 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Nie można o tym mówić – dodał po chwili, znacznie ciszej. – Nikt z nas nie może. Kara jest zbyt straszliwa i… bardzo pochopnie wymierzana. Zapomnij lepiej o tym miejscu i nie pisz o nim nawet słówka. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Wystarczająco wiele spisane jest już w tym… plugawym i bezbożnym tomisku… – urwał, jakby wspomnienie to sprawiło mu ból; w rzeczywistości, teraz wiedziałem o tym doskonale, jego starcze serce ścisnął bezgraniczny lęk. Niespodziewanie starzec gwałtownie, jakby w przypływie paniki, odepchnął się rękoma od błotnistej ziemi, a jego wózek poskrzypując potoczył się w dół drogi, w stronę ciemnej ściany lasu. Sprawność, z jaką to uczynił była prawdziwie zaskakująca. Chciałem za nim krzyknąć, kiedy ubiegł mnie i zatrzymując się na chwilę rzucił przez ramię: – Jeśli rzeczywiście potrzebna ci moja wiedza, posłuchaj mej rady i nie wypytuj nikogo o tą latarnię. To się może źle skończyć… także i dla ciebie. Od czasu, kiedy zaczęto ją budować, nikt już tutaj nie pozostał sobą. Ona odbiera nam człowieczeństwo, kawałek po kawałku. – Odkryliście coś w tym wzgórzu, co przeraziło was wszystkich, mam rację? – nie ustępowałem, domyślając się, że nieznajomy może być jednym z tych ostatnich, którzy pozostali przy życiu, a pamiętają jeszcze budowę latarni. Może nawet pracował przy niej osobiście. – Niech pan nie odjeżdża. Proszę zaczekać! Jednak staruszek albo nie usłyszał mojego głosu, albo całkowicie go zignorował, gdyż potoczył się dalej na swoim wózku o poskrzypujących kółkach i podskakując co chwila na nierównościach drogi zniknął mi pomiędzy drzewami z oczu. Zupełnie jakby wtopił się w zalegającą tam ciemność. Wróciłem do samochodu i przez dłuższą chwilę siedziałem za kierownicą, starając się poukładać sobie to wszystko w głowie. Zrobiłem trochę notatek w moim wysłużonym już notesie, aż w końcu włączyłem silnik. Za jeden z nadrzędnych celów postawiłem sobie odszukanie w miasteczku enigmatycznego starca i znalezienie sposobu na skłonienie go do opowiedzenia znanych mu historii. W obecnej chwili nie istniało już nic, co mogłoby usprawiedliwić pominięcie „latarnianej legendy” w mym dziele, zamierzałem więc dołożyć wszelkich starań, by wyciągnąć cenne informacje także od innych mieszkańców Tempuszowa. Groźbą starca nie przejąłem się w ogóle, traktując ją jako kolejny zabobon czy bajanie leciwego już przecież umysłu. Jednakże jedna z jego wypowiedzi nie dawała mi spokoju, kołacząc się niecierpliwie wewnątrz umysłu. „Wiele już zostało spisane”, tak przecież powiedział. Czyżby ktoś mnie uprzedził? A może było to coś w rodzaju kronik miasta? Nigdy wcześniej nie natrafiłem na żadną wzmiankę na piśmie o tej latarni w związku z legendą. Tak czy inaczej ową księgę musiałem więc odnaleźć. Kiedy zacząłem powoli zjeżdżać drogą w dół wzgórza, ekscytacja i niemalże dziecięce podniecenie rozpierały mnie od wewnątrz. Miałem ochotę zacząć poszukiwania zaraz po przyjeździe do miasteczka, lecz zmęczenie i ponury wieczór skutecznie schłodziły mój entuzjazm. Niemniej nie przestawałem o tym myśleć. Tempuszów Pomorski w całej swej okazałości ukazał się mym oczom gdy tylko