 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wstałem więc, chowając notes i ołówek do wewnętrznej kieszeni marynarki. Miałem już całkiem sporo notatek, z czego byłem niezmiernie zadowolony. – Dobranoc – rzekłem jeszcze. – Proszę się nie martwić, odjadę tak szybko, jak tylko będę mógł. Joachim Koburkiewicz nie odezwał się słowem; nie miałem nawet pewności, czy w ogóle mnie słyszy. Z ciemności dolatywał tylko jego chrapliwy, głęboki oddech. Na zewnątrz zrobiło się przeraźliwie zimno. Jak tylko stanąłem na pokładzie, mroźny, morski wiatr przeniknął mnie do szpiku kości i niemal zerwał kapelusz z głowy. Naciągnąłem go mocniej na czoło i owinąwszy się ciasno płaszczem ruszyłem po omacku w stronę zejścia na pomost. Kusiło mnie, by chociaż raz zerknąć na latarnię, jednak powstrzymywał mnie jakiś wewnętrzny impuls. Zupełnie jakby coś ukryte głęboko w moim umyśle szeptało mi słowa: „Jeszcze nie teraz, później nadejdzie odpowiedni czas.” Fale szumiały gniewnie, rozbijając się o masywne podpory mola. Ich granatowa toń przypominała lepką, cuchnącą maź. Kiedy szybkim krokiem zmierzałem w stronę nabrzeża, a deski pomostu poskrzypywały pode mną rytmicznie, odniosłem wrażenie, że wody te burzą się jedynie wokół mnie, pozostając jednocześnie cichymi i spokojnymi dalej w głębi morza i doków. Niejednokrotnie widziałem, jak przede mną wskutek uderzeń o podtrzymujące molo bale wody wystrzeliwały ku górze szerokimi kaskadami, podczas gdy ustawione wokół sąsiednich pomostów statki kołysały się tylko nieznacznie. Gdzieś w oddali szczekał pies; ponuro brzmiącym, niskim głosem rozcinał noc, a w jego monotonii dało się wyczuć zwierzęcy lęk. Rozpaczliwe wołanie o pomoc, będące jednocześnie przestrogą dla innych. Byłem mniej więcej w połowie drogi, kiedy ich dostrzegłem. Tkwili nieruchomo na betonowym nabrzeżu w migoczącym owalu światła rzucanego przez przekrzywioną, portową latarnię. Trzy lub cztery niewyraźne, ciemne sylwetki, których twarze tonęły w mroku pod długimi, zmierzwionymi włosami. Ich ramiona opadały bezwładnie wzdłuż boków, jakby nie mieli nad nimi najmniejszej kontroli. Wszyscy, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości, patrzyli w moją stronę. Zatrzymałem się, czując jak niepokój zimną, dotkliwą falą rozchodzi się wewnątrz mojego ciała. Żywo pobrzmiewające jeszcze w uszach słowa Koburkiewicza nagle stały się złowieszczo wyraziste i swym przytłaczającym coraz bardziej ciężarem odezwały się w sercu bolesnym ukłuciem strachu. Przełknąłem ciężko ślinę; w umyśle błysnęła mi wówczas myśl, iż starzec do pewnego stopnia mógł mówić prawdę. Całe to jego przerażenie przed konsekwencjami odbytej rozmowy, a także szereg innych zdarzeń, których byłem świadkiem, zdawały się dowodzić mojej teorii o urzeczywistnianiu się przenoszonych przez legendę lęków mieszkańców tak silnie, iż zachowanie tutejszego społeczeństwa mogło być groźne. Dobitnie świadczyła o tym tabliczka z enigmatyczną inskrypcją, jaką znalazłem na drzwiach latarni. A co jeśli ów obrzęd, o którym wspominał Koburkiewicz, istotnie trwał aż do dzisiaj, popychany bezzasadnym, zakorzenionym w podświadomości od pokoleń strachem? Co, jeśli