powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Wrota Piekieł
Linda Evans, David Weber
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Kiedy więc wszyscy mieli pełne ręce roboty w obozie, Shaylar rozłożyła się na zewnątrz. Nie odeszła jednak za daleko i zachowała kontakt wzrokowy z trzema towarzyszami, pracującymi nad strumieniem. Braiheri Futhai – przyrodnik zespołu, przetrząsał szuwary i szkicował coś w swym notesie. Elevu Gitel, geolog, pieczołowicie pobierał kolejne próbki ziemi. Futhai rozłożył już swe siatki i czekał teraz, aż rozproszy się mgła i słońce wysuszy trawę. Wtedy jak zwykle miał zamiar łapać motyle i inne owady. Obaj naukowcy pochłonięci byli własnymi sprawami bez reszty.
Trzeci mężczyzna odwrócił się od kolegów i uśmiechnął się nieprzyjemnie w jej stronę. Barris Kasell także był kiedyś żołnierzem. Arpathianin służył dawniej w piechocie swego rodzinnego królestwa. To wyróżniało go z tłumu. Większość Arpathian była bowiem jeźdźcami. Szeroko znana była ich maestria w obchodzeniu się z wierzchowcami, a także ich zaciekłość i dzikość w walce. Obie te umiejętności były im niezbędne do utrzymania granic swej krainy w obliczu zakusów potężnych królestw Uromathii, z którymi od wchodu i południa sąsiadowali.
W odróżnieniu od chan Hagrahyla Kasell miał zawadiackie poczucie humoru. Zazwyczaj brał na siebie obowiązek pilnowania naukowców – a także Shaylar. Nie przeszkadzało mu to, a ponadto był niesłychanie sumienny. Teraz zobaczyła jak zabłysły wpatrzone w nią oczy o kształcie migdałów – spadek po mieszańcach z jego rodzinnych stron.
Shaylar – jak każdy członek zespołu Hagrahyla – miała przytroczony do boku pistolet. Nie mogła jednak naraz wykonywać swojej pracy i obserwować otoczenia. Dlatego właśnie Kasell strzegł zbierających swe trofea naukowców, a ona mogła spokojnie sporządzać mapy.
Porośnięty gęstym lasem teren, w którym się teraz znajdowali aż tętnił od rozmaitości ptaków i drobnych ssaków. Jeden z nich zdążył już wprawić Futhaia w ekstazę. Był to bowiem nieznany nigdzie indziej podgatunek.
– Czarno-biały pręgowiec! Bogowie! Czarno-biały! Patrzcie! Są ich całe dziesiątki!!! To nie żaden mutant! – w ciągu ostatnich trzech dni stało się to ulubionym okrzykiem Futhaia. – Są wszędzie! To nie jest endemiczna populacja! Czarno-białe pręgowce! Zupełnie nowy podgatunek!
Braiheri Futhai byl człowiekiem niezwykle pedantycznym. Nie przejawiało się to jednak w sposobie ubierania się, ani poruszania – był bowiem tak samo dobrym traperem jak każdy członek zespołu – a raczej w jego sposobie myślenia, gdzieś u samego podłoża jego ternathiańskiej duszy. Futhai nie nosił nazwiska Braiheri chan Futhai – nigdy bowiem nie służył w siłach zbrojnych Ternathii. Nie dlatego nawet, że nie był patriotą, lecz uważał wojaczkę za zajęcie niegodne dżentelmena.
Okazał się też świetnym przyrodnikiem. W pamięci nosił całą skarbnicę informacji naukowych. Zakres jego dociekań rozciągał się od geologii po meteorologię, od zoologii i botaniki po fizykę i matematycznie precyzyjne zasady, na mocy których wszystkie światy – z ich ukochaną Sharoną włącznie – wirowały w swej nieskończonej podróży dokoła duplikatów słońca. Miał bystry wzrok i jasny umysł. Dar spostrzegawczości sprawiał, że był cennym członkiem ekspedycji.
