powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXXIV)
marzec 2008

Manuskrypt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Biegł w kierunku prawego tunelu; zaślepiony bezgranicznym lękiem i instynktownym odruchem ucieczki, najwyraźniej nie zauważył, iż cały ten dziejący się wokół koszmar napływa coraz silniejszymi falami właśnie stamtąd. Obłęd pchał go w ramiona plugawego chaosu sprzed niezliczonych eonów, czyniąc z niego bezwolną marionetkę w swych szponach, a ja mogłem tylko stać i patrzeć, jak zmierza ku swemu przeznaczeniu. Krzyknąłem za nim raz jeszcze, lecz zniknął już w coraz słabiej rozświetlonym wnętrzu długiego, ogromnego korytarza po prawej.
Powrócił upiorny łopot skrzydeł, który odtąd miałem już słyszeć co noc w koszmarnych snach. Dobiegał zewsząd, z każdego otworu w tym piekielnym miejscu i łącząc się z kakofonią innych dźwięków, utworzył oszalały od nadmiaru wynaturzonych odgłosów wir, przed którym nie było ucieczki. Zacząłem powoli, z początku bezwiednie, wycofywać się do wyjścia. Moja dłoń odruchowo zacisnęła się na żelaznej obudowie latarki, a palce jakby same znalazły włącznik; zwalczyłem jednak pokusę jej włączenia. W pomieszczeniu było coraz ciemniej, jeśli światło w ogóle się zapalało, ta na dwie, góra trzy sekundy.
Znajdowałem się w połowie drogi, kiedy usłyszałem potworny krzyk. To był Wilhelm, nie miałem żadnych wątpliwości, chociaż nigdy wcześniej nie przypuszczałbym, że człowiek może tak krzyczeć. Nie był to pojedynczy wrzask; recepcjonista raz za razem wyrzucał z siebie wszystko to, co nagromadziło się w nim przez cały ten czas; bezsilność, strach, obłęd – krzyk był jedyną rzeczą, jaka mu jeszcze pozostała. W chwilę później dostrzegłem go, jak nadal wyjąc wypadł z wnętrza korytarza, trzymając się obiema dłońmi za twarz. Biegł potykając się i zataczając w moją stronę; zapewne zupełnie przypadkowo. W końcu upadł; początkowo na jedno kolano, a później, kiedy nie zdołał już się podnieść przewrócił się ciężko na kamienne podłoże, a jego ciałem zaczęły targać konwulsyjne drgawki.
Podbiegłem i przyklęknąłem przy nim. Wciąż chował twarz w dłoniach, a spomiędzy jego nienaturalnie wygiętych palców tryskały strumienie krwi i jakiejś ciemnej, kleistej substancji. Wył bez przerwy i rzucał się dziko, kiedy usiłowałem odciągnąć mu dłonie, gdyż szybko pojąłem, co się stało.
Zakrzywione palce o ostrych, rzadko ścinanych paznokciach szarpały skórę wokół oczu z wściekłością i szaleństwem, jakimi nigdy nie spodziewałem się ujrzeć u jakiegokolwiek człowieka. Wilhelm miał już przebite obie gałki; ich wodnista tkanka przylepiała się do policzków, z rozszarpanych powiek pozostały tylko luźne, nie przypominające niczego strzępy. Palce jednak nieprzerwanie wpijały się w głąb oczodołów, uparcie starając się wydrzeć z nich wszystko, co tylko się dało.
– Zabierz to sprzed moich oczu! – krzyczał; spomiędzy porozdzieranych płatków skóry przebijała już biel kości. – Widziałem to! Widziałem… To… to zmienia kształty! Raz jest olbrzymie i wije się jak stos węży, a raz jak… o Boże! A w środku tego wszystkiego… Nie! Nie mogę! Zabierz to! Zabierz! Wciąż to widzę! Nie chcę tego więcej oglądać! Zabierz to sprzed moich oczu!!!
Dla niego nie było już ratunku; prawdopodobnie okaleczył się jeszcze we wnętrzu tunelu i tylko instynktownie wrócił do tej jaskini. Mogłem już tylko patrzeć, jak wije się spazmatycznie po podłodze, zraszając krwią moje buty i wrzeszcząc raz po raz te same słowa.
„Zabierz to sprzed moich oczu!” Nawet teraz w mym gabinecie słyszę ten pełen szaleństwa wrzask tak wyraźnie, jakbym wciąż stał nad oślepionym recepcjonistą.