ta nieruchoma jeszcze grupka ludzi czekała tylko, abym się zbliżył, by móc pochwycić mnie i… Myśli te kołatały dziko w mej głowie, podsycając tylko ogień niepokoju, kiedy kątem oka złowiłem jakiś ruch. Spod pokładu zacumowanego przy sąsiednim pomoście kutra wyłoniły się dwie kolejne mroczne sylwetki i szepcząc coś do siebie niezrozumiale pokazały na mnie niezgrabnym gestem wychudzonych ramion. Wiatr uspokoił się, jakby spłoszony obecnością czegoś, co pozostawało niewidoczne dla oczu zwykłego śmiertelnika. Wzburzone fale opadły i szumiały tylko cicho gdzieś w dole, pomiędzy balami pomostu. Ciemny, majestatyczny zarys latarnianej wieży zdawał się powiększać z każdą chwilą niczym cień, który usiłuje przesłonić sobą cały świat. Chociaż doskonale wiedziałem, iż budynek wciąż tkwi na szczycie odległego, sterczącego wysoko ponad wodami zatoki wzgórza, odnosiłem nieodparte wrażenie, że gdybym tylko wyciągnął rękę, mógłbym dotknąć jego zimnych murów. Wokół przekrzywionej iglicy dostrzegłem zamazany ruch; kształt, który zburzył gładką czerń nieba. W powietrzu zawisło coś ciężkiego; coś nieokreślonego, co rozważnie trzymało się na pograniczu mej świadomości. Przez kilka krótkich chwil czułem bolesne otępienie, jakbym właśnie przebudził się z koszmarnego snu i wpatrując się niewidzącymi, zaspanymi oczyma w mrok pokoju zastanawiał się, na ile świat wokół mnie jest realny, a na ile stanowi jeszcze część przerażających, ponurych majaków. Granice te zacierały się wokół mnie w niepokojąco szybkim tempie. Z przyspieszonym biciem serca obserwowałem, jak dwie sylwetki odłączyły się od tkwiącej w bezruchu grupy i powłóczystym krokiem ruszyły w moją stronę. Nerwowość, jaką dało się u nich zauważyć, paraliżowała mnie jeszcze bardziej. Stałem więc niepewny, co robić dalej, zbyt przejęty grozą, by zmusić własne ciało do jakiegokolwiek ruchu. Jednocześnie gdzieś z tyłu, z głębi pomostu doleciał mnie dźwięk, od którego zjeżył się niemal każdy włos na mym karku. Trzeszczenie uginających się pod dużym ciężarem desek, przerażająco powolne i stopniowo przybliżające się coraz bardziej. Brzmiało tak, jakby ktoś, czy też może coś usiłowało stąpać z wprawą myśliwego, który zachodził od tyłu nieświadomą niczego ofiarę. Nerwowe poszczekiwanie psa przeszło w bolesny, urywany skowyt, po czym ucichło zupełnie. Dwie zbliżające się sylwetki zatrzymały się niespodziewanie w odległości dwóch, może trzech metrów ode mnie. Nie widziałem wyraźnie ich twarzy, lecz jedynie błyskające białka oczu. Dostrzegłem w nich odbicie narastającego przerażenia, kiedy ich wzrok padł na coś, co znajdowało się za moimi plecami. Wówczas to po raz pierwszy ze świadomością wiszącej nad tą okolicą historii usłyszałem ten dźwięk w niczym nie skrępowanej okazałości i pojąłem, czego tak bardzo bał się Koburkiewicz. Powietrze wokół nas rozciął szmer błoniastych, skórzanych skrzydeł, jakby gdzieś blisko, tuż za moją głową, przeleciał monstrualnej wielkości nietoperz i odgłos ten poruszył strunami najgłębszego, podświadomego przerażenia. Wdarł się niczym mroźna fala przypływu do mojego umysłu i z mroków niepamięci wydobył kwintesencję dziecięcych