Promień latarki przeskakiwał po ścianach, wyłapując coraz to więcej krzywych pęknięć. Niektóre były na tyle duże, że dało się przez nie dostrzec wewnętrzne części budynków – pożółkłe, na wpół oderwane tapety, pokoje usłane falującymi na wietrze pajęczynami, lub też fragmenty pozostawionych mebli. Idąc omijałem ostrożnie porozrzucane w nieładzie po podwórzu strzępy i resztki budowli; ciemne, przyjmujące czasami dość niezwykłe kształty kawałki cegieł, które odkruszyły się od murów, elementy niegdyś zapewne tworzące dach, czy w końcu pojedyncze, kamienne bryły, odłamane w jakiś sposób z fundamentów domu. Nie przyglądałem się im z bliska; nawet nie przebiegłem po nich światłem latarki – w mroku ciemniejsze plamy na ziemi rysowały się dość dobrze, a ja byłem bardziej ciekawy samego budynku i tego, co jeszcze mogły kryć jego wnętrza. Kiedy doszedłem do wniosku, że tylko cudem budowle wciąż zachowywały swój pierwotny kształt i tak naprawdę niewiele już brakuje, by całkowicie rozpadły się w fontannach kurzu, uderzył mnie nieprzyjemny, skręcający wnętrzności zapach. Może to dlatego, że na kilka dłuższych chwil wiatr uspokoił się nieco, a może dlatego, że stałem teraz o wiele bliżej latarni. W każdym razie poczułem woń postępującego rozkładu, pleśni i lat odciśniętych na tym wzgórzu. Żołądek zbuntował się we mnie, podchodząc do gardła, zdołałem go jednak w porę opanować. Zrozumiałem też, że nie do końca był to zapach butwiejącego drewna czy pokrytych grzybem ścian, zawierał w sobie też stęchliznę, jaka wydziela się z powoli rozkładającego się ciała. Latarnia śmierdziała niczym trupy na cmentarzu. Nie mogłem się mylić, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak niedorzecznie to brzmi. Zatrzymałem się u podnóża schodów prowadzących na podest i omiotłem promieniem latarki jego powierzchnię. Było tam troje drzwi; jedne, na wprost mnie, wbudowane w łukowatą ścianę latarni oraz po jednych na lewą i prawą stronę podestu, każde prowadzące do środka mieszkalnych budynków. Kiedy przyjrzałem się tym, które należały do domu położonego bliżej morza, okazało się, że pospieszyłem się nieco z nazwaniem ich drzwiami. Do popękanej futryny przybitych było ukośnie kilka omotanych szarymi pędami desek. Przez szpary między nimi dostrzegłem, że w niewielkim korytarzyku wciąż jeszcze leżał dywan, teraz pokryty grubą warstwą kurzu i brudu. Drewno zatrzeszczało protestacyjnie kiedy na nie wstąpiłem. Rozważnie stawiając kolejne kroki, gotowy w każdej chwili cofnąć się, gdyby podłoga podestu miała ustąpić, dobrnąłem do latarnianych drzwi. Spostrzegłem tam małą, skorodowaną tabliczkę, jakby wizytówkę, niegdyś przymocowaną dwiema śrubami, teraz zaś bezwładnie zwisającą na jednej. Były na niej jakieś litery, układające się w trudno rozpoznawalne słowa. Delikatnie, by nie uszkodzić przeżartego rdzą metalu, wyprostowałem tabliczkę i przetarłem jej powierzchnię, parokrotnie dmuchając, by strącić kurz i luźne skrawki materiału, aż w końcu w świetle latarki podjąłem wysiłek odczytania inskrypcji. Kosztowało mnie to niemało wysiłku i cierpliwości, zdołałem jednak przyjąć z pewną dozą swobody prawdopodobną jej treść. Wówczas była ona dla mnie całkowicie niezrozumiała, teraz jednak, kiedy przypomnę sobie tamte słowa, czuję jak lodowaty dreszcz zbiega mi od karku wzdłuż pleców, a czoło zrasza się kropelkami potu. W ciemnościach podjąłem nawet wysiłek przepisania jej na skrawek papieru z notesu, który zawsze noszę przy sobie. Świadomy ciążącej na mnie odpowiedzialności ujawnienia poznanych tajemnic, załączam ją do niniejszego manuskryptu. „Z otchłani mroków dobiega ich zew okrutny; kto raz pogrążon w nim, życia już nie odzyska. To płód straszliwego R’Lyeh, od uśpienia wiecznego ocalały.” Potraktowałem owo ostrzeżenie jako kolejny, chociaż