 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tylko cudem nie zabłądziłem w labiryncie zagraconych gruzem uliczek. Kiedy w końcu zamajaczył przede mną spękany mur posesji Milewskiego, miałem niejasne odczucie, że we wszechpanującej ciszy nie jestem sam. Chociaż biegnąca wzdłuż muru ulica zdawała się być pustą, przekrzywione, stłuczone latarnie i nierówności chodnika w ciemnościach układały się w koszmarne, jeżące włosy na głowie kształty. Otaczające posesję budynki wpatrywały się we mnie czernią swych wybitych okien, gdy podążałem w stronę bramy, rozglądając się na boki i raz po raz rzucając za siebie szybkie spojrzenia. Porastający mur bluszcz parokrotnie szarpnął za rękaw mego płaszcza i mogłem przysiąc, że za każdym razem usiłował owinąć się wokół nadgarstka. Najgorsze jednak było wrażenie, że w jakiś sposób oczy zdobiących szczyt muru figur odcinały się od ciemności nocy jaśniejszą plamą, a ich wzrok podążał wraz ze mną. Czy było to złudzenie, czy też naprawdę malujące się na ich kamiennych twarzach grymasy były innymi niż te, jakie widziałem tu wcześniej? Czy to możliwe, aby szczerzyły teraz do mnie swe zakrzywione, splatające się zęby? Za bramą malowała się absolutna czerń; nawet najmniejsza gałązka pobliskich drzew nie odcinała się od jednolitej zasłony mroku, zupełnie jakby to sama posiadłość usiłowała skryć swe tajemnice. Do tej pory nie odważyłem się włączyć latarki i gdyby nie fakt, że sąsiednie domy sprawiały wrażenie opuszczonych, najprawdopodobniej nadal bym tego nie uczynił. Teraz nie miałem już wyboru i gdy tylko promień światła rozciął wznoszącą się przede mną czarną ścianę, szybko uchyliłem jedno ze skrzydeł bramy na niewielką, pozwalającą mi na przeciśnięcie się odległość i wszedłem do środka. Gąszcz traw i zwieszających się nisko gałęzi w pierwszej chwili wydawał mi się nie do przedarcia. Jedno czy dwa drzewa leżały przewrócone w poprzek wąskiej, ledwo dostrzegalnej ścieżki i plącząc się z rozłożystymi, starymi krzewami przywodziły na myśl odnóża ścierających się w śmiertelnym uścisku ośmiornic. Wężowe wzory na spękanych, brunatnych korach wyglądały jak grube zwoje żył, pod powierzchnią których tętni złowrogie życie. Kiedy przestąpiłem nad nimi, w świetle latarki niemal drgały niczym żywe, a łapiąc mnie za nogawki spodni i rozcinając boleśnie skórę przyprawiały o zawał serca. Broniły swego terytorium; w to nie wątpiłem nawet przez chwilę, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę z absurdalności tego stwierdzenia. W ogrodzie panowała zupełna cisza, nie słyszałem nawet szelestu trawy pod stopami, jakby ta uciekała przede mną w obawie zbudzenia swym najlżejszym nawet szeptem czegoś, co żyło głębiej w ciemnościach. Ilekroć kierowałem promień latarki na lewo bądź prawo, białe światło załamywało się i rozpraszało zupełnie po dwóch, może trzech metrach, ustępując przed potęgą pulsującego tam mroku. Jedynie posyłając promień wprost przed siebie mogłem widzieć nieco więcej, aż w końcu w rozedrganym owalu światła dostrzegłem szarą, omszałą ścianę budynku. Wyszedłem na bardziej otwarty teren, gdzie linia drzew i krzewów otaczała fronton domu szerokim półkolem. Jedynie wysoka trawa odważyła się podejść pod piwniczne okienka i niewielką werandę, krytą płaskim, jakby niedbale położonym daszkiem. Okna