Szepczący w ciemności starzec wykrzywił blade wargi i odparł: – „W tym domu w R’Lyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu”. Właśnie to znaczą te słowa. Szaleństwo skryte w głębinach oceanów. Część tego szaleństwa obudziliśmy we wzgórzu, stawiając na nim tą przeklętą latarnię. „Nie należy sądzić, że człowiek jest najstarszym i ostatnim władcą na ziemi albo że zwykła masa życia i substancji to wszystko, co istnieje na tym świecie. Dawne Istoty były, są i będą zawsze. Nie w znanych nam przestrzeniach, ale pomiędzy nimi. (…). Czekają cierpliwie, potężne, bo znowu tutaj zapanują.” H.P.Lovecraft, „Koszmar w Dunwich” „Te Wielkie Stare Bóstwa – wyjaśniał dalej Castro – nie miały ciała ani krwi.Posiadały kształt, ale nie były zbudowane z materii.” H.P. Lovecraft, „Zew Cthulhu” „Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami. Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.” Abdul Alhazred, „Necronomicon” Rękopis znaleziony w gabinecie doktora Jeremiasza Grockiego 26 marca 1926 roku.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przeklinam dzień, w którym ujrzałem go po raz pierwszy. Jasną plamą spękanych, zmurszałych miejscami murów odcinał się od reszty wieczornego, ciemniejącego coraz bardziej nieba, wznosząc się monumentalnie jak wysunięty ponad resztę świata diabelski szpon. Pośród wyludnionej, sprawiającej wrażenie martwej od wieków okolicy, wysoki budynek na skalistym wzgórzu u progu ponurej gęstwiny czarnego lasu wydawał się być osobliwym, nieco zapomnianym drogowskazem. Wówczas w najbardziej oderwanych od racjonalności snach nie mógłbym nawet przypuszczać o kresie drogi, jaką mi wskazał; w innym wypadku niewątpliwie odwróciłbym się i odjechał stamtąd jak najszybciej, bez oglądania się za siebie. Gdybym tylko znał prawdę w takim stopniu, jak znam ją teraz, gdybym tylko wiedział, co kryją wnętrza tej przeklętej latarni, zostawiłbym to złowrogie dla świata miejsce z przeraźliwym krzykiem, lecz zdołałbym ocalić chociaż resztki swego człowieczeństwa i równowagę umysłu. Strach odbiera mi zdolność jasnego myślenia, nie pamiętam już jak wygląda życie bez jego obecności. Nie ma dla mnie odwrotu, znikąd szukać pomocy; wiem doskonale, że tamte stworzenia ruszyły w ślad za mną. Czuję to, w jakiś niemożliwy do pojęcia sposób w głębi samego siebie odbieram każdy ich krok. Bezsenne noce, które spędzam w kącie swego pokoju ze strzelbą zaciśniętą w drżących, mokrych od potu dłoniach przesycone są dolatującym spod skał nawoływaniem. Zew ten, okrutny i przeraźliwy, od brzmienia którego włosy na mych skroniach dawno już pobielały, bezustannie przypomina mi, że koszmar tamtych kilku dni wciąż trwa, że nie skończył się wraz z moją szaleńczą ucieczką, kiedy to kierowany tylko wewnętrznym, czysto zwierzęcym instynktem przetrwania, nie bacząc na nic wypadłem z dzikim wrzaskiem na plażę u stóp wzgórza, cudem wydostawszy się z sieci bezdennych jaskiń w jego wnętrzach. Kształty, które majaczyły w ciemnościach, głęboko pod fundamentami latarni, wciąż stoją mi przed oczyma, napawając niesłabnącym, wiecznym przerażeniem. Świadomość istnienia owych prastarych sił, dla których człowiek jest tylko nic nie znaczącym mgnieniem na niekończącej się przestrzeni dziejów, wiedza o wszystkich tych okropieństwach czających się w mroku na krawędzi widzialności, które były tutaj na długo przed naszym zaistnieniem, wydaje mi się być gorszą od samej śmierci. Z jej macek nie mogę się wyrwać. Teraz, kiedy piszę te słowa, za oknem powoli zbliża się noc, lecz ja nie jestem w stanie powiedzieć, czy będę jeszcze mógł zobaczyć świat jutrzejszego poranka. Nigdy dotąd tak silnie nie odbierałem tego czegoś; jest już niedaleko, to pewne. Muszę się spieszyć, pozostało mi niewiele czasu. Siedzę samotnie, zamknięty w mym gabinecie. Z trudem utrzymuję pióro w drżącej