powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXXIV)
marzec 2008

Manuskrypt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Większość zapisków z dziennika Milewskiego zdołałem ocalić. To, co podczas czytania wydało mi się istotnym i wartym zapamiętania, po prostu wyrwałem i schowałem do notesu. Część tych stron, ta, której nie zgubiłem w otchłaniach pod latarnią, spoczywa teraz obok mnie na blacie biurka. Załączam je, świadom konsekwencji, jakie mogą z tego wyniknąć. Większość kartek przemokła wskutek zdarzeń, które miały później miejsce, a woda rozmazała nieco czarny tusz pisma. To, co zgubiłem, bądź też pozostawiłem w dzienniku, postaram się przytoczyć najdokładniej, jak potrafię. Słowa Milewskiego zapadły mi głęboko w pamięć, więc wydaje mi się, że nie powinienem mieć kłopotu z przelaniem ich na papier. Samo ich wspomnienie powoduje, iż przechodzi mnie dreszcz. Spoglądam ze strachem w stronę pliku pożółkłych kartek; nie mam nawet ochoty, by wziąć je do ręki.
Jednak muszę…
Oto są więc wspomnienia Alberta Milewskiego, budowniczego latarni na wzgórzu, człowieka opętanego przyświecającym mu celem, lecz bynajmniej nie do końca szalonego. Człowieka, który dowiedział się za dużo, a obłęd, którego doznał wskutek własnych odkryć, ujawnił się w tak nietypowy sposób, iż pokierował nim w najgorszy możliwy sposób. Dołączam je do mej historii, tak jak to początkowo zamierzałem, układając je w takiej samej kolejności, w jakiej znajdowały się w dzienniku.
Już pierwszy wpis dowodził, iż pamiętnik ten nie był jedynym, jaki Milewski prowadził – chociaż innego tomu nie zdołałem odnaleźć w gabinecie. Zaczynał się on od słów:
15 sierpnia 1866
23:00
Mija właśnie trzeci dzień, odkąd przybyłem na wyspę Eua, drugą co do wielkości w archipelagu Tongatapu we wschodniej Polinezji. Jak dotąd nie napotkałem niczego, co mogłoby dowodzić jednoznacznie ich obecności tutaj; szczerze wątpię jednak, iż stary Althaway zakpił ze mnie, wskazując mi Tonga jako miejsce spotkań i obrzędów. Był zbyt przerażony. Poza tym pierwsze ślady zasiedlenia tej części Oceanii archeolodzy datują na przeszło tysiąc lat przed Chrystusem, zatem powinny istnieć tu jakiekolwiek przejawy bytności starych kultów. Po prostu muszę dokładniej prowadzić me poszukiwania. Jutro przenoszę się do Tufurai; może w tym miasteczku będę miał więcej szczęścia. Muszę być także ostrożniejszy – nie mam pojęcia dlaczego Cook eksplorując te wyspy nazwał je „przyjacielskimi”. Tongijczycy zdają się być wobec mnie bardzo nieufni. Powiedziałbym, że wręcz wrogo nastawieni.
Ale ten drobny szczegół nie zakłóci mej misji.

Tu następowała przerwa. Pomimo, iż do końca pergaminu pozostało jeszcze sporo niezapisanego miejsca, kolejny wpis rozpoczynał się dopiero od góry kolejnej strony.
16 sierpnia 1866
23:30
Czyżbym znalazł upragniony trop?
Niewielki hotelik, jaki stoi na obrzeżach Tufurai, przyjął mnie dość gościnnie. Z jego frontowych okien otwiera się szeroka panorama na ciągnące się wzdłuż wybrzeża lasy i jestem niezmiernie wdzięczny owej młodej Tongijce – nawiasem mówiąc dość uroczej – za przydzielenie mi jednego z pokoi z takim właśnie widokiem. Przed godziną bowiem dostrzegłem w głębi pomiędzy drzewami szereg rozedrganych świateł, przypominających blask olbrzymich ognisk. Głuche bębnienie i zawodzące, przywodzące na myśl wycie śpiewy, jakie dolatywały od strony lasu – stłumione co prawda, lecz rozpoznawalne – utwierdziły mnie w przekonaniu. To oni. Ich rytuał. Czczący ich bóstwa.
