powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXXIV)
marzec 2008

Manuskrypt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Siadaj – zaprosił, podając mi je. – Nie złamię mej obietnicy. Daruj mi więc tę nieuprzejmość.
Uśmiechnąłem się tylko słabym grymasem i posłusznie usiadłem. W ciasnych ścianach „Joanny”, z huczącym gdzieś za plecami wiatrem czułem się dość niepewnie; klaustrofobiczne macki opadły mi na ramiona, zdołałem jednak nad nimi zapanować.
– Jak dotąd nie poznałem jeszcze twojego nazwiska – ciągnął dalej. – Od tego należy więc zacząć. Ja nazywam się Joachim Koburkiewicz.
– Jeremiasz Grocki.
Uścisnąłem jego silną, wyrobioną latami poruszania się na wózku dłoń. Chociaż pomarszczona jak stare jabłko, wydawała się mieć w sobie jeszcze dużo życia. Nic dziwnego, skoro ręce od dawna zastępowały mu nogi.
– Przyniosłem coś panu, tak jak pan prosił – odezwałem się.
Na widok dwóch smukłych butelek wina, jego pocięta zmarszczkami twarz rozpogodziła się nieco. Przyjął je chętnie.
– Dziękuję – odparł, odkorkowując od razu jedną z nich. – Twoje zdrowie, moja ukochana – dodał, salutując nią w stronę zawieszonego nad stolikiem portretu w ramach i pociągnął spory łyk.
Popatrzyłem na zdjęcie. Przedstawiało dobrotliwie wyglądającą, starszą kobietę o włosach upiętych w bajeczny kok, uśmiechającą się lekko wąskimi ustami. W jej oczach odbijał się trud minionych lat życia. Podpis pod fotografią głosił: „Joanna Koburkiewicz, 1844-1917”
Starzec oderwał butelkę od ust, otarł je wierzchem rękawa i spojrzał na mnie.
– Zatem czego chciałbyś się dowiedzieć, młodzieńcze?
Tego wieczoru usłyszałem wiele dziwacznych opowieści, które wówczas były dla mnie niczym innym niż zwykłymi elementami mistycznej legendy, niegdyś zmyślonej i narastającej przez kolejne lata swego trwania; upiększane z każdym rokiem sięgały nieraz granic absurdu. Dziś jednak, kiedy w samotności i ciszy gabinetu przelewam je na papier, dostrzegam tkwiącą w nich, przerażającą prawidłowość. Wiem, że nic z tego, co powiedział mi Joachim Koburkiewicz nie było pustymi, pozbawionymi sensu słowami. Ten okaleczony starzec przedstawił mi historię ludzi żyjących w cieniu mrocznych, ponadnaturalnych sił, uwięzionych w zimnych murach latarni, których to obecności już wkrótce i ja miałem doświadczyć na własnej skórze. Wspomnienia rozległych otchłani pod wzgórzem rzucają całkiem inne światło na słowa, które padły pod pokładem „Joanny”. Teraz, kiedy wszystkie wątpliwości i całą mą racjonalność pozostawiłem w czeluściach tamtych jaskiń wiem, że są one szczerą prawdą, ujawnioną mi przez człowieka, który widział zbyt dużo, by kłamać. Od chwili postawienia latarni Tempuszów przestał być zwykłym, rybackim miasteczkiem, a stał się miejscem, w którym postrzeganie świata i rzeczywistości odbywało się na zupełnie innym, wykraczającym daleko poza granice irracjonalności poziomie.
Za oknem gabinetu wschodzi księżyc, oświetlając srebrnym blaskiem dachy Krakowa, uświadamiając jak mało czasu już mi pozostało. Mogę mieć tylko nadzieję, że zdążę ukończyć manuskrypt przed świtem; szczęściem sporą jego część fragmentami spisałem już wcześniej. Szelest tamtych błoniastych skrzydeł bez przerwy rozbrzmiewa w mej głowie, przypominając o pośpiechu, gdyż wiem, że nie zdołam już uciec i wkrótce ten przerażający kształt zamajaczy za szybą okna. Dlatego też, chociaż bardzo bym tego pragnął, nie mogę przytoczyć tu szczegółów owej rozmowy, a jedynie opisać wszystko to, czego się dowiedziałem w formie, która w wyrazisty sposób pokaże ogrom sytuacji w jakiej nieświadomie się znalazłem.
