Podniosłem się i zacząłem szukać po omacku latarki; pamiętałem zaledwie z grubsza kierunek, w którym upadała. Moje błądzące po zimnej skale dłonie natrafiały tylko na jej nierówności – raz czy dwa tak ostre, że skaleczyłem się – lecz wkrótce dotknąłem czegoś, co bardziej wydawało się skorodowaną, metalową powierzchnią niż kamieniem. Kilka dużych płatków rdzy odpadło pod dotykiem, kiedy podążałem w górę prostokątnej ścianki, aż w końcu namacałem jakiś podłużny, zwieńczony gałką przedmiot, odstający na kilkanaście centymetrów. Drgnął lekko, kiedy zacisnąłem na nim dłoń. Wahałem się tylko chwilę, a potem pociągnąłem za niego silnie; z metalicznym zgrzytem przesunął się w dół, a wokół rozszedł się swąd spalenizny oraz niski pomruk rozpoczynających pracę generatorów i w pomieszczeniu nagle zrobiło się bardzo jasno. Z początku światło migotało niepewnie, jakby budząc się dopiero ze zbyt długiego snu. Płynęło z dwóch rzędów olbrzymich, wyglądających jak wytrzeszczone ślepia reflektorów, zawieszonych na żelaznym rusztowaniu po przeciwległych stronach wysokiego sklepienia. Kiedy jasność ustabilizowała się, ujrzeliśmy przestronne pomieszczenie wykute na bazie prostokąta, w większości zastawione skomplikowaną aparaturą. Pordzewiałe powierzchnie urządzeń udekorowane były mnóstwem kolorowych, błyskających diod, nieraz przywodzących na myśl opasłe kiście winogron, przeróżnych przełączników czy też gniazd oraz półkolistych, przeszklonych skal, których wskaźniki tańczyły teraz nerwowo, drgając na lewo i prawo w sobie tylko znanym rytuale. Poszczególne bloki segmentów połączone były zwitkami grubych, splątanych przewodów; niektóre z nich, najwyraźniej przetarte, strzelały w górę snopami żółtych iskier. W dwie, może trzy, obudowy urządzeń wbudowano coś, co przypominało mi przyciski w klawiaturze maszyny do pisania; drobne, czarne, z wygrawerowanymi cyframi lub zawiłymi znakami (chociaż wygląd tych drugich stał się już na tyle pospolity, że nie robiły na mnie większego wrażenia; nawet nie zdziwiłem się, że widzę je ponownie). Zwoje brzęczących od elektryczności kabli zbiegały się w opasłą kolumnę tuż przy wrotach – z tej strony tak gładkich, że nie widziałem nawet linii rozdzielającej oba skrzydła – która wznosząc się coraz wyżej, znikała we wnętrzu wydrążonego w suficie otworu. Jednak to, co stało pośrodku sali, siłą rzeczy dostrzegłem jako pierwsze, kiedy światło rozlało się między ścianami. Chyba krzyknąłem wówczas cicho; jakiś dźwięk na pewno wyrwał się z mojej krtani. Ujrzałem tam bowiem siedzącego człowieka. Na masywnym, mosiężnym krześle z wysokim oparciem spoczywała nienaturalnie wygięta postać. Głowę odrzuconą miała w tył, niczym w na wieczność zatrzymanym wrzasku, dłonie zaciśnięte kurczowo na podłokietnikach, nogi wyrzucone w przód, jakby tuż przed śmiercią człowiek ten wierzgał nimi konwulsyjnie. Co do tego, że był martwy, nie miałem cienia wątpliwości. Poczułem, jak żołądek skręca mi się boleśnie i podchodzi do gardła; jeśli tylko byłyby w nim jakieś resztki nie strawionego jeszcze pokarmu, z pewnością natychmiast bym się ich pozbył. Po drugiej stronie pomieszczenia Wilhelm przyciskał dłoń