Niestety jednak wszystkie te zalety mieściły się w jednym umyśle razem ze zbyt wieloma dziwacznymi pojęciami na temat dobrego zachowania i postawy życiowej, które powinny cechować dobrze urodzonego dżentelmena, obywatela najstarszego i najwspanialszego imperium Sharony. Co gorsza, od innych wymagał, by traktowali go z takim szacunkiem, na jaki w swoim mniemaniu zasługiwał będąc wnukiem ternathiańskiego diuka. Z takim samym poszanowaniem zasad współżycia społecznego, które studiował z równym zapałem co naukę, traktował też swoje otoczenie. Nie był przy tym wymagający ani małostkowy, co w oczach Shaylar tylko pogarszało sprawę. Futhai był nieznośnie wręcz uprzejmy, szczególnie wobec niej. Zarzucał ją kłopotliwym ciężarem miłych gestów, starał się zaspokajać każdą jej potrzebę… bez względu na to, czy sobie tego życzyła, czy nie.
Najgorsze jednak było to, że żywił niewzruszone, głębokie przekonanie, że wyznawane przez niego zasady i zwyczaje były tak samo absolutne i niezmiennie prawdziwe, jak prawa fizyki ciał stałych, którym oddawał się z taką pasją. Braiheri Futhai nie był w stanie pojąć, że nie wszyscy mieszkańcy Sharony uważali ternathiański sposób życia za najlepszy z możliwych. Naukowiec miał akurat na tyle rozwinięty Talent, że Shaylar mogła się przekonać, iż on naprawdę i szczerze wierzył, że pewnego dnia każdy oświecony Sharonianin przemieni się w klon ternathiańskiej damy lub dżentelmena. Nie mógł pojąć podstawowej prawdy – nie mógł zrozumieć, że Shaylar po prostu wolała swój harkalański sposób życia i harkalańską kulturę, tak samo jak Jathmar cenił swe falthariańskie wartości, a Elevu Gitel – ricathiańskie.
Zresztą różnice pomiędzy wielkimi kulturami Sharony nie były aż tak znaczące. Piąta część populacji planety posiadała Talenty psioniczne. Podobieństwa były więc nieuniknione. Co więcej – biorąc pod uwagę bezmiar terytoriów, jakimi władali niegdyś imperatorzy Ternathii i ilość kolonii rozrzuconych po bezkresnych morzach, przynajmniej połowa ludności Sharony mogła przyznawać się do ternathiańskiego dziedzictwa. Czy była nim krew, czy też pozostałości kolonialnej administracji i tradycji.
Shaylar osobiście wolała prosty, wojskowy umysł Ghartouna chan Hagrahyla od wyrafinowanych idei Futhaia. Nie było to z jej strony specjalnie uprzejme, lecz nie mogła nic na swoje uczucia poradzić. To w końcu Futhai wybrał sobie tak nieżyciowe poglądy.
Uśmiechnęła się do Kasella w odpowiedzi, spojrzała raz jeszcze na zajętego własną pracą przyrodnika i usiadła twarzą do strumienia. Z wprawą zawodowca zagłuszyła w sobie wszelkie, mogące ją rozpraszać sygnały z zewnątrz. Rozwinęła mapę i obciążyła jej rogi, by nie zwinęła się sama, po czym zaznaczyła miejsce leżące na wschód od ich obozu. Potem przygotowała resztę narzędzi: kompas z ołówkiem, stalową linijkę, kątomierz, drugi ołówek i szablon z wyciętymi symbolami używanymi na mapach, który znacznie upraszczał i przyspieszał jej pracę. Nie używała na razie atramentu. Wieczorami, po kolacji, sprawdzali mapy wspólnie z Jathmarem i dopiero wtedy niezmywalny atrament zastępował ślad ołówka.
Przygotowała także notatnik i jedno z tych wiecznych piór z tłoczkiem, które błogosławiła codziennie wraz z niezliczonymi innymi członkami zespołów badawczych – nie mówiąc już o zwykłych urzędnikach i oficjelach. Napełniła je z metalowej buteleczki na atrament, którą przeniosła już przez trzy wszechświaty, upewniła się, że wieczko było porządnie zakręcone, po czym odniosła kałamarz do namiotu.
Kiedy powróciła do stolika, Jathmar zdążył już odejść na tyle daleko od obozu, że mogła zacząć odbierać nowe informacje o rzeźbie terenu. Shaylar nawiązała z nim kontakt – to ona musiała nawiązywać połączenie, jego Talent pozwalał mu Widzieć, lecz nie umożliwiał samodzielnego przekazywania obrazów nikomu innemu. Obrazy zaczęły napływać wprost do jej umysłu. Cały proces już dawno stał się jej drugą naturą. Czasami tylko zastanawiała się, jak nudne musi być życie kogoś, kto nie ma do dyspozycji żadnego Talentu, dzięki któremu mnogie wszechświaty stawały się jednym wielkim i tajemniczym placem zabaw.
