powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Po drugiej stronie gwiazd
David Drake
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Danielu – podjął Mon, trzymając szklankę w obu dłoniach, lecz nie podnosząc jej do ust. – Sir. Ludzie pójdą za panem, wie pan, że tak będzie. Czy przyjdzie pan jutro na musztrę i przemówi do nich? Sir, mam teraz pięciu łobuziaków – moja żona urodziła, kiedy byłem na Tanais. Nie wyżyję z połowy pensji, nie mogę, a jeżeli zabiorę do Galaktyki Północnej załogę partaczy, to… – uśmiechnął się kwaśno – cóż, przyznam rację Barnesowi. Lepiej będzie, jak rozepnę skafander w próżni.
– Ja… Zastanowię się nad możliwościami wieczorem, Mon – oznajmił Daniel, wstając powoli, żeby nie wyglądało to na ucieczkę przed starym kamratem, co właśnie robił. – Obiecuję, że przyjdę na musztrę. O dziesiątej?
– Tak jest, o dziesiątej – odparł porucznik, podrywając się i z radosnym uśmiechem ściskając Danielowi dłoń. – Bogu dzięki! Dziękuję panu, sir. Jeśli tylko utrzymam dyscyplinę, wszystko będzie dobrze, obiecuję, że tak!
Pokiwał głową, nie wracając więcej do złożonej obietnicy. Powinien znaleźć się na paradzie, żeby podziękować załodze, która poleciała za nim do piekła, i to nie jeden, lecz kilka razy, zawsze wydobywając stamtąd Księżniczkę Cecile i jej dowódcę. Jeśli jednak chodziło o to, co im powie…
Był winien Monowi szacunek należny lojalnemu i kompetentnemu oficerowi, jednak równie wiele zawdzięczał każdemu, kto służył z nim na Sissie. Nie zamierzał namawiać ich do ryzykowania życiem, a pomimo tego, co powiedział swemu pierwszemu oficerowi, żeby go pocieszyć, kłopoty, jakich doświadczyła korweta podczas powrotu do domu, przekonałyby każdego, że Mon jest pechowcem. Nie był człowiekiem, za którym Daniel z ochotą podążyłby na Północ ani któremu zawierzyłby swój honor, namawiając innych, żeby mu towarzyszyli.
Rozległo się brzęczenie. Przygotowujący się do wyjścia Hogg sięgnął do kieszonki na piersi po telefon, który nosił w Xenos. Słuchał przez chwilę, po czym powiedział do Leary’ego:
– Musimy wracać do domu, panie. Natychmiast.
Ruszyli razem do drzwi; służący dwa kroki przed swym panem tylko dlatego, że wcześniej wystartował. Gdy wypadli na zewnątrz, mężczyzna dodał ściszonym głosem:
– Dzwonił majordomus, sir. Mistrzyni Mundy ma kłopoty. Poważne kłopoty.
• • •
Wagonik, którym wracała Adele ze świtą, wiózł do domu również czternaścioro urzędników, którzy wypełnili go do granic dozwolonego limitu. Lokaje Adele – a raczej lokaje towarzyszący jej i Toverze, gdyż choć nosili liberie Mundych, to Skarbiec Spedytorów i Kupców wypłacał im pensje – nie pozwoliliby im wsiąść, lecz jej rodzice chlubili się swą troską o niższe stany. Adele, która większość życia spędziła wśród tychże stanów i znała je o wiele lepiej niż jej rodzina, mimo wszystko powstrzymała służących przez wzgląd na ich pamięć.
Z drugiej strony: nie uważała, żeby konieczne było przekraczanie ograniczeń tramwaju. O tej porze dnia w wagoniku powinno znajdować się czterdzieścioro pasażerów. Gdy na Kręgu Pentakrestu wsiadł dwudziesty podróżny, lokaje Adele Mundy zablokowali drzwi, tłukąc żółtawymi pałkami po kostkach palców każdego, kto siłą próbował je otworzyć. Uczona wolała myśleć o tym jako o samopomocy w egzekwowaniu prawa niż deptaniu praw ludu przez szlachetnie urodzonych.
Uśmiechnęła się. Choć nie przejęłaby się zbytnio inną interpretacją. Ją samą wystarczająco często deptano.