do ust, a znad jej krawędzi w upiorne znalezisko wpatrywały się wytrzeszczone oczy. Tysiące myśli kotłowało mi się w głowie, kiedy zbliżałem się do krzesła, lecz nie pamiętam już żadnej z nich. Wiem, że miałem ochotę uderzyć głową o ścianę, byle tylko przez powstały w ten sposób otwór cały ten mętlik wypłynął na zewnątrz i zostawił mnie w spokoju. Na pewno czułem strach; musiałem, mając przed oczyma pełzające jak oślizgłe robaki słowa, uporczywie wbrew mej woli układające się w zdania, a potem i w całe akapity, tworząc w ten sposób strony z pamiętnika Alberta Milewskiego. Zawsze podobała mi się sentencja „niewiedza jest błogosławieństwem”, lecz teraz na ten luksus nie było mnie po prostu stać. – Czy on… spalił się? – zapytał łamiącym się głosem Wilhelm. – Nie… – zaprzeczyłem z całą świadomością tego, co mówię. – Nie wiem, co mu się przytrafiło, lecz na pewno nie zmarł wskutek porażenia prądem. W górnej części oparcia znajdowała się żelazna korona, dopasowana niemal idealnie do głowy nieszczęśnika, połączona szeregiem uzwojeń z resztą krzesła; pajęczyna brudnych przewodów rozchodziła się także po podłodze, łącząc pomrukujące wokół urządzenia z tym osobliwym meblem. Jednakże tam, gdzie obręcz dotykała skóry człowieka, nie było śladu poparzeń, jakie niewątpliwie pojawiłyby się wskutek uderzenia elektryczności. Nie potrafiłem powiedzieć, co spowodowało jego śmierć; na całym ciele nie dostrzegłem żadnych typowych fizycznych uszkodzeń, które mogły się do niej przyczynić. Zakładając naturalnie, że nastąpiła ona w sposób nagły. Przynajmniej nie było ich na zewnątrz ciała. Zastygłą, w karykaturalnym niemal grymasie potwornego krzyku, twarz pokrywała sczerniała skóra, pomarszczona i ściągnięta jak stara bibułka; taka była zresztą na całym ciele. Na gołej czaszce sterczały jeszcze ostatnie kępki skręconych, prawie białych włosów, płatki uszu zaś zwinięte były jak zwiędłe kwiaty. Z zapadniętych głęboko w tył oczu także nie pozostało wiele; zbutwiałe, pomniejszone gałki oczne wyglądały teraz jak para dziecięcych, przedziurawionych baloników. Reszta ciała sprawiała wrażenie całkowicie pustego w środku; skóra przylegała gładko do kości, uwidaczniając wszelkie ich wypukłości i zawiłości. Układała się na kościach żeber jak źle dopasowana koszula, opadając luźno tuż poniżej ich linii. Z rzeczywistego ubrania pozostały tylko nie przypominające niczego resztki. Wilhelm nie zbliżył się do zwłok nawet na krok; stał nieruchomo, obserwując w milczeniu, jak przyglądałem się im pochylony. Wciąż jeszcze usiłowałem dojść przyczyny zarówno samej śmierci, jak i stanu ciała tego człowieka. Doskonale jednak wiedziałem, że było to bezcelowe, lecz musiałem zająć czymś umysł, by ten przestał raz za razem odtwarzać w pamięci słowa z pamiętnika, jak zepsuty patefon robi to ze skrzywioną płytą. – Wygląda, jakby czegoś się przestraszył… – rzekł Wilhelm. – Wiesz, jakby zobaczył coś strasznego lub… Lub coś wdarło się do jego głowy. Coś tak niepojętego, że wchłonęło go od środka i zrobiło mokrą miazgę z mózgu. Dosłownie i w przenośni. W środku umysłu zobaczył rzeczy, których nie był w stanie znieść. Wyprostowałem się. Krew na