Jeśli jutro zjawiska te powtórzą się, będę gotów, by do nich dotrzeć. Będę gotów, by przekonać się, czy odnalazłem w końcu właściwy kult. Jedyny, prawdziwy kult Uśpionego pod Falami.
Mego Pana.

I tak jak poprzednio, teraz także zapiski kończyły się w połowie strony. Szybko zorientowałem się, że ów zwyczaj ciągnie się przez cały dziennik. Nawet, jeśli wpis obejmował zaledwie jedno zdanie – lub też jedno słowo, na co później natknąłem się kilkakrotnie – Albert Milewski każdy kolejny dzień rozpoczynał od nowej strony.
18 sierpnia 1866
03:45
Wróciłem zaledwie przed kilkoma minutami.
Moje nadzieje znalazły swe potwierdzenie. W głębi lasu natrafiłem na tak bardzo poszukiwanych przeze mnie ludzi. Na mych braci. Po tylu trudach, miesiącach uciążliwych podróży, odnalazłem ich tu, w egzotycznej Oceanii, tak odległej od znanego mi świata. Nie potrafię oddać słowami tego, co teraz czuję. Szczęście? Radość? Te pojęcia nawet w znikomy sposób nie są w stanie opisać ogromu emocji, jakie mnie rozpierają.
04:30
Nie mogę spać. Nie po tym wszystkim, co widziałem.
Wczorajszym wieczorem zjawiska powtórzyły się. Kierowany blaskiem świateł i narastających z każdym pokonywanym metrem dźwięków dotarłem do rozległej polany. Byli tam; wykonywali właśnie Taniec Czci, skacząc pomiędzy ułożonym w okrąg rzędem strzelistych ognisk, a stojącym pośrodku polany monumentem bóstwa. Jego wznoszące się ku górze ramiona zdawały się rzucać wyzwanie samemu Azathothowi. Ośmiornicze odnóża, jakie wyrastały z oblicza, rozbiegały się na wszystkie strony, niczym rozrzucone impetem potężnego ryku.
Widziałem też tam ludzi. Tych pomniejszych. Tych nieświadomych, bądź głupich, którzy nie potrafili dojrzeć właściwego porządku rzeczy. Przywiązano ich do masywnych słupów, twarzą ku Wielkiemu Przedwiecznemu. Wrzeszczeli opętańczo. Z bólu? Z przerażenia? To mnie nie obchodziło. Ich obnażone ciała poznaczone były szeregiem ran; otwartych ran. Rozpoznałem te nacięcia na pierwszy rzut oka, sam przecież wielokrotnie je wykonywałem. Służyć miały jednemu tylko celowi: utrzymać ofiarę przy życiu jak najdłużej, by mogła obserwować jak krew opuszcza jej ciało nieprzerwanym strumieniem.
Szkarłatny płyn spływał na spękaną ziemię polany i mknął po niej tysiącem maleńkich strużek, wijących się jak śmiertelnie groźne węże. Docierały do zielonkawego monumentu i podążały ku jego górnym partiom, aż w końcu znikały w plątaninie macek.
Z ukrycia obserwowałem obrzęd. Kiedy dobiegł końca i ostatni krzyk ofiary uleciał z nocnym wiatrem, opuściłem kryjówkę. Szaman – poznałem go po naszyjniku i barwach na wilczej twarzy – krzyknął coś do mnie groźnie, lecz pokazałem mu Znak i Pieczęć oraz pozdrowiłem słowami, które znane są tylko nam. Odwzajemnił powitanie w odpowiedni sposób.
Długo prowadziliśmy konwersację. Obiecał mi uczestnictwo w kolejnym spotkaniu. Podczas pełni, w czasie Święta Wynurzenia. Oczekuję na nie ze zniecierpliwieniem.
To już dziś. Tej nocy.