wyjechałem spomiędzy gęstwiny drzew. Las szarych, ukośnych dachów ze sterczącymi kominami, poprzecinanych iglicami wież kościołów, bibliotek i ratusza zaścielał dno niewielkiej doliny, w głąb której wiodła mnie błotnista droga. Dostrzegałem kołyszące się na niespokojnym morzu kutry i łodzie, w szeregu portowych doków po lewej stronie, tam gdzie zatoka półksiężycem linii brzegowej wgryzała się w wybrzeże. Pierwsze domy stały już na zboczach, pośród zielonej trawy i rozłożystych drzew, głębiej dało się zauważyć zabudowania farm i kwadraty uprawnych pól, które to otaczały miasteczko ciasnym półpierścieniem. Kiedy zaś minąłem przekrzywioną, skorodowaną tablicę z trudną do odczytana nazwą „Tempuszów Pom.”, dostałem się w istny labirynt brukowanych, niezbyt szerokich uliczek, rozbiegających się wokół jak najprawdziwsza pajęczyna. Stojące przy nich domy zdawały się tkwić tu od dziesiątek lat; ściany ich pokrywała łuszcząca się, szara farba, a jej odchodzące płaty ukazywały czerwone, gołe cegły lub niekiedy ciemne drzewo. W oknach wisiały przybrudzone, podarte często zasłonki, w paru dostrzegłem prowizorycznie przymocowane zamiast szyb deski. Kilka razy minąłem poobijane samochody, krzywo zaparkowane przy nierównych krawężnikach. Atmosfera tego miejsca przytłaczała; niemal czułem metafizyczny ciężar uciskający mi klatkę piersiową i zimną, kościstą dłoń zamykającą się na moim sercu. Byli też ludzie. Snuli się beznamiętnie po chodnikach, przygarbieni, z opuszczonymi głowami, zerkający z dziwnym, jakby pustym zaciekawieniem na mój samochód, kiedy ich mijałem. Kilkoro – widziałem to w tylnym lusterku – zatrzymało się i przyglądało mi się tak długo, aż zniknąłem im z oczu za zakrętem ulicy. Starsze, tęgie kobiety o brzydkich, pomarszczonych twarzach, wbijały we mnie surowe spojrzenia z okien domostw. Wszystko to sprowadziło się do tego, iż poczułem się jak intruz zanim jeszcze zatrzymałem się obok trzypiętrowego, w miarę solidnie wyglądającego hotelu, usytuowanego blisko rynku na okrągłym placyku, stanowiącym tym samym centrum miasteczka. „Carletta”, gdyż taką nosił nazwę, umieszczoną dużymi, drukowanymi literami na niewielkim, podpartym kolumienkami daszku nad wejściem, okazała się być niewiele bardziej przyjaznym miejscem niż reszta Tempuszowa. Kiedy po wytartym, czerwonym dywanie dotarłem do recepcji, stojący za kontuarem mężczyzna zmierzył mnie groźnym wzrokiem. Miał na sobie od dawna nieprasowany, wypłowiały smoking i koszulę w czerwono-białe pasy. Lewe oko przekrzywiało mu się w stronę nosa, zezując upiornie. Zdjąłem kapelusz i przedstawiłem się. Recepcjonista mruknął coś tylko w odpowiedzi, w dalszym ciągu przypatrując mi się nieufnie, oparty dłońmi o kontuar. Zauważyłem z niesmakiem, że jego paznokcie już od dawna nie miały kontaktu z mydłem i ciepłą wodą. Czując na sobie spojrzenia dwójki mężczyzn siedzących na udekorowanej brudnymi plamami kanapie po lewej stronie holu, dotąd zajętych grą w karty i pociąganiem z butelek, poprosiłem o pokój – jedynkę z łazienką i widokiem na miasto, w której to chciałem zatrzymać się na czas bliżej nieokreślony, lecz nie dłuższy niż kilka dni. Recepcjonista początkowo nie zareagował, nie spuszczając ze mnie