policzku zaczęła już krzepnąć; widocznie skaleczenie nie było tak głębokie, jak mogło się wydawać. – Ruszajmy stąd – odparłem tylko. Latarkę dostrzegłem pod prawą ścianą. W jakiś sposób wtoczyła się między kamienną powierzchnię a metalową ściankę jednego z urządzeń, lecz nie wydawała się zaklinowana. – Dokąd? – spytał recepcjonista. – Chyba nie z powrotem do tego miasta? – Nie. – To akurat była ostatnia rzecz, jaką bym teraz zrobił. Już wolałbym usiąść obok Milewskiego i czekać na śmierć. Podniosłem latarkę. – Tam jest jakieś przejście. Wskazałem przeciwległy koniec pomieszczenia. W ścianie ział idealnie półokrągły otwór – takie przynajmniej sprawiał wrażenie – a sznur uzwojeń wpadał do jego środka i biegł w głąb przytwierdzony do stropu. Co kilka metrów – jak to się później okazało, ponieważ na razie widziałem tylko niewielką, przednią część tunelu – umieszczono na nim żelazną, teraz już solidnie skorodowaną klatkę, w której świeciły się niewielkie żarówki. W jakiś sposób każda z nich wciąż jeszcze była w stanie poprawnie funkcjonować, jasno oświetlając korytarz. – Jesteś pewien, że to dobra droga? – Nie – odrzekłem bez zastanowienia. – Ale przecież nie mamy innego wyboru, prawda? Pokiwał tylko głową i ciężko westchnął, jakby miało mu to pomóc w dalszej wędrówce. Tunel przez jakiś czas biegł idealnie poziomo. Później zaczął to wznosić się, to znów opadać i chociaż owe następujące po sobie zmiany poziomu były nieznaczne i dość równomierne, to wrażenie, iż schodzimy coraz niżej potęgowało się z każdym krokiem. Po którymś z kolejnych wzniesień na łukowatych ścianach korytarza zaczęły pojawiać się krzywe nisze; mniej więcej w tym samym czasie tunel zaczął wić się na lewo i prawo. Wykute po bokach otwory najczęściej okazywały się być przejściami do następnych, chociaż nieco mniejszych korytarzy. Nie zagłębialiśmy się w żaden z nich; prawdopodobnie dlatego, iż oświetlenie biegło tylko po sklepieniu głównego tunelu. W pozostałych niszach natrafialiśmy na strzaskane posążki. W większości były tak uszkodzone, że pośród zalegających pokładów gruzu nie przypominały już żadnego jasno określonego kształtu (a może zawsze tak było?). Przechodząc obok nich, nie wyczuwałem żadnych zmian w otoczeniu; nie pojawiła się niespodziewana gęstość powietrza, przenikający na wskroś chłód czy cokolwiek innego. Cisza zakłócona była tylko odgłosami naszych kroków. Mimo to strach pozostał; jak wytrwały, sadystyczny naczelnik więzienia gdzieś na prowincji, który obrał sobie mnie za cel swych chorych zabaw. Bałem się niemiłosiernie, lecz starałem się to tłumić – z umiarkowanym skutkiem. Zdarzały się chwile, kiedy gardło ściskało mi się tak mocno, że z trudem mogłem oddychać. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Wydawało się, że całe wieki przemierzaliśmy korytarz, kiedy w końcu stanęliśmy u jego wylotu. Nierówno wykute nisze w ścianach przestały się pojawiać już jakiś czas temu. Przed nami rozpościerała się natomiast olbrzymia jaskinia. Ta jaskinia. Już chyba wówczas domyśliłem się prawdy. Szereg dotąd poznanych faktów i dziejących się wokół latarni zdarzeń połączyły się w całość i pojąłem, gdzie w rzeczywistości się znajdujemy. Strach nie pozwolił mi jednak działać, skutecznie tłumiąc wszelkie przejawy logicznego i przede wszystkim racjonalnego rozumowania. Mogłem już tylko brnąć dalej w głąb najpotworniejszego koszmaru w całym moim życiu. Ujrzałem rozległy loch, wykuty zapewne przed eonami w litej skale, z wysokim, podpartym czterema masywnymi kolumnami sklepieniem. Oświetlał go rząd reflektorów, umieszczony wzdłuż ściany najbliżej nas, dając tym samym złudzenie, że zaraz wejdziemy na środek sceny w jakimś upiornym i straszliwym teatrze, stając się częścią potwornego, zrodzonego w nieludzkim (Przedwiecznym) umyśle spektaklu. Niemal słyszałem pomruk ukrytej przed naszym wzrokiem widowni. Nie miałem wątpliwości, że tkwimy uwięzieni w sercu tego samego zła, które nękało dolinę od momentu postawienia latarni, ponieważ widziałem wyraźnie, jak zwoje przewodów wydostając się z korytarza wspinają się po pionowej ścianie, by u jej szczytu przejść na sufit jaskini i tam, rozwidlając się na cztery pasma dotrzeć do każdej z kolumn. Owijały się wokół nich jak węże, aż w końcu łączyły się z rozpiętą między nimi potężną, owalną obręczą. Może powinienem był wówczas uciec; gdziekolwiek, byle dalej od tego miejsca. Może śmierć w ciemnościach byłaby lepsza od losu, który ma obecnie nade mną władzę. Może… Jednak postąpiłem kilka kroków przed siebie i teraz nic już tego nie zmieni. Zresztą… gdyby spojrzeć na to z drugiej strony, nie było możliwości bym postąpił inaczej. Z chwilą, kiedy siedząc w samochodzie pośrodku błotnistego, zalanego deszczem pola ujrzałem latarnię, ten właśnie moment, w skalnych trzewiach ziemi, był już nieunikniony. Tamta chwila wydawała mi się tak odległa, jakby miała miejsce przed ponad pół wiekiem. Jakby moje życie zaczęło się właśnie od niej. Obręcz lśniła lekko odbijając światło reflektorów; w jej powierzchni ujrzałem skrzywiony, niemal karykaturalny obraz otoczenia i siebie samego. Wilhelm wciąż jeszcze stał na progu wejścia i nie musiałem patrzeć na jego zniekształconą sylwetkę, by wiedzieć, że drży ze strachu. W obrazie na powierzchni wyglądaliśmy jak dwie rozmazane plamy (czarnej mazi) atramentu. Na pozostałych trzech ścianach jaskini widniały szeregi mniejszych bądź większych otworów, skupionych wokół kolejnych półokrągłych przejść. Miały wygładzone powierzchnie do tego stopnia, że nie pozostała na nich nawet najmniejsza nierówność i w jakiś sposób udawało im się przechwytywać padające z reflektorów światło, przekazując je dalej do wnętrza skał. Patrząc w głąb trzech przejść, widziałem bowiem szeregi owalnych słupów jasności, które wpadając z różnych stron krzyżowały się wielokrotnie, oświetlając korytarze w dość znacznym stopniu. Wszystkie te idealnie okrągłe otwory, lub też niekiedy owalne, wpatrywały się w nas jak dziesiątki czarnych oczu; jak publiczność, której szepty słyszałem wcześniej. Pod wpływem tego irracjonalnego wzroku poczułem, jak cierpnie mi skóra, a włosy na czubku głowy przechodzi delikatny, lecz nieprzyjemny elektryzujący dreszcz. Z każdym mym krokiem w głąb jaskini uczucie to narastało, stając się coraz trudniejszym do zniesienia, a w niesprzyjającym