po tej stronie budynku pokrywała gruba warstwa kurzu i brudu, jednak szyby w jakiś sposób zwalczały jej ciężar i pomimo przegniłych, drewnianych futryn trzymały się jeszcze na swoich miejscach. Piętro, oddzielone od parteru resztkami marmurowego gzymsu, nie posiadało okien; przynajmniej nie od frontu. W spadzistym, dwurzędowym dachu dostrzegłem dwa owalne świetliki, wznoszące się ponad całą posesją niczym wrogie ślepia. Dopiero teraz zauważyłem, że podtrzymujące zadaszenie werandy niewielkie kolumienki, przypominają wyszczerzone kły otwartej paszczy, w głębi której znajdowały się spowite mrokiem drzwi wejściowe. Ale było to przecież tylko irracjonalne wrażenie, przywołane do życia ciemnością nocy i nadszarpniętą ostatnimi wypadkami wyobraźnią. Prawdopodobnie gdyby nie opowieść Koburkiewicza, nie zwróciłbym na to większej uwagi. Po prostu nietypowa architektura i nic więcej. Odetchnąłem więc głęboko w próbie wyrzucenia z siebie narastających coraz bardziej lęków i pomagając sobie latarką po trzeszczących przeraźliwie złowrogo schodkach dostałem się pod drzwi wejściowe. Były przymknięte zaledwie; jakby ktoś w środku od dawna oczekiwał mego przyjścia. Wahałem się jeszcze przez chwilę, a później pchnąłem je lekko i przestąpiłem próg. Dom Milewskiego nie należał do największych. Znalazłem się w ciasnym, dusznym korytarzyku, o ścianach niemal doszczętnie pokrytych pajęczynami i pleśnią. W promieniu latarki dostrzegłem wąskie, strome schody tuż naprzeciwko wejścia, w głębi za którymi znajdowały się uchylone do połowy drzwi o niskim stropie. W tamtym pomieszczeniu wyłapałem fragment kuchennego stołu i stojącej na jego blacie pękniętej, glinianej miski, pełnej czegoś żółto-brązowego i nieokreślonego. W holu były jeszcze dwoje innych drzwi, szczelnie zamkniętych, umieszczonych po przeciwnych jego stronach, o powierzchniach idealnie gładkich, pozbawionych najmniejszych rzeźbień czy zdobień; nie posiadały nawet klamek. Poza nimi w korytarzyku nie znalazłem niczego więcej; żadnych obrazów, mebli czy nawet dywanika – stałem na gołych deskach, pomiędzy którymi prześwitywała szarość piwnicznej podłogi. Przez kilka długich chwil stałem niepewny, co robić dalej. Nie miałem pojęcia, od czego zacząć; gdzie szukać jakichkolwiek informacji o Milewskim i jego prawdziwych planach odnośnie latarni. Cały budynek tchnął czymś odpychającym i nie mówię tutaj o odrażającym zapachu, który niemal kłuł w nozdrza, ani o niepokojących szelestach. Stojąc tak pomiędzy gołymi ścianami miałem podskórne wrażenie, że coś stara się wedrzeć do mego umysłu, by tam poruszyć struny panicznego strachu i tym samym spowodować, że wybiegnę z opętańczym wrzaskiem. Obecność ta napływała do mnie chłodnymi falami, to zanikając, to znów pojawiając się w zdwojonej sile. Zdołałem jednak odsunąć ją od siebie na tyle, by pewnym, lecz ostrożnym krokiem ruszyć w górę wąskich schodów. Piętro wydawało mi się najlepszym miejscem na rozpoczęcie poszukiwań. Sam nie byłem do końca pewien, czego mam tam oczekiwać, jednak to, co ujrzałem, sprawiło, że poczułem się jak w świecie odciętym od reszty zrozumiałego życia, zamkniętym w obcych, przerażających ścianach starego budynku. Piętro okazało się bowiem być jednym, olbrzymim pomieszczeniem, rozpiętym na całym prostokącie domu i podpartym w kilku