarzach budynku, plotą trzy po trzy na pseudofilozoficzne tematy, piją wódkę i szyją worki. Główna postać miota się między nimi, próbując zrozumieć, dlaczego obozu właściwie nikt nie pilnuje, a więźniowie nie palą się specjalnie do ucieczki. Wyjaśnienie tej pasjonującej zagadki zostaje podane mniej więcej w połowie książki, (a przez czytelnika przewidziane dużo wcześniej), dalej już właściwie nic się nie dzieje. Zresztą Brener podświadomie przeczuwa, że przeznaczona mu przez autora fabuła nie trzyma się kupy, często powtarzając: „bzdura”, „nonsens”, „absurd”. Jak czytamy: „Ach, dość tego! Naprawdę miał dość jałowych rozważań”.
Stan umysłowy głównej postaci został oddany przez Ziemiańskiego nadzwyczaj dobrze – momentami „Miecza Orientu” w ogóle nie da się czytać. Język, jakim posługuje się narrator, jest infantylny, amatorski, nudny, a przede wszystkim bełkotliwy: „Świadomość jako element analizy doprowadzający podejmującego doświadczenie do punktu wyjścia, do pierwszego, nie, do zerowego stopnia, ot tak, po prostu – bez szansy na późniejszą syntezę”. Albo: „Brener był już zmęczony błądzeniem po omacku w meandrach rzucanych przez Horynia skrawków myśli”. Czytelnik też szybko męczy się taką literaturą.
Powieść sypie się nie tylko na poziomie języka, ale także i konceptu. Na przykład, w jaki sposób Horyń i jego – co podkreślane jest przynajmniej kilka razy – tępi koledzy wpadli na (swoją drogą mocno przekombinowany) pomysł oszukiwania więźniów? Jakim cudem trzech ludzi było w stanie wyżywić grupę kilkudziesięciu (kilkuset?) więźniów w środku puszczy, w dodatku w trakcie wojny? I po co Brener siedzi w obozie, skoro właściwie nie ma ku temu żadnej motywacji? Fabuła „Miecza Orientu” jest tak piramidalną bzdurą, że rodzą się nie tylko pytania o poczytalność głównego bohatera, ale także tego, kto to wszystko napisał. A może Ziemiański sam trafił do jakiegoś obozu, gdzie poddano go czyszczeniu wyobraźni?
Książkę można by dobrze spointować cytatem z trzeciego rozdziału: „Dyskusja rozkręcała się, schodząc na coraz bardziej oderwane od życia tematy”. Rzeczywiście, historia spisana przez Ziemiańskiego przypomina właśnie takie gadanie o niczym albo też majaczenia człowieka, który dostał czymś ciężkim po głowie. Pod koniec powieści fabuła zwyczajnie się rozpada, a finał zostaje sprowadzony do… kradzieży ziemniaków. Nie dowiadujemy się nawet, po jakie licho autor nadał książce tytuł „Miecz Orientu” – broni białej tam jak na lekarstwo, Orient od biedy reprezentować mogliby Rosjanie, tyle tylko, że ich też nie ma. Co zostaje? Porządny kawałek grafomanii, który można z czystym sumieniem polecić ludziom lubiącym rzeczy duże i solidne. Jak informuje wydawca na okładce: „Mistrz fantastyki otwiera nowy horyzont”. Tak jest, proszę państwa, nowy horyzont śmieszności.



Tytuł: Miecz Orientu
Autor: Andrzej Ziemiański
ISBN-10: 83-7384-454-6
Format: 328s. 130×205mm
Cena: 24,90
Data wydania: 26 maja 2006
Ekstrakt: 10%
powrót do indeksunastępna strona

72
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.