oddychaniu powietrzu dało się wręcz wyczuć zachodzące, lecz trudne do sprecyzowania zmiany; jakby jego cząstki wprawiała w ruch osobliwa, nieuchwytna wibracja. Obcy i wynaturzony wpływ, który rósł z każdą sekundą. Pośrodku sali, między kolumnami, dostrzegłem kolejne ciała. Tak samo wysuszone i powykręcane jak to, które widziałem w budynku przed schodami. Były tu ich dziesiątki; może nawet i setki. Osobliwy, zagubiony grobowiec ludzi, których jedynym błędem było znaleźć się w pobliżu latarni, kiedy ta odczuwała głód. Leżeli tu wszyscy, ze splątanymi kończynami i wykrzywionymi twarzami, jak porzucone, zepsute zabawki. Szarość pokrywającej je, pomarszczonej skóry była tak jednolita, że niemal przywodziła na myśl przeraźliwy dywan, poprzecinany ciemniejszymi bądź jaśniejszymi plamami. Las dłoni wyciągał się ku górze, niczym w niemym błaganiu o wybawienie. Usłyszałem za sobą kroki zbliżającego się Wilhelma. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że światło wokół zaczęło jakby migotać. A może było to tylko przywidzenie…? Gęstniejące z sekundy na sekundę powietrze sprawiało, że obraz jaskini falował lekko, niczym oglądany przez żar płomieni. Recepcjonista już w połowie drogi dostrzegł gmatwaninę ciał. Z jego gardła wyrwał się zduszony krzyk, którego nie zdołał stłumić zbyt późno przyciśniętą do ust dłonią. Oczy miał rozszerzone, czoło zroszone potem. – Co… co to… jest? – wyjąkał z wysiłkiem, drżąc na całym ciele. Nawet nie próbowałem go uspokajać. Nie było sensu. Zamknąłem tylko oczy i oparłem się plecami o powierzchnię kolumny. Drażniąca nerwy wibracja teraz stała się wyraźnie wyczuwalna. – To oni… – ciągnął Wilhelm podniesionym głosem. Nie musiałem na niego patrzeć, by widzieć wykrzywioną bezgranicznym przerażeniem twarz. – Tu ich znosili… tu jest ich kryjówka.. Sami do nich przyszliśmy! Coś ty zrobił? Miał rację. Od samego początku, a ja żyłem złudzeniami. Poczułem jak opuszczają mnie siły. Nagle wszystko wydało mi się takie odległe, takie… nieważne. Znałem już całe me życie, aż do końca. Nawet strach nieco przyblakł. Zacząłem już zastanawiać się, co będę czuł umierając… co ujrzę w przejściu między światami. Słyszałem krzyki Wilhelma jak przez gruby koc; docierały do mnie, lecz ich nie słuchałem. Powoli osunąłem się po powierzchni kolumny na kamienne podłoże. Coś przebiło się przez rozpaczliwe, pełne przerażenia i oskarżeń wrzaski recepcjonisty. Dźwięki te, początkowo bardzo ciche i ledwo rozpoznawalne, dolatywały jakby z wielkiej oddali. Kakofonia osobliwych szmerów w niczym nie przypominała jednak łopotu skrzydeł. To było coś po stokroć gorszego i zbliżało się. Chociaż w ogarniającej mnie obojętności nie zwróciłem na to jakiejś szczególnej uwagi, zdawało mi się, że słyszę odgłosy, które przypominały uporczywy i nieprzyjemny jazgot tysięcy rozwścieczonych owadów. Tylko do tego mogę je porównać. – To twoja wina! – krzyknął Wilhelm i doskoczył do mnie. Chwycił za poły mego płaszcza i zaczął silnie szarpać. – To wszystko przez ciebie, ty…! To ty mnie tu ściągnąłeś! Wydałeś mnie im! Wskutek jego szarpania raz czy dwa uderzyłem potylicą o powierzchnię kolumny. Eksplozja bólu w