Skąpane strugami zimnego deszczu miasteczko wydawało się być jeszcze bardziej ponure i nieprzyjazne. W nierównościach chodników tworzyły się niewielkie kałuże, podziurawione jak sito rynny tryskały na boki fontannami wody, opustoszałe ulice potęgowały wrażenie, że właśnie poruszam się po upiornej, widmowej nekropolii. Rynsztoki wezbrały i płynęły teraz wartko w dół uliczek, niosąc ze sobą sterty starych gazet, stłuczone butelki, czy też resztki porzuconych ubrań; parokrotnie zauważyłem też nienaturalnie skręcone truchła małych ptaków. Zapchane studzienki powodowały, że cały ten szlam wypływał daleko na ulice, przez co koła mojego samochodu ślizgały się jeszcze bardziej po brukowanych nawierzchniach. Woda ze szczelin między ich kostkami nie raz szeroką kaskadą wystrzeliwała ku górze i rozbijała się na przedniej szybie. Pracujące na najwyższych obrotach wycieraczki nie nadążały z jej zbieraniem, dlatego też kilka razy omal nie wpadłem na ścianę domu czy zaparkowany na jezdni pojazd. Wkrótce przekonałem się, że moje początkowe zadowolenie z rzęsistego deszczu było co najmniej przedwczesne. Po zjedzeniu ubogiego, niesmacznego śniadania w jednej z przydrożnych restauracji, szybko okazało się, że znalezienie starca w tym miasteczku, pomimo całej jego charakterystyczności, mogło graniczyć z cudem. Zamierzałem popytać o mojego tajemniczego znajomego napotkanych na ulicach ludzi, ulewa zaś skutecznie mi w tym przeszkodziła. Zarówno kelner, jak i właściciel jadłodajni, zachowali dziwne milczenie na moje pytania; obaj sprawiali wrażenie, jakby w ogóle nie słyszeli, co do nich mówię. Po paru próbach dałem za wygraną, kiedy jedynym, co zdołałem od nich uzyskać było pojedyncze, mrukliwie wypowiedziane zdanie: „Proszę zapytać gdzie indziej”. W kilku przypadkowo wybranych domach również spotkałem się z sięgającym absurdu oporem. Jeśli ktoś zdecydował się już na otworzenie drzwi, to tylko po to, by zatrzasnąć mi je na powrót przed nosem, ilekroć przechodziłem do sedna sprawy. W przeciągu pół godziny byłem cały przemoczony, pomimo że deszcz dosięgał mnie tylko na krótkim odcinku pomiędzy klatkami schodowymi domostw, a drzwiami samochodu. Zamierzałem już wrócić do hotelu i przeczekać ulewę, kiedy ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu pulchna, siwowłosa kobieta poleciła mi zajrzeć do popularnego, miejscowego baru. – Niech pan tam popyta, w „Morskich wilkach”. Tam na pewno go znają. Oni wszyscy codziennie chleją tam do nieprzytomności. Kobieta zatrzasnęła pospiesznie drzwi, nie dając mi nawet możliwości wyrażenia jak bardzo jestem jej wdzięczny. Bar, a raczej tawerna, znajdowała się po drugiej stronie niewielkiej rzeki, która krzywą linią przecinała miasteczko na pół, a jej utwierdzone ścianą z równo ułożonych kamieni brzegi spinał drewniany, łukowaty mostek bez poręczy ani nawet niskiego, ochronnego murku na swych krawędziach, który chwiał się lekko, kiedy przez niego przejeżdżałem. Zarówno w górze rzeki, jak i dalej dało się zauważyć kilka następnych, podobnych temu mostków. Zaś ta część miasteczka, do której owe mosty prowadziły, wydawała się jeszcze bardziej zdegenerowana; znaczna ilość domów była opuszczona, a deszcz wpadał do środka przez wybite szyby i dziury w dachach. Kilka stanowiło już tylko potrzaskaną kupę gruzów, w której trudno było dopatrzyć się zarysów budynku. Jedynym wyjątkiem tutaj okazał się ratusz; wysoki, trzypiętrowy budynek z frontonem porośniętym bluszczem i rzeźbionymi gzymsami. Kiedy go mijałem, zegar na strzelistej, smukłej wieży wybił trzecią. Odnotowałem w pamięci, że warto by przejrzeć