Wagonik zatrzymał się na peronie, na krańcu dziedzińca, kołysząc się lekko na jednej szynie. Nikt nie czekał, żeby wsiąść; urzędnicy tylko patrzyli, żeby ekipa Adele wysiadła i żeby mogli zająć ich miejsca. Zdawali sobie sprawę z tego, ile mieli szczęścia, że pozostawiano im tyle przestrzeni na resztę trasy prowadzącej do wielopiętrowych bloków na wschodnich przedmieściach Xenos.
W chwili gdy Adele i jej służba wysiadali na peron, tuż za nimi zatrzymał się wagonik jadący na zachód. Wyczuła, jak Tovera odwróciła głowę, trzymając w obu rękach płaski neseser. Z tramwaju wysiadł nieznany jej młody oficer FRC w mundurze Drugiej Klasy. Pewnie ktoś do Daniela – przyjaciel albo posłaniec z Biura Floty.
Okalające dziedziniec siedem domów było ciche, jak zwykle w letni wieczór. Na progu ostatniego budynku po lewej, tuż obok Małego Chatsworth, przycupnęło pół tuzina mężczyzn w różnych liberiach. Na widok wracającej do domu arystokratki podnieśli się, upychając po kieszeniach kości i pieniądze.
Jednym z nich okazał się odźwierny Adele; wrócił szybko na posterunek, nie rozglądając się na boki. Nieoczekiwanie poszło za nim dwóch mężczyzn.
– Mistrzyni Mundy? – zawołał za jej plecami oficer FRC. Obejrzała się przez ramię i zatrzymała, by mógł ich dogonić. Lokaje nie wyglądali na zaniepokojonych, lecz prawa ręka Tovery skryła się w neseserze, który trzymała w zgięciu lewego łokcia.
– Tak? – odrzekła Adele tonem, który nie był może wrogi, choć z całą pewnością nie brzmiał przyjaźnie. Nie lubiła być zaczepiana przez obcych, zwłaszcza znających jej nazwisko. Ten schludnie przystrzyżony porucznik – dopiero teraz dojrzała stopień na szarym kołnierzu – przed wstąpieniem na służbę Republiki niewątpliwie był dżentelmenem, nadal jednak pozostawał obcym.
– Pani przyjaciel, kapitan Carnolets, ma nadzieję, że zechce pani spożyć z nim kolację dziś wieczorem w jego domu w Portsmouth – oznajmił porucznik, zatrzymując się uprzejmie sześć stóp od niej. Dzięki temu pozostawał tuż poza zasięgiem ramion Kostromanki, którą zmierzył szacującym spojrzeniem. – Przeprasza za tak późne zaproszenie, ale bardzo zależy mu na odnowieniu waszej znajomości.
Nie znam żadnego kapitana Carnoletsa – pomyślała Adele. Pewnie, że nie znała, znała za to mistrzynię Sand, która rządziła wywiadem Republiki z taką samą, nie rzucającą się w oczy, skutecznością, jaką prezentował admirał Anston, dowodząc FRC.
Gdyby Mundy potrzebowała potwierdzenia, byłaby nim reakcja posłańca na Toverę. Nie bał się jej, lecz okazywał ostrożność, jak w przypadku psa na łańcuchu – i natychmiast rozpoznał w bezbarwnej „asystentce” takiego właśnie psa obronnego.
– W porządku – odparła Adele. – Najpierw jednak się przebiorę.
Odwróciła się i dała znak lokajom. Posiadanie służby bywało wielce irytujące, zwłaszcza kiedy komplikowało nawet tak proste sprawy, jak chodzenie ulicą. Z drugiej strony – niezaprzeczalną korzyścią była możliwość podróży do domu we względnym komforcie, a nie ściśniętej niczym sardynka w puszce…
– A przy okazji: nazywam się Wilsing – oznajmił porucznik, podążając jej śladem. – Nie trzeba przebierać się dla kapitana, mistrzyni. Bardzo zależało mu na jak najszybszym spotkaniu się z panią.
– Co nastąpi natychmiast po tym, jak już przebiorę się w cywilne ubranie, poruczniku Wilsing – upierała się Adele, pozwalając sobie na okazanie odczuwanej irytacji. W tej chwili mundur kojarzył jej się jedynie z pogrzebem człowieka, którego szanowała, a jej przyjaciel Daniel kochał.