miejscach okrągłymi kolumnami. Milewski nie posiadał nawet strychu; nad sobą ujrzałem trójkątnie sklepiony strop, złamany parokrotnie w niezrozumiały architektonicznie sposób, wyposażony w cztery owalne świetliki – po dwa na każdą stronę budynku. Krążąc zaś po tym niezwykłym miejscu, światłem latarki odkrywałem coraz to nowe elementy niepojętego koszmaru; horroru, który powoli zaciskał się ciasną, metalową pętlą wokół mojej głowy. Gładkie, bielone ściany pokryte były tysiącami osobliwych znaków, wymalowanych precyzyjnie czerwoną farbą na każdym wolnym skrawku. Dostrzegałem setki geometrycznie niemożliwych figur, które zdawały się poruszać w promieniach światła i mógłbym przysiąc, że ich wygląd zmienia się w zależności od kąta, pod jakim na nie patrzyłem. Były też i inne wzory, które pełne skomplikowanych zawijasów przypominały nieco pismo Dalekiego Wschodu; sprawiające wrażenie niedbałych i pozbawionych sensu, lecz jednocześnie w jakiś sposób przemyślanych i tworzących zamkniętą, właściwą sobie całość. Zauważyłem tam również niezwykłe symbole, przedstawiające jakby elementy niepojętej dla zwykłego człowieka rzeczywistości; coś na kształt wież, może gór, a także wizerunki odrażających, przyprawiających o mdłości istot, na wspomnienie których wnętrzności skręcają się we mnie w jednolitą masę. Nie chcę i nawet nie potrafiłbym ich opisać; w ludzkim języku nie ma słów, które oddałyby grozę i odmienność tych stworzeń. Jednak najgorsze były słowa; może dlatego, że stanowiły jedyny realny pierwiastek obecności człowieka pośród gąszczu niepojętych osobliwości. Biegnące pod różnymi kątami i w różne strony, układały się w szeregi zdań, kryjących w sobie ponury, nieznany sens. Odnalazłem tak plugawe i przerażające zwroty jak „R’Lyeh”, „Cthulhu” czy „Yog-Sothoth”, których znaczenie doprowadziłoby świadomą ich realności ludzkość do szaleństwa. Sam żyję już na granicy obłędu, a przed popadnięciem w szerzącą się po drugiej jego stronie ciemność powstrzymuje mnie tylko szelest mego pióra po pergaminie. Gdybym tylko był w stanie wydrzeć z umysłu prawdę, jaka kryła się w tych literach! Wszystkie te okropieństwa nie były jeszcze najgorszym, co odkryłem pod dachem domu Milewskiego. To rzecz, która znajdowała się pośrodku pomieszczenia na piętrze przeraziła mnie najbardziej, przenikając chłodem na wylot. Na podłodze bowiem widniał wymalowany białą, fosforyzującą farbą olbrzymi symbol w kształcie dwóch trójkątów o wspólnym środku i okręgiem wpisanym w mniejszy z nich. Pomiędzy lśniącymi w ciemnościach liniami figur biegły rzędy tych samych osobliwych znaków, które widziałem na ścianach, tu jednak łączących się wzajemnie ze sobą, jakby tworząc w ten sposób logiczny ciąg niepojętego pisma. Osobne wyrazy? Pełne zdania? Tego nie byłem pewien, jednakże dostrzegałem je także na dębowej ramie okrągłego, dwustronnego zwierciadła, ustawionego pośrodku trójkątnego symbolu na przypominających rozcapierzone szpony nóżkach. Jego średnica musiała być przynajmniej dwukrotnie większa od sylwetki dorosłego człowieka, lecz w jakiś magiczny sposób obrzeża lustra nie wychodziły poza obręb wyrysowanego na podłodze okręgu. Przez chwilę stałem w bezruchu, przyglądając się odbiciu własnej, bladej twarzy. Obraz ten zdawał się drgać, jakby od gładkiej powierzchni zwierciadła