Była zadowolona z życia. Szczególnie w takie wspaniałe, chłodne poranki jak ten, kiedy słońce padało jej na ramiona. Zanuciła cichutko, półświadomie i skupiła się na obrazach, na które patrzył Jathmar oraz na tych, które Widział – różnica była zdecydowana. Na samym początku treningu Shaylar miała kłopoty z odróżnianiem obrazów, które Jathmar odbierał fizycznym wzrokiem, od tych, które Widział swym „trzecim okiem”. Obszar, który Jathmar odczuwał był dużo bardziej rozległ niż ten, który mógł zobaczyć naturalnym sposobem. Na tym się właśnie skoncentrowała nawiązując kontakt z mężem.
Jathmar patrzył na naniesiony już na mapę zakręt strumienia. Nie było w tym nic dziwnego. Miejsce to znajdowało się niecałe pięć mil od obozu. Ten obraz był mocniejszy, lecz ona skupiła się na drugim, bardziej bladym i niewyraźnym.
Ze strony Jathmara cały proces przypominał nieco patrzenie „w górę” i „poza” niewidzialną siatkę, która czasem tylko pojawiała się w postaci niezbyt mocnych promyków. Na tej siatce Widział otaczający go teren, wyglądający trochę jak oglądane wśród mgły cienie. W umyśle Shaylar obraz ten pojawiał się nagle, od razu w całości. Był to zespół wrażeń, które stawały się i trwały kompletne, nierozerwalne. To, co Widział Jathmar oglądała zupełnie jak teatralne przedstawienie bez aktorów, z samą tylko scenografią. Gdyby nawiązała kontakt z innym Głosem, obrazy byłyby o wiele ostrzejsze i bardziej wyraźne. Przypominałyby bardziej to, co widziała swymi własnymi oczyma. To, na co patrzyła teraz stanowiło raczej wodospad cieni – namalowany akwarelą, dziecinny obrazek, który zbyt długo leżał na słońcu.
Poszczególne obrazy musiała świadomie wyławiać z jaźni Jathmara. Wymagało to znacznego skupienia. Odległość pomiędzy nimi nie była jednak duża, więc cała czynność nie była zanadto wyczerpująca. Maksymalny zasięg na jaki mogła pracować Shaylar wynosił nieco ponad osiemset mil. Z tym wynikiem mieściła się w dziesięciu procentach Głosów o najsilniejszym Talencie, choć na takich odległościach najmniejsze nawet rozproszenie powodowało natychmiastowe zerwanie kontaktu.
Inni telepaci nie mogli komunikować się na takie jak ona odległości. Dzięki temu ich zespół miał znaczną przewagę nad konkurencją. Pamiętała jak zaskoczony był jej możliwościami Darcel, kiedy zaczęli ze sobą pracować. Zaskoczony i zmartwiony zarazem, ponieważ on sam mógł utrzymać kontakt jedynie na około sześćdziesiąt procent jej rekordowej odległości. Z taką różnicą możliwe było, by Shaylar oddaliła się od niego na tyle by mógł odbierać jej przekazy, lecz nie miał możliwości odpowiedzi. Zanim wyruszyli w pierwszą wspólną wyprawę w nieznane, pracowali na zbadanym i zasiedlonym już przez kolonistów świecie. Tam za pomocą torów kolejowych prowadzili bardzo poważną grę w głuchy telefon, która miała na celu pomiar odległości koniecznych do efektywnej komunikacji. W rezultacie okazało się, że mógł ją Słyszeć do odległości ośmiuset mil, a ona Słyszała jego wiadomości na około sześćset pięćdziesiąt mil. Niestety powyżej sześciuset osiemdziesięciu mil Słyszał ją tylko pod warunkiem, że spodziewał się kontaktu i wprawił się wcześniej w trans. To oznaczało, że owe sześćset osiemdziesiąt mil stanowiły ich maksymalny skuteczny zasięg.