Nie było winą mistrzyni Sand, że uroczystość przypomniała jej, iż rodzice i siostra zostali bez ceregieli pogrzebani w zbiorowej mogile… Oprócz głów, rzecz jasna, które pewnie ciśnięto do rzeki po tym, jak ptaki dokładnie oczyściły je z mięsa, gdy wisiały na Skale Mówcy. Niemniej taka była prawda. Kobieta miała wrażenie, że spotkanie przebiegnie lepiej, jeżeli pozbędzie się Białego Munduru.
Gdy Adele znalazła się dwadzieścia stóp od cofniętego wejścia do Małego Chatsworth, odźwierny odwrócił się i powiedział coś do śledzących go osiłków. Byli ubrani jak lokaje, choć liberie niezbyt dobrze na nich leżały.
Jeden z nich wyciągnął spod kurtki pałkę i zdzielił nią odźwiernego w głowę. Mężczyzna zatoczył się na pilaster, po czym upadł twarzą naprzód. Kamrat napastnika wyciągnął pistolet i wycelował w powietrze.
Adele obejrzała się za siebie. Na dziedziniec wkroczyła ósemka mężczyzn z pałkami i rurkami w rękach, zbliżając się ostrożnie ku niej. Jeden z nich miał pistolet.
Musieli kryć się w plamach mroku pomiędzy wbudowanymi w chodnik lampami, przy którymś domu z drugiej strony bulwaru…
Porucznik Wilsing wyciągnął z kieszeni na piersi płaski telefon.
– Nie! – rzuciła cicho.
Uzbrojony zbir sprzed frontu Małego Chatsworth wymierzył pistolet w Wilsinga.
– Rzuć to, koleś! – warknął. – Nie będzie drugiego ostrzeżenia!
– Rzuć to! – powtórzyła uczona. Sama ukryła się za lokajem tak, żeby mogła niezauważenie sięgnąć lewą dłonią do wewnętrznej kieszeni tuniki.
Wilsing upuścił niewielki telefon na ziemię. Oblicze oficera nie miało żadnego wyrazu.
– A teraz wszyscy cofnąć się, to nie stanie wam się krzywda! – rozkazał uzbrojony oprych. – Chcemy tylko nauczyć waszą panią, że nie powinno się kraść domów lepszym od siebie!
– Mam tych z tyłu – wymruczała Tovera.
– Słuchajcie – Adele zwróciła się do wystraszonych lokajów. Próbowali jednocześnie spojrzeć na nią i nie spuszczać wzroku z draba z pistoletem. – Natychmiast zejdźcie nam z drogi. To nie jest wasza sprawa.
– Ależ, mistrzyni… – zaprotestował najstarszy z nich, który mógłby (i pewnie tak robił) po służbie uchodzić za dżentelmena, szukającego rozrywki w kręgach służebnych kobiet z innych dzielnic.
– Usuń się, człowieku, albo sama się z tobą rozprawię! – wrzasnęła Adele z nutką paniki w głosie. Część jej umysłu, zajmująca się przyziemnymi sprawami, typu rozmowy ze służbą, oderwała się od umiejętności wyższych. Reszta mózgu skupiła się na rozwoju sytuacji.
Lokaje przeszli na lewą stronę. Jeden ruszył w prawo, zaraz jednak rzucił się biegiem za resztą, gdy tylko zorientował się, że został sam.
Ośmiu osiłków z dziedzińca musiało już być bardzo blisko. Zbir z pistoletem roześmiał się i ruszył naprzód w towarzystwie kamrata z pałką.
Adele postrzeliła go w lewy policzek. Światło padało z zachodu; nie wzięła wystarczającej poprawki na nisko wiszące słońce. Drugi pocisk przeszedł przez skroń, gdy okręcał się z krzykiem, a trzeci zagłębił się w tył czaszki, kiedy upadał. Usłyszała automat swej przybocznej, plujący szybkimi, krótkimi seriami. Brzmiało to jak przeciągły grzmot.
Niezależnie od politycznych dążeń dom Mundych należał do bardzo wojowniczych. Jej rodzice wierzyli, że najlepsza ochrona to stać się śmiercionośnym snajperem – nie żeby wygrywać pojedynki, tylko unaocznić każdemu wrogowi, że wyzywanie Mundych było równoznaczne z popełnianiem samobójstwa.
Zbir, który powalił odźwiernego Chatsworth, upuścił pałkę i z krzykiem osunął się na kolana. Służący z sąsiedniego domu, jeszcze przed chwilą oddający się grze w kości, zamarli na widok pistoletu, teraz jednak zderzali się ze sobą w pospiesznej ucieczce do wnętrza budynku.