dłoni, pergamin rozmazuje mi się przed oczyma. Na blacie biurka obok mnie spoczywa broń; myśliwska strzelba, którą dostałem od dziadka na osiemnaste urodziny. Mam w zapasie kilkanaście sztuk amunicji; jeśli ołów nie zdoła go powstrzymać, wówczas nie zawaham się ani przez chwilę i pociągnę za spust, kiedy skieruję lufę na swoją głowę. Muszę jednak spisać mą opowieść; niech będzie ona przestrogą dla wszystkich, którzy trafią w tamte okolice, kiedy mnie nie będzie już pośród żywych. Ten pisany ostatkiem sił manuskrypt jest jedynym co mi pozostało. Zacznę jednak od początku. Wycinek prasowy z pierwszej strony „Panoramy Pomorza”, opatrzony datą 21 lipca 1875 roku. Wczorajszy dzień niewątpliwie był powodem do radości dla mieszkańców Tempuszowa Pomorskiego. We wczesnych godzinach rannych na jednym z okolicznych wzgórz, tuż u nasady falochronu północnego, rozpoczęła się z dawna zaplanowana budowa niezwykle wyczekiwanej latarni morskiej, która w wyraźny sposób podniesie bezpieczeństwo żeglugi w tym rejonie. Wpłynie to na istotne znaczenie Tempuszowa jako portu rybackiego oraz handlowego, oba te rynki zaś stanowią podstawę, na której opiera się całe miasteczko. Na przełomie ostatnich dziesięciu lat na okolicznych skałach i mieliznach rozbiło się bądź ugrzęzło ponad 20 statków i kutrów, narażając tym samym armatorów na kolosalne wręcz straty, a także skutecznie zniechęciło do kolejnych rejsów po tych wodach. Nic więc dziwnego, że niemal 90 %t mieszkańców popiera budowę latarni. Jedynym mankamentem jest planowany czas prac – około dwóch lat. Latarnia ma mieć wysokość 57 metrów, a zasięg jej światła wynosić będzie 25 mil morskich, co daje odległość równą 46 kilometrom. Do wieży przylegać będą dwa dwukondygnacyjne budynki mieszkalne, po jednym na część wschodnią i zachodnią wybrzeża. Z mieszkań tych zapewne już teraz cieszą się ci, którzy mają zamiar ubiegać się o posadę latarnika. Na tak długi czas budowy niewątpliwie wpływa typ gruntu, na którym stać ma latarnia. Postawienie fundamentów będzie najtrudniejszym etapem, gdyż skała, z której uformowane jest wzgórze, okazała się odporna na wszelkie próby jej rozbicia. Najpóźniej do dzisiejszego wieczora dostarczone mają być materiały wybuchowe, którymi przewiduje się rozsadzenie kamienia. W planach uwzględnia się także obszerne piwnice, jednak nie wiadomo, czy w takich warunkach dojdzie do ich wybudowania. Niestety nie udało nam się porozmawiać z człowiekiem, dzięki któremu postawienie latarni stało się możliwe. Szanowny Pan Albert Milewski, inicjator i główny finansista całego projektu pozostaje niezwykle trudno uchwytny niemal od samego początku planów związanych z pracami nad latarnią. Pan Milewski pokrył z własnych funduszy wszelkie koszty budowy, stawiając miastu jeden tylko warunek. Nowa latarnia miała powstać w miejscu precyzyjnie określonym przez niego samego. Wzgórze, które wskazał pan Milewski po jego wielogodzinnych, samotnych wędrówkach po okolicy, pomimo trudności gruntowych okazało się najlepszym, gdyż jako najwyższe w okolicy i niczym nie osłonięte od strony morza z pewnością przyczyni się do zwiększenia zasięgu i widoczności światła latarni. Pozostaje nam zatem czekać do czasu zakończenia prac i oddania w pełni sprawnej latarni. Miejmy nadzieję, że chwila ta nie zostanie opóźniona przez jakiekolwiek niespodziewane wydarzenia, a mieszkańcy Tempuszowa będą mogli cieszyć się ze spokojnej i przede wszystkim bezpiecznej żeglugi wzdłuż wybrzeża. Na drogę, która zaprowadziła mnie do owego miasteczka i jego ponurych tajemnic, wkroczyłem po raz pierwszy 30 czerwca 1924 roku, chociaż wówczas nie byłem nawet w najmniejszym stopniu świadomy szaleństwa, jakie wyciągnęło po mnie swe szpony. Podróż, którą zamierzałem odbyć wzdłuż linii wybrzeża, miała charakter czysto naukowy, zamierzałem bowiem w