Co z kolei determinowało odległość na jaką mogli oddalić się od nowego portalu, zanim musiała wyruszyć kolejna ekipa, która miała pomóc im w utrzymaniu komunikacji z bazą, po wejściu dalej w dziewiczy wszechświat. Pod wieloma względami było to strasznie uciążliwe, ale lepszy system póki co nie istniał. Gdyby zespoły badawcze musiały kontaktować się z centralą wysyłając człowieka z wiadomością, eksploracja wielu nowych portali zajęłaby dziesiątki lat więcej. Przy obecnym stanie rzeczy badania posuwały się naprzód w stałym tempie. Wszyscy marzyli tylko o jednym. O Talencie wskazującym bezpośrednio nowe, nieodkryte jeszcze portale.
Teraz poszukiwanie nowych portali odbywało się dzięki wysyłaniu naprzód tylu zespołów, ile tylko było w danej chwili dostępnych. W każdej ekipie był przynajmniej jeden człowiek wrażliwy na niewyjaśnione dotychczas zjawiska fizyczne, towarzyszące powstawaniu portali. Byli też – choć była to dosłownie garstka – ludzie tacy, jak Darcel, którzy potrafili wyczuć obecność samego portalu na tyle dokładnie by określić kierunek geograficzny, w którym należało się udać. To już było coś i to niemałe coś. Pomimo tego rodzaju udogodnień odkrycie więcej niż jednego czy dwóch portali w danym wszechświecie, kiedy do zbadania była cała planeta, identyczna z ich macierzystym światem, stanowiło zadanie przypominające poszukiwania igły w stogu siana.
Shaylar, na przykład, drżała za każdym razem kiedy myślała o portalu Haysam. Wejściowy portal na Nowej Sharonie położony był około tysiąc mil od wyjściowego portalu na Reyshar, z czego ponad sześćset z tego tysiąca mil pokrywały wody Oceanu Zachodniego. Dotarcie do tamtego portalu musiało stanowić prawdziwy koszmar. Często przychodziło jej do głowy, że odkrycie tak licznych portali w przeciągu osiemdziesięciu lat było i tak świetnym wynikiem sharoniańskich zespołów badawczych.
Tymczasem Shaylar z mężem dokładali kolejną cegiełkę do zwiększenia liczby odkrytych terenów. Zarząd Portali wysłał już pełen kontyngent żołnierzy i sprzętu przez łańcuch tranzytowy. Ich zadaniem było wznoszenie fortów przy każdym z odkrytych przez zespół portali. Zarząd nie prowadził eksploracji własnymi siłami, lecz posiadał absolutną władzę nad każdym z portali. Nowe wszechświaty badane były przez prywatne przedsiębiorstwa, wynajmujące do tego celu zespoły takie jak ten Jathmara i Shaylar. Motywacją dla tych działań była najstarsza motywacja kierująca człowiekiem: zysk. Zarząd Portali czerpał jedynie „myto” za towary i osoby przekraczające portal, lecz spełniał także o wiele ważniejszą rolę. Stał na straży prawa do handlu i prawa własności do terenów i minerałów oraz innych zasobów naturalnych, które przypadały pierwszemu znalazcy – jednostce czy firmie.
Między innymi dlatego notatniki i mapy Shaylar były tak bardzo cenne. Konsorcjum Chalgyn miało prawa do wszystkiego co ona wraz z Jathmarem – i pozostałymi członkami zespołu, którzy pomagali im w pracy – nanieśli na mapy. W końcu, w portalu pojawią się ludzie pracujący dla innych firm, lecz główny zysk przypadał temu, kto dotarł do skarbów pierwszy.
Zaraz po tym jak zespół ustalał swe położenie – co wymagało serii skomplikowanych wyliczeń przy użyciu map i gwiazd, oraz sporej wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych: szczególnie geologii i biologii – głównym jego zadaniem stawało się porównanie swej pozycji z mapą Sharony, dzięki czemu orientowano się, w którą stronę najlepiej było się udać. Jeśli – na przykład – portal wyjściowy znajdował się blisko miejsca, w którym na Sharonie znajdowały się cenne złoża żelaza, udawali się właśnie tam, by zdążyć na miejsce zanim jakaś inna firma dowie się o istnieniu nowego portalu lub co gorsza o tym, dokąd prowadzi.
Pierwszy zespół po drugiej stronie portalu zarabiał ogromne pieniądze dla swej macierzystej firmy. Sami członkowie drużyn byli opłacani częściowo udziałami w aktywach pracodawcy, otwierało to więc możliwość wzbogacenia się i dla nich.