Nie pamiętam już dokładnie, co poczułem po przeczytaniu tych słów. Owszem, spotykałem się już wielokrotnie wcześniej z relacjami o przerażających, plugawych obrzędach i kultach, zatraconych w pogardzie dla człowieczeństwa. Zawsze jednak doniesienia te umiejscawiały opisywane rzeczy gdzieś daleko mnie, w obcych i egzotycznych krainach, przez co ich przyprawiający o dreszcze wydźwięk znacznie słabł. Tutaj jednak połączyły się one z czymś bliskim i niemalże namacalnym, przez co poczułem nieprzyjemny skurcz w żołądku. Ani przez chwilę nie wątpiłem, iż Milewski faktycznie był świadkiem opisywanych przez siebie zdarzeń. Świadomość zaś, że stoję właśnie pośrodku domu tego człowieka i czytam autentyczną relację ze straszliwych, pseudoreligijnych czynów sprawiła, że poczułem zimny pot spływający mi w dół pleców. Ciekawość – to zapewne ona mnie zgubiła, od samego początku wiodła mnie po drodze ku zatraceniu – nie pozwoliła mi na przerwanie lektury. Rozparłem się więc wygodniej w fotelu o poszarpanej tapicerce i w świetle latarki czytałem dalej.
Zapiski na kilku dalszych stronach pamiętnika były chaotyczne i pozbawione większego sensu. Jeśli Milewski istotnie wziął udział w jednej z opisywanych ceremonii, nie wspomniał o tym ani słowem. W miejscu, w którym wpis taki miałby się znaleźć widniała tylko data i szereg nierównych, niedbałych maźnięć czarnego atramentu. Jakby nagle pióro okazało się być zbyt ciężkie, by Milewski mógł je utrzymać w dłoni.
Następne kartki pokryte były obco brzmiącymi zwrotami, często biegnącymi pionowo czy też po skosie pergaminu. Zlepek głosek i splątanych liter nie układał się w żadne znane mi słowa. Raz czy dwa zdawało mi się wprawdzie, że rozpoznaję wyrazy takie jak „Cthulhu”, „Necronomicon”, czy też „R’Lyeh”, lecz składałem to na karb nadszarpniętej ostatnimi odkryciami wyobraźni. Uznałem całą tą plątaninę kleksów i plam za objaw niewydolności psychicznej, wywołanej działaniem środków halucynogennych lub może zwykłych grzybowych oparów, jakich to zapewne mnóstwo można było znaleźć na wyspach wschodniej Oceanii.
Przerzuciłem kilka kolejnych stron, nie zwracając większej uwagi na zawartość. Pierwszy, w miarę ułożony i sensownie brzmiący, wpis wyglądał następująco:
24 sierpnia 1866
22:40
Nadchodzi właściwy czas. Czas, na który wszyscy oczekujemy już od wieków.
Nie mogę się mylić. Znaki są zbyt wyraźne. Zbyt jednoznaczne. Zbliża się czas ich powrotu. Przebudzą się z odwiecznego uśpienia i wkroczą na powierzchnię ziemi. A wówczas my, ich dzieci, ich wierni poddani, otrzymamy nagrodę za przygotowanie świata na ich ponowne przyjście.
R’Lyeh już niedługo wynurzy się spośród fal.
Rozpocznie się nowa era.
25 sierpnia 1866
23:00
Nie będę biernie oczekiwał na ich przyjście. Pokażę, że jestem godny zwać się ich sługą. Udowodnię, że zasługuję na ich dary. Każdy, kto się od nich odwróci, poniesie klęskę, gdyż siła, jaką dysponują przewyższa zdolności pojmowania zwykłego człowieka. Każdy, kto sprzeciwia się woli wyznawców, każdy niewierny, kto ośmieli się stanąć nam na drodze, zostanie obrócony w pył, który rozwieje wicher ich gniewu. To oni są prawdziwymi panami tego świata.
To Wielcy Przedwieczni dzierżą w dłoniach wszechświaty istnień.
Uśpieni, lecz nie umarli. Spoczywający, lecz wciąż żywi. Z mą pomocą przekleństwo R’Lyeh zostanie zniesione. To ja sprawię, że obudzą się na powierzchni wód. Znajdę zatopione miasto. Odegnam sen z powiek Wielkiego Cthulhu.
Udowodnię, żem godzien.