tamtejszych wioskach i miasteczkach pozbierać nieco materiałów do przygotowywanej przeze mnie pozycji, którą roboczo zatytułowałem „Mity i legendy polskiego wybrzeża”. Wolumin ten w założeniach miał stać się przydatny podczas prowadzenia mych zajęć i wykładów na Uniwersytecie Jagiellońskim, a także służyć pomocą dydaktyczną dla studentów innych uczelni w Polsce, tak więc z zapałem zabrałem się do pracy i wraz z pierwszymi promieniami słońca opuściłem rodzinny Kraków podążając na północ kraju. Nie jest mym celem przytaczanie szczegółów tej podróży, niech więc wystarczające będzie jeśli powiem, że z dnia na dzień zbierałem coraz więcej interesujących mnie informacji, rozmawiając z tamtejszymi ludźmi, szperając w archiwach lokalnych gazet, czy też spędzając niejednokrotnie całe godziny na przekopywaniu małomiasteczkowych bibliotek. Sypiałem i jadałem każdego dnia w innym miejscu, sumiennie i z rozsądkiem wydając fundusze, jakie na całość tego projektu, wraz ze służbowym samochodem, przydzieliła mi uczelnia. I tak drążąc i przekopując się poprzez istny gąszcz podań i niezwykłych, często zmyślonych zupełnie historii, natknąłem się na Tempuszów Pomorski, średniej wielkości miasteczko rybackie, owiane widmem niewyjaśnionej tajemnicy, która niemal natychmiast zawładnęła mą wyobraźnią. Wówczas jeszcze wydawała mi się tylko ciekawą, intrygującą, nieco wyolbrzymioną legendą, zakorzenioną w nadmorskim społeczeństwie do tego stopnia, że niemożliwością byłoby pominięcie jej w mej pozycji. Prawda o starej latarni na skalistym wzgórzu przerosła jednak wszelkie oczekiwania. Pośród pustego, zimnego krajobrazu szarych pagórków porosłych poskręcanymi, bezlistnymi drzewami, których konary przywodziły na myśl ramiona zgrzybiałego starca, czy w końcu szumiących gniewnie, targanych wiatrem traw, przedzierając się przez rozmiękłe, błotniste drogi pełne wypełnionych wodą, głębokich kolein, w których co chwilę grzęzły koła mojego auta, spostrzegłem ją. Teraz wydaje mi się to na swój ponury, osobliwy sposób zabawne, ale kiedy tamtego dnia po kilku długich godzinach monotonnej jazdy mój wzrok w końcu wychwycił budynek spośród nadmorskiej panoramy, odniosłem wrażenie, że w jakiś sposób wpatruje się on wprost we mnie. W sam środek mojej duszy. Jakby to właśnie ona, ta przeklęta latarnia zobaczyła mnie pierwsza. Jakby wytrwale oczekiwała mojego przybycia. Gdybym tylko w tamtym momencie odwrócił się i odjechał w przeciwną stronę! Gdybym nie spostrzegł spękanego, szarego muru pomiędzy zwieszającymi się nisko gałęziami przydrożnych drzew… Już wówczas przestał jednak dla mnie istnieć najmniejszy cień ratunku, gdyż widok budynku i świadomość związanej z nim posępnej historii pełnej ponurych zdarzeń zafascynowały mnie, opętały i związały ze sobą na wieczność. Kapiący monotonnie z nieba deszcz spływał wijącymi się strużkami po szybach samochodu, rozmazując nieco widok okolicy. Droga, po której uporczywie usiłowałem się poruszać, biegła w niewielkiej odległości od skalistego urwiska, u stóp którego rozciągała się kamienista plaża, mogłem więc bez problemu obserwować atramentową toń morza pod szarym niebem i tańczące po jej powierzchni, wzburzone fale. Szum ich zagłuszały jednak bębniące o dach krople oraz warkot kołyszącego się na wybojach i koleinach pojazdu. Droga krzywym łukiem rozcinała wymarły, niemal bezbarwny krajobraz, parokrotnie zbliżając się do linii gęstego lasu, aż w końcu okrążała od południa skaliste wzgórze, na szczycie którego stała latarnia, i znikała gdzieś w oddali, zagłębiając się w gąszcz drzew. Latarnia niemal hipnotycznie przyciągała wzrok. Było coś niesamowitego w tej budowli, coś, co budziło w sercu patrzącego na nią człowieka trudne do określenia, zagmatwane uczucia. Z każdą chwilą monument rósł w moich oczach, sprawiając irracjonalne, przyprawiające o