To był trzeci dziewiczy wszechświat na jaki w imieniu Chalgyn trafili Jathmar i Shaylar. W błotnistym bagnie, które niedawno opuścili nie było praktycznie nic cennego, lecz w pierwszym wszechświecie udało im się oznaczyć jedno wartościowe złoże. Oznaczało to, że już mogli myśleć o ciepłym gniazdku i emeryturze. Natomiast co do tego, co czekało ich tu…
Musieli co prawda zaczekać z wejściem do tego wszechświata na przybycie garnizonu Zarządu, lecz mieli pewność, że byli jedynym zespołem badawczym na tym krańcu łańcucha tranzytowego. Wiedzieli, że inne wielkie konsorcja nie będą specjalnie zachwycone, kiedy dowiedzą się o istnieniu tego ślicznego skupiska. Shaylar zbyt często znajdowała się po drugiej stronie fortuny, by się teraz nie uśmiechnąć. Nie pamiętała już przez ile przechodzili portali tylko po to, by przekonać się, że ktoś tam już był, po czym musieli przedzierać się przez cudze tereny w nadziei na znalezienie jakiegoś wartościowego obszaru, na który nikt jeszcze nie natrafił lub – co było zawsze najlepsze – znalezienia nowego portalu.
„Tym razem” – pomyślała z radością – „my pierwsi sięgamy do skrzyni ze skarbami.”
Póki co jednak zajęła się obrazami odczytywanymi z umysłu Jathmara, który skręcił już ze wschodu na południe. Niespiesznie przedzierał się przez las. Kiedy skończy obchód dzisiejszej trasy, poznają zarys całego terenu w południowo-wschodniej strefie tranzytowej. Portal znajdował się za nimi – niemal dokładnie na północ od ich obozu, wyraźnie zaznaczonego na mapie Shaylar. Kiedy skończą już opisywać cały region dokoła swej bazy, porównają wyniki z podstawowymi mapami Sharony i sprawdzą czy zachodzi jakakolwiek korelacja między światami. Wątpiła, by się im to udało tak szybko. Zazwyczaj trzeba było opisać i nanieść na mapy dużo większy fragment nowego wszechświata, by móc dostrzec podobieństwa i dokładniej ustalić położenie. Teraz jednak powinno wystarczyć tylko kilka dni. Potem ich zadaniem będzie już jedynie wybór najatrakcyjniejszych działek dla Konsorcjum Chalgyn.
Jathmar przesyłał kolejne obrazy rzeźby terenu, a ona nanosiła je na mapę – żleby, głęboki wąwóz, drugi strumień, płynący ze wschodu w stosunku do kierunku, w jakim szedł jej mąż. Sporządzała też notatki i komentarze na temat obrazów przepływających przez jej świadomość. Wieczorem usiądą oboje i przejrzą je, póki wrażenia nie zanikną. Wtedy też wprowadzą na mapy ewentualne korekty i pójdą spać, by rano zacząć wszystko od początku.
W południe Jathmar zatrzymał się na odpoczynek. Shaylar wyprostowała się i dźwięki, które nagle rozległy się za nią nieomal ją przestraszyły. Przez ostatnie dwie godziny była tak skupiona, że prawie ich nie słyszała. Odbierała je tylko podświadomie, zupełnie jak cichy brzęk owadów. Głosy były natarczywe i wyraźne. Z tego co zrozumiała Futhai próbował przekonać chan Hagrahyla, by ten pozwolił mu pójść wzdłuż strumienia nieco dalej, niż dowódca zespołu uważał za roztropne.
– …gdybyś posłał strażnika nie byłoby tematu.
– Nie, dopóki Jathmar i Shaylar nie skończą opisywać terenu w bezpośredniej okolicy obozu – zahuczał chan Hagrahyl tonem, który większość członków wyprawy rozumiała jako „sprawa zamknięta, nie ma sensu dłużej o tym rozmawiać.” Jednak Futhai był natchnionym przyrodnikiem w lesie pełnym nowych gatunków – do tej pory odkrył ich już kilka. Natrafił też na ślad niezwykle rzadkiej krzyżówki dwóch podgatunków z różnych stref klimatycznych, co w jego opinii potwierdzało przypuszczenia Darcela, że natrafili na prawdziwe skupisko. Nie istniała inna możliwość, by zwierzęta z tak odległych rejonów wydały na świat wspólne potomstwo.
