powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXXIV)
marzec 2008

Manuskrypt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wilhelm jednak początkowo nie odpowiedział, nadal wpatrzony w ten sam punkt. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle mnie nie usłyszał. Kiedy jednak przestąpiłem nerwowo z nogi na nogę i otwierałem już usta, by ponownie się odezwać, recepcjonista zamruczał coś niewyraźnie. Twarz wykrzywiła mu się w dziwnym grymasie, a burczenie pod nosem przeszło w rwący się śmiech.
– Naprawdę nic jeszcze nie rozumiesz? – odparł, kiedy śmiech ustał, a jego głos brzmiał dziwnie obco i nienaturalnie. Nie odwrócił wzroku w moją stronę. – Nie pojmujesz, że to wszystko dzieje się z twojej winy?
Podszedłem do niego. Krzywy grymas nie schodził z jego twarzy; zauważyłem, że broda lekko mu się trzęsła, lecz dla mnie najważniejsze było, że wciąż jeszcze zdołał utrzymać kontakt z otoczeniem. Nie widziałem już w nim tego samego Wilhelma, którego spotkałem w holu „Carletty”. Chociaż wciąż miał na sobie to samo wypłowiałe ubranie z koszulą w czerwono-białe pasy, to jak na ironię był teraz moim najlepszym przyjacielem.
– Dlaczego z mojej winy?
Nie potrafiłem określić wyrazu, jaki malował się na jego obliczu.
– Ty i te twoje pytania – zaczął; głos mu nieco drżał. – Te twoje cholerne poszukiwania. Zbyt dużo się dowiedziałeś o tym, co się tutaj dzieje, a oni nie mogli pozwolić, by cokolwiek z tego wyszło poza granicę tej doliny.
– Nie zamierzałem publikować ani słowa.
Sam już nie wiedziałem, ile było w tym prawdy. Zresztą nie miało to teraz większego znaczenia; nie chciałem zaprzątać sobie głowy nieprzydatnymi rozważaniami, wszystko, czego się dowiedziałem, zepchnąłem gdzieś głębiej w pamięć. Nie znalazłbym w sobie dość siły, by teraz starać się to zrozumieć i poukładać. Liczyło się jedynie znalezienie wyjścia z tej mrocznej, skalnej pułapki. Potem będzie czas na wszystko inne.
– To mało istotne… – ciągnął Wilhelm. – Dla nich dobry jest każdy, nawet błahy powód, by znosić tu ludzi… Niby w imię ogólnego dobra. A ty okazałeś się najlepszym z możliwych, odkąd zacząłeś kopać w tych brudach. Dałeś im wszystko, czego potrzebowali. Jako obcy swoim zniknięciem nie wadziłbyś nikomu w miasteczku, więc lepszej ofiary nie mogli sobie znaleźć.
– Dlaczego więc strącili tu ciebie? Przecież nie miałeś ze mną prawie nic wspólnego.
Zaśmiał się krótkim, urywanym śmiechem, bardziej przypominającym astmatyczny kaszel, w którym nie było śladu rozbawienia. Na jego twarzy odbiła się gorycz przegranej; jakby ból bycia zdradzonym i wystawionym na rychłą śmierć przez zaufaną osobę.
– Przecież wynająłem ci pokój, nieprawdaż? Dla nich to już wystarczyło. Dałem ci dach nad głową, zamiast wyrzucić na ulicę, ale skąd mogłem wiedzieć, jak daleko się posuniesz. Potem kazali mi cię ogłuszyć i związać, by mogli cię zanieść na wzgórze, ale wystraszyłeś mnie tym krzyczeniem o broni, więc odpuściłem. Nie zdołałem wykonać ich polecenia, więc ukarali mnie na równi z tobą. Oto dlaczego tu jestem…
Po raz pierwszy odwrócił głowę i spojrzał wprost na mnie. Nie podobał mi się ten wzrok; zimny gwóźdź niepokoju boleśnie wbił się w moją duszę. To, co ujrzałem w lśniących, krzywych oczach uświadomiło mi, że Wilhelmem targa tak wiele sprzecznych emocji, że jeszcze chwila, a przekroczy on granicę samozatracenia.
– To przez ciebie tu zginiemy… w tych przeklętych jaskiniach, słyszysz? Stąd nadeszło zło, kiedy budowano tą latarnię, a teraz jesteśmy w jego trzewiach!
