powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXXIV)
marzec 2008

Manuskrypt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Zdarzało się jednak, iż we wnętrzach natrafialiśmy na litą podłogę i wówczas poczucie wyalienowania tym bardziej we mnie narastało. Sufity takich pomieszczeń, łamały się pod najróżniejszymi, nieraz wręcz niepojętymi kątami, a wokół rozstawione były w większości wykonane z kamienia sprzęty, co do których przeznaczenia mógłbym snuć niekończące się teorie, a i tak zapewne nie zbliżyłbym się nawet do prawdy. Część – ta, która nie była wykonana z odłamków skał – przypominała nieco olbrzymie i opasłe księgi; jakby kroniki, jednak o niezwykłych, za każdym razem innych kształtach. Nawet gdybym chciał, nie wiedziałbym, jak je otworzyć. Osobliwe symbole, trochę przywodzące na myśl te, które widziałem w domu Milewskiego, znaczyły ich zewnętrzne warstwy, biegnąc niemal po wszystkich powierzchniach.
Było tam jeszcze wiele dziwacznych, przyprawiających o ciarki urządzeń – jeśli w istocie nimi były – lecz nie widzę sensu w przytaczaniu tutaj ich szczegółów. Dość powiedzieć, że z całą pewnością nie stworzyły ich ludzkie dłonie; nie mam także wątpliwości, iż nie były wykonane z myślą, by mógł z nich korzystać człowiek.
W niektórych wieżach odnajdywaliśmy ryciny, wykute bezpośrednio w litej skale i pokrywające sobą nieraz całe powierzchnie wewnętrznych ścian. Zgaduję, że przedstawiały jakąś historię; widziałem tam sylwetki obcych ras, które stawiały olbrzymie, niepojęte miasta w najodleglejszych krańcach świata i kosmosu, planetach o wiele bardziej przerażających niż Yuggoth czy Shaggai. Widziałem wojny, wielkie i krwawe, toczone przez koszmarne, niedające się opisać stworzenia. Widziałem ich przybycie na naszą planetę, widziałem wewnętrzne spory i konflikty, dalekie wyprawy i przełomowe wydarzenia. A ponad tym wszystkim, widziałem pośród nich plugawe postaci Wielkich Przedwiecznych i Starszych Bogów. Świetliste, oślepiające, krążące wokół siebie sfery Yog-Sothoth, wychudzone, zdeformowane ciało Nyarlathothepa, bezmyślny i ślepy chaos, znany pod imieniem Azathoth, a także nieokreśloną masę, demoniczną i plugawą, zwaną Shub-Niggurath.
A nade wszystko, niczym największego z władców na naszej planecie, widniały tam wizerunki opasłego cielska z szerokimi, błoniastymi skrzydłami i wijącą się plątaniną ośmiorniczych macek, wyrastających wprost z oblicza. Wielkiego Cthulhu. Uśpionego zmarłego, śniącego gdzieś pod atramentową tonią i oczekującego na przebudzenie.
Nie wiem, jak długo błąkaliśmy się po rozległych przestrzeniach miasta; równie dobrze mogły być to godziny, jak i dni. Tutaj czas nie istniał w takiej formie, jak w znanym mi świecie i biegł sobie tylko znanymi ścieżkami. Brak pewności, czy na zewnątrz wciąż jest jeszcze noc, czy może nastał już dzień (a może i ten już minął?) był jak grudki soli w otwartej ranie. Kłuł niemiłosiernie. Niepokoiło mnie też to, iż światło latarki bledło coraz bardziej z każdą chwilą. Nie miałem pojęcia, co mam czynić dalej, jeśli baterie ostatecznie wysiądą; od momentu wejścia do jaskiń raz już zmuszony byłem je wymienić, lecz nie posiadałem więcej zapasowych. Kiedy usiłowałem o tym myśleć, czułem w głowie tylko kompletną pustkę.