Koburkiewicz, jak to słusznie przypuszczałem, okazał się być jednym z robotników pracujących niegdyś przy budowie latarni. Pamiętał wiele z tamtych ponurych lat, kiedy to początkowy entuzjazm pracowników powoli przeistaczał się w strach i zastraszenie, potęgowane każdego dnia rozwojem kolejnych wypadków, wymykających się ze zdolności pojmowania prostych mieszkańców Tempuszowa. Spośród tych, którzy rozpoczęli wówczas pełni zapału prace nad latarnią zaledwie garstka, a razem z nimi także Joachim, zdołała dotrwać do zakończenia owego projektu; pomimo, iż nad budową trudziło się wielu, na palcach jednej ręki policzyć można było takich, którzy przetrwali od początku do końca cały ten czas na skalistym wzgórzu.
Według tego, co powiedział mi starzec, wszystko zaczęło się pochmurnego, deszczowego dnia, kiedy po kilku tygodniach ciężkiej, wytężonej pracy zdołali w końcu wykuć w nieprzychylnym podłożu niewielki kompleks piwnic. Ich kształt i rozmieszczenie, nie przypominające niczego, z czym dotychczas się spotkali, z góry narzucone były przez niejakiego Alberta Milewskiego, zarządcę i wykonawcę całego przedsięwzięcia, który to człowiek nie uznawał żadnych kompromisów i odstępstw od wyznaczonego przez siebie planu. Chociaż poplątane korytarze, przecinające się pod dziwacznymi kątami, czy nieregularne, wielokątne pomieszczenia o pochyłych stropach i podłogach wzbudzały powszechną niechęć i daleko idący brak zrozumienia, Milewski ostatecznie dopiął swego i ani jeden metr kwadratowy piwnic nie został zmieniony.
Największą dezaprobatę i zdziwienie wywołał korytarz, który znacznie odbiegał od reszty, schodząc w głąb wzgórza pod dość ostrym kątem i kończąc się litą ścianą. To znaczy, mówił Koburkiewicz, miał kończyć się w taki sposób, gdyż wskutek nieuwagi któregoś z pracowników wysadzono wieńczącą go skalną ścianę. I właśnie wówczas najbardziej wynaturzony koszmar, rodem z najgłębszych wizji obłąkanego szaleńca, stał się rzeczywistością, gdyż waląca się ściana odsłoniła rozległą jaskinię, poprzecinaną dziesiątkami bocznych korytarzy lub ziejących w podłodze owalnych otworów, prowadzących niemal pionowo w dół wzgórza. Żaden z nich nie ośmielił się tam wkroczyć, czując bijący z głębin, odbierający siły odór. Sam Koburkiewicz odważył się zejść zaledwie do połowy wykutego przez nich korytarza, dalszą część drogi skutecznie wyperswadowały mu pełne strachu relacje pozostałych pracowników. Kilku utrzymywało, że słyszało jakieś szepty z ciemności, inni dostrzegali majaczące na granicy widzialności, niezwykłe kształty w głębinach jaskini, owianej takimi ciemnościami, że z trudem rozpraszało je światło latarek.
Milewski rozzłościł się na wieść o zdarzeniu. Mówiąc więcej, wpadł w taką furię, że z miejsca wyrzucił z budowy zarówno sprawcę niespodziewanego odkrycia, jak i wszystkich, którzy ośmielili się zajrzeć w głąb czeluści. Jego pełne gniewu krzyki niosły się zapewne daleko po okolicy. Jednak już na drugi dzień znów był sobą; małomównym, zawsze zapatrzonym gdzieś w dal i żyjącym we własnym świecie mężczyzną.
Od tamtej pory wypadki, których najsłabszym określeniem byłoby „niesamowite”, zaczęły mnożyć się jeden po drugim. Pomijając fakt, że nikt już nie potrafił powiedzieć, gdzie znajdowali się zwolnieni wcześniej pracownicy, gdyż wszelki słuch o nich zaginął, najbardziej niepokojący był ów nieprzyjemny zapach, o którym opowiadali, a który to rozchodził się teraz po całej niemal budowie, przenikając sobą każdą, nawet najmniejszą jej część. Nocami z głębin feralnego korytarza, na który teraz nie mieli odwagi nawet spojrzeć, dolatywały upiorne dźwięki i nieludzkie poszeptywania, czasem zlewające się w jedno odrażające brzęczenie, czasem też przypominające albo połączone w całość wrzaski setek ludzi, albo jazgot milionów owadów. Były także i inne odgłosy, tak przerażające, że Koburkiewicz wolał o nich nie wspominać.