niespotykany pośród innych temu podobnych przypadków, element nadmorskiej legendy; jako swojego rodzaju materializację zakorzenionych w tutejszej ludności obaw i przesądów. Żadne słowa, jakie mógłbym przytoczyć, nie będą w stanie oddać tego, jak bardzo się pomyliłem. Schowawszy notes do wewnętrznej kieszeni płaszcza powoli opuściłem tabliczkę na jej poprzednie miejsce. Kiedy zaś sięgnąłem do klamki, odniosłem wrażenie, że wokół świat zastygł na moment w bezruchu. Zniknął gdzieś wiatr, jego zawodzenie w szczelinach, przestały szumieć trawy, okiennica jakby rozpłynęła się w powietrzu. Nawet odpychający zapach zgnilizny ustąpił na kilka sekund. Pozostała tylko ta drażniąca nerwy wibracja, niestrudzenie rozchodząca się wokół, tutaj o wiele silniej wyczuwalna i przenikająca wszelką materię. Wziąłem głęboki oddech, a zaciskając dłoń na chłodnej stali, poczułem jak coś napływającego z głębin latarni przebiega przez moje ciało, pozostawiając po sobie wrażenie tysiąca igieł. Pchnąłem drzwi; zaskrzypiały lekko, rozdzierając panującą wokół ciszę niczym jęk konającego demona. Wewnątrz było duszno od stęchłego, wilgotnego powietrza i ostrzejszego niż dotąd odoru rozkładu. Ciemność, jaka rozpostarła się przede mną okazała się absolutnie nieprzenikniona; chociaż promień latarki natrafił na przeciwległe, oddalone o kilkanaście metrów okno, to jego szyby, cudem wciąż jeszcze utrzymujące się w ramach, pokryte były grubym płaszczem brudu i pajęczyn. Powoli przesuwając owalem światła po ścianach spostrzegłem, że u swej podstawy latarnia była jednym wielkim, okrągłym pomieszczeniem, o wysoko położonym suficie. Tylko pośrodku wznosiła się szeroka kolumna, a wokół niej wiły się niczym serpentyna kamienne schody, niknące gdzieś w górnej części sali. Otwór, który prawdopodobnie prowadził na wyższe partie latarni, był jednak w znacznej części nie do przebycia; druga kondygnacja wieży zamieniła się w rumowisko, zupełnie tarasując przejście do galerii. Chciałem tu wrócić za dnia i spojrzeć z wysoka na morze, teraz jednak zmuszony byłem porzucić ten zamiar. I wówczas, niczym niechciane wspomnienie, powrócił wiatr, a szczeliny w murach ożyły w kakofonii szeptów. Wibracja, która przeszywała na wskroś powietrze, tutaj nasiliła się, niemiłosiernie atakując pulsujące krwią skronie. Czułem ją wewnątrz mojej głowy, odbierałem każdą napływającą falę, która w nieprzerwanym strumieniu sobie podobnych dolatywała gdzieś spod podłogi. Jakby w piwnicach tętniło życie, przerażająca egzystencja, której bicie serca rozchodziło się właśnie wokół mnie. Wewnątrz mej duszy fascynacja starła się w walce ze strachem, gdyż pośród otaczającej mnie ciemności nagle podskórnie wyczułem miejsce, z którego zdawało się dochodzić tajemnicze drżenie. Na prawo od kolumny, tuż pod powierzchnią podłogi; stamtąd nadchodziło nawoływanie. Serce załomotało mi dziko w piersi, na moment odbierając oddech. Ruszyłem jednak przed siebie, kierując się w stronę prostokątnego otworu w podłodze, który teraz miałem przed oczyma w białym świetle latarki. Wiatr gdzieś wysoko ponad moją głową przypominał o swojej obecności. W jego głosie było coś nienaturalnego; w sposobie, w jakim przeskakiwał po pęknięciach ścian, wpadając do wnętrza latarni, to znów z niej ulatując, dawała się dostrzec chłodna regularność. Może była to tylko moja wyobraźnia, niemal oszalała od nadmiaru wrażeń, jednakże szelest, jaki wywoływał, układał się w szereg miarowych, na przemian pojawiających się zmian jego nasilenia. Głośniej i ciszej. Głośniej i ciszej. Równo, spokojnie, zupełnie jak… Wdech i wydech. Wdech i wydech. Każdy, który z ironicznym uśmieszkiem na ustach twierdził, że latarnia ta była tylko opuszczonym, dawno zapomnianym zabytkiem przeszłości na wybrzeżu u progów rybackiego