wzroku nierównych oczu. Wyrośnięta, czarna jak noc mucha usiadła mu na płaskim nosie, obróciła się kilka razy w miejscu i odleciała z hałaśliwym brzęczeniem. Zamierzałem już powtórzyć mą prośbę, kiedy mężczyzna odwrócił się i z szeregu ponumerowanych półek wyciągnął klucz z przytwierdzonym do niego kulistym brelokiem z żywicy. Krzywą, białą czcionką wycięty był w nim numer. – Proszę, pokój 39, trzecie piętro – odezwał się podając mi klucz, a jego basowy głos zabrzmiał nieprzyjemnie, jakbym przytknął ucho do gniazda szalejących szerszeni. – Za dobę liczymy sobie 45 złotych. Życzę miłego pobytu. Obserwowałem go, jak pochylony niezwykle nisko, wpisywał mnie do dużej, obitej czerwoną skórą księgi gości. Czubek jego nosa niemal dotykał pożółkłych, poplamionych kartek, a kiedy obrócił księgę w moją stronę i podał mi obgryzione na końcu pióro, postukując palcem w jedną z wyrysowanych na stronie kratek, spostrzegłem własne nazwisko wypisane nierównym, jakby dziecięcym charakterem pisma. Był w nim błąd; recepcjonista, albo nie grzeszył wykształceniem, albo źle mnie zrozumiał. Niemniej miałem nieodpartą chęć jak najszybszego oddalenia się od trójki palących mnie spojrzeń, więc tylko podpisałem się pospiesznie we wskazanym miejscu, bez informowania krzywookiego, że moje nazwisko nie zaczyna się na „K”. Idąc w stronę windy z zasuwanymi, kratowanymi drzwiami usłyszałem za sobą raz jeszcze jego głos. – Jakby pan czegoś potrzebował, proszę się nie krępować. Nazywam się Wilhelm. Podziękowałem skinieniem głowy, nieco zaskoczony tymi dość niespodziewanymi słowami. Może jednak nie byłem tutaj jedynym gościem, jak mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka. Przez chwilę zamierzałem zapytać jeszcze o liczbę zajętych pokoi, lecz rozmyśliłem się i zasunąłem tylko kratę windy. Cała trójka spoglądała na mnie w milczeniu, kiedy wcisnąłem guzik trzeciego piętra i ruszyłem do góry. Pokój z numerem 39 znajdował się niemal przy samym końcu długiego, wyłożonego szarym dywanem korytarza. Ściany pokryte były tu zbutwiałą nieco, pożółkłą tapetą w niegdyś zapewne zielone kwiaty. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i wilgoci. Jedna z wiszących u sufitu lamp migotała, napełniając korytarz cichymi trzaskami elektryczności. Idąc powolnym krokiem w stronę pokoju starałem się wyłapać jakieś dźwięki zza mijanych drzwi; coś co mogłoby dać mi pewność, że nie jestem sam w tym hotelu. Wokół panowała jednak cisza, mącona jedynie poskrzypywaniem podłogi w rytm moich kroków. Lecz miałem to dziwne, nieuzasadnione zupełnie wrażenie, że zza tych wszystkich drzwi obserwują mnie pary zagniewanych lub zaniepokojonych oczu. Przez niewielkie, okrągłe otworki z szybką w środku przyglądają mi się dusze wszystkich, którzy… „…zginęli, będąc tu przed tobą…” Otrząsnąłem się z owych irracjonalnych uczuć i otwierając drzwi (przez chwilę mocowałem się z zamkiem) czym prędzej wszedłem do pokoju. Okazał się być taki, jakiego oczekiwałem; mały, dość przytulny, w miarę czysty. Z sufitu zwieszała się lampa o kolorowym kloszu i jednej żarówce, tuż pod nią na kwiecistym dywanie stał okrągły stół z wazonem wypełnionym zwiędłymi kwiatami i jedno krzesło. Pod przeciwległą