Ostatnie słowa odbiły się echem od ścian; jakby krzyknęło do mnie kilka Wilhelmów. Prawda padająca z czyichś ust – mimo, iż sam już się jej doskonale domyśliłem – po stokroć bardziej przytłoczyła mnie swym ciężarem. Świadomość, że znajduję się właśnie we wnętrzu wzgórza, a ta straszliwa latarnia wznosi się gdzieś ponad moją głową, wybuchła i jak fala przypływu rozlała się po moim ciele, powodując nowy napływ duszności. Zakręciło mi się głowie i miałem wrażenie, że za chwilę podłoże wysunie mi się spod stóp.
Zdołałem jednak odsunąć to wszystko od siebie, zbudować wysoki, solidy mur i uwięzić owe myśli po drugiej jego stronie. Wiedziałem, że nie powinienem dopuścić ich do siebie, ponieważ tylko w ten sposób mogłem wybrnąć z całej tej sytuacji. Skupić umysł na czymś innym, nie pozwolić, by strach wziął nade mną górę.
Musiałem znaleźć drogę do wyjścia, do zewnętrznego świata i tylko to miało teraz dla mnie znaczenie. Reszta mogła zaczekać.
Wyciągnąłem dłoń w stronę Wilhelma.
– Wstań. Pójdziemy poszukać wyjścia z tych jaskiń. Im szybciej tym lepiej.
Skrzywił się tylko, jakbym powiedział coś niezwykle głupiego.
– Stąd nie ma wyjścia – odparł pusto brzmiącym głosem. – Nigdy nie było. Będziemy mieli szczęście, jeśli zdążymy tu umrzeć, zanim nas odnajdą ci z głębin… Ale na to raczej bym nie liczył.
– Gdzieś musi być jakiś wylot prowadzący na powierzchnię. Z latarką powinniśmy dać sobie radę.
Zaprzeczył tylko ruchem głowy.
Odwróciłem się i omiotłem promieniem latarki ścianę za plecami Wilhelma; jedyną, która nie była zaokrągloną częścią owalu. Pod stropem natrafiłem na idealnie okrągły otwór, biegnący w górę skał. Wznosił się pod niezwykle ostrym kątem i szybko stało się jasne, że nawet jeśli zdołałbym w jakiś sposób do niego dosięgnąć, to i tak nie dałbym rady wczołgać się nim z powrotem. To było niemożliwe.
– Zatem wyjście musi być gdzieś tam… – powiedziałem, bardziej do siebie niż do Wilhelma, oświetlając po kolei każdy z trzech korytarzy.
– Oszalałeś – podsumował me zamysły recepcjonista; były recepcjonista.
Przyklęknąłem przy nim i wymogłem, by na mnie spojrzał.
– Posłuchaj – zacząłem, starając się nadać własnemu głosowi jak najbardziej pewny ton. – Potrzebuję twojej pomocy. Wiem, że gdzieś tam jest wyjście na zewnątrz i pozostaje nam tylko je znaleźć. Wiem to na pewno, możesz mi wierzyć. Ale nie znajdę go sam, rozumiesz? Jesteś mi potrzebny. Obiecuję ci, że wydostaniemy się stąd, ale tylko jeżeli poszukamy go obaj.
Wilhelm patrzył na mnie niemal na wpół przytomnie i nie byłem pewien, czy chociaż połowa z tego, co powiedziałem do niego dotarła. Jednak musiałem spróbować; nigdy nie byłem specjalnie dobrym mówcą, lecz teraz wytężyłem wszystkie siły, by wydobyć z siebie to, co dotąd istniało w czysto szczątkowej formie, stawiając na jedną kartę. Nie miałem pojęcia, czy odwoływanie się do ambicji Wilhelma – jeśli taka w ogóle istniała – było dobrym pomysłem, ale to była jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy i uchwyciłem się niej kurczowo.
W końcu, po którejś z kolei próbie przekonania Wilhelma o istnieniu cienia szansy na wydostanie się, recepcjonista odburknął:
– Skąd masz tą pewność? Skąd wiesz, że możemy stąd uciec?
Chwyciłem Wilhelma pod ramię i wstałem, ostrożnie pociągając go za sobą. Pozwolił się podnieść, co już było dla mnie dobrym znakiem.
– Musisz mi zaufać. Po prostu to wiem.
– I znajdziesz je?
– Zrobimy wszystko, co tylko się da. Ty i ja.
– Ale oni tam są… Czekają na nas. Co, jeśli na nich natrafimy?
No właśnie. Co, jeśli znów natrafię na coś, czego nie będę w stanie racjonalnie wyjaśnić? Co wtedy? Jak się zachowam? Chyba uwierzyłem już całkowicie, że we wnętrzu wzgórza istotnie żyje straszliwy, kipiący gniewem Depth’urauth. Plugawy Wielki Przedwieczny, zamknięty w tych skałach przed niepojętymi eonami.