zachowane w nim archiwa. „Morskie wilki” nie sprawiały pozytywnego wrażenia. Szeroki, parterowy dom zdawał się być do tego stopnia przegniły, że nawet najlżejsze dotknięcie mogło obrócić go w ruinę. Przylegający od prawej strony taras niemal tonął w strugach lejącej się przez dziury w zadaszeniu wody, potrzaskane drewniane stoły nadawały się już tylko do wymiany. Z rozbujanego na wietrze, sosnowego zapewne szyldu nad drzwiami znikły litery „R”, „W” oraz oba „K”, pozostawiając po sobie tylko ciemniejsze ślady. Dwa okna zabite były deskami, ukośnie przytwierdzonymi do futryn. No i przede wszystkim okropnie śmierdziało tutaj rybą. Na zewnątrz, rzecz jasna, nikogo nie zauważyłem, ze środka zaś przez uchylone drzwi dolatywał szmer rozmów, przerywany co chwilę salwami śmiechu. Kiedy wyszedłem z samochodu, stawiając kołnierz płaszcza, oprócz ryb poczułem także zapach wodorostów i morza, twarz zaś omiotła mi morska bryza, rozmazując spływające po niej krople deszczu. Brzeg był całkiem blisko, wydawało mi się nawet, że pomiędzy budynkami dostrzegam ciemnoniebieską, prawie granatową toń i wzburzone fale. Ponad dachem tawerny zauważyłem iglicę latarni i strzaskane szyby jej galerii. Zdawały się być o wiele bliżej, niż mogłoby to wynikać z odległości, jaka dzieliła mnie od wzgórza. Odetchnąłem głęboko i z trudem odrywając wzrok od budynku wszedłem do tawerny. Wewnątrz było duszno od unoszącego się wszędzie, papierosowego dymu, intensywny zapach ryb tu mieszał się z wonią alkoholi. „Morskie wilki” nie wyróżniały się wystrojem od wielu innych barów tego typu w okolicy; kilka drewnianych stołów i ław, stojących na gołej, betonowej podłodze, poplamiony kontuar z brzuchatym barmanem i wysoką pod sufit gablotą, zastawioną trunkami, kuflami i trofeami rybackimi, czy też bielone ściany obwieszone zasuszonymi głowami wyjątkowo okazałych ryb, o rozwartych, najeżonych rzędami ostrych zębów pyskach. Nad kontuarem na przeżartych rdzą łańcuchach wisiał okaz merlina, przymocowany do prostokątnej deski i dumnie prezentujący rozłożoną płetwę grzbietu. Moje wejście stłumiło rozmowy i śmiechy, stojący za ladą barman przestał zapamiętale szorować brudną szmatką trzymany w pulchnych dłoniach kufel i wlepił we mnie zdziwiony wzrok. Podobnie jak wszyscy niemal zebrani w lokalu goście, których w sumie było kilkunastu, ściśniętych w małych grupkach przy stołach. Zaledwie dwóch czy trzech nie zwróciło na mnie większej uwagi, zapewne uznając poszukiwanie dna w swych wypełnionych trunkiem szklankach za ciekawsze zajęcie. Dostrzegłem go niemal od razu, a on zauważył mnie. Siedział na swym wózku w jednym z kątów sali, tuż przed miniaturowym stolikiem zastawionym trzema butelkami po tanim piwie; jedna z nich, przewrócona, kołysała się hipnotycznie z boku na bok. – Odejdź stąd! – krzyknął starzec, zanim jeszcze zdołałem postawić chociażby krok więcej, a w jego głosie wyraźnie brzmiało echo wypitych alkoholi. Podszedłem bliżej w jego kierunku, starając się nie zwracać uwagi na wpatrzonych we mnie z mieszaniną lęku, złości i zaciekawienia mieszkańców Tempuszowa. – Chcę tylko porozmawiać – odparłem. – Nic więcej. Tylko kilka słów. – Nie! – Starzec gwałtownie odepchnął od siebie stolik, butelki potoczyły się po podłodze. – Za nic w świecie! Zostaw mnie w spokoju! Z tą samą, co wczorajszego wieczoru, zadziwiającą sprawnością nieznajomy odepchnął się rękoma od podłoża i potoczył się w stronę prowadzących na taras, wahadłowych drzwi. Przez cały ten czas krzyczał, że mam odejść i dać mu spokój. Kiedy zniknął mi z oczu, wjeżdżając na zalany deszczem taras, jego krzyki