miasteczka, był w błędzie. Olbrzymim, lecz co gorsza, śmiertelnym. Zatrzymałem się na skraju otworu w podłodze. Były tam wąskie schody prowadzące w dół, wprost do niewielkich, żelaznych drzwi z kwadratową szybką pośrodku. Masywną sztabę, która przegradzała je w poprzek, pokrywały szerokie płaty brunatnej rdzy, podobnie jak nitowane obramowanie futryny i samych drzwi. W świetle latarki dostrzegłem także coś jeszcze; coś, co wydało mi się bardziej niepojęte od wszystkiego, czego dotychczas doświadczyłem. Drzwi zamknięte były na ciężką kłódkę. Nową, błyszczącą niklem kłódkę, na której próżno by szukać jakichkolwiek śladów upływającego czasu. Chociaż za szybką rozpościerała się czerń, w jakiś niepojęty sposób wiedziałem, że ktoś wpatruje się we mnie z jej głębin. Ktoś lub też może coś; odcięte od świata, pogrążone w rozległych lochach latarni. Czułem jak jego spojrzenie wypala się na wieczność w moim sercu. Wibracja była tak głośna, że niemal sprawiała ból. Potem moją uwagę ściągnął niewielki przedmiot, leżący na jednym ze stopni, sprawiając, że na moment zapomniałem o otchłani pod latarnią. Kiedy marszcząc brwi i przecierając szkła okularów pochyliłem się nieco niżej, mym oczom ukazał się niewielki ptak. Prawdopodobnie młoda rybitwa lub mewa, w zaawansowanym stanie rozkładu, co utrudniało identyfikację. Puste oko wpatrywało się we mnie beznamiętnie. Podniosłem się powoli i mocniej ścisnąłem latarkę w drżącej dłoni. Stopniowo i niepewnie, jak szukający drogi w nieznanym miejscu ślepiec, przesunąłem owalnym promieniem po podłodze latarni. Nie byłem do końca pewien, czy chcę to zobaczyć. Chłodne, pokryte grzybem kamienie usłane były dziesiątkami ptaków. Martwych, gnijących ptaków. Jak upiorny las rozpościerały się dookoła. Jedne w miarę świeże, inne mniej, jeszcze inne będące już tylko kupką nierównych kości. Pożółkłe szkielety, strzaskane skrzydła, ciemne masy butwiejących wnętrzności, wszystko to ukazywało się w świetle latarki jak groteskowe obrazki w teatrze cieni szaleńca. Nawet zazwyczaj krążące nad truchłami muchy, tutaj leżały bezwładnie wokół swych niedoszłych padlin. Tu i tam dało się zauważyć szczątki wyrośniętych pająków. Ponury grobowiec morskiego ptactwa zawierał nawet trupki nietoperzy i wróbli. Sztywnym krokiem, powstrzymując z całych sił wywracający się żołądek wróciłem do wyjścia. Raz czy dwa zdarzyło mi się nastąpić na jakieś ciało, czując jak miękko ustępuje obcasowi mojego buta. W głowie miałem jednak tylko jedną myśl; modląc się w duchu, by okazała się ona nieprawdą wyszedłem na zewnątrz, pod ciemne, zachmurzone niebo. Świeże powietrze, tak kontrastujące z wnętrzem latarni, nie dało mi ukojenia. To, co początkowo wziąłem za skruszone i odłamane części domów, zaścielające podwórze wokół budynków, w rzeczywistości okazało się czymś po stokroć gorszym. W rozedrganym świetle dostrzegałem makabryczne oblicza śmierci; dziesiątki zwłok zwierząt, dużych i mniejszych, przeróżnych gatunków i ras. Były tam zarówno kolejne ptaki, jak i truchła polnych zajęcy, domowych kotów, bezpańskich psów, czy też niejednokrotnie lisów lub małych saren. Wszystkie martwe i zimne, szklistymi, często już przegniłymi oczyma wpatrujące się w nocne, zachmurzone niebo. Nieubłagany proces rozkładu nadawał im ciałom przeróżne, dziwaczne nieraz kształty, czasem odginając pojedyncze kończyny pod różnymi kątami, czasem też zżerając układ kostny powodował zapadanie się skóry i mięśni. Tu i tam dało się dostrzec szarą masę jelit, często splecioną razem z resztą wnętrzności w pośmiertnym chaosie. Widziałem szczura, któremu śmierć oddzieliła łeb od reszty ciała. Zauważyłem psa z pustymi oczodołami i językiem wywleczonym na całą długość. W końcu dostrzegłem kozę, u której na pozostałościach karku widniał jeszcze powróz, nadal