niezagojonej, spuchniętej ranie, jaką pozostawili po sobie moi oprawcy, wybiła mnie z odrętwienia, sprowadziła na powrót do tej jaskini, upiornego siedliska zła gdzieś we wnętrzach ziemi. Zamrugałem, pozbywając się sprzed oczu resztek delikatnej mgiełki i wyrwałem się z uścisku recepcjonisty. Dziś wiem, że to tylko dzięki temu panicznemu atakowi na mnie piszę teraz te słowa. Kto wie, co mogłoby się stać, gdybym nie wydostał się z objęć obojętności. Przed oczyma na powrót stanął mi znaleziony w archiwum biblioteki artykuł lokalnej gazety; ten sam, który podtrzymywał we mnie płomyk nadziei przez całą drogę do tego miejsca. Skoro Bednarowski zdołał odnaleźć wyjście, ja też mogę tego dokonać. Podniosłem się i odepchnąłem Wilhelma, niezbyt silnie lecz stanowczo; jemu nie mogłem już pomóc. Nie uspokoiłyby go żadne słowa. Jednocześnie zdałem sobie sprawę z faktu, jak bardzo zmieniło się otoczenie. Światło nie było już tak jasne, jak kiedy tu weszliśmy. Miałem wrażenie, że teraz lampy reflektorów owija gruby, ciemny całun. Powietrze stało się tak gęste, że z trudem oddychałem; nie potrafiłem powiedzieć, co powodowało ów jego zawiesisty stan. To było coś nieokreślonego, co napływało falami z otworów w ścianach jaskini… Do drażniącego nerwy dźwięku owadów dołączyły inne, o wiele bardziej wynaturzone i oderwane od naszego świata. Coś na kształt bulgotania wrzącej cieczy oraz jazgotu trących o siebie metalowych powierzchni. Odgłosy te, plącząc się ze sobą w jeden niemożliwy do zniesienia chaos, narastały z każdą chwilą. Mogłem się mylić, lecz wydawało mi się, że napływają z wnętrza prawego tunelu i otaczających go otworów – tak samo jak zagęszczający powietrze wpływ. Kilka żarówek rozwieszonych w korytarzu pękło z głośnym hukiem. Podskoczyłem nerwowo; w całym tym szaleństwie nie miałem pojęcia, co powinienem czynić. Nie mogłem stać bezczynnie, lecz z drugiej strony to było jedyne, na co mogłem się zdobyć. Kiedy przytłumione światło reflektorów zaczęło drgać i nierówno pulsować, a z korytarza doleciały kolejne odgłosy eksplodujących żarówek, Wilhelm zaczął krzyczeć. – Stało się! – Wytrzeszczone, krzywe oczy zmieniały jego twarz w upiorną maskę. – Słyszysz? Stało się! Nadchodzi… On nadchodzi! Uderzyła mnie fala okrutnego smrodu, od którego mój żołądek skręcił się spazmatycznie. Światło mrugało teraz tak silnie, że na sekundę czy dwie w pomieszczeniu robiło się zupełnie ciemno. W głębi prawego tunelu dostrzegłem jakiś ruch. Coś wielkiego się tam przesunęło, na moment zasłaniając sobą padające ze ścian owale światła. – Zbliża się! – krzyczał bezustannie Wilhelm, oddalając się coraz bardziej w głąb sali. – Musimy uciekać! Nie stój tak! Nie chcę tu umierać, nie chcę! Stałem jak skamieniały, patrząc, jak odwraca się i zaczyna biec. Wymachiwał rękoma i wciąż coś krzyczał, jednak w jazgocie szalejących wokół dźwięków nie mogłem już tego usłyszeć. Raz tylko, w dłuższym przebłysku światła, spostrzegłem, że rzucił ostatnie, pełne strachu i szaleństwa spojrzenie w mą stronę. A kiedy nagle pojąłem, w którą stronę zmierza, było już za późno. – Wilhelm, nie! – zawołałem w ślad za nim, lecz on już mnie nie usłyszał. |