ciarki wrażenie, jakby był żywą istotą; drapieżnikiem, który na widok zbliżającej się, nie przeczuwającej zagrożenia ofiary podnosi się ze swego odwiecznego legowiska. Przez zroszoną deszczem szybę dostrzegałem coraz to więcej szczegółów osobliwego, morskiego drogowskazu; strzaskane okna wysokiej galerii, swym kształtem przywodzące na myśl wyszczerzone, nierówne zęby; szerokie szczeliny, biegnące wzdłuż murów, przez które, niczym butwiejące palce nieboszczyka zaciśnięte na krawędziach trumny, ku światłu wydostawały się splątane pędy roślin; poszarpane, ciemne otwory w miejscu, gdzie wystawiony na ataki wichrów dach zapadł się do środka. Relikt przeszłości, który pozostawiony sam sobie już wieki temu poddał się niszczycielskiej sile nieubłaganego czasu. Płynące ponad przekrzywioną iglicą szare, burzowe chmury zdawały się nerwowo przyspieszać swój marsz po nieboskłonie, jakby chciały możliwie najszybciej opuścić ten skrawek nieba. Z rękoma kurczowo zaciśniętymi na kierownicy dotarłem do miejsca, w którym nierówna droga obiegała wzgórze. Czując pojedynczą, zimną kroplę potu, spływającą po skroni, obserwowałem jak monumentalny budynek powoli przesuwa się za lewą szybą. Wrażenie, że spogląda na mnie z bezduszną, wyniosłą wyższością wzmagało się z każdą chwilą i teraz sięgnęło granic możliwości. Poczułem jak jakaś niematerialna dłoń zaciska się na moim sercu, odbierając oddech, a chłodna, napływająca bezustannie gdzieś z głębin latarni fala rozlewa się wewnątrz ciała. W samym środku umysłu usłyszałem obcy, nieludzki głos; przeciągły jęk, który równie dobrze mógł być wytworem mojej wyobraźni, co zwodniczym nawoływaniem ukrytego pod tonami skał istnienia. Wszystko to ustało nagle, jak tylko zdołałem oderwać wzrok od budynku i wzgórza. Droga kilkanaście metrów dalej wpadała w ciemny las, wcześniej jednak przecinała niewielki, pokryty stojącą wodą placyk, z którego można już było dostać się do samych drzwi latarni. W dziwny, niezrozumiały dla mnie sposób dopiero wówczas zauważyłem, że nigdzie nie było widać najmniejszego śladu mew; tak lubiane przeze mnie ptaki, które wcześniej wielokrotnie podziwiałem na tle nieba, do tych okolic zdawały się nigdy nie zaglądać. Zanim zdążyłem zatrzymać się przy wykutych w litej skale, prowadzących na szczyt wzgórza szerokich stopniach, nadszedł niespodziewanie wieczór, zarzucając na okolicę mrok zwiastujący nieprzeniknioną, głęboką noc. Deszcz ustąpił nieco i teraz siąpił sporadycznie ciężkimi kroplami, zamieniając i tak już rozmiękłą nawierzchnię drogi w błotnistą pułapkę. W gęstwinie między drzewami cienie zdawały się tańczyć upiornie, poruszane wiatrem gałęzie układały się w przeróżne, nieraz niepokojące kształty. Wiatr szeptał ich językami, a setki demonicznych oczu zdawały się z zaciekawieniem oglądać moje poczynania. Wyłączyłem silnik i po chwili krótkiego, instynktownego wahania otworzyłem drzwi. Do środka wpadła silna, morska bryza, niosąc zapach wilgotnego piasku, mokrych liści i… czegoś jeszcze, czego nie czułem nigdy wcześniej. Zapach, który przywodził na myśl jednocześnie śmierć i życie, wieczność i przemijanie, strach i odwagę. Zupełnie jakby cała okolica nagle usiłowała wykrzyczeć całą swoją historię wprost we mnie. Jakby chciała mi coś przekazać, jednocześnie starając się ukryć głęboko tkwiącą w niej od lat tajemnicę, zbyt przerażającą, by mogła zostać wyniesiona z mroków niepamięci. W zawodzeniu wiatru, w szeleście traw, w szumie fal pobrzmiewało ostrzeżenie; ostatnia rozpaczliwa próba zawrócenia ślepca, który zbliżał się ku krawędzi bezdennego urwiska. Z wysiłkiem odrzuciłem od siebie wszystkie te myśli i wysiadłem z samochodu. Niemal natychmiast zapadłem się po kostki w lepkiej, mokrej ziemi. Wokół panowała ciemność, wielka morska otchłań całkowicie skryła się pod jej ramionami. Kiedy zaś uniosłem