W końcu dotarliśmy do przeciwległej granicy miasta, chociaż równie dobrze mogła ona być tą samą, z której wyruszyliśmy; w mrokach rozdzielonych tylko krzywymi wieżami orientację utraciliśmy niemal na samym początku. Niemniej jednak, kiedy wydostaliśmy się z kolejnej wydrążonej wieży, stanęliśmy na pomoście nieco szerszym i mniej wypukłym niż poprzednie. Biegł niemal w poziomie, by po kilkunastu metrach połączyć się z niewielkim budynkiem o kształcie prostopadłościanu, wyrastającym z zalegających w dole ciemności; jak wszystko tutaj. Nie był wysoki – przynajmniej nie z naszej perspektywy – a na jego czterech rogach dostrzegłem masywne posągi z ciemnego kamienia. Pobieżnie tylko przyjrzałem się im w wątłym świetle latarki. Wszystkie przedstawiały to samo stworzenie; z bliżej nieokreślonego kształtu ciała istoty, wyraźnie widoczne były tylko szerokie, w pełni rozłożone, skrzydła i niezwykle długie ramiona, których dwupalczaste dłonie zaciskały się na spękanym piedestale. Nawet głowa była niewyraźna; jakby rozmyślnie zagęszczając wokół siebie ciemność. Zauważyłem nierówne szparki na poziomie, gdzie powinny znajdować się oczy, zwężone w pionie i niebywale rozciągnięte w poziomie, lecz to było wszystko.
Pomost biegł jednak dalej, wydostając się ponownie na otwartą przestrzeń na tyłach budowli. Światło latarki już tam nie docierało i w mrokach majaczyły tylko nierówne zarysy czegoś, co mogło być stopniami olbrzymich schodów, które łącząc się z pomostem, prowadziły gdzieś w górę. W duszy odetchnąłem nieco z ulgą, jednak przytłaczający mnie ciężar nie zmalał nawet o gram. Cokolwiek znajdowało się na szczycie schodów, z pewnością było lepsze od ponurego miasta wież. W tamtej chwili każda kolejna spędzona między budowlami sekunda wydawała mi się wiecznością, przepełnioną bezgranicznym szaleństwem i niemal fizycznym bólem. Z trudem powstrzymywałem się, by nie rzucić się biegiem w stronę stopni, byle dalej od otaczających mnie, zimnych i nierównych ścian.
Do wnętrza budynku prowadził niezbyt wysoki, prostokątny otwór, szeroki niemal tak samo, jak łączący się z nim pomost. Kiedy zbliżyliśmy się, można było odnieść wrażenie, że w środku panuje jeszcze większa ciemność niż wokół nas. Mijając próg, musiałem pochylić nieco głowę (czy te posągi naprawdę przypatrywały mi się przez cały czas?) i przez chwilę wydawało mi się, że po drugiej stronie nie ma wyjścia. Zaraz potem wychwyciłem z mroku przeciwległy otwór – jeszcze niższy i nieco szerszy od poprzedniego.
Nagły chłód, którego źródła nie potrafiłem jeszcze określić, oplótł moje ciało. Poczułem się tak, jakbym niespodziewanie znalazł się w środku olbrzymiej chłodni. Zerknąłem na Wilhelma, by upewnić się, że to nie moja wyobraźnia płata mi figle, lecz twarz recepcjonisty pozostawała nieruchoma… to znaczy taka, jaką była od początku. Ściągnięta nieustającym wysiłkiem przełamania rozpierającego mężczyznę strachu. Przez chwilę rozważałem, czy nie zapytać go o ową falę zimna, która narastała w miarę jak przemierzaliśmy budynek. Szybko jednak porzuciłem ten zamiar.
Powietrze wokół także zrobiło się inne. Jakby… ciężkie. I lepkie. Jak szlam, jak… nieustannie przelewająca się…
…czarna maź.