Kakofonia dźwięków była teraz tak głośna, że niemal ogłuszała; musiałem przysłonić uszy dłońmi, by nie oszaleć. Mój błądzący po sali wzrok natrafił na wylot prawego tunelu. W głębi poruszało się coś olbrzymiego; pulsujące coraz słabiej owale światła znikały jedne po drugich, jakby przysłaniał je opasły, sunący powoli do przodu, ciemny kształt. Rósł z każdą chwilą, brnąc przez wydrążone korytarze z wytrwałością goniącego zwierzynę drapieżnika. I chociaż wciąż jeszcze nie byłem w stanie dostrzec go w całości, widziałem majaczące kontury amorficznego cielska.
Potem, niemal równocześnie jak na dany znak, ze wszystkich otworów na prawej ścianie sali wystrzeliły strumienie gęstej, czarnej substancji. Lepki i cuchnący płyn, plugawa, ciemniejsza niż noc maź, zaczął wypełniać pomieszczenie, rozchodząc się z niebywałą wręcz prędkością po kamiennej podłodze. Olbrzymia, wciąż powiększająca się fala, mknęła w naszą stronę bezustannie – i co gorsza, coraz silniej i silniej – wydostając się z okrągłych dziur. U jej początku uformował się szereg, oddzielonych od siebie, przypominających drobne węże strug, które jakby obdarzone własną inteligencją zdawały się ciągnąć za sobą jednolicie czarny, płynny dywan – teraz wdzierający się do środka także z głównego przejścia do prawego korytarza – w ściśle określonym kierunku. Jazgot rozwścieczonych owadów niemal zagłuszył odgłos, jaki powstał, kiedy rozpędzona ciecz uderzyła o jedną z kolumn, wzbijając się kaskadami w powietrze jak gejzer.
Odwróciłem się bez chwili namysłu i rzuciłem biegiem niemal na oślep w stronę korytarza, którym tu przyszliśmy. Nie miałem żadnego konkretnego pomysłu; po prostu chciałem zostawić to szalone miejsce daleko za plecami i dotrzeć tam, gdzie poprowadzą mnie ściany tuneli. Nie myślałem wiele o Wilhelmie. Był oślepiony, skrajnie przerażony i wierzgał się wściekle, kiedy usiłowałem odciągnąć mu dłonie od twarzy. W takim stanie nie zdołałbym mu pomóc; zmuszony byłbym go nieść, a wówczas zginęlibyśmy obaj. Sam miałem przynajmniej cień szansy na przeżycie.
Wmawiałem sobie, że nie mogłem już nic dla niego zrobić.
Kiedy dotarłem do wylotu korytarza, smród stał się prawie nie do zniesienia; niemal obezwładniał. Raz jeszcze zerknąłem za siebie i ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, była ta ciemna, gęsta ciecz, błyskawicznie rozlewająca się po wnętrzu pomieszczenia i przykrywająca sobą wszystko, co stanęło jej na drodze. Pod czarną tonią znikło już kłębowisko ciał, a pierwsze wężowe strugi docierały już do nóg nadal wijącego się Wilhelma. A potem światło zamrugało raz jeszcze, jakby ostatnim, rozpaczliwym wręcz, wysiłkiem usiłowało utrzymać się przy życiu, po czym zgasło ostatecznie. Ciemność pochłonęła wszystko wokół.
Odruchowo sięgnąłem do włącznika latarki, lecz zamarłem z kciukiem uniesionym ponad żelaznym przyciskiem. Coś olbrzymiego przecisnęło się przez przejście prawego tunelu; nie potrafię powiedzieć, skąd to wiedziałem, ale miałem co do tego absolutną pewność. Czasem jesteśmy w stanie w jakiś sposób wyczuć stojącą za naszymi plecami osobę, nawet jak nie mamy świadomości jej obecności. Może to wpływ nieznanego, ukrytego głęboko zmysłu, który rozwinięty w szczątkowej zaledwie raz na pewien czas jest w stanie się do nas odezwać. Nie wiem. Niemniej jednak, kiedy tak stałem pośrodku łukowatego wylotu, poczułem, że coś jeszcze jest z nami pośród kamiennych ścian. Jakby samym tylko faktem swego istnienia odkształcało otaczającą nas rzeczywistość, wyginając w niemożliwy sposób molekuły powietrza wyczuwaną poprzez skórę wibracją. Uczucie to było tak silne, że wdarło się chłodem w głąb mojego ciała. A może to wokół zrobiło się nagle bardzo zimno? Przeraźliwa kakofonia upiornych odgłosów dobiegała teraz z mniejszej odległości niż ta, jaka dzieliła mnie od prawego tunelu. W lot pojąłem, co się dzieje.
Plugawy, bestialski chaos spoza pokładów czasu i przestrzeni, zamknięty w cielsku Wielkiego Przedwiecznego pełznął w stronę Wilhelma.
Depth’urauth. Ocalony od zagłady, która spadła na R’Lyeh.