przytłumiły się, oddalając jednocześnie coraz bardziej. Ignorując zupełnie gniewny pomruk, który przeszedł po sali ruszyłem za starcem szybkim krokiem. Z tarasu dostrzegłem jego małą sylwetkę, toczącą się z wysiłkiem w górę ulicy – w stronę rzeki i drewnianego mostku. Krzyczał coś bezustannie, raz po raz oglądając się przez ramię, jego słowa tonęły jednak w monotonnym szumie deszczu i zawodzeniu wiatru w szczelinach okolicznych domów. Rzuciłem się za nim biegiem, wciąż zaskoczony szybkością z jaką się poruszał. Parokrotnie zniknął mi z oczu za zakrętami uliczek, lecz echo jego głosu pozwalało mi szybko odnaleźć go z powrotem. Przez ścianę deszczu widziałem tylko zarysy jego rozmazanej postaci. W końcu, gdzieś w okolicach chwiejącego się mostku gwałtowny krzyk na moment wzmógł się, a potem urwał, jak ucięty nożem. Dotarłem do brzegów rzeki. Zdyszany, łapiąc powietrze płytkimi łykami, jak wyrzucona na piasek ryba, rozejrzałem się wokół, ale nigdzie go nie dostrzegłem. Wydawało już mi się, że przepadł bezpowrotnie, kiedy doleciał mnie przeciągły jęk. Leżał w dole, u stóp usztywniającej brzegi kamiennej ściany, częściowo zanurzony w spienionej wodzie. Jego przewrócony wózek spoczywał nieopodal. Starzec poruszał się i poza paroma siniakami i zadrapaniami nie stało mu się raczej nic poważnego. Pełznął mozolnie przed siebie i było oczywistym, że o własnych siłach nie zdoła wydostać się z koryta rzeki. Zeskoczyłem z krawędzi mostku i pomogłem mu dostać się na powrót na ulicę miasteczka. Początkowo wytrwale się opierał, szamocząc się i wykrzykując, że mam go natychmiast puścić, potem jednak, najwyraźniej zrozumiawszy swoją sytuację przestał mi to utrudniać i obrzucać mnie wyzwiskami. Był niezwykle ciężki i zanim usiadł ponownie na swym wózku, mimo deszczu czułem strużki zimnego potu spływające w dół pleców. – Dziękuję – rzekł nieco spokojniej, otrząsając się z błota. – Jestem ci wdzięczny za pomoc. A teraz zostaw mnie samego. – Proszę, musi mi pan coś powiedzieć. O latarni i wzgórzu. Starzec odwrócił głowę i popatrzył na szalejące po morzu bałwany fal, wyraźnie widoczne przez ujście rzeki. – Jak już ci mówiłem… nie wolno mi. Nikomu z nas nie wolno… – Ktoś wam zatem tego zabrania. Kto? Rada Miasta? Staruszek uśmiechnął się krzywo, ukazując żółte zęby, a zaraz potem zaśmiał się gardłowo, lecz bez cienia rozbawienia. Śmiech ustąpił jednak gwałtownie. – To nie tak, jak myślisz… nie tak prosto. W mieście wciąż jeszcze są wyznawcy tego, co żyje we wzgórzu. Tacy, którzy nie cofną się przed niczym w obronie swych tajemnic. Oni mają uszy wszędzie. Każdy jest dla nich zagrożeniem. Każdy, kto wtyka wścibski nos w ich sprawy. Lecz najgorsze jest to, że nie ich powinieneś obawiać się najbardziej. Odetchnąłem głęboko. Wiedziałem, że to będzie trudne i nie pomyliłem się ani trochę. I pomimo, że zazwyczaj byłem cierpliwy, powoli to wszystko zaczynało mnie nużyć i irytować. – Cóż, znajdę zatem kogoś, kto mi o tym opowie – odparłem. – Jeśli to nie będzie pan, to będzie ktoś inny. Starzec wpatrywał się we mnie swym samotnym, wodnistym okiem przez jakiś czas. – Czy to naprawdę takie dla ciebie ważne? – spytał. – Naprawdę. – Warte ceny życia? „Ceny życia?”, pomyślałem z przekąsem. „Ten zabobon musiał się tu zakorzenić głębiej niż początkowo sądziłem.” – Jak najbardziej – odparłem jednak, przeczuwając słowa, które miały nadejść i nie chcąc ich spłoszyć. Starzec nerwowo oblizał blade wargi. – Posłuchaj więc – rzekł niemal szeptem, lustrując uważnym spojrzeniem okoliczne domy i ulice. – Powiem ci kilka rzeczy, ale nie wspominaj o tym