Początkowo niczego nie znaleźliśmy we wnętrzu budowli. Żadnych tajemniczych urządzeń czy wyrytych w ścianach malowideł. Podłoga, chociaż nieco chropowata w kilku miejscach, w większości była gładka jak powierzchnia lustra. Wilhelm szedł nieco z przodu i w gruncie rzeczy dobrze się stało, że nieznacznie mnie wyprzedził, gdyż nie spostrzegł ciemnego kształtu spoczywającego pod jedną ze ścian, na który przypadkowo natrafiłem światłem latarki. Gdyby go ujrzał tak blisko, jak ja za chwilę miałem to uczynić, prawdopodobnie nic już nie uratowałoby go przed popadnięciem w obłęd.
W pierwszej chwili sądziłem, że to jednak kolejny z wielu wytworów obcej rasy, jakie widywaliśmy wcześniej. Zamierzałem zignorować go i ruszyłem nawet dalej, jednak coś wyraźnie nie dawało mi spokoju, aż po kilku krokach ponownie oświetliłem ów przedmiot. Kształt ten był osobliwie znajomy… nieprzyjemnie wręcz znajomy. Pamiętam, że chciałem powiedzieć o nim Wilhelmowi i otwierałem już do tego usta. W porę się jednak powstrzymałem, ponieważ…
…z ciemnej, nierównej bryły wystawało coś, co wyglądało na dłoń. Ludzką dłoń o pięciu palcach.
Podszedłem kilka kroków bliżej, wciąż jeszcze nie będąc pewnym, co mam przed sobą. Pojawiły się wprawdzie pewne domysły, lecz czym prędzej odrzuciłem je od siebie. Były zbyt przerażające, bym potrafił się z nimi zmierzyć.
Kroki Wilhelma, który zapewne doszedł już do wyjścia, słyszałem jakby z wielkiej oddali. Wypukłości czarnej masy układały się w coraz bardziej rozpoznawalny kształt, aż w końcu wszelkie wątpliwości rozwiały się, a przedmiot nabrał wyrazistości tak przejmującej, że poczułem się jakby ktoś owinął mi głowę ciężkim, mokrym ręcznikiem, skutecznie odcinającym me zmysły od otoczenia. Jedynie chłód pozostał. Zimne powietrze teraz rozchodziło się w e w n ą t r z mego ciała. Stałem w całkowitym osłupieniu, zdjęty paraliżującym strachem.
Pod ścianą leżało ciało człowieka. A raczej to, co z niego pozostało.
Sczerniały, wysuszony szkielet spoczywał z twarzą odwróconą do ściany, lecz dolna jego część wykręcona była w przeciwną stronę i podkurczone kolana dotykały teraz pozostałości pleców. Nie potrafię powiedzieć, jak to możliwe; po prostu tak było. Kości kręgosłupa, na których widniały jeszcze resztki skóry i mięśni, nie sprawiały wrażenia pękniętych i chyba właśnie to w tym wszystkim okazało się najgorsze. Kręgi lędźwiowe, wyraźnie teraz dostrzegalne, nosiły spiralne ślady wywołane silnym skręceniem… lecz były całe. Jedno z ramion leżało odłamane, drugie założone do tyłu, wciskało się między kolana.
Nie znalazłem w sobie dość odwagi, by spojrzeć temu nieszczęśnikowi w twarz. Jak długo mógł tu leżeć?
– Co się stało? – na brzmienie głosu Wilhelma aż podskoczyłem. Wytrąciło mnie to z paraliżu i odwróciłem się.
– Znalazłeś coś? – chciał wiedzieć recepcjonista; stałem tak, że resztki szkieletu zasłaniałem swoim ciałem.