Wydawało się, że śmierć zamieszkała wśród nich. Ci, którzy odmawiali dalszej współpracy, nagle znikali w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach i nikt nie widział ich już nigdy więcej. Kilku, do kości przejętych strachem, porzuciło teren prac, ratując się ucieczką, gdyż coraz częściej pojawiały się relacje o opasłym, skrzydlatym kształcie, który to nocami zjawiał się rzekomo nad barakami pracowników i chwytając śpiących szeregiem pokrzywionych odnóży ulatywał w głąb korytarza, prosto w czeluść jaskini. Sam Koburkiewicz widział coś podobnego tylko raz, niezbyt wyraźnie i do tego przez krótką chwilę, kiedy to w środku nocy wyszedł za potrzebą ze swego baraku i odruchowo spojrzał w górę, na świecący jasno księżyc. Dostrzegł to na tle jego srebrnej tarczy, jak siedziało na najwyższej kondygnacji nie ukończonej jeszcze wieży latarni i z szeroko rozłożonymi skrzydłami przyglądało się otoczeniu. W chwilę potem, jakby spostrzegając, że jest obserwowane, uleciało z błoniastym szelestem i rozpłynęło się w ciemności nocy.
Wypadki, na które przeciętny człowiek potrafiłby znaleźć racjonalne wytłumaczenie, zdarzały się również, lecz nikt z pracujących nie wątpił, że nie są one tylko dziełem przypadku. Walące się rusztowania, które swym ciężarem przygniatały niczego nie spodziewających się ludzi, niespodziewanie eksplodujące laski dynamitu, raniące pracowników w promieniu kilku metrów, czy w końcu niewyjaśnione upadki z dużych wysokości, których to doświadczali samotnie pracujący na galerii robotnicy; zdarzeniom tym i temu podobnym nie było końca. Lecz prawdziwy cień strachu padł na nich w dniu, w którym wybuch skrzynki pozostawionego w piwnicach ładunku odsłonił dwa czarne jak smoła, okrągłe szyby, które niemal pionowo schodziły w głąb wzgórza. Ci, którzy zbierając w końcu w sobie dość odwagi zeszli pod fundamenty latarni, by obejrzeć straty, nigdy już nie powrócili. Do uszu zebranych na górze doleciały tylko ich potworne krzyki i błagalne prośby o pomoc. Koburkiewicz jako jeden z nielicznych odpowiedział na wołania i zbiegł na dół do piwnicznych sal lecz zdążył zobaczyć tylko wykrzywione bezgranicznym przerażeniem twarze przyjaciół, którzy ściągani niewidoczną siłą znikali w ciemnych otchłaniach piekielnych otworów.
Milewski wysłuchał relacji z twardą, nieruchomą twarzą, wpatrzony gdzieś w dal, w toń bezkresnego zdawałoby się morza. Tym razem nie przejął się tym zbytnio; co więcej, sprawiał wrażenie, jakby doskonale wiedział, że coś takiego może się przydarzyć i fakt wypadku w ogóle go nie zaskoczył. Koburkiewicz uznał, że tajemniczy mężczyzna dziwaczeje z dnia na dzień.
Którejś nocy, kilka dni po wypadku w piwnicach, Koburkiewicz nękany przerażającymi snami o mieście pełnym gigantycznych, kamiennych wież, wyszedł przed swój barak, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Ukryty w cieniu spadzistego dachu dostrzegł, jak Milewski w towarzystwie niewielkiej, kilkuosobowej grupki obcych, niskich ludzi znosił w podziemia latarni dziwnie błyszczące w księżycowym świetle, metalowe przedmioty o niezwykłych kształtach. Ich powierzchnie udekorowane były dziesiątkami maleńkich żaróweczek, niespotykanych przełączników, czy w końcu gałkowych potencjometrów o trójkątnych skalach. Wiele z tych przedmiotów połączonych było ze sobą zwojami grubych, splątanych przewodów lub też wyposażonych w gniazda, które według Koburkiewicza mogły z powodzeniem umożliwiać przyłączanie kolejnych segmentów. Milewski niemalże pół nocy spędził na szczycie wzgórza, nadzorując pracę uwijających się jak w ukropie tragarzy.