lęków przed potworami żyjącymi w szafie. Poczułem, jak zaledwie kilka kroków za mną pomost z jękiem rozciąganego drewna ugina się niebezpiecznie; kilka desek pękło z głośnym trzaskiem, który w ciemnościach nocy urósł do rangi wybuchającego dynamitu. Strach w rozszerzonych do granic możliwości oczach dwójki ludzi osiągnął swoje apogeum; obaj rzucili się do ucieczki, krzycząc coś niezrozumiale i opętańczo wymachując chudymi ramionami. Pozostali dawno już zdążyli rozpłynąć się w mrokach nadbrzeża. Nim zdążyłem się spostrzec, zostałem sam. No, może nie do końca. Na karku poczułem zimne, regularne powiewy nieludzkiego oddechu i to wystarczyło, bym rozerwał niewidoczne pęta strachu. Puściłem się biegiem przez pomost z szybkością, o jaką nigdy nie podejrzewałbym samego siebie. Nie obejrzałem się ani razu; bałem się, że mógłbym ujrzeć tam coś, co stanowiłoby niepodważalny dowód prawdziwości słów Koburkiewicza. W głowie szaleńczo kołatała mi się już tylko jedna myśl; jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego portu. Dysząc ciężko zatrzymałem się obok zaparkowanego u wjazdu samochodu i dopiero wówczas znalazłem w sobie dość odwagi, by spojrzeć za siebie. Dostrzegłem tam molo jedenaste, pomimo zalegających ciemności; przekrzywiona, zawieszona na słupie latarnia swym migoczącym światłem wyróżniała je spomiędzy rzędów innych. Nie zauważyłem tam jednak niczego, co mogłoby wywoływać niepokój czy strach. Kilkanaście kutrów i jachtów lekko kołysało się na leniwie szumiących falach. Nabrzeże pogrążone było w ciszy. Spomiędzy statków nie wyłaniały się żadne nieludzkie istoty, najlżejszy szmer nie zakłócał panującego wokół spokoju. Po moich niedoszłych prześladowcach nie pozostał najmniejszy ślad. Zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem to wszystko nie było zwykłym przywidzeniem. Może zmęczenie silniej odcisnęło się na mojej zdolności postrzegania niż się tego spodziewałem. Może opowieść starca rozbudziła do tego stopnia wyobraźnię, że uczyniła realnym coś, co tkwiło wyłącznie w sferze mitów i legend. Tak czy inaczej, wyśmiałem w duszy własną głupotę, jednocześnie czując przypływ kojącej ulgi. Jednak… Czy igrający gdzieś na granicach słyszalności szmer był tylko łopotem szarpanych wiatrem żagli? Czy kształty, które tańczyły w ciemnościach istotnie były tylko plątaniną masztów, wprawionych w hipnotyczne kołysanie się jedynie ruchem powierzchni morza? Gdzie biegła ta wąska, chybotliwa linia, która oddzielała to, co realne, od tego, co pochodziło z głębin najstraszliwszych sennych koszmarów? Czy mogła się zacierać? Wróciłem do hotelu. Na moje szczęście nikt nie zaprzątnął sobie głowy zamknięciem frontowych drzwi, inaczej zmuszony byłbym spędzić noc we własnym samochodzie. W środku nie zastałem nikogo, poza Wilhelmem, który zdawał się nigdy nie sypiać. Kiedy szedłem ostrożnie pozbawionym światła holem, mężczyzna tkwił pochylony nisko nad kontuarem recepcji i w smudze światła niewielkiej, pojedynczej lampki notował coś w swej olbrzymiej, pożółkłej księdze. Podniósł na mnie spojrzenie krzywych oczu i zlustrował badawczo, lecz nie odezwał się. Chłód, jaki od niego bił, mroził do