Co, jeśli natrafimy na jego siedlisko?
– Chodźmy – odparłem tylko; miałem nadzieję, że Wilhelm nie wyczuł zmiany w moim głosie. – Nie zwlekajmy dłużej.
Nie wiem, dlaczego wybrałem akurat prawy tunel; może dlatego, że był najbliżej, a może dlatego, że inne odpychały mnie od siebie w niepojęty sposób, emanując z wnętrza czymś, od czego skóra cierpła mi na ramionach. Miałem wrażenie, że w tych ciemnych otworach czają się na granicy widzialności przerażające istoty i obserwują nas tysiącem swych oczu. Ciche, chrapliwe oddechy, jakie do mnie docierały były z pewnością tylko wytworem mojej wyobraźni.
Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Z prawego korytarza dolatywały podmuchy zimnego powietrza; wyczuwałem je podskórnie, jakby trącały zmysły prosto w moim umyśle, omijając receptory na skórze. Kiedy wraz z Wilhelmem stanęliśmy na krawędzi korytarza, powrócił strach i ścisnął mnie za gardło. Zobaczyłem bowiem w świetle latarki coś, co leżało w połowie biegnących w dół, wykutych przez nieznaną, prastarą rasę schodów, jakie zaczynały się u progu tunelu.
Spostrzegłem częściowo strzaskany, drewniany wózek Joachima Koburkiewicza.
Ostrożnie zeszliśmy po schodach, uważając, by nie stracić równowagi na zdradzieckich nierównościach stopni. Nie wiem, czy Wilhelm zauważył wózek, lecz ja wciąż miałem go przed oczyma, nawet jeśli nie świeciłem wprost na niego; jakby uporczywie lśnił w mroku, wieszcząc okrutny los każdemu, kto ośmieli się zejść głębiej. Kiedy go mijaliśmy, Wilhelm trącił go przypadkowo; drewno z cichym zgrzytem odskoczyło nieznacznie, lecz nie potoczyło się niżej. Recepcjonista zaś zdawał się w ogóle tego nie dostrzegać. Miał półprzymknięte oczy i twarz pokrytą kropelkami potu; wiedziałem doskonale, że walczy z rozpierającym go strachem, nagromadzonym przez wysłuchiwane latami historie o przeklętej latarni. Prowadziłem go po stopniach niemal jak małe dziecko, starając się ignorować narastający w ramieniu ból. I tak dziękowałem Bogu, że nie dotknął go jeszcze atak paniki.
U stóp schodów widniała szeroka, ciemnobrązowa plama zakrzepłej substancji, lecz to było wszystko. Na pobliskiej ścianie malowała się rozmazana mozaika plam w tym samym kolorze, pośród których dały się zauważyć odciski palców, a niekiedy i całych dłoni; ludzkich co prawda, lecz to akurat było chyba po stokroć gorsze od widoku, jaki pozostawiłyby najbardziej nawet przerażające szpony obcych istot. Było zbyt prawdziwe pośród całego tego koszmaru.
Smuga zakrzepłej substancji ciągnęła się dalej w głąb tunelu, chwiejna i nierówna, tak samo na podłodze, jak i na kamiennej ścianie; na niej jednak przybrała formę pięciu wąskich śladów, nie większych niż ludzkie palce, biegnących w równym, może dwucentymetrowym odstępie. Jedynie piąty, najniższy ślad był bardziej oddalony od pozostałych.
Tunel prowadził prosto w ciemność, otwierając nam drogę ku tajemnicom jaskiń. Drżałem na całym ciele, kiedy szliśmy wzdłuż plamy krwi – nie było sensu dłużej się oszukiwać – wciąż obawiając się, że na jej końcu już za chwilę z ciemności wyłoni się obraz czegoś, czego nie będę w stanie znieść; czegoś, co rozwieje wszelkie nadzieje. Do strachu dołączyło także jeszcze jedno – poczucie winy. Po raz pierwszy, odkąd pojąłem ogrom dziejących się w miasteczku zdarzeń i teraz zupełnie nie miałem pojęcia, jak się z nim uporać.
Ciemnobrązowe ślady urywały się jednak na krawędzi okrągłego, prowadzącego pionowo w dół otworu w podłodze, mniej więcej w połowie wąskiego korytarza. Krzywe smugi na ścianie tutaj zakrzywiały się pod ostrym kątem, po czym rozmazywały zupełnie, przechodząc w kilka zakrzepłych strużek. I to było wszystko; żadnego ciała, żadnych namacalnych dowodów koszmaru, jaki mógł się tu rozegrać. Tylko zastygła krew.