ścianą tkwiło żelazne, pokryte plamami rdzy łóżko, ale leżące na nim pościel i materac sprawiały raczej pozytywne wrażenie. Po lewej przez uchylone drzwi dostrzegałem lekko przybrudzoną biel kafelek w łazience i fragment żeliwnej wanny. Po prawej było okno, a za nim malowniczy widok na miasteczko, port, zatokę, morze i… …i latarnię. Górującą na swym wzgórzu ponad całą okolicą jak mitologiczny smok na kopcu złota. Sam nie wiem, dlaczego nie spostrzegłem tego wcześniej. Może z powodu entuzjazmu, jaki mnie ogarnął podczas zjeżdżania w dół wzgórza, a może z powodu wszystkich tych kołaczących się po głowie myśli, jakie wykwitły w niej po rozmowie ze starcem, odwracając poniekąd uwagę mojego umysłu od otaczającego mnie świata. Niemniej, kiedy wchodziłem po wykutych w skale schodach, wokół panował ciemny wieczór, jego wspomnienie żyło silnie w mej pamięci. Teraz jednak, kiedy spoglądałem przez przybrudzone okno hotelu „Carletta”, niebo nad Tempuszowem było po prostu szare – jak podczas ostatnich faz zachodu słońca późnym popołudniem. Ciemność widziałem tylko tam – nad iglicą latarnianej galerii; dostrzegałem ją jak nierówną, czarną plamę, która niczym atrament po pergaminie rozlewała się po nieboskłonie, sięgając coraz dalej i dalej nad okolicę, docierając już do pierwszych dachów miasteczka i kryjąc je swym nieprzeniknionym całunem. Wycinek prasowy z pierwszej strony „Panoramy Pomorza”, opatrzony datą 10 marca 1876 roku. Tragiczne wypadki – czyżby fatum? Praca nad budową latarni w ciągu ostatnich kilku tygodni nie rozwijała się najlepiej. Liczne opóźnienia harmonogramu, nieprzewidziane komplikacje czy też krótkotrwałe, zazwyczaj jednodniowe przerwy powodowane bliżej nieznanymi okolicznościami, zdają się mnożyć jak grzyby po deszczu. Jest ich z dnia na dzień coraz więcej i, nie owijając w bawełnę, ich przyczyny szerzą ogólny strach, zarówno pośród robotników jak i mieszkańców Tempuszowa. Zjawisko to niejednokrotnie przybiera formę zbiorowej paniki, która zdaniem specjalistów może być przyczyną coraz częściej pojawiających się pośród robotników halucynacji. Uskarżają się oni na wizje, które jakoby sugerować im mają jak najszybsze zaprzestanie prac. Pośród nadmorskiego, żyjącego w przesądach społeczeństwa zaczęto już szeptać o domniemanej klątwie, którą to obarczona ma być cała budowa. Po wczorajszych wypadkach pogląd ten zapewne zyska na sile. W dotąd nie do końca wyjaśniony sposób jedno z rusztowań załamało się pod ciężarem ułożonych na nim kamieni, przeznaczonych na ściany latarni. Pod gruzami zginęły trzy osoby, jedna zmarła w drodze do szpitala, cztery zostały ciężko ranne. Wszyscy, który byli obecni na miejscu zdarzenia zgodnie utrzymują, że rusztowanie nie miało prawa nie utrzymać ciężaru i runąć, gdyż sposób ułożenia kamieni był stosowany wielokrotnie wcześniej i nigdy nie doprowadził do żadnej tragedii. Aktualnie prace są wstrzymane aż do czasu uporządkowania miejsca budowy i znalezienia nowych pracowników. Z tym drugim mogą być pewne kłopoty, gdyż wielokrotnie robotnicy odmawiali pracy, przekonani do dalszej współpracy jedynie obietnicą wypłacania wyższych wynagrodzeń. W świetle owych tajemniczych wypadków i krążących plotek, chętnych