Matka byłaby ze mnie dumna – pomyślała Adele Mundy, odwracając się. Godziny spędzone na strzelnicy w piwnicach domu nie poszły na marne. Dobrze było nauczyć się czegoś w wolnym czasie, czegoś, co przydawało się, gdy okoliczności zmuszały do zmiany obranej niegdyś kariery…
Cała nacierająca na nich ósemka leżała na bruku. Kilku rzucało się gwałtownie w agonalnych konwulsjach. Przynajmniej jeden próbował uciekać.
Lufa broni Tovery rozgrzała się do białości. Tak samo jak pistolecik byłej bibliotekarki, pistolet automatyczny przyspieszał pociski wewnątrz lufy odpowiednimi impulsami elektromagnetycznymi. Ich aluminiowe płaszcze wyparowywały podczas przejścia między zwojami, przez co strzelanie wyzwalało mnóstwo ciepła. Lufa broni Adele połyskiwała i zapewne podpaliłaby ubranie, gdyby wrzuciła pistolet z powrotem do kieszeni.
Tovera odwróciła się i zastrzeliła modlącego się na kolanach obwiesia. Upadł na wznak, raczej wskutek pośmiertnego stężenia niż od uderzenia lekkich pocisków. Z trzech otworów w gardle trysnęła krew.
Adele się skrzywiła.
– Przepraszam, mistrzyni – rzuciła Kostromanka, zmieniając magazynek na pełny. – Ale nie potrzebowaliśmy więźnia. Wiemy, kto za tym stoi.
Adele ujrzała nagle na chodniku Marinę Rolfe, bębniącą piętami o bruk w powiększającej się kałuży krwi. Oczywiście, znając Toverę, koniec mógł nie nadejść tak szybko, nie w przypadku damy ufającej, iż pieniądze rodu Casaubon uchronią ją przed zemstą za okaleczenie rywalki, która pozbawiła ją pozycji, jaką – jej zdaniem – sobie kupiła.
– Nie zabijaj jej! – zawołała uczona. – Nie zabijaj jej, Tovero, albo osobiście cię odszukam. Słowo Mundy!
Blada blondynka posłusznie skłoniła głowę.
– Rozumiem, pani – zapewniła.
Na spodniach zastrzelonego przez Adele bandyty poszerzała się plama; jelita rozkurczyły się, gdy umierał. Przyklękła na kolano, w lewej ręce wciąż ściskając pistolet. Ostygł na tyle, że mogła już schować go do kieszeni, lecz w tej chwili była zbyt otumaniona, by wykonać tak skomplikowaną czynność.
Tovera schowała automat do neseseru, który upuściła, gdy zaczęła strzelać. Wilsing podniósł telefon i mówił do niego pospiesznie. Wydawał się nieporuszony obejrzaną właśnie sceną, dopóki nie zauważyło się jego szybkich spojrzeń, błądzących po okolicznych budynkach. Zawsze zatrzymywały się co najmniej na drugim piętrze. Nie miał najmniejszej ochoty podziwiać otaczającej go jatki.
Nie zrobił nic, po prostu stał tam, gdzie się zatrzymał. Nie przyczynił się do żadnej z tych śmierci. Niemniej tylko socjopatka pokroju Tovery potrafiła przyglądać się rzezi i nie przejąć się nią.
– Mistrzyni, co powinniśmy zrobić? – zapytał przełożony służących. Adele próbowała mu odpowiedzieć, lecz słowa utknęły jej w gardle. Złapał ją za ramię i potrząsnął. – Mistrzyni, co robimy?
Mundy podniosła się, chowając pistolet. Nie przeładowała go, lecz miał dwudziestostrzałowy magazynek. Nie wydaje mi się, abym musiała dzisiaj zabić jeszcze ponad siedemnaścioro ludzi – pomyślała – z drugiej strony na pierwszego potrzebowałam aż trzech kul…
Na głos powiedziała:
– Idź do domu i wezwij milicję. Jestem pewna, że ktoś już to uczynił, niemniej to bardzo ważne, żeby otrzymali zgłoszenie z Małego Chatsworth.
– Mistrzyni Mundy? – przemówił Wilsing, opuszczając telefon. – Musimy jak najszybciej dotrzeć do kapitana Carnoletsa. Natychmiast!
– Nie możemy zostawić… – zaczęła Adele.