szpiku kości. Winda hałaśliwie zjeżdżała w dół; miałem wrażenie, że jej metaliczne zgrzyty na każdym z pięter słychać było w całej dolinie. Wilhelm nie odrywał ode mnie wzroku, wiedziałem o tym doskonale, chociaż stałem odwrócony do niego plecami. Dopiero jak kraty kabiny rozsunęły się i wstąpiłem do środka, usłyszałem jego chrapliwy głos. – Dobrej nocy, panie Grocki. W tonie tym pobrzmiewało jednak złowieszcze szyderstwo; pogarda, będąca zaledwie wstępem do bardziej dosadnych dowodów wrogości. Słowa te prześladowały mnie jeszcze przez całą drogę do pokoju. Zasnąłem niemal natychmiast, chociaż sądziłem, że całą noc nie będę w stanie zmrużyć oka. Zbyt wiele myśli kłębiło mi się teraz w głowie, napierając tępym bólem na skronie i niemałym wysiłkiem zdawało się być ich poukładanie. Tymczasem, jak tylko dotknąłem poduszki, sen opadł na mnie niespodziewanie, jakby przez cały ten czas oczekiwał mego powrotu, zawieszony gdzieś ponad łóżkiem. Tamtą wyprawę w krainę marzeń pamiętam dość mgliście. Znów było olbrzymie miasto z kamiennymi wieżami, otoczone bezkresną równiną. Tym razem znajdowałem się jednak w jego innej części, gdyż niebieskie słońce wisiało po przeciwnej stronie nieboskłonu, wieże zaś przybierały dziwaczne, zupełnie nie trzymające się zasad logiki i geometrii kształty. Nie zmieniły się tylko zielonkawe posągi, przedstawiające podobną do ośmiornicy istotę. Stojąc tak na skraju jednego z najwyższych tarasów starałem się wyłapać i zapamiętać jak najwięcej szczegółów otaczającego mnie świata i może to wysiłek ten sprawił, że większość z tego, co wówczas widziałem zatarła się w mojej pamięci. Udekorowane tarasami wieże wokół mnie ustawione były w szeroki okrąg, pośrodku którego ziała pusta przestrzeń, biegnąca gdzieś w dół i niknąca w bezkresnej ciemności. Szczyty wież połączono pajęczyną mostów z ciemnobrązowego kamienia, tworząc tym samym coś na kształt gigantycznej kopuły. Tu jednak kończył się obszar mojego pojmowania, gdyż na spodniej części łukowatych pomostów coś, co powinno spaść w otchłań poniżej, poruszało się swobodnie. Były tam te same, co wszędzie dookoła posągi, ustawione w dwa szeregi, które z mej perspektywy odwrócone były głowami ku czeluści. To na utworzonej w ten sposób ścieżce zauważyłem kilkanaście istot, przemykających pomiędzy strzelistymi wieżami. Spora liczba tych niezwykłych pomostów zawijała się w połowie swej długości niczym spirala, wyprowadzając szeregi posągów ku niebu i łączyła się ze sobą pod niezwykłymi kątami. Istoty zauważyłem też na tarasach otaczających mnie wież. Przemykały w różnych kierunkach, nadając monumentalnemu miastu pierwiastek nieludzkiej, obcej żywotności. Bez wątpienia były to te same istoty, jakie widywałem zeszłej nocy, teraz jednak sen mój trwał nadal, jakby to właśnie one zezwalały na jego istnienie, godząc się z moją obecnością. Skłamałbym twierdząc, że potrafię je jasno opisać. Szczerze wątpię, by ktokolwiek z żyjących ludzi był w stanie tego dokonać. Mogę tylko powiedzieć, że ich ciała miały owalny, spłaszczony u spodu kształt, który mógł spełniać funkcję tułowia. Z obu jego stron wyrastało kilkanaście długich wypustków, zakończonych