powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Smok z Nigdylandii
Ann Downer
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Na jednej z ostatnich kartek szkicownika widniał pojedynczy rysunek przedstawiający matkę Teodory, skopiowaną z ulubionego zdjęcia rodzinnego. Wokół portretu dziewczynka umieściła liściastą obwódkę, której gałązki roiły się od ptaków i kwiatów – coś w rodzaju zielonego raju, do którego zgodnie z wyobrażeniem Teodory odeszła jej mama.
Kiedy Teodora studiowała z uwagą skrzydła nietoperza i połączenie poszczególnych kości, dr Naga doszła do strony wypełnionej jednym i tym samym zdaniem „Mikko odchodzi”, z gniewnym bazgrołem u dołu.
– Widzę, że Mikko oznajmiła ci nowinę.
Teodora przerwała rysowanie.
– Wiedziała pani?
Dr Naga przytaknęła.
– Kazała mi obiecać, że ci nie powiem. Do końca zeszłego tygodnia nie była pewna, czy zdecyduje się na tę posadę.
– Nie rozumiem tego – wyznała Teodora. Wyjęła z pojemnika ołówek, zbyt miękki, by za jego pomocą oddać delikatne kości, które zamierzała narysować, i wpadła w złość, gdy nakreśliła nim grubą, niewyraźną linię zamiast cienkiej i ostrej, o jaką jej chodziło. Potem oświadczyła zdesperowana: – Nie mogę uwierzyć, że Mikko wyjeżdża i że tata jej na to pozwala. Dlaczego nie pojmują, że najprościej by było, gdyby się pobrali? Rozwiązałoby to wszystkie problemy.
– Jesteś pewna? – spytała dr Naga. Podeszła do stołu i wybrała ołówek o odpowiedniej twardości, a potem pokazała Teodorze, jak przy właściwym nacisku nakreślić całkowicie odmienną linię.
– Oczywiście, że tak – odparła nieco opryskliwie Teodora. Wzięła do ręki gumkę i szybko starła połowę rysunku, po czym zdmuchnęła drobinki na podłogę energiczniej, niż było to konieczne.
– Zastanawiam się, Teodoro, czy twój ojciec jest gotów ponownie się ożenić, wbrew temu, co sądzisz. Myślę, że Mikko postępuje mądrze, wyjeżdżając właśnie teraz, choć wszystkim będzie ciężko.
U szczytu schodów pojawili się Rudy i Kip. Każdy z psów trzymał w pysku różową piłkę tenisową i merdał niecierpliwie ogonem.
– No dobrze – oznajmiła dr Naga. – Teraz cię zostawię z rysunkiem i pójdę porzucać piłki Rudy’emu i Kipowi.
Dr Naga, szeleszcząc różowymi i srebrnymi spódnicami sari, zniknęła w głębi schodów razem z psami, Teodora zaś została sama w pracowni na szczycie domu. Dziewczynka pracowała około dwudziestu minut, aż wreszcie nakreśliła skrzydło tak, jak pragnęła. Potem próbowała narysować z pamięci pisklę wywerna i stwierdziła, że oddaje jego kształt z większą wprawą niż ta, o którą się dotąd posądzała. Skrzydło przypominało skrzydło nietoperza, ale niezupełnie. Dziób wyglądał jak dziób merlina, ale niezupełnie. Jakimś cudem na kartce zlały się ze sobą i utworzyły coś nowego – smoka.
Czy kiedykolwiek odzyskam dawny spokój? – zastanawiała się Teodora. Po Wydarzeniach Minionego Lata czuła się rozdarta, jakby od czegoś odłączona, niczym układanka z brakującymi elementami. I wiedziała, że to nie tylko kwestia wieku, przypadek dwunastolatki wchodzącej w trzynasty rok życia bez matczynej obecności. Czuła się odmieniona przez całą tę czarnoksięską historię, ale było tak, jakby wyposażono ją w skrzydła, ale nie nauczono latać.
Odrętwiała od długiego siedzenia, podniosła się i trąciła leciutko zawieszony pod sufitem szkielet, obracając nim. Nie dość delikatnie jednak. Pinezka przytrzymująca sznurek z nietoperzem nie wytrzymała; szkielet spadł na podłogę i rozpadł się w drobny mak.
Teodora popatrzyła na szczątki z przerażeniem. Eksponat należał do muzeum, a ona go zniszczyła. Osunęła się w panice na kolana i pozbierała roztrzaskane kości. Od razu się zorientowała, że nie zdoła poskładać szkieletu, w każdym razie nie bez specjalnych narzędzi, drutu, kleju i wiedzy. Żadnego z powyższych nie posiadała.