Gmatwanina przeróżnych myśli przetaczała mi się w umyśle; czułem niemal, jak napiera na moje skronie. Żelazna klamra strachu na moim gardle zacisnęła się jeszcze mocniej, prawie uniemożliwiając swobodne oddychanie. Myślałem, że zaraz eksploduję od tego ciągłego braku pewności, ciągłych domysłów i balansujących na granicy realności zdarzeń, których bezustannie przybywało. Byłem już tym wszystkim potwornie zmęczony i w tamtej chwili przestało mi już zależeć na poskładaniu wszystkich elementów tej łamigłówki w spójną całość. To wykraczało poza moje możliwości; brakowało mi już sił, by dalej z tym walczyć.
Cokolwiek tu się stało, nie obchodziło mnie to. Czy były tu prastare kreatury, czy nie – to również nie miało już znaczenia. Irracjonalne lęki czy namacalna groza, prawda czy zwykła, nadmorska legenda, wszystko to odsunąłem daleko od siebie. Liczyło się tylko, bym znalazł drogę na zewnątrz, opuścił to szalone miejsce i czym prędzej o nim zapomniał.
Ruszyliśmy dalej. Wilhelm obrzucił otwór i okalające jego brzegi smugi krwi przelotnym zaledwie spojrzeniem, lecz nie zareagował na ten widok w jakiś szczególny sposób; wydaje mi się, że raczej nie zdawał sobie sprawy z tego, co widzi, w przeciwnym razie nie przyjąłby tego tak spokojnie. Widziałem to na jego bladej, umęczonej twarzy, odcinającej się nieco od mroku jaskini. Niemniej jednak, kiedy szliśmy w głąb stożkowo rozszerzającego się teraz tunelu, recepcjonista sprawiał wrażenie coraz bardziej opanowanego, jakby zwalczył w sobie szarpiące nim demony strachu i panicznego przerażenia. Wzrok miał trzeźwy, chociaż trochę nieobecny.
Tunel kończył się okrągłym, szerokim przejściem, prowadzącym do czegoś, co początkowo wziąłem za kolejną jaskinię. Pomyłkę zauważyłem dopiero kiedy minęliśmy jej próg, a skierowany ku górze promień latarki nie oświetlił spodziewanego łukowatego sklepienia.
Zamknąłem na chwilę oczy, jakbym oczekiwał, że kiedy je otworzę, obraz, jaki ujrzeliśmy, zniknie niczym sen o poranku.
„Nie obchodzi mnie to, co widzę. Nie wiem, co to jest. Nie wiem, skąd się wzięło. Gdzieś tam jest wyjście. Muszę je znaleźć.”
Staliśmy na olbrzymiej, nierówno wyciosanej półce skalnej, zawieszonej nad rozległą, zdawać by się mogło bezdenną, czeluścią. W zasadzie było to coś na kształt kamiennego tarasu; nawet zdziwiłem się, że nie wieńczyły go posągi mackowatego Cthulhu. I chociaż wątłe światło latarki nie było w stanie wychwycić nawet małej części widoku, który rozciągał się przed nami, wyobraźnia dobudowywała sama brakujące jego części.
Wokół tarasu rozciągało się miasto; coś na kształt kamiennej, milczącej metropolii. Nie było ono tym miastem, jakie zapamiętałem z koszmarów pod dachem „Carletty”, niemniej podobieństw można było doszukać się wszędzie. Monumentalne, smukłe wieże, niejednokrotnie sięgające wysoko ponad naszymi głowami, wyrastały z zalegających poniżej ciemności, połączone dziesiątkami, jeśli nie setkami lub nawet tysiącami wąskich pomostów, zawieszonych na różnych wysokościach. Kopuły tych wież, które byliśmy w stanie dostrzec – niektóre nie przewyższały naszego tarasu lub robiły to tylko nieznacznie – często były rozwidlone na kilka ostro zakończonych iglic, wygiętych pod różnymi kątami. Te zaś, które biegły wyżej, znikały w absolutnym mroku tak wysoko, że światło latarki nie potrafiło do nich dotrzeć.