błyszczącymi sferami oślepiającego światła. Były jeszcze i inne, dziwaczniejsze odnóża, jednak żadne z nich nie dotykało podłoża; stworzenia płynęły kilka centymetrów ponad kamienną powierzchnią, sprawiając wrażenie, że ślizgają się w powietrzu. Coś, co mogło uchodzić za rząd wyłupiastych gałek ocznych, umieszczonych wzdłuż najeżonego kolcami grzbietu, gładko poruszało się na wszystkie strony, jakby bacznie lustrując całą okolicę. Mówiły coś; szept ich rozcinał powietrze obcego świata i boleśnie kłuł moje zmysły. Brzmiał, jak plątanina pozbawionych sensu głosek, układających się w monotonnie powtarzane słowa, których znaczenie mogło zaprowadzić prosty, ludzki umysł na skraj szaleństwa. Ph’nglui mglw’nafh… Cthulhu fhatgn… Potem dostrzegłem coś, co zmroziło mnie bardziej niż wszystkie rzeczy, które widziałem wokół. Kiedy mój wzrok padł na pusty, niewielki taras na sąsiedniej wieży, poczułem jak wilgotnieją mi dłonie, a strach lodowatą falą odbiera mi oddech. Cthulhu fhatgn… R’Lyeh wgah’nagi… Uświadomiłem sobie, że znam treść tych słów; treść tak przerażającą, że wolałem ją zepchnąć w najdalsze głębiny niepamięci. Na wyłożonej nierównymi, szarymi kamieniami powierzchni klęczał człowiek i rozpaczliwie machał wychudzonymi ramionami, jakby w usilnej próbie ściągnięcia mojej uwagi. Dopiero kiedy przyjrzałem mu się dokładniej zrozumiałem, że tak naprawdę mężczyzna ten nie był w stanie klęczeć. Z jednego, bardzo prostego powodu. Jego nogi kończyły się w połowie ud. Joachim Koburkiewicz wołał do mnie z twarzą ściągniętą bezgranicznym strachem. Strzępy ludzkich słów, które wyłapywałem spośród kakofonii obcych szeptów, niczym obdarzone własnym życiem układały się w ponury sens niemal bez mojego udziału, niosąc treść pełną niewypowiedzianej grozy. – Wiedzą… oni już wiedzą… obaj jesteśmy… niebezpieczeństwo… zbliżają się…! Co chwilę rzucał za siebie przerażone spojrzenia, chociaż za jego plecami wznosiła się tylko poznaczona osobliwymi płaskorzeźbami ściana. Krzyczał bez przerwy, jednak jego głos zdawał się już do mnie nie docierać. Cthulhu fhatgn… Cthulhu fhatgn… Starzec zamarł w bezruchu, ze wzrokiem wbitym w litą ścianę, jednak zdawającym się widzieć w niej coś więcej niż tylko rzeźbiony kamień. Oczy niemal wysunęły mu się z orbit, a zaraz potem Koburkiewicz rozpłynął się w powietrzu, znikając jak w taniej, czarodziejskiej sztuczce, lecz jego zduszony, odbijający się od murów wrzask pomknął w otchłań miasta. Otworzyłem oczy i przez kilka długich chwil nie byłem w stanie dojrzeć absolutnie niczego; noc wciąż jeszcze trwała i mógłbym przysiąc, że od chwili, kiedy zasnąłem nie upłynęła nawet sekunda. Hotel wokół mnie pogrążony był w ciszy, jedynie wiatr zawodził w przewodach kominowych, gdzieś ponad sufitem mojego pokoju. Przyspieszone bicie własnego serca powoli sprowadzało mnie na powrót do realnego świata, jednak w uszach wciąż rozbrzmiewał złowieszczy szept; głos, który słyszałem po tamtej stronie snu. Cthulhu fhatgn… Ph’nglui mglw’nafh… Odnosiłem wrażenie, że słowa te rozbrzmiewają w całym pokoju i odbijając się od gładkich ścian, powracają do mnie w swym mrocznym cyklu. Jakby coś