Wciąż ogarnięta paniką, wreszcie coś zrobiła. Nie było to właściwie zgłębianie, ponieważ nie nawiązała z nikim psychicznej więzi, tylko poczuła nagle, jak jej umysł się rozciąga, traci ciężar, uwalnia się z jej ciała. Wydawało jej się, że zaczęła nagle upadać, potem zatrzymała się gwałtownie i wreszcie dźwignęła się szybkim ruchem w górę. Miała wrażenie, że potrafi wyrzucić z siebie umysł, tak jak brzuchomówca wyrzuca z siebie głos.
Rozległ się dziwny grzechot, niczym nagranie odgłosu setek spadających pałeczek, tyle że przewinięte do przodu. Teodora odjęła dłonie od twarzy i zobaczyła, że szkielet nietoperza ponownie kołysze się na swoim sznurku, cały i nieuszkodzony.
Usiadła na podłodze, gapiąc się na nietoperza, a potem na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał beznadziejnie roztrzaskany. Nie dostrzegła nigdzie drobniutkiej, najdrobniejszej nawet cząstki, kawałka czy odprysku kości. Podnosząc się z podłogi, zauważyła, że ani jeden element szkieletu nie uległ uszkodzeniu.
Zrobiłam to – pomyślała. – Naprawdę to zrobiłam.
Kręciło jej się odrobinę w głowie, serce waliło jak młotem. Widziała przez okno dr Nagę w otoczonym murem ogrodzie, rzucającą piłki tenisowe w stronę dwóch rozmazanych plam, czyli Rudy’ego i Kipa. Nagle stwierdziła, że nie chce być sama. Zeszła na dół do ogrodu.
Zamierzała opowiedzieć dr Nadze o szkielecie nietoperza, ale gdy otworzyła usta, poczuła nagle lęk, jakby uważała, że jeśli nie będzie o tym mówić, nigdy więcej się to nie wydarzy, i jednocześnie zdoła zamknąć dostęp do tej części swego umysłu, która umiała dokonywać zgłębiania. Wydawało się ono zbyt ryzykowne, niczym stanie przy otwartym włazie samolotu tuż przed skokiem. Pragnęła zamknąć ten właz na głucho. Pomyślała o tacie i o tym, że ma zbyt dużo do stracenia.
Dr Naga popatrzyła na nią ciekawie.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– O czym?
Kobieta obrzuciła Teodorę sceptycznym spojrzeniem. Dziewczynka przykucnęła, żeby podrapać Kipa po brzuchu.
– Nie wiem, o czym pani mówi.
– Rozumiem. No cóż, wejdźmy do domu – zaproponowała łagodnie dr Naga. – Myślę, że filiżanka herbaty dobrze ci zrobi.
Przyrządziła indyjską herbatę zapachową, nie jakąś namiastkę oferowaną w supermarketach i kawiarniach, ale oryginalny napój. Było coś kojącego w widoku tej kobiety, gdy odmierzała do czajniczka odpowiednią ilość herbaty i mleka, dodawała zwinięte pałeczki kory cynamonowej, liście anyżu w kształcie gwiazdki i cieniutkie jak papier zielone strączki kardamomu. Kuchnię wypełnił zapach mleka i słodkich przypraw. Kiedy herbata była gotowa, dr Naga przelała ją do czarek i dodała miodu. Napój był zbyt gorący, więc Teodora zamknęła oczy i zaczęła wdychać wonną parę. Dr Naga podmuchała w swoją czarkę i pociągnęła ostrożnie łyk parzącego płynu.
– Kiedy zeszłego lata pomogłaś ocalić Gideona, dokonałaś zgłębiania.
– Proszę mi wierzyć, nie zapomniałam o tym.
– Zgłębianie wymaga użycia jednego mięśnia w umyśle. Kiedy już zaczniesz się nim posługiwać, być może odkryjesz inne mięśnie. Trzygłowe, dwugłowe, jednogłowe. Ale jeśli nie wiesz, co robisz, owa zdolność może wzbudzić w tobie niepokój. Zwłaszcza gdy odkryjesz ją w samotności, znienacka.
Teodora zaczerwieniła się i poczuła nagły przypływ palącego gniewu.
– Nie dokonałam zgłębiania ani żadnej innej bzdury, okej? Nic się nie wydarzyło.