Młody porucznik machnął ręką na porozrzucane ciała.
– Już się tym zajęto! – rzucił gniewnie. – Chodźmy! To jest teraz naprawdę najważniejsze!
– Lepiej zróbmy, jak mówi, mistrzyni – powiedziała Tovera z zimnym uśmiechem kobry. – Mistrzyni Sand nie należy do osób, które lubią czekać.
Adele skinęła krótko głową.
– W porządku – zgodziła się. – Chyba jednak nie muszę się przebierać.
Wilsing wyciągnął dziwnego kształtu klucz i poprowadził ich z powrotem na przystanek. Adele omijała rozciągnięte kończyny, lecz pomimo całej ostrożności wdepnęła prawym butem w strużkę krwi. Od tej pory wydawało jej się, że przy każdym kroku podeszwa lepi się do podłoża.
Rozdział czwarty
Aerowozy milicji stały zaparkowane przy obu peronach kolejki u wejścia na dziedziniec. Zwalniający wagonik wyczuł, że przystanek został zablokowany i automatycznie przyspieszył. Pół tuzina towarzyszących Hoggowi i Danielowi pasażerów pogrążyło się w głośnych domysłach, co się mogło wydarzyć.
Daniel złapał za hamulec bezpieczeństwa i pociągnął mocno, przerywając dopływ prądu do magnesów utrzymujących pojazd ponad szyną. Zatrzymali się ze zgrzytem i w gejzerach iskier pomiędzy dwoma policyjnymi pojazdami. Przysadzisty pasażer stracił równowagę i z gniewnym okrzykiem wylądował na przedzie wagonika.
Hogg wysiadł i przytrzymał drzwi. Leary puścił hamulec i udał się śladem służącego. Był świadomy trajkotania poobijanych współpasażerów na tej samej zasadzie, na jakiej odnotowywał świergot ptaków w mijanym żywopłocie, gdy spieszył dokądś w ważnej sprawie.
Na dziedzińcu stał tuzin milicjantów w rynsztunku do tłumienia zamieszek, tworząc zbitą i sfrustrowaną grupę pod ścisłą kontrolą kobiety z czerwono-złotą rozetą Learych na kołnierzu oraz mężczyzny w mundurze Straży Przybrzeżnej FRC ze stylizowanym krawatem. Na samym dziedzińcu wylądowały dwa aerowozy. Jednym z nich była zamknięta furgonetka z godłem Policji Floty Republiki Cinnabaru na burtach.
Drugi pojazd nosił insygnia milicji, choć znacznie przewyższał klasą wehikuły, jakie Republika kupowała na jej potrzeby. Daniel nie rozpoznał modelu, lecz widział wcześniejszą wersję, zanim zerwał z ojcem. Mówca Leary utrzymywał niewielką flotyllę takich wozów do użytku własnego oraz osobistych sił bezpieczeństwa.
– Stójcie tam, gdzie jesteście! – zawołał strażnik wybrzeża, wymierzając lewy palec wskazujący w Daniela, podczas gdy prawa dłoń zawisła nad kaburą. – Nie macie tutaj czego szukać!
– Jestem mieszkańcem – odparł nie zwalniając. – Poza tym jestem porucznik Daniel Leary.
– Nie dbam o to, kim… – zaczął gliniarz. Na pewno był gliną niezależnie od swej przynależności. Porucznik wyprowadził lewy prosty w splot słoneczny mężczyzny, składając go wpół równie nagle, jakby tamten oberwał rzuconą cegłówką.
– Lepiej dbaj, kiedy ktoś mówi ci, że jest Learym, chłopcze – rzucił Hogg, mijając Daniela i naciągając pokryte siateczką rękawiczki. Kopnął mężczyznę w kolana, zbijając go z nóg.
Milicjanci wybuchli śmiechem. Przedstawicielka mówcy Leary’ego spojrzała na zaatakowanego. Nie zmarszczyła brwi ani nawet ich nie uniosła, lecz tamten się nie odezwał.
Daniel obszedł furgonetkę. Miała opuszczoną burtę; czterej mężczyźni w nieokreślonych uniformach ładowali do niej zawinięte w całuny ciała. W środku spoczywały już zwłoki, ułożone na podłodze niczym kłody drewna.
– Kto…? – zapytał. Nie czuł jakichś szczególnych emocji, a jedynie chęć zgromadzenia informacji.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.