dzieliła mnie cienka warstewka falującej bezustannie cieczy. W jednej chwili widziałem samego siebie niezwykle ostro, by w następnej rozmazać się nieznacznie, jak widok świata przez skąpaną deszczem szybę. Zauważyłem też – naprawdę to ujrzałem, naprawdę, a im silniej wytężałem wzrok, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu – że trójkątny symbol nie posiadał swego odpowiednika w odbitym świecie! W jego miejscu widniał szereg koszmarnych, wypalonych śladów, jakby odciśniętych w drewnie przez kończyny obcych, wynaturzonych stworzeń. Pokrywał je zielonkawy śluz; ten sam rodzaj galaretowatej mazi, jaką pierwszego dnia spostrzegłem na kamiennych monolitach w swym śnie. Dopiero kiedy zorientowałem się, iż promień mej latarki nie załamuje się na powierzchni zwierciadła, jak nakazywałyby to prawa fizyki, a jedynie przechodzi przez nie i pada na przeciwległą ścianę, szybkim krokiem ruszyłem w stronę wyjścia i niemal zbiegłem po wąskich schodach, potykając się na co drugim stopniu. Dysząc ciężko, bardziej z rozpierającego mnie przerażenia niż wysiłku, usiłowałem opanować drżenie rąk i ukoić rozdygotane nerwy. Pamiętam, że w pierwszej chwili chciałem wybiec i zapomnieć o wszystkim, czego doświadczyłem w miasteczku, jednak ten sam rodzaj nienamacalnej, ledwo uchwytnej obecności, który wcześniej usiłował wypchnąć mnie z domu, teraz jakby powstrzymywał mnie od tego; jakby coś nie chciało mnie już wypuścić ze swych zimnych palców. Niespodziewanie strach ustąpił, a ja po raz pierwszy od mego przyjazdu do doliny poczułem, że ogarnia mnie szaleństwo. Prawdziwy, głęboki obłęd, wyrzucany z rozrywanego napływem przerażających myśli umysłu przez niekończący się krzyk. Miałem wrażenie, że jeszcze kilka chwil, a pęknie mi czaszka. Gdyby tylko… Tak, jeśli przez dziurę w czaszce mogły wypłynąć wszystkie te kołaczące się tam myśli, już dawno rozbiłbym sobie głowę. Nie wiem, jak długo to trwało, jednak kiedy otworzyłem oczy, okazało się, że leżę na podłodze ciasnego korytarzyka. Panująca wokół cisza koiła me zszargane zmysły, aż w końcu zdołałem opanować się na tyle, by kontynuować przeszukiwanie domu. Na piętro nie zamierzałem już wracać, chociaż początkowo miałem zamiar podjąć wysiłek jak najdokładniejszego przerysowania dwóch lub trzech symboli. Teraz wiedziałem już, że jeśli raz jeszcze spojrzę na tamto zwierciadło, mój mózg zagotuje się, a ja po prostu wyparuję. A może… jednak obłęd? Może to on był rozwiązaniem? Może dałby mi ukojenie? Jeśli zatraciłbym się w sobie… Nie, wówczas wiedza, którą posiadłem w miasteczku bez reszty by mną zawładnęła… Nie, to nie wchodzi w grę, już prędzej skorzystam ze strzelby… Czy coś się czuje, jak ołów przechodzi przez głowę na wylot…? Jednym z pomieszczeń na parterze była sypialnia; prowadziły do niej drzwi po prawej stronie wejścia. W środku znalazłem jedynie proste, niewielkie łóżko i małą, przeżartą przez korniki komodę. Poza nimi nie było niczego – żadnego dywanu, żadnej tapety, ani śladu zasłon. O tym, że Milewski nie wyprowadził się z domu świadczyło kilka niedbale rozrzuconych ubrań i porzucona w kącie, rozdarta na pół walizka. Zniknął tak samo, jak inni mieszkańcy Tempuszowa. To, co znalazłem w drugim pokoju, na kilka chwil rozbudziło ponownie mój entuzjazm, lecz wkrótce przekonałem się, że