Przez chwilę odczuwałem jeszcze chęć włączenia latarki i skierowania jej w tamtym kierunku, lecz przed oczyma zatańczyły mi obrazy ostatnich godzin – widok okaleczonej, zdartej do kości twarzy Wilhelma pojawiał się na przemian ze wspomnieniem wysuszonego, skrzywionego przerażeniem oblicza Alberta Milewskiego. Przypomniały mi się zapiski z jego dziennika, zadźwięczały w uszach słowa Koburkiewicza, ujrzałem zdania z gazetowych artykułów tak wyraźnie, jakbym trzymał je w ręku. Jakich dowodów jeszcze potrzebowałem? Czy chciałem skończyć tak, jak tamci?
Czy naprawdę musiałem ujrzeć coś, czego mój umysł nie będzie w stanie znieść, by pojąć, że wszystko, o czym się dowiedziałem podczas pobytu w miasteczku, jest prawdziwe?
Potworny, rozdzierający uszy krzyk Wilhelma wlał w me ściągnięte przerażeniem mięśnie nowe siły. Odwróciłem się i zacząłem biec w ciemnościach, po omacku asekurując się wyciągniętym do przodu ramieniem. Dopiero po kilkunastu, może kilkudziesięciu metrach odważyłem się włączyć latarkę i w jej świetle dostrzegłem przed sobą jedną z krzywych nisz, które wcześniej mijaliśmy. Wbiegłem w nią bez zastanowienia, całkowicie zdając sobie sprawę, że chwila zawahania mogła mnie drogo kosztować. Na luksus przemyślanego działania nie mogłem sobie chwilowo pozwolić. Chociaż opór zdawał się być bezcelowy, nie zamierzałem się poddawać. Jeszcze nie.
Korytarz zaprowadził mnie do kolejnej, wysoko sklepionej jaskini. Kiedy wypadłem na nieco bardziej otwartą przestrzeń, ujrzałem przed sobą kamienny, wygięty w łuk most z niewysokimi krawężnikami, znacznie większy od tych, jakie widziałem w mieście. Spinał brzegi szerokiej, głębokiej na kilka metrów rozpadliny, na dnie której przetaczały się spienione, płynące wartkim strumieniem wody podziemnej rzeki. Fale błyszczały lekko w promieniu światła z latarki, ich szum odbijał się echem od chropowatych ścian. Po drugiej stronie widniało dalsze przejście, łączące się bezpośrednio z krawędzią mostu.
Przez chwilę stałem bez ruchu, z rękoma wspartymi na kolanach, usiłując złapać oddech i chociaż trochę uspokoić szaleńczo bijące serce. Odgłosy, jakie słyszałem w tamtej sali, wciąż jeszcze do mnie docierały, teraz jednak nieco przytłumione i odległe. Szum rzeki na swój sposób działał kojąco; jedyny rzeczywisty i naturalny dźwięk pośród tego rozszalałego piekła. Kiedy w końcu wyprostowałem się i ruszyłem przed siebie, światło latarki zaczęło przygasać coraz bardziej. Powtarzałem sobie w duchu, że to tylko z winy baterii.
Wstąpiłem na kamienną powierzchnię mostu; początkowo szedłem ostrożnie, gdyż był wąski, a wieńczące go progi zdradziecko niskie. Wydawał się jednak stabilny i przez kilka chwil miałem nawet całkowitą pewność, że zdołam go przebyć przy odrobinie szczęścia. Słyszałem szum fal rozbijających się poniżej o skaliste brzegi rozpadliny; spieniona woda przetaczała się rwącym potokiem, wydostając spod pokładów skał po jednej stronie i znikając pod nimi po przeciwnej. Raz czy dwa zerknąłem w dół i chociaż lustro rzeki było pomarszczone i zbielałe od piany, koryto zdawało się mieć dwa, może trzy metry głębokości.
Byłem mniej więcej pośrodku drogi, w najwyższym punkcie łuku, kiedy łopot skrzydeł rozszedł się w powietrzu, miażdżąc me mięśnie w lodowatym, bolesnym paraliżu. Latarka wytoczyła się ze zdrętwiałych nagle palców, a jej promień zatańczył po ścianach jaskini. W odbitym świetle ujrzałem olbrzymi, czarny cień opadający po drugiej stronie mostu i niemal usłyszałem chrzęst skał, kiedy kształt osiadł tuż przed owalnym przejściem, dokładnie na wprost mnie. Szeroko rozpostarte skrzydła poruszały się powoli, w ciemności lśnił złowieszczo rząd skośnych, żółtych plamek.
W nieludzkim syku wydychanego powietrza, który do mnie doleciał, zdawała się rozbrzmiewać nuta drwiny i tryumfu. A także czegoś, co można było uznać za szyderczy śmiech.