łączący się z wbitym nieopodal palikiem. Kruki, wrony, mewy, kilka wilków, polne myszy, nawet dzik, który niewiadomym sposobem zawędrował aż tutaj. I cała reszta. Wszystkie one leżały teraz przede mną i chociaż wcześniej nie potrafiłem ich zauważyć, teraz malowały się przed moimi oczyma gdziekolwiek bym nie spojrzał. Jakby to śmierć chciała, bym podziwiał jej potęgę. Jakby to sama latarnia demonstrowała okrutnie swą siłę i z wysokości kamiennego tronu gardziła wszystkim, co stanęło na linii wzroku strzaskanych szyb jej galerii. Nagle odniosłem wrażenie, że mury wieży stopniowo zamykają się wokół mnie. Zacząłem odczuwać irracjonalny lecz bolesny ciężar latarni, która teraz zdawała się być o wiele większą i po stokroć groźniejszą niż dotychczas. Chłód, który wraz z opętańczym wiatrem wtargnął na wzgórze, przyniósł ze sobą strach, lecz najgorsze było to, iż mógłbym przysiąc, że dochodził zza moich pleców. W tamtej chwili świat wokół przestał istnieć i przez kilka długich, o wiele za długich chwil nie byłem w stanie dostrzec nic ponad wznoszącą się w mroku kolumnę wieży. Jakby to ona nagle stała się całym światem i wszelką rzeczywistością, a ja stanowiłem już tylko pył na jej murach; okruch bezlitośnie miażdżony w mrokach jej paszczy. Smród oddechu był odorem rozkładu, otwory okien tysiącem oczu, a krzywe odłamki szyb siatką żył na ich powierzchniach. Z ciemności zaś nadchodziło coś nieopisanie złego, odwiecznego i przerażającego. Kształty, które tam zamajaczyły ułożyły się w… Wrzasnąłem na całe gardło i nagle spostrzegłem, że stoję nadal na szczycie skalistego wzgórza u progów drewnianego podestu, a wiatr szarpie połami mojego płaszcza. Latarka musiała wypaść mi z dłoni i teraz leżała obok mojego buta, poruszając się w rytm podmuchów powietrza; jej stalowa obudowa raz po raz uderzała o jakąś wystającą skałę wydając nieprzyjemny, metaliczny dźwięk. Podniosłem ją i trzymając drugą dłonią zsuwający się co chwilę kapelusz ruszyłem szybkim krokiem w stronę schodów. Starałem się nie zwracać uwagi na ścielące się wokół zwłoki zwierząt; udawało mi się to z umiarkowanym skutkiem. Do tej pory nie mam pojęcia, czy starzec był tam od samego początku, ukryty w gęstwinie drzew, czy też zjawił się później, zwabiony włączonymi światłami samochodu. Niemniej jednak zauważyłem go dopiero wówczas, kiedy zlany zimnym potem wróciłem do auta, ignorując nawet błoto i kałuże na rozmiękłej ziemi. Starzec tkwił nieruchomo w smudze światła z prawego reflektora i wpatrywał się we mnie uporczywie, częściowo z pewnym przestrachem, a częściowo z wyrzutem, jakby oczekiwał, że bez najmniejszej zwłoki odezwę się pierwszy, wyjaśniając kim jestem i co tu robię. Nie poruszył się także, kiedy podszedłem do samochodu, wiercąc mnie na wylot spojrzeniem jedynego sprawnego oka koloru wyblakłej toni morza. Drugie zakryte było brudną, brązową opaską, niedbale zawiązaną nad prawym uchem (sam nie potrafię powiedzieć, dlaczego zdołałem zapamiętać tyle szczegółów tamtych dni, ale tak właśnie było). Siedział na niewielkim, drewnianym wózku, bardziej przypominającym blat stołu prowizorycznie sklecony z nierówno wyciętymi kółkami. Obie nogi kończyły się w połowie ud, a niezbyt równe kikuty (lewy był nieco dłuższy) nieznajomy ciasno oplótł resztkami nogawek szarych spodni. Zastanawiałem się, jakim cudem starzec był w stanie przemieszczać się swym wózkiem w tym zdradzieckim błocie, kiedy odezwał się niespodziewanie, najwyraźniej zniechęcony moim przedłużającym się milczeniem. Początkowo nie byłem w stanie zrozumieć jego słów. Mówił dziwnie brzmiącą odmianą nadmorskiego dialektu, w którym aż gęsto było od wymyślnych neologizmów. Dodatkowe utrudnienie stanowił plączący się, wiekowy już język, a także zęby staruszka, a właściwie brak większości z nich, przez