zgromadzone tam tajemnice znacznie mnie przerastają. Kiedy pchnąłem lewe drzwi, wkroczyłem do obszernego, stylizowanego na gabinet pomieszczenia. Stało tam mahoniowe biurko z blatem zagraconym stertami papierzysk, wytarta, podniszczona sofa, a także okrągły stół, otoczony rzędem z siedmiu krzeseł. No i wisiał tam obraz. To straszliwe malowidło. Osadzony w masywnej, czarnej ramie, której rzeźbienia zdawały się układać w szeregi rozmaitych niepokojących kształtów, zajmował znaczną część ściany ponad biurkiem. Nieznany mi artysta, osoba, której niekwestionowany talent niemal zapierał dech w piersiach, przedstawił w szarych i ciemnogranatowych barwach fragment targanego sztormem morza pod nocnym, zachmurzonym niebem. Spienione fale z dziką furią atakowały niewielką, wiosłową łódź, której postawiony żagiel ostatkiem sił stawiał opór napierającym wichrom, wydęty niemalże jak olbrzymi balon. Na jej pokładzie majaczyły niewyraźnie zamazane sylwetki; dwójka rybaków w sztormowych płaszczach, desperacko walcząca o życie z rozszalałym żywiołem. Ich blade twarze odcinały się od ciemności jaśniejszymi plamami, wyrażając bezgraniczny lęk; strach nie tylko przed śmiercią, lecz także przed czymś po stokroć gorszym, czymś nieludzkim i potwornym, co wydawało się owiewać już swym cuchnącym oddechem ich plecy. Nie zajęło mi długo zrozumienie, czym było owe coś, czego tak bardzo obawiali się rybacy. To, co początkowo wziąłem za wystającą z morza, brunatną skałę w głębi obrazu, okazało się być karykaturalną, amorficzną głową, do połowy zanurzoną w granatowych falach. Ziało w niej dwoje maleńkich, wykrzywionych oczu, gorejących ślepą, przedwieczną grozą, złem i okrucieństwem w najczystszej postaci. Z wód wynurzał się także szereg ośmiorniczych odnóży; grubych i wiotkich macek, które wznosiły się wysoko do góry i płynąc ponad falami, wyciągały się w kierunku żeglarzy. Podpis pod obrazem głosił: „Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’Lyeh wgah’nagi fhatgn”. Cała scena przedstawiona była z niebywałą wręcz dbałością o szczegóły. Każda zmarszczka na wzburzonej wodzie, czy wygiętym żaglu, każda rysa na drewnianym kadłubie łodzi sprawiała wrażenie, jakbym nie spoglądał na plątaninę barw na zwykłym płótnie, lecz był tam razem z nimi, gdzieś pośrodku morskich otchłani i przeżywał ten sam niepojęty koszmar. Niemal słyszałem wycie wiatru, plusk wody i trzeszczenie napiętych do granic możliwości lin. A co najgorsze, ślepia istoty wydawały się być wpatrzone wprost we mnie, zaś kilka z jej macek jakby sięgało ku krawędzi malowidła w próbie przekroczenia granicy między realnym, a namalowanym światem. To, że na obrazie przedstawione było to samo stworzenie, co na zielonych posążkach w obcym mieście z mego snu, nie ulegało wątpliwości. Po prostu nie mogło być mowy o pomyłce. Odwróciłem się i obrzuciłem spojrzeniem zalegające na biurku papierzyska. Teraz nie wątpiłem już, że Milewski nie opuścił miasteczka w typowy sposób, a z całą pewnością nie zaplanował swego tajemniczego zniknięcia. Większość stron, które tam znalazłem pokryta była osobliwym, obcym mi stylem pisma – nie mógł być to żaden z języków świata, niespotykane rzędy liter i znaków przypominały bardziej martwe od wieków runiczne pismo. Uderzające było też ich podobieństwo do symboli, jakie