Nie byłem w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Latarka wciąż jeszcze świeciła, a jej promień przecinał ukośnie most i padał na przeciwległą ścianę pomieszczenia. Tylko dlatego mogłem ujrzeć, jak ciemna istota drgnęła i kołysząc się niezgrabnie ruszyła w moją stronę. Wciąż nie potrafiłem dojrzeć niczego więcej ponad rozmazany kontur tułowia i rozłożonych skrzydeł. Zupełnie, jakby to obce stworzenie miało władzę nad samą ciemnością.
To, co działo się wówczas w moim umyśle, utonęło już w mrokach niepamięci. Zapewne tysiące myśli kołatało się pod czaszką, zalewając mnie mnóstwem obrazów z minionego życia. Pamiętam jednak, jak przypomniał mi się wtedy Joachim Koburkiewicz, leżący bezradnie w wodach płynącej środkiem miasteczka rzeki. Fale obmywały kikuty jego okaleczonych nóg. Powiedział wówczas, że ocaliłem mu życie, wyciągając na brzeg. I właśnie te słowa sprawiły, że olśnienie spłynęło na mnie bezszelestnie niczym duch i rozeszło się po całym ciele.
Rzeka. Oczywiście!
Zerknąłem w dół. Od lustra wody dzieliło mnie jakieś siedem, może osiem metrów. Dość wysoko, ale nie miałem nic do stracenia.
Istota zamarła w pół ruchu, jakby w jakiś sposób wyczuła moje zamiary i gotowała się teraz do gwałtownego skoku, by pochwycić mnie nim zdołam się poruszyć. Serce waliło mi dziko w piersi, napięte mięśnie aż drżały z wysiłku. Miałem jedną szansę; tylko jedną i musiałem ją wykorzystać.
Kiedy zaciskałem już kurczowo zęby, przygotowując się, by jednym ruchem odbić się od powierzchni mostu, stało się coś dziwnego; takie przynajmniej odniosłem początkowo wrażenie. Rozpostarte szeroko skrzydła stworzenia nie poruszyły się nawet na milimetr, lecz ja wyraźnie usłyszałem ich łopot; ten sam przeraźliwie znajomy szmer skórzanej, przypominającej nietoperzową tkanki. Odrobinę zbyt późno zorientowałem się, że nie dolatuje on od strony przyczajonej do rzucenia się na mnie istoty, lecz znacznie bliżej.
Zza moich pleców.
Cios spadł nagle; jak uderzenie pioruna w stojące pośrodku pola drzewo. Poczułem jak para zakrzywionych szponów opada na moje prawe ramię i rozszarpując ubranie wbija się boleśnie w ciało. Wrzasnąłem i szarpnąłem się dziko, otwierając jeszcze bardziej ranę, lecz w jakiś sposób zdołałem się uwolnić. W rozkołysanym przed oczyma świetle ujrzałem jak plugawa bestia rzuca się w moją stronę w potężnym skoku, który mógłby bezlitośnie zmiażdżyć każdą ofiarę, a potem zaczepiłem stopą o niski, wieńczący most próg i straciłem równowagę. Poleciałem głową w dół, niemal o włos rozmijając się ze wzniesionymi do uderzenia szponami. Usłyszałem jeszcze rozdzierający uszy, kipiący wściekłością ryk, a potem lodowato zimna woda zamknęła się nade mną, brutalnie wdzierając do nosa i ust.
Prąd pociągnął mnie ze sobą błyskawicznie. Zdołałem wyrzucić głowę ponad powierzchnię i krztusząc się, zaczerpnąłem głęboko powietrza, a potem znów poszedłem pod wodę. Zderzenie z zimnem na kilka sekund zatrzymało mi serce. Chociaż nie trwało to długo, to wydawało się, że już po mnie; że nie nabiorę ponownie powietrza i rzeka poniesie dalej tylko moje martwe ciało. Złapałem się za pierś w tym samym momencie, kiedy ten wymierzający nam życie swym rytmem organ podjął na nowo przerwaną pracę. Raz jeszcze udało mi się wciągnąć oddech, aż w końcu ponad sobą ujrzałem kamienną powierzchnię, kiedy rzeka wdarła się pod pokłady skał.
Przez kilkanaście niezmiernie długich chwil mknąłem zanurzony wraz z podwodnym prądem rzeki. Niewiele widziałem – przez większość czasu trzymałem oczy zamknięte, gdyż chłód wbijał się w nie na podobieństwo drobnych igiełek – a w uszach czułem tylko nieprzyjemny napór ciśnienia, boleśnie wpijający się w bębenki. W ustach gościł słony smak, od którego zbierało mi się na wymioty, podrażnione zimną wodą nozdrza piekły niemiłosiernie. W prawym ramieniu płonęło ognisko potężnego bólu. Próbowałem uchwycić się czegoś, lecz dłonie chwytały tylko strumienie wody. Zamknięte w płucach powietrze napierało na klatkę piersiową z coraz większą siłą; co prawda wydychałem je płytkimi, krótkimi dawkami, lecz uczucie nieznośnego ucisku tylko się wzmagało. W końcu osiągnęło krytyczny punkt; ten moment, kiedy świat zaczyna gwałtownie oddalać się, a mózg pozbawiony tlenu przygotowuje się już do wydania polecenia krtani, by ta wpuściła powietrze wbrew woli swego właściciela.