– Nie, nic – odparłem bezbarwnym głosem; zapewne cała krew odpłynęła mi z twarzy i cieszyłem się, że recepcjonista nie może tego zauważyć, oświetlony światłem trzymanej przeze mnie latarki. Zatrzymał się przy wyjściu z budynku, czekając aż do niego dołączę. – To tylko jedne z tych dziwacznych urządzeń…
Gdyby poznał prawdę, utraciłbym go bezpowrotnie i został sam w obcym świecie.
Wilhelm pokiwał tylko głową; najwyraźniej me wyjaśnienie w pełni mu wystarczało. Czułem pokusę ponownego zerknięcia na ciało, jednak udało mi się ją zwalczyć i nieco sztywnym krokiem ruszyłem w stronę recepcjonisty. Gdzieś w połowie drogi usłyszałem cichy, przytłumiony dźwięk; szmer, który dobiegał znad mojej głowy, jakby jego źródło znajdowało się na dachu budynku. Zimny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie, ponieważ rozpoznałem go od razu. Bez cienia wątpliwości.
Szelest skrzydeł. Drżenie powietrza wprawionego w ruch przez cienką, błoniastą powierzchnię.
Strach ścisnął mnie za gardło, nieustępliwy jak uchwyt żelaznych palców. Przyspieszyłem kroku, jednocześnie uświadamiając sobie z niedowierzaniem fakt, iż zarówno osobliwy chłód, jak i wrażenie gęstości otaczającego mnie powietrza, które poczułem przy wejściu, teraz stopniowo ustępują. A w zasadzie o d d a l a j ą się. Im dalej znajdowałem się od zdeformowanego ciała, tym słabsze było ich doznanie.
Wilhelm w milczeniu wpatrywał się w podłogę, kiedy do niego dołączyłem. Raczej nie usłyszał tego, co ja. W przeciwnym wypadku na pewno odbiłoby się to na jego twarzy. Może to i lepiej; mogłem przynajmniej oszukiwać samego siebie, wykręcając się figlami targanej wyobraźni. Podniósł na moment swe umęczone, krzywe oczy i spojrzał na mnie. Dojrzałem w nich błagalną wręcz prośbę. „Powiedz, że się stąd wydostaniemy. Chcę to usłyszeć. Muszę to usłyszeć.”
Nie byłem pewien, czy sam jeszcze w to wierzę.
Wydostaliśmy się z budynku i ruszyliśmy dalej po chropowatej powierzchni pomostu. Z mroku przed nami stopniowo wyłaniały się kontury olbrzymich, niebywale wręcz szerokich schodów, tak rozległych, że nie potrafiłem nawet dojrzeć ich bocznych zwieńczeń. Zdawały się być wykute w jednolicie czarnym, gładkim kamieniu. Na ich szczycie, wysoko nad nami, majaczyły zarysy czegoś, co wyglądało na misternie rzeźbione skrzydła potężnych wrót. Z tej odległości wydawało mi się, że lewa ich połowa jest nieco uchylona, wystarczająco jednak, byśmy zdołali się przez nią przecisnąć.
Zatrzymaliśmy się raz jeszcze u podnóża schodów. Czarne stopnie lśniły złowieszczo w promieniach światła i przez chwilę miałem irracjonalne wrażenie, że kiedy tylko postawię na nich nogę, rozstąpią się i wchłoną mnie do środka. Wówczas mogłem przysiąc, że tak naprawdę nie tworzy ich solidny kamień, lecz tylko (czarna maź) gęsta ciecz, lepka i zdradziecka.
Gdzieś zza moich pleców ponownie dał się słyszeć szmer skrzydeł. Zerknąłem kątem oka na Wilhelma. Recepcjonista zacisnął na kilka chwil powieki, a wiązadełka szczęk poruszyły mu się pod skórą na policzkach. Tym razem nie miałem wątpliwości; coś kryło się w ciemnościach, bijąc powietrze z monotonną regularnością. Nie odważyłem się odwrócić.