do zajęcia zwolnionych stanowisk z pewnością nie będzie wielu. Pracownicy szepczą, że nie był to pierwszy śmiertelny w skutkach wypadek, jaki zdarzył się na wzgórzu od momentu rozpoczęcia prac. Mniej więcej dwa miesiące temu, według relacji jednego z murarzy, pana Koburkiewicza, do odkrytego przypadkiem tunelu, prowadzącego pionowo w głąb wzgórza osunęło się dwoje ludzi i od tamtej chwili słuch o nich zaginął. Pan Koburkiewicz twierdzi, że całe zdarzenie zostało utajnione, a twórca projektu Albert Milewski zapłacił wszystkim świadkom za milczenie. Teraz, w obliczu minionych wydarzeń, wszyscy oni są zbyt przejęci strachem, by trzymać języki na wodzy. A tajemnic budowy podobno jest dużo więcej. Pogląd, wedle którego tunel prowadzić miał do kompleksu jaskiń, którymi poprzecinane jest wnętrze wzgórza, wydaje się być mało prawdopodobny. Pomimo usilnych starań wielu pracowników naszej redakcji nie udało się nam skontaktować z Albertem Milewskim, którego nawet robotnicy widują dość sporadycznie. Nikt z mieszkańców Tempuszowa nie potrafi wskazać miejsca pobytu pana Milewskiego, chociaż wielu widziało go kroczącego uliczkami. Miejsce zamieszkania w/w, dwupiętrowy dom przy ulicy Chłodnej 17 wydaje się być stale pusty. Wielogodzinne oczekiwanie przy frontowych drzwiach nie dało rezultatów. Od momentu rozpoczęcia prac nie zdołaliśmy zamienić z panem Milewskim ani jednego słowa. Projekt latarni nie cieszy się już takim zainteresowaniem jak ponad cztery miesiące temu i obecnie staje pod coraz większym znakiem zapytania. I chociaż wielu jest jeszcze zadowolonych z planowanej latarni, nadal dostrzegając płynące z niej korzyści, to zadaje sobie także pytanie, jaką cenę przyjdzie im wszystkim zapłacić za ukończenie prac? Mej pierwszej nocy pod dachem „Carletty” nie spałem za dobrze. Przed zaśnięciem bezustannie słyszałem niepokojące, drażniące nerwy chrobotanie i dźwięki przypominające łopotanie skrzydeł, gdzieś ponad upstrzonym siatkami drobnych pęknięć sufitem, które parokrotnie przesuwały się z jednego jego końca na drugi. Raz czy dwa, mógłbym to przysiąc, słyszałem je tuż za drzwiami, lecz szpara pod nimi pozostawała ciemna i nie mogłem dostrzec tam żadnego ruchu. Wmawiałem sobie, że to tylko typowe dla prowincjonalnych hoteli szczury i nietoperze buszujące po poddaszu i strychu, może nieco bardziej wyrośnięte. Jednakże wyjaśnienie to niezbyt mnie uspokajało. Sen zaś, który wytrwale powracającymi wizjami spłynął na mnie, spowodował, że następnego ranka obudziłem się bardziej zmęczony, niż kiedy kładłem się do łóżka. Początkowo śniły mi się tylko olbrzymie monolity, ociosane pod dziwacznymi kątami i połączone ze sobą wbrew wszelkim prawom geometrii. Ociekały cuchnącym, zielonym szlamem, który spływał po nich leniwie, sprawiając wrażenie, że zdawały się drgać w promieniach bijących zza nich jasności. Stojąc między nimi czułem się jak wysuszone źdźbło trawy na szalejącym wietrze. Później było miasto; sam nie wiem w jaki sposób przeszedłem do niego spomiędzy monolitów. Wielkie, pełne kamiennych wież i tarasów, oświetlanych niebieskim słońcem, za którymi dostrzegałem tylko jałową pustynię i biegnący po horyzont, przybierający dziwne kształty