Siła wody niespodziewanie wyrzuciła mnie w górę, kiedy rwąca rzeka wydostała się z ciasnego, podskalnego tunelu i wpadła do szerszego koryta w kolejnej, obszernej jaskini. Prąd zmalał wyraźnie, do tego stopnia, iż mogłem już utrzymać się na powierzchni. Szybkimi łykami łapałem powietrze; nigdy dotąd nie przypuszczałbym, jak przyjemna może być jego obecność w ustach i gardle. Chociaż woda zalewała mi oczy i szumiała w uszach, czułem coś na kształt radości. Żyłem. Zdołałem uciec ze szponów obcych istot. Chwilowo to było najważniejsze. Ciężkim ruchem uchwyciłem się jednej ze sterczących przy krawędzi koryta rzeki skał, wciągnąłem się na niewysoki, nieco kamienisty brzeg i opadłem na plecy.
Jakiś czas leżałem bez ruchu z zamkniętymi oczyma i delektowałem się ciszą, zakłóconą jedynie szmerem wód rzeki – nawet ból w otwartej ranie na prawym ramieniu zdawał się być na swój sposób odległy; krwawienie ustało, co zawdzięczam najprawdopodobniej zimnej wodzie. Wciąż jeszcze nie mogłem uwierzyć, że udało mi się wyrwać z tamtego rozszalałego chaosu. I chociaż jaskinia, w której się obecnie znajdowałem, była niemal tak samo zimna i nieprzyjazna jak poprzednie, to fakt, iż nie wyczuwałem tu żadnego wpływu, ani też nie słyszałem kakofonii nieludzkich dźwięków, koił rozedrgane nerwy i łagodził strach. A kiedy w końcu moje mięśnie zdołały się rozluźnić, doleciał mnie cichy odgłos wiatru i szum morskiej toni.
Otworzyłem oczy i uniosłem się na łokciu. Znajdowałem się na nierównym, pokrytym odłamkami skał brzegu. W niewielkiej odległości od moich butów płynęła rzeka, a jej wody zamknięte były pomiędzy trzema kamiennymi ścianami, tworząc coś na kształt małego jeziorka. Strop jaskini opadał w jego kierunku pod ostrym kątem i łączył się z linią wody po przeciwnej stronie pomieszczenia. Za swoimi plecami dostrzegłem natomiast wysoką ścianę, niemal w całości pokrytą dziesiątkami owalnych otworów. Tylko przez moment poczułem ukłucie znajomego strachu, bowiem w chwilę później ujrzałem coś, co zupełnie wyparło obraz podziurawionej ściany z mej świadomości.
Tuż pod sklepieniem widniała krzywa, niezbyt szeroka szczelina, przywodząca na myśl otwarte usta, z wnętrza których przebijała się szarość nieba. Leniwie sunęły po nim ciężkie, burzowe chmury. We wpadających ukośnie promieniach światła – to właśnie dzięki nim wokół nie panowała absolutna ciemność – tańczyły drobiny pyłu, wirując wraz z delikatnymi muśnięciami wiatru. I chociaż otwór ten znajdował się dość wysoko, byłem prawie pewien, że zdołam go dosięgnąć; tuż pod nim przylegając do powierzchni ściany, piętrzyła się nierówna góra strzaskanych skał i kamieni, z której szczytu uchwycenie się krawędzi szczeliny nie powinno już stanowić problemu.
Czułem na twarzy lekkie podmuchy morskiej bryzy, lecz nie miałem już siły, by krzyczeć z radości. Uczucie nieopisanej wręcz ulgi rozeszło się po wnętrzu mego ciała, kiedy z wysiłkiem podniosłem się na nogi. Nie odważyłem się odwrócić wzroku od zachmurzonego nieba; chyba wciąż jeszcze nie miałem pewności, czy naprawdę je widzę i czy nie jest to jakaś dziwaczna sztuczka lub nieposiadający odpowiednika w rzeczywistości obraz tego, co chciałem zobaczyć, podsuwany jedynie przez nadwerężony do granic umysł. Bałem się, że jeśli chociaż na chwilę oderwę od niej spojrzenie, szczelina albo zamknie się bezszelestnie, na zawsze odcinając mnie od zewnętrznego świata, albo też w jakiś sposób nie będę w stanie ponownie jej dostrzec. Krzywy, zmęczony grymas imitujący uśmiech wykwitł mi na twarzy, kiedy ruszyłem w stronę usypiska skał.