– Teodoro – powiedziała łagodnie dr Naga i sięgnęła przez stół, by ująć dłoń dziewczynki. Teodora jednak wstała z taboretu i odsunęła swoją czarkę tak energicznie, że herbata wylała się na blat.
Nagle poczuła złość na wszystkich: na dr Nagę, Mikko, Gideona i Merlina. I na tatę. Nawet na mamę. Ale przede wszystkim była wściekła na siebie. Wiedziała, że gdy gniew w końcu przeminie, tak jak zawsze będzie po prostu wystraszona i samotna. Chwyciła kurtkę i plecak.
– Muszę iść. Spóźnię się na pociąg.
2
Dziedzictwo Greenwoodów
Merlin próbował zmusić Wirnę, by zażyła lekarstwo z robaków i pozwoliła sobie przyciąć pazury, ale ponieważ młode wywerny są szczególnie uparte i łaskotliwe, nawet wedle smoczych standardów, niewiele zdziałał.
Na dworze nowo narodzone jagnięta kuliły się przed wiatrem od morza, który uparcie sądził, że wciąż jest luty. Po przycięciu Wirnie pazurów Merlin zaznaczył na jej wykresie wzrostu, w rubryce „maj”, rozpiętość skrzydeł i fakt, że ogień wywerna zdaje się dojrzewać szybciej niż jego zdrowy rozsądek.
Od strony holu dobiegł głuchy łomot; ktoś pukał do stróżówki. Wirna zerwała się do biegu jak pocisk, a korpulentny czarnoksiężnik rzucił się za nią w pogoń, próbując ją złapać, nim dotrze do drzwi, które już nosiły ślady jej szponów i palącego oddechu. Merlin podejrzewał, że jak tak dalej pójdzie, stróżówka będzie niebawem wymagała nowych drzwi.
– Wirna, do nogi! Och, ty worku łusek i żaru, szkoda, że nie obciąłem ci szponów! To był kiedyś najlepszy dywan latający mojej prababki! I zabraniam ci stosować ogień w domu! Absolutnie!
Gdy wywern zbliżył się do drzwi, z drugiej strony dobiegł stłumiony okrzyk, coś, co w czarnoksięskiej łacinie brzmiało jak: „Pacynka, popotam, piszczałka!”. Zaklęcie przemknęło zygzakiem przez dziurkę od klucza i trafiło celnie smoczycę w nos. Wirna zatrzymała się gwałtownie na kamiennych płytach holu i zaczęła nagle gonić za własnym ogonem.
– Dobra robota – mruknął z uznaniem Merlin, odsuwając żelazny skobel.
Przed nim stała kobieta o niezwykłym wyglądzie, cała w czerni, na którą narzuciła rozpięte złote kimono ze wzorem w liście miłorzębu. Krótkie srebrne włosy piętrzyły się na jej głowie jak dobrze wypieczona beza. Wydawała się znajoma – przez charakterystyczny cierpki grymas ust podkreślonych czerwoną szminką. Ciemne oczy błyszczały inteligencją i może stłumionym uśmiechem. Merlin odnosił niejasne wrażenie, że już gdzieś widział tę osobę.
– Witaj, Iainie – odezwała się kobieta, wyciągając do niego rękę.
Ujął jej dłoń i skrzywił się nieznacznie, czując moc uścisku.
– Przepraszam, czy my się znamy?
– W porządku. Nie oczekiwałam, że będziesz mnie pamiętał – odparła. Jej oczy zamigotały odrobinę groźnie, wciąż nie puszczała jego ręki. – Margery MacVanish. Młodsza siostra Evandera MacVanisha. O ile sobie przypominam, ty i reszta chłopców nazywaliście mnie za plecami „Czerwiem”.
– Wielkie nieba! Czerw! – zaczął bełkotać Merlin. – Gdzie… kiedy… co porabiałaś? Nie widziałem cię od… od…
– Od wiosny 1906. Bal czarnoksiężników. Ty wybrałeś Esmeraldę Quncup, a ja musiałam zadowolić się Fergisem Fowlerem, który deptał mi po palcach i dał bukiecik z osą. Tańce spędziłam w szpitalu, przykładając lód do nosa. – Usta Margery wykrzywiły się w grymasie udawanego dąsu. – Złamałeś mi serce, Iainie.