Podjęliśmy mozolną, długą wspinaczkę po schodach. W milczeniu. Stopnie były nieco wyższe od typowych, lecz nie stwarzało to większych trudności. Niemniej jeszcze zanim dotarliśmy do ich połowy, dyszeliśmy ciężko jak maratończycy po długim, wyczerpującym biegu. W płucach powoli rozkwitał mi ból, serce dziko łomotało w piersi, targane zarówno strachem, jak i wysiłkiem.
Wrota, teraz już widoczne dość wyraźnie, wmurowane były w ścianę graniczną miasta, a nad ich łukowatym zwieńczeniem dostrzegłem twarz Cthulhu, groźnie zerkającego na nas wąskimi szparkami swych ślepi. Wyrastające tuż poniżej ich linii macki oplatały oba skrzydła wrót. W świetle latarki rzeźba mieniła się ciemną zielenią. A może to był tylko śluz, który ją pokrywał?
Pozostało nam zaledwie kilka stopni, kiedy kątem oka złowiłem jakiś ruch. Niemal na granicy widzialności, w szybki i nagły sposób, niczym błysk odległej błyskawicy, ciemność po lewej stronie drgnęła. W powietrzu po raz kolejny rozszedł się przeraźliwie znajomy szmer skórzanych skrzydeł, a zaraz potem amorficzny cień przesunął się w mroku gdzieś ponad sklepieniem wrót. Na moment zamarłem całkowicie sparaliżowany, niezdolny, by chociażby otworzyć usta.
Nie jestem pewien, ile z tego, co działo się przez kilka chwil później jest prawdą, a na ile zniekształconym tworem mej wyobraźni, sprzymierzonej z upływem czasu. Szelesty dobiegały teraz z dwóch, trzech stron jednocześnie, zwielokrotnione jakby odbitym od kamiennych ścian echem; atakowały mnie bezlitośnie, pulsując pod powierzchnią czaszki. Powietrze wokół zgęstniało, rozmywając nieco kontury schodów i wrót. A kiedy zerknąłem w stronę, gdzie poprzednio zniknął unoszący się cień, dostrzegłem rząd żółtych punkcików, ułożonych w dwie wykrzywione linie i jarzących się złowrogo w ciemnościach.
Poczułem, jak coś dużego i ciężkiego przesuwa się za moimi plecami, niemal ocierając o płaszcz. Odwróciłem się instynktownie, odruchowo, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co robię. Znajdowaliśmy się na tyle wysoko ponad dachem ostatniego budynku, że bez trudu mogłem dostrzec posążki na jego rogach, tyle że… ich już nie było. Znikły; wszystkie cztery. Pozostały tylko puste bloki spękanych piedestałów.
A potem ponad jego kamienną krawędź wzniósł się czarniejszy niż sama noc kształt, w którym wyraźnie dostrzegalne były tylko w pełni rozłożone, olbrzymie skrzydła, monotonnie bijące powietrze. Z czymś, co przypominało chrapliwy syk wyrzucanego z nieludzkiej krtani oddechu, cień pomknął w naszą stronę.
Krzyknąłem coś do Wilhelma i pchnąłem go silnie do przodu. Rzuciliśmy się szaleńczym biegiem przez schody w stronę wrót, jakby całe hordy piekielnych zastępów deptały nam po piętach. Nie oglądałem się za siebie; i bez tego wiedziałem, że czarny kształt, materialny koszmar z czeluści kamiennego miasta, zbliża się do nas coraz bardziej. Łopot skrzydeł rozbrzmiewał już tak blisko, że niemal czułem podmuchy gęstego powietrza, rozwiewające poły płaszcza i mierzwiące mi włosy. Modliłem się gorąco, by stopy nagle nie odmówiły mi posłuszeństwa. Gdybym się potknął, gdybym chociaż na chwilę utracił równowagę, nic już nie byłoby w stanie mnie uratować.