Wspinaczka szła mi mozolnie; wysiłek minionych godzin dawał o sobie znać w zwielokrotniony sposób. Kawałek po kawałku piąłem się w górę, starając się stawiać z rozwagą kroki na wilgotnych kamieniach, hamując w sobie impuls gwałtownego rzucenia się w stronę wyjścia; ryzyko upadku było wysokie, a on sam mógł skończyć się bardzo nieprzyjemnie. Raz czy dwa noga osunęła mi się niebezpiecznie, nie utraciłem jednak równowagi, w porę chwytając się niewielkich występów czy szczelin. Pozostał tylko palący ból naciągniętych w kostkach ścięgien. A kiedy stanąłem już na niewielkim wypłaszczeniu na samej górze i tylko wyciągnięcie ręki dzieliło mnie od upragnionej wolności, w pomieszczeniu rozległ się świdrujący uszy dźwięk.
Brzmiał jak jazgot milionów, jeśli nie tysięcy, niemożliwie rozwścieczonych owadów.
Powoli odwróciłem głowę. W blasku padającego z góry światła dostrzegłem czarną, gęstą maź, powoli sączącą się z każdego otworu na wysokiej ścianie jaskini. Z każdą chwilą ciecz wypływała coraz szybciej i obficiej, aż w końcu wątłe początkowo strumienie przybrały postać gniewnie strzelających kaskad. Kamieniste podłoże pokrył ciemny, płynny dywan. Na jego powierzchni co chwilę wykwitały półprzezroczyste pęcherze, wtórując owadom ohydnym odgłosem swych pęknięć. Tam, gdzie śluz zetknął się z falującym lustrem jeziora, woda z sykiem zmieniała się w parę.
Nadchodził. On znów nadchodził.
„Zabierz to sprzed moich oczu!!!”
Zło zrodzone przed niepojętymi eonami. Chaos obudzony z letargu.
„Nigdy nie powinniśmy byli stawiać tej przeklętej latarni, bo ono wciąż tam jest, głęboko we wzgórzu. Obserwuje nas każdego dnia.”
Tak, wyraźnie pamiętałem te słowa. „Kiedyś znajdzie drogę na zewnątrz, a kiedy to się już stanie…”
Nie pamiętam, czy zacząłem wtedy krzyczeć; całkiem możliwe, że tak właśnie było. Świat wokół mnie z uporządkowanego zlał się w rozszalałą feerię barw i niewyraźnych konturów. Robiło mi się na przemian niewyobrażalnie gorąco, to znów bardzo zimno. Musiałem podskoczyć, by dosięgnąć krawędzi szczeliny, lecz udało mi się to dopiero za drugim lub trzecim razem. Podświadomość w jakiś sposób przejęła kontrolę nad moim ciałem, ponieważ niewiele pamiętam z tego, co się później wydarzyło. Działałem jak mechaniczna zabawka, połączona drucikami z pokrętłem obsługiwanym przez Instynkt. Z wysiłkiem, wspierając się nogami o nierówności pobliskich ścian, zdołałem przecisnąć się przez otwór i niemal bezwładnie wytoczyłem na zewnątrz. Na policzku poczułem ostre, wilgotne kamyki i mokry piasek. Wciąż jeszcze słyszałem brzęczenie owadów i nie wiedziałem już, czy to tylko moja wyobraźnia, czy dźwięki te naprawdę wciąż jeszcze wydostają się z czeluści wzgórza. Podniosłem się i półprzytomny zacząłem biec wzdłuż plaży. Gdziekolwiek, byle przed siebie. Byle dalej.
Nie wiem, w jaki sposób udało mi się dotrzeć do samochodu. Jak przez mgłę przypominam sobie rozmywający się przed oczyma obraz plaży u stóp latarnianego wzgórza i słony smak morskiej wody, kiedy nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Musiałem w jakiś sposób przebyć cały odcinek wybrzeża wzdłuż doliny, przedrzeć się przez doki i wspiąć po zalesionym wzgórzu. Następną rzeczą bowiem, jaką przypominam sobie dość wyraźnie, jest niebo, a właściwie jego udekorowany gwiazdami skrawek między ciężkimi, zwalistymi kłębami nisko sunących chmur. Obserwowałem go przez pokrytą drobną siatką deszczu szybę, leżąc na wznak na przednich siedzeniach mego automobilu.