widziałem na piętrze domostwa. Spora część pożółkłych, rozmiękłych pergaminów zawierała schematy jakiegoś urządzenia; nie jestem inżynierem, rysunki te wraz z opisami były więc dla mnie czymś po stokroć bardziej abstrakcyjnym. Wydawało mi się, że widzę tam plany elektrycznych połączeń pomiędzy jakimiś modułami, może i zawierającymi szereg części ruchomych, a może też będącymi czymś na wzór pulpitów, pokrytych mnóstwem wskaźników, potencjometrów i diod. Raz czy dwa natrafiłem na rysunek czegoś, co wyglądało jak olbrzymie krzesło o wysokich oparciach, sprzężone jakby z ową skomplikowaną aparaturą. W moje ręce wpadło też kilka szkiców, które przedstawiały coś, co już znałem, a o czym chciałem jak najszybciej zapomnieć. Monumentalne, okrągłe zwierciadło w ramach pokrytych drobnymi ślimaczkami nieludzkich słów. Te strony czym prędzej odrzuciłem daleko od siebie. W końcu natrafiłem na to, czego tak bardzo oczekiwałem w tym miejscu. Kiedy zrzuciłem z biurka znaczną część pozwijanych pergaminów, mym oczom ukazało się opasłe, oprawione w czerwoną skórę i zszyte na grzbiecie złotą nicią tomisko. Dziennik Alberta Milewskiego. Wiedziałem już, że oto dotarłem do sedna tajemnicy. Na stronach, które kryły się w owym woluminie zamierzałem odkryć całą prawdę o tajemniczym człowieku i tym samym zamknąć ostatecznie historię latarni w mym własnym projekcie. Dotykając lekko opuszkami palców przybrudzonej okładki, pomimo całego lęku i przerażenia, pomimo poczucia przytłaczającej alienacji, w ciemnym, ponurym domostwie pośrodku zapomnianej, pełnej dziwacznych zjawisk doliny, uśmiechnąłem się. Pełnym radości i zadowolenia uśmiechem zwycięzcy. I chyba to właśnie wówczas ostatecznie przegrałem. Wiedza, jaką nabyłem zarówno podczas lektury zapisków Milewskiego, jak i pod pokładem „Joanny”, sprawiła, że w lochach latarni pojąłem całą prawdę o siłach, jakie drzemią na świecie. O istotach, które często nie są świadome naszej obecności w takim samym stopniu, jak my nie jesteśmy świadomi istnienia bakterii na naszej skórze. Chociaż, kiedy czytałem słowa skreślone niegdyś przez Milewskiego, to traktowałem je jako bezrozumne majaczenia człowieka pogrążonego w głębokim szaleństwie, tak teraz pulsują one boleśnie i okrutnie w mej pamięci swą realnością; niosą ze sobą zrozumienie, którego żaden człowiek nie będzie w stanie znieść. Wyrwani z niewiedzy, obdarci z ignorancji ujrzymy świat straszliwy i okrutny; ujrzymy przerażającą rzeczywistość w całej jej nieskrępowanej okazałości, w obliczu której w końcu zrozumiemy beznadziejność naszej sytuacji. Zdaję sobie sprawę, iż nie powinienem mówić o odkryciach, których dokonałem. Nieświadomość ludzka wydaje mi się być prawdziwym błogosławieństwem i nigdy nie odważyłbym się świadomie zburzyć jej istnienia. Muszę jednak opowiedzieć mą historię, by wszyscy ci, którzy na me podobieństwo zapędzą się w gąszcz nierozwiązanej, mistycznej tajemnicy – może odmiennej od mojej, a może, co gorsza, tej samej – wiedzieli, że są rzeczy, o których człowiek wiedzieć nie powinien. Muszą one pozostać nie niepokojone, ukryte głęboko przed naszym wzrokiem, gdyż tylko wówczas będziemy mogli nadal współistnieć na tym świecie. A kiedy ostatecznie ponownie nastanie czas Wielkich Przedwiecznych, obecność nasza i tak nie będzie miała większego sensu. |