Zbliżyliśmy się ostrożnie do krawędzi tarasu. Wszystkie budowle, jakie wznosiły się przed nami, wykute były w litej skale; ciemnej, chropowatej i zimnej. Nieprzyjaznej. Nie miały gładko ociosanych ścian. Sprawiały wręcz wrażenie stworzonych w jakimś ogromnym pośpiechu, bez dbałości o szczegóły czy precyzję wykonania. Krzywe bloki skał imitujących wieże, którym jakby tylko z grubsza nadano kształt walcowych brył, roztaczały się przed nami jak osobliwy, martwy las. Ich powierzchnie pokryte były całym mnóstwem ciemnych, nierównych otworów, zapewne spełniających funkcję okien i drzwi, a także szeregami pomniejszych półek-tarasów, niejednokrotnie przechodzących w łukowate pomosty. Te często wiły się wokół ścian niczym gigantyczne węże, krzyżowały się ze sobą, wznosiły i opadały, tworząc coś na podobieństwo rozległej sieci dróg, wąskich uliczek czy też nawet widokowych alei w tym niezwykłym, zdumiewającym mieście. I chociaż w niewielkim półokręgu, jaki mogło zatoczyć światło latarki, widzieliśmy tylko namiastkę tej konstrukcji, doskonale zdawałem sobie sprawę, że w zalegających dalej ciemnościach miasto rozpięte było na ogromnym obszarze – wkrótce też przekonałem się o tym sam. Zgubić w nim drogę równało się ze śmiercią, jednak to ryzyko musieliśmy podjąć.
Taras, na którym staliśmy, stanowił część kolejnej wieży. Wyszliśmy tuż pod jej kopułą, wyglądającą jak czteropalcowa, rozczapierzona dłoń. Budowla ta wtopiona była do połowy w powierzchnię olbrzymiej ściany, stanowiącej jakby granicę tego miejsca; na niej także dało się dostrzec kilka okrągłych otworów – niczym czarnych oczu. Po naszej prawej stronie z tarasu wychodziły stopnie schodów, które opadając lekkim łukiem w dół miasta łączyły się z jednym z pomostów.
Wilhelm początkowo opierał się pomysłowi zejścia w dół; chociaż w duchu przyznawałem mu rację, wiedziałem też, że była to jedyna droga, jaką mogliśmy się udać. Nie pozostawało nam nic innego i wydaje mi się, że recepcjonista także doszedł do tego wniosku, ponieważ kiedy po jego kolejnej odmowie ruszyłem w stronę schodów sam – przez cały czas obawiałem się, że takie postawienie sprawy również nie poskutkuje i będę zmuszony wymyślić coś innego – Wilhelm, mrucząc coś swoim zwyczajem pod nosem, podążył w ślad za mną. Ostrożnie stawiając kroki, zeszliśmy więc po krzywych stopniach, przemierzyliśmy pierwszy pomost i zagłębiliśmy się w czeluść kamiennych budowli.
Nie bardzo potrafię opisać wszystkie te rzeczy, jakie widzieliśmy w odmętach miasta; słowa takie jak „niemożliwe”, „niepojęte” czy też „obce” i „nieludzkie” nie oddają nawet po części całej ich niezwykłości. Błąkaliśmy się od wieży do wieży, niemal jak para ślepców w rozległym labiryncie i z każdą chwilą czułem się coraz bardziej zagubiony, oderwany od znanego mi świata i przygnieciony ciężarem tego miejsca. Wszechobecna, niczym niezmącona cisza tylko to potęgowała. Chociaż było zimno, dłonie i plecy zroszone miałem kropelkami potu, niewywołanymi bynajmniej nadmiernym wysiłkiem. Kilka razy próbowałem zagadnąć coś do Wilhelma, po części tylko po to, by usłyszeć ludzki głos w tym miejscu. Recepcjonista jednak rzadko się odzywał; jeśli już coś powiedział, to były to albo niewyraźne pomrukiwania, albo krótkie, lakoniczne zdania.
Otwory na bocznych powierzchniach wież okazały się być zwykłymi wydrążeniami w skale, niczym niezamkniętymi wlotami do wnętrz budowli. Rozwieszone w przestrzeni pomosty rzadko kiedy łączyły się bezpośrednio ze sobą, przez co niejednokrotnie zmuszeni byliśmy wkroczyć do kamiennych konstrukcji. Większość wież była pusta w środku i jedynie pozostawiony wąski pasek pierścienia podłogi, który przylegał do ścian, umożliwiał nam przedostanie się na drugą stronę. Szliśmy z duszą na ramieniu, gdyż kilkakrotnie kamienie odłamywały się pod naszym ciężarem i znikały w ciemności poniżej. Nigdy nie usłyszałem nawet pojedynczego, stłumionego chociażby dźwięku, jaki musiałby się rozlec, gdyby upadły na jakąś powierzchnię.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.