nikomu, dobrze? – Obiecuję. – Wydajesz się być dobrym człowiekiem. Każdy inny w tym miasteczku zapewne zostawiłby mnie w tym dole, gdzie zginąłbym podczas przypływu. Ludzie tu… Oni… – Wiem – wpadłem mu w słowo. – Tracą swe człowieczeństwo. Staruszek popatrzył na mnie przez chwilę w milczeniu, a w jego oku dostrzegłem lekkie zdziwienie. – Taak… – rzekł w końcu. – Dobrze ujęte. Czy jeśli opowiem ci, co wiem, przestaniesz rozpytywać tutejszych i wrócisz do swego domu? – Tak właśnie zrobię – skłamałem, tłumiąc z całej siły rozgrzewający się we mnie entuzjazm. – Bo wiesz… – ciągnął – z mojej strony nic ci nie grozi, ale tu… wcześniej czy później natrafiłbyś na kogoś z nich, a wówczas… nie byłoby już dla ciebie ratunku, tak samo jak dla wszystkich, z którymi zdążyłeś mieć jakikolwiek kontakt. Skoro jesteś taki zapalony na tą latarnię, powiem ci o niej kilka słów. Dasz mi spokój i przy okazji uchronisz się od śmierci. – Zatrzymałem się w hotelu „Carletta”, pokój… – Nie, nie mam zamiaru się tam pokazywać – przerwał mi nerwowo starzec. – Przyjedź dziś wieczorem około ósmej do portu i odszukaj molo jedenaste. O tej porze kręci się tam mało osób. Mam tam starą łajbę, kiedyś pływałem nią na połowy, w czasach lepszych od dzisiejszych. Nazwałem ją „Joanna”, po mojej żonie. Molo jedenaste, zapamiętasz? – Oczywiście. „Joanna” to bardzo ładne imię. – Taak… Tylko nie zapomnij o czymś do picia. Kiedy mówię, zawsze zasycha mi w gardle. Patrząc w ślad za nim, jak w strugach ulewnego deszczu znika mi pomiędzy budynkami z oczu, pogratulowałem sobie w duchu. W końcu zrobiłem jakiś postęp, krok naprzód, i do tego wcale niemały. Groźby staruszka nie wywarły na mnie większego wrażenia. Przecież wszystko tutaj obracało się wokół nadmorskiej legendy o przeklętej latarni. Wróciłem więc do hotelu w dobrym nastroju pomimo całkowicie przemoczonego ubrania i resztę popołudnia spędziłem w pokoju, przygotowując się do wieczornego spotkania, skrzętnie spisując w notesie szereg pytań, jakie należałoby zadać staruszkowi. Ze znalezieniem drogi do portu nie miałem większych trudności. Za drogowskaz obrałem sobie często prześwitujące między domami morze i już dwadzieścia minut przed wyznaczonym czasem byłem na miejscu. Port był zaniedbany, jak wszystko inne w miasteczku. Rzędy magazynów wybudowanych wzdłuż linii brzegowej ziały szerokimi dziurami w swych ścianach, przez które to dolatywały mnie przeróżne mieszaniny zapachów; woń rozkładu, pleśni, wilgoci i nieodłączny odór ryb nie raz powodowały, że mój żołądek wywracał się z protestem. Na granatowych, mętnych wodach zatoki unosiły się sterty wodorostów, starych, poszarpanych sieci lub też rozmiękłych gazet. Po betonowym nadbrzeżu wiatr popychał tu i tam porzucone butelki z ciemnego szkła. Parokrotnie natknąłem się na obumarłe, morskie żyjątka, często poobgryzane do samych szkieletów, a w opuszczonych budynkach, które mijałem, słyszałem baraszkujące beztrosko szczury. Wyłamane drzwi nieużywanego od dawna baru o wybitych doszczętnie szybach, kołysały się powoli, poskrzypując żałośnie. I tak jak mówił starzec, wokół nie było żywej duszy. Latarnia, tu siłą rzeczy o wiele wyraźniej widoczna niż z innej części miasteczka, w swoim ponurym stylu obserwowała bacznie moje poczynania. Mola wychodziły daleko w wody zatoki. Szerokie, drewniane pomosty często świeciły pustkami po brakujących deskach, mimo to wydawały się stabilne i wytrzymałe. Podtrzymujące je pale porosłe były muszlami i glonami, w paru miejscach ozdobione mnóstwem drobnych nacięć – zapewne czymś w rodzaju rybackiego pamiętnika, gdzie każdy wyryty nożem pionowy ślad