Co do samego Alberta Milewskiego, Koburkiewicz był bardziej powściągliwy w rozmowie, tłumacząc to niecodziennością zachowania się swego pracodawcy i jego osobliwego, skrytego trybu życia. Opisał mi go jako wysokiego, bladego mężczyznę, o krótkich, siwych włosach i głęboko osadzonych oczach koloru wyblakłego błękitu, których spojrzenie miało w sobie coś nieprzyjemnego; jakiś nieludzki pierwiastek, nadający im chłodnego, majestatycznego wyrazu i powodujący mimowolny dreszcz u każdego, kto w nie spoglądał. Nosił zawsze szary, podniszczony garnitur i brązowy prochowiec o szerokich klapach, na dłoniach zaś niemal przez cały czas założone miał czarne, skórzane rękawiczki. Któregoś dnia Koburkiewicz, stawiając się na jego nietypowe wezwanie, zastał Milewskiego pochylonego nad stertą papierzysk pokrytych dziwnymi szkicami, w najmniejszym nawet stopniu nie przypominającymi schematów konstrukcyjnych latarni, jakie często widywali robotnicy. Rękawiczki spoczywały na sąsiednim stoliku, a młody wówczas Joachim przez chwilę dostrzegł jego ręce, kreślące na pergaminach nieznane symbole. Były białe, niemal tak samo, jak najczystszy śnieg, a naciągnięta w niemożliwy sposób skóra odsłaniała swą uzyskaną w ten sposób półprzezroczystością całą plątaninę fioletowych żył i drgających ścięgien. Koburkiewiczowi wydawało się nawet, że widzi wyraźnie kości dłoni Milewskiego.
Nikt z mieszkańców nie potrafił powiedzieć, w którym dokładnie dniu Albert Milewski przybył do Tempuszowa i jaką drogą to uczynił. Trafiali się wszakże tacy, co utrzymywali, że widzieli go, jak nocą wysiadł z jednego z zawijających do portu statków transportowych, a kilkuosobowa grupa niezwykle niskich ludzi wytaszczyła za nim z ładowni olbrzymią, hebanową skrzynię, z wnętrza której co jakiś czas dolatywały niepokojące drapania i szmery. Później ten sam ktoś twierdził, że skrzynię tą przeniesiono do piwnic kupionego przez Milewskiego domu, położonego niedaleko przystani. Mówiono też, jakoby budynek ten miał być potajemnie wybudowany już dużo wcześniej, na specjalne, prywatne zamówienie Alberta, według jego ścisłego planu. Początkowo tym rewelacjom nie dawano wiary, lecz po mnożących się przy budowie latarni incydentach nikt już nie był pewien, w co należy wierzyć, a w co nie.
Milewskiego rzadko widywano w miasteczku, mówiono nawet, że nigdy nie opuszcza swojego domu, a wszystkie sprawy związane z projektem załatwia drogą kurierską, przez specjalnie wynajętych do tego celu gońców. Owszem, zdarzały się sytuacje, kiedy w samotności wędrował po okolicy i w szczególności po wzgórzu, jednak nawet wówczas mało kto mógł powiedzieć, jak naprawdę tajemniczy przybysz wygląda, gdyż zdawał się przemykać przez miasteczko bezszelestnie i niezauważony, niemal jak cień.
Ci, którzy nocami znaleźli się w pobliżu lub w bliskim sąsiedztwie domu Milewskiego, opowiadali o bijącej z okien jego budynku jasności, która w swym natężeniu była niemal oślepiająca. Mówili, że przesuwała się wewnątrz ścian niczym żywa istota, przechodząc do jednego okna do drugiego, a jej obecności zawsze towarzyszyło drażniące nerwy drżenie szyb. Wypływając zaś zza niewielkich, usytuowanych tuż przy ziemi piwnicznych okienek, światłość przybierała najróżniejsze barwy, rzucając na okoliczne budynki kolorowe, mieniące się refleksy. Czasem światła zdawały się być niespokojne lub też nerwowe, krążąc po budynku z zawrotnymi prędkościami. Ciszy nie zakłócał jednak nawet najlżejszy szmer.
Pojawiały się także historie, najczęściej opowiadane przez sąsiadów Milewskiego, o tajemniczym, nieludzkim kształcie, który z szelestem błoniastych skrzydeł krążył nocami nad domem budowniczego latarni, często siadając na krawędziach dachu i lustrując bacznie okolicę. Zawsze pozostawał słabo dostrzegalny i zamazany, jakby idealnie wtapiając się w mroczne, nocne niebo. Jednakże Jan Johansen, Szwed ze strony ojca, który wraz z żoną i trójką dzieci miał to nieszczęście mieszkać tuż obok domu Alberta Milewskiego, opowiedział raz zebranym w „Morskich wilkach” rybakom o tym, jak pewnej nocy ze snu wytrąciło całą ich rodzinę niezwykle hałaśliwe drapanie o szyby wychodzącego na posesję Milewskiego okna. Jan, uzbrojony w myśliwską strzelbę, szarpnięciem odsunął ciężkie zasłony i spostrzegł owo tajemnicze stworzenie, które, na podobieństwo katedralnego gargulca, siedziało przycupnięte tuż na krawędzi dachu ich nietypowego sąsiada, zaledwie dwa-trzy metry od przerażonego, pobladłego Johansena. Patrzyło to w jego stronę, lecz jedynym, co zdążył zobaczyć, zanim stwór poderwał się do lotu i zniknął jakby spłoszony opętańczym krzykiem żony Szweda, był rząd nierównych, wyłupiastych oczu, które w ciemności jarzyły się żółtą poświatą.
