Ludzie bezlitośnie pastwiący się nad „Piłą” wciąż zapominają o tym, że mają do czynienia z filmem, który sprzedaje się jak świeże bułeczki. Jeśli obraz zarabia na siebie, szybko staje się serią. Zaś każda seria ma zestaw cech charakterystycznych i nawet jeśli nie są one oryginalne, istnieje prawdopodobieństwo, że stworzą markę, którą widz otoczy kultem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Znacie ten retoryczny wytrych: poprzedzić banalną myśl jej rozpoznaniem („Wiem, że to banał”). To przejaw asekuranctwa i nie świadczy najlepiej o wygłaszającym sąd. Nikt nie powinien się wstydzić truizmów, szczególnie jeśli się z nimi zgadza, a zwłaszcza gdy żyje w epoce, która atakuje bełkotem. A nuż się okaże, że jego prawdzie daleko do oczywistości. I już wkradła się w moje słowa hipokryzja. Nie upierałbym się przy powyższym, gdybym nie był skończonym leniem. Frazes przewodni felietonu brzmi: „kultowość filmu rodzi się w duszy”. Zgadzam się nazwać to banałem, bo chcąc napisać, gdzie się nie rodzi, musiałbym przeprawić się przez wody socjologii, antropologii, kulturoznawstwa i filmoznawstwa. W pocie czoła i pióra udowadniać, że „kultowości” nie mierzy się liczbą pieśniarzy i peanów, nie musi ona wywoływać trendu ani mody, nie jest automatyczną wartością tekstów kultury owianych mgiełką tajemnicy czy obleczonych w rozmaite kontrowersje. Kultowy film nie potrzebuje odwoływać się do znanej ani budować własnej metafizyki, niekoniecznie powinien odpowiadać konkretnym zapotrzebowaniom. Może się starzeć i blednąć, może być wzgardzony i uwielbiany. Kult nie rodzi się w słowniku, tylko na gruncie indywidualnego poczucia uczestnictwa w obrządku. Każdy ma więc prawo do wycierania gęby terminem „kultowy”, jeśli tylko jest do tego przekonany i nie kryją się za jego argumentami względy marketingowe. Nie musi przy tym nikomu niczego udowadniać, bo ktoś, kto cudzego kultu nie rozumie (czytaj: nie podziela), nie pojmie go nawet z pistoletem przy skroni.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wróciłem z czwartej „Piły” uśmiechnięty, szczęśliwy i spełniony. Tak, tak, spełniony. Jak zwykle bawiłem się doskonale, w głównej mierze dzięki znajomym, towarzyszącym mi na seansie. Wcinałem rarytasy, aż mi się uszy trzęsły. Nachos popijałem colą, a cielęce parówki zagryzałem napompowanymi kajzerkami. Powietrze gęstniało od komentarzy, które bawiły tylko nas, a przecież wypowiadane były na głos. Podobna wyprowadzająca z równowagi niedojrzałość potrafi zepsuć projekcję. Prosiliśmy się o upomnienie i wreszcie się doczekaliśmy. „Stul pysk, palancie!” – usłyszałem pod swoim adresem. Niczego mi nie trzeba dwa razy powtarzać, toteż stuliłem pysk jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rozumiem ten dresiarski ból, chęć zaimponowania lubej z farbowanym na heban włosem. Przyjmuję, że kolega kark zgubił się w intrydze i musiał kogoś obarczyć winą. Mea culpa. Ale gdyby poirytowany łysol tylko wiedział, jak bardzo kocham tę serię… Prawdopodobnie bardziej niż on. Żeby zrozumiał, z jakim namaszczeniem chłonę każdy „filozoficzny” wtręt Jigsawa… Aby choć raz mógł razem ze mną histerycznie zareagować na motyw muzyczny, zapowiadający pół tuzina fabularnych przewrotek skumulowanych na kilku centymetrach celuloidu. Żeby