Mroczne, zamazane cienie tańczyły wokół nas, kiedy dopadliśmy wrót. Nawet nie spojrzałem, co przedstawiały płaskorzeźby na ich powierzchniach. Przed oczyma miałem tylko szczelinę między skrzydłami; kilkunastocentymetrową zaledwie szparę, lecz w tamtej chwili będącą wszystkim, o czym tylko mogliśmy marzyć. Wilhelm wyprzedził mnie nieco i właśnie znikał w ciemnościach po drugiej stronie, kiedy na karku poczułem mroźny powiew straszliwego oddechu…
Coś twardego i ostrego zarazem smagnęło mnie po policzku; piekący ból na moment eksplodował w mej głowie, przysłaniając białą plamą wszystko inne. Odruchowo uniosłem do twarzy dłoń; pod palcami wyczułem strumienie gorącej i lepkiej krwi, która uwolniona spod skóry tryskała właśnie szeroką kaskadą, jakby sycąc się daną jej w końcu wolnością. Przez jedną, krótką chwilę myślałem już, że umieram; że oto nadszedł mój kres, a ciało zawiodło mnie właśnie wtedy, kiedy najbardziej na nie liczyłem. A potem ostatkiem sił uchwyciłem się wolną, wilgotną od krwi dłonią kamiennej krawędzi wrót i wciągnąłem się do środka, niemal przelatując ponad progiem. Latarka wypadła mi z ręki; zgasła przy upadku i odtoczyła się gdzieś na prawo. W chwilę później ciężkie, masywne skrzydło wrót z jeżącym włosy na karku odgłosem kamienia przesuwanego po kamieniu zatrzasnęło się tuż za mną, odcinając od przerażających plugastw, czających się w mrokach miasta. Zapadła absolutna ciemność, a w powstałej ciszy słyszałem tylko przyspieszony oddech Wilhelma, drżący i niemal przeplatany łkaniem ze strachu.
Przez długą chwilę żaden z nas nie znalazł w sobie dość odwagi, by się odezwać; chociaż nie słyszeliśmy szmeru skórzanych skrzydeł, a powietrze było już tylko chłodne, obawialiśmy się chyba, że najlżejszy dźwięk może ponownie wywołać z mroku naszych prześladowców. Leżałem na chropowatej podłodze lekko podparty na łokciu, a przed oczyma rozpościerała mi się jednolita kurtyna czerni. Pamiętam, że nawet wówczas wciąż jeszcze byłem przekonany, iż śmiertelny, kończący wszystko cios zaraz spadnie na moją czaszkę, rozłupując ją jak łupinę orzecha. Zaciskałem zęby, spodziewając się kolejnego wybuchu bólu, a krew szumiała mi ogłuszająco w uszach.
Cisza przedłużała się, a serce stopniowo zwalniało swój szaleńczy rytm w mej klatce piersiowej. Czułem jak ciepłe strużki krwi spływają mi po twarzy i docierając do nosa i ust, odrywają się od niej grubymi kroplami. Kiedy po upływie kilku, może kilkunastu, minut żaden ostateczny cios nie nastąpił i zacząłem już wierzyć, że być może jeszcze trochę pożyję, odezwałem się ostrożnie, starając się, by słowa nie zabrzmiały zbyt głośno:
– Wilhelm, jesteś cały?
Nie odpowiedział od razu; w ciszy słyszałem tylko jego nerwowy oddech.
– Tak… chyba tak – doleciało mnie w końcu. – Co to było, tam… na zewnątrz?
– Nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą – Ale już odeszło, rozumiesz? Nic nam teraz nie grozi.
Czasem kłamstwo, zwykłe oszukiwanie się, może przynieść bardzo potrzebną ulgę; albo przynajmniej jakąś jej drobną namiastkę. W tej sytuacji tak właśnie było. Nie byliśmy bezpieczni; chociaż obecnie mogło się tak wydawać, w jednej chwili wszystko mogło ulec diametralnej zmianie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.