płaskowyż. Tarasy udekorowane były koszmarnymi figurami wielkości dorosłego człowieka, przedstawiającymi opasłe, mackowate stworzenie w różnych pozach i sytuacjach. Ośmiornicze odnóża wyrastały wprost z amorficznej, niepasującej do reszty ciała głowy stworzenia, tuż pod małymi skośnymi oczkami. Ich widok sprawił, że poczułem zimny dreszcz biegnący w dół pleców, w ustach momentalnie mi zaschło, a włosy na karku zjeżyły się. A potem dostrzegałem ruch; gdzieś w dole, na jednym z tarasów niższych od tego, na którym stałem. Jednakże kiedy próbowałem przyjrzeć się dokładniej, wszystko wokół rozpływało się w nicości, a ja budziłem się w mym hotelowym pokoju, z krzykiem zduszonym w gardle i przez kilka chwil nie mogąc złapać oddechu. Starałem się zasnąć ponownie, lecz sen ten powracał nieustępliwie przez całą noc. Ponownie były masywne monolity, potem wieże i tarasy, posągi z niespotykanego, zielonego kruszcu przedstawiające mackowatego stwora. I ruch w dole, po którym następowało gwałtowne przebudzenie w mokrej od potu pościeli. Trwało to aż do świtu, kiedy szarość poranka wpłynęła na niebo, rozgarniając zastępy ciemności i jakby wtłaczając je z powrotem w zimne mury latarni. Wówczas usnąłem po raz kolejny, tym razem śpiąc spokojnie, aż do południa. Bez żadnych snów. Zbudziło mnie dopiero bębnienie ciężkich kropel deszczu o metalowy parapet okna. Za szybą rozciągało się szare niebo, pełne kłębiących się, ciemnych chmur, które na podobieństwo gigantycznych, opasłych dżdżownic zwieszały się nad miasteczkiem. Ściekające po szkle strużki deszczówki rozmywały obraz domów i uliczek, układając się w fantastyczne kształty. Może był to przypadek, a może tajemnicza ingerencja groźnych nam, nieznanych sił, lecz kiedy tylko otworzyłem oczy, mój wzrok natychmiast padł na latarnię; nawet nie zdążyłem poruszyć głową. Stała na swym skalistym wzgórzu, wyniosła i pełna dumy, odcinająca się wyraźnie od reszty krajobrazu, stercząc znacznie powyżej koron drzew porastających zbocze doliny. Jakby nic nie było w stanie zagrozić jej tryumfowi nad ludnością Tempuszowa. Dzień zapowiadał się niezwykle pracowicie; nawet byłem zadowolony z ponurej i deszczowej pogody, gdyż taka zawsze wpływała na mnie uspokajająco, przez co mogłem bardziej skupić się na pracy. Postanowiłem zaraz po śniadaniu odszukać spotkanego wczorajszym wieczorem starca i spróbować nakłonić go do rozmowy. Kiedy zaś zjeżdżałem windą, doszedłem do wniosku, że lepiej będzie jak zjem coś na mieście. Wygląd recepcjonisty Wilhelma mógł dawać pewien obraz kelnerów lub też samego kucharza hotelowej restauracji, a perspektywa ta nie była zachęcająca. Oczywiście nie miałem nawet pewności, czy „Carletta” w ogóle posiada jakąkolwiek jadłodajnię dla swych gości, ale też niespecjalnie miałem ochotę ową wiedzę posiąść. Z hotelu wyszedłem frontowymi drzwiami nie niepokojony przez nikogo; w holu było pusto, a większość drzwi szczelnie zamknięta. Gdyby nie cicha muzyka, dolatująca gdzieś z głębi budynku, można byłoby odnieść wrażenie, że „Carletta” jest wymarła od wieków. W kącie przy sofie siedział brązowy szczur i gryzł coś, co trzymał w różowych łapkach; ma mój widok umknął pospiesznie gdzieś poza zasięg mojego wzroku. |