Merlin zaczerwienił się po koniuszki rzednących włosów. W 1906 oboje byli młodzi, ale i teraz nie wydawali się wiekowi. Uprawianie magii to swoisty środek konserwujący i w rezultacie czarnoksiężnicy odznaczają się stosunkowo długim wiekiem średnim. Pierwsze zmarszczki pojawiają się u nich dopiero, gdy skończą 170 lat.
Margery wybuchnęła śmiechem i poklepała go uspokajająco po ręku.
– Nie przejmuj się, wybaczyłam ci bodajże między trzecim a czwartym mężem. Dobrze wyglądasz – dodała, biorąc go przyjacielskim gestem pod ramię. – Nawet jeśli włosy ci się trochę przerzedziły, a w talii przybyło ciała. A teraz zaproś mnie do środka, żebyśmy mogli normalnie porozmawiać. Mam ci mnóstwo do przekazania.
Otwierając szerzej drzwi, Merlin dostrzegł insygnia wiszące na szyi Margery MacVanish. Nie był to zwyczajowy emblemat czarnoksiężnika, czyli sowa z kryształową kulą w szponach, noszony przez wszystkich członków gildii, tylko kruk usadowiony na ludzkiej czaszce – symbol Biura Interwenta Generalnego.
BIG stanowiło wydział gildii, który zajmował się sprawami śmiertelników, gdy mogły one kolidować ze światem czarnoksiężników ze szkodą dla jednych i drugich. Niezapowiedziana wizyta agenta BIG nie sprawiała radości żadnemu czarnoksiężnikowi, nawet jeśli tym agentem była osoba, którą nazywał Czerwiem, gdy jeszcze nosiła kucyki.
– No dobrze, a teraz mi powiedz, co ciebie i Biuro Interwenta Generalnego sprowadza do mego odludnego domu w ten piękny majowy dzień? – spytał Merlin, gdy usadowili się w fotelach przy kominku. – Kontrolujesz postępy Wirny? A może pominąłem coś w raporcie dotyczącym Wydarzeń Minionego Lata?
– Owszem, chcę z tobą pomówić o pewnej interesującej młodej osobie, czyli pannie Oglethorpe. Ale nie tylko o niej.
– Jestem pewien, że nie zdołam dodać nic, czego nie zawarłbym we wspomnianym dokumencie. Przekazałem wszystko w trzech egzemplarzach północnoamerykańskiemu wydziałowi gildii.
Gideon wrócił do swego Kiedy pod koniec lata, pozostawiając Merlinowi obowiązek wypełnienia niezliczonej ilości formularzy, chociażby 99-DWC dotyczącego nowej dziury w czasie czy 37-PP o przypadkowym przywołaniu, nie wspominając już o 49-stronicowym załączniku, zawierającym wyjaśnienie całej sprawy. Miał nadzieję, że Margery MacVanish nie zamierza go prosić, by ponownie przechodził tę gehennę.
– Chciałabym doprowadzić do końca wszystkie wątki – wyjaśniła Margery. – A jest ich w tej sprawie niemało. Wydaje mi się, że trudno mówić o przypadku, gdy dwóch czarnoksiężników z trzynastego wieku staje do walki w salonie dziewczynki o tak niezwykłym magicznym rodowodzie, jak trafnie to ująłeś w swoim raporcie. Prawdę powiedziawszy, zastanawiam się nawet, czy Gideon był rzeczywistym celem. Kobold działał w imieniu tajemniczego czarnoksiężnika, mistrza, któremu udało się pozostać w cieniu. Nigdy nie odkryliśmy, kto to taki.
– Mów dalej – poprosił Merlin. – Słucham cię z uwagą.
Margery wstała z fotela i podeszła do biblioteczki. Zaczęła przesuwać palcem po grzbietach książek, zarówno tych nowszych, oprawnych w sukno, jak i grubych woluminów w skórze popękanej ze starości.
– Wiesz, dlaczego gildia z takim wysiłkiem próbowała zakazać „Księgi Nowego Mistrza” dziewięćset lat temu?
– Została napisana przez heretyckiego czarnoksiężnika i zawierała mnóstwo zakazanych czarów. Przez wieki wyszukiwano i niszczono poszczególne kopie.
– Istnieje teoria, że gildii chodziło nie tyle o owe czary, ile o pewną przepowiednię zawartą w księdze. Przepowiednię mówiącą o tym, że pojawi się potężny czarnoksiężnik i otworzy wrota między tym światem a Nigdylandią.