Przez dwie, trzy następne strony ciągnęły się zdania podobne do tych. Pełne zapewnień o lojalności wobec tajemniczych bóstw, pełne wychwalania ich potęgi i wielkości. Milewski zdawał się być bezgranicznie pochłonięty swym uwielbieniem dla rasy nazywanej przez siebie Wielkimi Przedwiecznymi, fanatycznie wręcz zaślepionym wyznawcą prastarych kultów, przedkładającym swe wierzenia ponad resztę ludzkości i co gorsza – ponad zdrowy rozsądek i człowieczeństwo. Nie miałem pojęcia, czy przed wspomnianym świętem wynurzenia objawiał swą wiarę – jeśli tak można to nazwać – w równie gorliwy sposób, czy też dopiero uczestnictwo w obrzędach rozpaliło w nim tak silnie ów płomień bezmyślnego oddania mrzonkom rodem z pogańskich legend. I chociaż teraz już wiem, że to, co początkowo brałem za niegroźne w większej perspektywie szaleństwo, okazało się straszliwą i całkowicie namacalną rzeczywistością, nadal nie potrafię powiedzieć co sprawiło, że Albert Milewski stoczył się w ramiona obłędu, stając się tym samym bezwiednym narzędziem w szponach starszych niż świat istot.
Z dalszych zapisków dowiedziałem się, że Milewski opuścił Oceanię w kilkanaście dni później. W Tufurai dostał się na statek „Howard Phillips”, płynący do Nowej Anglii na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. We wspomnieniach z tej morskiej podróży nie natrafiłem na nic, co mogłoby wydawać się interesującym. Milewski każdego dnia wychwalał stworzenie o imieniu Cthulhu, które to w jego mniemaniu miałoby być największym z istniejących na ziemi bóstw, a pogrążone w uśpieniu pośrodku zatopionego w głębinach mórz kamiennego miasta, kontaktowało się z nim podczas snu.
Po przybyciu do Nowej Anglii Milewski ruszył na północ, ku położonemu pośród wzgórz Arkham. Twierdził, iż celem jego była biblioteka tamtejszego uniwersytetu, a w szczególności pewien, przechowywany w jej zbiorach, opasły wolumin. Pewien był, że dzieło to, które zwał „Necronomicon”, zawiera szereg wskazówek, mających ułatwić mu zlokalizowanie R’Lyeh i przebudzenie drzemiących w nim stworzeń. Priorytetowym zatem stało się dla niego wejście w posiadanie owego tomiska i wnikliwe przestudiowanie jego tajników, spisanych pieczołowicie wieki temu przez człowieka imieniem Abdul Alhazred, Araba, który to po zgłębieniu odkrytych przez siebie prawd stracił rozum i zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, zdążywszy jednak przelać esencję swych odkryć na papier. Na kartach „Necronomiconu” tkwił więc obraz prawdziwego, chociaż skrytego przed wzrokiem śmiertelnych świata, wraz z dokładnym opisem czynów i inkantacji, którymi należało się posłużyć, by nawiązać kontakt z odwiecznymi istotami.
Milewski chyba nie do końca znalazł to, czego się spodziewał. Władze uniwersytetu stanowczo odmówiły mu wydania na własność woluminu, zezwalając jedynie na niespełna godzinne udostępnienie jego treści i to jeszcze pod okiem dwójki profesorów. Gniew Milewskiego nie zdziałał wiele, podobnie jak obietnica niebagatelnej wpłaty do skarbca uczelni. Jednak z trudem wywalczone pozwolenie na pobieżne przejrzenie zawartości owego tomu przyszły budowniczy latarni wykorzystał w najlepszy możliwy sposób.
O tym wszystkim dowiedziałem się ze stron, które później zgubiłem gdzieś w mrokach jaskiń, może na plaży wzdłuż Tempuszowa. Ocalała jedynie jedna strona, lecz słona, morska woda rozmazała nieco tusz, kiedy obmywała me półprzytomne z przerażenia i wycieńczenia ciało.
30 stycznia 1867
20:00
Myślę, iż odkryłem dość, by (nieczytelne; prawdopodobnie „kontynuować”) me poszukiwania.
Nie dowiedziałem się, w głębinach których mórz spoczywa R’Lyeh. Nie znalazłem też sposobu, by posługując się (nieczytelne) obudzić z jego (nieczytelne dwa słowa) Cthulhu. Jednakże sukcesem nazwać można fakt, iż (nieczytelne do końca wersu) dysponując tak krótkim czasem w przeglądaniu (nieczytelne trzy kolejne słowa) potwierdza tylko geniusz i nieograniczoną wiedzę Alhazreda (nieczytelne).