Futhai był więc zdeterminowany. Chciał zapuścić się dalej od obozu i zbierać kolejne okazy. Nie wydawał się zdolny do przyjęcia „nie” jako odpowiedzi. Na pewno nie w sytuacji, kiedy wzrost jego znaczenia we wspólnocie naukowej świata był niemal pewny i to dzięki notatkom z tego jednego tylko stanowiska. Entuzjazm odkrywcy stał jednak w sprzeczności ze standardowymi procedurami, co nie mogło wywołać aplauzu ze strony chan Hagrahyla.
Gdyby nie był tak drażniącą osobą, Shalyar mogłaby nawet poczuć wobec Futhaia współczucie. Aż nazbyt dobrze wiedziała, jakie to uczucie, mieć coś cudownego tuż przed nosem i nie móc po to wyciągnąć ręki. Braiheri Futhai robił tylko to, co sama czyniłaby będąc na jego miejscu: walczył o to, czego pragnął. Niestety dla Futhaia – chan Hagrahyl okazał się twardszym przeciwnikiem niż w wypadku jej dawnych marzeń rada nadzorcza Zarządu Portali i tradycyjny konserwatyzm jej pobratymców.
Uśmiechnęła się do tej myśli i odebrała wrażenie ciemniejących wszędzie dokoła Jathmara owoców jeżyny, wraz z uczuciem głębokiego zadowoleniem, że ptaki nie wybrały jeszcze wszystkich jagód. Shaylar zachichotała na glos i rozluźniła się, do reszty pozbywając się napięcia wywołanego przez długotrwały kontakt telepatyczny. Wstała zza swego przenośnego blatu i rozruszała bolące palce i ramiona. Praca z Jathmarem nie była trudna, ale wyczerpująca. Jej umysł domagał się chwili oddechu zupełnie tak, jak nogi – i kubki smakowe – Jathmara.
Poszła powoli na zachód wzdłuż strumienia. Okiem doświadczonego trapera przyglądała się okolicy w poszukiwaniu najmniejszego nawet śladu niebezpiecznych drapieżników. Nie spodziewała się ich tu. Od momentu, kiedy przybyli tu wczoraj i rozbili obóz hałasowali stanowczo za głośno. Pewności jednak nie można było mieć nigdy – zwłaszcza w dziewiczym wszechświecie. Zwierzęta z tej Sharony nigdy wcześniej nie widziały człowieka. Nie miały więc powodu, by się go bać. Stanowiło to zaletę, lecz mogło okazać się także i zagrożeniem. Ciężko było bowiem stwierdzić jak zachowają się mieszkańcy lasu w razie nagłego spotkania. Shaylar, choć doceniała uroki karmienia dzikich jeleni z ręki, to wolała osobiście takie pumy i niedźwiedzie, które zdążyły już poznać ludzi i rozsądnie ich unikały.
Zbyt długo już pracowała w terenie, by gdziekolwiek czuć się w stu procentach bezpiecznie. Zdawała sobie sprawę, że w dziczy podobnej tym lasom, do odniesienia rany – może nawet śmiertelnej – wystarczy jeden moment nieuwagi. Obecność uzbrojonych towarzyszy także nie zwalniała jej z odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. W tych pięknych lasach z całą pewnością żyły węże. Ukąszenie grzechotnika było poważnym problemem, nawet jeśli można było skorzystać z pomocy Tymo Scleppisa. Teleempatyczny Uzdrowiciel mógł przyspieszyć gojenie się głębokich ran, lub zrastanie kości, a nawet mógł wpłynąć na leczenie obrażeń wewnętrznych, lecz uszkodzenia ciała związane z chemią – jak właśnie jad węża – stanowiły już o wiele większe wyzwanie. A najbliższa klinika znajdowała się bardzo daleko stąd. Obserwowała otoczenie, podświadomie czując na biodrze ciężar pistoletu. Nigdy dotąd nie okazał się potrzebny, lecz nosiła go na wszelki wypadek cały czas przy sobie i dobrze wiedziała jak się nim posługiwać. Bardzo dobrze wiedziała.
Gdy upewniła się, że nic jej nie grozi zeszła ze stromego brzegu i przyklękła nad wodą by zmyć z dłoni smugi grafitu. Strumień był niesamowicie zimny. Ból poczuła aż w nadgarstkach. Gdzieś daleko, w górze strumienia rozległ się suchy trzask wystrzału. Shaylar uśmiechnęła się i zastanowiła, co takiego Falsan upolował na kolację. Myśliwy miał jeszcze dużo czasu i na pewno mógł zdążyć przed wieczorem z oprawieniem zdobyczy, zaciągnięciem jej do obozu i poćwiartowaniem na odpowiednie porcje.