oznaczał wyjście w morze, a każde jego poziome przekreślenie – brak powrotu. Wzdłuż pomostów kołysały się całe rzesze przeróżnych jednostek – od kutrów, przez większe jednostki transportowe, żaglowce, a na zwykłych łodziach kończąc. O dziwo, większość z nich sprawiała dobre wrażenie; w miarę zadbane i zdatne do użytku, ze świeżo malowanymi nadbudówkami i burtami. Jakby w całym Tempuszowie mieszkańcom zależało wyłącznie na swych statkach, ignorując całą resztę, nawet domy, w których spali co noc. Molo jedenaste nie wyróżniało się niczym szczególnym spośród innych wokół; może tylko żelazna, biała tablica z wymalowanym czarną farbą numerem była bardziej skorodowana. Deski skrzypiały pode mną złowieszczo, kiedy ostrożnie stawiając kolejne kroki przemierzałem pomost w poszukiwaniu „Joanny”. Każdy kolejny mijany kuter coraz bardziej utwierdzał mnie w przekonaniu, że taki, którego szukam, w ogóle nie istnieje, a starzec najzwyczajniej zakpił ze mnie. Optymizm wrócił jednak dość szybko, gdy niemal przy końcu mola dostrzegłem niewielką, ale przytulnie wyglądającą „łajbę”; określenie to okazało się nadzwyczaj trafne. „Joanna” była oczywiście kutrem; imię tworzyły duże, mosiężne litery przybite na jego rufie. Pokład zaścielały grube zwoje lin i łańcuchów, pomiędzy którymi poniewierały się rybackie sieci, z oczkami wciąż jeszcze wypełnionymi muszlami i wysuszonymi wodorostami. Były one najwyraźniej dość stare, gdyż stojące przy burtach skorodowane wciągarki wydawały się nie funkcjonować od lat. Bosaki i harpuny, ze sterczącymi ku górze, pokrytymi plamami rdzy ostrzami, leżały w nieładzie pod tylną ścianą wysuniętej ku dziobowi nadbudówki w zielonoczarne pasy. Na zwieszającej się z kluzy kotwicy siedziała beztrosko mewa, czyszcząc pióra swych skrzydeł. Trap zastałem już opuszczony, jeżeli można było tak nazwać gładko wyheblowaną, prostokątną deskę, wyglądającą jakby była na stałe przymocowana zarówno do pomostu jak i do pokładu, na który dostawała się przez wycięty w burcie otwór. Kiedy niepewnie wszedłem po nim na „Joannę”, dostrzegłem żółte światło padające spod pokładu przez otwartą w jego powierzchni żelazną klapę. Odsłaniała wąskie, prowadzące gdzieś w dół statku schody, skąd co chwila dolatywało mnie ciężkie pokasływanie. Starzec najwyraźniej wiedział już o mojej obecności, gdyż usłyszałem także jego głos, zachęcający do zejścia w głąb kutra i dotrzymania mu tam towarzystwa. Kajuta, do jakiej doprowadziły mnie schodki, była ciasnym, wąskim pomieszczeniem, skąpo oświetlonym przez stojącą na niewielkim stoliku lampę naftową. Poza nią znajdowała się tu także przeżarta przez korniki szafka i zwieszająca się z jednej ze ścian koja, podtrzymywana zaczepionymi o jej krawędzie łańcuchami. Na blacie drewnianego stolika spoczywało kilka pożółkłych gazet i dwie butelki, z czego jedna opróżniona do połowy. Spore grono pustych zaścielało podłogę, przetaczając się po niej lekko w rytm kołysania się kutra na fali. Po przeciwległej stronie kajuty dostrzegłem zamknięte, żelazne drzwi o owalnym kształcie i okrągłą szybką pośrodku, prowadzące zapewne w dalsze czeluście statku. Starzec leżał na przykrywającym koję materacu i wpatrywał się w sufit. Kiedy wszedłem do środka, uniósł się na łokciach. – Myślałem, że może nie przyjdziesz – rzekł. – Że może ruszyło cię sumienie i oszczędzisz mi tego. Nie czekając na odpowiedź sięgnął pod swoje łóżko i wydobył stamtąd niewielkie, składane krzesełko. Zauważyłem też wsunięty tam wózek, na którym zazwyczaj się poruszał. Przez chwilę zastanawiałem się, w jaki sposób udaje mu się wydostawać stąd na pokład. |