mógł poczuć, jak bawi mnie przestawianie tekturowych bohaterów z miejsca na miejsce, byle tylko domknęła się fabuła. By odkrył, ku swojemu zdziwieniu, że każdą scenę traktuję jak małe dzieło sztuki, zaś każdy dialog jest dla mnie bezcenny. Tu właśnie przebiega cienka granica między pasją a snobizmem. Mówiąc o tym, co czuję, pragnę jedynie oddać pierwiastek swoich wrażeń, a nie pokazać, że w przypływie weny potrafię „znaleźć w gównie Chrystusa” (cytując znanego mi z programu Socrates-Erasmus Łotysza). Mówię to, co sadysta Jigsaw: „Poczuj, co ja czuję”. I kto komu zepsuł seans? Kolega Jacek Sobczyński z działu muzycznego „Esensji” słusznie zauważa, że tak jak jeszcze niedawno w liceum co roku chodziło się na „Władcę Pierścieni”, tak teraz miejsce Tolkiena w styczniowym repertuarze zajęła produkowana taśmowo „Piła”. Razem obejrzeliśmy już pięć części (bo jedną dwa razy) – wszystkie w mrokach sali kinowej. Te niepozorne wydarzenia otoczyliśmy kultem. Jest to obrzęd oparty na mocnych fundamentach, bo na potędze wspomnień. Trupie twarze Tobina Bella i Shawnee Smith to jedne z wielu popkulturowych filarów naszego dzieciństwa, tak samo jak stare reklamy, teledyski Michaela Jacksona, „Yataman” i „Sensible Soccer”. „Piła” to słaby film – jego sednem jest mechaniczne wykorzystywanie wiktymologicznych motywów – ale nie zgadzam się ze słowami Kamili Sławińskiej, która nie wierzy osobom znajdującym w tym shockerze wartość rozrywkową. Nie ma ironii? Jasne, że nie ma. Ale tam, gdzie twórcom brakuje polotu, włącza się widz. To, co w nadmiarze (czyli sadyzm), zaczyna śmieszyć, a to, czego brakuje (czyli wszelaki sens), zachęca do zabawy. Stymulacja intelektualna? Guzik. Rozrywka właśnie, choć przyznam, dość specyficzna. Po każdej „Pile” przychodzimy na zajęcia i zaczyna się cyrk. Odbieram zmiętoloną kartkę papieru: „Michale, zagrajmy sobie. Do tej pory krytykowałeś innych. Teraz inni skrytykują Ciebie. Twoje palce przyklejone są do klawiatury. Musisz napisać pięć pozytywnych recenzji filmów bollywoodzkich, w przeciwnym razie…”. I tak dalej, i tak dalej. Jeśli ktoś jeszcze, oglądając „Piłę”, okłamuje sam siebie, że chodzi o grozę i napięcie, to przykro mi – musi dojść do rozlewu krwi między nim a wrednymi studentami filmoznawstwa. Wynik byłby przesądzony z uwagi na przewagę liczebną widzów niepielęgnujących kultu, ale na szczęście wszystko w przyrodzie jest w równowadze. W zeszłym roku pojechaliśmy z Jackiem do mojego rodzinnego miasta na maraton „Piły”. I dopadła nas tak zwana „przewrotność losu”. Sala pełna dresów z damami. Wszyscy paplają, plują serowym sosem i ładują wódkę spod fotela, tylko my siedzimy cicho. Czyżby kochali tę serię bardziej niż ja? A może granica między pasją a snobizmem jest płynniejsza, niż myślałem?
Tytuł: Piła IV Tytuł oryginalny: Saw IV Reżyseria: Darren Lynn Bousman Zdjęcia: David A. Armstrong Scenariusz: Marcus Dunstan, Thomas H. Fenton, Patrick Melton Obsada: Scott Patterson, Tobin Bell, Justin Louis, Donnie Wahlberg, Angus MacFadyen, Shawnee Smith, Bahar Soomekh, Dina Meyer, Mike Realba, Julian Richings, Emmanuelle Vaugier, Kim Roberts Muzyka: Charlie Clouser Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Data premiery: 18 stycznia 2008 Czas projekcji: 95 min. Gatunek: horror |