skryte w głębokiej ciemności, w odległym kącie, mówiło do mnie przez czas i materię. Przez rzeczywistość. Bałem się znaczenia tych słów; tłukło się ono nerwowo w mej pamięci, w wytrwałej próbie oswobodzenia. R’Lyeh wgah’nagi… Cthulhu fhatgn… Kiedy odwracałem się twarzą do ściany, by mimo wszystko podjąć próbę zaśnięcia, przez mrok pokoju doleciał mnie brutalnie przebijający się do świadomości odgłos. Powolne, zgrzytliwe drapanie o szybę; ten osobliwy rodzaj dźwięku, jaki wydaje stawiające opór ostremu przedmiotowi szkło. Uniosłem się powoli i zacząłem nasłuchiwać ze wstrzymanym oddechem, jednak nie odważyłem się spojrzeć w stronę okna. Drapanie nie ustawało; brzmiało to początkowo jak ostrożna, ukradkowa próba wybadania odporności szklanej przeszkody i znalezienia jej najsłabszych punktów. Z czasem narastało, stając się coraz głośniejszym i natarczywym, jakby ignorując już ryzyko ściągnięcia czyjejś uwagi, przeradzając się wkrótce w przyprawiającą o ciarki kakofonię rozdzierających ciszę odgłosów. Zupełnie tak, jakby kilka, może kilkanaście śmiertelnie ostrych noży tańczyło po okiennej szybie, rozpierane zwierzęcą, instynktowną furią przedarcia się przez szklaną powierzchnię. Cokolwiek znajdowało się po drugiej stronie, usiłowało dostać się do środka, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Przez piskliwe zgrzyty przedarł się szmer błoniastych, olbrzymich skrzydeł, bijących powietrze z przerażającą, powolną regularnością. Kątem oka dostrzegałem fragment okna; w gładkiej, atramentowej czerni, jaka rozpościerała się na zewnątrz, poruszał się niewyraźny kształt. Miałem wrażenie, że widzę go tylko dlatego, iż jest ciemniejszy niż reszta świata. Niż sama noc. W ustach miałem kompletnie sucho. Szelest skrzydeł rozpoznałem natychmiast, z coraz bardziej narastającym przerażeniem uświadamiając sobie, że wszystko, co wydarzyło się na pomoście, nie było żadnym przywidzeniem, halucynacją, czy czymkolwiek innym, co mogłoby pochodzić z mojej własnej głowy. Realność tamtych zdarzeń w pełni pojąłem dopiero teraz, omotany feerią dźwięków, jakimi rozbrzmiewał pokój wokół mnie. Były tak samo prawdziwe i namacalne, jak każdy inny szczegół znanego mi świata. Krew pulsowała bólem w mych uszach, pompowana przez bijące z zawrotną prędkością serce. Opadłem na łóżko zakrywając głowę rękoma, by w jakikolwiek sposób odgrodzić się od szalejącego wokół koszmaru. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jeśli tylko usłyszę teraz odgłos pękającej na tysiące kawałków szyby, popadnę w głębokie, nieodwracalne szaleństwo, wrzeszcząc bez końca, tak długo, aż krtań odmówi mi posłuszeństwa. Nie wiem, jak długo leżałem skulony na łóżku, powtarzając w duchu wszystkie znane mi modlitwy. Niemniej, kiedy w końcu zdołałem nieznacznie otworzyć zaciśnięte dotąd oczy, dotarło do mnie, że wokół panuje cisza. Zgrzyty ustały zupełnie, szmer skrzydeł zaś dolatywał mnie przytłumiony, jakby z daleka. A raczej gdzieś z wysoka. W końcu i on ucichł całkowicie, na moment mieszając się jeszcze z protestacyjnym trzeszczeniem rozpadającego się, hotelowego dachu. A potem był już tylko wiatr, szepczący w szczelinach ścian. |