głowę, by popatrzeć na latarnię z tej perspektywy, dostrzegłem tylko zarysy domu u jej podstawy i część szarego muru wieży, który z ledwością odcinał się od zasłony mroku, cała galeria zaś pozostawała już całkowicie niewidoczna. Wydostałem jeszcze z samochodowego schowka moją zdezelowaną latarkę, po czym owijając się ciaśniej płaszczem zatrzasnąłem drzwi auta i ruszyłem w stronę budynku. Poruszanie się w błotnistej ziemi i omijanie wypełnionych brunatną wodą dołów przychodziło mi z niemałym trudem i zanim dotarłem do pierwszego kamiennego stopnia miałem już całkowicie przemoczone stopy. W świetle latarki schody wydawały się być bezpieczne, nieco tylko pokryte niespotykaną odmianą szarego mchu. Twarde pędy roślin wystające ze szczelin, raz po raz szarpały moje nogawki, kiedy stawiając ostrożne kroki mozolnie piąłem się w górę. Parokrotnie potknąłem się o coś niewidocznego w ciemności, a od upadku i zsunięciu się w dół zbocza ratowała mnie tylko popękana, drewniana poręcz, biegnąca wzdłuż schodów. W końcu, w czasie o wiele dłuższym niż ten, jaki zajęłoby mi to w ciągu dnia, dotarłem na szczyt wzgórza i stanąłem na wprost latarni. Od strony morza uderzył we mnie lodowaty, gwałtowny podmuch, przejmując przenikliwym dreszczem. Niemal zerwał mi kapelusz. Zdołałem go jednak w porę pochwycić i głębiej nasunąłem na czoło. Poły płaszcza łopotały hałaśliwie. Oprócz nieustającego wiatru na szczycie wzgórza dawało się wyczuć także coś jeszcze; jakieś drżenie, wibrację o niewiadomym źródle na wskroś przeszywającą powietrze, drażniącą skórę na twarzy i dłoniach. Kiedy zaś postąpiłem kilka niepewnych kroków przed siebie, odniosłem wrażenie, że tuż pod powierzchnią skały przesunęło się coś dużego, jakby zaniepokojone i rozdrażnione tym niespodziewanym zakłóceniem jego spokoju. Po raz pierwszy od chwili, kiedy dowiedziałem się o latarni, poczułem ukłucie prawdziwego strachu. I nie był to ostatni raz podczas całej tej historii, kiedy przerażenie zmroziło mnie do szpiku kości. Po raz pierwszy też zacząłem podejrzewać, że we wszystkich tych niesamowitych opowieściach, które słyszałem o latarni, może być coś więcej niż tylko wymysły najstarszych mieszkańców Pomorza. Wkrótce miałem się przekonać, że myśl ta powracać do mnie będzie jeszcze wielokrotnie podczas mojego pobytu w Tempuszowie Pomorskim. Pośród zalegających wokół ciemności majaczyły niewyraźnie zarysy powoli obracających się w ruinę budowli latarni. Jej szeroka u podstawy, lekko zwężająca się w miarę wysokości wieża, rozdzielała dwa piętrowe, średniej wielkości budynki o spadzistych, złamanych w połowie dachach, wtapiając się w oba półokręgiem murów. Ich wysunięte do przodu frontowe ściany zerkały na mnie czernią powybijanych okien. Nieoczyszczane od lat, utworzone z mozaiki obrobionych kamieni fundamenty, porosły gęsto mchem; tym samym, dziwacznym mchem, który zauważyłem na schodach. Spinający całość, biegnący między ścianami domów drewniany podest groził zawaleniem, a kryjący go niegdyś dach świecił otworami po brakujących deskach. Prowadzące na niego stopnie były już teraz tylko plątaniną nierównych, połamanych odłamków. Wsłuchując się w biegający gdzieś po szczelinach wiatr i równomierne, monotonne postukiwanie poruszanej nim okiennicy, nagle straciłem ochotę na dalsze przebywanie w tym miejscu. Początkowo zamierzałem przyjrzeć się nieco wnętrzom latarni, teraz jednak stojąc tuż przed obliczem mistycznego budynku, owiewany zimnym, morskim powietrzem, czułem nieodpartą chęć opuszczenia wzgórza. Latarnia nie zamierzała jednak wypuścić mnie ze swych objęć; w jakiś sposób strach minął, wróciła ciekawość poznania niewyjaśnionego, a ja znalazłem w sobie dość siły, by wolnym, ale pewnym krokiem ruszyć w stronę wejścia. Byłem przecież badaczem, musiałem dla dobra nauki umieścić latarnię w moim woluminie. |