Biorąc pod uwagę odległość wątpiła by jego ofiarą padł jeleń. Musiałby sam taszczyć wielkie i ciężkie zwierze przez całą drogę. Może ustrzelił dzikiego indyka? Wstała i otrzepała dłonie z wody, po czym wytarła je dokładnie o spodnie. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, kiedy przypomniała sobie reakcję ojca na wiadomość, że będzie musiała chodzić cały czas w spodniach.
– Ależ moja droga… to… to jest…
– Praktyczne, papo – powiedziała z naciskiem. – Tego słowa szukałeś: „praktyczne”. Nie sprzeciwiałeś się, kiedy mama pływała z klientami delfinami, a miała na sobie w takich razach jeszcze mniej, niż ja kiedy będę poza śpiworem.
– Tak, ale twoja matka pracuje pod wodą. Nie paraduje po świecie tam i z powrotem, w takim stroju. A jeśli już wychodzi z wody, to jednak na naszym terenie.
– Och papo. Spróbuj to zrozumieć. Świat się zmienia. Nasz mały kawałeczek ziemi, tu w Shurkhal to nie całe multiwersum, wiesz o tym, prawda?
Jej słowa wywołały nikły chichot ojca, co oczywiście było początkiem końca jego oporów. Nie musiała dużo dłużej przekonywać go, że wie co robi, bez względu na to co myślały jej ciotki i siostry przerażone, że Shaylar będzie biegać po wszechświatach bez jednej choć spódnicy czy tuniki.
Rozejrzała się wśród niebotycznych drzew i pokręciła głową. Nadal nie do końca pojmowała wizję godnego zachowania, jaką kultywowali jej rodzice. Nadal też zaskakiwał ją stopień do jakiego sama potrafiła być uparta. Większość krewnych podejrzewała skrycie, że Shaylar była odmieńcem. Żaden inny członek klanu Kolmayr nie wykazywał nigdy zainteresowania podróżami dalszymi niż do Sethdony – stolicy Shurkhali. O przejściu przez portal nie było w ogóle mowy. A co dopiero o tych piętnastu lub dwudziestu portalach, które dzieliły Sharonę i ten wspaniały las.
Przyjrzała się głębszemu miejscu w pobliżu i przyszło jej do głowy, że można by zarzucić sieć na tego wielkiego pstrąga, którego przed chwilą dostrzegła w ciemnej toni, pod nawisem skałek wystających nieco z brzegu. Lubiła pstrągi. Oblizała wargi i poczuła głód równy temu, który przekazał jej wcześniej Jathmar. Może spróbuje złapać rybę w przerwie obiadowej. Choć z drugiej strony, jeśli Falsan przyniesie coś porządnego to ryby nie będą potrzebne.
Shaylar uśmiechnęła się do pstrąga na pożegnanie.
„Może kiedy indziej” – pomyślała.
Stała na brzegu jeszcze przez kilka minut. Pozwoliła się pochłonąć niewymownemu pięknu okolicy. Wielki las przypominał świątynię. W dzieciństwie, spędzonym na pustynnym półwyspie Shurkhal, Shaylar nie widywała podobnych obrazów. Drobiny światła szybowały pomiędzy jasnozielonymi liśćmi, tańczyły na rozmigotanej wodzie, która rzucała jaskrawe, oślepiające refleksy, mknąc żwawo przed siebie. Szeptany śmiech wody brzmiał chicho i kojąco.
„Tak” – westchnęła – „tak właśnie powinno wyglądać życie.”
Rzuciła okiem na zegarek zawieszony na solidnym srebrnym łańcuszku na szyi – stal szybko by w takich warunkach zardzewiała – i zdała sobie sprawę, że właśnie minęło piętnaście minut przerwy. Wspięła się z powrotem na brzeg, usiadła za swoim polowym biurkiem i nawiązała kontakt z Jathmarem. Znów zobaczyła jeżyny – o wiele mniej jeżyn niż za pierwszym razem. Po chwili jej mąż otrzepał ręce o spodnie i ruszył dalej.
Widmowe obrazy zaczęły płynąć jak przedtem. Shaylar zajęła się pracą.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

30
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.