Merlin zadrżał na wzmiankę o magicznym świecie podziemnym. Nigdylandia była miejscem poza czasem, magiczną otchłanią zaludnioną przez wyrzutków, szaleńców, przeróżne chimery i potwory. Albo tak też głosiła legenda, powtarzana jedynie szeptem.
– Czarnoksiężników można było zsyłać do Nigdylandii, ale według gildii nie było stamtąd powrotu. I nagle pewien zdeprawowany czarnoksiężnik zagroził otwarciem wrót i wypuszczeniem mieszkańców Nigdylandii do ówczesnego Kiedy i Gdzie. To właśnie była herezja. Dlatego książkę należało zniszczyć. Gildia nie mogła dopuścić do tego, by wrota do Nigdylandii zostały otwarte. Obawiała się także o swój autorytet. Co by się stało, gdyby ten nowy mistrz zjawił się nagle i założył konkurencyjną gildię z wszystkimi czarnoksiężnikami uwolnionymi z Nigdylandii? Mogłoby to wywołać długą i straszną wojnę domową między rywalizującymi gildiami.
– A więc sądzisz, że Kobold działał na zlecenie tego czarnoksiężnika? Nowego mistrza, o którego przyjściu mówi przepowiednia?
– Kto wie? Nie można tego z pewnością wykluczyć. Doskonale się maskuje.
– On albo ona.
Ciemne oczy Margery błysnęły, a jej emblemat w kształcie kruka, wycięty z czarnego szkła wulkanicznego, zamrugał w blasku ognia.
– On albo ona. Kobold sądził, że jego panem jest mężczyzna, ale być może został oszukany.
– A więc co to ma wspólnego z Teodorą?
Teraz Margery stała przed gobelinem, jednym z kilku, jakie Merlin przywiózł ze sobą z dawnego mieszkania w Cambridge w Massachusetts. Tkanina ukazywała młodego chłopca w niebieskiej zbroi, walczącego z białym smokiem.
– Przypuszczam, że grozi jej niebezpieczeństwo – odparła Margery. – Potrafiła zgłębiać, choć nikt wcześniej jej tego nie uczył, co pozwala ją zaliczyć do maleńkiej cząstki niezwykłych śmiertelników.
– Zgadza się – przyznał Merlin. – Jest prapraktórąś tam wnuczką czarodziejki imieniem Gwynlyn.
– Tak napisałeś w swoim raporcie – powiedziała Margery. – Dowiedzieliśmy się trochę więcej o Gwynlyn i jej potomkach. Przeszła przez dziurę w czasie do dziewiętnastowiecznego Manhattanu i zapoczątkowała długi ród kobiet, które doskonale radziły sobie ze smokami. Tyle że były to smoki namalowane na chińskich wazach lub skamieliny pterodaktyli. Jak dotąd talent Gwynlyn, w pełni dojrzałe dziedzictwo Greenwoodów, jeśli wolisz, nie ujawnił się jeszcze w całej pełni u żadnej z jej potomkiń.
– Dziedzictwo Greenwoodów? – zainteresował się Merlin.
– O, tak – odparła Margery. – Zgromadziliśmy pokaźną dokumentację dotycząca kobiet z tego rodu, aż do 1970 roku, kiedy to na świat przyszła matka Teodory. Potem dokumentacja wykazuje pewne braki. Oglethorpe’owie natomiast to absolutna klapa, tak przy okazji. Uzdolnieni ludzie, ale nawet cienia talentów czarnoksięskich.
– Nie wyjaśniłaś mi jak dotąd, dlaczego według ciebie Teodora znalazła się w niebezpieczeństwie – zauważył Merlin.
Margery dopiła herbatę i teraz wpatrywała się ze zmarszczonym czołem w filiżankę, obserwując wzór listków, które unosiły się w odrobinie mleka.
– Istnieje duże prawdopodobieństwo, jak mi się wydaje, że ten nieznany czarnoksiężnik, kimkolwiek jest, zechce przeciągnąć ją na swoją stronę.
Herbata Merlina dawno już wystygła. Przyglądał się gobelinowi. W jego oczach twarz młodego chłopca mogła mieć równie dobrze rysy dziewczęce. Młoda Joanna D’Arc – albo młoda Teodora.
– Niech zgadnę. BIG uważa, że Teodora wyciągnęła główny los na loterii genetycznej. Posiada w stu procentach dar Gwynlyn. A ci z Biura postanowili, że dotrą do niej pierwsi, wykradną ją z normalnego śmiertelnego domu i rodziny, a następnie wprowadzą do gildii jako adeptkę magii.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

49
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.