Wróciłem do Krakowa, po drodze zatrzymując się tylko wówczas, jeśli było to absolutnie konieczne. Nie spałem wiele, a jeszcze mniej jadłem; ilekroć próbowałem napełnić czymś żołądek, wymiotowałem długo i boleśnie. Półprzytomny, wycieńczony mogłem sprawiać wrażenie kogoś, kto stoi już nad własnym grobem. Raz czy dwa zapytano mnie, czy dobrze się czuję i czy potrzebna jest mi pomoc. Odpowiadałem coś niewyraźnie, wymijająco, byle tylko dali mi spokój. W obliczu odkrytej przeze mnie prawdy te drobne przejawy uprzejmości wydawały się żałośnie wręcz komiczne. To, że w ogóle dotarłem w takim stanie na miejsce, było prawdziwym cudem samym w sobie.
Od tamtej pory minęły prawie dwa lata. Przez ten czas zdołałem doprowadzić się do względnego porządku, uporządkować myśli w głowie i parokrotnie zastanowić się nad istniejącą sytuacją. Okres ten zlał się w mej pamięci w jeden nieprzerwany ciąg koszmarnych snów, pełnych krzyków i przeraźliwych odgłosów, z których budziłem się w środku ciemnych jak wnętrza jaskiń nocy, przeplatających się z jakże oderwanymi od rzeczywistości dniami, podczas których coraz boleśniej zdawałem sobie sprawę, że świat już nigdy nie będzie taki jak niegdyś. Widmo nadchodzących, przerażających do szpiku kości, zmian rzucało cień na każdą sekundę mej egzystencji. Przed oczyma wciąż miałem (i nadal mam) widok wypływającej z otworów czarnej cieczy, który wytrwale i nieubłaganie przypomina mi, że koszmar nigdy się nie skończy; zawsze będzie tuż za moimi plecami, zdolny pochwycić mnie w każdej chwili.
Już jakiś czas temu stało się dla mnie jasne, iż nie mogę dłużej tłumić w sobie tej historii. Czułem, jak rozpiera mnie od wewnątrz i nawet gdybym chciał, to nie potrafiłbym się jej przeciwstawić. Ona zdaje się mieć swą własną, niezależną od mojej, wolę. Zacząłem więc przed niespełna miesiącem spisywać jej fragmenty. Dopiero wczorajszego wieczoru zrozumiałem, jak mało czasu mi już pozostało. Ostatnie dwa tygodnie nie zmrużyłem prawie oka; w głowie wciąż słyszałem ten okrutny, przypominający jazgot owadów, zew.
Nadal go słyszę, nawet teraz. Nawołuje, by oznajmić mi, że jego słudzy już wkrótce do mnie dotrą. Wiem to bez cienia wątpliwości; w prawym ramieniu, na którym wciąż noszę paskudne, przypominające o dawnym strachu blizny, coraz silniej pulsuje bowiem tępy ból, narastając z każdym dniem. Ubiegłej nocy zaś ponownie doleciał mnie łopot błoniastych skrzydeł; rozbrzmiewał gdzieś w górze, jakby ponad dachem mego domu i jestem pewien, iż nie był tylko dziełem mej wyobraźni – nie spałem, więc nie mógł być pozostałością po jednym z koszmarów. Oni już tutaj są. Nie wiem, jak mnie odnaleźli, ale udało im się to. Los ponownie się po mnie upomniał.
Pisałem tą opowieść i układałem w spójną całość z wcześniejszymi zapiskami przez całą niemal noc; za oknem gabinetu szarość powoli wpływa na niebo ponad dachami krakowskich domów. Czyżby darowano mi jeszcze jeden dzień? Nie, szczerze w to wątpię; jeśli czytacie te słowa, to znaczy, że nie myliłem się i dla mnie jest już po wszystkim – przynajmniej mam taką nadzieję. Jestem potwornie zmęczony i nie mam już siły, by dłużej z nimi walczyć. Chłód spoczywającej na mych kolanach strzelby jest pewnym pocieszeniem… lecz na dobrą sprawę, tylko pozornym.
Powiedziałem sobie kiedyś, że nie skończę tak jak Wilhelm, Joachim Koburkiewicz i reszta. Nie. I słowa dotrzymam. Jeśli ołów ich nie powstrzyma… cóż, nie pozwolę, by wzięli mnie żywego.
Niech Bóg mi wybaczy.
Oto i cała historia. Przestroga spisana ręką człowieka, który wstąpił na zakazaną ścieżkę, nie wiedząc, dokąd go zaprowadzi i dotarł nią o wiele za daleko. Słowa, które kończę właśnie przelewać na papier powinny oddać ogrom sytuacji, w jakiej mogą znaleźć się osoby nieświadomie bądź z rozmysłem kontynuujące mą wędrówkę, chociaż nie przekazałem całej zdobytej przeze mnie wiedzy; nie śmiałem tego zrobić. Ze źródeł, o których wolałbym tu nie wspominać, nabyłem bowiem egzemplarz plugawego „Necronomiconu”, jednak to, czego się dowiedziałem z jego stronic, niech pozostanie na wieki mą tajemnicą, którą zabiorę ze sobą do grobu. Świadomość uwiecznionych tam prawd przerasta możliwości ludzkiego umysłu. Powtarzam: są rzeczy, o których człowiek wiedzieć nie powinien. Ja zrozumiałem to zbyt późno. Nie popełnijcie mego błędu. Jeśli kiedykolwiek na horyzoncie ujrzycie szarą wieżę tempuszowskiej latarni, zawróćcie czym prędzej. Tamta okolica jest przeklęta; a teraz wyciąga swe oślizgłe macki w głąb kraju, czuję to bez cienia wątpliwości. Pęka bariera odwiecznego snu skrytych przed naszym wzrokiem ras. Zwiastujące ich powrót znaki widzę bezustannie na niebie i ziemi, dniem i nocą, a w uszach wciąż rozbrzmiewają mi tamte słowa.
Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’Lyeh wgah’nagi fhatgn.
To już koniec mej opow
Wycinek prasowy z trzeciej strony „Głosu krakowskiego” opatrzony datą 28 marca 1926 roku.
Tajemnicze zniknięcie wykładowcy
Silnym wstrząsem dla środowiska kadry Uniwersytetu Jagiellońskiego okazało się nagłe i dotąd niewyjaśnione zniknięcie jednego z wykładowców, pięćdziesięciodwuletniego Jeremiasza Grockiego, cenionego doktora nauk humanistycznych. Dnia 26 marca br. jego gabinet zastano pogrążonym w całkowitym chaosie; poprzewracano w nim meble, pozdzierano tapety i zniszczono większość cennych obrazów. Obszerne widokowe okno, zajmujące większą część północnej ściany, zostało wybite, a odłamki szyby spoczywały po wewnętrznej stronie, co w przypadku gabinetu na drugim piętrze domu jest najbardziej niezwykłe. W pokoju znaleziono również myśliwską strzelbę, a proch na jej zamku, otwory po kulach w ścianach oraz łuski na podłodze niezbicie dowodzą, iż była ona używana. Sąsiedzi utrzymują mimo to, że nic nie słyszeli w noc, którą przyjmuje się za czas zniknięcia doktora Grockiego. Po nim samym nie pozostał żaden ślad.
Ostatnią osobą, która miała z nim kontakt, jest jego gosposia – to właśnie ona zgłosiła policji zniknięcie, odkrywając zdemolowany gabinet podczas swej codziennej, porannej wizyty. Utrzymuje, iż wieczorem 25 marca jej pracodawca był roztrzęsiony, blady jak płótno i mówił coś niewyraźnie, sprawiając ogólnie wrażenie człowieka pogrążonego w wysokiej gorączce, lecz stanowczo odmówił propozycji gosposi odnośnie wizyty u lekarza. Szanowna Pani twierdzi, iż przeszła nad tym niepokojącym stanem zdrowia do porządku dziennego jedynie dlatego, iż Jeremiasz Grocki miał dość częstą tendencję do popadania w tego typu nastrój. Potwierdzają to jego znajomi i współpracownicy z uczelni mówiąc, iż przez ostatnie dwa lata Grocki stał się innym człowiekiem; niemal odludkiem, pogrążonym we własnym, niezrozumiałym dla innych świecie, zmieniając się nie do poznania ze spokojnego, wesołego i poważanego wykładowcy. Niegdyś lubiany, szybko stał się unikanym za wszelką cenę.
W gabinecie doktora Grockiego policja znalazła także obszerny, kilkudziesięciostronicowy rękopis, nad którym zdawał się pracować tuż przed zaginięciem. Opisuje on w nim swoją wizytę w małej, nadmorskiej mieścinie o nazwie Tempuszów Pomorski, którą na koszt uczelni odbył przed niespełna dwoma laty. Nie ujawniono jednak żadnych szczegółów, ani też innych faktów zawartych w owym manuskrypcie. Obecnie jest on przechowywany razem z protokołem sprawy w policyjnym archiwum.
Czas pokaże, jak dalej rozwinie się ta bezprecedensowa sprawa. W oświadczeniu policyjnym podano, iż podjęte już zostały odpowiednie kroki. „Wydaje się, iż kwestia Tempuszowa ma tutaj istotne znaczenie”, mówił podkomendant Juliusz Hermisch, „dlatego też koniecznym jest dla nas dokładne jej zbadanie. W tym celu wysłaliśmy już tam dwóch funkcjonariuszy, by pozbierali stosowne informacje o pobycie pana Grockiego w miasteczku. Liczymy, iż rzuci to nieco światła na całą sprawę i pozwoli na szybkie jej rozwiązanie”.
Czy rzeczywiście tak będzie, to trudno obecnie ocenić, niemniej jednak postaramy się informować państwa na bieżąco o postępie w prowadzonym śledztwie.
A.P.M.
17 maja 2003
powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.