Kiedy latarnię ostatecznie ukończono, wszyscy zgodzili się co do opinii, że teraz wszystko powróci do normy, szczególnie, iż Milewski zniknął z miasteczka, jakby nigdy go w nim nie było. Zjawiska ustąpiły z jego domu, sąsiedzi zaczęli ponownie sypiać w spokoju i przez kilka tygodni atmosfera rozluźniała się coraz bardziej. Zaczęto już powoli zapominać o mających miejsce incydentach, latarnia funkcjonowała prawidłowo, rosła ilość zawijających do portów Tempuszowa statków, kiedy wraz ze zniknięciem pierwszego latarnika cały koszmar odezwał się po raz drugi, by teraz nigdy już ich nie opuścić.
Z początku nic nie zapowiadało mających nadejść kolejnych niezwykłych przypadków. Edward Bednarowski, który od momentu oddania latarni do użytku piastował w niej funkcję latarnika, nie zdradzał żadnych oznak, które mogłyby stać się podstawą do wysnucia wniosków, że dzieje się coś niedobrego. Chadzał po mieście uśmiechnięty, zawsze przyjazny i takim znało go całe miasteczko. Sumiennie wywiązywał się ze swych obowiązków i co wieczór latarnia słała w morze długi snop światła. Razem z rodziną, urodziwą żoną i dwójką córek, mieszkał w domu u podstawy latarni, z którego od początku cała czwórka była bardzo zadowolona.
Którejś nocy galeria latarni jednak nie zaświeciła, ci zaś, którym nadarzyła się wówczas możliwość obserwowania jej z głębi miasteczka, dostrzegli bijącą z okien domostw na wzgórzu, pulsującą światłość; przebijała się ona pomiędzy konarami porastających zbocza doliny drzew, a potem zgasła gwałtownie. Grupka ludzi, która wybrała się do mieszkania Bednarowskiego w celu wyjaśnienia przypadku, zastała domostwo owiane ciemnością oraz całkiem opustoszałe, co zważywszy na późną porę i dotychczasowe zwyczaje rodziny latarnika było jeszcze dziwniejsze. Na kuchennym stole wciąż znajdowały się rozstawione do kolacji naczynia, w jednej z filiżanek zauważono wypitą częściowo herbatę, a w rozkrojonym chlebie tkwił długi nóż. Wydawało się, że rodzina Bednarowskich jeszcze przed chwilą tu była. Dopiero jak na prowadzących do piwnic schodach znaleziono należący do jednej z córek bucik oraz strzępy koszuli w czerwoną kratę, jaką zwykle nosił latarnik, powróciła pamięć o upiornych, minionych wydarzeniach. Nikt nie miał żadnych wątpliwości co do losu, jaki spotkał nieszczęsną rodzinę. Owych kilka zebranych na miejscu osób zgodnie podjęło decyzję, aby całą historię utrzymać w tajemnicy, a nagłe zniknięcie mieszkańców ze wzgórza wytłumaczyć w jakikolwiek, byle racjonalny sposób. Wśród nich był także Koburkiewicz, dzięki czemu mogłem poznać prawdziwy przebieg tamtych wypadków.
Zatrudniony w miejsce Bednarowskiego nowy latarnik nie cieszył się długo swoją posadą. Zaledwie w kilka dni po wprowadzeniu się powtórzył los swego poprzednika. Trzeci z kolei pracownik, nowo przybyły do miasteczka człowiek i niemający rzecz jasna świadomości o zaistniałych przypadkach, utrzymał się na swym feralnym stanowisku niecałe dwa tygodnie, po czym rozpłynął się jakby w powietrzu, w identyczny niemalże sposób co pozostali. Obaj nie mieli rodzin, więc fakty tajemniczych zniknięć łatwiej było kontrolować, niemniej przy okazji czwartego zaginionego następcy, społeczeństwo Tempuszowa powoli zaczynało domyślać się koszmarnej prawdy. Nikt jednak nie miał na tyle odwagi, by powiedzieć o tym bez żadnych ogródek; życie pod osłoną udawanej nieświadomości odpowiadało im znacznie bardziej od tego, jakie wiedliby w obliczu nieskrywanej prawdy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.