co wydobywający się z jego ust oddech zniekształcał słowa. Nieznajomy mamlał więc niezrozumiale przez kilka pierwszych chwil, aż w końcu z potoku chaotycznych dźwięków zacząłem wyłapywać coraz to więcej artykułowanych głosek. Pojąłem, że mówi o mnie i o latarni. Kilkakrotnie wskazał szczyt wzgórza, podnosząc jednocześnie głos, zrozumiałem więc, że me wtargnięcie wywołało jego gniew. Usłyszałem słowa, które brzmiały jak „przekleństwo” oraz „zguba”, a kiedy mój słuch już ostatecznie przyzwyczaił się do głosu nieznajomego, jego wypowiedzi zaczynały stawać się coraz jaśniejsze. Rozmowę tą, a także wszystkie pozostałe, jakie później przeprowadziłem w Tempuszowie Pomorskim, przechowałem w pamięci aż do dziś. I chociaż nie potrafię przytoczyć ich co do słowa, sens i znaczenie, które się w nich zawierało pulsuje wciąż żywym wspomnieniem w mym umyśle. Na tyle, na ile jestem w stanie, postaram się je przedstawić, wiernie zachowując jedynie kontekst, gdyż zarówno forma owych wypowiedzi, jak i dialekt mych rozmówców nie mają tu żadnego znaczenia. Te nakreślę tylko z grubsza. Starzec, oparty jedną ręką o obramowanie drewnianego wózka, drugą wymachiwał zadziwiająco sprawnie, a jego pobielały, kościsty palec raz po raz przecinał powietrze, wskazując to majaczącą w ciemności latarnię, to znów mnie lub też drogę, którą tu przyjechałem. – Lepiej byś zrobił człowieku, gdybyś w tej chwili wrócił tam, skąd żeś do nas przyszedł – mamlał, a jego głos chociaż drżał wyraźnie, nosił też ślady złości i zniecierpliwienia. – Nie znajdziesz nic dobrego w tej okolicy. Odwróć się i idź tak długo, aż latarnia zniknie ci z oczu, dopiero wówczas będziesz bezpieczny. Ona widzi wszystko i wszystkich. Nieznajomy wydał mi się mimo wszystko osobnikiem, który w innych okolicznościach mógłby zapewne być człowiekiem dość przyjaznym. Co więcej, zdawał się wiedzieć nieco o latarni, zatem z miejsca uznałem go za wiarygodne źródło informacji o krążącej tu legendzie. – Nie stój tak i nie wytrzeszczaj oczu – powarkiwał bojaźliwie dalej. – Nie rozumiesz? Odejdź stąd jak najszybciej! Nie bądź głupcem, nie popełnij naszego błędu. – Dlaczego ta latarnia jest taka groźna? – zacząłem. – Dlaczego pan się jej boi? – O, proszę, a jednak masz język w gębie! Nie pytaj o nic, tylko zabieraj się stąd. Ta latarnia nigdy nie powinna była zostać zbudowana. Nie na tym przeklętym wzgórzu. – To ono jest zatem wszystkiemu winne? – nie dawałem za wygraną. – Obarczacie je winą z jakiegoś powodu. Z jakiego? Starzec popatrzył na mnie krzywo, w jego jedynym oku błysnęło coś na kształt rezygnacji i współczucia. W końcu machnął ręką ze zniecierpliwieniem. – Jesteś taki sam, jak ci poprzedni – mruknął, opuszczając głowę. – Tak samo głupi. Chciałem ci pomóc, ale twoim sposobem niczego nie osiągniesz. Zginiesz, jak wielu innych przed tobą. Słyszysz, ale nie potrafisz słuchać, dlaczego więc miałbym powiedzieć ci cokolwiek. – Proszę, to dla mnie bardzo ważne. Czy ktoś zmarł w związku z tą latarnią? Z tym wzgórzem? W jakich okolicznościach? Czy ma to jakiś związek ze śmiercią tamtych zwierząt? Potrzebuję pańskiej wiedzy, ponieważ w książce, nad którą właśnie pracuję… – Posłuchaj mnie uważnie – przerwał ostro, najwyraźniej mało zainteresowany moim woluminem, a jego głos po raz pierwszy zabrzmiał naprawdę złowrogo. Odniosłem wrażenie, że pojął w lot do czego zmierzałem mówiąc o książce i perspektywa ta wzbudziła w nim żywy, pobudzający do działania strach. – Ta latarnia to śmierć sama w sobie. Zawsze nią była i zawsze nią będzie. Nawet rozmowa o niej jest niebezpieczna, może ściągnąć gniew. A ja widziałem odrobinę za dużo, rozumiesz? Przerwał na moment, niespokojnie rozglądając się na boki, jakby w obawie, że w pobliżu może znaleźć się ktoś niepowołany i usłyszeć jego słowa. |