Są bowiem Wielcy Przedwieczni, którzy (nieczytelne) unikając klątwy snu w zatopionym mieście. Wspomina o nich Alhazred dość szeroko, szczegółowo opisując (nieczytelne). Gdybym tylko mógł dotrzeć do jednego z nich! (nieczytelne) łącząc potęgę ich mądrości i perfekcję zaklęć (nieczytelne)mógłbym osiągnąć swój cel.
W czasach, kiedy mityczni ścierali się ze sobą w ogniu potężnych bitew, był u boku Wielkiego (nieczytelne). Zamieszkiwał wraz z nim w murach R’Lyeh (nieczytelne) dysponując mocą, która mogła przewyższać (nieczytelne) pozostałych (nieczytelne). Zawiść i zło wobec reszty (nieczytelne) wygnany (nieczytelne), unikając tym samym uśpienia pod granatową tonią. Gniew Wielkich Przedwiecznych jest jednak straszliwy, biegnie ponad czasem i przestrzenią, rozbija materię i (nieczytelne). Uwięziono go, lecz nie uśpiono. Zapadł w letarg, lecz jestem dobrej myśli. Wiem, iż jeśli tylko zdołam odszukać jego siedlisko na tej ziemi, jestem w stanie (nieczytelne) wytrącić go (nieczytelne).
(Nieczytelne całe zdanie). Z jego pomocą odszukam R’Lyeh, z jego pomocą obudzę pogrążonych we śnie. Muszę tylko (nieczytelne).
Jego imię to Depth’urauth, co oznacza (nieczytelne).
To wszystko, co zdążyłem odnaleźć w tak krótkim czasie. Nie chcę jeszcze konfliktu z tymi ograniczonymi, małymi umysłami. Wkrótce padną przede mną na kolana, a ja nakarmię nimi me psy. To, co zdobyłem wystarczy mi (nieczytelne).
Spisałem też ukradkiem kilka zaklęć i symboli, które wydały mi się interesujące i warte zapamiętania. Z pewnością je wykorzystam, mam przed sobą jeszcze długą wędrówkę.

Dalsze wspomnienia Alberta Milewskiego to wyliczanie kolejnych miejsc, jakie odwiedził na swej drodze ku obranemu, obłąkańczemu celowi. Wykorzystując swe kontakty z ludźmi sobie podobnymi – nazywał ich bezustannie „swoimi braćmi” – drążył historię stworzenia o imieniu Depth’urauth. Z jego zapisków wywnioskowałem, że poszukiwania miejsca spoczynku owej istoty początkowo nie dawały rezultatów. Gdzieś w Europie Milewski natrafił na drugi egzemplarz „Necronomiconu”, tym razem w łacińskim tłumaczeniu Olausa Wormiusa. Pokrzepiony nowo nabytą wiedzą, wyruszył ku mroźnym, niedostępnym szczytom odległego Tybetu, wiedziony nadzieją na odbycie rozmowy z ponadstuletnim mnichem tajnego zakonu, o egzotycznie brzmiącym imieniu, którego nie zdołałem zapamiętać. Wierzył, iż to właśnie on będzie w stanie odkryć przed nim najistotniejsze fragmenty historii o wygnanym z R’Lyeh albo przynajmniej znacznie przyczyni się do pchnięcia badawczych prac Milewskiego na nowe tory.
W tym miejscu zapiski urywały się na kilka stron, zupełnie jakby wydarzenia z tybetańskich gór wydały się Milewskiemu mało ważne lub też, z niewiadomych przyczyn, po prostu nie był w stanie ich spisać. Nigdy zapewne nie dowiem się, w jaki sposób ten człowiek dowiedział się o Tempuszowie Pomorskim, ponieważ kiedy podjął na nowo swoją historię, pisał już otwarcie o skałach na polskim wybrzeżu, sprawiając wrażenie, że nie zauważył przerwy w dzienniku. Ciągnął dalej wątek z wprawą i cierpliwością wiejskiego gawędziarza. Wyraźnie odczuwalne były też w jego słowach zadowolenie i radość z planowanego powrotu do ojczyzny. Następne strony tylko podsycały płomień tajemnicy, która oplatała coraz bardziej poczynania Milewskiego.
3 stycznia 1872
21:30
Wysłałem już do Tempuszowa stosowny list z poleceniami. Moi posługacze, chociaż niewielkiego wzrostu, załatwią powierzone im sprawy co do najmniejszego, wyznaczonego przeze mnie punktu, tego mogę być pewny.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.